Upload
mateusz
View
143
Download
2
Embed Size (px)
Citation preview
WOJNY KLONÓW
DZIKA PRZESTRZEŃ
KAREN MILLER
Przekład:
Błażej Niedziński
Wydanie oryginalne
Tytuł oryginału:
Star Wars: The Clone Wars: Wild Space
Data wydania:
2008
Wydanie polskie
Data wydania:
2010
Przekład:
Błażej Niedziński
Wydawca:
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.
02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63
tel. 22620 40 13, 22620 81 62
www.wydawnictwoamber.pl
ISBN 978-83-241-3748-0
Wydanie I
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
Ewanowi McGregorowi, znakomitemu aktorowi,
który tak doskonale i poruszająco wykreował
postać młodego Obi-Wana Kenobiego
OD REDAKCJI
DAWNO TEMU W ODLEGŁEJ GALAKTYCE...
1. Era Sithów
Nieznana rasa istot stworzyła koreliański system planetarny, a prawdopodobnie także
usytuowaną w pobliżu planety Kessel ogromną gromadę czarnych dziur zwaną Otchłanią.
Ładu i sprawiedliwości w galaktyce strzegli wówczas Rycerze Jedi wykazujący dużą
wrażliwość na generowane przez wszystkie formy życia i przenikające całą galaktykę
energetyczne pole zwane Mocą. Pradawni Jedi byli mędrcami, sędziami, rozjemcami,
uzdrowicielami i filozofami, badającymi jasne i ciemne, jednoczące i życiodajne aspekty
Mocy. Posługując się Mocą, a także od czasu do czasu świetlnymi mieczami, przeciwstawiali
się złu i jego wpływom. Rycerze Jedi doskonalili umiejętności pod okiem Mistrzów, a
uczniowie – padawani i padawanki – kształcili się pod okiem doświadczonych Rycerzy Jedi.
Niektórzy jednak, zwiedzeni przez Ciemną Moc, przechodzili na jej stronę i poświęcali życie
krzewieniu zła. Byli to tak zwani Ciemni Jedi. Kiedy zostali wygnani, podporządkowali sobie
mieszkańców pewnej zacofanej planety – Sithów, a później nawet sami nazwali się Sithami.
Mniej więcej pięć tysięcy lat przed wydarzeniami opisanymi w Nowej nadziei (przed tak
zwanym Rokiem Zerowym) rozpoczął się okres zwany Złotą Erą Sithów. W galaktyce istniała
wówczas Stara Republika, którą rządził Wielki Kanclerz. Każda planeta Republiki miała
swoich przedstawicieli w galaktycznym Senacie. Stolicą Republiki była usytuowana w Jądrze
galaktyki planeta Coruscant. Sithowie zgubili gwiezdne atlasy, a że ich planeta znajdowała się
tysiące lat świetlnych od Jądra galaktyki, początkowo nawet nie wiedzieli o istnieniu
Republiki.
Tymczasem Republika kwitła, rozwijała się i rozrastała. Kolonizowano i zasiedlano nowe
planety, wytyczano nowe międzygwiezdne i nadprzestrzenne szlaki. Od czasu do czasu
wybuchały wprawdzie tu i ówdzie konflikty oraz lokalne wojny, ale dzięki staraniom Jedi na
ogół szybko wygasały. Rosło w siłę także Imperium Sithów, którzy dowiedzieli się o istnieniu
Republiki, kiedy na ich planecie wylądował uszkodzony statek zwiadowców Starej Republiki.
Spór, czy należy ich zabić, czy pozwolić im uciec, podzielił Sithów i doprowadził do
bratobójczej wojny między nimi. W końcu zwiadowcy Starej Republiki uciekli, ale przedtem
Sithowie zainstalowali na pokładzie ich statku nadajnik sygnału namiarowego i odkryli, gdzie
znajduje się Coruscant.
Kiedy Sithowie zaatakowali stolicę Starej Republiki, rozpoczęła się Wielka Wojna w
nadprzestrzeni, która zakończyła się porażką Sithów. Ówczesny Lord Sithów, Naga Sadow,
uciekł na pokładzie ostatniego sprawnego okrętu i ukrył się na porośniętym gęstą dżunglą
niewielkim czwartym księżycu Yavina. Dzięki technikom i czarom Sithów pogrążył się w
śpiączce, w której pozostawał następne sześćset lat.
Obudził go z niej dopiero ambitny Rycerz Jedi Freedon Nadd, ale Naga Sadow skłonił go
do przejścia na Ciemną Stronę Mocy. Kiedy Nadd zmarł, jego grób stał się źródłem energii
Ciemnej Strony. Przez kilkaset następnych lat pojawiło się wielu słynnych Jedi, a wśród nich
Nomi Sunrider, Vodo-Siosk Baas, Arca Jeth i Ulic Qel-Droma. Od czasu do czasu wybuchały
ze spadkobiercami Sithów wojny, z których zwycięsko wychodziła Stara Republika. Jeden z
wybitnych Jedi, Exar Kun, przeszedł na Ciemną Stronę Mocy i stał się potężnym Sithem.
Wylądował na księżycu Yavina, ogłosił się Czarnym Lordem Sithów i rozpoczął studiowanie
tajemnych nauk Sithów. Na Ciemną Stronę przeszedł także Ulic Qel-Droma, który walczył
przeciwko siłom zbrojnym Republiki. To właśnie wówczas, trzy tysiące dziewięćset
dziewięćdziesiąt sześć lat przed Rokiem Zerowym, doszło do spustoszenia planety Ossus,
gdzie mieściły się Akademia Jedi i ogromna biblioteka Zakonu Jedi.
Po zakończeniu wojny z Sithami rozpoczęła się era rozkwitu Starej Republiki. W
gromadzie gwiezdnej Hapes wykształcił się system matriarchatu. Kilkaset lat później
monarchini Konsorcjum Hapes zamknęła granice swojego sektora. Jeden z Sithów, którzy
przeżyli ten okres, Lord Darth Bane, ogłosił doktrynę, w myśl której odtąd w galaktyce mogli
żyć równocześnie tylko dwaj Sithowie: Mistrz i jego uczeń.
2. Schyłek Starej Republiki
Mniej więcej trzydzieści dwa lata przed Rokiem Zerowym doszło do konfliktu między
Federacją Handlową pod przywództwem tchórzliwych Neimoidian a Republiką, która
nałożyła podatek na transport towarów nadprzestrzennymi szlakami. Federacja zaatakowała i
zablokowała planetę Naboo, której mieszkańcy zwrócili się do Republiki z prośbą o mediację.
Republika wysłała dwóch Jedi: Mistrza Qui-Gona Jinna i jego padawana, Rycerza Obi-Wana
Kenobiego. Zaatakowani przez bojowe roboty Jedi uciekli i po awarii statku wylądowali na
odległej pustynnej planecie Tatooine. Natrafili tam na dziewięcioletniego chłopca, Anakina
Skywalkera, który wygrał wyścig ścigaczy i wykazywał niezwykły talent do władania Mocą.
Qui-Gon chciał go szkolić na Rycerza Jedi, bo wierzył, że to sama Moc wybrała Anakina,
żeby przywrócił w niej równowagę. Planom Qui-Gona sprzeciwiła się Rada Jedi, ale Mistrz i
tak postawił na swoim. Anakin poznał piękną królową Naboo Padme Amidalę, i chociaż był
właściwie jeszcze dzieckiem, nie potrafił o niej zapomnieć. Senator z Naboo, Palpatine, został
wybrany na nowego Wielkiego Kanclerza Republiki. W rzeczywistości był to Lord Sithów
Darth Sidious, który od razu rozpoczął realizację swoich planów zdobycia absolutnej władzy
nad galaktyką. Jego uczeń Darth Maul stoczył pojedynek z Qui-Gonem i zabił go, ale sam
zginął z ręki Obi-Wana Kenobiego, który podjął się nauczania Anakina Skywalkera. Walka
na planecie Naboo zakończyła się zwycięstwem Republiki, do czego walnie przyczynił się
mały Anakin.
Pokonana Federacja zamierzała zaatakować inteligentną planetę Zonamę Sekot, która
także potrafiła władać Mocą. Rada Jedi wysłała tam Obi-Wana Kenobiego i jego ucznia,
dwunastoletniego Anakina Skywalkera. Obaj Jedi mieli odszukać zaginioną wcześniej Rycerz
Jedi, Vergere, która podobno została schwytana i porwana przez wywiadowców obcej,
pozagalaktycznej rasy. Na Zonamie Sekot wytwarzano najszybsze myśliwce galaktyki i
Anakin otrzymał taki inteligentny statek. Sama Zonama Sekot zmieniła jednak orbitę i
odleciała. Na jakiś czas wszelki słuch o niej zaginął.
Po pokonaniu Federacji Republika zorganizowała wyprawę poza galaktykę. Naukowcy
chcieli się przekonać, czy istnieje lub istniało tam życie. Wielki Kanclerz Palpatine (Lord
Darth Sidious) wykorzystał tę okazję, aby zniszczyć okręty wyprawy i zabić lecących nimi
Mistrzów Jedi. Możliwe, że pomógł mu w tym genialny taktyk Chiss Thrawn.
Planety Federacji Handlowej, Unii Technokratycznej, Gildii Kupieckiej i Klanu
Bankowego utworzyły Konfederację Separatystów, której poczynaniami manipulował
potajemnie Darth Sidious. Na czele konfederacji stanął tajemniczy hrabia Dooku. Był on
upadłym Mistrzem Jedi, dawnym uczniem Yody oraz nauczycielem Qui-Gona, ale odwrócił
się od Republiki i Zakonu Jedi. Kilka lat później wyszło na jaw, że z polecenia Sidiousa na
planecie Kamino wyhodowano miliony klonów, które podobno miały wejść w skład armii
Starej Republiki. Wzornikiem dla klonów i dawcą materiału genetycznego był mandaloriański
wojownik i słynny łowca nagród Jango Fett. W siłę rośli także Separatyści i ich armie
bojowych robotów. Wyglądało na to, że konfrontacja, do której dążył Darth Sidious, jest
nieunikniona.
Bezpośrednio przed wybuchem Wojen Klonów Separatyści opanowali ważną pod
względem strategicznym planetę Ansion. Rada Jedi wysłała tam Obi-Wana Kenobiego i jego
padawana Anakina Skywalkera. Obaj dokonali tam rzeczy niemal niemożliwych, dzięki
czemu Ansion nie odłączył się od Republiki.
Po zamachu na życie Padme Amidali Wielki Kanclerz powierzył opiekę nad ówczesną
panią senator Obi-Wanowi Kenobiemu i młodemu Anakinowi Skywalkerowi, który się w niej
zakochał. W końcu wybuchł konflikt między Separatystami a Starą Republiką. Konflikt ten,
potajemnie i umiejętnie podsycany przez Sidiousa, dał początek Wojnom Klonów. Do
pierwszej wielkiej bitwy tego okresu doszło na planecie Geonosis, na której Separatyści
produkowali taśmowo bojowe roboty. Podczas walk zginęło bardzo wielu Jedi. Tylko
niektórzy uszli z życiem dzięki interwencji Wielkiego Mistrza Yody, ale w końcu bitwa
zakończyła się zwycięstwem Republiki. Hrabia Dooku, przywódca Separatystów, ale także
uczeń Sidiousa, zwany Darthem Tyranusem, zbiegł z planami śmiertelnej broni (późniejszej
Gwiazdy Śmierci). Wcześniej jednak pokonał w pojedynku Obi-Wana Kenobiego i Anakina
Skywalkera, któremu uciął dłoń. Anakin potajemnie wziął ślub z Padme, chociaż Rycerzom
Jedi nie wolno było zakładać rodziny.
W Wojnach Klonów walczyli przeważnie sklonowani żołnierze przeciwko armiom
bojowych robotów i wojennych machin Separatystów. W walkach na setkach frontów na ogół
zwyciężały klony pod dowództwem Rycerzy i Mistrzów Jedi w stopniu generałów.
Szczególną odwagą i męstwem wyróżniali się sklonowani komandosi. Na Qiilurze
przyczynili się do zlikwidowania tajnego ośrodka badawczo-naukowego Separatystów, gdzie
hodowano wirusy atakujące tylko organizmy klonów, a na Coruscant pomogli odnaleźć i
wyeliminować terrorystów. Niektóre klony z próbnej serii, tak zwane Zera, którymi
opiekował się mandaloriański sierżant Skirata, bardzo się interesowały nigdy niewidzianą
ojczyzną ich wzornika, Mandalorą. Cudów dokonywali także chirurdzy polowi i padawani
uzdrowiciele Jedi, którzy ratowali od śmierci nawet bardzo ciężko ranne klony.
Podczas Wojen Klonów do godności Rycerza Jedi został również wyniesiony Anakin
Skywalker. Stało się to po wygranej przez niego bitwie na planecie Praesitlyn, gdzie musiał
się zmierzyć także z Ciemną Jedi Asajj Ventress.
W okresie poprzedzającym Wojny Klonów urodzili się dwaj ważni bohaterowie
Gwiezdnych Wojen: Lando Calrissian i Korelianin Han Solo. Pierwszy był początkowo
słynnym hazardzistą i oszustem artystą, Mistrzem gry w karty zwanej sabakiem. Mimo to Han
wygrał od niego w sabaka stary koreliański frachtowiec typu YT-1300, który nazwał
„Sokołem Millenium”. Statek ten stał się później jego ukochanym towarzyszem niemal
wszystkich wypraw i podróży po galaktyce. Lando i Han, latając tu i tam, przeżywali
najbardziej niezwykłe przygody. Lando odnalazł Myśloharfę Sharów i nie dopuścił, żeby
wpadła w ręce czarownika Tundu Rokura Gepty. Wymknął się potem z jego rąk w systemie
Oseona i uratował od zagłady Gwiazdogrotę ThonBoka, a wreszcie postanowił zostać
przedsiębiorcą.
Han Solo dorastał na Korelii pod opieką oszusta i złoczyńcy Garrisa Shrike’a, który zrobił
z niego złodziejaszka. W wieku dziewiętnastu lat Han uciekł i został przemytnikiem. Na
zlecenie huttańskich szefów światka przestępczego przemycał transporty narkotyku zwanego
przyprawą albo błyszczostymem. Zasłynął z tego, że pokonał Trasę na Kessel, gdzie
wydobywano przyprawę, w ciągu niespełna dwunastu jednostek standardowych. Wyprawił
się także do Sektora Wspólnego, gdzie przeżył kilka niezwykłych przygód. Towarzyszem
jego podróży był zawsze Wookie Chewbacca, któremu Han ocalił kiedyś życie. Od tamtej
pory Chewie uznał, że ma wobec Hana dług wdzięczności, tak zwany dług życia.
Tymczasem za sprawą złowrogiego generała Grievousa Wielki Kanclerz Palpatine cały
czas umacniał swoją władzę w Republice. Równocześnie podsycał dumę i ambicję Anakina
Skywalkera, bo widział w nim kandydata na swojego ucznia – Sitha. Zainicjował także
wybranie Anakina do Rady Jedi. Kiedy Palpatine uznał, że jest już wystarczająco potężny,
przekształcił Republikę w Imperium, ogłosił się Imperatorem i wydał swoim wojskom
Rozkaz Sześćdziesiąty Szósty, na mocy którego klony miały zabić wszystkich dowodzących
nimi Jedi. Osobiście zabił kilku wybitnych Mistrzów, członków Rady Jedi, rozgłaszając, że
przygotowywali zamach stanu i zamierzali go zlikwidować.
Obi-Wan widział, że jego padawan ześlizguje się na Ciemną Stronę Mocy, ale nie był w
stanie temu zapobiec. Kiedy sytuacja zaczęła wyglądać naprawdę źle, stoczył z nim
pojedynek na wulkanicznej planecie Mustafar. Zwyciężył i zostawił Anakina właściwie
dogorywającego. Młodego Skywalkera ocalił jednak od śmierci Darth Sidious, który
przywrócił go do życia w swoim tajnym ośrodku chirurgicznym. Podsycając w Anakinie
nienawiść do Jedi, zrobił z niego swojego ucznia i nazwał go Darthem Vaderem. Od tej pory
Anakin-Vader pomagał mu ścigać i likwidować Jedi, którzy przeżyli tak zwaną Wielką
Czystkę, a nawet znalazł sobie własnego ucznia, którego nazwał Starkillerem. Padme
Amidala urodziła przed śmiercią, bliźnięta Leię i Luke’a, które Obi-Wan Kenobi postanowił
ukryć przed swoim byłym uczniem. Leia wychowywała się w królewskiej rodzinie na
Alderaanie pod opieką Baila Organy, a Luke trafił na farmę wilgoci na Tatooine, którą
prowadzili Owen i Beru Larsowie.
Nie wszyscy Jedi zginęli na mocy Rozkazu Sześćdziesiątego Szóstego. Do
najwybitniejszych, którzy przeżyli, należeli sędziwy Wielki Mistrz Yoda (schronił się na
bagiennej planecie Dagobah) i Obi-Wan Kenobi (zamieszkał samotnie w pustelni na
Tatooine). Tymczasem coraz więcej osób miało dosyć brutalnych rządów Palpatine’a.
3. Era Sojuszu Rebeliantów
W końcu Palpatine rozwiązał Senat i aby wzbudzić jeszcze większą grozę, zaczął
konstruować potężną stację bojową, zwaną Gwiazdą Śmierci. Do jej budowy zatrudniał
głównie niewolników rasy Wookie. Przeciwnicy Imperatora, a wśród nich pani senator z
Chandrili, Mon Mothma, i Bail Organa, powołali do życia Sojusz Rebeliantów. Podczas akcji
na Toprawie wykradli plany konstrukcyjne Gwiazdy Śmierci i zaczęli się zastanawiać, jak ją
zniszczyć. Lecąc statkiem konsularnym, Leia zapisała te plany w pamięci
astromechanicznego robota R2-D2. Bojąc się schwytania przez Vadera, kazała robotowi
lecieć na Tatooine i odszukać Obi-Wana Kenobiego. Uwięziona i torturowana przez Vadera,
nie zdradziła mu jednak kryjówki bazy Rebeliantów. Mszcząc się za jej upór, dowódca
Gwiazdy Śmierci, moff Tarkin, rozpylił na atomy rodzinną, jak przypuszczał, planetę Leii,
Alderaana. R2-D2 i protokolarny android C-3PO wylądowali na Tatooine. Tam trafili
najpierw w ręce opiekunów Luke’a Skywalkera, a później Obi-Wana Kenobiego. Stary Jedi
zabrał Luke’a do kantyny w Mos Eisley, gdzie spotkał się z Hanem Solo i z Chewiem i
nakłonił ich do lotu na Alderaana. Podczas podróży Kenobi uczył młodego Luke’a sztuki
posługiwania się świetlnym mieczem i władania Mocą. Kiedy okazało się, że planeta została
zniszczona, wszyscy wylądowali w hangarze Gwiazdy Śmierci. Luke i Han uwolnili Leię i
odlecieli z nią do bazy Rebeliantów na księżycu Yavina. Obi-Wan został i stoczył pojedynek
na świetlne miecze z Darthem Vaderem. Przegrał walkę, zginął i zjednoczył się z Mocą. Siły
zbrojne Imperium odnalazły bazę Rebeliantów i postanowiły ją zniszczyć, Rebeliantom
jednak udało się uciec. Kiedy nad księżycem Yavina zawisła Gwiazda Śmierci, Rebelianci już
znali jej słaby punkt dzięki zdobytym planom. Luke Skywalker, posługując się Mocą, posłał
torpedę prosto w otwór szybu wentylacyjnego i zniszczył Gwiazdę Śmierci.
Vader jednak uciekł. Palpatine wydał natychmiast rozkaz zbudowania drugiej, jeszcze
potężniejszej Gwiazdy Śmierci, i na jakiś czas przestał się interesować zagrożeniem ze strony
Rebeliantów. Zwrócił za to uwagę na Gildię Łowców Nagród i organizację przestępczą
Czarne Słońce, której szefem był falleeński książę Xizor. Imperator postanowił zatrudnić
łowcę nagród Bobę Fetta, który wywiązał się z powierzonego mu zadania i rozbił Gildię. Od
tej pory łowcy nagród zaczęli działać każdy na własną rękę, ale Palpatine nadal dyskretnie
korzystał z ich usług.
Po Bitwie o Yavina Rebelianci przenieśli bazę na lodową planetę Hoth, ale i tam
odnaleźli ich siepacze Imperium. Po przegranej bitwie Rebelianci uciekli i się rozproszyli.
Luke odleciał X-wingiem na Dagobah, bo duch Kenobiego polecił mu, żeby szkolił się tam
pod okiem Wielkiego Mistrza Yody, a Han, Chewbacca i Leia uciekli „Sokołem Millenium”
do gromady asteroid, gdzie uszkodzona została jednostka napędowa „Sokoła”. Han i
księżniczka Leia zakochali się w sobie. Aby naprawić usterkę, Solo poleciał do Miasta w
Chmurach na Bespinie. Baronem administratorem był tam jego przyjaciel Lando Calrissian,
który zajmował się pozyskiwaniem cennego gazu tibanna. Zmuszony przez Vadera Lando
przekazał mu jednak Hana i Luke’a. Vader oddał Hana w ręce łowcy nagród Boby Fetta, a z
Lukiem stoczył pojedynek na świetlne miecze. Luke stracił prawą dłoń (później zastąpił ją
protezą) i przegrał, a wtedy Vader wyjawił mu, że w rzeczywistości jest jego ojcem. Luke
wskoczył do szybu reaktora i zawisnął na antenie wiatromierza. Boba Fett zamroził Hana w
bloku karbonitu i odleciał na Coruscant, żeby oddać Solo w ręce gangstera Hutta Jabby,
któremu Han był winien sporą sumę pieniędzy za niedostarczoną przyprawę.
Lando i Leia ocalili Luke’a, zabierając go „Sokołem” z anteny wiatromierza, po czym
polecieli na spotkanie z resztą Sojuszu.
Niebawem przywódca Czarnego Słońca, książę Xizor, został zabity przez Vadera.
Czarnemu Lordowi nie spodobało się, że Falleen chciał porwać i zabić Luke’a Skywalkera.
Niecały rok później Luke, Leia i Lando oraz Chewie polecieli na Tatooine ratować Hana.
Leia udusiła Jabbę, a jej towarzysze rozprawili się z siepaczami Hutta na barce żaglowej.
Boba Fett wpadł do Wielkiej Jamy Carkoon i został połknięty przez sarlacca.
Rebelianci dowiedzieli się, że nad księżycem sanktuarium zwanym Endorem jest
konstruowana druga Gwiazda Śmierci. Luke wrócił na Dagobah, żeby nadal się szkolić pod
okiem Yody, ale sędziwy Mistrz zmarł, a jego ciało zjednoczyło się z Mocą. Przedtem jednak
poddał Luke’a próbie, której młody Skywalker nie przeszedł. Rebelianci przypuścili na
Endorze szturm na stacjonarny generator ochronnego pola Gwiazdy Śmierci, żeby móc ją
zaatakować z przestworzy. Ich starania zakończyły się sukcesem. Imperator kazał Luke’owi
stoczyć pojedynek z Vaderem. Chciał, żeby po zabiciu własnego ojca Luke został jego
uczniem, przeszedł na Ciemną Stronę i razem z nim władał galaktyką. Aby go do tego
zmusić, zaczął go razić błyskawicami Sithów. W końcu Vader wrzucił Imperatora do szybu,
gdzie ten zginął. Krótko przed śmiercią Vader nawrócił się na Jasną Stronę Mocy, a po
śmierci jego ciało się z nią zespoliło. Luke spalił jego pancerz na Endorze, a Lando, któremu
Han pozwolił pilotować „Sokoła”, zniszczył drugą bojową stację Imperatora.
Siły zbrojne Imperium nie zostały jednak całkowicie pokonane i wspólnie z
jaszczuropodobnymi Ssi-ruukami zaatakowały Bakurę. Rebelianci pospieszyli na pomoc
dręczonym i mordowanym Bakuranom. Zawarli pakt o nieagresji z dowódcą flot Imperium
komandorem Thanasem, ale Ssi-ruuków pokonali Chissowie pod wodzą Wielkiego Admirała
Thrawna. Przywódczyni Sojuszu Rebeliantów Mon Mothma proklamowała powstanie Nowej
Republiki.
4. Era Nowej Republiki
Po Bitwie o Endor od Imperium odłączyło się wielu dostojników, którzy z resztek
terytorium pod władaniem Palpatine’a usiłowali wykroić dla siebie własne miniimperia.
Jednym z takich samozwańczych lordów był admirał Harrsk, prócz niego – admirałowie
Teradoc i Drommel oraz Wielki Moff Kaine. Jednym z najgroźniejszych przeciwników
Nowej Republiki okazał się jednak admirał Zsinj. Także była szefowa Imperialnego Wywiadu
Ysanna Isard miała ochotę zasiąść na tronie Palpatine’a. Schwytała pilota słynnej Eskadry
Łotrów, Tycha Celchu, i uwięziła go na pokładzie gwiezdnego superniszczyciela „Lusankya”.
Tycho uciekł i powrócił do Nowej Republiki, ale od tego czasu wielu długo uważało go za
podwójnego agenta.
Luke Skywalker został awansowany do stopnia generała, ale sześć miesięcy później, po
Bitwie o Mindora z czarnymi szturmowcami Lorda Shadowspawna, w której zginęło albo
przelało krew wiele osób, zrezygnował i powrócił do cywila. Doszedł do wniosku, że
przysłuży się lepiej Nowej Republice, zakładając nową Akademię i reaktywując Zakon Jedi.
Z samozwańczymi lordami rozprawiały się po kolei siły zbrojne Nowej Republiki; odznaczyli
się tu Eskadra Łotrów pod dowództwem komandora Wedge’a Antillesa, a także Luke
Skywalker, Han Solo i Leia, a nawet przemytnicy, jak Booster Terrik.
W ósmym roku po Bitwie o Yavina księżniczce Leii oświadczył się urodziwy Hapanin,
książę Isolder. Takie małżeństwo miałoby sens z politycznego punktu widzenia. Zazdrosny
Han, pragnąc zyskać przychylność Leii, podarował jej wygraną w sabaka planetę Dathomirę,
żeby mogli na niej zamieszkać uciekinierzy z unicestwionego Alderaana. Porwał Leię i
poleciał z nią na Dathomirę, ale oboje zostali uprowadzeni przez władające Mocą
wojowniczki. Na ratunek Leii polecieli Luke i książę Isolder; przy tej okazji odkryli, że na
planecie panoszy się zło, uosabiane przez władające Ciemną Mocą wiedźmy zwane Siostrami
Nocy. Zsinj namówił je do ataku na twierdzę wojowniczek, ale bitwa zakończyła się porażką
Sióstr Nocy. Wojowniczki przyłączyły wtedy Dathomirę do Nowej Republiki, Han wziął ślub
z Leią, a Isolder ożenił się z urodziwą wojowniczką Teneniel Djo. Po okresie zaciętych walk
Nowa Republika i resztki Imperium doszły do wniosku, że muszą uzupełnić stan swoich
mocno zdziesiątkowanych flot.
W tym samym roku Han i Leia polecieli na Tatooine, żeby wziąć udział w aukcji cennego
alderaańskiego mchoobrazu zatytułowanego Killicki zmierzch. Ukryty w nim mikroobwód
zawierał tajne szyfry Rebeliantów, nie mógł więc dostać się w ręce agentów Imperium. Obraz
został jednak skradziony, a w pogoni za sprawcą kradzieży oboje Solo zdobyli
wideopamiętnik z zapiskami Shmi Skywalker, matki Anakina-Vadera; trafili także do samotni
Obi-Wana Kenobiego. Odzyskali w końcu obraz, zniszczyli mikroobwód i pozwolili, żeby
nowym właścicielem arcydzieła został Wielki Admirał Thrawn.
Rok później Thrawn zaatakował Nową Republikę. Z początku napadał na planety na
obrzeżach jej terytorium, ale szybko zyskał poparcie resztek Imperium. Nakłonił do
współpracy szalonego klona Jedi Cbaotha, utworzył potężną flotę i zaczął klonować
szturmowców. Porwał także zdolne do przebijania pancerzy okrętów wgłębiarki Landa
Calrissiana.
Leia urodziła bliźnięta Jainę i Jacena Solo. Luke spotkał Marę Jade, dawną Rękę
Imperatora, która początkowo chciała go zabić. Thrawn zaatakował gwiezdne stocznie i
uszkodził wiele okrętów Nowej Republiki. Sprzymierzeńcy Wielkiego Admirała, istoty rasy
Noghri, przeszli na stronę Nowej Republiki. Thrawn zdobył większość grupy kilkuset
pancerników zwanych Katańską Flotą. Cbaoth wyhodował klona Luke’a Skywalkera i kazał
mu stoczyć walkę z prawdziwym młodym Jedi, ale klona zabiła Mara Jade. W końcu Thrawn
został zabity przez jednego z Noghrich. Dowództwo nad imperialną flotą objął kapitan
Pellaeon. Rok później na scenie pojawiła się znów Ysanna Isard, ale zginęła z ręki agentki
Wywiadu Nowej Republiki, Ielli Wessiri.
Dziesięć lat po Bitwie o Yavina pojawił się znów Imperator Palpatine – a ściślej jego
odrodzona wersja. Mon Mothma zarządziła ewakuację mieszkańców Coruscant. Imperator,
posługując się tajemną magią Sithów, jeszcze raz zapragnął zwabić Luke’a na Ciemną Stronę
Mocy. Znów mu się to nie udało, ale mimo to podporządkował Luke’a swojej woli. Chciał,
żeby na Ciemną Stronę Mocy przeszło trzecie, jeszcze nienarodzone dziecko Leii i Hana. W
końcu odrodzony Imperator zginął, a Luke rozpoczął poszukiwania wrażliwych na Moc osób.
Leia urodziła trzecie dziecko, Anakina Solo.
Luke odnalazł Gantorisa, Streena, Kama Solusara, Kalamariankę Cilghal, Tionnę, Kiranę
Ti, klona Dorska Osiemdziesiątego Pierwszego i pilota Eskadry Łotrów Corrana Horna. W
ruinach prastarej świątyni na Yavinie Cztery założył nową Akademię Jedi, gdzie zaczął
szkolić uczniów w sztuce władania Mocą i posługiwania się świetlnym mieczem. Tymczasem
Han i Chewbacca zostali uwięzieni na Kessel w kopalni przyprawy, gdzie natknęli się na
wrażliwego na Moc młodzieńca, Kypa Durrona. Wszyscy trzej uciekli, ale trafili do pełnego
czarnych dziur rejonu zwanego Otchłanią. Dostali się tam w ręce władczyni tajnego
imperialnego Laboratorium Otchłani, admirał Daali, która nic nie wiedziała o wojnie ani o
śmierci Imperatora. Han, Chewie i Kyp porwali imperialną superbroń, zwaną Pogromcą
Słońc, i uciekli. Kiedy Daala poznała prawdę o obecnej sytuacji politycznej, postanowiła
rozpocząć wojnę z Nową Republiką. Mon Mothma została otruta na Coruscant, ale
wyzdrowiała dzięki staraniom Cilghal. Daala zaatakowała Kalamara, a Nowa Republika
zdobyła i zniszczyła Laboratorium Otchłani. Uzdrowiona Mon Mothma przekazała całą
władzę nad Nową Republiką w ręce Leii Organy Solo.
Tymczasem na czwartym księżycu Yavina ożył uśpiony tam od bardzo dawna duch Lorda
Sithów Exara Kuna. Zaczął zwodzić uczniów Luke’a i narzucać im swoją wolę, bo pragnął
zabić młodego Mistrza Skywalkera. Pierwszą ofiarą ducha padł Gantoris; wpływom Exara
Kuna uległ także ambitny Kyp Durron, który porwał Pogromcę Słońc z zamiarem niszczenia
planet dochowujących wierności Imperium. Wywołał eksplozję wielu gwiazd i unicestwił
Caridę z tamtejszą Imperialną Akademią, w której kształcili się kandydaci na szturmowców.
Nie przeszedł jednak na Ciemną Stronę Mocy. Uciekł Pogromcą Słońc i zniszczył tę broń,
posyłając ją w czeluść czarnej dziury. Później jednak pomógł duchowi Exara Kuna uśpić
Mistrza Skywalkera. Od pewnej śmierci ocalił Luke’a jego wówczas niespełna trzyletni
siostrzeniec Jacen Solo. Duch Exara Kuna został pokonany, dzięki czemu duch Luke’a mógł
powrócić do swojego ciała.
Zgromadzeni w rejonie Jądra galaktyki moffowie i inni dostojnicy Imperium, a wśród
nich pani admirał Daala, nawiązali kontakt z byłą Ręką Imperatora Rogandą Ismaren.
Poszukując ukrytych wiele lat wcześniej dzieci Jedi, Leia spotkała Rogandę i odkryła, że ta
chce opanować superpancernik „Oko Palpatine’a” i wydać wojnę Nowej Republice. Roganda
wszczepiła swojemu synowi implant, pozwalający mu zdalnie wydawać rozkazy automatom.
Irek chciał wezwać „Oko Palpatine’a”, ale uwięziony na pokładzie superpancemika Luke
uratował przetrzymywanych tam jeńców i odleciał, po czym zniszczył ogromny okręt.
W roku dwunastym po Bitwie o Yavina Daala porwała gwiezdny superniszczyciel i
wyruszyła znów do walki przeciwko Nowej Republice. Korzystając z pomocy Czarnego
Słońca, Huttowie skonstruowali superlaser podobny do tego z pierwszej Gwiazdy Śmierci,
którym Tarkin zniszczył Alderaana. Zdobyli plany i schwytali wielu niewolników, ale z
powodu błędów konstrukcyjnych ich superlaser, nazwany Mieczem Ciemności, okazał się
niewypałem. Dla uczczenia końca budowy Huttowie zamordowali jednak schwytanego
generała Nowej Republiki – bohatera Rebelii, Criksa Madine’a. Daala nawiązała kontakt z
admirałem Pellaeonem i oboje zaatakowali Akademię Jedi. Okręty ich flot odepchnęli co
prawda Mocą Dorsk Osiemdziesiąty Pierwszy i inni uczniowie Jedi, ale klon przypłacił ten
wyczyn życiem. Załamana Daala przekazała całą władzę w ręce Pellaeona i udała się na
dobrowolne wygnanie. Resztki Imperium opuściły Jądro galaktyki i zajęły rejon Dzikich
Przestworzy. Leia wysłała generała Antillesa na Adumar, żeby otworzył tam drugi front walki
przeciwko Szczątkom Imperium. Misja Antillesa zakończyła się sukcesem i Adumar
przyłączył się do Nowej Republiki.
Rok później zabicia Luke’a Skywalkera podjął się Seti Ashgad, były senator i polityczny
przeciwnik Palpatine’a. Został on wygnany na planetę Nam Chorios, słynącą z inteligentnych,
wrażliwych na Moc kryształów. Ashgad zamierzał zarazić obywateli Republiki wirusami
zwanymi Posiewem Śmierci, ale przeszkodziła mu w tym Daala. Pospieszyła na pomoc, ale
później znów odleciała, żeby knuć mroczne plany unicestwienia Nowej Republiki.
W roku szesnastym wybuchł konflikt zwany kryzysem Czarnej Floty. Rozpoczął się od
napaści Yevethów, którzy porwali okręty zaginionej po Bitwie o Endor imperialnej Czarnej
Floty – zaczynając od Gromady Koornacht – napadali na planety Nowej Republiki. Do ich
niewoli trafił nawet wysłany z misją szpiegowską Han Solo. Księżniczka Leia musiała
wypowiedzieć Yevethom wojnę, chociaż mogło to oznaczać śmierć jej męża i ojca jej dzieci.
Z niewoli uwolnili Hana Chewbacca i jego syn, a Czarna Flota i szturmowcy na pokładach jej
okrętów opuścili Yevethów. Luke spotkał władające Białym Nurtem Fallanasski, które
pomogły mu bez wielkiego rozlewu krwi pokonać Yevethów i zakończyć kryzys Czarnej
Floty.
Rok później doszło do eksplozji w gmachu Senatu Nowej Republiki. Zginęło wielu
senatorów, a inni odnieśli ciężkie rany. Za zamach był odpowiedzialny uczeń Ciemnej Strony
Brakiss, który zainstalował zdalnie sterowane ładunki wybuchowe w wielu kręcących się po
sali automatach. Pragnąc odszukać Brakissa, Luke Skywalker poleciał na Almanię, lecz
Ciemny Jedi spowodował eksplozję myśliwca Luke’a i wziął Mistrza Jedi do niewoli. Nowa
Republika wysłała po niego flotę, ale Brakiss zniknął. Nowa Republika stłumiła wreszcie
bunt na Almanii, ale musiała jeszcze stoczyć walkę z flotą Pellaeona i Daali, zanim nastąpił
krótki okres spokoju.
W osiemnastym roku po Bitwie o Yavina Lando postanowił znaleźć odpowiednio
zamożną kandydatkę na żonę. Sporządził nawet listę i z pomocą Luke’a Skywalkera zaczął
odwiedzać kolejne kandydatki. Do gustu przypadła mu dopiero urodziwa Tendra Risant,
mieszkanka leżącej na obrzeżach systemu koreliańskiego Sakorii. Tendrze Lando też się
spodobał, ale władająca Sakorią Triada wydaliła Landa i Luke’a. Władcy planety chcieli
opanować Stację Centerpoint, służącą niegdyś rasie obcych istot do przyciągania planet
systemu koreliańskiego w ten rejon przestworzy. Stacja mogła także pełnić funkcje
gigantycznego nadprzestrzennego repulsora albo generatora promienia ściągającego,
umożliwiającego niszczenie nawet całych planet.
W tym samym roku Leia wyprawiła się na rodzinną planetę Hana – Korelię –
zaniepokojona, że Korelianie odizolowali planetę od reszty galaktyki. Wpadła jednak w
pułapkę i została uwięziona. Jej mąż Han trafił do niewoli, schwytany przez swojego
prześladowcę z czasów dzieciństwa, dalekiego krewniaka, Thrackana Sal-Solo. Leia uciekła z
więzienia z pomocą Mary Jade, a mały Anakin uruchomił gwiazdogrom Stacji Centerpoint.
Thrackan porwał trójkę dzieci Solo, ale mały Anakin zapobiegł wykorzystaniu gwiazdogromu
do zniszczenia planety. Nowa Republika odniosła zwycięstwo, a jej przywódczyni Leia
Organa Solo poprosiła o bezterminowe zwolnienie z obowiązków. Po zakończeniu powstania
na Korelii Lando poślubił Tendrę i oboje założyli firmę produkującą sprzęt na potrzeby sił
zbrojnych, Tendrando Arms.
Rok później trzej dostojnicy Imperium: moff Disra, major Tierce i niejaki Flint ogłosili,
że nieżyjący Wielki Admirał Thrawn zmartwychwstał. Udało im się oszukać nawet Landa
Calrissiana, który od razu przekazał tę informację Nowej Republice. Leia odbyła rozmowę z
przywódcą Szczątków Imperium, admirałem Pellaeonem, który zdemaskował fałszywego
Thrawna, zabił Tierce’a i wtrącił do więzienia jego wspólników.
W tym samym roku Luke Skywalker wyruszył na wyprawę, żeby wyjaśnić zagadkę
pojawiania się coraz większej liczby klonów. Wpadł w zasadzkę piratów, ale od śmierci
uratowała go Mara Jade. Na Nirauanie Luke odkrył skarbnicę imperialnej wiedzy, zwanej
Ręką Thrawna. Znalazł nawet cylinder z klonem Wielkiego Admirała. Mara Jade została w
końcu żoną Luke’a Skywalkera. W galaktyce na kilka lat zapanował pokój.
Na terytorium Nieznanych Rejonów Luke i Mara powrócili trzy lata później, tym razem
w celu rozwiązania pięćdziesięcioletniej tajemnicy „Lotu Pozagalaktycznego”, w którego
unicestwieniu maczał palce Thrawn. Chissowie postanowili po latach zwrócić wrak okrętu
Nowej Republice. Luke i Mara odkryli jednak we wraku społeczność założoną przez
rozbitków dawnego lotu, a na domiar złego musieli zmierzyć się z groźną rasą Vagaarich,
którzy chcieli zaatakować Chissów.
Pierwsi absolwenci Akademii Jedi na Yavinie Cztery rozproszyli się po galaktyce, żeby
wyszukiwać i szkolić nowych uczniów. Do Akademii trafiły wszystkie trzy pociechy Leii i
Hana Solo: bliźnięta Jaina i Jacen oraz młodszy od nich Anakin. Szkolili się tam również:
córka właściciela farmy wilgoci z Tatooine, Tahiri Veila, młody Wookie Lowbacca (Lowie)
oraz córka Teneniel Djo i księcia Isoldera z Hapes, Tenel Ka. Pewnego razu bliźnięta Solo
odkryły w dżungli wrak imperialnego myśliwca typu TIE, a także jego starego pilota Qorla.
Kiedy młodzi Jedi naprawili myśliwiec, Qorl je porwał. Jaina i Jacen się uwolnili, ale Qorl
odleciał.
Kilka miesięcy później bliźnięta Solo zostały uprowadzone do kierowanej przez
Ciemnego Jedi Brakissa Akademii Ciemnej Strony. Brakiss kazał im stoczyć ze sobą
pojedynek, bo zamierzał z nich zrobić Ciemnych Jedi. Bliźnięta uciekły z pomocą Luke’a
Skywalkera i pilota Qorla.
Podczas odwiedzin na Coruscant Jacen i Jaina natknęli się w podziemiach na
kilkunastoletniego sierotę – łobuziaka Zekka, który także wykazywał wrażliwość na
oddziaływanie Mocy. Zaprosili go na Yavina Cztery, w nadziei że Zekk zechce się tam uczyć
i zostanie Jedi. Chłopak został jednak porwany przez Brakissa do Akademii Ciemnej Strony i
po przeszkoleniu został jednym z najpotężniejszych Ciemnych Jedi, tak zwanym
Najciemniejszym Rycerzem.
Tymczasem Luke pozwolił swoim młodym uczniom na skonstruowanie własnych mieczy
świetlnych. Tenel Ka zbudowała swoją broń niestarannie i podczas ćwiczebnego pojedynku z
Jacenem straciła rękę. Nie zgodziła się jednak na zastąpienie jej protezą i powróciła na Hapes.
Kiedy Brakiss zaatakował rodzinną planetę Wookiech, Kashyyyka, na ratunek pospieszyli
młodzi Jedi z Akademii Luke’a Skywalkera. Pojedynek Jainy z Zekkiem nie przyniósł
rozstrzygnięcia, bo Zekk nie potrafił się przemóc, żeby ją zabić. Brakiss i żołnierze tak
zwanego Drugiego Imperium zdobyli jednak potrzebne do wyposażenia swoich okrętów
podzespoły elektroniczne i odlecieli.
Młodzi Jedi wrócili na Yavina Cztery, żeby ostrzec Luke’a przed spodziewanym atakiem
Brakissa i jego Akademii Ciemnej Strony. Podczas potyczki wszyscy Jedi walczyli bardzo
mężnie i chociaż do wojsk Brakissa przyłączyli się szturmowcy i Siostry Nocy z Dathomiry,
dopiero przybycie floty Nowej Republiki pozwoliło odnieść zwycięstwo. Brakiss stoczył z
Lukiem pojedynek na świetlne miecze, ale uciekł, kiedy zanosiło się na jego porażkę.
Akademia Ciemnej Strony została zniszczona, co oznaczało koniec Drugiego Imperium.
Zekk w końcu zrozumiał swój błąd i w roku dwudziestym czwartym powrócił do
Akademii Jedi na Yavinie Cztery. Został świetnym pilotem i pomagał w nauce wielu innym
uczniom Jedi. Dawni uczniowie Luke’a, a wśród nich bliźnięta Solo oraz ich brat Anakin,
Tenel Ka, Lowbacca i Zekk odnosili w różnych walkach wiele zwycięstw, dlatego Luke
pasował wszystkich na pełnoprawnych Rycerzy Jedi.
5. Nowa Era Jedi
W roku dwudziestym piątym Nową Republikę zaatakowała rasa przerażających obcych
istot spoza galaktyki, Yuuzhan Vongów. Obcy napadli najpierw na samotną placówkę
nasłuchową na Zewnętrznych Rubieżach. Wyglądali jak dwunożne potwory, walczyli
organiczną bronią, latali organicznymi okrętami i nie bali się śmierci. Najciekawsze jednak,
że nie można było wykryć ich obecności w Mocy. Yuuzhanie potrafili także udawać ludzi i
większość istot innych inteligentnych ras, więc pokonanie ich było prawie niemożliwe. Ich
najgroźniejszą bronią były dovin basale – stworzenia wytwarzające mniejsze i większe czarne
dziury. Niektóre dziury były tak ogromne, że mogły pochłaniać całe księżyce, a nawet
planety.
Kiedy Nowa Republika zrozumiała grożące jej niebezpieczeństwo, rzuciła do walki z
Yuużhanami wszystkie siły. Tymczasem Yuuzhan Vongowie podbijali kolejne nowe planety i
brali do niewoli mieszkańców, żeby ich torturować i składać w ofierze swoim bogom.
Podczas walk na księżycu Sernpidal zginął wierny druh Hana, Wookie Chewbacca, którego
Anakin nie zdążył w porę ewakuować. Han miał za to żal do syna i odleciał sam „Sokołem”
w poszukiwaniu zemsty oraz przygód, choć w rzeczywistości chciał mieć czas na pogodzenie
się z tą stratą. Przy okazji wpadł na trop wymierzonego przeciwko Rycerzom Jedi
przewrotnego spisku Yuuzhan Vongów. Obce istoty już wcześniej odkryły, że największe
niebezpieczeństwo zagraża im ze strony znienawidzonych Jeedai – Rycerzy Jedi. Problem w
tym, że tylko Jedi mogli uchronić Nową Republikę od zagłady. Nowym przywódcą Nowej
Republiki został Bothanin Borsk Fey’lya.
Yuuzhan Vongowie stopniowo opanowywali coraz więcej planet galaktyki. Nowa
Republika była bezradna wobec potęgi bezlitosnych najeźdźców, a Luke Skywalker starał się
utrzymać jedność wśród Rycerzy Jedi. Yuuzhan Vongowie rozpoczęli polowanie na „Sokoła
Millenium” i pilotującego go Hana Solo. Do obcych wyprawił się Rycerz Jedi Wurth Skidder,
ale zginął w męczarniach, kiedy barbarzyńcy odkryli jego tożsamość. Huttowie opowiedzieli
się początkowo po stronie najeźdźców, węsząc w tym dobry interes, by następnie podjąć
próbę ich oszukania. Anakin Solo posłużył się repulsorem Stacji Centerpoint, ale oprócz
zniszczenia floty Yuuzhan Vongów niechcący unicestwił także sporą część zaprzyjaźnionej
floty Hapan. Obcy – udając, że zamierzają zaatakować Korelię – w rzeczywistości przypuścili
szturm na Fondora i jego gwiezdne stocznie.
Z każdą chwilą byli coraz bliżej stolicy Nowej Republiki, Coruscant. Niejako po drodze
opanowali planetę Duro. Przed Rycerzami Jedi stanęło kolejne wyzwanie: musieli uratować
Leię z rąk bezlitosnych najeźdźców. W końcu Yuuzhanie zasygnalizowali, że są gotowi do
zawarcia pokoju z Nową Republiką. W zamian zażądali tylko wydania im wszystkich Jedi, na
co Republika nie mogła się zgodzić. W galaktyce zaczęła narastać wrogość wobec Zakonu,
obwinianego o podsycanie konfliktu. Yuuzhan Vongowie wylądowali na Yavinie Cztery i
zajęli Akademię Luke’a Skywalkera. Uwolnienia schwytanych Jedi podjął się młody Anakin
Solo. Mimo to Yuuzhan Vongowie nie przestali polować na Jedi. Przeszukiwali całą
galaktykę, aż w końcu Nowa Republika odmówiła pomocy Zakonowi Jedi. Zbliżała się
chwila ostatecznego starcia z niezwyciężonym przeciwnikiem. Mara urodziła syna, któremu
Skywalkerowie dali na imię Ben. Pojawiła się nadzieja na zwycięstwo.
Yuuzhan Vongowie nie zrezygnowali jednak z prób zdobycia reszty galaktyki. Dzięki
inżynierii biologicznej wyhodowali potwory zwane voxynami, które potrafiły z daleka
wyczuwać Jedi. Nowa Republika odkryła, że voxyny są hodowane na krążącym w
przestworzach planety Myrkr światostatku Yuuzhan Vongów. Zadania zabicia królowej
voxynów i zniszczenia laboratorium Yuuzhan podjął się siedemnastoletni wówczas Anakin
Solo. Dołączyli do niego Jacen i Jaina, a także zakochana w Anakinie Tahiri, Tenel Ka,
Barabel Tesar Sebatyne, Twi’lekanka Alema Rar, Zekk, Chadra-Fanka Tekli i inni Rycerze
Jedi. Wielu członków wyprawy, a wśród nich Anakin, straciło życie, ale zadanie zostało
wykonane. Jacen dostał się do niewoli, ale pozostali porwali statek Yuuzhan Vongów i
uciekli.
W końcu Yuuzhanie zdobyli straszliwie zniszczoną stolicę Nowej Republiki. Przywódca
Borsk Fey’lya popełnił samobójstwo, a Han, Leia, Luke i Mara w ostatniej chwili odlecieli.
Oboje Solo rozpaczali po śmierci młodszego syna. Firma Tendrando Arms rozpoczęła
produkcję wojennych androidów ZYV – Zabójców Yuuzhan Vongów – które potrafiły
wykrywać i zabijać nawet tych Yuuzhan, którzy przyjęli wygląd ludzi czy istot innych ras.
Rozwścieczeni stratą królowej voxynów Yuuzhanie ścigali Jainę, żeby złożyć ją w ofierze
swoim bogom. Młodzi Jedi polecieli na Hapes, ale zrozpaczona po śmierci brata Jaina
zamknęła przed nimi swój umysł i chcąc się zemścić, uległa wpływowi Ciemnej Strony
Mocy. Wprowadziła w błąd Yuuzhan Vongów i nakazała dowódcom ich żywych okrętów
toczyć walkę z innymi okrętami, dzięki czemu dała czas Hapanom na odbudowę zniszczonej
przez Anakina floty. W końcu jednak zawróciła z Ciemnej Strony i została uczennicą Kypa
Durrona, który postanowił powołać na nowo do życia Radę Jedi.
Po inwazji Yuuzhan Vongów na Coruscant Rada Jedi zgłosiła gotowość do ustępstw,
chociaż mogły one oznaczać tylko dalszą ekspansję najeźdźców. Tenel Ka została nową
monarchinią Konsorcjum Hapes, a Jag Fel naczelnym dowódcą jej floty. Atak obcych na
Hapes zakończył się niepowodzeniem. Yuuzhan Vongowie rozpoczęli polowanie na bliźnięta
Solo, bo uznali, że tylko ich śmierć mogła zapewnić Yuuzhanom całkowite zwycięstwo.
Przebywający w niewoli Yuuzhan Vongów Jacen dostał się w ręce ptakopodobnej
Foshanki, Vergere, która zaginęła wiele lat wcześniej, bo przyłączyła się do zwiadowców
Yuuzhan Vongów, żeby lepiej poznać obce istoty. Naturalnie zataiła przed nimi, że jest Jedi.
Vergere zaczęła w najwymyślniejszy sposób torturować Jacena, żeby go zmusić do oswojenia
się z cierpieniem i bólem. Wykorzystywała w tym celu nawet yuuzhańskiego potwora
zwanego Objęciami Cierpienia. Jacen zaprzyjaźnił się z innym yuuzhańskim zwierzęciem,
dhuryamem, który został później Mózgiem Świata Coruscant i zaczął poddawać planetę
vongizacji, czyli przekształcać ją w taki sposób, żeby mogła zostać nową stolicą Yuuzhan
Vongów. Yuuzhanie uważali Jacena za wcielenie jednego ze swoich bliźniaczych bogów.
Młody Solo i Vergere uciekli z opanowanej przez obcych Coruscant i wylądowali na
Kalamarze.
Po upadku Coruscant i po Bitwie o Borleias senatorowie Nowej Republiki wybrali na
Kalamarze nowego przywódcę. Został nim caamasjański senator Cal Omas. Luke Skywalker
reaktywował Radę Jedi w nietypowym składzie: oprócz Jedi mieli w niej odtąd zasiadać
wybrani przedstawiciele władz Nowej Republiki. Wojska Republiki zaczęły odnosić
pierwsze, z początku skromne, zwycięstwa nad siłami zbrojnymi Yuuzhan Vongów, do czego
przyczyniła się znacznie Jaina Solo. Vergere trafiła do więzienia, ale Luke odkrył, że
Foshanka może mu pomóc wyjaśnić, dlaczego Yuuzhan Vongowie pozostają niewidoczni w
Mocy. Han i Leia wyprawili się do Nieznanych Rejonów na planetę Bastion, stolicę
Szczątków Imperium, gdzie dostali od Wielkiego Admirała Pellaeona dokładną mapę szlaków
Głębokiego Jądra galaktyki. Zwabili tam Yuuzhan Vongów, a Jaina zabiła wojennego Mistrza
obcych. Jacena i innych Jedi uratowała od śmierci Vergere, ale przypłaciła ten wyczyn
życiem. Cal Omas proklamował powstanie Galaktycznego Sojuszu, a Luke wyruszył na
poszukiwanie planety Zonama Sekot, w nadziei że tylko ona może pomóc pokonać Yuuzhan
Vongów.
Tymczasem Yuuzhanie otrząsnęli się po porażce w Głębokim Jądrze i kontynuowali
podbój następnych planet. Agenci obcych wykorzystywali w tym celu lokalne waśnie i
konflikty. Luke odnalazł Zonamę Sekot, ale planeta obiecała pomoc dopiero po zbadaniu
umysłów Luke’a i Jacena. Wojskowi Galaktycznego Sojuszu postanowili wyzwolić z rąk
Yuuzhan Vongów Fondora i jego gwiezdne stocznie. W tym celu siły zbrojne Sojuszu
upozorowały atak na Duro. Podstęp się udał, ale zginęło wielu niewtajemniczonych Durosjan.
Przedstawiciele Sojuszu polecieli potajemnie na Coruscant, żeby się spotkać z arcykapłanem
Yuuzhan Vongów, Harrarem. Razem z nim wyruszyli na poszukiwania Zonamy Sekot i
wylądowali na jej powierzchni. Yuuzhanie stwierdzili, że fauna i flora planety są niezwykle
podobne do form życia na ich dawno zaginionej ojczyźnie. Harrar został zabity przez
podstępnego egzekutora Yuuzhan Vongów, który poinformował Najwyższego Władcę
Yuuzhan, Shimmrę, o odnalezieniu planety. Zonama Sekot wskoczyła na oślep do
nadprzestrzeni, ale doznała przy tym wielu obrażeń. Yuuzhan Vongowie sparaliżowali sieć
łączności zwaną HoloNetem.
Shimmra nie zlekceważył niebezpieczeństwa grożącego Yuuzhanom ze strony niezwykłej
planety. Pragnął uprosić bogów, żeby pomogli mu ją odnaleźć, i w tym celu zamierzał złożyć
w ofierze miliony jeńców. Na Coruscant wylądowały pierwsze oddziały szturmowe
Galaktycznego Sojuszu. Luke zdobył fortecę Shimmry, ale został ciężko ranny. Okazało się,
że w rzeczywistości Najwyższym Władcą Yuuzhan Vongów nie był Shimmra, ale jego
pokraczny sługa, który zginął po stoczeniu walki z bliźniętami Solo.
Wojna z Yuuzhan Vongami trwała pięć lat i zakończyła się ich klęską, ale Cal Omas i
Jedi pozwolili pokonanym i rozbrojonym Yuuzhanom osiąść na planecie Zonama Sekot, która
odleciała do Nieznanych Rejonów galaktyki. Ostatecznie wyjaśniło się, dlaczego obcy byli
niewidoczni w Mocy. Rycerze Jedi wyznaczyli sobie nowe cele w życiu.
Dziesięć lat po wybuchu wojny z Yuuzhan Vongami czworo Jedi, a wśród nich bliźnięta
Solo, wyruszyło na nieautoryzowaną wyprawę. Zostali wezwani przez dziwne wołanie o
pomoc, które słyszeli tylko oni. Chissowie oskarżyli Jedi o mieszanie się w ich wewnętrzne
sprawy. W ślad za Jedi polecieli Luke, Han i Leia. Natrafili na rasę wojowniczych,
insektoidalnych Killików, którzy prawdopodobnie odpowiadali za stworzenie koreliańskiego
systemu planetarnego. Killikowie żyli w rojach i kontaktowali się ze sobą za pomocą
zbiorowej świadomości. Oskarżyli Jedi o to, że atakują ich gniazda. Zanosiło się na wybuch
nowego konfliktu, w którym po obu stronach będą walczyli Jedi. Po stronie Killików stanęło
dwoje Ciemnych Jedi z Mrocznego Gniazda. W końcu wybuchła tak zwana Wojna Rojów, do
której przyłączyli się neutralni na ogół Chissowie. Leia stoczyła pojedynek z Twi’lekanką
Alemą Rar. Oszpeciła ją, ale jej nie zabiła. Alema stała się odtąd nieprzejednanym wrogiem
księżniczki Leii.
Następne pięć lat Jacen spędził w samotności, latając po galaktyce i ucząc się nieznanych
technik władania Mocą. Tenel Ka urodziła dziecko Jacena, dziewczynkę, której dali na imię
Allana.
6. Era Dziedzictwa Mocy
Po upływie tych pięciu lat, czyli czterdzieści lat po Bitwie o Yavina, Galaktyczny Sojusz
odkrył, że nie wszystkie planety przestrzegają warunków, na których do niego przystąpiły.
Podobno władcy systemu Korelii rozpoczęli potajemnie budowę silnej floty szturmowej i
zamierzali uruchomić gwiazdogrom Stacji Centerpoint. Władze Sojuszu wysłały tam własną
flotę i młody Ben Skywalker uszkodził repulsor Stacji. Doszło do wybuchu kolejnego
konfliktu, w którym przeciwko Sojuszowi i wspierającym go Jedi pod przywództwem
Wielkiego Mistrza Luke’a Skywalkera opowiedzieli się tacy sławni Korelianie, jak Wedge
Antilles i Han Solo.
Jacen znalazł tajemniczą plecionkę o zawiłych splotach i odkrył, że to przepowiednia jego
przyszłości. Zaczął się sprzeniewierzać ideałom Jedi i nie zawahał się nawet zabijać, jeżeli –
zgodnie z jego wizjami – miałoby to doprowadzić do optymalnego rozwiązania jakiegoś
konfliktu. Poznał Brishę Syo, w rzeczywistości Czarną Lady Sithów Lumiyę. Kobieta była
bardziej cyborgiem niż żywą osobą, bo kiedyś została ciężko raniona przez Luke’a
Skywalkera. Jacen zabił młodą Jedi Nelani Dinn, ale darował życie Lumiyi, od której zaczął
się uczyć technik władania Ciemną Stroną Mocy. Przywódca Korelii Thrackan Sal-Solo
wyznaczył nagrodę za zabicie Hana i Leii. Osławiony łowca nagród Boba Fett, któremu udało
się uciec z paszczy sarlacca, dowiedział się, że ma przed sobą tylko rok życia, więc zaczął
szukać sposobów jego przedłużenia.
Jacen Solo dokonał zamachu stanu i został wspólnie z kalamariańską panią admirał
Niathal nowym przywódcą Sojuszu. Równocześnie jako dowódca tajnej policji
Galaktycznego Sojuszu wydał rozkaz internowania wszystkich mieszkających na Coruscant
Korelian i ich sympatyków, a później nawet wymordowania Bothan. Przyjął na swojego
ucznia trzynastoletniego Bena Skywalkera i zaczął mu powierzać coraz bardziej przerażające
zadania. Podczas przesłuchania Jacen zabił wnuczkę Boby Fetta, który został nowym
przywódcą planety Mandalora. Fett postanowił się zemścić, darowując Jacenowi życie, żeby
młody Solo mógł wyrządzić jak najwięcej szkód Galaktycznemu Sojuszowi i Zakonowi Jedi.
Lumiya wmówiła Jacenowi, że jeżeli chce zostać Sithem i przywrócić pokój w galaktyce,
musi najpierw zabić tych, których kocha. Solo i Skywalkerowie patrzyli bezradni, jak Jacen
ześlizguje się na Ciemną Stronę. Han Solo oznajmił nawet, że wyrzeka się jedynego syna.
W końcu Galaktyczny Sojusz zaatakował zbuntowaną Korelię. Jacen podjął świadomą,
chociaż nieudaną próbę zabicia swoich rodziców, ostrzeliwując z ciężkich dział ich „Sokoła
Millenium”. Za wszelką cenę starał się chronić Tenel Ka i Allanę, w obawie że to właśnie są
osoby, które musi zabić. Brutalnie stłumił powstanie na Korelii i coraz pewniej kroczył
ścieżką wiodącą na Ciemną Stronę. Wciągnął na nią nawet młodego Bena Skywalkera,
któremu kazał zabić premiera Korelii i odzyskać rzekomo cenny amulet. Z tej ostatniej
wyprawy Ben wrócił dziwnym obiektem w kształcie sfery – inteligentnym statkiem
szkoleniowym Sithów.
Boba Fett zdobył w końcu lek, który miał przedłużyć jego życie. Wezwał do powrotu na
Mandalorę rozproszonych po galaktyce ziomków i rozpoczął taśmową produkcję
superwytrzymałych myśliwców.
Ben, Leia i Mara dowiedzieli się o kontaktach Jacena z Lumiyą. Leia stoczyła nawet
pojedynek z Czarną Lady Sithów, ale przegrała. W obawie przed odkryciem jego planów
Jacen zabił potajemnie Marę i skierował podejrzenia na Lumiyę. Pewny, że to jej sprawka,
Luke stoczył z Lumiyą pojedynek i ją zabił. Tylko Ben podejrzewał, kto jest prawdziwym
zabójcą jego matki, ale jego próba zabicia Jacena zakończyła się niepowodzeniem. W końcu
Jacen został Czarnym Lordem Sithów, przybrał imię Dartha Caedusa i zaczął śmiało kroczyć
śladami swojego dziadka Dartha Vadera.
Oskarżony o zabicie Mary Cal Omas popełnił samobójstwo, rzucając się na klingę
świetlnego miecza Bena. Ciało zabitej Mary połączyło się z Mocą jednak dopiero wtedy,
kiedy na ceremonii pogrzebowej pojawił się Jacen Caedus. Samozwańczy Sith wziął do
niewoli uczniów i nauczycieli Akademii Jedi na Ossusie. Luke wypowiedział posłuszeństwo
Jacenowi w imieniu Zakonu Jedi i odmówił mu pomocy Jedi podczas walk w przestworzach
Kashyyyka. W odwecie Jacen wydał okrutny rozkaz spopielenia powierzchni Kashyyyka i
wymordowania wszystkich w Akademii Jedi. Życie stracili tam oboje Solusarowie, Kam i
Tionna, ale z siepaczami Jacena rozprawili się Jaina i najmłodsi uczniowie Jedi. Leia i Han
polecieli na Hapes, żeby uświadomić królowej matce Tenel Ka, kim naprawdę stał się Jacen.
Monarchini wysłała do przestworzy Kashyyyka flotę, która walczyła przeciwko siłom
zbrojnym ojca jej dziecka. Po nieudanym zamachu Jacen uwięził Bena i poddał go
straszliwym torturom z pomocą yuuzhańskiego potwora zwanego Objęciami Cierpienia.
Chciał, żeby chłopak stał się godnym uczniem Lorda Sithów. Syna uwolnił dopiero Luke,
który stoczył z Jacenem pojedynek na świetlne miecze; nie zabił go jednak i nie pozwolił
zrobić tego Benowi. Młody Solo uciekł, ale przedtem ranił Bena i Luke’a. Od tej pory mógł
już tylko liczyć na pomoc pomylonej Twi’lekanki Alemy Rar, która cały czas pałała
nienawiścią do księżniczki Leii. Leia i Han obiecali Bothanom, że nie będą im przeszkadzali
w podejmowaniu prób zabicia Jacena.
Opracował A.S.
ROZDZIAŁ 1
Przedtem: Bitwa o Geonosis, następstwa
Geonosis: surowa, czerwona planeta. Pył i skały, i niemiłosierny upał. Wiatr i piasek, i
niebo pełne odłamków. Twarde życie. Kapryśna śmierć. Wilgotne, zielone piękno, od dawna
wypalone. Żadnych drugich szans, żadnych miękkich lądowań. Wielkie tajemnice,
wichrzycielstwo i wybitne umysły. Ambicja, chciwość i pragnienie śmierci. Dla jednych azyl,
dla innych cmentarzysko. Krew Republiki wsiąkająca w suchą glebę. Wyblakła przez wiatr,
smutek i żal. Na arenie łzy Jedi...
Którzy płakali wewnątrz, tak aby nie było tego widać. Płacz po poległym towarzyszu był
oznaką niestosownego przywiązania. Jedi nie powinni przywiązywać się do ludzi, rzeczy,
miejsc, do żadnego świata ani jego mieszkańców. Jedi czerpali swoją siłę ze spokoju, z
dystansu, z bezosobowej miłości.
Przynajmniej taki był ideał...
Utrudzony i przybity Yoda stał z drugim Mistrzem i swoim przyjacielem Mace’em
Windu, patrząc w ciszy, jak żołnierze klony sprawnie, metodycznie i nie bez czułości kładą
ostatniego z zabitych Jedi na nosze repulsorowe, a potem wyprowadzają je z krwawej areny
Poggle’a Mniejszego w stronę republikańskich transportowców czekających poza jej
wysokimi murami. Wszystko to odbywało się pod nadzorem nielicznych Jedi, którzy
przetrwali rzeź i bitwę, jaka po niej nastąpiła... i którzy nie okazywali tego pogodnego
dystansu zalecanego przez filozofię ich Świątyni.
Bitwa o Geonosis skończyła się, a armia robotów Separatystów poniosła druzgocącą
klęskę. Ale jej dowódca, hrabia Dooku, uciekł, podobnie jak jego podwładni z Federacji
Handlowej, Unii Technokratycznej, Gildii Kupieckiej, Intergalaktycznego Klanu Bankowego,
Hyper-Komunikacyjnego Kartelu i Sojuszu Korporacyjnego. Uciekli, aby dalej spiskować na
zgubę największego galaktycznego osiągnięcia – Republiki.
– Nie żałuję, że tu jesteśmy – powiedział Mace. Jego ciemna twarz wydawała się jeszcze
ciemniejsza w okrywającym ją cieniu. – Zadaliśmy poważny cios naszym wrogom i
przekonaliśmy się, na co stać armię klonów. To ważne. Niestety, Yodo, zapłaciliśmy cenę
wyższą, niż mógłbym sobie wyobrazić. Nie przewidziałem tego.
Yoda pokiwał głową zaciskając pomarszczone palce na swojej starej lasce z drewna
gimer.
– Prawdę mówisz, Mistrzu Windu. Zysku takiego nie ma, którego jakaś strata by nie
równoważyła. – Powoli wypuścił z płuc ciężki oddech. – Głupi bylibyśmy doprawdy, sądząc,
że bez szwanku wyjść z takiej konfrontacji możemy. Ale tę stratę Świątyni trudno powetować
będzie. Rycerzami Jedi przed czasem naszych najstarszych padawanów uczynić musimy,
obawiam się.
Padawanów takich jak Anakin Skywalker – bystry, lekkomyślny... a teraz tak ciężko
ranny. Był już w drodze powrotnej na Coruscant razem z Obi-Wanem i zdecydowaną,
odważną i równie lekkomyślną młodą senator z Naboo.
Kłopoty dla niego i dla niej wyczuwam, pomyślał Yoda. Gdybym tylko wyraźnie widział.
Ale jak całun Ciemna Strona jest. W duszące fałdy wszystkich nas owija.
– Co? – spytał Mace, marszcząc brwi. Jak zawsze, wyczuł jego niepokój. – Yodo, co się
stało?
Talia Moonseeker, młoda Argauunka, która została rycerzem Jedi zaledwie cztery
miesiące wcześniej, klęczała ze spuszczoną głową przy ciele swojego poległego Mistrza,
Va’too. Yoda z trudem odwrócił wzrok od jej żałoby i od tej potwornej areny, wciąż
rozpalonej w świetle dnia. Na Geonosis dzień trwał długo. Musiało minąć jeszcze wiele
godzin, zanim słońce zajdzie nad tym surowym krajobrazem.
– Odpowiedzi prostej udzielić ci nie mogę, Mistrzu Windu – odparł głosem pełnym bólu.
– Czasu na medytację potrzebuję.
– Zatem powinieneś wrócić do Świątyni – powiedział Mace. – Ja mogę pokierować
pracami porządkowymi. Jesteś naszym jedynym światłem w mroku, Yodo. Bez twojej
mądrości i zdolności przewidywania chyba nie będziemy mogli zwyciężyć.
Wypowiedział te słowa w dobrej wierze, traktując to jako wyraz zaufania, ale Yoda
poczuł, jak ich brzemię spada na jego barki okrutnym ciężarem.
Za stary już jestem, by ostatnią nadzieją Jedi być, pomyślał.
Patrzył, jak Talia Moonseeker się odsuwa, aby niezmordowane klony mogły z należnym
szacunkiem wynieść z areny zwłoki jej zabitego Mistrza; klony, które tego samego dnia
walczyły i ginęły, tak niezłomne i nieustraszone, że przywodziły na myśl roboty, nie ludzi –
roboty z krwi i kości, wyszkolone tak, że stały się perfekcyjnie zdyscyplinowane i
perfekcyjnie zabójcze. Wyhodowane, by umierać, żeby obywatele Republiki mogli żyć.
Powołane do życia w tajemniczych okolicznościach, które być może nigdy nie zostaną
ujawnione.
Wspominając fabrykę klonów na Kamino, jej lśniącą, białą sterylność, jej bezosobową
troskę o te istoty, które produkowała tak wydajnie i bez żadnych skrupułów, Yoda z trudem
pohamował dreszcz obrzydzenia.
Poważne pytania moralnej i etycznej natury klony te każą stawiać, pomyślał. Ale czy
odpowiedzi na nie są? Tego nie wiem. Zagłuszyć etyczne wątpliwości nasza rozpaczliwa
potrzeba może.
Mace ukląkł na jedno kolano.
– Chodzi o Dooku, Yodo? Czy to on jest źródłem twoich trosk?
To imię wywołało ukłucie gorzkiego bólu. Dooku. Yoda odepchnął wspomnienie od
siebie. Później będzie czas, żeby pomyśleć o tym upadłym człowieku.
– Do Świątyni udam się teraz, Mistrzu Windu. To samo uczyń, gdy tylko mógł będziesz.
Ważne sprawy do omówienia ma Rada.
Mace wstał, przyjmując z pokorą lekką reprymendę.
– Szerokiej drogi, Yodo. Zobaczymy się na Coruscant, kiedy sprawy tutaj doprowadzimy
do końca. – Przywołał stojącego w pobliżu żołnierza klona pstryknięciem palców. – Mistrz
Yoda wraca na Coruscant. Odprowadź go na statek.
Żołnierz kiwnął głową.
– Tak jest.
Patrząc, jak zabójczy pas asteroid znika za nimi, a okrutny Geonosis zmienia się w
czerwoną smugę po odpaleniu hipernapędu statku, Yoda wyraził swój żal w jeszcze jednym
długim, powolnym westchnieniu. Żal nie miał żadnego praktycznego zastosowania. Chcąc
służyć światłu, Yoda musiał odnaleźć w sobie to idealnie zbalansowane miejsce, które dawało
mu poczucie, że stoi na twardym gruncie.
Bo gdy tylko znajdzie się na Coruscant, zacznie się naprawdę ciężka praca – ratowanie
Republiki.
Sale Uzdrawiania Świątyni Jedi były przepiękne. Miały wysokie sufity, a przez ogromne
okna złociste światło zalewało błękitne, zielone i różowe ściany i podłogi. Zawarto w nich
najdelikatniejsze aspekty Mocy: miłość, opiekuńczość i spokój. Sale były pełne kwiatów i
zielonych roślin, przepojone szmerem płynącej wody i energią odradzającego się życia. Były
idealnym schronieniem dla każdego, kto miał zranione ciało lub psychikę; tutaj mógł zmyć z
siebie brzydotę cierpienia.
Nie zwracając uwagi na otaczający ją spokój, Padme popatrzyła gniewnie na starszą,
elegancką Twi’lekankę, uzdrowicielkę Jedi, która zagradzała jej drogę.
– Nie potrzebuję dużo czasu, Mistrzyni Vokaro Che. Wystarczy parę chwil, ale naprawdę
muszę zobaczyć się z Anakinem Skywalkerem.
Twi’lekanka splotła dłonie, kołysząc lekko bliźniaczymi głowoogonami.
– Przykro mi, pani senator, ale to niemożliwe. – W jej głosie brzmiała znajoma
twi’lekańska chrypka, ale basic, jakim mówiła, był nienaganny. – Anakin jest ciężko ranny.
Został wprowadzony w głęboki trans uzdrawiający i nie można mu przeszkadzać.
– Tak, wiem, że został ciężko ranny. Właśnie wróciłam z nim z Geonosis. – Padme
wskazała na swój zniszczony biały kombinezon, nie zważając na palący ból, jaki sprawiał jej
każdy ruch. – Widzi pani? To jego krew. Proszę mi wierzyć, wiem, w jak ciężkim jest stanie!
Dla podkreślenia swoich słów mogłaby jeszcze pokazać starszej uzdrowicielce swoją
posiniaczoną dłoń – dłoń, którą ściskał Anakin, kiedy fale bólu ze straszliwej rany zalewały
go bez litości i wytchnienia.
Lepiej jednak nie, pomyślała. On nie powinien trzymać nikogo za rękę... a zwłaszcza
mnie. Wystarczy, że Obi-Wan to widział.
Uzdrowicielka Jedi pokręciła głową.
– Pani senator, sama pani jest ranna. Pomożemy pani.
– Proszę się o mnie nie martwić – powiedziała niecierpliwie Padme. – To tylko
zadrapania, a zresztą nic mnie nie boli.
Vokara Che posłała jej karcące spojrzenie.
– Pani senator, proszę nie myśleć, że może mnie pani oszukać. Nie muszę pani dotknąć,
żeby wyczuć pani dolegliwości. – Odrzuciła głowę do tyłu i przymknęła oczy. – Zaatakowało
panią jakieś stworzenie, prawda? I spadła pani z dużej wysokości. Boli panią głowa. Ma pani
potłuczone żebra i nadwerężony kręgosłup. To cud, że obyło się bez złamanych kości. –
Twi’lekanka otworzyła oczy; jej chłodny wzrok był nieprzejednany. – Mam mówić dalej?
Obolała od stóp do głów Padme zacisnęła zęby. Na plecach dotąd czuła ślady po
szponach nexu, a żebra dokuczały przy każdym oddechu.
– Nic mi nie jest. Nic, na co nie pomoże pięć minut z Anakinem. Mistrzyni Vokaro Che,
pani nic nie rozumie. Naprawdę muszę się z nim zobaczyć. Anakin to mój ochroniarz. Jestem
za niego odpowiedzialna.
A w dodatku to moja wina, dodała w myślach. To ja go namówiłam, żeby poleciał na
Geonosis, i o mało przez to nie zginął, więc jeśli myślisz, że teraz go zostawię...
– Nie jest pani odpowiedzialna za Anakina Skywalkera – odparła ostro uzdrowicielka. –
Jako Jedi jest bezpieczny wśród innych Jedi, którzy dokładnie wiedzą, czego mu trzeba.
Proszę raczej pozwolić nam zająć się panią, żeby mogła pani opuścić Świątynię w dobrej
kondycji. – W oczach Twi’lekanki pojawił się cień potępienia. – Przypominam, że właściwie
nie powinno tu pani być...
– A gdzie niby miałabym być? – zapytała Padme, nie przejmując się, że jej podniesiony
głos przyciąga uwagę trojga adeptów sztuki uzdrawiania, krzątających się wokół swoich
tajemniczych spraw. Nie obchodziło jej, że publiczne urządzanie scen nie przystoi byłej
królowej Naboo, członkowi galaktycznego Senatu i politykowi o znanej wszystkim twarzy.
Nie opuszczę tego miejsca, dopóki się z nim nie zobaczę, postanowiła. Wyraz twarzy Vokary
Che był jeszcze bardziej surowy.
– Jeśli nie odpowiada pani kuracja Jedi, pani senator, mogę zapewnić pani eskortę do
punktu medycznego albo...
– Nie potrzebuję żadnej eskorty! Chcę...
– Padme – odezwał się cichy głos za jej plecami.
Mistrzyni Vokara Che rzuciła się naprzód.
– Mistrzu Kenobi! Co tu robisz?
Padme odwróciła się z mocno bijącym sercem. Obi-Wan... wciąż w swojej poszarpanej i
nadpalonej tunice. Jeszcze nieuleczony. Stał z trudem w drzwiach niewielkiego pokoju,
trzymając się framugi, żeby nie upaść. Twarz miał bladą, a oczy pociemniałe ze zmęczenia,
bólu i czegoś jeszcze.
Rozpaczy? Nie, to niemożliwe. Jedi nie odczuwają takich emocji. A przynajmniej... nie
ten Jedi.
– Wybacz, Vokaro Che – powiedział cicho. – Muszę porozmawiać na osobności z panią
senator.
– Nie sądzę, żeby to było rozsądne – odparła zdenerwowana uzdrowicielka, biorąc go za
ramię. – Ledwo stoisz na nogach, Obi-Wanie. Nie rozumiem; powinieneś być już uleczony.
Przecież posłałam...
– ...ale ją odesłałem – wszedł jej w słowo Obi-Wan. – Wolałbym nie pogrążać się w
transie uzdrawiającym, dopóki nie zobaczę się z moim padawanem.
– Jesteś równie niepoprawny, jak ona. – Vokara Che mlasnęła językiem. – Dobrze. Dam
wam chwilę.
Padme odprowadziła wzrokiem wychodzącą uzdrowicielkę, a potem spojrzała znów na
Obi-Wana. Po chwili wahania podeszła do niego, czując się nagle mała i niezgrabna jak
młodziutka uczennica. Uniosła lekko podbródek.
– Vokara Che miała rację. Wyglądasz okropnie.
– Naprawdę sądzisz, że w ten sposób możesz pomóc Anakinowi? – spytał Obi-Wan. Głos
miał matowy, a oczy szkliste. – Nie ma tu dla ciebie miejsca, Padme. Pozwól im cię wyleczyć
i wracaj do domu, zanim zjawi się Yoda. Zanim wszystko się... skomplikuje.
Wpatrywała się w niego wstrząśnięta. Miała ochotę na niego krzyknąć. Chciało jej się
płakać. Tymczasem odwróciła się tylko i wyszła.
Co innego mogła zrobić?
Po powrocie na Coruscant Yoda zajął się najpierw obowiązkami. Zamiast udać się prosto
do Sal Uzdrawiania, odpowiedział na stanowcze wezwanie z biura Wielkiego Kanclerza. Były
senator z Naboo najwyraźniej nie mógł się doczekać, żeby usłyszeć relację z pierwszej ręki z
wydarzeń na Geonosis. Język, którego użył, z trudem mieścił się w normach przyjętych dla
tego rodzaju komunikatów.
Nie było to spotkanie, na które Yoda czekałby z przyjemnością. Odnosił ostatnio
wrażenie, że Jedi są coraz głębiej wciągani w politykę, w sprawy legislacji i administracji,
które nigdy nie były ich domeną. Jedi przysięgali stać na straży Republiki i bronić jej ideałów,
a nie angażować się w losy tego czy innego Kanclerza. Kariery polityczne ich nie dotyczyły, a
personalia nie powinny odgrywać żadnej roli.
A jednak Palpatine’owi w jakiś sposób udawało się to zmienić. Nie siłą czy narzucaniem
swojej woli. Wręcz przeciwnie – nieustannie opierał się naciskom Senatu, który chciał mu
dawać coraz więcej władzy wykonawczej. Senat bardzo nalegał, więc Palpatine w końcu
niechętnie się zgadzał. A za każdym razem, gdy ulegał prośbom Senatu, zwracał się do Jedi
po radę.
Nie była to idealna sytuacja. Rada Jedi nie miała nic wspólnego z władzą wykonawczą.
Ale jak tu z czystym sumieniem odmówić pomocy człowiekowi, który tak pokornie prosi o
ich wskazówki? Człowiekowi, który przy każdej okazji bronił ich w Senacie? Który bez
wytchnienia działał na rzecz pokoju od chwili, gdy objął najwyższy urząd w galaktyce, a teraz
musiał zmierzyć się z karkołomnym zadaniem ocalenia tej rozległej Republiki? Jak Rada Jedi
mogłaby odwrócić się od takiego człowieka?
Oczywiście nie mogła. I oczywiście w tych nadzwyczajnych okolicznościach Jedi musieli
zapomnieć o swoich tradycjach i przyjść z pomocą człowiekowi, na którego cała galaktyka
patrzyła jak na zbawcę.
Ale to nie znaczyło, że musieli być z tego zadowoleni.
Gdy tylko jego statek zadokował bezpiecznie w prywatnym porcie kosmicznym Świątyni,
Yoda przesiadł się na wahadłowiec, który miał go szybko dotransportować do kompleksu
senatorskiego. Padawan T’Seely, który był jego pilotem, powitał go z szacunkiem, ale miał
dość wyczucia, żeby zachować milczenie, podczas gdy wahadłowiec włączył się w
nieprzerwane strumienie ruchu powietrznego Coruscant i skierował w stronę rozległej
dzielnicy senackiej.
Dotarli do niej bez przygód. Na wprost nich gmach senatu lśnił srebrzyście w
promieniach coruscańskiego słońca. Kolebka demokracji, symbol wszystkiego, co w
galaktyce dobre i prawe. Urodzony we wczesnym okresie Republiki i doskonale pamiętający
jej burzliwą młodość, Yoda czcił ten symbol i wszystko, co on reprezentował, tak samo jak
swój umiłowany Zakon Jedi.
Ale symbol tracił blask. Nigdy wcześniej w historii galaktyki demokracja nie chwiała się
tak bardzo jak teraz.
Gnębiła go ta myśl. Nigdy nie przypuszczał, że mógłby być świadkiem upadku wielkiej
Galaktycznej Republiki. Wszystko przemija, to prawda... a jednak Yoda zawsze wierzył, że
Republika zostanie oszczędzona, że będzie ewoluować, przeobrażać się, odradzać, ale cały
czas trwać.
Jedi ślubowali czuwać nad tym, by tak właśnie było. Ginęli, żeby dotrzymać tej świętej
przysięgi. Pokój i przetrwanie Republiki warte były wszelkich poświęceń. Trudno było sobie
wyobrazić, że te poświęcenia mogłyby się okazać daremne...
Transponder wahadłowca zapiszczał, oznajmiając, że automatyczny system
naprowadzający wieży kontrolnej senatu przechwycił ich sygnał i przejął zadanie
poprowadzenia na wyznaczoną platformę dokującą. Był to nowy środek bezpieczeństwa,
wprowadzony przez Palpatine’a w odpowiedzi na wzmożoną działalność Separatystów na
planetach mniej pilnie strzeżonych i patrolowanych niż Coruscant. Nie wszystkim to się
podobało; niektórzy twierdzili, że to ograniczenie swobód obywatelskich.
Bezpieczeństwo i wolność równocześnie zapewnić nam Palpatine się stara, pomyślał
Yoda. Łatwa droga to nie jest.
Gdy wahadłowiec został połknięty przez przepastny kompleks doków senatu i dołączył
do długiej kolejki statków oczekujących na lądowanie, padawan T’Seely odchrząknął, a
czerwona łuska na jego głowie przybrała ciemniejszy odcień, co u Hasikian było oznaką
niepokoju.
– Mistrzu Yoda? – odezwał się niepewnie.
– Mów, padawanie.
– Słychać pogłoski w Świątyni... Podobno na Geonosis było wielu poległych.
Yoda westchnął. Należało się tego spodziewać po tym, jak ranni zaczęli wracać do domu.
– To nie pogłoski, padawanie. To fakt.
Łuski T’Seely’ego pobladły.
– Słyszałem, że... Mistrz Kenobi... że Anakin...
– Martwi nie są oni, ale ranni.
– Och... – westchnął cicho T’Seely.
Yoda zmarszczył brwi. Nie powinno się stawiać jednego rycerza Jedi ponad innym,
uważać jednego ucznia za lepszego niż drugi, ale w przypadku Obi-Wana i Anakina przyjęte
normy po prostu nie miały zastosowania. Anakin Skywalker został obwołany dzieckiem z
przepowiedni, wybrańcem. Obi-Wan był jego Mistrzem, rycerzem o wyjątkowej reputacji.
Razem wydawali się niepokonani... Przynajmniej do czasu Geonosis.
Ale nie mógł teraz o tym myśleć.
– Nie umrą oni, padawanie – oświadczył T’Seely’emu. – A ty plotkować o nich nie
będziesz.
– Nie, Mistrzu Yoda – zgodził się pokornie T’Seely.
Wahadłowiec zsunął się łagodnie na wyznaczoną platformę dokującą. Dookoła, jak okiem
sięgnąć, lądowały i startowały inne statki, zaangażowane w niekończącą się pracę na rzecz
Republiki. Yoda odesłał T’Seely’ego z powrotem do Świątyni. Sam zagłębił się we wnętrzu
kompleksu senackiego; ruszył przez zawiły labirynt turbowind i korytarzy w stronę strefy
administracyjnej i rządowych apartamentów Wielkiego Kanclerza Palpatine’a.
Szkarłatny przepych tych pomieszczeń jak zwykle przytłaczający. Zaskakujący dobór
kolorów jak na tak skromnego człowieka. Palpatine śmiał się z tego, zakłopotany. „Kiedy
myślę o moich nowych obowiązkach, ogarnia mnie strach” – mawiał. – „Ta czerwień daje mi
iluzję ciepła”.
W pustym przedsionku gabinetu Palpatine’a czekał senator Bail Organa z Alderaanu.
Zamiast – jak zwykle – bogatego stroju miał na sobie prostą ciemną tunikę i spodnie o
wyraźnie wojskowym kroju. Znak czasów Senator był członkiem Komitetu Lojalistów i brał
żywy udział w debatach na temat bezpieczeństwa Republiki, nic więc dziwnego, że i on został
wezwany.
– Mistrzu Yoda! – powiedział Bail Organa, wstając. – Co za radość, że wrócił pan z
Geonosis cały i zdrowy. – Zawahał się, a jego uśmiech ulgi zbladł. – Czy to prawda...
Słyszałem, że zwyciężyliśmy, ale... Jedi ponieśli duże straty.
Yoda pokiwał głową.
– Prawdą jest to, senatorze.
– Jakie to smutne – westchnął Organa, siadając z powrotem. – Przykro mi to słyszeć.
Proszę przyjąć moje kondolencje.
Był dobrym człowiekiem i wydawał się autentycznie poruszony.
– Dziękuję.
Po chwili wahania Organa dodał:
– A żołnierze klony, Mistrzu Yoda? Okazali się skuteczni?
– Bardzo skuteczni, senatorze. Szalę przeważyli oni.
– Cóż, cieszy mnie to ze względu na Jedi, a jednak budzi też mój niepokój – mruknął
Organa. – Teraz już Separatyści wiedzą, że możemy ich pokonać. Boję się, że senator
Amidala miała jednak rację. Potraktują stworzenie Wielkiej Armii Republiki jako otwarte
wypowiedzenie wojny. Wszelkie próby zażegnania tego kryzysu na drodze dyplomatycznej
postrzegane będą jako gra na zwłokę, wybieg obliczony na zyskanie czasu potrzebnego do
konsolidacji naszych nowych sił.
– Celnie sytuację podsumował pan, senatorze – przyznał ponuro Yoda. – Wokół nas
cienie wojny się gromadzą. Wiele cierpienia w nadchodzących miesiącach widzę.
Organa wstał ponownie i zaczął przechadzać się po przedpokoju.
– Musi być jakiś sposób, żeby tego uniknąć, Mistrzu Yoda. Nie przyjmuję do
wiadomości, że nasza wspaniała, szlachetna Republika może pogrążyć się w krwawej wojnie!
Senat musi coś zrobić, musi powstrzymać przemoc, zanim się rozprzestrzeni. Jeśli
pozwolimy, żeby ból i gniew z powodu Geonosis popchnął nas do odwetu, jeśli zaczniemy
usprawiedliwiać jedną śmierć inną, wówczas naprawdę będziemy zgubieni. I los Republiki
będzie przesądzony.
Zanim Yoda zdążył odpowiedzieć, drzwi do gabinetu Palpatine’a otworzyły się i ukazał
się w nich Mas Amedda.
– Mistrzu Yoda, senatorze Organa – odezwał się łagodnie. – Wielki Kanclerz może was
przyjąć.
ROZDZIAŁ 2
Palpatine stał przed ogromnym transpastalowym oknem za biurkiem i patrzył w skupieniu
na niekończące się splątane taśmy ruchu powietrznego, przecinające niebo nad Coruscant.
Słysząc, że wchodzą, odwrócił się z posępnym uśmiechem.
– Mistrzu Yoda, brak mi słów, by wyrazić najgłębszą ulgę, że wyszedłeś cało z rzezi na
Geonosis. Prawdę mówiąc, nigdy nie sądziłem, że Separatyści w swoich małostkowych
sporach z Republiką posuwa się do tak drastycznych i przerażających środków.
– Zaskoczony ja też jestem, Wielki Kanclerzu – odparł Yoda. – Nieprzewidziany ten
rozwój wypadków był.
Palpatine usiadł w fotelu.
– Nieprzewidziany, tak – mruknął, podczas gdy Mas Amedda zajął zwyczajowe miejsce
po prawej stronie przełożonego. – Nawet przez Jedi. To musi być dla ciebie powodem do
niepokoju. – Pochylił się do przodu ze skupioną miną. – Mistrzu Yoda, zanim omówimy w
szczegółach to, co wydarzyło się na Geonosis, muszę wiedzieć jedno: jak się czuje mój młody
przyjaciel Anakin? Ogromnie poruszyła mnie wiadomość, że został ranny.
– Ranny, owszem, Wielki Kanclerzu – potwierdził Yoda. – Ale umierający nie jest.
Palpatine oparł się na fotelu i przejechał nerwowo ręką po policzku.
– Doprawdy, Moc ma go w swojej opiece. – Głos mu się załamał, jakby przeszedł go
dreszcz. – Przepraszam. Musisz wybaczyć mi emocje, ale Anakin jest mi bardzo drogi.
Obserwowałem jego postępy, od kiedy był małym chłopcem, widziałem, jak zmienia się we
wspaniałego, młodego mężczyznę, odważnego i silnego, prawdziwą chlubę Zakonu Jedi.
Dlatego tak bardzo interesuje mnie jego stan. Mam nadzieję... – Zawahał się. – Mam nadzieję,
że nie uznasz mojej troski, mojej słabości do niego, za zbytnią ingerencję w wasze sprawy,
Mistrzu Yoda. Naturalnie nie chciałbym w żaden sposób zakłócić rozwoju Anakina jako Jedi.
Yoda wpatrywał się w podłogę, ściskając obiema rękami gimerową laseczkę. Owszem,
martwiło go przywiązanie Palpatine’a do chłopca. Choć na pozór szczera i płynąca z głębi
serca, troska Wielkiego Kanclerza o ucznia Obi-Wana stanowiła problem. Źródłem
wszystkich kłopotów młodego Skywalkera była potrzeba więzi emocjonalnych. Jego przyjaźń
z Palpatine’em dodatkowo komplikowała sprawy. Ale to był Wielki Kanclerz i miał najlepsze
intencje.
Czasem polityka jest ważniejsza.
– O ingerencji mówisz, Wielki Kanclerzu? Nie o to chodzi – powiedział. – Troskę pańską
ceni sobie młody Skywalker.
– Tak jak ja cenię jego, Mistrzu Yoda – odparł Palpatine. – Zastanawiam się... – Przerwał
na chwilę. – Czy mógłbym zapytać o charakter jego obrażeń?
Yoda zerknął na Baila Organę, jak dotąd ignorowanego. Czy czuł się urażony? Jeśli tak,
to doskonale to ukrywał.
Dobrym człowiekiem jest on, pomyślał Yoda. Dyskretnym i lojalnym. Mimo wszystko
spraw Jedi nie omawiać wolałbym przy nim. A jednak odmówić odpowiedzi Palpatine’owi
nie mogę.
Postukał palcami o gimerową laskę i pokiwał głową.
– Prawą rękę młody Skywalker stracił. Odcięta w pojedynku na miecze świetlne została.
– W pojedynku? – powtórzył z niedowierzaniem Palpatine. – Z kim? Kto był na tyle
nierozważny, żeby skrzyżować miecz świetlny z Anakinem? Kto w galaktyce miał
wystarczające umiejętności, żeby pokonać Jedi?
Znów to nieprzyjemne poczucie niepowodzenia i żalu. Yoda zmusił się, żeby spojrzeć
prosto w przerażone oczy Palpatine’a.
– Hrabia Dooku to był, Kanclerzu. Prawdziwe okazały się meldunki, które od Mistrza
Kenobiego otrzymaliśmy. Wrogiem Republiki hrabia Dooku stał się.
Palpatine odwrócił się w stronę Masa Ameddy, który rozłożył szeroko ręce w geście
bezradności. Po chwili Kanclerz spojrzał znów na Yodę. Miał zaciśnięte usta i błysk
niepokoju w oczach.
– Mistrzu Yoda, nie wiem, co powiedzieć. Hrabia Dooku zdradził Zakon Jedi. Zdradził
nas wszystkich. Nie rozumiem, jak mógł uczynić coś tak nikczemnego?
Yoda zmarszczył brwi. Nie zamierzał wspominać o Sithach w obecności Baila Organy.
– Żądzą władzy owładnięty jest Dooku. Wielką tragedią to jest.
Palpatine wydał zbolałe westchnienie.
– Powiedz mi, co wiesz, Mistrzu Yoda. Chociaż wiem, że złamie mi to serce, muszę
usłyszeć wszystko o Geonosis.
Cała historia została opowiedziana szybko, bez upiększeń i emocji. Gdy dobiegła końca,
Palpatine wstał znów z fotela, żeby spojrzeć przez transpastalowe okno na rojne niebo nad
Coruscant. Ręce założył za plecami, a podbródek zanurzył w aksamicie i brokacie,
okrywających jego pierś.
– Wiecie, moi przyjaciele – powiedział wreszcie, przerywając głęboką ciszę – bywają
chwile, kiedy wątpię, czy mam dość siły, żeby to ciągnąć.
– Proszę tak nie mówić! – wykrzyknął Mas Amedda. – Bez pańskiego przywództwa
Republika nie przetrwa!
– Może kiedyś tak było – przyznał Palpatine. – Ale jeśli jako Wielki Kanclerz zawiodłem
tak bardzo, że ci bezmyślni Separatyści mogli zadać nam taki cios...
– Wielki Kanclerzu, jest pan dla siebie zbyt surowy – zapewnił pospiesznie Bail Organa.
– Jeśli kogoś należy tu winić, to zdradzieckiego hrabiego Dooku oraz przywódców
popierających go gildii i związków, którzy manipulują słabszymi, łatwowiernymi systemami
dla własnych korzyści. To oni zawiedli Republikę, nie pan. I to oni, a nie pan, mają na rękach
krew, którą przelano na Geonosis. Od samego początku tego sporu starał się pan znaleźć
pokojowe rozwiązanie.
– Ale zawiodłem! – odparował Palpatine, odwracając się gwałtownie. – Kto wie lepiej niż
ja, Bailu, jak ważne jest, aby położyć kres tej przemocy? Jestem człowiekiem, którego
rodzinną planetę najechał wróg; musiałem przyglądać się bezradnie, jak nieudolny Wielki
Kanclerz i opieszały senat pozwalają ludziom, których mieli chronić, ginąć w imię chciwości
Federacji Handlowej. Dziesięć lat minęło od tych strasznych chwil i co zmieniło się w mojej
sytuacji, pytam was? Nic! Po prostu nic! Chociaż stoję tu przed wami jako Wielki Kanclerz
tej Republiki, wciąż jestem bezradny. Stoimy przed największym zagrożeniem w naszej
historii. Obywatele Republiki giną, Jedi giną, a wszystko przez to, że nie zdołałem w porę
zapobiec tej tragedii.
– Nieprawda – sprzeciwił się Organa. – Jedyną osobą, która mogła zapobiec tej tragedii,
był Dooku. Wybrał jednak drogę przemocy. Nie ma w tym pańskiej winy, Wielki Kanclerzu.
Należy się panu nasza wdzięczność za odważne podjęcie tego trudnego, ale koniecznego
kroku, jakim było utworzenie armii klonów. Bez niej Mistrz Yoda i jego Jedi zostaliby
niechybnie wybici do nogi. I co wówczas stałoby się z Republiką?
Palpatine usiadł powoli w fotelu.
– Przyznam, że zaskakujesz mnie, Bailu. Biorąc pod uwagę twoje bliskie relacje z senator
Amidalą, nie byłem do końca przekonany, czy pochwalasz moją decyzję.
Organa wyglądał na zdziwionego.
– To prawda, szanuję i podziwiam senator z Naboo – przyznał. – Współpracując z nią w
Komitecie Lojalistów, nauczyłem się cenić jej wyjątkowe przymioty. Ale zawsze uważałem,
że trzeba bronić naszej Republiki... pomimo realnych zagrożeń, jakie się z tym wiążą.
– Doceniam twoje niezłomne wsparcie – odparł Palpatine ze zbolałym uśmiechem. – Tym
bardziej że muszę cię prosić o wzięcie na siebie dodatkowych obowiązków. Senatorze
Organa, sądzę, że Komitet Lojalistów spełnił swoje zadanie. Teraz potrzebujemy nowej
komisji, która będzie nadzorować wszystkie sprawy związane z bezpieczeństwem Republiki.
W jej skład powinieneś wejść ty, jako przewodniczący, i trzech lub czterech senatorów,
którym całkowicie ufasz. Zajmiesz się tym? Pokierujesz tą komisją?
Organa skinął głową.
– Oczywiście, Wielki Kanclerzu. Jestem zaszczycony pańską propozycją.
– Doskonale – powiedział Palpatine z poważnym wyrazem twarzy. – Mistrzu Yoda, gdy
tylko uporasz się z problemami Jedi, które wynikły po bitwie o Geonosis, razem z
pozostałymi członkami Rady musimy zwołać formalną komisję, która położy kres
okropieństwom wojny. Dla dobra Republiki musimy zakończyć ten konflikt.
Yoda zmarszczył brwi. Większe zaangażowanie Jedi w sprawy rządu? Była to ostatnia
rzecz, jakiej pragnął. Jednak Palpatine miał rację co do jednego.
– Zgadzam się z panem, Wielki Kanclerzu. Zakończyć tę wojnę jak najszybciej musimy i
pokój zaprowadzić.
– Nie będę was dłużej zatrzymywał – powiedział Palpatine, wstając. – Dziękuję za
przybycie. Wiem, że wolałbyś teraz być przy swoich rannych Jedi, Mistrzu Yoda. Kiedy
będziesz się widział z Anakinem, powiedz mu, proszę, że moje myśli są przy nim.
– Oczywiście, Wielki Kanclerzu – odparł Yoda. – I wzywać mnie proszę bez wahania,
jeśli tylko moja pomoc przydatna okazać się może.
Palpatine się uśmiechnął.
– Nie powinieneś mieć co do tego wątpliwości, Mistrzu Yoda. Uwierz mi, że nigdy nie
pomijam ciebie ani Jedi w swoich planach.
Yoda i Bail Organa opuścili gabinet Palpatine’a. Yoda żałował, że nie ma swojego fotela
repulsorowego. Aż westchnął na myśl o długim spacerze do kompleksu doków.
– Będę się zbierał – powiedział Organa. – Podwieźć pana do Świątyni Jedi, Mistrzu
Yoda?
– Miła to propozycja – odparł Yoda, kiwając głową. – Przyjmę ją. Dużo do zrobienia
mam. I mało czasu do stracenia.
W pierwszej kolejności czekała go niewątpliwie trudna rozmowa z Obi-Wanem
Kenobim.
Zaraz po przybyciu do Sal Uzdrawiania spotkał się z Mistrzynią Vokarą Che w jej
prywatnej komnacie.
– Mistrzu Yoda – powitała go dostojna Twi’lekanka z łagodnym uśmiechem, bacznie mu
się przyglądając. – Co za ulga widzieć cię całego i zdrowego. Słyszałam, że walczyłeś z
Dooku. Dawno nie dobywałeś miecza świetlnego w pojedynku.
Wzruszył lekko ramionami. Był obolały i zmęczony, ale wiedział, że to minie.
– Obrażeń żadnych nie doznałem, Vokaro Che. Martwić się nie musisz. O naszych
rannych Jedi powiedz mi. Jak miewają się oni?
Większość była już zdrowa, inni czuli się coraz lepiej. Anakin ucierpiał najbardziej, ale
jego stan był zadowalający – biorąc pod uwagę okoliczności. Pozostawał w głębokim transie
uzdrawiającym, który miał zneutralizować szok pourazowy; przez ten czas przygotowywano
mu protezę ręki. Niestety, rana zadana mieczem świetlnym uniemożliwiała przyszycie
odciętej kończyny.
– Spodziewam się jednak, że odzyska pełną sprawność – zakończyła Vokara Che. – Choć
niewątpliwie będzie miał na początku pewne trudności.
Proteza ręki. Yodę ogarnęło przygnębienie, chociaż spodziewał się takich wieści.
Łączność każdego Jedi z Mocą pochodziła z midichlorianów w jego krwi. Wiadomo było, że
utrata kończyny nie pozostaje bez wpływu na te zdolności. To prawda, Anakin Skywalker
miał więcej midichlorianów niż jakikolwiek Jedi w dziejach, ale mimo wszystko...
– Zobaczę się z nim teraz – powiedział zbolałym głosem. – I z Obi-Wanem także.
Vokara Che zmarszczyła brwi, a jej głowoogony lekko zadrgały.
– Tak. Oczywiście. Mistrzu Yoda... jeśli chodzi o Obi-Wana...
– Mówić mi nic nie musisz, Vokaro Che. Siebie on wini za Skywalkera krzywdę.
Oboje znali Obi-Wana od urodzenia. Pokiwała smutno głową.
– Czy mogliśmy się spodziewać po nim czegoś innego?
Nie mogli. Żaden Jedi nie potraktowałby trudnego zadania wyszkolenia Anakina
Skywalkera poważniej niż Obi-Wan Kenobi. Zobligowany obietnicą złożoną umierającemu
Mistrzowi, obciążony świadomością że uczy dziecko z przepowiedni, i nieustanną obawą że
może popełnić błąd i zawieść Qui-Gona, Obi-Wan wszystkie potknięcia i niepowodzenia
Anakina odbierał jako własne.
Yoda zsunął się z westchnieniem z krzesła.
– Pewnej rady Obi-Wanowi udzielę.
Vokara Che uśmiechnęła się z ulgą i wstała.
– To dobrze. – Jej uśmiech przygasł. – Najpierw jednak... – Odchrząknęła. – Nie wiem,
czy wiesz, ale senator Amidala przybyła tu razem z Obi-Wanem i jego uczniem. Zajęliśmy się
nią oczywiście, ale nie obyło się bez pewnych... kłopotów. Bardzo się martwi o Anakina.
Koniecznie chciała się z nim zobaczyć. Kiedy odmówiłam, doszło do ostrej wymiany zdań.
Może wpłynąć oficjalna skarga. Przykro mi.
Yoda poczuł jeszcze większe przygnębienie. Senator Amidala. Kolejny problem, kolejna
tajemnica, kolejny element skomplikowanej układanki, którą stanowił Anakin Skywalker.
Z pewnym wysiłkiem otrząsnął się z ponurych myśli.
– Martwić się nie musisz, Vokaro Che. A teraz do młodego Skywalkera zaprowadź mnie.
Potem z Mistrzem Kenobim porozmawiam.
Dotkliwy ból, spowodowany przez rany od miecza świetlnego, był już tylko
wspomnieniem. Teraz Obi-Wan przechadzał się nerwowo po salce medycznej, przeklinając
swoje zdyscyplinowanie, które powstrzymywało go przed znalezieniem pierwszego lepszego
uzdrowiciela i zażądaniem, żeby natychmiast zaprowadził go do pokoju Anakina.
– Mistrzu Kenobi – odezwał się znajomy surowy głos. Odwrócił się. – Twój padawan śpi
– powiedział stojący w otwartych drzwiach Yoda. – Od bólu wolny już jest. Usiądź, abyśmy
porozmawiać mogli.
Sprzeciwienie się Yodzie było nie do pomyślenia. Obi-Wan usiadł ze skrzyżowanymi
nogami na podłodze i położył dłonie na udach.
– Wybacz, Mistrzu – wymamrotał. – Nie panuję w pełni nad swoimi emocjami.
– Czy mówić mi o tym musisz? – zapytał Yoda. – Nie wydaje mi się.
Chociaż reprymenda była dość złośliwa, zawierała w sobie nutkę subtelnego humoru.
Obi-Wan odważył się podnieść wzrok i zobaczył, że twarz Yody wcale nie wyraża
dezaprobaty. W jego błyszczących oczach kryła się łagodność.
– Wybacz – powtórzył. – Nie chciałem cię urazić.
– Hm – mruknął Yoda i postukał gimerową laską o podłogę. – Cieszę się, że uzdrowiony
jesteś, Mistrzu Kenobi, bowiem do obowiązków swoich powrócić musisz. Do zrobienia jest
wiele w obliczu grożącej nam wojny.
Mimo że mogło go to narazić na następną naganę, Obi-Wan nie mógł milczeć.
– Mistrzu Yoda, moje miejsce jest tutaj, przy Anakinie. To przeze mnie został ranny.
– Ranny przez Dooku został – odparował Yoda. – I przez to, że ciebie nie posłuchał.
Dzieckiem nie jest już Anakin Skywalker. Mężczyzną jest i mężczyzną być musi. Za własne
błędy odpowiadać powinien i naprawiać je sam.
– Sądzę, że Anakin naprawił już swoje błędy, Mistrzu Yoda. Jest okaleczony. Omal nie
zginął.
– I twojej winy w tym nie ma!
Słowa Yody powinny przynieść ulgę Obi-Wanowi, zdjąć z niego ciężkie brzemię żalu i
winy. Ale tak się nie stało. Nic nie mogło mu dać ukojenia.
Anakin jest moim padawanem, pomyślał. Moim obowiązkiem jest go chronić.
– Chronić go przed nim samym nie możesz, Obi-Wanie – powiedział łagodnie Yoda,
jakby czytał w jego myślach. – Czy ciebie Qui-Gon ochraniać mógł, kiedy błędy jako jego
uczeń popełniałeś?
Melida-Daan. To było tak dawno i tak rzadko o tym myślał. Przełknął ślinę i napotkał
surowe spojrzenie Yody.
– Nie mógł – przyznał.
– Wnioski z własnych błędów wyciągnąłeś – ciągnął Yoda. – Wnioski ze swoich twój
uczeń niech wyciągnie. Zadanie dla ciebie mam, Obi-Wanie. Kiedy wykonane zostanie,
powrócić tu będziesz mógł.
Obi-Wan kiwnął głową.
– Dziękuję, Mistrzu.
Jednak zamiast wyjaśnić mu, na czym ma polegać to zadanie, Yoda zaczął przechadzać
się po małej komnacie, a stukanie jego gimerowej laski rozlegało się głośno w ciszy.
– Czy wiesz, Obi-Wanie, dlaczego niechętny temu byłem, aby uczniem twoim Skywalker
został?
Czy wiedział? Nie był całkiem pewien. A kiedy jemu i Qui-Gonowi udało się przekonać
Radę, by Anakin został jego padawanem, obiekcje Yody nie miały już znaczenia.
– No... nie wiem, Mistrzu – powiedział ostrożnie.
Yoda rzucił mu sceptyczne spojrzenie.
– Hm... A więc powiem ci. Niechętny temu byłem, ponieważ obaj tą samą skazą jesteście
dotknięci, Obi-Wanie. Skazą przywiązania.
Co takiego?
– Wybacz, ale nie rozumiem.
Yoda parsknął karcąco.
– Ależ rozumiesz. Melida-Daan, przywiązanie to było. Obietnica, którą Qui-Gon Jinnowi
złożyłeś, że szkolić Anakina będziesz, też z przywiązania zrodziła się. Wielką sympatią
darzyłeś go. Wielką sympatią Anakina Skywalkera darzysz. Głębokie twoje uczucia są, Obi-
Wanie. Zapanować nad nimi w pełni nie zdołałeś, ale młody Skywalker też nie zdołał.
Podejrzewam, że stanowczy wobec niego w kwestii przywiązania nie zawsze byłeś.
Rzeczywiście, nie był. Bo też Anakin różnił się od innych padawanów. Choćby tym, że
pamiętał swoją matkę. Co więcej, był do niej przywiązany, połączony pierwotną więzią,
której nie dało się łatwo zerwać. Rada jednak wiedziała o tym, przyjmując go na naukę, więc
krytykowanie go za to wydawało się nieuczciwe. Tak jak nieuczciwie byłoby nie dać mu z
tego powodu nieco luzu. A więc Obi-Wan tak robił... cóż, przynajmniej w jednej kwestii
Yoda miał rację. Przywiązanie było uczuciem, które Obi-Wan rozumiał bardzo dobrze.
– Z powodu przywiązania do matki – ciągnął Yoda z surową miną – na Tatooine młody
Skywalker poleciał, twoje wyraźne polecenia lekceważąc.
Obi-Wan wpatrywał się w niego.
– Ja nie... my nie... nie mówił mi, dlaczego odleciał z Naboo. Nie było czasu o tym
porozmawiać. Wydarzenia na Geonosis toczyły się zbyt szybko.
– Ze Shmi Skywalker coś się stało, obawiam się – powiedział cicho Yoda.
– Co?
– Młodego Skywalkera emocje w Mocy wyczułem. Ogromny ból. Ogromny gniew.
Straszna tragedia.
O nie, jęknął w duchu Obi-Wan.
– Nic mi nie mówił, Mistrzu Yoda. Gdyby coś się stało jego matce, na pewno by mi się
zwierzył.
Zrobiłby to, prawda? Albo bym to wyczuł – zastanowił się.
Tyle że był wtedy wściekły na Anakina, rozczarowany i sfrustrowany jawnym
nieposłuszeństwem chłopaka, tym, że dał się złapać, i tym, że pociągnął za sobą Padme.
Kiedy zatem spotkali się na tej arenie na Geonosis, był rozkojarzony, a emocje przesłaniały
mu rozsądek. Znów na jego drodze stanęło przywiązanie.
– Hm... – mruknął Yoda, wciąż się przechadzając. Nagle się zatrzymał, przymknął oczy i
wydął usta; taki wyraz twarzy każdemu rozważnemu Jedi kazałby zachować czujność.
Gimerowa laska stuknęła mocno o podłogę. – Senator Amidala. O uczuciach swojego
padawana do niej wiedziałeś?
Obi-Wan opuścił wzrok na swoje ręce, oparte cały czas na udach.
– Wiem... wiem, że podziwiał ją jako mały chłopiec. Kiedy zostaliśmy przydzieleni do jej
ochrony, zdałem sobie sprawę, że nie zapomniał ani o tym podziwie, ani o niej. – Podniósł
wzrok. – Przypominałem mu, Mistrzu, że ścieżka, którą wybrał, nie pozwala na nic więcej niż
serdeczną przyjaźń między nimi.
Yoda zmrużył oczy jeszcze bardziej.
– Na upomnienia twoje, Obi-Wanie, nie zważał on.
Obi-Wan poczuł mocniejsze bicie serca. Yoda wiedział. O jego zażartej kłótni z
Anakinem na pokładzie kanonierki, kiedy ścigali Dooku na swoją zgubę... O szalonym uporze
Anakina, żeby ratować Padme, lekceważąc rozkazy... Yoda wiedział wszystko.
– Póki Anakin śpi, do senator Amidali pójdziesz – ciągnął Yoda. – Zakończony ich
związek zostać musi, zanim więcej kłopotów przyniesie. Wiesz o tym lepiej niż inni, Obi-
Wanie.
Siri. Dawny ból spadł na niego gwałtownie wyparty. Nowe życie. Nowy Obi-Wan. Yoda
miał rację. Przywiązanie Anakina do Padme nie mogło dłużej trwać. Zbyt wielkie niosło ze
sobą zagrożenie.
Ja poradziłem sobie ze stratą. Anakin też sobie poradzi, pomyślał Kenobi.
Ale problem pozostał...
Widział, jak Padme rzuciła się do Anakina, kiedy został tak okaleczony w jaskini.
Widział czułość w jej oczach, czułość jej dotyku. Pamiętał żarliwą opiekę nad nim w drodze
powrotnej na Coruscant. To, jak skupiała się na jego bólu, ignorując własny. I to, jak
walczyła, żeby się z nim zobaczyć tutaj, w Świątyni.
– Mistrzu Yoda, obawiam się, że to nie będzie takie proste – powiedział ostrożnie. –
Wydaje mi się, że uczucia Anakina są odwzajemnione. Senator Amidala może poczuć się
urażona moją ingerencją w jej prywatne sprawy.
– Prywatne sprawy? – Yoda poruszył uszami i otworzył szeroko oczy. – Prywatności nie
ma, kiedy o Jedi chodzi. Znaczenia żadnego jej uczucia nie mają, Obi-Wanie. Związek ten
zakończysz.
Obi-Wan kiwnął głową.
– Tak, Mistrzu – powiedział, starając się wyglądać na idealnie zdyscyplinowanego i
spokojnego Jedi. W jego głowie jednak kłębiły się niezliczone pytania.
– Idź już – ponaglił Yoda. – Czekaniem nie zyskamy nic.
– Tak, Mistrzu – powtórzył.
Ostatecznie nie miał wyboru.
ROZDZIAŁ 3
Chociaż noc była jeszcze młoda, Padme leżała w ciemności swojej komnaty, wyczekując
błogosławionej niepamięci snu. Ale sen nie przychodził.
Powiedziałam Anakinowi, że go kocham, bo myślałam, że zginiemy oboje, tłumaczyła
sobie. Ale przeżyliśmy... a teraz nie ma już odwrotu. Noszę go w sercu. Należymy do siebie
nawzajem już na zawsze.
Przewracała się niespokojnie pod lekką kołdrą, dręczona wspomnieniami chwili, kiedy
wbiegła do jaskini na Geonosis i zobaczyła Anakina, ciężko rannego i tak bardzo
zagubionego. Kiedy zobaczyła jego odciętą rękę. A to wszystko tuż po brutalnym
zamordowaniu jego matki i po wszystkim, co stało się później.
Ale nie byli sami; towarzyszył im Obi-Wan i budzący autentyczną grozę Yoda, więc
nawet nie mogła go pocałować ani zapłakać razem z nim. Pozwoliła sobie tylko na uścisk.
Żołnierze klony Yody odsunęli ją na bok, żeby pomóc Anakinowi wstać i wsiąść do
kanonierki. Potem dostali się na pokład statku, który zabrał ich do domu.
Ten ból był najgorszy ze wszystkiego.
Usłyszała dzwonek do drzwi. Co znowu? Z ciężkim westchnieniem włożyła szlafrok i
otworzyła.
– C-3PO, mówiłam, żeby mi nie przeszkadzać.
– Och, pani Padme, proszę mi wybaczyć – powiedział zdenerwowany android. –
Próbowałem go przekonać, żeby sobie poszedł, ale był nieugięty, nawet niegrzeczny, zupełnie
jak nie on, i...
– Kto? O kim ty mówisz?
– No cóż, Mistrz Kenobi – odparł C-3PO. – Twierdzi, że nie wyjdzie, dopóki z panią nie
porozmawia.
Coś musiało się stać. Coś z Anakinem.
– Powiedz mu, że zaraz przyjdę – poleciła, czując, że zaschło jej w ustach. – Zaproponuj
mu coś do picia. To nie potrwa długo.
Gdy tylko drzwi za androidem się zamknęły, zrzuciła koszulę nocną i włożyła prostą, lecz
elegancką niebieską suknię. Ubranie było jej zbroją. Jeśli Obi-Wan przyniósł złe wieści... jeśli
Anakin... chciała być na to dobrze przygotowana.
Ale Anakin żyje, mówiła sobie. Gdyby nie żył, wiedziałabym o tym.
Obi-Wan czekał w salonie, schludnie ubrany w świeżą tunikę i spodnie. Z jego postawy i
twarzy, która nie była już blada ani wykrzywiona z bólu, można było odczytać, że
uzdrowiciele uleczyli rany od miecza świetlnego, które czyniły go takim bezbronnym.
– Obi-Wanie – przywitała go. – Przyleciałeś, żeby zabrać mnie do Świątyni? Czy mogę
już się zobaczyć z Anakinem?
Skłonił głowę i splótł ręce przed sobą.
– Nie, pani senator. Obawiam się, że to niemożliwe.
„Pani senator”. Nie „Padme”. W jego zachowaniu nie było nic poza sztywną, oficjalną
uprzejmością.
– Rozumiem – powiedziała ostrożnie. – W takim razie, biorąc pod uwagę ostatnie
wydarzenia, czy twoja sprawa nie może zaczekać? Jestem zmęczona. Muszę odpocząć.
– Zdaję sobie z tego sprawę, pani senator – odparł. – I przepraszam, że pani
przeszkodziłem, ale nie. To nie może czekać.
Doprawdy? To chyba nie on powinien o tym decydować, prawda? To był jej dom i ona
ustanawiała reguły. Skrzyżowała ręce na piersi.
– Widziałeś się z Anakinem?
Jeśli nawet był poirytowany, to tego nie okazywał.
– Anakin odpoczywa. Nie ma powodów do niepokoju.
Był taki opanowany, wręcz obojętny. Ktoś mógłby pomyśleć, że mówi o zwykłym
znajomym. Ale ona wiedziała, że jest inaczej.
C-3PO wrócił z herbatą Karlini. Obi-Wan pokręcił głową.
– Nie, dziękuję.
Padme wzięła filiżankę, choćby po to, żeby zająć czymś ręce, po czym ruchem głowy
odprawiła pedantycznego androida, zbudowanego przez Anakina.
– To wszystko. Zawołam cię, jeśli będziesz jeszcze potrzebny.
Kiedy drzwi za 3PO się zamknęły, odwróciła się z powrotem do Obi-Wana.
– Co cię tu sprowadza?
Zawahał się, a po chwili westchnął. Wyzbył się w końcu tej nonsensownej rezerwy.
– Musimy porozmawiać, Padme.
Poczuła, jak mocno wali jej serce.
– Rozumiem. No cóż, jeśli mamy rozmawiać, to usiądźmy wygodnie. – Wskazała na sofę
i fotele. – Proszę.
Stał chwilę bez ruchu, by w końcu kiwnąć głową.
– Dziękuję – powiedział posępnie i usiadł w fotelu.
Ona wybrała sofę naprzeciwko i przyjrzała mu się uważnie znad filiżanki herbaty. Plecy
miał wyprostowane, ramiona napięte, jakby spodziewał się kłopotów. I, co zaskakujące,
wyglądał, jakby nie wiedział, co powiedzieć.
I bardzo dobrze, pomyślała. Wykonam pierwszy ruch.
Odstawiła filiżankę na stojący obok mały stolik.
– Wiem, że martwisz się o Anakina, więc nie musisz odgrywać przede mną stoickiego
spokoju. Domyślam się też, że nie jesteś z niego specjalnie zadowolony... przynajmniej teraz.
Ale musisz wiedzieć, Obi-Wanie, że on nie sprzeciwił się rozkazom lekkomyślnie.
Popatrzył na nią zaskoczony i się skrzywił.
– Za którym razem? Wtedy, kiedy opuścił Naboo i udał się na Tatooine czy kiedy poleciał
z Tatooine na Geonosis?
– Za jednym i za drugim. Obi-Wanie, wbrew temu, co możesz myśleć, on bardzo
poważnie traktuje obowiązki Jedi. Wciąż o tym mówi. A także i o tym, że nie może cię
zawieść. On...
Ale Obi-Wan nie słuchał. Patrzył ponuro w dal, z oczami skrytymi w cieniu brwi. Nagle
spojrzał na nią.
– Co się stało z matką Anakina, Padme?
To pytanie ją zabolało. Nie zdawała sobie sprawy, że on coś wie.
– Co się stało? Zginęła.
A teraz to jego zabolało. I dobrze, pomyślała.
– Jak to zginęła? – Wydawał się wstrząśnięty. – Jak? I gdzie był Anakin? Co...
Uniosła rękę, powstrzymując lawinę pytań. Nie czuła się upoważniona do rozmawiania o
Shmi Skywalker z tym człowiekiem. Nie o jej śmierci... i nie o tym, co stało się później z
Ludźmi Pustyni.
– Wybacz, ale jeśli chcesz się dowiedzieć więcej, będziesz musiał zapytać Anakina.
Obi-Wanowi się to nie spodobało, ale był na tyle rozsądny, żeby nie naciskać.
– Mogę mu wybaczyć to, że poleciał na Tatooine, jeśli... jeśli ta decyzja była związana z
jego matką – powiedział. – Ale udając się na Geonosis, z rozmysłem zlekceważył...
– Nie, Obi-Wanie. To była moja decyzja, nie jego.
– Twoja?
– Tak jest. Anakin chciał cię ratować przed Separatystami, a jednocześnie być posłuszny
Mistrzowi Windu. Oczywiście nie mógł tych rzeczy pogodzić, więc ja podjęłam decyzję za
niego. Taką, jaką sam chciał podjąć, ale obawiał się konsekwencji. Bo cokolwiek by zrobił,
byłoby źle.
Obi-Wan spojrzał na nią surowo.
– Wypełnienie wyraźnego rozkazu Rady Jedi nigdy nie jest złym wyborem, pani senator.
Dopiero zlekceważenie tego rozkazu jest błędem.
– Qui-Gon dość często lekceważył Radę – odparowała. – Mówił mi o tym na Tatooine.
Uważał, że to szczyt głupoty kierować się czyimś osądem zamiast własnym, mając wszelkie
dane do podjęcia decyzji. – Uniosła znów filiżankę i upiła łyk herbaty. – Byłabym bardzo
zdziwiona, gdyby nigdy nie udzielił ci takiej samej rady, Obi-Wanie.
Jego twarz zastygła, a oczy straciły wyraz.
– Nie przyszedłem tutaj, żeby rozmawiać o Qui-Gon Jinnie.
Głos Mistrza był tak zimny, że aż się wzdrygnęła. To był ten sam Obi-Wan, który potrafił
zmusić Anakina do pokornego milczenia, prawie do płaczu. Ale ja nie dam się zastraszyć,
pomyślała. Kenobi nie ma prawa mnie strofować. Odstawiła znów filiżankę.
– Dobrze, więc porozmawiajmy o tym. Gdybyś zginął na tej arenie dlatego, że nie
przyszedł ci z pomocą, Anakin byłby zdruzgotany. Naprawdę sądzisz, że mogłabym na to
pozwolić?
– Nie chodzi o to, co ty zrobiłaś, Padme. Chodzi o to, że Anakin nie powinien na to
pozwolić. On jest Jedi. Musi przedkładać obowiązek nad prywatne uczucia.
– I tak było! On był gotów zrobić to, co kazał mu Mistrz Windu. To ja postanowiłam cię
ratować. A jako mój osobisty ochroniarz Anakin nie miał wyjścia, musiał mi towarzyszyć.
Reakcją na jej słowa było spojrzenie zabarwione goryczą.
– Bardzo pomysłowe, pani senator – powiedział Obi-Wan. – Qui-Gon byłby z ciebie
dumny.
Nachyliła się bliżej. Musi do niego dotrzeć, przedrzeć się przez tę pozę opanowanego,
nieprzystępnego Jedi.
– Anakin bardzo cię podziwia, Obi-Wanie. Musi wiedzieć, że mu ufasz.
Pokiwał głową.
– On wie.
– Doprawdy? – Oparła się na sofie. – Nie jestem przekonana.
– Nie wierzysz mi? Dlaczego?
– Bo gdyby wiedział, że mu ufasz, nie byłby taki niepewny siebie.
– Niepewny? – powtórzył z niedowierzaniem Obi-Wan. – Padme, problemem Anakina
nie jest brak pewności siebie. Wręcz przeciwnie. Zgubiła go nadmierna brawura. Gdyby mnie
posłuchał i nie ruszył samotnie w pogoń za Dooku, nie leżałby teraz nieprzytomny w
Świątyni w oczekiwaniu na protezę ręki!
– A zatem – powiedziała wstrząśnięta – winisz Anakina za to, co się stało.
Obi-Wan wstał i odwrócił się do niej bokiem.
– Nie przyszedłem tutaj, żeby roztrząsać wydarzenia na Geonosis. To są sprawy Jedi, nie
twoje.
– Więc przejdź do rzeczy albo wracaj do Świątyni, Obi-Wanie – odparowała. – Nie
zapraszałam cię tu. I przyjęłam cię tylko przez grzeczność.
Powoli odwrócił się w jej stronę. Twarz miał bladą, a jego przejrzyste, błękitne oczy
pociemniały od silnych emocji.
– Chodzi o to, że nie możesz liczyć na nic więcej niż kurtuazyjna serdeczność między
tobą i Anakinem, pani senator. On podjął zobowiązanie wobec Zakonu Jedi. Związał swoje
życie z nami. Szaleństwem byłoby sądzić, że może być inaczej.
Poczuła gniew, buzujący w jej krwi niczym fala żaru unosząca się nad pustynią na
Tatooine.
– Nie wiem, o czym mówisz.
– Nie rób ze mnie głupca, Padme! – warknął. – Oczywiście, że wiesz. Anakin darzy cię
uczuciem, na tyle silnym, że zaburza mu zdolność oceny sytuacji i prowadzi do
nieposłuszeństwa wobec Zakonu. Może mi powiesz, że ty nic do niego nie czujesz?
– Moje uczucia to moja sprawa!
– Nie, kiedy dotyczą Jedi!
Ciężko oddychając, mierzyli się nawzajem wzrokiem. Jeśli Padme dostrzegła ból w
oczach Mistrza, on z pewnością musiał zobaczyć to samo.
– Po to przyszedłeś? – wyszeptała. – Żeby mi powiedzieć, że mam zapomnieć o
Anakinie?
– Przyszedłem, bo dostałem takie polecenie – odparł po chwili Obi-Wan. – I dlatego, że
staram się go chronić. I ciebie także, chociaż nie spodziewam się, że w to uwierzysz. Ale
Padme... – Usiadł na brzegu fotela i dotknął lekko jej kolana. – To prawda. Musisz wiedzieć,
że przedłużanie tego przyniesie wam obojgu tylko cierpienie. Jeśli naprawdę kochasz
Anakina, musisz pozwolić mu odejść. On nie może cię kochać i jednocześnie być Jedi. A
urodził się po to, żeby być Jedi. Jego przeznaczeniem są rzeczy większe, niż ty czy ja
potrafimy sobie wyobrazić. Jeśli nie będzie mógł podążać za swoim przeznaczeniem, bardzo
wiele istot może zapłacić za to straszliwą cenę. Czy tego właśnie chcesz?
Zamrugała szybko, powstrzymując łzy.
– Czy dla ciebie Anakin znaczy tak niewiele, że gotów jesteś skazać go na życie w
samotności w imię jakiegoś proroctwa, o którym nikt z twojej ukochanej Rady Jedi nie może
stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że jest prawdziwe?
Obi-Wan ponownie wstał i odszedł kilka kroków.
– Gdybym go... nie kochał – powiedział niepewnym głosem, stojąc do niej plecami – nie
byłoby mnie tutaj.
Padme skoczyła na równe nogi.
– W takim razie najwyraźniej zupełnie inaczej rozumiemy miłość. Nigdy nie zrobię
niczego, co mogłoby zranić Anakina. Czy możesz powiedzieć o sobie to samo, Obi-Wanie?
Odwrócił się gwałtownie z błyskiem w oku.
– To, co mówisz, jest głupie i dziecinne!
– Obi-Wanie, ja się o niego martwię. Nie potrafisz tego zrozumieć?
Zrobił głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze, próbując odzyskać równowagę.
– Padme, jeśli sądzisz, że nie zdaję sobie sprawy z tego, o co cię proszę, to się mylisz.
Wiem, co mówię. Życie Jedi jest samotne. Wymaga od nas największych poświęceń.
Wymaga, żebyśmy przedkładali potrzeby innych nad własne. O ile więcej byłoby cierpienia,
gdyby Jedi porzucili swoje obowiązki! Czy tego chcesz? Czy tego chciałby według ciebie
Anakin?
On chce służyć Jedi, ale pragnie też kochać i być kochanym, odpowiedziała w myślach.
Nie przyjmuję do wiadomości, że musiałby stanąć przed koniecznością wyboru.
– Nie mam nad tobą władzy – ciągnął Obi-Wan. – I doskonale o tym wiem. Ale proszę
cię... błagam cię o jedno. Opuść Coruscant. Wracaj na Naboo. Daj Anakinowi czas na powrót
do zdrowia... i zrozumienie tego, co ty i ja już wiemy: że rozstanie jest w tej niefortunnej
sytuacji jedynym możliwym rozwiązaniem.
Zamrugała, żeby zdławić łzy. Mówisz, że rozumiesz, Obi-Wanie, ale tak nie jest,
pomyślała. Tak naprawdę wcale nie znasz Anakina. A ja tak. Ja go znam. Widziałam jego
prawdziwe oblicze. I wiem, że moja miłość może go ocalić.
Ale nie mogła tego powiedzieć Obi-Wanowi. Nigdy by jej nie uwierzył. I nigdy nie
zaakceptowałby faktu, że ona i Anakin się kochają. Dlatego musiała udawać, że przekonał ją
do porzucenia Anakina. Konieczność takiego oszustwa ogromnie ją martwiła. Lubiła Obi-
Wana, i to bardzo. I wiedziała, że on na swój powściągliwy, właściwy dla Jedi sposób kocha
Anakina. Ale miłość Anakina była jak żar supernowej. Próbując ją okiełznać, Jedi by go
zniszczyli.
Prędzej zginę, niż na to pozwolę, postanowiła.
Podniosła wzrok.
– Naprawdę myślisz, że moja miłość może mu tylko wyrządzić krzywdę?
– Tak, Padme – odparł i odchrząknął. – Tak myślę.
Nie musiała długo czekać, zanim do oczu znów napłynęły jej łzy. Szczerość w głosie Obi-
Wana głęboko ją zraniła. Nie spodziewała się tego.
– Rozumiem.
– Przykro mi. – W jego głosie było słychać bezsilność. – Chciałbym, żeby było inaczej.
Naprawdę. Ale musisz zrozumieć... nic dobrego z tego związku nie wyniknie, dla żadnego z
was.
– Może... może masz rację – wyszeptała z odpowiednią dozą niechęci.
– Na pewno.
Stłumiła szloch.
– Nie chcę go ranić.
– Wiem, Padme. Ale lepsza odrobina okrucieństwa teraz niż miażdżący cios później.
Tym razem nie próbowała już powstrzymać łez.
– On nigdy mi tego nie wybaczy.
Obi-Wan zrobił krok w jej kierunku.
– Być może. – Głos miał niepewny. – Ale czy ty mogłabyś sobie wybaczyć, gdyby miłość
do ciebie go zniszczyła?
– Nie. Umarłabym – odpowiedziała po prostu. I była to najszczersza prawda.
– A zatem wiesz, co robić.
– Tak – wyszeptała, wciąż łkając. – Opuszczę Coruscant. Spędzę trochę czasu z rodziną i
być może już tu nie wrócę. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy mogę jeszcze coś zmienić.
Przegrałam walkę o utworzenie armii i obawiam się, że teraz wszelkie wołania o pokój
zostaną zupełnie zagłuszone. Potrzebuję czasu, żeby zadecydować, co dalej.
Obi-Wan niespodziewanie wziął ją za rękę. Jego palce były zimne.
– Mylisz się. Właśnie teraz Senat będzie cię potrzebował bardziej niż kiedykolwiek.
Delikatnie uwolniła dłoń.
– Może i tak. Obi-Wanie... To ja powinnam powiedzieć o tym Anakinowi. Jeśli usłyszy to
od ciebie, będzie wściekły, będzie miał do ciebie żal, a nie chcę, żeby były jakieś niesnaski
między wami. Zresztą tobie mógłby nie uwierzyć, a wtedy i tak musiałabym z nim
porozmawiać.
Pogładził się w zamyśleniu po brodzie.
– Może masz rację.
– Niech Anakin poleci ze mną na Naboo. Pożegnanie będzie trudne i chciałabym, żeby
odbyło się bez świadków. Proszę, Obi-Wanie – dodała, widząc jego niechęć. – Jesteś mi to
winien.
Westchnął.
– Nie mogę ci nic obiecać, ale... postaram się.
– Dziękuję.
– Padme... – Pokręcił głową. – Podjęłaś właściwą decyzję. Jedyną, która może go ocalić.
Anakin musi zachować wszystkie siły i koncentrację na to, co go czeka. Teraz może tego nie
dostrzegasz, ale z czasem się przekonasz.
Po tych słowach zostawił ją samą. Zadowolona, że już poszedł, stała na balkonie swojego
apartamentu, wpatrując się w widoczną w oddali imponującą sylwetkę Świątyni Jedi, gdzie
Anakin leżał pogrążony w uzdrawiającym transie.
Nie bój się, ukochany, pomyślała. Nie pozwolę im stanąć pomiędzy nami. A jeśli
będziemy trzymać się razem, to nawet Moc nas nie rozdzieli.
Obi-Wan wrócił prosto do Świątyni, do Yody. Najpierw obowiązki, potem sprawy
prywatne. Spotkanie z jego rannym padawanem musiało zaczekać.
Shmi zginęła? – powtarzał w myślach. Och, Anakinie.
– Załatwione jest to? – spytał Yoda, siedzący ze skrzyżowanymi nogami na poduszce do
medytacji w swoim prywatnym pokoju.
Obi-Wan kiwnął głową z nagłym uczuciem pustki.
– Tak, Mistrzu.
– Dobrze. Konieczne to było. A może by nie było, Obi-Wanie, gdybyś baczniejszą uwagę
zwracał. – Yoda zmrużył oczy. – Rozczarowany jestem.
To było jak pchnięcie mieczem świetlnym między żebra.
– Jest mi naprawdę przykro, Mistrzu.
Yoda uniósł głowę i zmierzył go nieprzejednanym spojrzeniem.
– Lekcją niech to dla ciebie będzie, Mistrzu Kenobi. Przywiązanie dla Jedi cierpienie
oznacza. Kształć się. Swego padawana też kształć, póki możesz. Rycerzem Jedi musi on
zostać, i to prędzej, niż się spodziewaliśmy.
Co? Niemożliwe, pomyślał Kenobi.
– Mistrzu Yoda, on nie jest gotowy.
– Przygotować go musisz, Obi-Wanie. Twoje zadanie to jest.
Biorąc pod uwagę nastrój Yody, spieranie się z nim zakrawało na szaleństwo. Ale nie
mógł milczeć.
– Mistrzu Yoda, czy ten pośpiech jest naprawdę konieczny? Z pewnością nierozsądnie
byłoby ponaglać Anakina, zwłaszcza teraz. Jego rana... a poza tym Mistrzu, jego matka nie
żyje.
Yoda kiwnął głową krótko i zdecydowanie.
– Wiesz, że matki umierają Obi-Wanie. Smutne to jest, ale przeszkodą dla Jedi śmierć
być nie może.
I to była prawda. To była prawda, ale... Śmierć nie może być przeszkodą? Yodo, Yodo,
nie znasz Anakina.
– Tak, Mistrzu – zaczął ostrożnie. – Wiem, że musimy zastąpić poległych Jedi, ale...
nasze zwycięstwo na Geonosis było rozstrzygające. Z pewnością Dooku i Separatyści dobrze
się zastanowią zanim zdecydują się na eskalację konfliktu. Teraz, kiedy zobaczyli, jaką
potęgą militarną dysponujemy, muszą zdawać sobie sprawę, że to byłoby szaleństwo.
Yoda wydął usta.
– Szaleństwo, tak. Myślisz, że przy zdrowych zmysłach Dooku jest? Na Ciemną Stronę
on przeszedł. Obłędu to dowodzi.
– Więc wojna jest nieunikniona?
Yoda zamknął oczy i spuścił głowę.
– Być może – mruknął. – Poczekać musimy, żeby zobaczyć, co Moc nam pokaże.
To oczekiwanie było prawdziwą męczarnią.
– Tak, Mistrzu – powiedział Obi-Wan. – W takim razie, póki czekamy...
Yoda podniósł wzrok.
– Do swojego padawana iść możesz, Obi-Wanie. Twojego wsparcia i rady potrzebował
będzie w tym trudnym okresie.
– Tak, Mistrzu. Dziękuję – rzucił, wycofując się w stronę drzwi.
– Obi-Wanie...
Zmroziła go surowość w głosie Yody. Odwrócił się.
– Tak, Mistrzu?
Spojrzenie Yody było posępne.
– Wielkie wyzwania twojego padawana czekają. Żeby jego przyjacielem być, twoje serce
nakłaniać cię będzie. Ale, Obi-Wanie, błędem by to było. Przyjaciela młody Skywalker nie
potrzebuje. Mistrza potrzebuje i ty Mistrzem być musisz.
– Rozumiem – odparł Obi-Wan i wyszedł. Ale kiedy pokonywał długą drogę do Sal
Uzdrawiania, zrozumiał, że nie jest to rada, którą byłby gotów przyjąć.
Od dziesięciu lat jestem Mistrzem Anakina i jedyne, co mi się udało osiągnąć, to jego
samowola, myślał. Im bardziej go krytykuję, tym bardziej on się odsuwa. Im dalej ja się
wycofuję, tym więcej jest w nim gniewu. Niezadowolenie i emocjonalny dystans to nie jest
rozwiązanie. On nie jest typowym Jedi. Nigdy nie był, chociaż próbowałem go takim uczynić.
Próbowałem go opanować, kontrolować. Dla jego własnego dobra, to fakt... ale mimo
wszystko. Jeśli ma wkrótce zostać rycerzem Jedi, to musi się skończyć.
A wobec czekającego go trudnego procesu rehabilitacji... wobec bliskiego końca jego
marzeń o Padme... w obliczu straszliwej, druzgocącej utraty matki... jedyne, czego Anakin
teraz potrzebował, to przyjaciel.
Pogrążony w koszmarze, Anakin rozpaczał.
Mamo, mamo... zostań ze mną, mamo. Tak ciężko jestem pobity, skatowany. Zawiodłem
cię. Wyglądasz tak ładnie. Kocham cię. Ból w jej głosie, krew, wstyd. Wciągnęła powietrze, a
potem przestała oddychać. Zostań ze mną, mamo... nie opuszczaj mnie...
– Mamo! – krzyknął i otworzył oczy. Jego twarz była cała mokra; czuł na skórze gorące
łzy.
– Ciii – odezwał się Obi-Wan. – Już dobrze, Anakinie. Nie ruszaj się. Jesteś ciężko ranny.
Tak jakby sam tego nie wiedział. Tak jakby nie czuł głębokiej wyrwy w piersiach, w
miejscu, gdzie wcześniej miał serce. Ocean bólu zalał jego świat.
Spojrzał na człowieka, który był jego mentorem od dziesięciu lat, ale myślał tylko o tym,
co właśnie utracił. O tym, z czego zrezygnował, zostając Jedi.
– Moja matka nie żyje – wyszeptał. – To twoja wina.
Obi-Wan odsunął się gwałtownie.
– Co? Nie, Anakinie, nie.
– Odejdź – powiedział Anakin. Jego pole widzenia zmąciły fale szkarłatu i czerni... a
gniew dodał mu sił, żeby wykrzyknąć: – Nie chcę cię widzieć! Ona by żyła, gdybyś wierzył w
moje sny. Żyłaby, gdybym ją uwolnił. Odejdź, Obi-Wanie! Zostaw mnie!
Ale Obi-Wan tego nie zrobił.
– Wybacz... Nie wiedziałem, Anakinie. Nie śniło ci się, że grozi jej niebezpieczeństwo.
Nie śniło ci się, że umrze. Gdyby tak było... gdybyś mi powiedział...
Anakin spojrzał na rękę Obi-Wana na swoim ramieniu i wzdrygnął się, próbując ją
strząsnąć.
– Nie dotykaj mnie. Głuchy jesteś? Powiedziałem: zostaw mnie.
Oczywiście Obi-Wan wciąż nie zwracał uwagi na jego słowa. Nie miał tego zwyczaju.
Był przyzwyczajony do wydawania rozkazów, nie do słuchania.
– Anakinie, musisz wiedzieć, że to nie było celowe.
Ale on wiedział jedynie, że ten człowiek go zawiódł. Trzęsąc się z niechęci, bliski utraty
panowania nad sobą wyciągnął rękę, żeby uwolnić się z uścisku palców Obi-Wana...
W ciepłym, łagodnym świetle pokoju błysnął złocisty metal.
– Co to jest? – zapytał, patrząc z niedowierzaniem. Jego ręka? To jest jego ręka? Jak to
możliwe? Przecież nie był robotem, był człowiekiem z krwi i kości. – Co to jest? Ja nie...
I nagle wszystko do niego wróciło: nawałnica bezlitosnych, rozdzierających wspomnień.
Pocałunek Padme. Arena na Geonosis. Rzeź. Wszyscy Jedi wymordowani w słońcu.
Rozpaczliwa pogoń za Dooku. Pojedynek w jaskini. Obi-Wan ranny, o włos od śmierci. I jego
ręka... jego ręka...
I jakby te obrazy stały się katalizatorem, jakby pamięć o tych wydarzeniach była tym
samym, co przeżywanie ich na nowo, ból zadanej mieczem świetlnym rany poraził go niczym
piorun.
A Obi-Wan objął go i utulił w płaczu.
ROZDZIAŁ 4
Teraz: po bitwie o Christophsis
– Nie, Ahsoka! Nie tak! – krzyknął zirytowany Anakin. – Dlaczego mnie nie słuchasz?
Ahsoka cofnęła się, patrząc na niego spode łba.
– Nie krzycz na mnie, Rycerzyku. Staram się, jak mogę. Jeśli coś robię nie tak, to twoja
wina, nie moja. Ty jesteś Mistrzem Jedi, a ja padawanką, pamiętasz? Nie wymagaj ode mnie,
żebym wszystko od razu umiała.
Popatrzył na nią z niedowierzaniem, a potem odwrócił się i odszedł od swojej bezczelnej
uczennicy, żeby nie ściągnąć na siebie kłopotów odzywką pasującą bardziej do gorącej
atmosfery toru wyścigowego niż do pełnego skupienia nastroju, jaki panował w sali
treningowej Świątyni Jedi.
Znów zaskoczył go brak warkoczyka padawana, który jeszcze niedawno przy każdym
kroku obijał mu się o ramię. Powinien już się do tego przyzwyczaić – minęło parę tygodni od
krótkiej, podniosłej ceremonii, podczas której Obi-Wan uwolnił go od przeszłości, wręczając
mu symbol jego dzieciństwa z aprobującym uśmiechem.
Być może dojrzałem już do tego, żeby zostać rycerzem Jedi... ale z całą pewnością nie
jestem jeszcze gotowy na ucznia, pomyślał. W każdym razie nie takiego jak Ahsoka.
Podniósł wzrok i zobaczył swojego dawnego Mistrza. Obi-Wan stał na tarasie
widokowym sali treningowej z rękami założonymi na piersiach w swój charakterystyczny
sposób. Pod bujną brodą skrywał rozbawiony uśmiech.
Tak, jasne, to naprawdę zabawne, pomyślał Anakin. Kupa śmiechu. Pewnie uważasz, że
to zapłata dla mnie, Obi-Wanie, prawda? Myślisz, że mam to, na co sobie zasłużyłem.
No cóż... może tak było.
Odwrócił się z powrotem w stronę swojej uczennicy. Nie ruszyła się ani o krok, nie
opuściła wyzywająco zadartego podbródka, nie wyłączyła swojego treningowego miecza
świetlnego, który parzył, ale nie ranił ani nie zabijał. Po prostu stała tak, nadąsana, a w jej
oczach błyszczały łzy złości i frustracji.
Znał to spojrzenie. Wiedział, co to znaczy patrzeć w ten sposób. Ile razy wpatrywał się
tak w Obi-Wana w ciągu minionych dziesięciu lat? Ile razy walczył ze sobą, żeby nie tupnąć i
nie wykrzyczeć swojego gniewu i rozczarowania... nie zawsze udało mu się pohamować.
Kiedy teraz zobaczył żal Ahsoki, minęła mu złość. Westchnął i podszedł do niej,
wyłączając swój miecz treningowy.
– Posłuchaj – powiedział, zatrzymując się przed padawanką. – Nie chodzi o to, że idzie ci
źle, bo wcale tak nie jest. Ale to jeszcze nie znaczy, że wszystko robisz dobrze, Ahsoko.
Podbródek dziewczyny uniósł się odrobinę wyżej.
– Na Christophsis dobrze mi poszło, prawda? I na Teth, i na Tatooine?
– Nigdy nie mówiłem, że nie. Ale miałaś też dużo szczęścia. Na szczęściu daleko nie
zajedziesz, padawanko. Myślisz, że mógłbym powierzyć ci moje życie, licząc na szczęście?
Niechętnie opuściła podbródek.
– Nie – mruknęła. – Oczywiście, że nie.
– To dobrze, bo tego nie zrobię – powiedział surowo. – A teraz wykonaj pięćdziesiąt
powtórzeń formy Niman na poziomie pierwszym. Sama. I każdy cios ma być perfekcyjny,
Ahsoko. Identyczny. Skoncentrowany w Mocy. Nie spiesz się. Nie rób nic po łebkach. Wczuj
się w rytm ćwiczenia. – Włożył rękę pod tunikę i wyciągnął kamdroida. – Nagram cię,
żebyśmy mogli później ocenić twój styl i technikę.
– To znaczy, że nie zostaniesz popatrzeć? – spytała padawanka, najwyraźniej
rozczarowana.
– Będę w pobliżu – odparł. – Ale to nie ma znaczenia, gdzie jestem. Ważne, gdzie ty
jesteś. Skoncentrowana w Mocy, pamiętasz? – Włączył trutnia i rzucił go w powietrze.
Kamdroid miał śledzić i nagrywać każdy ruch Ahsoki, dopóki nie skończy swojego zadania. –
No... zaczynaj.
Spełniła polecenie. Przy brzęczeniu jej treningowego miecza Anakin odwrócił się i
odszedł. Czuł się źle, czuł się winny, że tak ostro ją potraktował. Że nie opowiedział jej, jak
niedawno sam był na jej miejscu i że rozumie przytłaczające emocje, z którymi zmagali się
wszyscy padawani.
Ale tu nie chodzi o mnie, chodzi o nią, pomyślał. Każdy padawan kroczy tą samą ścieżką
na swój własny sposób. Ona też będzie musiała w swoim czasie. Nie mogę jej pomóc. Tylko
sama może sobie pomóc.
To samo powiedział mu kiedyś Obi-Wan – wtedy oczywiście miał mu to za złe.
Przypiął wyłączony miecz treningowy do pasa i wszedł po schodach na taras widokowy,
gdzie jego dawny Mistrz wciąż obserwował, jak Ahsoka zanurza się coraz głębiej w Mocy.
– Ma wielki potencjał, Anakinie – odezwał się Obi-Wan, zerkając na niego. – Wiesz, ci
mali i zadziorni często okazują się najlepsi.
Czy to był typowy dla Obi-Wana komplement? Zawoalowany? Rzucony od niechcenia?
Nigdy nie był wylewny, więc chyba tak.
– Poradzi sobie – burknął Anakin. – Chociaż wciąż nie rozumiem, dlaczego Mistrz Yoda
przysłał ją do mnie. Tym bardziej że ty nie znalazłeś jeszcze nowego ucznia.
– Z tym nie ma pośpiechu – powiedział Obi-Wan, skrywając kolejny uśmiech. – Ciągle
jeszcze dochodzę do siebie po ostatnim.
Anakin wywrócił oczami.
– Bardzo śmieszne – mruknął. – Tego bym się nie spodziewał.
Obi-Wan zachichotał cicho.
– Naprawdę? A powinieneś.
– Już wiem – odparł Anakin, również pozwalając sobie na odrobinę sarkazmu –
powinienem teraz wyznać: ojej, Obi-Wanie, nie wiedziałem, jak było ci ciężko, kiedy mnie
szkoliłeś. Ale teraz już rozumiem. Teraz wszystko stało się jasne.
– No właśnie – powiedział Obi-Wan i uśmiechnął się szerzej.
Anakin westchnął.
– Tak... No cóż... chyba już rozumiem.
Zapadło między nimi milczenie, ale bez napięcia. Anakinowi się to podobało – żarty,
wesołość, niewymuszone braterstwo. Zaraz po Geonosis, kiedy dochodził do siebie po
tragicznych przejściach, wydawało się, że ich przyjaźń zawisła na włosku. Ocaliła ją tylko
zdecydowana reakcja Obi-Wana, który nie dał się odepchnąć, zaakceptował gniew swojego
padawana, jego żal, jego rozgoryczenie, nie biorąc tego do siebie.
A było w nim tyle gniewu! Tak dużo żalu! Nawet teraz pobrzmiewały w nim jeszcze echa
tamtych uczuć. I tak miało być już zawsze. Nie mógł uwolnić się od wspomnień tej chwili na
pustyni Tatooine, kiedy patrzył, jak jego matka umiera. Czuł, jak umiera. Nie mógł też
uwolnić się od tego, co stało się potem – od brutalnej masakry pod gwiazdami.
Obi-Wan nic o tym nie wiedział. Nie mógł wiedzieć. Obi-Wan był wzorowym Jedi.
Nigdy nie zrozumiałby tej przemożnej potrzeby zemsty na kimś, kto zabił ukochaną osobę.
Anakin wiedział, że ostatecznie ocaliła go Padme i ten jeden idealny dzień, który spędzili
razem po swoim potajemnym ślubie. Jej miłość. Jej cierpliwość. Jej bezwarunkowa
akceptacja wszystkiego, czego Jedi kazali mu się wyrzec.
Ale Obi-Wan też mu pomógł. Po tym, jak stracił rękę i jego równowaga w Mocy została
bezpowrotnie zaburzona, wiedział, że bez Obi-Wana nigdy nie mógłby ponownie zaufać
swoim umiejętnościom. Nigdy nie poradziłby sobie z koszmarami, w których co noc
przeżywał na nowo swój krótki i wstrząsający pojedynek z Dooku. Swoją porażkę. Swoje
okaleczenie. Nigdy nie odnalazłby tej radości, która płynęła z bycia Jedi.
A była to niezwykła radość.
„To była moja wina, Mistrzu – przyznał po powrocie z Naboo, kiedy wypełnił zadanie
zbudowania dla siebie nowego miecza świetlnego. – Swoją arogancją omal nie
doprowadziłem cię do śmierci. A przez niecierpliwość sam poniosłem porażkę. Nie chciałem
cię słuchać. Przepraszam”.
Był wtedy przygotowany na nieunikniony wykład, drobiazgową analizę jego
niezliczonych wad. Tymczasem Obi-Wan z trudem się uśmiechnął. „Z radością ci to
wybaczę, Anakinie, jeśli ty wybaczysz mnie, że zlekceważyłem twoje sny o matce – odparł
nie całkiem pewnym głosem. – Uratowałbym ją dla ciebie, gdybym mógł”.
Nigdy więcej nie rozmawiali o tamtych wydarzeniach. A napięte przedtem relacje między
uczniem a Mistrzem łagodnie ewoluowały w niewymuszoną i nieoczekiwaną przyjaźń, która
umacniała się w trakcie niezliczonych godzin spędzonych na ćwiczeniach z mieczem
świetlnym podczas przygotowań do wojny. Działo się to, zanim został pasowany na Rycerza
Jedi, który, podobnie jak Obi-Wan, nigdy nie został poddany formalnej próbie. Zaczynał
myśleć, że w gruncie rzeczy wiele ich łączy.
Oczywiście wciąż zdarzały się między nimi spięcia. Czasami Obi-Wan zapominał, że
Anakin jest jego „byłym padawanem”, i zaczynał go pouczać albo strofować. Zapominał, że
teraz obaj są Rycerzami Jedi i generałami, w równym stopniu odpowiedzialnymi za życie
ludzi służących pod ich rozkazami. To było... irytujące. Czasem Anakin zastanawiał się, czy
Obi-Wan kiedykolwiek znacznie go postrzegać jako równego sobie. Zwykle jednak nie
dopuszczał do siebie takich myśli, bo to mogłoby zepsuć ich relacje, a tego nie chciał.
Siedem tygodni po bitwie o Geonosis – niecałe trzy tygodnie po tym, jak Anakin bez żalu
pożegnał swój warkoczyk padawana – dowodzone przez Dooku siły Separatystów
przypuściły brutalny, wielotorowy atak na Republikę. Anakin i Obi-Wan walczyli ramię w
ramię, broniąc najpierw Anoth, a później Bakury. Wtedy po raz pierwszy zetknęli się z
potworem, jakim był Grievous.
A potem nadeszło Christophsis... i wszystko się zmieniło. Patrząc wstecz, Anakin
zrozumiał, że Christophsis, a także późniejsze misje z Ahsoką na Teth i na Tatooine były
katalizatorem, którego potrzebował, żeby zakończyć swoją przemianę z padawana w Rycerza
Jedi.
Zerkając teraz kątem oka na Obi-Wana, przypomniał sobie powściągliwą, ale płynącą z
głębi serca pochwałę swojego byłego Mistrza po tej misji i poczuł ukłucie winy.
Szkoda, że nie mogę powiedzieć mu o Padme, pomyślał. Jedi nie mają racji. Miłość nas
nie osłabia. Ona nas wzmacnia. Szkoda, że nie możemy mu z Padme tego udowodnić. On jest
bardzo samotny.
– Co jest? – spytał Obi-Wan. – Mam muchę na nosie?
Anakin pokręcił głową.
– Zastanawiałem się po prostu, jak długo będziemy sterczeć tutaj, na Coruscant, podczas
gdy każdego dnia Jedi, klony i zwykli ludzie walczą i giną za Republikę. Za wolność. Minął
już ponad tydzień i to nie jest w porządku, że siedzimy tu sobie bezpiecznie, kiedy tam tyle
się dzieje. Jak długo jeszcze Dooku, Grievous i inni Separatyści będą bez skrupułów
przelewać niewinną krew?
– Rozumiem cię. – Obi-Wan położył rękę na ramieniu Anakina. – Jeśli to cię pocieszy, ja
też się niecierpliwię. Im szybciej pokonamy Dooku i jego kompanów, tym szybciej my, Jedi,
będziemy mogli wrócić do naszego właściwego zadania... stania na straży pokoju.
– Więc nie wiesz, co teraz będzie?
Obi-Wan opuścił rękę i uniósł brew.
– Jeśli pytasz, czy wiem, kiedy i dokąd wyruszymy z kolejną misją, to muszę cię
rozczarować. Ale niech ci się tak nie spieszy do wyjazdu, Anakinie. Im dłużej potrwa ta
wojna, tym rzadziej będziemy mogli sobie pozwolić na chwile wytchnienia w domu. Ciesz się
Coruscant, póki możesz, młody przyjacielu. Coś mi mówi, że już wkrótce będziemy tylko
gośćmi w Świątyni.
Dreszcz niepokoju przebiegł Anakinowi po plecach. Opuszczenie Coruscant oznaczało
opuszczenie Padme... a wydawało się, że minęło ledwie parę chwil, od kiedy się znów
połączyli. Kiedy zamykał oczy, czuł jej subtelne perfumy, czuł jej palce na swojej skórze i jej
skórę pod własnymi palcami, czuł smak jej łez radości. Tęsknota za nią była agonią, a
rozstanie torturą.
Nie znaczyło to, że niechętnie spełniłby swój obowiązek. Wszystko, co powiedział przed
chwilą Obi-Wanowi, było prawdą – nie mógł się doczekać zwycięstwa Republiki nad
Separatystami. Ta wojna go przygnębiała. A im dłużej trwała, tym obficiej płynęły rzeki krwi.
Nie powinniśmy pozwolić, żeby sprawy zaszły tak daleko, myślał. Gdybyśmy zebrali
większe siły, Separatyści nie staliby się tacy odważni. Powinniśmy byli ich powstrzymać. To
nasza wina. Jaki jest pożytek z Jedi, jeśli nie wykorzystujemy naszej potęgi w słusznej
sprawie? Po co nam w ogóle ta potęga, jeśli nie wolno nam z niej w pełni korzystać?
Obi-Wan trącił go łokciem.
– Twoja uczennica skończyła swoje zadanie, Mistrzu Skywalker.
Anakin się skrzywił.
– Nie nazywaj mnie tak. To dziwnie brzmi.
Obi-Wan zachichotał, Anakin zaś spojrzał na salę treningową i zobaczył Ahsokę, która
rzeczywiście wykonała swoje pięćdziesiąt powtórzeń formy Niman na poziomie pierwszym.
Stała zziajana, w wilgotnej od potu tunice, z włączonym cały czas mieczem treningowym, i
patrzyła z nadzieją w kierunku tarasu.
– Nie, żebym chciał cię pouczać, jak masz szkolić swojego padawana – dodał Obi-Wan –
ale chyba wystarczy jej tego na dziś. Co powiesz na to, żeby dać jej pokaz bardziej
zaawansowanych technik?
Anakin się uśmiechnął. Nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż sparing.
Zwłaszcza z Obi-Wanem, znanym jako jeden z najznakomitszych i najbardziej uzdolnionych
fechmistrzów w Świątyni. Po latach krzyżowania mieczy świetlnych dla sportu tak już się ze
sobą zgrali, że w pewnym sensie było to jak walka z samym sobą.
– Znakomity pomysł, Mistrzu Kenobi – odparł. – Chodźmy.
Bez zbędnych dyskusji, z jednakowym uśmiechem, obaj przeskoczyli lekko nad
balustradą tarasu i, amortyzując upadek Mocą, wylądowali u stóp zaskoczonej Ahsoki.
– Twój miecz treningowy, padawanie – powiedział swoim najłagodniejszym tonem Obi-
Wan, wyciągając rękę. – Powinnaś chyba poszukać sobie jakiegoś bezpiecznego miejsca.
Zdumiona, ale i podekscytowana Ahsoka oddała swoją broń treningową. Rzuciła
aroganckie spojrzenie swojemu nauczycielowi i przy użyciu Mocy wskoczyła na taras
widokowy.
– Ech – westchnął Obi-Wan. – Co za brak powagi, Anakinie. Ciekaw jestem, skąd wziął
się u niej ten paskudny zwyczaj.
– Nie mam pojęcia, Mistrzu. – Anakinowi wymknął się dawny tytuł, ale nie zabrzmiało to
niestosownie. To nigdy nie brzmiało niestosownie. Odpiął od pasa swój miecz treningowy,
zapalił go i instynktownie przyjął czujną postawę, która poprzedzała każdy pojedynek.
Obi-Wan podążył za nim z tym swoim dyskretnym uśmieszkiem.
– Gotów?
Anakin kiwnął głową.
– Zawsze.
I rozpoczęli swój taniec.
Kiedy Mistrz Yoda powiedział jej, że została przydzielona jako uczennica do Anakina
Skywalkera, Ahsoka nie wiedziała, śmiać się czy płakać. Żadnego Jedi w Świątyni nie
otaczała taka aura, żaden nie był obiektem tylu pogłosek, tylu spekulacji. Opowieści o jego
wyczynach z biegiem czasu stawały się coraz bardziej nieprawdopodobne. Znali go
wszyscy... a jednak nikt tak naprawdę go nie znał. Oczywiście poza Mistrzem Obi-Wanem,
ale on wydawał się równie zagadkowy, jak jego legendarny były padawan.
Wybraniec? Wybraniec ma być moim Mistrzem? – nie dowierzała Ahsoka. O nie. Nie, to
niemożliwe. To musi być jakaś pomyłka. Wybrali nie tego ucznia.
Tyle że czcigodny Yoda się nie mylił.
Tak więc z duszą na ramieniu poleciała na Christophsis, żeby spotkać człowieka, który
miał z niej zrobić Rycerza Jedi. Ogólnie rzecz biorąc, ich spotkanie było... ciekawe.
Okazał się bardziej ludzki, niż się spodziewała. Tyleż błyskotliwy, co nieprzewidywalny.
Bardziej niecierpliwy, a jednak w jakiś sposób bardziej tolerancyjny. Fakt, parę razy zbliżyła
się niebezpiecznie do krawędzi. Sama się prosiła o reprymendy, których jej hojnie udzielał.
Ale to wynikało z nerwów. Z chęci zaimponowania mu. Pokazania, że trafił mu się
odpowiedni uczeń. I tak koniec końców nie wypadła najgorzej. W każdym razie nie wydawał
się rozczarowany. Nie pobiegł prosto do Yody po ich powrocie do Świątyni, żeby poprosić o
innego padawana, jakiegokolwiek padawana, tylko żeby zabrali mu z oczu tę Ahsokę!
A więc... wyglądało na to, że mają wspólnie długą drogę do przebycia. Dobrana para.
Mistrz i padawanka walczący ramię w ramię w słusznej sprawie.
Stojąc na palcach na tarasie widokowym i spoglądając ponad balustradą na Jedi w dole,
poczuła w sercu niestosowną zazdrość.
Nigdy nie będę władać mieczem świetlnym tak jak oni, pomyślała, choćbym nawet
ćwiczyła dwadzieścia godzin dziennie.
Powodowani dziwną alchemią Jedi, inni padawani i rycerze ściągali do sali treningowej,
dołączając do stojącej na tarasie Ahsoki, żeby popatrzeć, jak Mistrz Obi-Wan i Mistrz Anakin
bawią się, tocząc pojedynek w wymagającej Formie IV Ataru.
Bo była to zabawa, mimo że obaj mieli śmiertelnie poważne miny.
Patrząc, jak jej mentor, posługując się Mocą, skacze ponad głową Mistrza Obi-Wana z
gracją tarchaliańskiej gazeli, Ahsoka zastanawiała się, czy on myśli o tym, co wydarzyło się
na Geonosis. O tym, jak otarł się o śmierć. Skoro zdarzyło się to raz... mogło przytrafić się
znowu. Czy się bał? Jeśli tak, to nigdy tego nie okazywał.
Czy ja kiedykolwiek będę tak odważna? – myślała. Mam nadzieję, ale nie mogę tego
sobie wyobrazić.
Zastanawiała się, czy Anakin myśli czasem o tej części siebie, która jest maszyną, a nie
człowiekiem. Gdyby nie wiedziała, że jego prawa dłoń i przedramię zrobione są z metalu, a
nie z ciała, nigdy by się tego nie domyśliła. Nic w jego zachowaniu nie zdradzało, że nie jest
już... całością.
Jedi czuł Moc w krysztale miecza świetlnego, wyczuwał nasilenie potęgi, wagę
potencjału. Jedi stawał się z nią jednością, tworzył żywe połączenie z Mocą, która
przepływała przez niezwykły pryzmat. Jakie to więc było uczucie, kiedy tę więź zakłócała
proteza ręki? Co czuł Jedi, tracąc część niesamowitej, żywej łączności z Mocą?
Chciałabym go zapytać, pomyślała, ale chyba nie potrafię.
Taras już się zapełnił i huczał teraz od ożywionych komentarzy. Ahsoka nie mogła nawet
okazać niezadowolenia. A przecież to była jej sesja treningowa. To dla niej Obi-Wan i
Anakin – Mistrz Kenobi i Mistrz Skywalker – tańczyli z mieczami świetlnymi. To nie w
porządku, że ci inni się tu wepchnęli.
Niegodna myśl, ale przyszła jej do głowy tylko na moment.
Poniżej, w sali treningowej, walczący Jedi zaczęli się pocić, ale wcale ich to nie
powstrzymało. Pozorowany pojedynek trwał dalej. Cios za cios, atak i kontratak; susy, obroty,
cięcia i uniki. Biegali i skakali, tworząc jedność z Mocą. Od czasu do czasu rozlegało się
głośne parsknięcie śmiechem, łagodny docinek albo pochwała za sprytne uderzenie. Obi-Wan
klepnął Anakina mieczem świetlnym po plecach, a Anakin udał, że jęczy z bólu. To z kolei
wywołało salwy śmiechu na tarasie. Ahsoka śmiała się razem ze wszystkimi i nie
przeszkadzało jej już tak bardzo, że tam są.
Bo w końcu to ona była uczennicą Anakina. Tego nikt nie mógł jej odebrać.
Chociaż wydawało się to niewiarygodne, bo walka była i tak niezwykle dynamiczna,
Mistrz Kenobi i Anakin jeszcze zwiększyli prędkość. Miecze treningowe migały zbyt szybko,
żeby można było dostrzec ich ruch gołym okiem. Ahsoka wciąż jednak potrafiła
wychwytywać poszczególne ruchy; jej togrutańskie dziedzictwo obdarzyło ją zmysłami
bardziej wyostrzonymi niż u człowieka czy u wielu innych ras. Wstrzymując oddech,
zdumiona i onieśmielona, patrzyła, jak dwóch najświetniejszych Jedi w Świątyni daje pokaz
swoich niezrównanych umiejętności.
Cios – blok – parada – unik – odbicie – obejście – kontruderzenie – zwarcie i
równoczesne wycofanie – natarcie Mocą – obrona Mocą – finta – salto – powrót do pozycji...
i od początku.
Kiedy Obi-Wan wbiegł po ścianie na sufit i zbiegł z drugiej strony, a Anakin pobiegł za
nim, wszyscy wiwatowali, chociaż nie licowało to z właściwą Jedi powściągliwością. Ahsoka
też wiwatowała. To było wspaniałe.
Oto, kim chcę być, pomyślała. Właśnie takim Jedi chcę zostać.
Ale nawet Obi-Wan i Anakin nie mogli utrzymywać takiego tempa w nieskończoność.
Zmęczeni, zakończyli pojedynek. Ciężko dysząc i ociekając potem, wymienili uprzejme
ukłony. Obi-Wan wyciągnął rękę i dotknął przelotnie policzka Anakina. Ahsoka zobaczyła
ruch jego ust. Wyczytała z niego: „Dobra robota”.
A wyraz twarzy Anakina po tych dwóch krótkich słowach doprowadził ją niemal do łez.
Taras szybko pustoszał; Rycerze Jedi i padawani wracali do porzuconych chwilowo zajęć.
Wkrótce Ahsoka znów była sama i czekała na instrukcje swojego Mistrza. Mówił coś szeptem
Obi-Wanowi, ale nie mogła odczytać słów. Obi-Wan pokiwał z uśmiechem głową, po czym
podniósł wzrok.
– Twój miecz treningowy, padawanko – powiedział z galanterią i rzucił jej pożyczoną
broń. – Dziękuję za pożyczenie.
Gdy Mistrz Kenobi opuścił salę treningową, Anakin złapał robota nagrywającego, który
zarejestrował jej wcześniejsze ćwiczenia, i, ku jej zdumieniu – bo nie podejrzewała go o takie
swobodne zachowania – posłał go Mocą w kierunku tarasu, tak żeby mogła go chwycić w
powietrzu.
– Znajdź jakąś wolną salę szkoleniową, Ahsoko, i przeanalizuj swoją technikę – polecił. –
Przygotuj się, żeby jutro rano wymienić po pięć najlepszych i najgorszych rzeczy, które
zrobiłaś.
Schowała trutnia pod tuniką.
– Jutro, Mistrzu? Nie omówimy teraz mojego treningu?
Pokręcił głową.
– Teraz mam inne sprawy.
Znowu. Miała wrażenie, że jej Mistrz zbyt często oddalał się bez żadnego wyjaśnienia.
Dokąd się udawał? Nigdy nie mówił, a ona wiedziała, że lepiej nie pytać.
– Tak, Mistrzu. O której jutro?
Zawahał się.
– Nie wiem. Dopóki nie przyjdę po ciebie, ćwicz dalej ze zdalniakiem. I pamiętaj, żeby
założyć opaskę na oczy.
Znowu trening na ślepo ze zdalniakiem? Wolałby ćwiczyć z Anakinem. Nie okazała
jednak swojego rozczarowania, tylko ukłoniła się, jak na wzorowego padawana przystało.
– Tak jest, Mistrzu.
– W porządku – powiedział i odszedł.
Sama i w filozoficznym nastroju, Ahsoka opuściła salę treningową. Pięć dobrych rzeczy i
pięć złych... zadumała się, zmierzając w kierunku świątynnej biblioteki. Chyba zrobię mu
niespodziankę i znajdę po dziesięć.
W plugawym półświatku Coruscant miało to swoją nazwę: kac moralny.
Po Geonosis, kiedy cienie wojny okryły galaktykę, Bail Organa w pełni zrozumiał sens
tego określenia. Po raz pierwszy odczuł to niczym potężny cios w samo serce, kiedy stał na
prywatnym balkonie z Palpatine’em i innymi, patrząc, jak dziesiątki tysięcy żołnierzy klonów
z matematyczną precyzją wchodzą po rampach ogromnych niszczycieli. Jak bez pytania i bez
skargi maszerują po śmierć. Jak wykonują swój ostateczny, nieunikniony obowiązek, do
którego byli szkoleni od urodzenia.
Teraz poczuł to znowu, słuchając, jak Palpatine raczy Senat oficjalnym raportem o bitwie
o Christophsis i o uratowaniu syna Jabby. I chociaż bardzo się starał, nie potrafił.
Bitwa o Geonosis to był tylko początek. Przedsmak tego, co miało nadejść. Od tego czasu
tak wielu żołnierzy klonów poległo – ostatnio na Christophsis i na Teth – w obronie
Republiki, która nie bardzo wiedziała, co z nimi robić. A jej obywatele, prawdę
powiedziawszy, nie dbali zbytnio o to, że ktoś walczy i ginie, dopóki wojna nie wkraczała w
ich życie. Na Coruscant wojna była obrazkiem, który oglądało się w serwisach
informacyjnych HoloNetu, kiedy nie było ciekawszych rozrywek. Gdzie indziej oczywiście
sprawy wyglądały nieco... inaczej.
Bail Organa kręcił się niespokojnie na platformie senatorskiej, podczas gdy Palpatine
kończył swoją emocjonalną przemowę.
– Tak więc, moi przyjaciele, proszę was, abyście przyłączyli się do gratulacji, które
składam Jedi w związku z ich triumfem. Ich niezłomna determinacja w walce z naszymi
zbłąkanymi braćmi i siostrami z ruchu Separatystów stanowi świadectwo zaangażowania tego
szacownego gremium w rychłe zakończenie tego tragicznego konfliktu. Wszyscy dźwigamy
potworne brzemię tej wojny, wierzę jednak, że Jedi nie pozwolą, by nasze cierpienie trwało
długo.
W hałasie gromkich oklasków, które po tym nastąpiły, Bail przechylił się lekko w lewo.
– Robi się coraz bardziej natchniony, nie sądzisz?
Wyrwana z zadumy Padme odwróciła się w jego stronę.
– Co? Przepraszam, Bail. Zamyśliłam się.
– Chyba nie roztrząsasz ciągle tego układu z Huttami, co? Co się stało, to się nie odstanie.
Skierowała swoją uwagę z powrotem na salę Senatu, gdzie inni senatorowie opuszczali
swoje platformy i spływali nieprzerwanymi strumieniami w stronę labiryntu korytarzy.
– Wiem – odparła krótko. – Ale wciąż tego żałuję. Huttowie to kryminaliści i handlarze
niewolników. Wykorzystują nieszczęście innych dla pomnażania własnych zysków. Nie
obchodzi ich, kogo krzywdzą, kogo okaleczają, kogo zabijają. Posuną się do każdej podłości,
jeśli tylko uznają że może im to przynieść jakąś korzyść albo zapełnić kiesę. Dziś nam
pomogą, a jutro wbiją nóż w plecy, jeśli będzie im się to opłacało.
– Ale jeśli ugoda z nimi pozwoli ochronić szlaki nadprzestrzenne przed Separatystami...
cóż, nie możemy sobie pozwolić na utratę kolejnych. Te szlaki są nam potrzebne, Padme.
– Wiem o tym – westchnęła. – Jedi nie zawarliby takiej umowy, gdyby było inne wyjście.
Ten sojusz obraża ich tak samo, jak mnie. Oni lepiej niż ktokolwiek inny zdają sobie sprawę,
ile cierpienia wyrządzili Huttowie.
Bail przyjrzał jej się uważnie.
– Wygląda na to, że o Jedi wiesz prawie wszystko.
– Tego bym nie powiedziała – odparła, rumieniąc się. – Po prostu miałam z nimi więcej
do czynienia niż większość ludzi i tyle.
Niewątpliwie tak było, Bail o tym wiedział. Walczyła razem z nimi na Naboo, na
Geonosis. To tak, jakby sama była honorowym Jedi.
– Twoje doświadczenia z pewnością dały ci szczególny wgląd w ich naturę – powiedział
w zamyśleniu. – To dobrze. Możesz się przydać. Bo chyba większości z nas Jedi wydają się
trochę... dziwni.
– Dziwni? – oburzyła się. – Oni nie są dziwni, Bail. Są dzielni i zaradni, i...
– No, no – odezwał się przeciągły głos. – Jak miło! Co my tu mamy? Zaimprowizowane
zebranie Komisji Bezpieczeństwa? A gdzie wasi koledzy? Nie możecie sami odwalać całej
roboty.
Był to Palpatine, który podleciał do nich na swojej oficjalnej platformie. Sam. Mas
Amedda był widocznie zajęty sprawami administracyjnymi.
– Panie Kanclerzu – powitała go Padme, wstając. – To nie jest... tak tylko rozmawialiśmy.
Bail pokiwał głową, również wstając.
– O Jedi – dodał. – I o tym, jak wiele im zawdzięczamy.
– Macie rację – przytaknął entuzjastycznie Palpatine. – Mam nadzieję spłacić kiedyś ten
dług w całości. Cóż, nie będę wam dłużej przeszkadzał. Robi się późno, a ja mam jeszcze
sprawy do załatwienia.
– Późno? – powtórzyła Padme, kiedy Palpatine się oddalił. Spojrzała na chronometr na
ich platformie. – Rzeczywiście. Też jestem spóźniona. Przepraszam, Bail. Muszę lecieć.
– Tak, naturalnie – powiedział, zdziwiony jej nagłym pośpiechem. – Zobaczymy się...
Ale jego słowa trafiły w próżnię. Jak na tak dystyngowaną kobietę, potrafiła niewątpliwie
szybko znikać, kiedy była taka potrzeba.
Uśmiechając się do siebie, Bail Organa opuścił salę i udał się do swojego gabinetu, gdzie
czekał na niego stos datapadów.
ROZDZIAŁ 5
Mace Windu pochylił się w swoim fotelu na spotkaniu Rady Jedi. Łokcie miał oparte na
kolanach, a dłonie zwiesił luźno.
– Jesteś przekonany, że jego prośba jest szczera?
Obi-Wan pokiwał głową.
– Tak. Jestem przekonany. – Popatrzył na wszystkich członków Rady znajdujących się w
Świątyni: Yodę, Oppo Rancisisa i Saesee Tiina, a potem jeszcze raz na Mace’a Windu. –
Ufam Deksowi bezgranicznie. Pamiętajcie, że to jego informacje doprowadziły nas na
Kamino.
– Jakieś wskazówki dał ci, Obi-Wanie, czego dowiedział się? – spytał Yoda, patrząc w
skupieniu spod na wpół przymkniętych powiek.
– Nie, Mistrzu Yoda. Wolał nie ujawniać żadnych szczegółów, bo rozmawialiśmy przez
niezabezpieczone łącze.
– A więc uważa, że to, co wie, jest niebezpieczne – powiedział Mace Windu. – To
znaczy, że spotkanie z nim również może być niebezpieczne. Zwłaszcza jeśli to jakaś
pułapka.
Obi-Wan przyjrzał mu się uważnie. Mace zmienił się od czasu Geonosis. Zdrada Dooku
go zmieniła. I śmierć tylu Jedi, których nie mógł ochronić. Nigdy nie był tak podejrzliwy, tak
skłonny wszędzie dopatrywać się zagrożenia.
– Mistrzu Windu, jeśli sugerujesz, że Dex mógłby mnie zdradzić, z całym szacunkiem,
ale muszę zaprotestować. Jedi nie mają większego przyjaciela.
Członkowie Rady wymienili przelotne spojrzenia, po czym Mace westchnął.
– Co o tym myślisz, Mistrzu Yoda?
– Myślę, że w tych mrocznych czasach żadnej pomocnej dłoni odtrącić nie możemy –
odparł Yoda. – Zwycięstwo odnieśliśmy na Christophsis, ale pokonani zostaliśmy na Selonii,
Caridzie i Garos IV. Kolejnego zwycięstwa szybko potrzebujemy. Z Dexterem Jettsterem
spotkasz się, Obi-Wanie. Ale ostrożność zachowasz, w razie gdyby podejrzenia Mistrza
Windu słuszne okazać się miały.
Obi-Wan się ukłonił.
– Tak, Mistrzu Yoda.
– Idź już – powiedział Mace Windu. – Im szybciej dowiemy się, co odkrył twój
przyjaciel, tym lepiej.
Jeszcze jedna krótka wymiana spojrzeń między Mistrzami Jedi. Obi-Wan poczuł dreszcz
niepokoju.
– Czy coś się wydarzyło? Coś nowego?
Yoda westchnął.
– Wiadomość właśnie otrzymaliśmy, Obi-Wanie, że kolejne trzy szlaki nadprzestrzenne
w ręce generała Grievousa wpadły.
Obi-Wan poczuł, jak dźwięk tego imienia przeszywa go niczym miecz świetlny.
Grievous. W połowie maszyna, w połowie żywa istota. W całości mordercze monstrum.
Zaprzysięgły wróg Republiki. I Jedi.
– To już sześć w ciągu ostatniego miesiąca – zauważył Mace Windu. – To bardzo
niedobre wieści.
Niedobre? Raczej druzgocące.
– Które szlaki tym razem, Mistrzu? – spytał Obi-Wan.
– Kluczowe trasy prowadzące na Bespin, Kessel i Kalamar.
– A więc dostawy gazu tibanna i przyprawy z Kessel są zagrożone. Gdy tylko braki
zaczną być odczuwalne, ucierpią cywile. A Kalamarianie, którym instynkt każe rozmnażać
się we własnym domu, nie będą mogli odpowiedzieć na ten pierwotny zew. – Obi-Wan
zmarszczył brwi. – Śmiały ruch. Taktycznie błyskotliwy... i wyjątkowo okrutny. Idealnie
pasujący do hrabiego Dooku i jego sługusa.
Mistrz Jedi powinien zawsze zachowywać spokój ducha i nie poddawać się emocjom.
Taki przynajmniej był ideał. Jednak Obi-Wan wyczuł w Mocy gorycz, gdy członkowie Rady
wzdrygnęli się na dźwięk tego imienia. Echa, jakie wywołał dobrowolny upadek Dooku,
jeszcze nie ucichły.
Ukłonił się.
– Mistrzowie, odszukam Deksa i złożę wam raport najszybciej, jak tylko będzie to
możliwe.
Udał się do kompleksu doków Świątyni i pokwitował odbiór prostego, funkcjonalnego
skutera miejskiego, który nie powinien przyciągać niepotrzebnej uwagi. Zastanawiał się, co
powiedziałby Anakin, gdyby zobaczył zmatowiały, brązowy lakier, wgniecenia i liczne plamy
rdzy. Ta kupa złomu, Mistrzu? – zapytałby zdumiony i oburzony. Będziesz latał po Coruscant
na tym szmelcu? Gdzie twoja duma? Jesteś Jedi! To nie jest w porządku!
Po dziesięciu latach w Świątyni Anakin jeszcze nie wyrósł ze swojej słabości do maszyn,
nie uwolnił się od fascynacji prędkością. I pewnie już nigdy się to nie stanie.
– W sercu Jedi nie ma miejsca na dumę – powiedział głośno Obi-Wan, ściągając na siebie
pytające spojrzenie androida odpowiedzialnego za wydawanie sprzętu, który wręczał mu
kluczyk do skutera. – Maszyna jest sprawna i to mi wystarczy.
– W pełni sprawna, tak – potwierdził android. – Zgadza się, Mistrzu Kenobi. Prosiłbym,
aby był pan łaskaw tym razem zwrócić ją w takim samym stanie.
Obi-Wan przytknął ironicznie dwa palce do czoła.
– Postaram się.
Wyleciał ze sztucznej jasności kompleksu doków na zalany słońcem coruscański poranek
i zawisł w oczekiwaniu na pozwolenie, aż będzie mógł się włączyć w nieprzerwany strumień
ruchu powietrznego, który dyskretnie, okrężną drogą miał go doprowadzić do dzielnicy
Galarb. Tam właśnie Dex kierował swoją dochodową jadłodajnią jako niechlujny, ale
życzliwy szef.
Czuł się trochę głupio, klucząc po niebie w kierunku praktycznie przeciwnym do
zamierzonego, zamiast prosto do celu. Ale Yoda polecił mu zachować ostrożność, więc tak
zrobił. Z tego też powodu wziął skuter miejski. Każdy, kto go znał, wiedział, że
zdecydowanie wolałby przedzierać się przez ruch powietrzny śmigaczem. Skutery były
takie... odsłonięte. Żaden zakamuflowany Separatysta, który chciałby go śledzić od Świątyni
– co za niedorzeczna myśl! – nie zwróciłby uwagi na ten zdezelowany, stary gruchot. A żeby
jeszcze utrudnić rozpoznanie, Obi-Wan ukrył twarz pod kapturem płaszcza.
Zresztą nawet gdyby te środki ostrożności zawiodły i jakiś nikczemny osobnik próbował
jednak go śledzić, z całą pewnością zdołałby go w porę wyczuć.
Nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo, mówił sobie. Pozwoliliśmy, żeby w nasze serca
wkradł się niepokój, to wszystko. I to jest właśnie najgroźniejsze. Nie możemy pozwolić,
żeby nasi wrogowie mieli nad nami taką władzę.
Tyle że... Dex podczas rozmowy był wyraźnie zdenerwowany. A to samo w sobie było
niepokojące.
Transponder skutera zapiszczał, sygnalizując zgodę na włączenie do ruchu. Odsuwając od
siebie to nowe zmartwienie, Obi-Wan wleciał w strumień prywatnych śmigaczy, pojazdów
transportu publicznego, skuterów miejskich, znacznie bardziej okazałych od jego własnego,
barek, śmigłowców, małych statków i maxitaxi.
Kiedy dodał gazu i poczuł chłodny wiatr owiewający mu twarz, musiał przyznać, że –
chociaż brakowało mu Anakina – była kusząca wolnością przyjemność w tym, że mógł
mknąć przez zatłoczone niebo nad Coruscant, odpowiadając tylko za swoje życie...
– Obi-Wan! – wykrzyknął Dex, który dostrzegł go przez kuchenne drzwi swojej
jadłodajni. Besalisk odrzucił ścierkę i wybiegł z kuchni, wyciągając wszystkie cztery potężne
ramiona, żeby go objąć. – Hej, chłopie! Co ty tu robisz? Myślałem, że jesteś zbyt ważny, żeby
zadawać się z nami, maluczkimi w CoCo Town!
Oni-Wan popatrzył na niego zdumiony.
– Zbyt ważny, Dex? Wybacz, ale nie bardzo...
– No tak! Nie słyszałeś? Jesteś teraz sławny! – Trzęsąc potężnym brzuchem, Dex
odwrócił się w kierunku gości jedzących śniadanie niczym dyrygent w stronę orkiestry. –
Słuchajcie wszyscy! Poznajecie tego typa? Na pewno widzieliście go na HoloNecie, jego
paskudna morda jest wszędzie! To Mistrz Jedi, Obi-Wan Kenobi, bohater z Christophsis! A
przedtem z Geonosis i z Anoth! No, darmozjady, oklaski dla tego typka!
Pstrokata zbieranina stałych klientów Deksa posłusznie oderwała się od jedzenia i zaczęła
parskać, gwizdać, klaskać i walić płetwami o blaty. Obi-Wan ukłonił się niezgrabnie.
No cóż, nie jest to dyskretne powitanie, jakiego się spodziewałem, pomyślał.
Sapnął głośno, gdy Dex zmiażdżył mu żebra w entuzjastycznym uścisku.
– Odgrywaj swoją rolę – szepnął mu w ucho przyjaciel. – Nigdy nie wiadomo, kto patrzy.
Odgrywać rolę? W porządku. To mógł zrobić.
– Co ja tu robię? – powtórzył, kiedy Dex rozluźnił duszący chwyt i zrobił krok w tył. –
Wpadłem na filiżankę najlepszej chava chavy na całym Coruscant.
Dex wybuchnął głębokim, zaraźliwym śmiechem... ale w tej wesołości wyczuwało się
nutkę strachu.
– Co ty powiesz? – Uśmiechnął się szeroko do swoich zaciekawionych klientów. – A
myślałem, że wam, Jedi, nie wolno kłamać!
Cholera. W co on pogrywał?
– No dobra – powiedział i zademonstrował zakłopotany uśmiech. – Przejrzałeś mnie. Tak
naprawdę to nie sprawdziłem stanu akumulatora w moim skuterze. Mogłem albo wylądować
tutaj i poprosić cię o wymianę, albo się rozbić.
Goście Deksa zachichotali i wymienili łagodnie uszczypliwe komentarze w
najróżniejszych językach.
– Wszystko cofam, Obi-Wanie – oświadczył właściciel ku uciesze gawiedzi. – Żaden z
ciebie bohater... jesteś narwany noski.
Idiota. Jak miło.
– Słuchaj, Dex, chyba nie masz nic przeciwko temu, że zaparkowałem ten nieszczęsny
skuter przed samym wejściem?
Znów ten chrapliwy śmiech.
– Nie, nie mam nic przeciwko, pod warunkiem że zapłacisz mandat, jak to zobaczy
inspektor!
– No pewnie, o to się nie martw. Ale nie chcę ci sprawiać kłopotów, więc... co z tym
akumulatorem?
Dex podciągnął luźne spodnie.
– Jasne, jasne, mogę ci pożyczyć akumulator, Obi-Wanie. Ale możesz chwilę poczekać?
Jestem teraz trochę zajęty.
– Oczywiście – odparł Obi-Wan uprzejmie. – Będę na zewnątrz, przy skuterze, na
wypadek gdyby zjawił się inspektor.
– Dobry pomysł – zgodził się Dex, serdeczny gospodarz. – Odpocznij sobie po swoich
bohaterskich wyczynach, a ja zaraz do ciebie przyjdę.
CoCo Town, znajdujące się w dzielnicy Galarb, oddalone było o jakieś czterdzieści
dziewięć sektorów od Świątyni. Jadłodajnia ulokowana była w pobliżu głównego węzła
komunikacyjnego rejonu, co gwarantowało Deksowi stały dopływ głodnych klientów.
Nieustannie sunęli piesi i pojazdy naziemne, ciągnące od i do centralnego skrzyżowania.
Wzdłuż całej ulicy pięły się wielopiętrowe budynki, jednak sam lokal położony był w pełnym
słońcu i oferował panoramiczny widok na planetę-miasto.
Obi-Wan oparł się o ścianę jadłodajni, delektując się słońcem i obserwując leniwie twarze
przechodniów. Wkrótce jednak zorientował się, że i on jest przez nich obserwowany. Nie
tylko obserwowany – rozpoznawany. Pokazywali go sobie palcami, szeptali o nim,
przyglądali mu się. Cóż, tak jak powiedział Dex, był teraz gwiazdą HoloNetu.
To wszystko wina Palpatine’a. Nieuchronna konsekwencja upartego dążenia Wielkiego
Kanclerza, żeby do imion i nazwisk Jedi, walczących o przetrwanie Republiki, dopasować
twarze. Kulminacją tego dążenia były powtarzane w kółko relacje z wojny w serwisach
informacyjnych HoloNetu. A skoro Jedi odgrywali tak ważną rolę w konflikcie...
Yoda i Mace Windu głośno sprzeciwiali się temu pomysłowi, ale Palpatine był czarująco
nieprzejednany. Jedi to bohaterowie Republiki, bezinteresownie walczący w imię pokoju.
Ludzie powinni się o tym dowiedzieć. Tylko wtedy, gdy każda rozumna istota na Coruscant i
w całej Republice pozna Jedi, można będzie zbudować poparcie dla walk z Separatystami.
„Ludzie nie potrafią kochać tego, co abstrakcyjne – twierdził Palpatine. – Ale dzięki
HoloNetowi pokochają Jedi. Mistrzowie, musicie mi zaufać. Doskonale wiem, co robię”.
Yoda i Mace Windu nie chcieli ustąpić w tym sporze, ale w jakiś sposób i tak go
przegrali. I tym sposobem Obi-Wan Kenobi utracił swoją wygodną anonimowość. Zdając
sobie wyraźnie sprawę z zainteresowania, jakie wzbudza, naciągnął z powrotem kaptur na
twarz i spróbował zniknąć w Mocy. Niestety niewiele to dało. Wciąż słyszał szepty i
zwalniające kroki gapiów, którzy przystawali, żeby popatrzeć.
To bez sensu, pomyślał. Powinienem poprosić Deksa, żeby spotkał się ze mną w
Świątyni.
W nikłej nadziei, że zdoła uwolnić się od powszechnej ciekawości, odwrócił się plecami
do chodnika i sznura naziemnych pojazdów i zaczął dłubać przy całkiem sprawnym skuterze.
Po paru chwilach podszedł do niego android w firmowej czapeczce; przyniósł świeży
akumulator i toporną, poobijaną skrzynkę z narzędziami.
– Dex mówi, że będzie pan tego potrzebował – wyjaśnił.
Obi-Wan kiwnął głową.
– Tak, dziękuję. Postaw to tutaj.
– Przepraszam – powiedział android. – Ale Dex mówi, żeby przeniósł się pan z naprawą
na zaplecze.
Z dala od przechodniów, gdzie można było liczyć na odrobinę prywatności.
– Oczywiście, bardzo chętnie.
Zaprowadził skuter na zaplecze jadłodajni, a android, klekocząc, podreptał za nim.
Postawił skrzynkę z narzędziami i akumulator na ziemi i wrócił do swojej pracy.
Po szybkim sprawdzeniu okolicznych budynków – żadnych szpiclów w zasięgu wzroku
lub Mocy – Obi-Wan otworzył skrzynkę i pokręcił głową, widząc jej zawartość. Dex bez
wątpienia chciał jak najlepiej, ale biorąc pod uwagę, że ręce miał co najmniej cztery razy
większe niż Obi-Wan...
Użył Mocy, żeby wymienić akumulator. Tu dopchnąć... tam dokręcić... Potęga Mocy
przepływała przez niego, znajoma jak własny oddech. Odizolowany w czasie pracy od
wpływów otoczenia, nagle zdał sobie wyraźnie sprawę z niepokoju Deksa. Besaliskowie nie
byli odporni na Moc, jak Huttowie czy Toydarianie, ale nie byli też tak łatwi do
rozszyfrowania i zmanipulowania, jak wielu innych mieszkańców galaktyki. Obi-Wan już
dawno pogodził się z faktem, że przeważnie do końca nie wiedział, co Dex myśli, chyba że on
sam czuł się na tyle pewnie, żeby mu o tym powiedzieć.
Teraz jednak Dex nie blokował swoich emocji... chociaż nie starał się też ich świadomie
eksponować. Po prostu same z niego wyciekały. Nieprzyjemna mieszanka strachu i
niedowierzania sączyła się z Deksa jak trująca psychiczna wydzielina.
Obi-Wan poczuł znajomy dreszcz, który bez ostrzeżenia przeszył jego ciało.
Miał złe przeczucia.
Nie potrafił jednak wskazać ich źródła. Yoda miał rację; Ciemna Strona wirowała wokół
nich jak cuchnąca mgła. Wiedział tylko tyle, że jego instynkt, jego intuicja, jego więź z Mocą
kazały mu skoczyć na równe nogi i rozglądać się dokoła z dłonią na rękojeści miecza
świetlnego. Musiał spodziewać się kłopotów, spodziewać się...
– Skończyła się pora śniadania – usłyszał za plecami niepewny głos Deksa. – Mam dla
ciebie minutę albo dwie, Obi-Wanie, ale potem muszę wracać do kuchni.
Obi-Wan wypuścił z płuc powietrze, ostrożnie rozluźnił chwyt na mieczu świetlnym i
odwrócił się w stronę przyjaciela.
– To całe przedstawienie było naprawdę konieczne?
Głęboko osadzone oczy Deksa przymknęły się, a potem otworzyły szeroko. Worek na
jego szyi się nadął, co było wyraźną oznaką irytacji.
– A kiedyż to miałem w zwyczaju marnować twój czas, Mistrzu Kenobi?
Obi-Wan pokiwał głową, zawstydzony.
– Słusznie. Przepraszam, Dex. Muszę przyznać, że jestem trochę zdenerwowany.
Opierając się o gładką ścianę jadłodajni, Dex sięgnął do kieszeni kuchennego fartucha,
wyciągnął ambryjskie cygaro i zapalniczkę i zapalił. Zaciągnął się mocno i wypuścił
aromatyczną chmurę różowego, ziołowego dymu.
– Na Christophsis było ciężko, co?
Obi-Wan prychnął.
– Skąd ten pomysł? Z tego co wiem, relacje na HoloNecie były bardzo krzepiące.
Dex popatrzył na niego, mrużąc oczy.
– Rzeczywiście. Pewnie kręcili to gdzieś na Alderaanie, a efekty specjalne robili spece od
holofilmów.
Obi-Wan przyjrzał mu się badawczo.
– Od kiedy jesteś takim cynikiem?
– Wojna wydobywa lepszą stronę mojej osobowości – odparł Dex i zgasił cygaro w kuble
na śmieci.
– Nie tym razem. Materiały były prawdziwe, Dex. Te cholerne kamdroidy były wszędzie,
gdzie tylko spojrzeć. Co prawda podejrzewam, że to, co trafiło do emisji, było odpowiednio
zmontowane.
Zmontowane w taki sposób, żeby nie pokazywać śmierci i zniszczenia, chyba że wśród
robotów. Zabite klony nie były... fotogeniczne.
– To chyba jasne – zgodził się Dex, wciąż z cynicznym uśmieszkiem.
– Wiesz, nie jestem tak całkiem przeciwny tej decyzji – powiedział łagodnie Obi-Wan. –
W końcu zmontowany materiał nie kłamał. Przecież zwyciężyliśmy. Ostatecznie. A jaki jest
sens w straszeniu ludzi? Światy Jądra muszą pozostać spokojne i stabilne, sam o tym wiesz.
Panika jest zaraźliwa i szybko się rozprzestrzenia. Jeśli pozwolimy, żeby opanowała serce
Republiki, wielu jej obywateli może ucierpieć. A nawet zginąć.
– To prawda – przyznał Dex. – Ale jeśli ta wojna będzie zbyt czysta i schludna, Obi-
Wanie, to może się okazać, że nikomu nie zależy na tym, żeby ją jak najszybciej zakończyć.
Chociaż może wy, Jedi, inaczej do tego podchodzicie. W końcu jesteście wojownikami i w
ogóle.
Obi-Wan pokręcił głową, urażony.
– To nie w porządku. Myśmy się nie prosili o ten konflikt. Wepchnięto nam go do gardła
tak mocno, że prawie się udławiliśmy. Ale nie możemy zrezygnować z walki. Separatyści
gotowi są posunąć się do najbrutalniejszych środków, żeby wymusić secesję na planetach,
które wcale nie mają ochoty opuszczać Republiki. Trzeba ich powstrzymać.
Dex westchnął ciężko, pokiwał głową i podrapał się po brodzie.
– Masz rację. Nie zwracaj uwagi na moje dziwactwa, Obi-Wanie. Wygląda na to, że nie
tylko ty jesteś zdenerwowany.
– Mówiłeś, że masz jakieś ważne informacje, Dex – przypomniał mu Obi-Wan.
– Lepiej weź się do wymiany tego akumulatora – poradził. – W razie, gdybyśmy byli
obserwowani.
– Nie jesteśmy – zapewnił Obi-Wan, ale zaczął znów dłubać przy maszynie. – Dex, co się
dzieje?
Dex sięgnął po kolejne cygaro i je zapalił. Zaciągnął się, ale tym razem połknął dym.
Potarł ręką twarz.
– Niewykluczone... może wiem, gdzie możecie dorwać tego chizka Grievousa.
Obi-Wan popatrzył na niego i poczuł przyspieszone bicie serca. Gdyby udało się załatwić
ulubionego generała Dooku, wojna byłaby w trzech czwartych wygrana.
– Gdzie, Dex? Gdzie on jest?
– Teraz? – Dex się skrzywił. – Nie wiem. Ale wiem, gdzie może być za chwilę.
– Może być? Dex...
– Wywiad to niepewny biznes, Obi-Wanie – zezłościł się Dex. – Jeśli oczekujesz
gwarancji, to trafiłeś pod zły adres.
– Wybacz, ale Yoda i inni Mistrzowie będą mnie o to pytać. I powinienem móc im
powiedzieć, że ja pytałem ciebie.
Dex pyknął gwałtownie z cygara.
– Nie ufają mi?
– Nie znają cię. To nie to samo. – Obi-Wan skończył wymieniać akumulator, podniósł się
i wyprostował plecy, po czym wyrwał Deksowi z ręki cygaro. – Nie powinieneś tego palić.
To ci szkodzi. – Rzucił niedopałek na ziemię i rozgniótł obcasem. – A wracając do
Grievousa...
Dex przekornie wyciągnął trzecie cygaro i zapalił.
– Doszły mnie słuchy – powiedział, otoczony chmurą różowego dymu – że Grievous
planuje atak na Bothawui.
Bothawui. Ojczyzna Bothan, których zdolności wywiadowcze były legendarne.
Informacje stanowiły ich największe bogactwo i niejednokrotnie już ich pomoc odgrywała
kluczową rolę w pokonaniu Separatystów. Perspektywa przejęcia Bothawui przez Grievousa
sprawiała, że utrata szlaków nadprzestrzennych wydawała się błahostką.
Oby się mylił. Oby to była pomyłka.
– Dex, jesteś tego pewien?
– Moja informatorka jest pewna – odparł Dex. – A to nie żadna nowicjuszka.
– I ufasz jej? – Była to delikatna forma zapytania: „Czy ona czasem nie kłamie?”
Dex zacisnął pięści.
– Ufam.
A więc nie kłamie. Obi-Wan nie próbował pytać o nazwisko informatorki. On i Dex byli
wprawdzie przyjaciółmi, ale Besalisk zaciekle strzegł prywatności istot, które karmiły go
okruchami informacji. „Czego nie wiesz, tego nie powiesz” – brzmiało jego stałe motto. Czy
można było mu się dziwić? Jedi już dawno przyswoili sobie tę bolesną prawdę.
– Czy Bothanie wiedzą o planach Grievousa? – spytał Obi-Wan i pokręcił głową. – Na
pewno wiedzą. W końcu to Bothanie. Ale dlaczego nic nam nie powiedzieli, dlaczego...
– Nic nie wiedzą – przerwał mu Dex. Oczy miał zamglone, co było wyraźną oznaką
głębokiej troski. – Bardzo możliwe, że tylko ja o tym wiem. Ja i moja informatorka. I teraz ty.
To był przypadek, że się o tym dowiedziała. Zaryzykowała przekazanie mi tej informacji
tylko dlatego, że miała wobec mnie dług życia. Obi-Wanie... – Dex zniżył głos do szeptu. –
Nie możecie dopuścić, żeby Bothawui wpadło w metalowe łapy Grievousa.
Nie, nie mogli. Teraz rozumiał już, dlaczego jego przyjaciel tak się bał, że nie chciał
rozmawiać o tym przez komunikator. Kiedy gra toczyła się o taką stawkę, wystarczyłby cień
podejrzenia, że ten plan wyszedł na jaw, żeby Grievous wymordował tysiące, chcąc
powstrzymać jednego...
– Co jeszcze wiesz, Dex? Kiedy Grievous planuje przeprowadzić atak? Jak dużą grupę
szturmową zabierze do układu bothańskiego? Czy możemy się spodziewać...
– Przykro mi, Obi-Wanie – odparł Dex, rozkładając szeroko wszystkie cztery ręce. – Nie
wiem. Gdybym wiedział, tobym ci powiedział.
– Jestem pewny. – Obi-Wan pogładził się po brodzie. – Dziękuję ci, Dex. Rada będzie
ogromnie zobowiązana. Zawdzięczamy ci uratowanie wielu istnień.
Dex westchnął. Nagle wydał się zmęczony i o wiele starszy.
– Chciałbym ci powiedzieć więcej, Obi-Wanie, ale nie mogę, więc lepiej już idź. Ja
muszę zająć się lunchem, a ty powstrzymaniem inwazji.
Obi-Wan zdobył się na uśmiech.
– Nie chciałbyś się przypadkiem zamienić?
Uśmiech Deksa był równie wymuszony.
– Obi-Wanie, stary druhu, nawet za sto milionów kredytów.
Uścisnęli się szybko, jak dwaj towarzysze broni żegnający się przed bitwą. Przynajmniej
tak się czuli. Potem Obi-Wan cofnął się i spojrzał w posępną twarz Deksa.
– Nie sądzę, żebym długo zabawił na Coruscant. Nawet jeśli nie będę brał udziału w
wyprawie przeciw Grievousowi, znajdą się inne zadania. Separatyści po prostu łapią oddech
po Christophsis. Wkrótce walki rozpoczną się na nowo. To może być kwestia dni. –
Uśmiechnął się. – Więc trzymaj dla mnie gorącą chava chavę, dobrze?
Dex pokiwał głową.
– I wolne miejsce, stary druhu. Niech Moc będzie z tobą.
– I z tobą – odparł Obi-Wan. Skinął lekko głową, przełożył nogę nad skuterem, zapalił
go... i pomknął w coruscańskie niebo, nie oglądając się za siebie.
Lekceważąc względy bezpieczeństwa, wybrał najprostszą drogę do Świątyni. Wyciskał ze
skutera, ile się dało, i bez skrupułów wykorzystywał specjalne uprawnienia w ruchu
powietrznym, które przysługiwały mu jako Jedi. Kluczył i przedzierał się przez niekończące
się sznury pojazdów, przeskakiwał z jednego pasa na drugi, nie zwracając uwagi na krzyki i
klaksony tych, którym zaleciał drogę. Myślał jedynie o implikacjach informacji, którą
otrzymał od Deksa.
Jeśli Grievous zajmie Bothawui mimo jego zabezpieczeń, Republika zostanie
sparaliżowana. Bez bothańskiej siatki informatorów straciliby także Christophsis. Oddziały
wywiadowcze klonów wyglądają obiecująco, ale jest ich tylko garstka. A Jedi nie są
szpiegami.
Problem polegał na tym, że nikt nie wiedział, gdzie obecnie przebywa Grievous.
Wiadomo było tylko, że zmierza w stronę Bothawui. Jaki był pożytek z tej informacji?
Pachołek Dooku wraz ze swoją armią robotów mógł zbliżać się do układu bothańskiego
kilkoma różnymi szlakami nadprzestrzennymi, a Jedi nie mieli możliwości patrolowania ich
wszystkich. Nawet w tej wczesnej fazie kampanii przeciwko Separatystom armia klonów była
mocno przerzedzona. A Kamino nie mogło przyspieszyć produkcji klonów, bowiem jakość
tworzonych żołnierzy – a był to kluczowy czynnik – zależała od powolnego dojrzewania.
Potrzebujemy więcej informacji, pomyślał Obi-Wan.
Tym bardziej że ostrzeżenie Deksa było wyjątkowo mgliste. To też go martwiło. Bo co
będzie, jeśli Rada w to nie uwierzy? Co, jeśli brak konkretnych szczegółów sprawi, że
odrzucą informatora jako niewiarygodnego? Czy miał u nich wystarczający posłuch, żeby
zaufali mu bezwarunkowo, tak jak on ufał Deksowi? A może zażądają, żeby wrócił do
swojego przyjaciela i naciskał go tak długo, aż ujawni swoją informatorkę, żeby mogli ją
schwytać i przesłuchać?
Błagam, tylko nie to, pomyślał. Nie mógłbym. To byłaby zdrada. Niech mnie o to nie
proszą. Niech mi zaufają.
Tyle że z Yodą nigdy nie można było mieć pewności. Najbardziej szacowny Mistrz
Zakonu był, na swój sposób, takim samym indywidualistą jak Qui-Gon. W dodatku był tysiąc
razy mniej przewidywalny – w jednej chwili łagodny i życzliwy przyjaciel, a w drugiej
nieprzejednany i bezwzględny despota. A taka zmiana mogła zajść w mgnieniu oka.
Będę musiał ich po prostu przekonać, stwierdził Obi-Wan. Zmusić ich, żeby uwierzyli.
W oddali widział już Świątynię. Wyglądała tak pięknie w blasku słońca. Mimo wszystko
poczuł to znajome ściskanie w gardle, które mówiło mu, że jest blisko domu. Nie było to
uczucie właściwe dla Jedi, jednak był pewien, że nie on jeden doznawał go na widok tych
czterech olśniewających, strzelistych iglic i dominującej centralnej wieży.
Mknął teraz przez sektor administracyjny, między rzędami niezliczonych biur
zaludnionych przez tysiące pracowników, którzy wprawiali w ruch ciężkie tryby Republiki. I
wtedy to poczuł – gwałtowny wstrząs w Mocy, kocioł mrocznych emocji: grozy, nienawiści,
triumfu i gniewu. Nagły i niszczący, nadszedł nie wiadomo skąd.
A potem eksplozje.
Najpierw pojawił się błysk, jasny rozkwit purpury i oranżu, oblamowany czernią.
Dokładnie pod nim. I zaraz po jego lewej stronie, potem po prawej. I prosto przed nim. Tuż
po tym nastąpiły wibracje, jak gdyby jakaś niewidzialna ręka chwyciła powietrze i
potrząsnęła nim jak płachtą. Fale piekącego żaru przetoczyły się przez Obi-Wana, miotając
jego skuterem. I na końcu ten straszliwy odgłos – głębokie dudnienie, bum, wzmocnione i
zwielokrotnione przez echa, które odbijały się od jednego chwiejącego się i rozpadającego
budynku do drugiego.
I nagle jasne coruscańskie niebo zaroiło się od metalowych odłamków i ciał, od
śmigaczy, maxitaxi i eleganckich gondoli powietrznych rozrzucanych jak liście na wietrze.
Spadając bezradnie, Obi-Wan przywołał Moc i szarpnął swój skuter w bok w samą porę,
żeby uniknąć płonącego dwuosobowego śmigacza... ale został staranowany przez dryfujący
bezwładnie powietrzny autobus, wyładowany krzyczącymi pasażerami.
Ból. Zaskoczenie. Szalony, ale bezgłośny gniew. To niemożliwe. Nie, nie, coś tu jest nie
tak!
A jednak wciąż spadał... i spadał... i...
ROZDZIAŁ 6
– Jeszcze chee-chee, kochanie?
Anakin spojrzał na kiść soczystych, fioletowych owoców, którymi Padme tak kusząco
wymachiwała mu przed nosem.
– Mm... – zamruczał i ją objął. – Znam coś lepszego niż jagody chee-chee!
Piszcząc i chichocząc, pozwoliła się rzucić na łóżko. Przekomarzała się z nim,
protestując, kiedy rozgniótł aromatyczne owoce na jej skórze. Potem już nie protestowała,
kiedy delektował się lepkim sokiem i jej zapachem, kiedy zatracał się w ich wspólnej
sekretnej namiętności.
Moja miłość, moja miłość, moja własna prawdziwa miłość, myślał.
Tylko kiedy był z nią, ból w jego sercu ustępował. Padme nadawała jego życiu sens – bez
niej był tylko chaos, przemoc, ból poniesionej straty. Czasami, właściwie często, dziwił się,
że Obi-Wan nigdy niczego nie podejrzewa. Jak to było możliwe, że kochał Padme tak
zachłannie, a jednak udawało mu się ukrywać trawiące go uczucie przed człowiekiem, który
znal go najlepiej?
Chyba naprawdę jestem potężnym Jedi, stwierdził.
Mruknął z niezadowoleniem, kiedy Padme przycisnęła mu dłonie do piersi,
powstrzymując go.
– Zaczekaj. Zaczekaj – poprosiła.
– Nie chcę czekać – zaprotestował. – Kazałaś mi czekać wczoraj. Za długo już czekam.
Roześmiała się, ale nie opuściła rąk.
– Anakinie, mówię poważnie. O niczym innym nie marzę, jak tylko o tym, żeby zostać tu
z tobą cały dzień, ale nie mogę. Za niecałą godzinę mam holokonferencję z królową Jamillią.
A ty chyba powinieneś szkolić teraz swoją uczennicę?
– Właśnie to robię – zaoponował. – Dałem jej instrukcje, a ona wypełnia je bez
szemrania. To bardzo ważna lekcja dla padawana.
Zrobiła kpiącą minę.
– Bardzo ważna lekcja, której ty chyba nie odrobiłeś.
– To nie fair – powiedział, ale musiał się uśmiechnąć. – Nie słuchałem Obi-Wana tylko
wtedy, kiedy nie miał racji.
– Najwyraźniej często nie miał racji – odparowała, chichocząc. – Ciekawe, czy twoja
uczennica będzie o tobie myślała tak samo.
– Nie powinna – powiedział. – Nie, jeśli wie, co jest dla niej dobre.
– Uuu, jaki surowy! Ale z ciebie tyran, Mistrzu Skywalker!
Znowu ten niedorzeczny tytuł. Ale nie przeszkadzał mu tak bardzo, kiedy to Padme go
używała. Kiedy byli razem, nic mu nie przeszkadzało.
Pocałowała go delikatnie w usta i z pełnym żalu westchnieniem wstała z łóżka.
– Przepraszam, Anakinie, ale muszę już iść.
Kochał ją w każdej postaci, ale najbardziej w takiej jak teraz: błysk w oku, zaróżowione
policzki, włosy niesfornie rozrzucone wokół smukłych ramion. A na ich tle zapierająca dech
w piersiach perfekcja jej rysów. Łączyła w sobie tyle różnych kobiet, że trudno było za nią
nadążyć: majestatyczna królowa, odważna pani senator, zaciekła obrończyni pokoju...
Jego żona.
Wystarczyło, że na nią spojrzał i cały ciężar winy, którą odczuwał z powodu życia w
kłamstwie, oszukiwania Obi-Wana, złamania przysięgi, składanej z taką powagą, znikał
niemal bez śladu.
Bo tak być powinno, myślał. Należymy do siebie.
Niechętnie się podniósł.
– Tak, musisz iść i ja też. Jeśli zbyt późno wrócę do Świątyni, Ahsoka zacznie mnie
szukać i wpadnie w panikę. A to ostatnia rzecz, jakiej potrzebujemy.
Blask w oczach Padme nieco przygasł. Rzadko o tym mówiła, ale wiedział, że jej także
ciążył ich sekret. Chociaż się zarzekała, że niczego nie żałuje. Chociaż nie czuła większych
wyrzutów sumienia niż te, które w nim wzbudzało pogwałcenie bezkompromisowego
kodeksu Jedi.
Najgorsze jest to, że wiem, że oni nie mają racji, ale nie mogę tego wykrzyczeć ze
szczytu świątynnej wieży, pomyślał. To, że musimy się ukrywać i spędzać tylko połowę życia
razem. Ale to nie będzie trwało wiecznie. Kiedy wojna się skończy, wyjdziemy z ukrycia.
Kiedy wojna się skończy, wszystko się zmieni.
– O co chodzi? – spytała. – Nagle zrobiłeś się taki poważny...
Skoczył na równe nogi.
– Niestrawność – odparł. – Kto pierwszy pod prysznicem?
Potem, ubrany i prawie gotowy do wyjścia, stał na tarasie apartamentu Padme,
obserwując hipnotycznie krzyżujące się nitki ruchu powietrznego. Było coś niemal kojącego
w tym miarowym, nieprzerwanym ruchu. Minęło dużo czasu, zanim przyzwyczaił się do
Coruscant. Jako dziecko bardzo tęsknił za pustynią. Brakowało mu jej ciszy, jej spokoju,
zapierającego dech wzoru niezliczonych gwiazd na firmamencie. Tak często śnił o tym, żeby
je odwiedzić... postawi stopę na innych światach, jako wolny człowiek. Wolny mężczyzna.
Jedi.
Ten sen się ziścił, pomyślał. Inne też się ziszczą. Te dobre sny, nie tylko te złe. Przyszłość
należy do mnie.
W oddali widniała Świątynia Jedi, dominująca nad horyzontem. Padme się wydawało, że
Anakin nie wie, jak często stała w tym miejscu, myśląc o nim, tęskniąc za nim.
Ale wiedział.
Za każdym razem, kiedy o nim myślała, on to czuł. Kiedy płakała nad ich rozłąką, płakał
razem z nią. Wszystko, co czuła, on czuł także.
Obi-Wan nigdy tego nie zrozumie, myślał. On sądzi, że miłość można odrzucić jak zużyty
przedmiot. Myśli, że ona z czasem przeminie. Jest jak ślepiec, który twierdzi, że wzrok jest
niepotrzebny.
Poczuł Padme stojącą za jego plecami i odwrócił się z uśmiechem. Przybrała teraz swoje
senatorskie oblicze. Porzuciła łagodną wesołość, ułożyła wspaniałą kaskadę włosów w
schludną fryzurę. Zamieniła uwodzicielski jedwabny szlafrok na formalną ciemnozieloną
suknię, która zakrywała ją całkowicie, tak jak jego zakrywały spodnie i tunika Jedi. Ich stroje
były jak symbole. Odbierały im indywidualność.
A przecież jesteśmy kimś więcej, niż mogłoby się wydawać, myślał Anakin. A to, co nas
łączy, sprawia, że jesteśmy lepsi. Silniejsi. Niezwyciężeni.
– Kiedy się znów zobaczymy? – spytała, gładząc go po ramieniu. – Wieczorem? Mam
kolację z malastariańskim komisarzem kulturalnym, ale może później?
Pocałował ją w czoło.
– Kolację? Współczuję. Takie polityczne dysputy są strasznie...
Zawirowanie w Mocy... mroczne przeczucie...
– Męczące? – podpowiedziała i roześmiała się. – Tak, ale...
Przyłożył palec do ust.
– Ciii. Cicho, Padme. Coś jest nie tak...
...groza, nienawiść, triumf i gniew...
Błysk światła – języki ognia – niespodziewana seria wybuchów. Ruch powietrzny, który
eksploduje, wiruje, taranuje – i przecina chaos, przecina wir w Mocy...
– Obi-Wan!
Podczas gdy on próbował złapać oddech, uspokoić myśli na tyle, żeby odnaleźć swojego
Mistrza, Padme pobiegła na skraj tarasu i wpatrywała się w kłęby dymu, buchające ognie
czterech oddzielnych eksplozji gdzieś w pobliżu.
– Sektor administracyjny – powiedziała drżącym głosem. – Sąd Centralny. Sąd
Apelacyjny. I chyba... chyba... rezerwowe biura Senatu. – Odwróciła się. – Obi-Wan?
Wstrząśnięty, pokiwał głową.
– On jest ranny, Padme. Muszę lecieć, muszę...
– Tak, tak, leć! – ponagliła go. – Ja też muszę iść; muszę pędzić do senatu. Będę tam
potrzebna. Anakinie...
– Och, pani Padme, pani Padme! – jęknął C-3PO, który wytoczył się chwiejnym krokiem
z pokoju. – Co się dzieje? Czy to Separatyści? Atakują nas?
Blada z wrażenia, zignorowała androida.
– Idź, Anakinie. Bądź ostrożny.
– Ty też.
Potem ona pobiegła w stronę otwartych drzwi, a on do swojego śmigacza. Musnęli się
jeszcze w przelocie koniuszkami palców.
Moja miłość. Moja miłość...
Zapalił silnik pojazdu i wystrzelił z tarasu, nie zważając na przepisy, na bezpieczeństwo,
na nic poza przemożną potrzebą dotarcia do Obi-Wana.
On żyje, mówił sobie. Na pewno. Gdyby zginął, wiedziałbym o tym.
Od pierwszej eksplozji minęły ledwie minuty, ale miasto Coruscant zaczęło już reagować.
Niebo wypełniał zatrzymany i lub spowolniony ruch powietrzny; przenikały je dźwięki syren
i krzyki. Na miejsce wybuchów ze wszystkich stron zlatywały pojazdy uprzywilejowane,
karetki powietrzne, służby bezpieczeństwa i kontroli ruchu, ekipy ratunkowe. Anakin widział
fruwający gruz, szczątki zniszczonych maxibusów, śmigaczy i innych pojazdów, wciąż
pracujące silniki repulsorowe. Powietrze było pełne kurzu i śmierdziało dymem. Jazgot syren
niemal całkowicie zagłuszał rozpaczliwe, pełne bólu krzyki ludzi, którzy ucierpieli w tym
tchórzliwym ataku.
Anakin zamknął na nie uszy i serce, koncentrując uwagę tak długo, aż słyszał tylko jeden
głos; wyczuwał tylko jedną poranioną istotę wibrującą w Mocy.
Trzymaj się, Obi-Wanie. Nie poddawaj się. Ani mi się waż.
To było jak wyścig o uratowanie matki, przeżywany na nowo. Czuł ból Obi-Wana, jego
na wpół świadomą konsternację, jego strach. Krzyczały do niego poprzez Moc, szarpały mu
nerwy, budziły jego własne lęki, jego własny koszmar utraty. Przyzywały go jak boja
świetlna, jak ognisko w ciemnościach.
Podleciał do niego prom służb ratowniczych.
– Ruch powietrzny na Coruscant wstrzymany do odwołania! – zagrzmiał metaliczny głos.
– Proszę zatrzymać śmigacz. Powtarzam: proszę zatrzymać śmigacz pod groźbą
aresztowania!
Anakin popatrzył z niedowierzaniem na pilota. Dobra, może i był jakiś problem z
transponderem w jego promie, ale czy ten facet był ślepy? Nie widział, że krzyczy na Jedi?
– To moje ostatnie ostrzeżenie! Proszę zatrzymać śmigacz!
Nie, najwyraźniej nie widział.
Trzymając jedną ręką stery i nie zmniejszając prędkości, Anakin odpiął swój miecz
świetlny, uruchomił go i zamachał nim nad głową.
– Sygnał transpondera potwierdzony. Przepraszam, Mistrzu Jedi.
Taa. Nie ma sprawy. Na razie, poodoo.
Anakin wziął głęboki oddech i zanurkował śmigaczem w kierunku odległej ziemi.
Obecność Obi-Wana w Mocy słabła... gasła... zarys jego ducha zaczynał się rozmywać...
Nie! Nie! Nie pozwolę na to!
Nie zwracając uwagi na zorganizowany chaos, który go otaczał, na zniszczenie, na tłumy
ratowników, na ich trąbiące klaksony i wzmacniane głosy, pędził w stronę Obi-Wana jak
blasterowa błyskawica.
Śmierdzący dym stał się naprawdę dokuczliwy – gęsty i duszący. Zasłaniał widok. Ale
Anakin nie potrzebował oczu, miał Moc. Poprowadziła go w dół, po czym kazał zwolnić,
zwolnić, jeszcze bardziej zwolnić. Pokierowała go w lewo... bardziej w lewo... jeszcze trochę
w lewo...
Tutaj.
Ogród na dachu. Zadbany. Kilka skrzyń ogrodowych, fontanna. Jakiś rodzaj azylu dla
urzędników? Niskie ławki. Markizy. Pojedyncze lądowisko dla wahadłowców. Wreszcie –
rozbity skuter miejski. Obok niego rozbity Jedi.
Obi-Wanie! Skuter? Co ci strzeliło do głowy? – jęknął w duchu Anakin.
Posadził śmigacz na dachu i wyskoczył z niego, pomagając sobie Mocą. Wylądował na
klęczkach przy boku swojego byłego Mistrza.
– Obi-Wanie! To ja, Anakin. Nie ruszaj się.
Tyle krwi. Za dużo krwi. Jedi nie byli nieśmiertelni. Qui-Gon mu o tym mówił, a potem
zginął, żeby to udowodnić.
Obi-Wan leżał jak kłoda, częściowo na boku, dziwacznie wygięty. Powoli zamrugał.
Oczy miał szkliste, zamglone. Jego prawy policzek był rozcięty aż do kości.
– Anakin...?
Anakin nachylił się bliżej, bojąc się dotknąć rozpalonej, zakrwawionej ręki Obi-Wana.
– Nic nie mów. Wezwę pomoc, dobrze?
– Anakinie...
– Jestem tutaj – powiedział, wstając, żeby wrócić do śmigacza po swój komunikator. –
Nie martw się, Obi-Wanie. Jestem przy tobie.
Obi-Wan jęknął.
– A niech to. Chyba jestem ranny.
Co ty powiesz, pomyślał Anakin. Ustawił komunikator na awaryjną częstotliwość
Świątyni i włączył go.
– Tu Anakin Skywalker. Chcę mówić z Mistrzem Yodą.
Odpowiedział mu niewyraźny syk, a po nim:
– Mistrz Yoda jest na nadzwyczajnym posiedzeniu Rady i nie może...
– Dawaj go tu, idioto! Słyszysz? Dawaj, i to już!
Rozciągnięty na dachu Obi-Wan poruszył się lekko.
– Spokojnie, spokojnie, Anakinie. Nie musisz krzyczeć.
Jakimś cudem Anakin zdołał się uśmiechnąć, chociaż kosztowało go to niemało.
– Nie psuj mi zabawy, Mistrzu. Wiesz, że lubię zgrywać ważniaka.
Obi-Wan odpowiedział wątłym uśmiechem i wypuścił powietrze, a jego blade usta
pokryła czerwona piana. Widząc to, Anakin znów ukląkł przy nim.
– Mówiłem, że masz być cicho – upomniał go. – Chyba najwyższa pora, żebyś zaczął
mnie słuchać.
– Nie bądź taki apodyktyczny – odparł Obi-Wan. Spróbował się poruszyć, westchnął, po
czym znieruchomiał całkowicie. – Był wybuch...
– Były cztery – sprostował Anakin. – Proszę cię, Obi-Wanie, zamknij się.
– Chyba coś sobie złamałem – powiedział Obi-Wan, rozglądając się niespokojnie. – I to
niejedno. – Zerknął na swoją nadpaloną, podartą, nasączoną krwią tunikę. – Cóż, nie wygląda
to najlepiej.
Anakin spróbował dotknąć czoła Obi-Wana. Jego skóra była lodowata.
– Nic ci nie jest, Mistrzu. Nic ci nie będzie.
– Anakinie Skywalker, tu Mistrz Yoda.
Z uczuciem ulgi podniósł komunikator.
– Mistrzu Yoda, potrzebuję pomocy. Jestem z Obi-Wanem. On jest ranny. Ciężko ranny.
Ucierpiał w wybuchu.
– Przywieźć go do Świątyni możesz?
– Nie, boję się go ruszyć. Potrzebuję uzdrowiciela. Wielu uzdrowicieli. Możesz
przylecieć? Możesz się pospieszyć?
– Gdzie jesteś, młody Skywalkerze?
Anakin rozejrzał się dokoła.
– Nie wiem. W sektorze administracyjnym. Na dachu.
– Komunikator swój włączony zostaw. Znajdziemy cię.
– Tak. Dobrze. Pospieszcie się, błagam!
Przypiął komunikator do pasa i wziął głęboki oddech. Pot szczypał go w oczy, ściekał mu
po kręgosłupie. Strach czaił się w zakamarkach umysłu.
– Kłamczuch – szepnął Obi-Wan. – Mówiłeś, że nic mi nie jest.
– I tak będzie – zapewnił żarliwie Anakin. – Ale, Obi-Wanie, musisz oszczędzać siły.
– Tak – powiedział Obi-Wan. Jego wzrok był teraz dziwnie uduchowiony. – Tak...
Nie po raz pierwszy Anakin przeklinał swój brak zdolności uzdrowicielskich. Jak mógł
być Wybrańcem, a jednocześnie nie móc uzdrawiać? To niesprawiedliwe.
– Anakinie...
Bliski rozpaczy Anakin spojrzał na chorobliwie bladą twarz Obi-Wana, na tę jej część,
która nie była zalana krwią. Na brodę spływała krew z paskudnej rany na policzku. Krwawa
piana zasychała Obi-Wanowi na ustach. Na pewno miał wewnętrzne obrażenia. A jeśli
przestanie oddychać, zanim zjawi się Yoda? Jeśli będzie miał drgawki? Anakin pamiętał
wypadek na torze wyścigowym, potężny karambol na ostatniej prostej. Larbo Nelik została
wyrzucona z toru, prosto w barierkę. Połamała się okropnie, a potem umierała w konwulsjach
na oczach Anakina. Jego matka płakała, widząc to, i błagała go, żeby się więcej nie ścigał.
Ale to Watto o wszystkim decydował... a zresztą Anakin to uwielbiał.
– Anakinie – powtórzył Obi-Wan. – Posłuchaj.
Anakin nachylił się jeszcze bliżej.
– Nie, to ty posłuchaj. Yoda leci tu z uzdrowicielami. Musisz się oszczędzać, musisz...
– Anakinie – przerwał mu Obi-Wan słabym głosem. – To ważne.
Popatrzył na Mistrza, zmagając się z wewnętrznym protestem i niedowierzaniem. Jak to
mogło się stać? Jak to możliwe, że jest tu, na tym dachu, otoczony przez kawałki gruzu i
wyjące syreny, i dławiąc się gorzkim dymem i gorzkimi łzami, patrzy na swojego straszliwie
poranionego przyjaciela? Przecież jeszcze przed chwilą był w ramionach Padme... śmiał się...
kochał...
To się nie dzieje. To nie może być prawda.
– Anakinie – powiedział Obi-Wan. Jego głos był ledwo słyszalny. – Powiedz Yodzie, że
wiadomość Deksa dotyczyła Grievousa. On planuje atak na Bothawui.
To wstrząsnęło młodym Jedi.
– Bothawui? O nie! Jeśli Grievous zajmie Bothawui...
– Wiem – odparł pełnym bólu głosem Obi-Wan. – Anakinie, powiedz wszystko Yodzie.
– Sam mu powiesz, jak tylko się tu zjawi.
Obi-Wan popatrzył na niego, jakby zdezorientowany.
– Ja nie... nie wiem... – Powieki mu opadły, a na ustach pojawiła się świeża czerwona
piana.
Anakin poderwał się i zapatrzył na zatłoczone, zadymione niebo, szukając Yody. Tylko
dziesięć lat rygorystycznego szkolenia Jedi powstrzymywało go od krzyku.
No, szybciej! Szybciej! Gdzie jesteś? Szybciej!
I kiedy był już bliski tego, żeby, ryzykując życie Obi-Wana, wsadzić go do śmigacza i
samemu zawieźć do Świątyni, zjawił się Yoda z trojgiem uzdrowicieli. Jedną z nich była
Mistrzyni Vokara Che, która tak ciężko pracowała nad jego powrotem do zdrowia po
Geonosis.
– Odsuń się, młody Skywalkerze – rozkazał Yoda, podczas gdy uzdrowiciele przystąpili
do ratowania życia Obi-Wanowi. – Dobrze spisałeś się. Nie umrze on.
Anakin czuł łzy na policzkach, ale nie wstydził się tego. Nie miał zamiaru nikogo
przepraszać, nawet Yody, za to, że tak bardzo troszczył się o Obi-Wana.
Ale wyglądało na to, że Yoda jest pobłażliwie usposobiony.
– Nie umrze on – powtórzył i dla podkreślenia swoich słów stuknął o dach gimerową
laseczką.
– Skąd wiesz?
– Czas jego jeszcze nie nadszedł – powiedział łagodnie Yoda. – Pomimo Ciemnej Strony
widzę to.
Anakin dygotał jak w gorączce; wciąż nie mógł się otrząsnąć. Poczuł, że nogi się pod nim
uginają i usiadł na dachu, oszołomiony.
– Przekazał mi wiadomość dla ciebie, Mistrzu Yoda. Grievous chce zaatakować
Bothawui.
– Bothawui? – powtórzył Yoda, a potem dodał coś w jakimś dziwnym języku, innym niż
republikański basic. Wydawał się... zaniepokojony. – Pewien jesteś? Pomyłki tu żadnej nie
ma?
Anakin pokręcił głową.
– Nie.
Uzdrowiciele stłoczeni wokół Obi-Wana uwijali się jak w ukropie. Vokara Che coś do
nich mruknęła, pozostali dwaj pokiwali głowami, a potem jednym szybkim, skoordynowanym
ruchem przewrócili Obi-Wana płasko na plecy. Kiedy go ruszyli, krzyknął przeraźliwie z
bólu.
– Mistrzyni Vokaro Che! – powiedział głośno Yoda. Uzdrowicielka odwróciła się,
kołysząc bliźniaczymi głowoogonami.
– Mistrzu Yoda, przepraszam, ale czy możesz dać mi...
– Powrócić do Świątyni natychmiast muszę – oświadczył Yoda. – Zostawię cię tu, żebyś
Obi-Wanem się zajęła. Kiedy do Świątyni wrócisz i nowiny o nim mieć będziesz, znajdź
mnie.
Vokara Che skinęła głową.
– Oczywiście.
Anakin podskoczył, gdy Yoda trącił go swoją laską.
– Twój śmigacz to jest, młody Skywalkerze?
– Tak, Mistrzu.
– Zatem do Świątyni mnie zawieziesz. I na ograniczenia prędkości uwagi zwracać nie
będziesz!
Anakin nie chciał stąd odlatywać. Chciał zostać z Obi-Wanem.
– Tak, Mistrzu – powiedział, podnosząc się... ale nie spuszczał wzroku z przyjaciela.
Yoda szturchnął go znowu.
– Ufasz mi, młodzieńcze?
Zaskoczony Anakin opuścił wzrok.
– Co? Tak.
– A więc bezpiecznie jest Obi-Wana zostawić! Bezpieczne nie jest Bothawui!
Obi-Wan kazałby mu lecieć. Obi-Wan byłby wściekły, widząc, jak się ociąga, narażając
wiele istnień. Wrócił zatem z Yodą do Świątyni.
Wielki Kanclerz Palpatine, wcześniej po prostu senator Palpatine, a przez większą część
życia Darth Sidious, Mroczny Lord Sithów, stał zamyślony w swoim luksusowym gabinecie,
uśmiechając się pod nosem na widok chaosu, który rozpętał.
No, nie osobiście. To nie on znalazł chętnych naiwniaków, podsycił ich prawdziwą lub
wyimaginowaną niechęć do Republiki, dostarczył im materiały wybuchowe i kody, potrzebne
do zmylenia służb bezpieczeństwa, i pozostawił, żeby dokończyli dzieło. Nie. Od takiej
czarnej roboty miał takich czy innych sługusów. Jeszcze jeden naiwniak, skaptowany przez
jego użytecznego – choć leciwego – ucznia, Dartha Tyranusa. Tego, co grzał miejsce dla
Anakina, który tak pięknie dojrzewał. Naprawdę robił postępy.
Obserwowanie, jak plan przynosi owoce, dawało tyle satysfakcji.
W zaciszu jego gabinetu nie było słychać syren, krzyków, całej tej grozy. Ale nie musiał
ich słyszeć. Wszystko czuł w Mocy.
Ciemna Strona to cudowna rzecz.
Oderwał wzrok od owoców swoich snów na jawie i spojrzał na chronometr na biurku.
Cóż, nadchodzi pora. Odwrócił się od szerokiego transpastalowego okna, od tej panoramy
śmierci, którą tak wprawnie odmalował, sięgnął do swojej prywatnej garderoby po czarny
płaszcz z kapturem, włożył go i włączył wąskopasmowy holoprzekaźnik, który trzymał na
takie... specjalne okazje.
– Mistrzu – odezwał się hologram Dooku, kłaniając się. Właściwie to powinien klęczeć,
ale wiek miał swoje przywileje. Przynajmniej na razie. – Czy wiesz już o naszym ostatnim
sukcesie?
– Tak, Darthu Tyranusie – odparł Sidious. – Z zaciekawieniem obserwowałem rozwój
wydarzeń. Dobra robota.
Pochwała z ust Lorda Sithów była rzadkością, więc Dooku nie ukrywał zaskoczenia.
– Mój panie, zawstydzasz mnie.
A ty mnie nudzisz, pomyślał Sidious, ale nie zajmujmy się tym. Jeszcze nie.
– Jak mają się sprawy z generałem Grievousem?
– Odbudowuje swoją armię robotów, mój panie. Nie może się doczekać, żeby nawiązać
ponownie walkę z Jedi.
– Istotą tej misji jest to, żeby nie zaczynał walki z Jedi, Tyranusie, dopóki Bothawui nie
znajdzie się w jego rękach. Kiedy zdobędziemy Bothawui, oni zaczną bezmyślnie marnować
siły na próby odzyskania planety. Pragniemy śmierci wielu Jedi, mój uczniu. Przypomnij o
tym Grievousowi. Przypomnij mu też, że nie jest niezastąpiony.
Dooku jeszcze raz się ukłonił.
– Tak, mój panie.
Darth Sidious rozłączył się, schował przekaźnik do kieszeni płaszcza, a płaszcz z
powrotem do garderoby. Lubił utrzymywać swoje rzeczy w idealnym porządku. Było miejsce
na wszystko i wszystko było na swoim miejscu.
Holoprojektor na jego biurku zapiszczał i Sidious wcisnął włącznik.
– O co chodzi?
Hologram Masa Ameddy się ukłonił.
– Panie, dotarła do mnie wiadomość, że Obi-Wan Kenobi został ranny w jednym z
ataków terrorystycznych.
Obi-Wan? Doprawdy?
– Nie mów „terrorystycznych”, Masie Ameddo. To takie tendencyjne, emocjonalne
określenie. Zostawmy takie słowa naszym groźnym przyjaciołom z serwisów informacyjnych
HoloNetu.
Mas Amedda skinął głową.
– Tak, panie.
Darth Sidious spuścił głowę, dając znak, że kończy rozmowę. W jego głowie kłębiły się
myśli. Mas Amedda zrozumiał jego gest i przerwał połączenie. Przez nikogo już
nieobserwowany, Sidious podniósł wzrok, wiedząc, że jego oczy lśnią czerwonym blaskiem.
Obi-Wan ranny? Ten szlachetny, świętoszkowaty, uciążliwy Jedi jest ranny?
I bardzo dobrze.
Wślizgnął się pod powierzchnię codzienności, zanurzając swój umysł w
niepowtarzalnych nurtach Ciemnej Strony. Gdzie był Anakin? Co teraz czuł?
Żal... strach... gniew... winę?
Znakomicie.
Czy Kenobi umrze? Nie... niestety. Ale taki rozwój wypadków był niewątpliwie
szczęśliwy... coś mogło z tego wyniknąć, z pewnością. Coś użytecznego. Coś... trwałego.
Albowiem nadszedł wreszcie czas, żeby odstawić Anakina od piersi Kenobiego i jego
mlecznej papki.
Czas, żeby naprawdę zaczął mu przekazywać Ciemną Stronę.
Darth Sidious rozsiadł się w fotelu z dłońmi złożonymi w piramidkę i zaczął analizować
nowe możliwości.
Anakin zamierzał pójść prosto do Sal Uzdrawiania i zaczekać tam na przybycie Obi-
Wana. Przekazał Yodzie wiadomość od Obi-Wana. Jaki jeszcze pożytek mogła mieć Rada z
Anakina Skywalkera? Żaden. Za to Obi-Wan go potrzebował. Nawet nieprzytomny, będzie
wiedział, że jego były padawan jest przy nim. Tak jak on, oszołomiony po swoim
nieszczęsnym pojedynku z Dooku, wiedział, że Obi-Wan i Padme otoczyli go opieką.
Ale Yoda nie chciał o tym słyszeć.
– Uzdrowicielem nie jesteś, młody Skywalkerze. Raport przed Radą złożyć musisz –
zdecydował tym swoim władczym, irytującym, nadętym tonem. Jak zawsze, kiedy wygłaszał
oświadczenia, które wszyscy mieli przyjmować bez dyskusji tylko dlatego, że Mistrz tak
długo żył.
Zwołane zostało posiedzenie Rady z udziałem wszystkich Mistrzów, chociaż trzy czwarte
z nich pojawiło się w postaci hologramów. Ki-Adi-Mundi przebywał tak daleko – niemal na
krańcu cywilizowanej galaktyki, w pobliżu Barab I, gdzie sprawdzał jakieś niepokojące
doniesienia – że jego hologram wyglądał jak cień, a głos był niewiele głośniejszy od szeptu.
– Opowiedz Radzie, Anakinie, czego od Mistrza Kenobiego dowiedziałeś się – polecił
Yoda, patrząc złudnie łagodnym wzrokiem spod przymkniętych powiek.
Anakin z trudem kontrolował złość. To było bezcelowe. Strata czasu.
– Tak jest, Mistrzu Yoda. – Omiótł Radę niecierpliwym spojrzeniem. – Obi-Wan
powiedział mi, że Grievous planuje atak na Bothawui.
– Grievous? – powtórzyła Adi Gallia, równie piękna na hologramie, jak we własnej
osobie. – Jesteś pewien?
– A co, uważasz, że to sobie wymyśliłem? – zapytał Anakin. – Właśnie Grievous. Tak
powiedział. – Znowu powiódł po Radzie wzrokiem, tym razem bardziej surowym. –
Nieważne, jak niewiarygodnie to brzmi, musicie mu uwierzyć. Był bliski śmierci, ale martwił
się tylko o to, żeby Mistrz Yoda otrzymał tę wiadomość. Dowiedział się o tym od Deksa. A to
znaczy, że to prawda. Grievous chce zaatakować Bothawui.
– To znaczy – sprostował Eeth Koth, którego hologram cały czas migał – że Obi-Wan
myśli, że to prawda, młody Skywalkerze. Twój były Mistrz mógł się pomylić... albo zostać
wprowadzony w błąd.
Anakin nie potrafił patrzeć na zabrackiego Mistrza bez dreszczu obrzydzenia. Nie mógł
uwolnić się od widoku groźnego czerwono-czarnego Sitha, który zabił Qui-Gona. Chociaż
tylko raz widział tę przerażającą twarz, przez krótką chwilę w hangarze na Naboo, nigdy jej
nie zapomniał.
– Pomylić? – powtórzył, nie próbując już ukryć gniewu. – Nie sądzę. A jeśli chodzi o
Deksa, to nigdy by Obi-Wana nie okłamał.
Posępna cisza dowiodła, że udało mu się zdobyć punkt. Wreszcie.
– Dziękujemy, Anakinie – powiedział ponurym głosem Mistrz Windu. – Rada będzie
teraz obradować w swoim gronie. Możesz odejść.
Anakin spojrzał na Yodę.
– Mogę teraz...
– Tak – potwierdził Yoda. – Powrócić do Świątyni Obi-Wan powinien już. Powiedz
Mistrzyni Vokarze Che, że porozmawiać z nią przyjdę, kiedy mógł tylko będę.
Anakin skinął głową.
– Tak, Mistrzu. – I dodał niechętnie: – Dziękuję.
Kiedy był już przy drzwiach, zatrzymał go głos Mace’a Windu.
– Moc jest z nim, Anakinie. Nie powinieneś się bać.
Tak, tak. Nie powinienem się bać, nie powinienem się martwić, nie powinienem w ogóle
przejmować się tym, co stało się z Obi-Wanem, pomyślał Anakin. Wszystko robię źle. Ale i
tak oczekujecie, że was ocalę, prawda?
– Tak jest, Mistrzu Windu – rzucił przez ramię i poszedł dalej.
– Rycerzyku! Rycerzyku, czekaj! Zaczekaj na mnie! – Odwrócił się na pięcie i zobaczył
Ahsokę, biegnącą przez hol poziomu medytacyjnego w jego kierunku.
– Nie nazywaj mnie tak! – warknął, kiedy znalazła się o kilka kroków od niego. – Dla
ciebie jestem Mistrzem Skywalkerem, albo po prostu Mistrzem.
Stanęła jak wryta, jakby ją spoliczkował. Drobna, szczupła, takie maleństwo. Patrzyła na
niego w milczeniu, zaszokowana.
– Przepraszam – wykrztusiła wreszcie cienkim, zbolałym głosem. – Chciałam tylko... –
Spuściła wzrok. – Przepraszam.
Niestety nie byli sami w holu. Jedi i padawani wsiadający i wysiadający z pobliskich
turbowind nie zatrzymywali się ani nie przyglądali, ale Anakin wyczuwał ich ciekawość.
Nawet po dziesięciu latach wciąż był w tym miejscu obiektem zainteresowania. I domysłów.
Wszystkie ich nadzieje i pragnienia wisiały na nim jak ozdoby na szkielecie banthy w wigilię
Boonty.
Nie znosił tego.
– Czego chcesz, Ahsoko? – spytał szorstko. – Nie mam teraz czasu na oglądanie
wczorajszej sesji treningowej.
– Słyszałam, że Mistrz Obi-Wan został ranny w jednym z wybuchów – wyszeptała. –
Pomyślałam... wyczułam...
– Co?
Cała się trzęsła.
– Że się o niego boisz. I chciałam... pomyślałam, że może przyda ci się... – Odwróciła się,
zrezygnowana. – Nieważne.
Jej ból ugodził go niczym nóż. Poczuł się głupi i okrutny.
– Ahsoka, poczekaj.
Niechętnie się odwróciła.
– Masz rację – przyznał. – Boję się o Obi-Wana. Nie powinienem, ale się boję. I przyda
mi się towarzystwo, kiedy będę czekał, żeby się z nim zobaczyć.
Niekoniecznie jej towarzystwo; wolałby, żeby była z nim Padme. Ale to było niemożliwe.
Musiała mu wystarczyć Ahsoka.
– Tak? – Twarz Ahsoki się rozjaśniła. – Naprawdę?
Nie wiedział, co o tym myśleć. Dlaczego miał tak wielki wpływ na tę młodą dziewczynę?
Dlaczego tak bardzo jej zależało? Dlaczego to, co mówił, było dla niej takie ważne?
Qui-Gon był ważny dla mnie, pomyślał. Pewnie z nią jest tak samo.
Wskazał głową na turbowindy.
– Chodź. Przez ten czas możemy omówić twoją sesję treningową. Pewnie nie pomyślałaś,
żeby zabrać kamdroida?
Uśmiechnęła się, odsłaniając ostre zęby drapieżnika.
– Oczywiście, że pomyślałam, Ryce... Mistrzu. Wiem, że czasem jestem tępa, ale...
Westchnął.
– Nie jesteś tępa, Ahsoko. I chyba możesz nazywać mnie Rycerzykiem. Ale tylko jak
jesteśmy sami.
Jej twarz znów się rozjaśniła; było w niej tyle nieskrępowanej radości.
– Dzięki!
Nie chciał jej wdzięczności. Nie chciał, żeby była jego padawanką, chociaż nawet ją lubił.
Nie chciał żadnego padawana. To dzięki Radzie byli na siebie skazani. Mogli jedynie starać
się jak najlepiej wykorzystać ten fakt.
– No, chodź – powtórzył i ruszył dalej.
Podskoczyła i popędziła za nim.
ROZDZIAŁ 7
– Senator Amidalo!
Padme odwróciła się na dźwięk głosu Baila Organy. Przedzierał się ku niej przez
zatłoczony korytarz, skupiając na sobie spojrzenia i prowokując grubiańskie uwagi, które
ignorował. Zostali wezwani na nadzwyczajne posiedzenie Komisji Bezpieczeństwa w
związku z atakami terrorystycznymi. W całym kompleksie senackim huczało jak w ulu.
– Padme – wysapał, kiedy ją dogonił, po czym zaciągnął ją na bok, w dogodną wnękę.
Jego ciemne oczy zdradzały niepokój. – Nie wiem, czy słyszałaś, ale Obi-Wan Kenobi jest
wśród ofiar eksplozji.
Kłamstwa przychodziły jej teraz z taką łatwością.
– Nie! Nie wiedziałam... Och, to straszne, Bail. Co z nim?
– Żyje, ale podobno jego stan jest poważny. Przykro mi. Wiem, że jesteście przyjaciółmi.
No cóż, tak by tego nie określiła. Nie po tym, jak zignorowała jego apel i ochoczo
poślubiła mężczyznę, którego miała się wyrzec.
– Przyjaciółmi? Tak. Bail, skąd o tym wiesz? Nie było żadnego komunikatu.
– Prom Jedi, który przewoził go do Świątyni, został zatrzymany do kontroli. Siostra
jednej z pracownic mojego biura senackiego jest funkcjonariuszką służby bezpieczeństwa.
Eskortowała ich, kiedy sprawa została wyjaśniona. – Wzruszył ramionami. – A siostry
plotkują.
Z całą pewnością.
– Chcę usłyszeć wszystko, co wiesz, ale to musi poczekać. Porozmawiamy po zebraniu,
na które powinniśmy już iść, jeśli nie chcemy się spóźnić.
Bail pokiwał głową.
– Oczywiście.
Kiedy jednak dotarli do wyznaczonej sali, okazało się, że jest pusta... nie licząc Wielkiego
Kanclerza Palpatine’a.
– Nie obawiajcie się, moi przyjaciele – powiedział, kiedy zatrzymali się niepewnie w
progu. – Jesteście we właściwym miejscu. To ja pozwoliłem sobie odwołać zebranie.
Padme wymieniła ostrożne spojrzenia z Bailem, który zrobił krok naprzód.
– Panie Kanclerzu?
– Chciałbym osobiście zbadać szkody, jakie wyrządzili nam Separatyści – wyjaśnił
Palpatine. – I chciałbym, żebyście oboje mi towarzyszyli. Bez fanfar, bez okazałej eskorty.
Tylko troje zatroskanych urzędników państwowych, zjednoczonych we wspólnej sprawie.
Padme zmarszczyła brwi.
– Oczywiście wybiorę się z panem, ale...
– Jesteś ciekawa, dlaczego ty? – Palpatine uśmiechnął się bez radości. – Ponieważ cenię
sobie twoje rady, pani. Twoje doświadczenia, kiedy byłaś celem ataków terrorystycznych,
najpierw na Naboo, później tu i na Geonosis, przyniosły ci z pewnością cenne spostrzeżenia.
Osobiście zaglądałaś w tę czarną otchłań, Padme. Ona próbowała cię pochłonąć, ale zawsze
bezskutecznie. Chcę zobaczyć te ataki twoimi oczami. Ty dostrzeżesz rzeczy, których ja
nigdy bym nie zauważył. A jeśli mam chronić naszą wspaniałą Republikę, muszę wszystko
poznać. Choćby było to nie wiem jak przykre czy niepokojące.
Zaskoczona, skinęła głową.
– Zrobię, co w mojej mocy, żeby pomóc.
– A jeśli chodzi o ciebie, senatorze Organa... – ciągnął Palpatine. – Wybacz, że mówię
bez ogródek, ale ostatnio zauważyłem, że zacząłeś żałować bezwarunkowego poparcia, jakie
okazywałeś mojemu urzędowi.
– Żałować? – Bail pokręcił gwałtownie głową. – Nie, Wielki Kanclerzu. Popieram pana
bez żadnych zastrzeżeń, jak zawsze.
– Doprawdy? – spytał łagodnie Palpatine. – Muszę przyznać, że odniosłem inne wrażenie.
– Z całym szacunkiem, panie Kanclerzu, myli się pan. Jeśli czegoś żałuję, to tego, że
daliśmy się wciągnąć w tę wojnę... że tworząc naszą Wielką Armię Republiki,
sprzeniewierzyliśmy się tysiącletniemu pokojowi. A także wszystkim senatorom, którzy bez
lęku dbali o zachowanie tego pokoju.
– Czy chcesz powiedzieć, że moje negocjacje, zmierzające do sprawiedliwego
porozumienia z Separatystami, nie były szczere?
– Ależ skąd. – Bail pogładził się po krótko przyciętej bródce. – Nikt nie mógłby zrobić
więcej niż pan, żeby zadowolić Dooku i jego kompanów, zachowując przy tym integralność
Republiki. Tylko że...
– ...że teraz zobaczyłeś żołnierzy, którzy zabijają i umierają – dokończył Palpatine. – Co
prawda to klony, ale mimo wszystko... Zgadza się?
Bail pokiwał głową.
– Tak.
– I zastanawiasz się, czy słusznie postąpiłeś, popierając stworzenie armii Republiki.
Zwłaszcza że twoja droga przyjaciółka, senator Amidala, sprzeciwiła się ustawie o powołaniu
sił zbrojnych, narażając własne życie.
– Nigdy nie podważałem twojego stanowiska, Padme – powiedział Bail, patrząc jej w
oczy. – Przynajmniej w zasadniczej kwestii. Bałem się tylko...
– ...że jestem naiwna? – Wzruszyła ramionami. – Wiem. I może byłam. Niewątpliwie
okazałabym się hipokrytką, gdybym krytykowała powstanie armii po tym, jak uratowała mi
życie.
– Podobnie jak życie wielu istot na każdej z planet, które Separatyści chcą teraz siłą
oderwać od Republiki – dodał Palpatine. – Nie wyłączając, jak widać, samej Coruscant.
Dlatego chcę, żebyś mi towarzyszył, Bailu. Musisz zobaczyć, o co walczymy. Twoje skrupuły
są godne szacunku... ale czy warte są niewinnych istnień? Chodźcie. Mój śmigacz na nas
czeka.
Nie było mowy o odrzuceniu zaproszenia Palpatine’a. Padme skinęła na Baila i ruszyli
krok w krok za Kanclerzem, opuszczając salę posiedzeń przez rzadko używane wyjście dla
oficjeli.
Kiedy pokonywali labirynt korytarzy w drodze do jego prywatnego hangaru, Wielki
Kanclerz przywołał Padme gestem do siebie.
– Nie wiem, czy słyszałaś o naszym drogim przyjacielu, Mistrzu Kenobim.
– Tak, panie Kanclerzu. Czy pan wie, jak on się czuje?
– Niestety nie – odparł Palpatine. – Niedawno rozmawiałem krótko z Mistrzem Yodą, ale
poinformował mnie tylko, że uzdrowiciele ze Świątyni robią, co w ich mocy.
Pokiwała głową.
– Rozumiem. – Och, Anakinie, pomyślała. – Ale czy w jego głosie słychać było chociaż...
nadzieję?
– Nadzieję? – powtórzył Palpatine. – Obawiam się, że nie potrafię na to odpowiedzieć,
moja droga. – Jego głos brzmiał tak jak zawsze. Spokojny i nieodgadniony. Jednak... Poklepał
ją po ramieniu. – Uzdrowiciele znakomicie się spisali, przywracając do zdrowia młodego
Anakina. Musimy wierzyć, że tak samo będzie z Mistrzem Kenobim.
Padme pokiwała znów głową, czując dziwne odrętwienie.
– Tak. Musimy.
Palpatine westchnął.
– Wyobrażam sobie, jak musi się teraz czuć biedny Anakin – powiedział przejętym
głosem. – Wiesz, on bardzo lubi Mistrza Kenobiego, mimo że nasz szacowny przyjaciel Jedi
tak często go strofuje. Chciałbym jakoś mu pomóc, ulżyć w cierpieniu. Bo chociaż szanuję i
podziwiam Jedi, Padme, czasami ten ich nacisk na zachowanie emocjonalnego dystansu
wydaje się niemal... cóż... nieprzyjemny. A Anakin... wielkie nieba, przecież on nie jest jak
inni Jedi. Jest znacznie bardziej wrażliwy. O wiele łatwiej go zranić. On potrzebuje ludzi,
którzy go kochają, którzy się o niego troszczą nie pomimo jego emocjonalnej natury, ale
właśnie ze względu na nią. – Znowu westchnął. – Przynajmniej ja tak myślę, a znam go od
małego. Ale z drugiej strony... ja nie jestem Jedi.
Minęła chwila, zanim była gotowa, żeby coś powiedzieć.
– Jakkolwiek dziwne i niełatwe wydają nam się ich zwyczaje, panie Kanclerzu, jestem
pewna, że Jedi wierzą, iż to, co robią, jest słuszne.
– Och, ja też jestem tego pewien – odparł Palpatine. – Ale jak wiele złego mogą
wyrządzić ci, którzy wierzą, że czynią dobrze? No, jesteśmy na miejscu.
Wreszcie dotarli do celu – dyskretnego prywatnego hangaru Palpatine’a. Padme
odetchnęła z ulgą, zadowolona, że nie musi kontynuować tej rozmowy.
Cóż, przynajmniej nie tylko ja rozumiem, że Anakin będzie zdenerwowany, pomyślała.
Dobrze, że Palpatine jest jego przyjacielem. Może będzie mógł wesprzeć Anakina do czasu,
kiedy się znów zobaczymy.
Wielki Kanclerz poprowadził ich na platformę startową i odprawił czekającego strażnika
skinieniem głowy. Pierwszą rzeczą, którą Padme zauważyła, był brak krzyżujących się nitek
ruchu powietrznego. Przystanęła, zaskoczona. Nigdy wcześniej nie widziała, żeby niebo nad
Coruscant było takie puste.
– Tak – powiedział łagodnie Palpatine. – Przygnębiający widok, prawda?
Niewątpliwie przygnębiający. I taki... nienaturalny.
– Jest pan pewien, że nie będzie trzeba rozszerzyć strefy zamkniętej dla ruchu
powietrznego poza sektory senacki i administracyjny?
– Całkowicie – zapewnił Palpatine. – A ty jak myślisz, senatorze Organa?
Bail popatrzył na samotne budynki przed nimi, marszcząc brwi.
– Sądzę, że te wszystkie zakłócenia to i tak zbyt wielkie zwycięstwo dla Separatystów. Im
szybciej przywrócimy ruch powietrzny, tym mocniej ugodzimy w ich morale.
Palpatine poklepał go po ramieniu.
– Myślę dokładnie tak samo.
Przed nimi stał elegancki szkarłatny śmigacz. Czteroosobowy, bez dachu, na oko
delikatny, ale zdradzający drzemiącą w nim moc. Palpatine zaskakująco zwinnie, jak na swój
wiek, wskoczył za stery i popatrzył wyczekująco na swoich gości.
– Będzie pan pilotował? – spytał Bail, zabawnie zaskoczony. – Panie Kanclerzu, ja
mogę...
– Nie, nie, to nie będzie konieczne – odparł Palpatine, bagatelizując jego obawy. –
Prawdę mówiąc, jestem całkiem wprawnym pilotem. I lubię sobie od czasu do czasu polatać.
Oczywiście to nie będzie wycieczka dla przyjemności, ale chciałbym, żebyście oboje mogli
skoncentrować się na skutkach ataku Separatystów. – Widząc, że Padme w dalszym ciągu się
wahała, dodał: – Mam wam pokazać moją licencję? Jest ważna, zapewniam. Będziecie
całkowicie bezpieczni.
Padme nie mogła powstrzymać uśmiechu. To był ten Palpatine, którego pamiętała z
dawnych czasów. Energiczny, nieprzewidywalny, z zaskakującym poczuciem humoru.
Odwróciła się w stronę Baila.
– Kanclerz ma rację, senatorze. Nic nam nie grozi. Jeszcze na Naboo wygrał kilka
pucharów w wyścigach śmigaczy.
– Naprawdę? – spytał Bail, uspokojony. – Nie przypominam sobie, żeby była o tym
mowa w Senacie.
– O tak – odparł ironicznie Palpatine. – To była dopiero rekomendacja dla mojej
kandydatury. Lubi prowadzić niebezpieczne maszyny z ogromną prędkością.
– Cóż, w każdym razie, Wielki Kanclerzu, nie pan jeden – powiedział Bail. – Mnie także
zdarzało się przekroczyć dozwoloną prędkość.
Palpatine uśmiechnął się konspiracyjnie.
– I niech to pozostanie naszą tajemnicą, przyjacielu. A teraz, senatorowie, zapraszam.
Z pełną powagi kurtuazją Bail puścił Padme przodem. Usadowiła się z tyłu, a on usiadł
obok, utrzymując uprzejmy dystans, na tyle, na ile pozwalała na to ciasnota tylnego siedzenia.
Palpatine wcisnął guzik na konsolecie i śmigacz natychmiast otoczyła wzmocniona tarcza
energetyczna. Potem chwycił za stery i wyprowadził ich z portu w budynku senatu w dziwnie
ciche coruscańskie niebo.
Transponder śmigacza, identyfikujący pilota jako Wielkiego Kanclerza Republiki,
pozwolił im uniknąć uciążliwych kontroli służb bezpieczeństwa. Poświęcając jedynie cząstkę
swojej uwagi na pilotowanie, Palpatine pozwolił, żeby jego zmysły Mocy oplotły pasażerów,
którzy spoglądali na miasto, nerwowo wypatrując śladów zniszczeń. Od czasu, kiedy
zaskoczył ich zatopionych w rozmowie po posiedzeniu Senatu, zastanawiał się, czy problem
narasta. To, czego się teraz dowiedział, było... pouczające i niepokojące.
Ona kocha Anakina, to nie ulega wątpliwości, analizował. Aż cuchnie miłością do niego.
To obrzydliwe. Użyteczne, ale obrzydliwe. Ale czy pociąga ją także Organa? Nie, chyba nie.
On jest dla niej przyjacielem. Podziwia go, ale jej serce należy do Anakina. Tylko że Anakin
wkrótce zostanie jej zabrany. A bywa, że przyjaciele z czasem stają się kimś więcej.
Był to ledwie cień zagrożenia, prawdopodobnie niewart nawet jego uwagi. Ale Palpatine
osiągnął to, co osiągnął, dzięki temu, że nie pozostawiał niczego przypadkowi. Nie mógł
sobie pozwolić na zlekceważenie nawet najdrobniejszego podejrzenia, że coś może mu
przeszkodzić w realizacji jego planów.
A co dalej z tym głupawym senatorem, tępym, szlachetnym Bailem? Jest żonaty, ale jego
bezpłodna żona przebywa daleko, na Alderaanie. To honorowy dureń; nigdy by jej nie
zdradził. A jednak coś czuje do tej dzielnej byłej królowej Naboo. Szacunek i podziw to
niebezpieczna mieszanka. Ci senatorowie bardzo ściśle współpracują, a to tworzy żyzny grunt
do różnych układów.
Interesujący galimatias. Z jednej strony Anakin, cały czas pod wpływem Kenobiego,
który tak uparcie i niewygodnie utrzymywał się przy życiu. A z drugiej jego Padme,
niewolniczo oddana, ale równocześnie narażona na ciągłą obecność Baila Organy.
Wprawdzie na razie pozostaje mu wierna, ale odległość i frustracja mogą zatruć krew.
Anakin też jest wierny. Buntuje się przeciw Kenobiemu, ale oddałby za niego życie bez
mrugnięcia okiem.
Najwyższy czas upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu.
– O nie – powiedziała żona Anakina, bliska łez. – Och, Bail. Popatrz tylko. To Sąd
Centralny. Zobacz, co z niego zostało.
Palpatine usłużnie zniżył lot, żeby zapewnić im lepszy widok na zachwycające efekty
ataków bombowych. Nawet transpastalowe okna i wzmacniane duranium ściany nie oparły
się potężnym wybuchom. Budynki sądowe leżały w gruzach, porozrywane jak dojrzały owoc
tilly.
Ale zniszczenia na tym się nie kończyły. Szeroki, przestronny hol usiany był
poskręcanymi szczątkami śmigaczy, gondoli, wahadłowców i skuterów, które zostały
strącone z nieba i zalały ziemię ciężkim, krwawym deszczem. Nieopodal, w głównej
fontannie leżał – jakiż rozkoszny widok – rozbity maxibus. Nawet dym i zgliszcza nie mogły
ukryć rozlanej krwi. Spadające pojazdy powiększyły jeszcze zniszczenia w okolicznych
budynkach sądowych. Wymiar sprawiedliwości na Coruscant zostanie sparaliżowany na
wiele tygodni, jeśli nie miesięcy. Napięcie będzie rosło. Niezadowolenie zacznie się
rozprzestrzeniać jak nowotwór na delikatnej tkance planety.
Im bardziej społeczeństwo przyzwyczajone jest do wygody, do iluzji bezpieczeństwa, tym
łatwiej nim wstrząsnąć. I tym szybciej upada. Słabi głupcy. O niczym nie mają pojęcia. Rak
dobrobytu zżarł ich od środka.
Oszołomione rozmiarami masakry służby bezpieczeństwa nie zdążyły jeszcze usunąć
wszystkich ciał, które leżały na chodniku, starannie pozakrywane.
– Ilu zabitych, Wielki Kanclerzu? – spytał Organa, ogromnie poruszony. – Ilu rannych?
Czy znamy ostateczną liczbę ofiar?
– Niestety – odparł Palpatine, udając smutek. – Nie mamy pełnych danych. Ale chyba
będziemy zgodni co do tego, że straciliśmy dziś więcej braci i sióstr, niż nasze serca mogłyby
znieść.
Przełączył śmigacz na autozawis i teraz unosili się nieruchomo nad obrazem zniszczeń.
Odwracając się w fotelu, Palpatine patrzył na łzy napływające Padme do oczu i srebrzące jej
policzki. Patrzył, jak Bail Organa trzyma ją za rękę, pocieszając, choć sam oczy miał wilgotne
z gniewu i żalu.
– Nigdy więcej – wycedził Organa przez zaciśnięte zęby – nie możemy pozwolić, żeby to
się powtórzyło. Musimy się dowiedzieć, jak w ogóle mogło do tego dojść.
– Obawiam się, że to nie będzie łatwe – powiedział Palpatine, kręcąc głową. – Coruscant
to takie otwarte, niepodejrzewające niczego społeczeństwo. Zawsze ufaliśmy sobie
nawzajem. Obawiam się, że nikt nie zechce podważyć tego zaufania. A my, bojąc się utraty
tego, co decyduje o naszej wielkości, narazimy się na kolejne ataki, takie jak ten.
– Jak Separatyści zdołali ominąć nasze środki bezpieczeństwa? – wyszeptała Padme. –
Przecież są procedury, metody wykrywania ładunków wybuchowych i tropienia podejrzanych
osobników. Przecież wiemy, że mamy wrogów. Jak mogliśmy im pozwolić podejść tak
blisko?
– Ponieważ, droga pani senator, okazaliśmy nadmiar zaufania – odparł. –
Przyjmowaliśmy pewne rzeczy z góry. Nie zadawaliśmy właściwych pytań właściwym
osobom we właściwym czasie.
Organa oderwał posępne spojrzenie od zniszczeń.
– Chce pan powiedzieć, że zostaliśmy zdradzeni przez kogoś z wewnątrz?
– Nie! – wykrzyknęła Padme. – Nie wierzę w to. Nie mogę w to uwierzyć.
Palpatine westchnął ciężko.
– Myślę, że musimy to wziąć pod uwagę, pani senator. Jakkolwiek bolesne by to było,
musimy patrzeć sobie nawzajem na ręce. Po cichu. Dyskretnie. Nie należy siać paniki. Z całą
pewnością nie chcemy, żeby ucierpieli niewinni, ale w tych okolicznościach pewne
niedogodności, pewien dyskomfort obywateli nie może być uznawane za zbyt wielkie
poświęcenie.
– Szpiegować własnych obywateli? Nie możemy tego robić – sprzeciwiła się Padme. –
Wielki Kanclerzu, to, co pan sugeruje, jest antytezą demokratycznych rządów.
Wskazał ręką na leżące w dole ciała, ruiny i personel z mozołem uprzątający
pobojowisko.
– Powiedz to dzisiejszym wdowom i sierotom, Padme – powiedział łagodnie. – Powiedz
to mężom, którzy wkrótce będą musieli pochować swoje żony. Rodzicom, którzy właśnie
żegnają się z ukochanymi dziećmi. Powiedz im, że sprawiedliwość jest mniej ważna niż
ochrona naszych uczuć.
Nawet wstrząśnięta, Padme wyglądała pięknie.
– Na Naboo nie posunęliśmy się do takich kroków po ataku Federacji Handlowej.
Zwróciliśmy się ku sobie, nie przeciwko sobie.
Palpatine wzruszył ramionami.
– Coruscant to nie Naboo, moja droga. Wskaż mi inną drogę, a chętnie nią pójdę.
Tymczasem jednak moim jedynym obowiązkiem jest niedopuszczenie, żeby taki atak
kiedykolwiek się powtórzył. – Odczekał chwilę, dając im czas na ocenę sytuacji. –
Senatorowie, czy mogę liczyć na wasze wsparcie? Jesteście czołowymi postaciami Komisji
Bezpieczeństwa. Czy pomożecie mi zdemaskować nikczemnych przestępców, którzy
odpowiadają za tyle bólu i zniszczeń?
– Nie mamy wyboru, Padme – westchnął Organa. Wciąż trzymał ją za rękę.
Padme zdała sobie z tego sprawę i wysunęła dłoń.
– Tobie się to podoba? Nie przeszkadza ci to?
– Oczywiście, że nie. Bardzo mi się to nie podoba – zapewnił żarliwie, po czym wskazał
ręką na widok rozpościerający się po drugiej stronie tarczy energetycznej. – Ale to, co tu
widzę, nie podoba mi się jeszcze bardziej. To mniejsze zło, pani senator, tak jak utworzenie
Wielkiej Armii Republiki albo układy z Huttami. Mniejsze zło... ale i chcąc ocalić życie
naszych obywateli, musimy się z nim pogodzić.
I tak oto szlachetne mięczaki same podrzynają sobie gardła, pomyślał Palpatine.
Z zewnątrz zachowując powagę, ale chichocząc w duchu, Palpatine wyłączył autozawis i
skierował śmigacz w stronę kolejnego miejsca eksplozji... na wypadek gdyby ich
determinacja miała osłabnąć.
– A zatem – powiedział Yoda, patrząc na Mace’a Windu spod przymkniętych powiek –
temu Dexterowi Jettsterowi wierzysz?
Siedzący ze skrzyżowanymi nogami na poduszce do medytacji Mace pokręcił głową i
westchnął.
– Obi-Wan mu wierzy.
– A w Obi-Wana wierzysz?
Mace zmarszczył brwi.
– A ty nie?
Tym razem to Yoda westchnął.
– Tak, wierzę.
– A więc co według ciebie powinniśmy zrobić?
No właśnie, co? Oto pytanie. Dyskusja po gniewnym wyjściu Anakina z sali Rady była
krótka. Nieobecni Mistrzowie, których posiedzenie zastało w trakcie własnych desperackich
misji, oświadczyli, że ufają w osąd Yody i szybko zakończyli swój udział w holokonferencji.
Pozostali również zadeklarowali swoje poparcie i opuścili salę, pozostawiając ostateczną
decyzję Yodzie i Mace’owi Windu. Ze wszystkich Mistrzów ci dwaj byli najbardziej
doświadczeni w boju i w opracowywaniu strategii. Oni też byli najbliżej Palpatine’a. A
doradzanie Palpatine’owi w czasach kryzysu było jednym z najważniejszych zadań Jedi.
– Rzucić się bez zastanowienia na Grievousa nie możemy – odezwał się wreszcie Yoda. –
Przebiegłym przeciwnikiem jest on, istotą przesiąkniętą jadem i nienawiścią. Przed niczym
nie cofnie się, żeby nas pokonać. Dziesiątki tysięcy wymordować gotów, żeby od celu naszą
uwagę odwrócić.
W ponurej ciszy rozważali te słowa. Grievous udowodnił już, że jest zdolny do takich
barbarzyńskich posunięć – jak dotąd na mniejszą skalę, ale ich powodzenie zwiastowało
większe masakry. Na Ord Mantell jego roboty bojowe zrównały z ziemią całe miasto, żeby
skupić na sobie uwagę republikańskich oddziałów, umożliwiając mu w ten sposób ucieczkę.
Zachowujący zwykle stoicki spokój Ki-Adi-Mundi płakał, kiedy o tym meldował. Płakał
po ojcach, których wyrżnięto, nie dając najmniejszej szansy. Płakał po matkach, które
wymordowano z dziećmi na rękach.
Problem z Grievousem – czyli największe wyzwanie, przed jakim stali – polegał na tym,
że jego armia była pozbawiona emocji. Maszyny nie miały uczuć. Mogły zabijać w
nieskończoność i nigdy nie miały dość widoku krwi.
– Wygląda na to, że ma niewyczerpane zapasy statków i robotów bojowych – powiedział
Mace, krzywiąc się. – Najwyraźniej on i Dooku planowali tę wojnę od miesięcy. Kto wie,
może od lat. Rozpaczliwie próbujemy dotrzymać im kroku, a tymczasem ten samozwańczy
generał i jego armia są zawsze trzy kroki przed nami.
– Uważaj – upomniał go Yoda surowo. – Zwątpienia Jedi czuć nie powinien.
Mace popatrzył na niego, zaskoczony, a po chwili skinął lekko głową.
– Wybacz, Mistrzu. Masz rację. Po tym wszystkim, co się wydarzyło, poczułem się...
przytłoczony.
Yoda przyjrzał mu się uważnie. Mace był odważny, nierzadko na granicy brawury.
Niezłomny, oddany, zdyscyplinowany i uparty nawet w obliczu porażki. Fakt, że nawet on
poddawał się przygnębieniu, musiał budzić niepokój.
– Do zdrowia wróci Obi-Wan, Mistrzu Windu – powiedział Yoda. – Martwić się o niego
nie musisz. Na dekoncentrację pozwolić sobie nie możemy. Zwłaszcza teraz, kiedy Grievousa
pokonać musimy.
Przez chwilę Mace się nie odzywał. Wreszcie podniósł wzrok.
– Nie wydaje ci się to niepokojące, że Obi-Wan nie zdołał wyczuć zagrożenia, zanim
doszło do eksplozji? Pamiętasz, żeby jakiś Jedi bezwiednie wpakował się w coś takiego? Nie,
bo to się nie zdarza, Yodo. Nie bez czyjejś ingerencji. Kimkolwiek jest ten Darth Sidious,
jakąkolwiek maskę nosi między nami, jego wpływy rosną. Zamęt wywoływany przez Ciemną
Stronę rośnie, rozprzestrzenia się jak trucizna. Obi-Wan jest jednym z naszych najlepszych
Rycerzy. Jeśli on nie dostrzega wyraźnie...
Yoda milczał. Uczniowie musieli sami znajdywać odpowiedzi.
– Przepraszam, Yodo – odezwał się w końcu Mace. – Po prostu... dla padawanów i
Rycerzy Jedi, nawet dla innych Mistrzów i członków rady jestem poważnym i mądrym
Mace’em Windu, którego nic nie jest w stanie wyprowadzić z równowagi i który nie cofa się
przed żadnym niebezpieczeństwem. Ja jednak jestem nie tylko Jedi, ale i człowiekiem. Tutaj,
sam na sam z tobą, mogę... i muszę... wyznać prawdę. Boję się.
– Więc uwolnij swój strach, Mistrzu Windu – odparł Yoda. – Znasz mantrę. Znasz
prawdę. Strach prowadzi do gniewu.
– Tak, a potem do nienawiści i do cierpienia – dodał Mace, kiwając głową. – Czyni nas
podatnymi na Ciemną Stronę. Wszystko to wiem. Wiem też, że muszę panować nad
emocjami. Zwłaszcza teraz, kiedy Ciemna Strona nas otacza. Staram się, Yodo, naprawdę...
– Ha! – wykrzyknął Yoda i klepnął dłonią o swoją poduszkę do medytacji. – Rób albo nie
rób!
– Nie ma próbowania – dokończył Mace z ironicznym uśmiechem. – Masz rację. – Potarł
ręką twarz. – Jestem zmęczony. To żadne usprawiedliwienie, ale jestem.
I tak też wyglądał. Od czasu Geonosis zbliżał się stale do granic wytrzymałości, a
wreszcie przekroczył te granice i parł nieustępliwie dalej. Czuł ból każdego zabitego i
rannego Jedi. Każda porażka Republiki była dla niego ciosem w serce. Zachowujący zawsze
surową samodyscyplinę Yoda martwił się o niego.
Jeśli nie odpocznie on, zabije go ta wojna bez przelania kropli jego krwi, pomyślał.
– Twoim mentorem byłem, Mace – powiedział łagodnie. – Twoim przyjacielem teraz
jestem. Swoim lękom ulegać nie możesz. Ciemnej Strony to sprawka. Zwalczyć to musisz,
albowiem cię potrzebujemy. Potrzebuję cię ja. Pokonać Ciemnej Strony sam nie zdołam.
Mace wziął głęboki oddech, a potem wypuścił powoli powietrze.
– Nie jesteś sam, Yodo, i nigdy nie będziesz. Nigdy nie pozwolę, żeby Ciemna Strona
zwyciężyła. – Usiadł prosto, a na jego twarzy znów pojawił się wyraz determinacji. –
Grievous to sprytny typ. Jeśli będziemy go ścigać, istnieje duże prawdopodobieństwo, że go
zgubimy. Musimy sprawić, żeby sam do nas przyszedł. Jeśli zastosujemy blokadę układu
bothańskiego... i wszędzie to rozgłosimy...
Yoda wydął usta, rozważając jego pomysł.
– Przynętę z naszych ludzi uczynić chcesz?
– To ryzykowne, wiem – odparł Mace. – Ale Grievous jest arogancki. Jeśli rzucimy mu
wyzwanie, żeby ruszył za nami...
– Pokusie oprzeć się nie zdoła. Śmiały plan jest to, Mistrzu Windu.
– Śmiały i ryzykowny. Ale już wystarczająco długo byliśmy w defensywie. Pora,
żebyśmy przejęli inicjatywę. – Ironiczny uśmieszek rozjaśnił spiętą twarz Mace’a. – Choćby
w taki podstępny, dwuznaczny sposób.
– Na Bothawui Grievous jeszcze nie uderzył – mruknął Yoda. – Gotowy do ataku może
nie być jeszcze. Twój plan zmusić go do tego może... z korzyścią dla nas.
Mace pokręcił głową, a jego chwilowy entuzjazm przygasł.
– Problem w tym, że walczymy z Separatystami na zbyt wielu frontach. Nasze
możliwości są na wyczerpaniu.
Yoda pogładził się po brodzie.
– Trzy nowe krążowniki w stoczniach Allanteen Sześć czekają.
– Przeznaczone do patrolowania Środkowych Rubieży – przypomniał Mace. – Gdy tylko
wróci Ki-Adi-Mundi.
– Nie. Oddelegować je do ochrony Bothawui musimy.
– Pod czyim dowództwem? – spytał Mace, marszcząc brwi. – Żaden z nas nie może
lecieć; jesteśmy potrzebni tutaj, a nie możemy wycofać nikogo z trwających kampanii. Jeśli
chodzi o Obi-Wana... wiem, że zajmują się nim nasi najlepsi uzdrowiciele, ale nie będzie
gotowy wcześniej niż... – Nagle zrozumiał i wyprostował się gwałtownie. – Anakin? Yodo, to
niemożliwe. Może i jest Wybrańcem, ale to jeszcze nie znaczy, że jest gotów, żeby dowodzić
grupą szturmową.
Yoda przełknął ślinę. Mace może i miał rację, ale to była wojna. Nie istnieje coś takiego,
jak idealny moment na awans.
– Spisał się dobrze na Christophsis i na Teth młody Skywalker. Nie pozwolił, żeby jego
przeszłość w misji na Tatooine przeszkodziła mu. Dojrzał on.
– Niewiele dojrzałości w nim dostrzegłem, kiedy wypowiadał się wcześniej przed Radą –
prychnął Mace.
– Troska o Obi-Wana była to. Nie zawiedzie nas młody Skywalker.
Mace podniósł się ze swojej poduszki do medytacji i zaczął przechadzać się niespokojnie
po niewielkiej komnacie.
– Yodo, jesteś pewien?
– Pewien? – Przymykając oczy, Yoda szukał w Mocy jakiegoś potwierdzenia swojej
decyzji. Przedarł się przez całun Ciemnej Strony, żeby dotrzeć w jasne, spokojne miejsce, w
którym spędził większą część swojego długiego, burzliwego życia. – Pewnym czegokolwiek
być można w tych trudnych czasach? – Pokręcił głową. – Tak, chyba jestem. Ale zanim
ostateczną decyzję podejmę, z jego byłym Mistrzem porozmawiam.
Mace odwrócił się od przesłoniętego żaluzjami okna i popatrzył na Mistrza uważnie.
– Teraz? Yodo, on jest jeszcze za słaby. Słyszałeś, co powiedziała Vokara Che. O mało
nie zginął.
– Ale nie zginął on, Mace – odparł Yoda i podniósł się z cichym stęknięciem. –
Wystarczająco silny wkrótce będzie. Wie Obi-Wan Kenobi, że ciężkie czasy to są.
Mace powoli skinął głową, co wyglądało jak ukłon.
– Jeśli uważasz, że tak będzie najlepiej, Mistrzu...
W tym wszystkim nic nie układało się najlepiej. Trzeba było jednak robić wszystko, co
się da.
Yoda przywołał swój fotel repulsorowy i udał się na spotkanie z Obi-Wanem.
ROZDZIAŁ 8
Wybudzanie z głębokiego transu uzdrawiającego było dziwnym doznaniem.
Płynnym. Oderwanym. Wśród nieprzyjemnego uczucia dryfowania gdzieś w pobliżu
czaił się ból, a może tylko echo bólu. Mgliste wspomnienia przesuwały się pod zamkniętymi
powiekami jak obłoki tańczące nad pustą łąką.
Eksplozje. Buchające płomienie. Szok. Uderzenie. Spadanie... spadanie... w zwolnionym
tempie. Widok nieubłaganie zbliżającego się dachu. To na pewno zaboli. A potem ciemność,
dosięgająca go, wciągająca, pochłaniająca żywcem. Śmierć, przyzywająca go do siebie. Nie...
nie... jeszcze nie. Nie teraz. Jestem zbyt zajęty. Kiedy indziej.
Pomimo bólu, pomimo dryfowania spadł lekko na dach, który wydawał mu się teraz
miękki. To dziwne uczucie. I panowała cisza. To też było dziwne. Gdzie się podziały syreny?
Gdzie te wszystkie krzyki? Przecież tam był hałas.
Gdzie ja jestem?
– Leżeć spokojnie musisz, Obi-Wanie – odezwał się znajomy, władczy głos. – Bo cię
Mistrzyni Vokara Che obsztorcuje.
Powieki miał takie ciężkie! Jakby ktoś je pokrył ołowiem. Ale znalazł w sobie dość siły,
żeby je otworzyć, ponieważ Yoda był tutaj. Cokolwiek to „tutaj” oznaczało.
– Mistrzu – wyszeptał i przeraził się, słysząc, jak cienki i słaby jest jego głos. Mrużąc
oczy od łagodnego światła, powiódł dokoła wzrokiem. Zobaczył blade ściany i wysoki sufit.
Poczuł słodki zapach kadzidełka, unoszący się w ciepłym powietrzu. Wreszcie wszystko
odzyskało sens.
Jestem w Salach Uzdrawiania, domyślił się. Byłem tu raptem parę tygodni temu... i teraz
znowu tu jestem? Ależ jestem nieudolny.
– Nie mów nic, Obi-Wanie – nakazał stanowczo Yoda, siedzący przy łóżku na swoim
fotelu repulsorowym. – Słuchaj tylko.
Obi-Wan pokiwał ostrożnie głową. Coś go dręczyło, coś ważnego.
– Tak, Mistrzu. Ale, Mistrzu...
– Trapić się nie musisz – przerwał mu Yoda. – Dextera Jettstera wiadomość
otrzymaliśmy.
Wiadomość? Była jakaś wiadomość? Strzępy jego pamięci rozwiał wiatr. Zostało tylko
jedno słowo: Bothawui. Strach. Pośpiech. Spięta, zmartwiona twarz Deksa. Grievous.
Grievous. Grievous nadchodzi.
Przerażony, spróbował się podnieść, ale głośno krzyknął, gdy jego połatane ciało
zaprotestowało. Komnata zniknęła w falach jasnego, oślepiającego bólu.
– Leż spokojnie, Obi-Wanie – rozkazał Yoda. – Żeby ci się pogorszyło, chciałbyś?
Nie było czasu na leżenie. Bothawui nie miało czasu.
– Mistrzu, musimy bronić Bothan – powiedział przez zaciśnięte zęby, próbując
przezwyciężyć słabość. – Przydziel mi grupę szturmową. Pozwól mi ją poprowadzić do
układu bothańskiego, pozwól mi...
– Nie – uciął Yoda i, nachylając się, przycisnął go małą, twardą dłonią do materaca.
Wzrok miał srogi i przenikliwy. W jego oczach płonął blask wielowiekowego autorytetu. –
Uzdrowiony jeszcze nie jesteś. Młody Skywalker grupę szturmową na Bothawui poprowadzi.
Anakin? Na czele grupy szturmowej? Nie... nie... to za wcześnie, pomyślał Obi-Wan. To
zbyt duża odpowiedzialność, zbyt wielki ciężar, żeby go nałożyć na tak młode ramiona. Zbyt
duże ryzyko. Nie mogą wybrać Anakina.
– Obi-Wanie – powiedział Yoda i dźgnął go palcem w uleczone ramię. – Naszą rozmowę
o przywiązaniu pamiętasz, hm? Swoje obawy o Anakina wreszcie porzuć. Patrzeć na niego
jak na rycerza Jedi musisz, nie jak na swojego padawana. Nie jak na chłopca, którego znałeś,
szkoliłeś i ochraniałeś. Mężczyzną jest teraz. Na mężczyznę patrz.
Mężczyznę, który przezwyciężył swoje kalectwo i poświęcił miłość w imię obowiązku.
Triumfował na Christophsis i na Tatooine. Mężczyznę, który urodził się, aby przywrócić
równowagę w Mocy. Mężczyznę, którego potencjał nie miał sobie równych w historii
Świątyni. Mężczyznę, którego wyjątkowe zdolności rozwijały się z każdym dniem.
– Czyżbym w błędzie był, Obi-Wanie? – spytał łagodnie Yoda. – Nieodpowiednim
człowiekiem jest Anakin Skywalker, żeby z generałem Grievousem walkę toczyć?
Nieodpowiednim? Nie. Nie. Nie był nieodpowiedni. Ale...
Zawsze wiedziałeś, że ten dzień nadejdzie, powiedział sobie Obi-Wan. To oznacza
jedynie, że nadszedł trochę wcześniej.
– Nie, Mistrzu Yoda – odparł. – Nie jesteś w błędzie. On dojrzał od czasu Geonosis. Od
czasu błędu, jaki popełnił, rzucając się w pogoń za Dooku. Jest teraz bardziej zrównoważony.
Bardziej opanowany. Skupiony na tym, na czym powinien. Nauczył się rezygnować z więzi.
Jeśli ktoś może pokonać tego potwora Grievousa, to tylko Anakin.
Yoda zamknął oczy, zwiesił głowę i westchnął.
– Zatem grupę szturmową na Bothawui młody Skywalker poprowadzi. – Wyciągnął
datapad z kieszeni fotela repulsorowego i rzucił na łóżko. – Szczegóły misji tu są.
Poinformować go możesz, kiedy odwiedzić cię przyjdzie.
– Tak, Mistrzu – wyszeptał Obi-Wan. Oczy zamknęły mu się znów wbrew jego woli. A
potem poczuł delikatny dotyk małej, wiekowej dłoni, która prześlizgnęła się po jego głowie,
gdy zapadał w sen.
– Odpoczywaj, Obi-Wanie – zachęcił go Yoda. – Bowiem w pełni sił nasza cierpiąca
Republika ciebie potrzebuje.
– Grupę szturmową? – spytał Palpatine z rękami splecionymi starannie na biurku. – Do
układu bothańskiego? Po co? Czy coś się stało, Mistrzu Yoda, o czym mnie nie
poinformowano?
Przyglądał się uważnie Yodzie, który rozmyślał nad odpowiedzią. Jaskrawe nocne światła
Coruscant migotały na jego pomarszczonej twarzy. Odór pulsującej w nim Jasnej Strony mógł
przyprawić o wymioty..
Nie mogę się doczekać dnia, kiedy będę mógł zmiażdżyć tę obmierzłą małą kreaturę,
pomyślał Palpatine. Jeśli Ciemna Strona pozwoli, nastąpi to już niedługo. Bardzo niedługo.
– Pewne poufne informacje otrzymaliśmy – powiedział Yoda. – Niepokojące pogłoski.
Niebezpieczeństwo grozi Bothawui... ze strony generała Grievousa.
Palpatine zmusił się, żeby okazać przerażenie, w sercu poczuł jednak nieprzyjemne
ukłucie. Jak Jedi się o tym dowiedzieli? Ktoś, gdzieś będzie musiał ponieść karę.
– I zdecydowaliście się wysłać całą grupę szturmową na podstawie pogłoski?
– Tak, panie Kanclerzu. Szansa na pokonanie Grievousa to jest.
Cóż, nie to chciał usłyszeć. Grievous z każdym dniem coraz bardziej udowadniał swoją
przydatność. W radosnym uniesieniu masakrował Jedi i klony. Zrównywał z ziemią całe
miasta. Rozsiewał nieszczęście i niezgodę wszędzie, gdzie się pojawił.
Gdyby Dooku go nie znalazł, musiałbym go stworzyć, pomyślał.
– Rozumiem – powiedział poważnie. – Nic dziwnego, że nalegałeś na prywatne
spotkanie, Mistrzu Yoda. Po tym, jak terroryści dostali się do sektora administracyjnego, nie
możemy ryzykować przecieku. Gratuluję Jedi skutecznej siatki wywiadowczej. Ale czy
mamy statki, które moglibyśmy wysłać z tą misją? Wydawało mi się raczej, że brakuje nam
okrętów.
– Mamy – odparł Yoda. – Z Allanteen Sześć jutro przybędą.
W takim razie trzeba będzie zaaranżować jakiś nieszczęśliwy wypadek, malutki sabotaż,
który spowoduje zniszczenie krążowników w drodze na Bothawui i skieruje podejrzenia na
stocznie. Wzajemne oskarżenia i dochodzenia, nie wspominając o spadku morale, znacznie
spowolnią produkcję krążowników, torpedując tym samym wysiłki Republiki, zmierzające do
pokonania Separatystów.
Bo przecież wojna musi trwać, myślał Palpatine. Republika nie jest jeszcze wystarczająco
słaba. A co do Grievousa... nie wypełnił jeszcze swojej powinności wobec mnie.
Bawiło go snucie takich rozważań, kiedy Yoda stał zaledwie parę metrów od niego. Stał
tam, nieświadom obecności wroga tuż przed swoim nosem. Jedi byli tacy aroganccy, tacy
zarozumiali, całkiem jakby pijani poczuciem własnej wyższości – a najbardziej ze wszystkich
ich ukochany Mistrz Yoda.
Ale wasza dominacja w galaktyce dobiega kresu, mój karłowaty przyjacielu. Wkrótce...
już bardzo niedługo... zgaszę światło.
– Wielki Kanclerzu? – odezwał się Yoda.
– Wybacz – odparł znużonym głosem Palpatine. – To był ciężki dzień. Kolejne
posiedzenie senatu niedawno się skończyło. – Zmarszczył brwi. – Muszę powiedzieć, że
panowało na nim pewne wzburzenie. Padały pytania o to, jak długo jeszcze potrwają walki.
– Wszystko co w naszej mocy robimy, panie Kanclerzu, aby ten niszczący konflikt
zakończyć – odparł Yoda, dotknięty, zgodnie z zamierzeniem, łagodną skargą, delikatnie
zasugerowaną krytyką.
Kropla drąży skałę. W taki sposób można podmyć fundamenty każdego gmachu.
Gwałtowny szturm powoduje heroiczną obronę... ale nikt nie dostrzega nieprzerwanej, cicho
szemrzącej strużki. Do czasu, aż dom się zawali.
– Ależ wiem, Mistrzu Yoda – zapewnił z gorliwą życzliwością. – Całkowicie to
rozumiem. Sam tłumaczyłem senatorom, jak ciężko Jedi pracują na zwycięstwo. –
Uśmiechnął się. – Miejmy nadzieję, że tym razem na Bothawui uda wam się pokonać tego
strasznego Grievousa i zakończyć jego terror. Powiedz, kogo wyznaczyłeś do poprowadzenia
wyprawy przeciwko niemu? Nie Mistrza Kenobiego przypadkiem?
Powiedz, że tak, prosił w duchu. Powiedz, że tak, ty mała ropucho. To byłoby takie
eleganckie rozwiązanie. A Organę mógłbym wyeliminować kiedy indziej.
– Nie. Grupę szturmową Anakin Skywalker poprowadzi.
Anakin? Wpatrując się w niego, Palpatine poczuł osobliwe, nieprzyjemne ukłucie. I
zaskoczenie. Tego się nie spodziewał.
– Cóż, to wyjątkowe wyróżnienie.
Jaka... niepokojąca, a przy tym niepomyślna wiadomość. Anakin rzucony przeciwko
Grievousowi? Co tym Jedi strzeliło do głowy? Owszem, dobrze się spisał w ostatniej misji,
ale mimo wszystko... Powierzenie mu dowództwa nad grupą szturmową było szaleństwem.
On przecież jeszcze nie dojrzał. Za wcześnie na zbiory. Ci głupi Jedi go zmarnują.
Zmarnują go, a on jest mój, myślał.
– Mistrzu Yoda... – Ułożył palce w piramidkę. – Czy jesteś całkowicie pewien, że Anakin
jest gotowy na takie wyzwanie?
– Tak – odparł stanowczo Yoda.
Cóż, to było kłamstwo. Yoda był Mistrzem w maskowaniu emocji, ale nawet on nie mógł
ich ukryć przed największym Lordem Sithów w historii. Był zaniepokojony i przyparty do
muru.
– Rozumiem – powiedział Palpatine. – Cóż, mam tylko nadzieję, dla dobra nas
wszystkich, że nie wymagasz od Anakina zbyt wiele i zbyt wcześnie.
Sądząc po minie, Yoda nie był zachwycony tym, że ktoś kwestionuje jego decyzję. Od
dawna nikt mu się nie przeciwstawiał i chyba w tym tkwił jego problem. Jedi płaszczyli się
przed nim, a on dławił się ich pochlebstwami.
Nie żeby mi to przeszkadzało, pomyślał Palpatine. Dzięki temu o wiele łatwiej go
zwodzić.
– Gotowy na to wyzwanie młody Skywalker jest – oświadczył Yoda. – Rada Jedi w niego
wierzy.
– Ja również, Mistrzu Yoda. Dziękuję za przekazanie mi tych ważnych informacji.
Naturalnie, z uwagi na niezwykle delikatną naturę tej misji zachowam jej szczegóły dla
siebie. I byłbym ci niezmiernie wdzięczny, gdybyś zechciał mnie informować, jak Anakin
sobie radzi.
– Informować pana będziemy, Wielki Kanclerzu – obiecał Yoda, wychodząc. Wreszcie.
Gdy tylko został sam, Palpatine włączył holointerkom.
– Dopilnuj, żeby nikt mi nie przeszkadzał – polecił Masowi Ameddzie. – Powiem ci,
kiedy będę znowu do dyspozycji.
– Oczywiście, Wielki Kanclerzu – odparł Mas Amedda z niskim ukłonem. Jego obraz
zamrugał i zniknął.
Palpatine odwrócił się na fotelu, żeby usiąść twarzą do transpastalowej ściany swojego
gabinetu. Normalny ruch powietrzny nad sektorem administracyjnym nie został jeszcze
przywrócony. Dziwna pustka na niebie wciąż trwała, teraz, po zapadnięciu zmroku, jeszcze
bardziej dojmująca, pogłębiając niepokój mieszkańców Coruscant. Czuł ich kipiącą
konsternację, ich narastający lęk, ich zanikającą ufność – wszystko to było niczym bukiet
doskonałego wina na jego podniebieniu.
Po chwili jednak bukiet lekko skwaśniał. Zniszczenie grupy bojowej oczywiście nie
wchodziło teraz w grę. No cóż, nie szkodzi. Jak to Yoda lubił do znudzenia powtarzać:
zawsze w ruchu przyszłość jest. Będzie musiał nieco zmodyfikować swoje plany, to
wszystko. Nie pierwszy raz ani nie ostatni. W szerszej perspektywie to nie miało żadnego
znaczenia. Prędzej czy później Kenobi zginie, a Republika upadnie. Już to przewidział.
Z drugiej strony...
Może powinienem uszkodzić tylko krążowniki, zastanawiał się, żeby całkowicie uziemić
misję na Bothawui. Bo jeśli istnieje choćby minimalne ryzyko, że Anakin zginie z ręki
Grievousa... albo Grievous z jego ręki...
Teraz, w warunkach prywatności, zanurzył swoją świadomość w Ciemnej Stronie.
Przeszukiwał zmieniające się wzory przyszłości... odsiewał to, co możliwe, od tego, co
spodziewane... prawdopodobne wyniki od nieprawdopodobnych... szukał, szukał, wciąż
szukał...
Kiedy w końcu ocknął się z transu, na twarzy miał uśmiech. Anakin nie zniszczy
Grievousa na Bothawui, ale też sam nie zginie z ręki tego potwora. Za to dzięki temu nowemu
zadaniu jego sekretny uczeń będzie mógł po prostu zyskać sławę i rozwinąć swoje
niewiarygodne zdolności, nawet nie podejrzewając, komu i czemu naprawdę służy. Co do
Grievousa zaś, to w dalszym ciągu będzie kroczył swoją krwawą ścieżką, siejąc spustoszenie
w szeregach Jedi. Wojna będzie trwać, powoli, lecz nieuchronnie demontując Republikę,
obracając ją w perzynę ku jego uciesze.
A co nie mniej ważne, Ciemna Strona pokazała mu, w jaki sposób uwolnić się od
Kenobiego i tego wiernego głupca, Organy. Wystarczy parę razy pociągnąć za sznurki.
Żałosne przyjaźnie, tak łatwo dające się wykorzystać. Zaufanie i lojalność, przymioty
słabych. A najlepsze było to, że narzędzie ich unicestwienia było gotowe. Praktycznie nie
musiał nic robić. Prastara planeta, ukryta i strzeżona przez Sithów przez stulecia. Kosmiczny
Sarlacc złakniony ofiary z Jedi.
Sięgnął po płaszcz Sitha i holoprzekaźnik i – w postaci Dartha Sidiousa – skontaktował
się z Dooku.
– Darthu Tyranusie, pojawiła się okazja, żeby wyeliminować dwóch ważnych
przeciwników.
Dooku pokłonił się nisko.
– To dobra wiadomość, Mistrzu. Jak mogę się przydać?
– Infiltracja prywatnej siatki wywiadowczej Baila Organy trwa?
– Tak, Mistrzu. Oczywiście.
– Więc skontaktuj się ze swoim agentem. Mam informację dla naszego frajera z
Alderaana. Informację, która zniszczy jego i Obi-Wana Kenobiego.
Hologram Dooku zachichotał.
– Cóż za tragedia, Mistrzu.
Ten głupiec był zbyt pewny siebie. Uważał się za równego Lordowi Sithów.
– Tragedia ciebie spotka, jeśli zawiedziesz – warknął Sidious, tryskając jadem Ciemnej
Strony, i uśmiechnął się, widząc, jak Dooku się skulił. – A teraz, mój uczniu, słuchaj bardzo
uważnie...
– Anakinie... – odezwał się łagodny kobiecy głos. Delikatna dłoń dotknęła jego ramienia.
– Anakinie, zbudź się.
Otworzył oczy i momentalnie ocknął się ze snu. To nie jego matka, tylko Vokara Che.
– Tak, Mistrzyni?
Najważniejsza uzdrowicielka w Świątyni się uśmiechała.
– Mistrz Kenobi się obudził, Anakinie. Jest bardzo późno, ale możesz do niego pójść na
chwilę.
Siedząca obok niego Ahsoka poruszyła się, a po chwili wyprostowała na krześle. Tak
samo jak on, błyskawicznie odzyskiwała bystrość umysłu. Była to zdolność powszechna u
Jedi, ale wzmocniona za sprawą szczególnych korzeni – jego jako niewolnika i jej jako
Togrutanki. Niezależnie jednak od powodu, była przydatna.
Rzucił padawance ostrzegawcze spojrzenie, dając do zrozumienia, żeby zachowała dla
siebie uwagi na temat tego, jak długo czekali. Następnie zwrócił się do Vokary Che:
– Tak, Mistrzyni, dziękuję. Czy powinienem o czymś wiedzieć, zanim się z nim zobaczę?
Na coś się przygotować?
– Trafne pytanie, Anakinie – powiedziała Vokara Che z ciepłą aprobatą. – Jego stan jest
dobry... ale, jak wiesz, organizm ma swój mądry rytm. Rekonwalescencji nie można
przyspieszać.
Tak jakby potrzebował przypomnienia. Nawet teraz, pomimo upływu czasu i wysiłków
uzdrowicieli, odczuwał czasem ból w ręce, którą odebrał mu Dooku. Był też ból innego
rodzaju. Dotyk – proste doznanie kontaktu skóry ze skórą – był niezwykle ważny. Owszem,
delikatne sensory w jego protezie wysyłały sztuczne sygnały do mózgu, ale to nie było to
samo. I on nie był już taki sam. Wiedział, że jakaś jego część zawsze będzie o tym pamiętać...
i opłakiwać to, co utracił. Mimo że wszyscy najważniejsi Jedi w Radzie mówili mu, że nie
powinien czuć się oszukany i upośledzony.
Jakże oburzała go ta ich pełna samozadowolenia pewność. Wielki Kanclerz miał rację –
czasami Jedi okazywali się strasznie głupi. Wprawdzie Palpatine nigdy nie powiedział tego
wprost, ale raz czy dwa był tego bliski, kiedy Anakin w samotnej desperacji poskarżył mu się
na lekceważenie albo krytykę, jaka go spotkała.
Kiedy stracicie możliwość dotykania ukochanej kobiety obiema rękami, Mistrzowie,
wtedy będziecie mogli mi tłumaczyć, jak się powinienem czuć, myślał sobie. Ale ponieważ to
nigdy nie nastąpi, wolałbym, żebyście zachowali swoje dyletanckie opinie dla siebie.
– Anakinie? – odezwała się Vokara Che. Jej głowoogony lekko drgały. Wyspecjalizowani
uzdrowiciele byli najbardziej wrażliwi ze wszystkich Jedi. Wyczuwała jego niepokój, strach i
gorycz, które zbyt często buzowały tuż pod powierzchnią. – Nie powinieneś się martwić. Obi-
Wan z czasem wróci do pełni sił. Chodź ze mną, a sam ci to powie.
Z ciężkim westchnieniem odrzucił wszystkie emocje poza ulgą.
– Tak, Mistrzyni. – Odwrócił się i dał znak swojej padawance. – Zaczekaj tu na mnie,
Ahsoko. To nie potrwa długo.
Ahsoka pokiwała głową. Siedziała wyprostowana, jakby kij połknęła, i czujna.
– Tak jest, Mistrzu Skywalker – odparła. Jej głos brzmiał wręcz entuzjastycznie.
Młodej się wydaje, że nie widzę, kiedy mnie prowokuje, pomyślał. No cóż, wkrótce
zrozumie. Może dwieście powtórzeń formy Niman na poziomie pierwszym da jej do
myślenia?
Rozpromieniona twarz Ahsoki nieco przygasła.
– Mistrzu? Co cię tak rozbawiło?
– Nic – odparł. – Zachowuj się. Niedługo wrócę.
W ślad za Vokarą Che opuścił cichą poczekalnię z jej łagodnym, błękitnym oświetleniem,
spokojnymi, różowymi ścianami i granatowymi dywanami i udał się do miejsca, gdzie
trzymali Obi-Wana.
Nie był to ten sam pokój, który kiedyś zmuszony był nazywać domem.
Stojąc przed zamkniętymi drzwiami, Vokara Che uniosła palec w ostrzegawczym geście.
– Tylko bez emocji, Anakinie. Nie wolno mu się denerwować. Przekonaj się tylko, że
faktycznie doszedł do siebie, i wyjdź. A że to ty go znalazłeś, musisz wiedzieć, że miał dużo
szczęścia.
O, tak. Wiedział.
– Tak zrobię, Mistrzyni Vokaro Che – obiecał. – Dziękuję.
Spojrzała na niego badawczo, skinęła głową i się oddaliła. Anakin wygładził tunikę,
otworzył drzwi i wszedł do pokoju. Był dyskretnie oświetlony, tak żeby nie przeszkadzać jego
lokatorowi. Okno, wychodzące na miasto, zasłonięto żaluzjami, które izolowały
rekonwalescenta od gwarnego życia nocnego.
Obi-Wan leżał w łóżku, oparty na stosie poduszek. Włosy i brodę miał w idealnym
porządku, bez śladu krwi. To była przyjemna zmiana. Paskudne rozcięcie na policzku
zniknęło, zostawiając po sobie jedynie cienką różową kreskę. Pozostała część twarzy była
nienaruszona, ale zbyt blada. Od klatki piersiowej w dół ciało Mistrza otulone było kołdrą, ale
wszystko wskazywało na to, że jest w jednym kawałku. Na szafce przy łóżku leżał datapad.
Jeśli czytał, to naprawdę musiało być z nim lepiej.
Obi-Wan się uśmiechnął.
– Anakin.
– Mistrzu – odpowiedział, podszedł do stojącego przy łóżku krzesła i usiadł. – Wiesz,
musimy przestać spotykać się w takich okolicznościach.
– W pełni się z tobą zgadzam – powiedział ze śmiechem Obi-Wan.
– A więc jakie szkody?
– Parę guzów i siniaków – odparł wymijająco Obi-Wan. – Lekkie oparzenia. Skaleczenie
tu czy tam.
Anakin rozsiadł się z założonymi na piersiach rękami i uniósł sceptycznie brew.
– I?
– I naprawdę nie ma o co robić zamieszania – przekonywał Obi-Wan, wiercąc się
niespokojnie. – Nie sądzę, żebym był bliski śmierci. A ty?
– Teraz już nie – zgodził się Anakin. – Ale wszyscy wiedzą, że Mistrzyni Vokara Che to
geniusz. Więc... co jeszcze?
Patrzył rozbawiony, jak sławetny Mistrz Kenobi wije się niby robak tiska na haczyku.
– Wstrząśnienie mózgu – wymamrotał. – Złamana ręka. Złamany bark. Pęknięta
miednica. Cztery złamane żebra i przebite płuco. Ze dwa wewnętrzne narządy trochę
poobijane.
– To wszystko? – prychnął Anakin. – A już myślałem, że to naprawdę coś poważnego. Na
drugi raz będę wiedział, że nie ma co panikować.
Obi-Wan rzucił mu gniewne spojrzenie.
– Przykro mi – powiedział Anakin, szczerząc zęby. – To już na mnie nie działa.
– A kiedykolwiek działało? – odparował Obi-Wan i westchnął. – Nic mi nie jest,
Anakinie. Naprawdę. Dzięki tobie.
Nagle to już nie był temat do żartów.
– Drobiazg, Obi-Wanie. Tylko... proszę, nie rób już więcej takich numerów.
– To znaczy mam nie wlatywać rozpędzonym skuterem prosto w wybuchające bomby? –
spytał Obi-Wan. – No cóż, z całą pewnością będę się starał. W końcu nie chciałbym się
powtarzać.
– Tak, to dobry powód.
W milczeniu wymienili ironiczne uśmiechy.
– Przekazałem twoją wiadomość Mistrzowi Yodzie – odezwał się w końcu Anakin. – Nie
wiem, czy w to uwierzyli, ale...
– O tak – odparł Obi-Wan, poważniejąc. – Uwierzyli, Anakinie. Wysyłają grupę
szturmową na Bothawui, żeby powstrzymać Grievousa. Admirał Yularen został
oddelegowany z „Ducha Republiki” jako najwyższy rangą oficer armii Republiki. Twoim
okrętem flagowym będzie „Zdecydowany”. To jeden z trzech nowych krążowników.
Co? Jego czym?
– Przepraszam. Czy ja usłyszałem: moim okrętem flagowym?
Na twarzy Obi-Wana nie było teraz śladu wesołości. Spojrzenie miał czujne i ostrożne.
– Dobrze usłyszałeś.
Anakin patrzył na niego z niedowierzaniem. Gdyby nie znał Obi-Wana, pomyślałby, że
się boi.
– To niemożliwe. Dopiero co zostałem pasowany na Rycerza Jedi. Nie jestem gotowy,
żeby...
– Więc się przygotuj – przerwał mu Obi-Wan. – Wyruszacie, jak tylko dotrą te statki. Ty,
twoja padawanka i tylu żołnierzy klonów, ilu tylko możemy ci przydzielić. Ze względu na jej
delikatny charakter misja została zakwalifikowana jako ściśle tajna. Wielki Kanclerz ma być
osobiście informowany o jej przebiegu przez Mistrza Yodę. Nikt więcej z rządu o niczym się
nie dowie, dopóki misja się nie zakończy. W taki czy inny sposób. – Zmarszczył brwi, a jego
napięcie zawibrowało w Mocy. – Nie da się przecenić znaczenia tej misji, Anakinie. Po raz
pierwszy od początku wojny spróbujemy wykorzystać element zaskoczenia. Taka okazja
może się nie powtórzyć. To może być nasza jedyna szansa, żeby raz na zawsze pozbyć się
Grievousa.
Serce Anakina waliło tak mocno, że bał się, aby nie połamało mu żeber.
– Yularen to dobry żołnierz. Kto będzie dowodził pozostałymi dwoma krążownikami?
– Rada jeszcze nie zadecydowała.
Oby nie ktoś, kto mógłby się boczyć o to, że dowództwo przydzielono zielonemu
Anakinowi Skywalkerowi.
– A Rex? Dostanę kapitana Reksa?
– Jeśli chcesz.
No pewnie, że chcę, pomyślał. Rex i Pięćset Pierwszy są moi.
– Tak. Poproszę.
– W takim razie ucieszysz się, jak ci powiem, że jest w gotowości – odparł Obi-Wan. –
Kapitan Rex i jego ludzie wyruszą, jak tylko będziesz gotowy.
– A więc wiedziałeś, że chciałbym go wziąć?
Krótki uśmiech. Wzruszenie ramion.
– Oczywiście. Nie mów mi, że jesteś zaskoczony. Przecież cię znam.
Tak, to prawda. Obi-Wan go znał. Nie tak dobrze, jak mu się zdawało, ale całkiem nieźle.
Wciąż oszołomiony tą niespodziewaną nowiną, Anakin rozsiadł się na krześle, wpatrzony w
czarną rękawicę, która okrywała jego protezę ręki.
Dlaczego ja? – zastanawiał się. Mistrz Yoda i inni tak naprawdę mi nie dowierzają. Nigdy
mi nie ufali. Od śmierci Qui-Gona Obi-Wan jest jedynym Jedi, który bronił mnie przed Radą.
Podniósł znów wzrok.
– To ty powinieneś poprowadzić tę misję, Mistrzu. Ty masz doświadczenie, masz...
– Wstrząśnienie mózgu, złamaną rękę, złamaną nogę i tak dalej – przerwał mu
niecierpliwie Obi-Wan. – A przynajmniej miałem parę godzin temu. Nie jestem w formie,
Anakinie. I nie będę jeszcze przez wiele dni. W każdym razie nie na tyle, żeby bez trudu
wytrzymać stres bitewny. A Bothawui prawdopodobnie nie ma tak dużo czasu. Z tego, co
wiemy, Grievous jest już w drodze do układu bothańskiego.
– Wciąż nie udało się ustalić jego położenia?
– Nie – odparł Obi-Wan. – I wolimy nie pytać Bothan, żeby nie narażać ich na
dekonspirację. To znaczy, że lecicie na ślepo, Anakinie.
Anakin uśmiechnął się szeroko. Nie mógł się powstrzymać. Podniecenie szybko
wypierało wątpliwości. Jego własna grupa szturmowa. Tak!
– Mnie to pasuje. Latanie na ślepo to moja specjalność.
Obi-Wan nie odpowiedział uśmiechem. Podźwignął się na łóżku z niepokojem w oczach.
– To nie są żarty, Anakinie! Od tej misji może zależeć los Republiki. Nie możemy oddać
Bothawui Grievousowi i Dooku. W twoich rękach znajduje się życie niezliczonych istot w
całym układzie bothańskim. Czy bitwa w klasztorze na Teth to była zabawa? Wszyscy
żołnierze klony, którzy tam zginęli, wszyscy ludzie Reksa, czy to było zabawne?
Anakin poderwał się, urażony.
– Nie! Oczywiście, że nie!
– Więc traktuj to poważnie!
– Traktuję to poważnie – odparował, oburzony. – Doskonale wiem, jak ważna jest ta
misja, Mistrzu.
W łagodnym świetle na bladej twarzy Obi-Wana zabłysły świeże kropelki potu.
– Czyżby, Anakinie? Na pewno? Mam taką nadzieję dla dobra nas wszystkich. Mam
nadzieję...
Zirytowany, Anakin odwrócił się gwałtownie i poczuł pulsowanie serwomechanizmów w
swojej protezie, kiedy zacisnął palce w pięść.
– Myślisz, że sobie nie poradzę, co? Nawet po Christophsis ciągle patrzysz na mnie jak na
dzieciaka, jak na swojego ucznia. Zasmarkanego Anakina, któremu nie można zaufać.
– Och, nie bądź śmieszny – odburknął Obi-Wan, oddychając ciężko. – To twój własny
strach przez ciebie przemawia, Anakinie. Lepiej go pokonaj, zanim on pokona ciebie.
– Nie boję się! – odciął się Anakin. – Wiem, że sobie poradzę. Wiem, że jestem gotowy.
Zmieniłem się. Nie jestem już tym żółtodziobem, tym padawanem, który dwa razy dał się
złapać na Geonosis. – Uniósł dłoń w rękawicy i zacisnął ją w pięść. – Uwierz mi, Obi-Wanie,
wyciągnąłem wnioski z tamtej lekcji!
– Z tamtej wyciągnąłeś, owszem! – odparł Obi-Wan, mnąc w palcach brzeg kołdry. – Ale
to nie znaczy, że wiesz już wszystko, Anakinie. Jesteś jeszcze młody. Jest jeszcze wiele
rzeczy, których musisz...
Nagle przerwał wykład. Anakin z przerażeniem zobaczył, że twarz jego byłego Mistrza
staje się trupio blada. Lśniące kropelki na czole zamieniły się w strumienie potu. Anakin
poczuł, jak ból przeszywa Obi-Wana niczym zabłąkana, okrutna błyskawica Sithów.
– Mistrzu! – wykrzyknął i dopadł do jego łóżka.
Obi-Wan skulił się na boku, przyciskając kolana do klatki piersiowej i zagryzając dolną
wargę. Anakin chwycił go za ramiona, którymi wstrząsały gwałtowne dreszcze.
– Przepraszam – wymamrotał, podczas gdy Obi-Wan cały czas dygotał. – Nie
powinienem krzyczeć. Nie chciałem tego powiedzieć. Masz rację, muszę się jeszcze wiele
nauczyć. Od ciebie, Obi-Wanie. Nikt inny nie ma dość cierpliwości, żeby mnie uczyć. Żaden
Jedi nie rozumie mnie tak jak ty. Trzymaj się... trzymaj się...
Drzwi komnaty się otworzyły i Vokara Che wpadła do środka jak tornado.
– Co tu się dzieje? Anakinie Skywalker, mówiłam ci, żebyś go nie denerwował! Coś ty
mu powiedział? Co mu zrobiłeś?
– Nic – powiedział Obi-Wan, szczękając zębami. – On nic nie zrobił. To nie jego wina.
Anakinie...
– Jestem tutaj. Przepraszam, ja...
– Odsuń się, nicponiu! – warknęła Vokara Che, odpychając go brutalnie na bok, wściekła
jak nigdy. Aż trudno się było tego spodziewać po takiej łagodnej istocie. – Zejdź mi z drogi!
Oniemiały Anakin wycofał się posłusznie i patrzył tylko, jak Vokara Che przyciska
bladozielony kryształ uzdrawiający do piersi Obi-Wana. Po chwili poczuł w Mocy potężną
falę – żar, światłość i wolę Vokary Che, połączone w jedno. Kryształ pulsował jak
szmaragdowe słońce. Powoli, niechętnie ból Obi-Wana ustępował.
– Już dobrze – odezwała się Vokara Che, znów łagodna, o kojącym głosie i twarzy.
Równie znajoma, co przed chwilą obca. – No już, ty głupi Jedi. Leż spokojnie, Mistrzu
Kenobi. Nie ruszaj się. Śpij.
Obi-Wan westchnął, co zabrzmiało prawie jak jęk.
– Anakinie...
– On już poszedł – powiedziała stanowczo i rzuciła groźne spojrzenie w kierunku
młodego Jedi. – Możesz teraz odpocząć.
Obi-Wan odwrócił głowę na poduszce, marszcząc brwi.
– Nie... nie...
Ignorując rozbudzony na nowo gniew Vokary Che, Anakin przemknął na drugą stronę
łóżka i chwycił Obi-Wana mocno za rękę.
– Nie poszedłem, Mistrzu. Jestem tutaj.
Obi-Wan z trudem otworzył oczy. Były otępiałe, źle zogniskowane.
– Z samego rana spotkasz się z Radą – powiedział zgrzytliwym szeptem. – Ostatnie
instrukcje. Bądź grzeczny. Nie pusz się.
Anakin pokiwał głową.
– Tak, Mistrzu.
Obi-Wan walczył ze sobą, żeby zachować świadomość.
– Możesz pokonać Grievousa, Anakinie. Ja to wiem. Nigdy nie miej wątpliwości, że w
ciebie wierzę.
Anakin wpatrywał się przestraszony w bladą twarz Obi-Wana. To zabrzmiało jak echo
jego matki... jej ostatnie, udręczone słowa...
– Nie będę. Nie mam. Mistrzu...
O mało nie wyskoczył ze skóry, kiedy Vokara Che dotknęła jego ramienia, sięgając
ponad wąskim łóżkiem.
– On nie umiera, Anakinie – powiedziała uzdrowicielka z szorstką sympatią. – Jest
wyczerpany. Zmęczyłeś go. Idź już.
Nie mógł na to nic odpowiedzieć. Każda próba sprzeciwu byłaby niestosowna i
egoistyczna. Zostawił Obi-Wana i ruszył do drzwi...
...za którymi czekała Ahsoka ze zszokowanym wyrazem drobnej, dziecięcej twarzyczki.
– Pora się zbierać – powiedział do niej. – Chodź.
ROZDZIAŁ 9
Opuścił Sale Uzdrawiania, nie oglądając się za siebie. Ahsoka truchtała u jego boku,
milcząca i niepewna.
– Mistrzu Skywalker... Rycerzyku... – odważyła się wreszcie wyszeptać, kiedy jechali
turbowindą do archiwów Świątyni. – Co się dzieje?
Rzucił jej krótkie spojrzenie.
– Mamy misję.
– No... właściwie to sama już na to wpadłam. Ruszamy za Grievousem, tak?
Pokiwał głową.
– Tak.
Przełknęła ślinę.
– Sami? To znaczy tylko ty i ja?
– Ty, ja, kapitan Rex, kupa żołnierzy klonów i trzy krążowniki Jedi. – Jeszcze jedno
krótkie spojrzenie. – Nasz się nazywa „Zdecydowany”.
– Grupa szturmowa? – Ahsoka zachłysnęła się z wrażenie. – Dostaliśmy naszą własną
grupę szturmową?
Popukał ją w czubek głowy.
– Ja dostałem grupę szturmową. Ty możesz się załapać, jeśli będziesz grzeczna.
Podczas gdy turbowinda mknęła w górę Wieży Spokoju, Ahsoka przestępowała z nogi na
nogę, co wyglądało jak coś w rodzaju nerwowego tańca.
– Czy Mistrz Kenobi leci z nami?
Obi-Wan. Jego potworny ból. „Nigdy nie miej wątpliwości, że w ciebie wierzę”.
– Nie.
– Kiepsko wyglądał. Wyjdzie z tego?
– Oczywiście – odparł Anakin z przekonaniem. – Żaden separatystyczny terrorysta nie
może zabić Obi-Wana.
– Naprawdę tak myślisz, Rycerzyku? – spytała cienkim głosikiem. – Czy mówisz tak, bo
się boisz i chcesz się poczuć lepiej?
Gapił się na nią z otwartymi ustami. Skąd ona bierze te teksty?
– Tak myślę, padawanko – odparł z naciskiem. – Zawsze mówię to, co myślę.
Turbowinda zatrzymała się łagodnie i drzwi się otworzyły. Archiwa Jedi zajmowały
prawie jedną trzecią Wieży Spokoju. Turbowinda zawiozła ich do głównego wejścia i do
czytelni, gdzie znajdowały się katalogi kryształów z danymi. Ich przybycie zostało
zauważone przez Jedi, pilnie pracujących nad własnymi projektami, ale nikt nie oderwał się
od pracy, żeby z nimi porozmawiać.
– Siadaj tu – powiedział Anakin, wskazując Ahsoce wolne biurko. – Pomogę ci zacząć, a
potem zostawię cię na trochę.
Usiadła na krześle z niezadowoloną miną.
– Zawsze gdzieś uciekasz, Rycerzyku. Kiedy mnie weźmiesz ze sobą?
– Nigdy – odparł szorstko. – A teraz uważaj.
Westchnęła z rezygnacją, przyglądając się, jak Anakin otwiera bazę danych głównego
archiwum, a następnie przechodzi na tryb prywatny za pomocą swojego osobistego klucza. W
ten sposób tylko członkowie Rady mogli zobaczyć, do których archiwów uzyskano dostęp... i
to było w porządku. Oni byli wtajemniczeni. Po tym, co się stało z danymi na temat Kamino i
po dzisiejszym ataku terrorystycznym nie będę ryzykował, pomyślał Anakin.
– Mistrzu! – pisnęła Ahsoka, kiedy na ekranie pojawił się katalog z informacjami o
Bothawui. Błyskawicznie otrząsnęła się z melancholii. – Czy to tam jest Grie...
– Ani słowa – ostrzegł ją, zaciskając palce na jej ramieniu. – A teraz masz wygrzebać
wszystko, co tylko się da, na temat celu naszej wyprawy, tak żebym mógł rzucić na to okiem,
jak wrócę. Zrobisz to?
Znów znalazła się w stanie pełnej gotowości; wszystkie jej zmysły były wyostrzone. W
ciągu najbliższych tysiącleci mogłaby pewnie stać się całkiem niezłym Jedi. Pod warunkiem
że zdoła ją nieco oszlifować.
– Tak, Mistrzu – odparła. – Możesz mi zaufać.
Spojrzał na nią z ukosa. Czy ja też byłem kiedyś taki młody? – zastanowił się. Czy ja też
byłem taki wpatrzony w Obi-Wana? Chyba nie. Niewolnicy tracili niewinność jeszcze w
kołysce.
– Grzeczna dziewczynka – powiedział i poklepał ją po ramieniu. – Niedługo wrócę. –
Niestety, dodał w myślach. – Gdyby ktoś pytał, co robisz, każ mu porozmawiać ze mną.
Pokiwała głową.
– Tak jest, Mistrzu.
Spokojny, że w Archiwach Ahsoka nie zawędruje zbyt daleko na manowce, wziął
śmigacz z kompleksu doków Świątyni i, kusząc los, popędził w stronę apartamentu Padme.
– Och, Mistrz Anakin! Jak cudownie pana widzieć! – wykrzyknął C-3PO, wytaczając się
chwiejnie na taras. – Zobacz, Artoo-Detoo! Mistrz Anakin tu jest!
Za jego plecami, w rozsuniętych transpastalowych drzwiach apartmentu, stał pękaty,
błękitny robot astromechaniczny, piszcząc i kręcąc kopułką.
Anakin im się przyjrzał. C-3PO potrafił być wylewny i na ogół był, to fakt, ale...
– No, dobra. Co się dzieje?
Zanim android zdążył odpowiedzieć, z sypialni wyszła Padme. Gdy tylko zobaczyła go na
platformie, wyraz napięcia na jej twarzy ustąpił miejsca rozpaczy; wyciągnęła do niego ręce.
– Anakin!
Przeklinając, przepchnął 3PO i omal nie przewrócił R2-D2 w rozpaczliwym pędzie ku
niej.
– O co chodzi? Co się stało?
Nie odpowiedziała, tylko przycisnęła go mocno do siebie, jakby jedno z nich było
umierające. Oddech miała nierówny, tętno przyspieszone. Czuł bicie jej serca na swojej
piersi. A teraz, kiedy trzymał ją w ramionach, kiedy wdychał jej delikatne perfumy, czuł też
głębię jej bólu.
– Przepraszam – wyszeptał. Był tak niespokojny z powodu Obi-Wana, tak zdenerwowany
przez Radę, oszołomiony wiadomością o Bothawui i grupie szturmowej, że ta emocjonalna
kakofonia zagłuszyła w nim wewnętrzny głos, który dawał mu znać, co się dzieje z Padme,
gdy tylko była w pobliżu. – Przepraszam, kochanie. Powinienem wiedzieć, że jesteś
zdenerwowana.
Pokręciła głową i odchyliła się, żeby na niego spojrzeć.
– Nie. Nie. Nic mi nie jest. Co z Obi-Wanem?
– Dochodzi do siebie – odparł. – Padme, widzę, że coś jest nie tak. Co się stało? Powiedz
mi. Cokolwiek to jest, ja to naprawię.
– Och, Anakinie... – przycisnęła gładką dłoń do jego policzka i stanęła na palcach, żeby
go pocałować. – Tak bardzo cię kocham.
– Ja też cię kocham, ale nie dręcz mnie. Co się stało?
Wzięła go za rękę, zaprowadziła na sofę i posadziła koło siebie.
– Właściwie nic takiego. Tylko... Palpatine zabrał mnie i Baila Organę na miejsca
zamachów. – Wzdrygnęła się. – To było okropne. A potem Bail i ja odwiedziliśmy rannych w
centrach medycznych. To było jeszcze straszniejsze. Mężczyźni, kobiety i dzieci, ludzie,
Twi’lekowie, Chalactanie i Sullustanie i... och, z tuzin innych ras. Wszyscy okaleczeni i
oszpeceni, tak bardzo cierpiący... i za co? Za nic! Za to, że wiedli sobie spokojne życie,
nikogo nie krzywdząc, Anakinie. Nikt z nich nie stanowił żadnego zagrożenia dla
Separatystów, a mimo to Separatyści tak ich skrzywdzili. To było drugie Naboo. – Głos jej się
załamał i ukryła twarz na jego ramieniu. – Nie mogę tego znieść. A najgorsze jest to, że nie
widać końca. Czasem myślę, że ta wojna będzie trwać dotąd, aż wszyscy utoniemy we krwi.
– Nie, nie będzie – powiedział, obejmując ją. – Jedi na to nie pozwolą. Ja na to nie
pozwolę. Powstrzymamy rozlew krwi. Obiecuję ci. Powstrzymamy to. – Przycisnął ją do
piersi. – Co temu Palpatine’owi strzeliło do głowy? Przecież te miejsca zamachów nie były
bezpieczne. Mogło być więcej bomb. Nie powinien cię tam zabierać. Nie powinnaś musieć na
to patrzeć, nie powinnaś...
Uwolniła się z jego objęć.
– Przestań.
– Co? – popatrzył na nią z konsternacją. – Co mam przestać? O co ci chodzi?
– Nie lekceważ mnie, Anakinie – odparła i otarła policzki drżącą dłonią. – Nie myśl, że
skoro jestem zdenerwowana i szukam u ciebie pocieszenia, to znaczy, że jestem słaba albo
niezdolna do wypełniania swoich obowiązków.
– Wcale tak nie myślę!
– Nie? – Jej spojrzenie było teraz wyzywające. – Na pewno?
Nie mógł liczyć, że zdoła przed nią cokolwiek ukryć.
– No dobrze, chcę cię chronić. Co w tym złego? Jesteś moją żoną, Padme. Kocham cię i
zrobię wszystko, żebyś była bezpieczna. Czy to zbrodnia?
Pocałowała go – krótki, słodki dotyk jej ust.
– Nie. Oczywiście, że nie. Ale nie jestem tylko twoją żoną, Anakinie. Jestem senatorem
Republiki. Nie mam prawa ukrywać się przed prawdą, choćby była nie wiem jak brutalna i
paskudna.
Zmarszczył brwi.
– A jaka jest prawda?
– Taka, że naszą jedyną nadzieją na wygranie tej wojny było niedopuszczenie do jej
wybuchu. – Uderzyła go delikatnie zaciśniętą dłonią w pierś. – Anakinie, każda sekunda tej
dzisiejszej wyprawy była straszna, widok ofiar tych wybuchów też był straszny. Ale nie
żałuję, że to widziałam. Nie żałuję, że tam poleciałam. Mam pęknięte serce przez tyle
cierpienia, przez widok zniszczeń. A to różnica. Rozumiesz?
Pokiwał powoli głową.
– Tak. Ale czy ty rozumiesz, co ja czuję, widząc, jak się męczysz z tego powodu? Nie
rozumiesz, że twój ból jest moim bólem? Że doprowadza mnie do obłędu świadomość, że
mogło ci grozić niebezpieczeństwo? Padme, gdyby coś ci się stało, chybabym oszalał!
Wzięła go za rękę, tę z krwi i kości, i przycisnęła ją do serca.
– Och, Anakinie... Nie bądź niemądry. Przecież razem się zestarzejemy, kochany. To
znaczy... – Zrobiła zabawną minę. – Prawie razem. Jestem od ciebie o pięć lat starsza, więc
tak naprawdę to ja się wcześniej zestarzeję. Ale chodzi o to, że...
Przycisnął palce w czarnej rękawicy do jej ust.
– Nie – szepnął. – Chodzi o to, że bez ciebie, Padme, jestem nikim. Bez ciebie Anakin
Skywalker nie istnieje.
Patrzył, jak jej oczy się rozszerzają i wypełniają łzami. Patrzył, jak te łzy drgają na jej
rzęsach, po czym spadają, rosząc blade policzki.
– Nie mów tak, Anakinie. Nigdy tak nie mów.
– Dlaczego? To prawda.
Zagryzła usta, starając się odzyskać spokój.
– Zostaniesz dziś? – Nachyliła się i oparła czołem o jego czoło. – Zostań – szepnęła. –
Będziemy istnieć w sobie nawzajem.
– Nie mogę – odparł, nienawidząc się za to. – Nie mogę zostać nawet pięciu minut.
Muszę wracać do Świątyni.
Odsunęła się, a jej oczy nagle posmutniały.
– Wyjeżdżasz.
– Tak. Bothawui znalazło się w niebezpieczeństwie przez Grievousa. Muszę go
powstrzymać. Misja jest ściśle tajna; nie możesz się nikomu przyznać, że o niej wiesz. –
Pomimo cierpienia zdołał się uśmiechnąć. – Padme, dali mi grupę szturmową. I mój własny
krążownik. Nazywa się „Zdecydowany”.
– Rozumiem. – Wstała i odeszła parę kroków, żeby popatrzeć na mieniący się tysiącami
świateł miejski krajobraz. Roboty dyskretnie się oddaliły. Byli sami. – A Obi-Wan?
– Zostaje tutaj. Dosyć mocno ucierpiał.
– Aha.
– Ale będę potrzebował Artoo.
– Weź go – powiedziała. – Oczywiście.
Podszedł do niej i objął ją od tyłu. Nie zatopiła się w nim, jak zwykle. Była taka krucha.
– Moja własna grupa szturmowa, Padme. Wreszcie będę mógł pokazać Radzie, na co
mnie stać. – Nie odpowiedziała. Przytulił ją mocniej. – Nie cieszysz się? Ciesz się ze mną,
kochanie.
– Chciałabym – odparła cicho. – Ale za bardzo się martwię.
– Nie bój się – przekonywał. Odwrócił ją twarzą do siebie. – Nic mi nie będzie, nic...
– Anakinie...
Miała rację. Traktował ją protekcjonalnie. Pocieszał ją, jakby była dzieckiem.
– Przepraszam.
– Och, mój kochany – wyszeptała. – Nie przepraszaj. Uważaj na siebie. I wróć.
Objął dłońmi jej twarz.
– Zawsze. Nigdy cię nie opuszczę, Padme.
Pocałowali się namiętnie... i przytulili mocno, aż wreszcie musiał iść.
„Zdecydowany” był pięknym statkiem.
Stojąc razem z Mistrzem Yodą, admirałem Yularenem i zaprawionym w boju kapitanem
Reksem, Ahsoka patrzyła, jak Anakin dokonuje oględzin nieskazitelnego mostka. Żadnych
przypaleń od blasterów. Żadnych śladów po zwarciach w instalacji elektrycznej. W ogóle
żadnych ran wojennych... ale oczywiście to miało się wkrótce zmienić. Wkrótce mieli spotkać
generała Grievousa i jego bezlitosną armię robotów bojowych.
Poczuła lekki dreszcz strachu. Nie, nie, nie. Nie myśl teraz o tym, mówiła sobie. Jeszcze
nawet nie opuściliśmy orbity. Będzie mnóstwo czasu na myślenie o tym.
Była podekscytowana... no, w pewnym sensie... tym, że znów rusza w bój. Oczywiście
wojna była zła. Nikt przy zdrowych zmysłach jej nie chciał. Ale jeśli trzeba było walczyć, to
przynajmniej ona walczyła po właściwej stronie. Walczyła z siłami Ciemności. Walczyła w
obronie wszystkiego, co Jedi miłowali – a w szczególności Republiki.
Jeśli nie jesteśmy gotowi za nią walczyć, to zasługujemy na to, żeby ją stracić, pomyślała.
Owszem, walczyli w słusznej sprawie... ale to nie znaczyło, że nie mogła w tej walce
zginąć. Nie znaczyło też, że Anakin nie może zginąć. Mnóstwo Jedi już zginęło. Znowu
poczuła znajomy dreszcz strachu. Wysłała w Moc rozpaczliwy apel.
Niech on nie będzie jednym z nich. Obym nie była padawanem, przez którego zginie
Wybraniec.
Jej Mistrz niemal z czułością przesuwał dłonią w rękawicy po wszystkich lśniących,
płaskich powierzchniach mostka swojego flagowego okrętu: stacja skanująca dalekiego
zasięgu, komunikatory, stery, urządzenia taktyczne i atmosferyczne. Wysoka, atletycznie
zbudowana postać w monotonnej czerni, której usta wykrzywiał delikatny uśmiech. Nie
zwracając uwagi na swoją widownię i na wagę misji, obcował w ciszy z nowiuteńkim
krążownikiem. Zupełnie jakby prowadzili jakąś telepatyczną rozmowę. Jakby statek szeptał
mu do ucha swoje tajemnice.
Przyglądała mu się w zdumieniu. Nigdy nie zrozumiem Rycerzyka, myślała. On kocha
maszyny, jakby to były żywe istoty. Nie pojmuję tego. Statek to narzędzie, nic więcej. Jak
można kochać narzędzie? To tak, jakby ktoś żywił uczucia do... do hydroklucza.
Stojący obok niej Mistrz Yoda postukał gimerową laską o pokład. Nie sądziła, żeby był
zły na jej Mistrza, ale trudno było to stwierdzić. Yoda to największa zagadka, z jaką
kiedykolwiek miała do czynienia. Była jednak przekonana, że chociaż jest najwybitniejszym z
żyjących Jedi, to i on musi czuć napięcie.
– Anakinie – odezwał się.
Jej Mistrz odwrócił się, wciąż uśmiechnięty.
– Tak, Mistrzu Yoda?
– Zadowolony jesteś? Wszystko w porządku jest?
– Wszystko jest idealne, Mistrzu – odparł Anakin, uśmiechając się już od ucha do ucha. –
Moje wyrazy uznania dla stoczniowców. Wykonali świetną robotę.
– Zatem skoro zadowolony jesteś, zostawić cię muszę – powiedział Yoda. – A ty do
układu bothańskiego wyruszyć powinieneś.
Anakin natychmiast spoważniał, splótł ręce na plecach i pokiwał głową.
– Tak jest, Mistrzu.
– W stałym kontakcie z nami pozostawać będziesz, Anakinie – polecił Yoda. – Na swojej
ocenie sytuacji polegać musisz, ale niepotrzebnego ryzyka nie podejmuj. Przebiegły Grievous
jest. Odwrócić twoją uwagę próbował będzie. Na jego podstępy i sztuczki przygotowany być
musisz. Niejedna bitwa czekać cię może.
Jeszcze jedno pełne szacunku skinienie głową.
– Tak jest, Mistrzu.
Yoda spojrzał na admirała Yularena.
– Znaczenie tej misji pan rozumie, admirale. Nic więcej do dodania ja ani Rada nie
mamy. Niech Moc będzie z wami.
Yularen się ukłonił. Ten opanowany, zamknięty w sobie weteran, który nie bał się ukąsić,
kiedy było trzeba, stanowił idealną przeciwwagę nieokiełznanego Anakina.
– I z panem, Mistrzu Yoda.
– Mistrzu...
Yoda spojrzał znów na Anakina.
– Ostatnie pytanie masz?
– Prośbę – odparł Anakin. – Kiedy będziesz się widział z Obi-Wanem, przekaż mu,
proszę, że dziękuję i... że go nie zawiodę.
Ahsoka poczuła, jak napięcie Yody opada.
– O tym wie on, Mistrzu Skywalker – powiedział niemal łagodnie. – Tak jak i Rada Jedi
wie.
Ahsoka była uczennicą Rycerzyka od niedawna, ale szybko się zorientowała, że on i Rada
często się ścierali. Wśród padawanów krążyła nawet plotka, że postawił im się już przy
pierwszym spotkaniu. W wieku dziewięciu lat przeciwstawił się Radzie Jedi! Niewiarygodne.
Czy teraz wsparcie członków Rady miało dla niego jakieś znaczenie? Czy obchodziło go, co
myślą? Czy też liczyła się dla niego tylko opinia Obi-Wana?
Nie wiem, pomyślała. Nie potrafię go rozgryźć. Czasem jest dla mnie równie wielką
zagadką, jak Yoda.
– Dziękuję, Mistrzu – powiedział Anakin, nie zdradzając się ze swoimi uczuciami. –
Niech Moc będzie z tobą.
Yoda pokiwał głową.
– I z tobą. Żegnaj... i udanych łowów.
Sędziwy Mistrz Jedi się oddalił, a załoga „Zdecydowanego”, wykonując krótkie, zwięzłe
rozkazy admirała Yularena, rozpoczęła przygotowania do opuszczenia orbity. Anakin
odwrócił się w stronę Reksa.
– Twoi żołnierze są gotowi do walki, kapitanie?
Rex pokiwał głową, jak zwykle spokojny, w nieskazitelnej zbroi i ze świeżym meszkiem
blond włosów, mieniących się w światłach mostka.
– Tak jest, generale. Są dobrze przygotowani. Będzie pan z nich dumny.
Ahsoka poczuła dreszcz żalu. Stracili tak wielu ludzi z Legionu Pięćset Pierwszego w
klasztorze na Teth. Oddział został uzupełniony nowymi klonami, ale zgranie ich wszystkich
wymagało czasu.
Mam nadzieję, że ci nowi zostaną na dłużej, pomyślała. Strata własnych ludzi jest zbyt
bolesna.
Poważna twarz Anakina rozchmurzyła się.
– Nie wątpię, kapitanie. Rex...
– Tak, generale?
– Cieszę się, że tu jesteś. Nie chciałbym mierzyć się z Grievousem bez ciebie.
Rex się nie uśmiechnął, bo to byłoby niestosowne. Pokiwał tylko głową, a w jego
czarnych oczach pojawił się ciepły blask.
– To zaszczyt móc znowu służyć pod pańskim dowództwem, generale. A teraz, za
pozwoleniem, jeśli nic więcej nie mogę dla pana zrobić, to wrócę do moich ludzi. Wprawdzie
są gotowi, ale przygotowań nigdy za wiele.
– Oczywiście – odparł Anakin. – Możecie odejść, kapitanie.
Ahsoka z trudem pohamowała uśmiech, kiedy przechodząc obok, Rex puścił do niej oko.
Mostek tętnił już życiem. Jego załoga pozajmowała stanowiska, kanały łączności huczały
od rozmów między statkiem flagowym Anakina i podległymi mu „Nieustraszonym” i
„Pionierem”.
– Mistrzu Skywalker – odezwał się Yularen, odwracając się. Chociaż był admirałem,
protokół nakazywał mu podporządkować się przedstawicielowi Rady Jedi. Chyba że
wspomniany przedstawiciel zrobiłby coś głupiego – na przykład zapomniał usunąć
transponder wroga. Wtedy dostawał po uszach jak każdy szeregowy pilot. – Wszystkie
stanowiska meldują gotowość. Komandorzy Vontifor i Isibray także meldują gotowość.
– Doskonale, admirale – powiedział Anakin. Głos miał spokojny. Wydawał się niemal
idealnie obojętny. Tak jakby stał na tym mostku już setki razy; jakby był dowódcą grupy
bojowej od lat. Całe życie. – Kiedy uzna pan za stosowne, proszę opuścić orbitę i obrać kurs
na układ bothański.
– Zrozumiałem – odparł Yularen. – Ster...
– Aha, admirale...
Zaskoczony, Yularen wyciągnął rękę w kierunku sternika.
– Tak, Mistrzu Skywalker?
– Jak tylko opuścimy Coruscant, proszę ustawić satelity komunikacyjne na maksymalne
wzmocnienie sygnału i monitorować rozmowy na wszystkich częstotliwościach, nawet te
bardzo niewyraźne, aż do odwołania. I proszę polecić „Nieustraszonemu” i „Pionierowi”,
żeby zrobili to samo.
Yularen zawahał się i odchrząknął.
– To pochłonie dużo energii.
Anakin skinął głową.
– Wiem. Mimo wszystko proszę to zrobić. Mam dziwne przeczucie, że nasz przyjaciel
Grievous jest w figlarnym nastroju.
Yularen był wystarczająco doświadczony, żeby wiedzieć, że nie należy dyskutować z
„dziwnymi przeczuciami” Jedi. A tego Jedi w szczególności.
– Oczywiście – powiedział i skinął na oficera przy komunikatorach.
Korzystając z zamieszania na mostku, Ahsoka niepostrzeżenie pociągnęła Anakina za
rękaw.
– Co to znaczy: dziwne przeczucie? – spytała ledwo słyszalnym szeptem. – Wiesz o
czymś, o czym ja nie wiem, Ryce... Mistrzu?
Spojrzał na nią surowo.
– Rzeczami, o których ja wiem, a ty nie, padawanko, można by wypełnić koreliański
frachtowiec. Albo dwa.
Dobra, w porządku. Po co te złośliwości?
– Tak jest, Mistrzu – mruknęła.
Zmiękł.
– Słyszałaś, co powiedział Mistrz Yoda. Grievous jest przebiegły. Wiemy już, że
Separatyści przeniknęli przez system bezpieczeństwa Coruscant. A ta misja jest wprawdzie
ściśle tajna, ale trudno jest ukryć trzy nowiutkie republikańskie krążowniki. W dodatku duża
część załogi stoczni to cywile. Cywile łażą po kantynach i czasem za dużo piją. A kiedy za
dużo piją to za dużo gadają.
– O nas?
Wzruszył ramionami.
– Może. A może jestem przesadnie ostrożny. Ale wolę być przesadnie ostrożny, niż dać
się zaskoczyć.
A więc było ich dwoje.
– Tak jest, Mistrzu.
Mostek „Zdecydowanego” okalał szeroki transpastalowy iluminator. Skwapliwie
pozostawiając Yularenowi pełnienie honorów, Anakin wycofał się i stanął przed jego taflą. Po
chwili wahania Ahsoka dołączyła do niego, żeby popatrzeć na wspaniałe, rozświetlone
Coruscant.
Poczuła nagły niepokój. Czy widzę je po raz ostatni? Nie chcę, żeby tak było. Pragnę je
zobaczyć jeszcze wiele razy. Nie chcę zginąć.
Zawstydzona, spojrzała ukradkiem na Anakina. Spodziewała się, że on wie, o czym
myślała. Spodziewała się wykładu, reprymendy. Tymczasem zobaczyła na jego twarzy wyraz,
który ją zaszokował, jakiego nigdy by się nie spodziewała – potworny, bolesny, zastygły żal.
Tak dręczący, tak rozdzierający, że poczuła się, jakby przeszyła ją lodowa włócznia.
Wydawało się, że Anakin zupełnie nie dostrzegał jej obecności. W tym momencie istniało
tylko Coruscant.
Czy on widzi coś, czego ja nie widzę? – zastanawiała się. Czy wie, że nie wrócimy? Czy
on się żegna z planetą? Czy ja też powinnam się pożegnać?
Nie mogła go o to zapytać. Ta nagła, niespodziewana rozpacz i jej się udzieliła; wypełniła
jej gardło palącymi łzami. Patrzyła wilgotnymi oczami, jak Anakin wyciąga swoją ludzką
rękę i przyciska dłoń do iluminatora. Coruscant rozszczepiło się na kawałki pomiędzy jego
szeroko rozstawionymi palcami.
A potem planeta uleciała w dal, kiedy grupa szturmowa opuściła orbitę.
Zbyt zmęczony, żeby chociaż głośno jęknąć, Bail Organa wrócił z Senatu do zacisza
swojego pustego apartamentu. Rozpoznanie głosu i obraz siatkówki oka potwierdziły jego
tożsamość – zewnętrzne drzwi się rozsunęły, a kiedy przestąpił przez próg i znalazł się w
przedpokoju, zapaliły się światła.
– Zredukuj o jedną czwartą – polecił, krzywiąc się.
Oświetlenie osłabło. Odetchnął z ulgą, rozpiął i zdjął ciemnozielony płaszcz i przewiesił
go przez oparcie krzesła. Potem zrzucił buty, ściągnął skarpetki i włączył odtwarzanie
zapisanych wiadomości.
Tylko jedna. Od jego żony Brehy.
Bail poczuł bicie serca, patrząc na hologram jej pięknej twarzy.
– Nie martw się, B., nic się nie dzieje – powiedziała. Jej obraz miotał się i tracił spójność.
Pewnie burze jonowe gdzieś między Alderaan a Coruscant; zawsze powodowały zakłócenia
w łączności galaktycznej. – Chciałam ci tylko powiedzieć, że myślę o tobie. Oglądałam
relację z Senatu na HoloNecie. Wyglądałeś na zmęczonego. Wysypiasz się? Pewnie nie.
Kładź się spać, ważniaku. Spróbuję cię złapać jutro.
Obraz zamrugał i zaniknął zupełnie. Rozpaczliwie tęskniąc za żoną, przeszedł boso po
grubym dywanie, żeby popatrzeć na fantazyjny spektakl świateł, jaki stanowiło Coruscant w
nocy. Nie – nad ranem. W porze, kiedy normalni ludzie śpią.
Od terrorystycznych ataków Separatystów minęły już trzy dni i miasto, jak się wydawało,
wróciło do normy. Mniej więcej. Oczywiście wprowadzono pewne zmiany. Zniszczone
budynki sądowe były wciąż niedostępne; cały czas trwało szacowanie szkód. Toczące się
sprawy zostały zawieszone, a nowe czekały w kolejce, aż zostaną wybrani i zaprzysiężeni
nowi urzędnicy sądowi i przygotowane tymczasowe lokale. A to okazało się niełatwym
zadaniem... Coruscant było tak zatłoczonym miastem. Ten sam problem dotyczył rozmaitych
urzędników rządowych, którzy przeżyli ataki, ale stracili swoje biura. Trwała teraz
nieprzyzwoita walka o biurka, aparaturę holowideo i wszelkiego rodzaju elementy
wyposażenia.
No i oczywiście wprowadzono wyjątkowe, wielosektorowe środki bezpieczeństwa,
zaproponowane w większości przez niego i Padme. Dlaczego tylko oni, jako jedyni z całej
Komisji Bezpieczeństwa, byli zdolni do podjęcia szybkiej decyzji? Pozostali członkowie
komisji wydawali się sparaliżowani. Cały pieprzony Senat był sparaliżowany, tak jakby
sukces Separatystów zaraził wszystkich inercją. No, prawie wszystkich. Senatorom z planet
znajdujących się na linii frontu nie brakowało energii. Burzyli się przeciwko Dooku i jego
sojusznikom, burzyli się przeciwko Jedi, którym zarzucali, że nie potrafią ich obronić, i
zwracali się do Wielkiego Kanclerza, domagając się błyskawicznego, bezkrwawego
rozwiązania. A kiedy Palpatine tłumaczył, że wygranie wojny wymaga czasu, i kiedy robił to,
co musiał – nakładał na te planety dodatkowe podatki, żeby pokryć coraz większe koszty
kontrofensywy przeciw Separatystom – natychmiast burzyli się przeciwko niemu.
Pozostali senatorowie – ci z planet niedotkniętych jeszcze wojną – starali się udawać, że
nic się nie dzieje, i narzekali, że nowe procedury bezpieczeństwa ograniczają ich wolność.
Miał ochotę zostawić ich razem z ich gderaniem i wrócić do domu, do Brehy.
Ale oczywiście nie mógł tego zrobić. Co by się stało z Republiką, gdyby każdy senator
się poddawał, kiedy tylko sprawy przybierały nieciekawy obrót? Padme się nie poddawała.
Ona się oburzyła, wygrażała nierobom pięściami, ganiła ich za lenistwo, wzywała do
odpowiedzialności. A oni słuchali. Jak mogliby ją lekceważyć? To ona była młodziutką
królową, która przeciwstawiła się Federacji Handlowej i wygrała. To ona była tą senator,
która stawiła czoło zabójcom, żeby przemówić w imię pokoju. I to ona walczyła na Geonosis
ramię w ramię z Jedi.
No i była bliską przyjaciółką Wielkiego Kanclerza Palpatine’a.
Więc, jakkolwiek niechętnie, słuchali Padme... i, choć nie do końca, pewne rzeczy
udawało się przeprowadzić.
Posępny, przygnębiony Bail odwrócił się od okna i podszedł do barku. Spokój i solidna
dawka ognistej koreliańskiej brandy. Może to pomoże mu się zrelaksować.
Z kieliszkiem w dłoni, rozgrzany przez brandy, postawił butelkę na stoliku i zanurzył się
w swoim ulubionym głębokim fotelu. Miał ochotę porozmawiać z Brehą, posłuchać jej
łagodnego głosu i uleczyć swoje rany jej uśmiechem. Ale na Alderaanie było teraz
przedpołudnie i Breha na pewno przebywała w lokalnym parlamencie, gdzie zajmowała się
sprawami ich ludu. Bez tego on nie mógłby siedzieć na Coruscant. Los Alderaana spoczywał
w jej rękach.
A los Republiki spoczywa w moich, pomyślał.
No, nie tylko jego... chociaż w takie dni jak ten można było tak pomyśleć. Jak Palpatine
sobie z tym radził? Jak znosił rozpaczliwe żądania tych wszystkich planet, które oczekiwały
od niego wybawienia? Człowiek mniejszego formatu już dawno by się załamał. Palpatine
jednak wytrzymywał presję. W pewien sposób wydawało się nawet, że mu to służy, całkiem
jakby świadomość, że jest potrzebny, dawała mu siłę. Ten człowiek był nadzwyczajny.
Nie wiem, gdzie bylibyśmy bez niego, pomyślał.
Dolał sobie brandy. Sącząc ją powoli, patrzył na nigdy niezasypiające miasto. Powinien
coś zjeść. Nie jadł od kilkunastu godzin, a brandy na pusty żołądek to świetny przepis na
kłopoty. Był jednak zbyt zmęczony, żeby się ruszyć. Przymknął oczy... zaczął łagodnie
zapadać w sen...
...i nagle ocknął się gwałtownie i z łomoczącym sercem, kiedy komunikator w
wewnętrznej kieszeni jego tuniki, komunikator, o którym nawet Breha nie wiedziała, zaczął
natarczywie piszczeć.
ROZDZIAŁ 10
W pokoju unosił się zapach brandy – kieliszek wysunął się z bezwładnych palców Baila,
a zawartość wylała się na dywan. Za oknem mrok nieba ustępował pierwszym promieniom
słońca; zuchwały splendor krzykliwej coruscańskiej nocy zmieniał się w dyskretne oblicze,
które planeta przybierała za dnia.
Drżącą ręką wyciągnął piszczący komunikator i potwierdził przyjęcie wiadomości.
Pikanie ustało. W apartamencie zapanowała cisza – tak całkowita, że słyszał bicie własnego
serca. Pot zrosił mu skórę. Oddychał z trudem, a między oczami czuł kłujący ból.
Zabrał komunikator do sypialni i podłączył go do małego czytnika danych, który trzymał
w stojącej przy łóżku szafce na drobiazgi. Było to stare alderaańskie urządzenie, sfatygowane
i przestarzałe, niewarte uwagi. Tak w każdym razie wyglądało z zewnątrz. W środku zostało
zmodyfikowane, udoskonalone do niespotykanego poziomu zaawansowania. Na ekranie
czytnika pojawiła się seria pozornie przypadkowych znaków. Odkodowywanie ich musiało
być wykonane ręcznie. Algorytm dekodowania Bail znał na pamięć od lat.
Według umowy proces przesyłania wiadomości z komunikatora do czytnika powodował
jej automatyczne wymazanie. Po otrzymanej informacji nie pozostawał żaden ślad. Podobne
zabezpieczenie zastosowano w czytniku danych. Bail miał dokładnie pięć minut na
odszyfrowanie pobranego komunikatu. Potem znikał on także z tego urządzenia.
To również było częścią umowy.
Wiadomość była zbyt ważna, żeby ryzykować pomyłkę, zapisał więc nieskładną
sekwencję symboli staromodnym piórem na staromodnym flimsiplaście. Jego informator
byłby pewnie przerażony, widząc to, ale na szczęście nie mógł ani tego zobaczyć, ani nic na
to poradzić. Bail zaś nie mógł sobie pozwolić na błąd. Zresztą flimsiplast można było spalić, a
wówczas jego bazgroły przepadną na zawsze, niedostępne dla wścibskich spojrzeń.
Kiedy wiadomość została odkodowana, Bail utkwił w niej wzrok. Czy to prawda? Czy to
mogła być prawda? Dyskrecja była dewizą jego tajemniczych sprzymierzeńców, paranoja ich
religią. Mogli się przecież mylić. A Jedi z pewnością by o tym wiedzieli, z pewnością...
Nie próbuj ich teraz oceniać, powiedział sobie. Albo im ufasz, albo nie.
Włączył swojego robota domowego.
– W salonie jest rozlane brandy. Posprzątaj to, a potem przygotuj mi śniadanie.
– Tak, proszę pana – odparł robot i się oddalił.
Bail tymczasem połączył się z apartamentem Padme.
– Przykro mi, proszę pana – oświadczył jej nadgorliwy android protokolarny. Sądząc po
głosie, wydawał się wręcz urażony. Nawet wyglądał na urażonego. Jak to możliwe? –
Obawiam się, że moja pani jeszcze nie wstała. Może zechce pan spróbować o bardziej
rozsądnej...
Ten pieprzony robot próbował z nim dyskutować?
– Chyba nie dosłyszałeś mojego nazwiska – powiedział, powoli tracąc nad sobą
panowanie. – Mówi senator Bail Organa i moja sprawa nie może czekać.
Podczas gdy android protokolarny się wahał, w tle odezwał się znajomy głos:
– Threepio? Co się dzieje?
Android się odwrócił.
– Och, pani Padme, bardzo przepraszam. Właśnie próbowałem wytłumaczyć senatorowi
Organie, że pani...
– Bail? – powiedziała Padme, która pojawiła się na ekranie, odpychając androida. – O co
chodzi? Co się stało?
Prawdopodobnie spała równie krótko jak on, ale nie było tego po niej widać. Padme
zdawała się mieć nieograniczoną wytrzymałość.
– Przepraszam, że niepokoję cię o tak wczesnej porze, pani senator, ale mam dzień
wypełniony spotkaniami, a muszę skonsultować z tobą pewne analizy taktyczne. Czy
możemy się spotkać za, powiedzmy, pół godziny? Wpadnę do ciebie.
Nie odpowiedziała od razu. W jej oczach widniało pytanie... ale nie zadała go. Niezwykła
kobieta.
– Do mnie? Dobrze – odparła w końcu. – Oczywiście. – Głos miała spokojny, ale w
twarzy dostrzegł napięcie. Był pewien, że ona dostrzegła w nim to samo. – Za pół godziny.
Kiedy wideorozmowa się zakończyła, poczuł ogromną ulgę. Przeczytał odkodowaną
wiadomość jeszcze trzy razy, żeby upewnić się, że dobrze ją zapamiętał, a następnie spalił
arkusik i spłukał popiół w kuchennym zlewie. Potem wziął prysznic, ubrał się, połknął w
biegu śniadanie i wyruszył w kierunku apartamentu Padme.
Pół godziny to niewiele czasu, żeby się ubrać i coś zjeść, ale Bail nie zawracałby jej
głowy tak wcześnie, gdyby sprawa nie była pilna. Nie zwracając uwagi na
rozgorączkowanego i rozbieganego Threepio, Padme przyspieszyła swoją poranną toaletę,
prędko zjadła jajecznicę, którą podał jej android, a potem stanęła na platformie dokującej
swojego apartamentu i czekała na niespodziewanego gościa.
Coś go wystraszyło. Coś poważnego.
Nie nastrajało jej to zbyt optymistycznie. Bail Organa był odważnym, zaradnym
człowiekiem. Jeśli on był zdenerwowany – a był, bo widziała niepokój w jego oczach –
mogło to oznaczać jedynie kolejne kłopoty dla Coruscant. Lub jakiejś innej części Republiki.
Tak jakby nie mieli dość kłopotów.
Jednak na pewno nie chodziło o Anakina. Jej mężowi nie stało się nic złego, a to
znaczyło, że będzie mogła ze spokojem przyjąć wieści, jakie przyniesie Bail, niezależnie od
tego, jakie okażą się fatalne. Nie było większego nieszczęścia niż to, które mogło spotkać
Anakina.
Oczywiście nie miała od niego żadnych wiadomości. Nie docierały do niej jakiekolwiek
pogłoski ani z HoloNetu, ani od pracowników senatu na temat konfliktu w układzie
bothańskim lub w jego okolicach. Gdyby krążyły jakieś plotki, wiedziałaby o tym.
Mówi się, że brak wiadomości to dobra wiadomość, myślała. Ja uważam, że brak
wiadomości to męka, ale Obi-Wan z pewnością powiedziałby mi, gdyby coś było nie tak.
Przynajmniej tak się jej wydawało, mimo że nie obracali się w tych samych kręgach. Stali
się, praktycznie rzecz biorąc, obcy dla siebie nawzajem – chociaż jednocześnie byli ze sobą
nierozerwalnie związani.
– Przepraszam – powiedział na powitanie Bail. – Nie wiedziałem, do kogo się zwrócić.
Jak zawsze przed światem prezentował nieskazitelne oblicze. Niezwykle zadbany, ubrany
konserwatywnie – ucieleśnienie elegancji. Pracowali jednak razem już na tyle długo, że
Padme potrafiła dostrzec, co kryje się pod tą gładką powierzchnią. Nie pomyliła się w trakcie
ich krótkiej wideorozmowy – Bail był zaniepokojony.
Spróbowała uspokoić go uśmiechem.
– Nie masz za co przepraszać, Bail. A jeśli coś jest nie w porządku, to naprawimy to.
Bail zostawił swój śmigacz bezpiecznie zadokowany i przeszli do salonu, gdzie C-3PO
podał herbatę, po czym się ulotnił. Obserwując ukradkiem kolegę, Padme aktywowała tryb
prywatny swojego apartamentu, który automatycznie uruchamiał urządzenia nasłuchowe,
odmawiał wstępu ewentualnym gościom i odrzucał wszelkie przychodzące połączenia z
wyjątkiem Anakina, Palpatine’a i powiadomień z Senatu.
– Usiądź – powiedziała i sama wybrała swój ulubiony fotel. – Nikt nam nie będzie
przeszkadzał. Powiedz mi, Bail, co się stało.
Bail po chwili wahania usiadł na sofie. Był wyraźnie nieswój. Siedział na samym
brzeżku, z rękami na kolanach.
– Wszedłem w posiadanie pewnych informacji – zaczął. – Ze źródła, które jest pewne,
ale... powiedzmy, niekonwencjonalne. Informacje te mają wielką wagę dla Republiki... i dla
Jedi. Poproszono mnie, żebym przekazał im to, czego się dowiedziałem.
Sięgnęła po kubek z herbatą i upiła łyczek, marszcząc brwi.
– Jeśli to sprawa Jedi, to dlaczego przychodzisz z tym do mnie? Powinieneś rozmawiać z
nimi.
Nie zwracając uwagi na swoją herbatę, pokręcił głową.
– Ja ich nie znam, Padme. A przynajmniej nie tak dobrze. Nie tak jak ty. A oni nie znają
mnie. Wątpliwe, żeby uwierzyli w to, co mam im do powiedzenia. Zwłaszcza biorąc pod
uwagę okoliczności.
– Chodzi o twoje... niekonwencjonalne źródło?
– Właśnie. – Jakby nie mógł usiedzieć w miejscu, wstał i zaczął krążyć między sofą a
oknem. – Oczywiście niewykluczone, że Jedi już o tym wiedzą. Ale jeśli nie... jeśli są w
niebezpieczeństwie i nie zdają sobie z tego sprawy... – Przycisnął pięść do ust, jakby starał się
powstrzymać niekontrolowany wybuch. Taki zewnętrzny objaw wewnętrznego wzburzenia
był do niego zupełnie niepodobny. – Padme – powiedział i odwrócił się gwałtownie twarzą do
niej. – Słyszałaś kiedyś o Sithach?
Sithowie. Sama nazwa przyprawiała ją o dreszcze. Dwukrotnie ich knowania omal nie
doprowadziły do jej śmierci. A ze względu na krzywdę wyrządzoną Anakinowi, zabójstwo
Qui-Gon Jinna i cierpienia Naboo pod okupacją Federacji Handlowej Sithowie zyskali jej
dozgonną nienawiść.
Ale nie mogła powiedzieć o tym Bailowi. Jako nieletnia królowa Naboo obiecała
Mistrzowi Yodzie, że nigdy nie wyjawi tego, czego się o nich dowiedziała. Ponowiła tę
obietnicę wobec Obi-Wana podczas rozpaczliwego lotu z Geonosis na Coruscant, kiedy
usłyszała rzeczy nieprzeznaczone dla jej uszu. Błyskawica Sithów. Dooku. Straszliwa zdrada.
Tak więc prawie bez wyrzutów sumienia spojrzała na Baila Organę i okłamała go po raz
drugi.
– O Sithach? Nie. A o co chodzi? Kim... lub czym oni są?
– Nie wiem dokładnie – odparł, speszony. – Aż do dzisiaj ja też o nich nie słyszałem.
Wypiła następny łyk herbaty.
– A co powiedział ci twój informator?
– Że oni planują atak, który zniszczy Jedi.
Poczuła dreszcz zimna, a potem falę gorąca.
– Jesteś pewien?
Bail usiadł znowu na sofie.
– Nie przekręciłem wiadomości, jeśli o to ci chodzi. Padme, proszę cię... Bez ciebie nic
nie zrobię. Jesteś przyjaciółką Jedi, ich zaufanym sojusznikiem. Jeśli mnie poprzesz, jeśli za
mnie poręczysz przed nimi, to...
– To też ci zaufają? – Chociaż była głęboko zaniepokojona jego informacją, musiała się
uśmiechnąć. – Przyjaciel mojego przyjaciela jest moim przyjacielem?
Jego uśmiech był równie przelotny.
– Coś w tym stylu.
Sithowie. Anakin powiedział jej o nich tyle, ile sam wiedział. Nigdy się do tego nie
przyznał, ale zauważyła, że się ich obawia. Wiedziała, że wciąż opłakuje śmierć Qui-Gon
Jinna. I wiedziała, że blizny, które zostały mu po przegranej z Dooku, nie są tylko fizyczne.
Ale Anakin bał się nie tylko o siebie. Bał się o Republikę, o galaktykę, o to, co się stanie, jeśli
zwycięży mrok, jeśli Sithowie wygrają swoją potajemną wojnę z Jedi.
Niezależnie od mojej obietnicy Anakin chciałby, żebym się w to włączyła, pomyślała.
Skinęła głową.
– Dobrze.
Gryząc czubek kciuka, Bail patrzył, jak Padme zdejmuje z półki swój prywatny
komunikator i wybiera kanał Świątyni Jedi.
– Mówi senator Amidala. Chciałabym rozmawiać z Obi-Wanem Kenobim.
Co do jednego Bail miał rację – Jedi uważali ją za sojusznika. Jej prośba została
natychmiast spełniona.
– Senator Amidala? Tu Obi-Wan Kenobi. W czym mogę pomóc?
Wydawał się zaskoczony. Podejrzliwie ostrożny.
– Mistrzu Kenobi, czy mógłby mi pan poświęcić nieco czasu? Wyniknęła pewna sprawa i
chciałabym zasięgnąć pańskiej rady.
– Oczywiście – odparł po chwili. – Czy życzy sobie pani przylecieć do Świątyni, czy...
– Byłabym wdzięczna, gdyby zechciał pan przylecieć do mnie do domu – wtrąciła
szybko. – Najlepiej teraz, jeśli panu pasuje.
– Naturalnie, pani senator. Będę jak najszybciej.
– Dziękuję, Mistrzu Kenobi – powiedziała i zakończyła połączenie.
Bail wpatrywał się w nią zdumionymi oczami.
– Tak po prostu? Wystarczy, że pstrykniesz palcami i Jedi już biegną?
Uniosła brew.
– Czy nie dlatego do mnie przyszedłeś, Bail?
– No... tak, chyba tak, ale nie myślałem... nie wiedziałem... – Pokręcił głową. – Jestem
pod wrażeniem.
– Daj spokój – odparła. – Może potrafię ściągnąć tu Obi-Wana, ale nie mogę go zmusić,
żeby ci uwierzył.
– A ty mi wierzysz? – spytał, przyglądając jej się uważnie.
– Wierzę, że według ciebie istnieje realne zagrożenie. – Wzruszyła ramionami. – To mi
wystarczy. Mogę cię na chwilę przeprosić? Wyjdę na zewnątrz i poczekam na Obi-Wana.
– Oczywiście.
– Dobrze. – Uśmiechnęła się. – Może spróbujesz uporządkować myśli, zanim się tu zjawi.
Zebrać argumenty. Wprawdzie masz znakomitą reputację, ale wiem z pewnego źródła, że
akurat ten Jedi nie przepada zbytnio za politykami.
– A jednak dla ciebie robi wyjątek?
– Czasami – przyznała i zostawiła Baila z tą myślą, a sama wyszła poczekać na byłego
Mistrza Anakina.
Przyleciał przeciętnym śmigaczem ze Świątyni. Posadził go obok eleganckiego, drogiego
pojazdu Baila ze swobodną biegłością, która przywodziła na myśl kunszt Anakina, i z
pośpiechem, który zdradzał niecierpliwość – lub niepokój. Kiedy zeskoczył na taras, Padme
pospieszyła mu na spotkanie.
– O co chodzi? – spytał. – Czy ma pani jakieś wiadomości od Anakina?
Od Anakina? Popatrzyła na niego.
– Nie. Dlaczego miałabym mieć wiadomości od Anakina? On i ja... przecież dałeś jasno
do zrozumienia... nawet nie wiem, gdzie Anakin jest, Obi-Wanie.
Na jego twarzy pojawiły się pomieszane emocje: rozgoryczenie, ulga, irytacja,
niepewność. Po chwili jednak zastąpiło je znajome opanowanie.
– Przepraszam za to nieporozumienie, pani senator. Myślałem, że... przez komunikator
wydawała się pani zaniepokojona i... – Spojrzał na jej rękę na swoim ramieniu.
– Martwisz się o niego, prawda? – zapytała, pozostawiając rękę w tym samym miejscu. –
Czy on ma kłopoty?
Blada twarz Obi-Wana lekko się zaróżowiła.
– Padme, nie mogę... nie wypada mi... – Pokręcił głową. – Nie mogę.
– Czego nie możesz? – spytała łagodnie i cofnęła rękę. – Przyznać, że się martwisz?
Przede mną możesz. Ja nie jestem Yodą. Nie jestem Mace’em Windu. Nie uważam, że troska
o kogoś jest czymś złym. Czy Anakin ma kłopoty?
Nie liczyła, że odpowie. Spodziewała się raczej, że kilkoma chłodnymi, starannie
dobranymi słowami pokaże pani senator, gdzie jej miejsce. Był w tym dobry. Ale tak się nie
stało. Niespodziewanie zobaczyła, jak znów na krótką chwilę zsuwa się jego maska Jedi.
Zauważyła, że pod niewzruszoną powierzchownością jest targany konfliktami w równym
stopniu, co Anakin. W oczach Obi-Wana dostrzegła potrzebę rozmowy, wymiany myśli,
świadomości, że nie jest osamotniony w swoich lękach.
– On... jest na misji – powiedział wreszcie. – Nie mogę ci powiedzieć, gdzie ani co to za
misja. Okazała się jednak trudniejsza, niż zakładaliśmy. Myśleliśmy, że do dzisiejszego
poranka dotrą jakieś wieści od niego... ale nie mamy nic.
Poczuła łomot swojego serca.
– Jest ranny?
– Nie – odparł szybko i zdecydowanie. – Tylko... ma trudności. To ważna misja, bardzo
wiele zależy od jej powodzenia. Powinienem być tam razem z nim. To źle, że musi mierzyć
się z nią sam, ale moje rany... nie mogłem.
Takie nieskładne mówienie było zupełnie niepodobne do Obi-Wana. Przecież właśnie
jego jasność umysłu w obliczu niebezpieczeństwa tak bardzo imponowała Padme. I chociaż
nie przebaczyła mu całkiem ingerencji w jej życie, poczuła przypływ litości.
Przy wszystkich różnicach między nami jedno nas łączy, pomyślała. Oboje kochamy
Anakina i zawsze będziemy go kochać.
– To nie twoja wina, Obi-Wanie. Nie opuściłeś go. Przecież sam omal nie zginąłeś.
Chociaż... – Przyjrzała mu się od stóp do głów. – Wygląda na to, że rehabilitacja przyniosła
nadzwyczajne rezultaty.
Zbył to wzruszeniem ramion.
– Uzdrowiciele ze Świątyni są bardzo uzdolnieni. Padme, po co mnie tu wezwałaś?
Obejrzała się przez ramię.
– Mam gościa, Obi-Wanie. To senator Bail Organa z Alderaan. Twierdzi, że otrzymał
informacje o planowanym ataku na was... ze strony Sithów.
Między jednym oddechem Obi-Wana a drugim coś się zmieniło. Padme to wyczuła.
Zauważyła, jak ciepło jego człowieczeństwa błyskawicznie zamienia się w lód. Powietrze
wokół nich aż trzeszczało od energii. W hangarze na Naboo, kiedy stanęła oko w oko z
czerwono-czarnym Sithem; w sypialni swojego apartamentu, kiedy ledwo uniknęła śmierci z
ręki łowczyni nagród Zam Weseli; na arenie na Geonosis, kiedy patrzyła na potworną,
mechaniczną śmierć, czuła to samo – Jedi.
Cofnęła się, a po skórze przeszły jej ciarki.
– Nic mu nie powiedziałam. Wszystkiego, co wie, dowiedział się od swojego informatora.
– Jakiego informatora? – spytał Obi-Wan. – Co dokładnie wie senator Organa?
– Musisz sam go o to zapytać – odparła. – Przyszedł do mnie dlatego, że Jedi nie znają go
zbyt dobrze. I jeszcze dlatego, że mi ufa i wie, że wy też mi ufacie.
Obi-Wan pozornie nie zareagował, ale jego sroga postawa zelżała. Padme minęły
dreszcze.
– A ty mu ufasz? – spytał łagodnie.
– Tak. To dobry człowiek, Obi-Wanie. Kocha Republikę. Pracuje dla jej bezpieczeństwa
równie ciężko, jak każdy z Jedi.
W przejrzystych błękitnych oczach Obi-Wana pojawił się cień drwiny.
– To polityk, Padme.
Uniosła brew.
– Tak jak ja. Czy to nie największy problem, jaki masz ze mną?
Największy problem? Nie. Odpowiedź pojawiła się na jego twarzy, równie czytelna jak
na holobillboardzie, ale nie wypowiedział jej na głos.
– Jesteś kimś więcej niż tylko politykiem – powiedział zamiast tego, a jego oczy
rozświetlił słaby uśmiech. – I oboje o tym wiemy.
– Komplement? – odparła, udając zaskoczenie. – Następnym razem mnie uprzedź, Obi-
Wanie, żebym mogła wcześniej usiąść.
Nie połknął haczyka.
– To dziwne, ale teraz, jak o tym myślę, Padme, uświadamiam sobie, że zetknęłaś się z
Sithami tyle samo razy, co ja – mruknął, marszcząc brwi. – Tak jakby byli tobą
zainteresowani w równym stopniu, co nami.
Przeszył ją dreszcz. Och, nie. Proszę, niech to nie będzie prawda.
– Nie mów takich rzeczy.
– Czy takie zagrożenie – ciągnął z przepraszającym spojrzeniem – wydaje ci się
prawdopodobne?
– Nie znam szczegółów – odparła, porzucając mroczne myśli. – Nie znam tego jego
informatora. Ale cokolwiek by o tym sądzić, Obi-Wanie... znam Baila wystarczająco dobrze,
żeby wiedzieć, że niełatwo go wystraszyć. I nie jest naiwniakiem, który uwierzy w pierwszą
lepszą historyjkę.
– Rozumiem – powiedział Obi-Wan i westchnął. – No dobrze, Padme. Posłuchajmy
zatem, co senator Organa ma nam do powiedzenia.
– Nazywają siebie Przyjaciółmi Republiki – wyjaśnił senator z Alderaana. – Po raz
pierwszy skontaktowali się ze mną jakieś cztery lata temu. W tym czasie rząd Alderaana
prowadził negocjacje z Chandrilą w sprawie wspólnych interesów przy eksploatacji złóż na
Aridusie. Rodzina mojej żony ma kontakty w sektorze korporacyjnym, korzystaliśmy z
niektórych przy tym projekcie. Informacje przekazane przez nich pozwoliły uniknąć
dyplomatycznej i humanitarnej katastrofy, która wstrząsnęłaby nie tylko Alderaanem i
Chandrilą, ale także kilku innymi ważnymi układami planetarnymi Republiki.
Obi-Wan wpatrywał się w niego, marszcząc brwi.
– I zrobili to dlatego, że są przyjaciółmi Republiki?
Błysk w oczach Organy zdradził, że dosłyszał nutkę powątpiewania w głosie Jedi, ale nie
zareagował na nią.
– Także dlatego, że bezpośrednio odczuliby skutki skandalu, który byłby nieunikniony,
gdyby projekt wydobycia złóż był realizowany zgodnie z planem.
Ach, tak. Oczywiście.
– Innymi słowy, powodował nimi osobisty interes.
– Nie przeczę, że korzyść własna była istotnym czynnikiem – przyznał ugodowo Organa.
– Ale prawdą jest również, że ich interwencja pozwoliła ocalić wiele istnień, a wiele innych
uchronić przed utratą środków do życia. – Wzruszył ramionami. – W końcu instynkt
samozachowawczy to nie grzech.
Może i nie, ale jako motyw działania przyćmiewał blask altruistycznej aureoli.
– Zakładali, że pan również kierować się będzie własnym interesem?
– Liczyli, że nawet gdyby zasady moralne nie były dla mnie wystarczającą motywacją, to
użyję moich politycznych wpływów, żeby uniknąć skandalu, który zaszkodziłby mojej
dynastii. Zapewniam pana jednak, Mistrzu Kenobi, że gdyby zasady moralne wymagały
narażenia mojej rodziny i kontaktów na publiczne potępienie, nie wahałbym się ani chwili.
Zbyt wiele istnień od tego zależało.
Ciekawe wyznanie, pomyślał Obi-Wan. Czy ten człowiek jest na pewno typowym
politykiem? Rada Jedi uważa go za przyjaciela, ale w dzisiejszych czasach trudno być
czegokolwiek pewnym. Zaufanie stało się luksusem.
– Nie przypominam sobie, żebym słyszał cokolwiek o tej cudem zażegnanej
dyplomatycznej katastrofie.
Organa uśmiechnął się ponuro.
– Sprawa została załatwiona na najwyższym szczeblu, z zachowaniem pełnej dyskrecji.
Gdyby wyciekły jakieś szczegóły, do dzisiaj uprzątalibyśmy polityczne brudy.
Doprawdy? No cóż, to niewątpliwe potwierdzenie tego, co Jedi wiedzieli o
kompetencjach i wpływach Organy.
– A zatem, senatorze, zgrabnie rozwiązał pan trudną sytuację. Gratuluję. Ale niech mi
będzie wolno zauważyć, że jeden mynock plagi nie czyni.
Organa nachylił się do przodu, zaciskając pięści tak mocno, że aż mu zbielały kłykcie.
– Mistrzu Kenobi, proszę. Niech mi pan choć trochę zaufa. Ci Przyjaciele Republiki
udowodnili swoją przydatność jeszcze pięciokrotnie od czasu naszego pierwszego spotkania.
To były... sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego Alderaana. Nie zamierzam wchodzić w
szczegóły, ale zapewniam pana, że dobrze przysłużyli się mnie i mojej dynastii. A co za tym
idzie przysłużyli się także Republice. Z tego, co wiem, nie tylko mnie pomagali. Proszę
wybaczyć, że nie mogę podać więcej szczegółów, ale to, co powiedziałem, jest prawdą. Czy
jest pan gotów uwierzyć mi na słowo?
– Oczywiście, że jest gotów, Bail – odezwała się Padme, przerywając wreszcie milczenie.
Jej ciepły głos był mylący; pod tą słodyczą kryło się niebezpieczne ostrze. – Obi-Wan wie, że
Jedi nie mają lepszego przyjaciela od ciebie. Jestem pewna, że nie zapomniał, jak broniłeś
Zakonu w Senacie przed niesprawiedliwymi oskarżeniami Quarrena o porywanie dzieci.
Nie, Obi-Wan nie zapomniał, ale tamta sprawa nie miała żadnego wpływu na obecną
sytuację. Rzucił jej karcące spojrzenie: „Nie naciskaj mnie, Padme”. Potem pokiwał głową i
zwrócił się do Organy.
– Pański stosunek do Jedi jest dobrze znany w Zakonie, senatorze – powiedział
powściągliwie. – Proszę nie traktować moich obaw jako symptomów podejrzliwości.
– Nie traktuję – zapewnił Organa. – W dzisiejszych czasach zachowanie ostrożności leży
w interesie nas wszystkich, Mistrzu Kenobi.
– Obi-Wanie – odezwała się Padme tonem raczej perswadującym niż rozkazującym. –
Czasy są mroczne, to prawda, ale niektórzy przyjaciele pozostają przyjaciółmi do końca.
Wierzę, że Bail jest jednym z nich.
Czyżby Padme odkryła nieufność, jaka zapanowała ostatnio w Radzie Jedi? Ciekawe...
Obi-Wan odwrócił się znowu w stronę Organy.
– Senatorze, przyjmuję pańskie zapewnienie, że ci ludzie, kimkolwiek są, udowodnili, że
są przyjaciółmi Alderaana i ich informacje w tym względzie są wiarygodne. Na jakiej
podstawie uważa pan jednak, że są równie wiarygodni w innych kwestiach?
Organa rzucił przepraszające spojrzenie Padme i wyprostował się na krześle.
– To wam się nie spodoba – uprzedził.
Obi-Wan przełknął ślinę. Masz rację, pomyślał. Już mi się to nie podoba, a jeszcze prawie
nic nie wiem.
– Pozwoli pan, senatorze, że sam to ocenię.
Powoli, ostrożnie dobierając słowa, Organa przedstawił pozostałe informacje, które
przekazał mu jego tajemniczy informator. Pewne ściśle tajne dane dotyczące przebiegu
wojny, jak choćby fakt, że stworzenie armii klonów zlecił nieznany Jedi i że Anakin
Skywalker omal nie zginął z ręki upadłego Jedi, hrabiego Dooku. Że zdrajca w bakurańskim
rządzie odpowiadał za unicestwienie przez Grievousa całego Synodu Rządzącego i że w
trakcie misji na Christophsis ulubiona zabójczym Dooku, Asajj Ventress, o mało nie zabiła
dwóch rycerzy Jedi.
Padme wpatrywała się w Organę.
– Ale, Bail... dlaczego nigdy o tym nie wspominałeś? Komisja Bezpieczeństwa powinna
wiedzieć... Kanclerz Palpatine powinien wiedzieć, że doszło do naruszenia...
– Nie mogłem ci nie powiedzieć. Ani nikomu. Wybacz, Padme – odparł Organa
usprawiedliwiająco. – Przed laty dałem tym ludziom słowo, że nigdy nie ujawnię ich
istnienia. Jak mógłbym odpłacić im zdradą za wszystko, co zrobili? Przekazali mi te
informacje jako dowód szczerych intencji, żeby pokazać, że ich siatka wywiadowcza jest
rozległa i precyzyjna. Że jeśli dostarczą mi wiadomości na temat Separatystów, to mogę
uwierzyć w ich prawdziwość.
– No tak, w teorii to brzmi dobrze – zastanowiła się Padme. – Ale, Bail...
– Czy powiedzieli komuś jeszcze? Czy mogli storpedować nasze wojenne wysiłki,
upubliczniając pewne informacje? – przerwał jej Organa. – Nie. Starają się mi tylko pomóc.
Nam pomóc. Znowu. I musimy im na to pozwolić. Bo jeśli się nie mylą, a nigdy dotąd się nie
mylili, to stawka jest wyższa niż kiedykolwiek.
To musiało być prawdą, jeśli sprawa dotyczyła Sithów. Wstrząśnięty Obi-Wan spojrzał
chmurnie na swoje splecione palce. Potem podniósł wzrok.
– Jak wygląda pański układ z tymi ludźmi, senatorze? Spotyka się pan z nimi?
Organa pokręcił głową.
– Nie. Nigdy ich nie widziałem, nigdy nie rozmawiałem z żadnym z nich. Ich wiadomości
dostaję w formie tekstowej, zaszyfrowane. Krótkie, zakodowane komunikaty, wysyłane na
zabezpieczony komunikator, który dali mi podczas tej historii z Aridusem. Ale sam nie mogę
się z nimi skontaktować. Oni nie pracują dla mnie, Mistrzu Kenobi. Po prostu, jeśli dowiadują
się o czymś, o czym i ja według nich powinienem wiedzieć, donoszą mi o tym. To wszystko.
Nieźle.
– Darzy ich pan wyjątkowym zaufaniem, senatorze. I teraz oczekuje pan ode mnie tego
samego.
– Myśli pan, że tego nie wiem? – spytał Organa. – Biorąc jednak pod uwagę, jakie
informacje znalazły się w ich posiadaniu, czy można im się dziwić, że tak zazdrośnie strzegą
swojej tożsamości? Czy można mieć do nich pretensje, że bronią się tak, jak potrafią?
Nie, nie można. A w płomiennej mowie Baila Organy nie było żadnego fałszu. Senator z
Alderaana wierzył w każde wypowiedziane przez siebie słowo. Tylko... czy to wystarczy?
Głęboko poruszony, Obi-Wan przeniósł wzrok z Organy na Padme.
Ona mu ufa, pomyślał. Tak jak ufała Qui-Gonowi i Boss Nassowi. Tak jak ufała swojej
intuicji, kiedy czuła, że za Separatystami stoi Dooku, mimo że Mace i Ki-Adi-Mundi się z nią
nie zgadzali. Wtedy się nie myliła. Muszę po prostu uwierzyć, że teraz też się nie myli.
Spojrzał znów na Organę.
– A teraz ci pańscy niezidentyfikowani, tajemniczy przyjaciele ostrzegli pana o ataku na
Jedi ze strony Sithów. Tak, senatorze – dodał, gdy Organa spojrzał na Padme. – Pańska
koleżanka mi o tym wspomniała. Chciała się upewnić, że wysłucham pana z należytą uwagą.
Zatem słucham.
Organa wstał i podszedł do panoramicznego okna. Sztywny i napięty, popatrzył w dal, w
kierunku Świątyni Jedi. Po chwili odwrócił się ze ściągniętą twarzą.
– Chce mi pan zatem powiedzieć, że oni istnieją, ci Sithowie? Rzeczywiście istnieją?
Obi-Wan się zawahał. Jeśli powie mu prawdę... jeśli wyjawi temu człowiekowi jeden z
największych sekretów Jedi, a jego informacje okażą się fałszywe...
Tyle że Organa już znał prawdę. Poznał sekret. No, przynajmniej jego część.
A fragmentaryczna wiedza bywa niebezpieczna. Jeśli spróbuję go zbyć, zbagatelizować
to, co słyszał, potraktować jak plotki, to czy mi uwierzy? – zastanawiał się. Wątpię. Raczej
będzie próbował dowiedzieć się więcej na własną rękę. A to byłoby dużo bardziej
niebezpieczne... dla nas wszystkich. Nie mam wyjścia. Muszę powiedzieć mu prawdę.
Mógł jedynie mieć nadzieję, że Yoda i Rada by się z nim zgodzili.
ROZDZIAŁ 11
– Tak, senatorze – powiedział cicho. – Sithowie naprawdę istnieją.
Organa wpatrywał się w niego, zupełnie jakby spodziewał się zaprzeczenia. Wreszcie
pokiwał głową.
– A więc przynajmniej wiemy, że mój informator nie mylił się w tej kwestii. Ilu ich jest?
Kim są ich przywódcy? Chyba mają jakieś imiona?
Obi-Wan nie śmiał spojrzeć na Padme.
– Nie znamy prawdziwej tożsamości ich przywódców. Wiemy tylko, że istnieją.
– I rzeczywiście stanowią zagrożenie dla Jedi?
Było już za późno, żeby się wycofać.
– Oni zagrażają, nie tylko Jedi, ale całej galaktyce. Każdej żywej istocie, rozumnej czy
nierozumnej, i nawet takiej, która dopiero się urodzi.
Teraz to Organa był wstrząśnięty.
– Mówi pan poważnie?
– Tak. Nie mogę nic więcej zdradzić – odparł Obi-Wan, dostrzegając w tym ironię losu. –
Muszę pana prosić, żeby uwierzył mi pan na słowo.
Ironia losu nie uszła też uwagi Organy, ale jego słaby uśmiech szybko zniknął.
– Jeśli Sithowie stanowią takie zagrożenie, Mistrzu Kenobi, dlaczego nigdy o nich nie
słyszałem? Jestem przewodniczącym senackiej Komisji Bezpieczeństwa. Powinienem o tym
wiedzieć.
W jego ciepłym głosie słychać było teraz nutkę irytacji, cień gniewu, który maskował
głębszy lęk. Obi-Wan zaakceptował to, samemu zachowując spokój.
– Sithowie żyją w cieniu Ciemnej Strony, senatorze. Jedi sądzili, że od dawna ich nie ma;
że zostali pokonani tysiąc lat temu.
– Doprawdy? – parsknął drwiąco Organa. – Zatem wygląda na to, że Jedi byli w błędzie.
– Bail – wtrąciła się Padme. – To nie w porządku.
– Nie w porządku? – spytał Organa. Jego ciemne oczy rzuciły iskry. – Powiem ci, co jest
nie w porządku, Padme. Nie w porządku jest to, że Jedi wiedzieli o zagrożeniu, przy którym
Separatyści wyglądają jak podwórkowe łobuziaki, i nie uznali za stosowne poinformować o
tym Senatu! Właśnie takie arbitralne, autokratyczne decyzje są pożywką dla nieufności i
uprzedzeń co do Jedi na Zewnętrznych Rubieżach! A czasem nawet bliżej. Nie może tak być.
Musimy współpracować jako równorzędni partnerzy. W przeciwnym razie poniesiemy
klęskę.
Padme podniosła się z fotela i zrobiła krok w jego stronę.
– Bail, proszę. Uspokój się i...
– Uspokoić się? – powtórzył. – Nic z tego. Jestem wściekły, Padme. Ty nie jesteś? O
czym jeszcze nam nie mówią? Co jeszcze wiedzą, o czym ty i ja powinniśmy się dowiedzieć
jako przedstawiciele społeczeństwa i członkowie Komisji Bezpieczeństwa? I o czym
Palpatine powinien wiedzieć jako legalnie wybrany Wielki Kanclerz Republiki? Nie widzisz,
co się tu dzieje? Chociaż może się to wydawać nieprawdopodobne, Jedi stawiają siebie ponad
prawem.
– Nieprawda, Bail – zaprzeczyła żarliwie Padme. – Jedi umierają w obronie prawa.
– Przynajmniej umierają z otwartymi oczami! – odciął się ostro Organa. – Ilu niewinnych
ginie w nieświadomości, dlatego że Jedi nie są szczerzy i uczciwi?
Obi-Wan wstał. Głupi byłem, pomyślał. Przychylny czy nie, to jest polityk, człowiek z
zewnątrz, i nigdy tego nie zrozumie. Powinienem posłuchać własnego rozumu: nigdy nie
należy im ufać.
– Senatorze, nie rozwiążemy tej sprawy tu i teraz. Wrócę do Świątyni i zrelacjonuję ją
Radzie Jedi. Do czasu, kiedy zapadnie decyzja co do dalszych działań, prosiłbym bardzo,
żebyście oboje...
– Nie odchodź – powiedziała Padme i chwyciła go za rękę. – Mistrzu Kenobi, proszę,
zaczekaj. – Odwróciła się w stronę Organy. – Bail, przepraszam. Ja wiem o Sithach. Wiem o
nich od dziesięciu lat.
Obi-Wan popatrzył na nią, zaskoczony. Chociaż właściwie po Geonosis nie powinno go
nic dziwić. Ale Padme nie miała żadnego interesu w tym, żeby cokolwiek Organie
powiedzieć. Uroczyście przyrzekła Jedi, że jej wiedza na temat Sithów pozostanie tajemnicą.
– Padme...
– Wszystko w porządku, Obi-Wanie – rzuciła szybko. – Naprawdę.
Łatwo było coś takiego powiedzieć, ale wyraz twarzy Organy wcale nie wskazywał, że
wszytko jest w porządku.
– Od dziesięciu lat? – powtórzył drętwo senator. – Jak...
– To oni stali za inwazją na Naboo – wyjaśniła. – I to Sithowie stoją za wojną z
Separatystami. Bail, musisz posłuchać Obi-Wana. On wie, co mówi. Jest jedynym Jedi od
tysiąca lat, który zmierzył się z Sithem w walce na śmierć i życie... i przeżył.
– Wiedziałaś – powiedział Organa, wciąż oszołomiony. – Więc dlaczego milczałaś?
Padme...
– Zaufaj mi, Bail – poprosiła niepewnym głosem. – Są gorsze rzeczy niż milczenie.
– Na przykład niewspominanie o takim wrogu jak Sithowie?
Uniosła podbródek.
– Rozumiem. Nie uważasz, że to hipokryzja?
– Nie jestem hipokrytą!
– Czyżby? A kto zataił ważne informacje przed Komisją Bezpieczeństwa? Przed
senatem? Przed Palpatine’em? A może sama sobie wymyśliłam to, co przed chwilą mówiłeś o
Bakurze i o Christophsis, i o klonach?
Twarz Organy stężała.
– To co innego.
– Jasne, wszyscy hipokryci tak mówią! – warknęła. – Zawsze mają jakieś wytłumaczenie,
dlaczego zasady ich nie obowiązują!
Patrzyli na siebie w milczeniu, ciężko oddychając, niczym dwoje przeciwników
toczących pojedynek na miecze świetlne, którzy na chwilę zastygli w bezruchu. Obi-Wan
westchnął. To naprawdę był błąd, pomyślał. Yoda obedrze mnie ze skóry.
– Senatorowie...
Padme przerwała mu uniesioną władczo ręką.
– Bail – powiedziała już spokojniej. – Masz swoje powody, żeby nie mówić nikomu o
swoich Przyjaciołach Republiki. Według ciebie te powody są słuszne i chcesz, żebym je
uszanowała. Więc dlaczego nie możesz uszanować decyzji Jedi, i mojej decyzji, o
nieujawnianiu istnienia Sithów?
Organa skrzyżował ręce na piersiach z nachmurzoną miną.
– Myślisz, że nie widzę podobieństwa? Widzę. Ale, Padme, jest jeszcze kwestia skali.
Mówimy tutaj o bezpieczeństwie całej naszej galaktyki, a nie tylko...
– Wiem o tym – odparła, przysunęła się bliżej i położyła nieśmiało rękę na jego ramieniu.
Był taki wysoki, taki imponujący, a ona wydawała się przy nim taka mała. Ale tylko
fizycznie. Duchem była wielka. – Właśnie dlatego, że galaktyce grozi niebezpieczeństwo ze
strony Sithów, popieram taki sposób postępowania Jedi. Bail, ja widziałam, do czego oni są
zdolni. Uwierz mi, tylko Jedi mogą sobie z tym poradzić. Chyba nie twierdzisz, że wiesz, jak
pokonać wroga, który żyje i oddycha Ciemną Stroną Mocy? Albo że Palpatine wie?
– Oczywiście, że nie. Ale Palpatine powinien być przynajmniej poinformowany, że...
– Został poinformowany – przyznała niechętnie Padme. – Kiedy przyleciał na Naboo na
pogrzeb Qui-Gona oraz na oficjalne pojednanie i podpisanie traktatu między naszym ludem a
Gunganami. On też się zgodził, że istnienie Sithów należy utrzymać w tajemnicy.
Organa otworzył szeroko oczy ze zdumienia, ale szybko się otrząsnął.
– To było wtedy. Ale teraz sytuacja się zmieniła, Padme. I skoro prowadzimy wojnę z
tymi Sithami, to...
– Co zyskamy, szerząc strach i zamęt, jeśli tak niewiele o nich wiemy? – argumentowała
Padme. – Skoro nie możemy sobie poradzić nawet z Separatystami? A może twierdzisz, że
taka wiadomość nie wywołałaby paniki?
Organa zawahał się, po czym pokręcił głową.
– Nie, tego nie twierdzę.
– A zatem?
Popatrzył na nią, wyraźnie rozdarty między urazą i skruchą.
– Jak to jest, że potrafisz wzbudzić we mnie poczucie winy, chociaż wiem, że moje
pretensje są uzasadnione?
Uśmiechnęła się figlarnie, rozpraszając resztki jego gniewu.
– To dar.
– Rozumiem – powiedział, ochłonąwszy. – Dla ciebie dar, dla mnie przekleństwo. –
Wzruszył ramionami. – Cóż mam powiedzieć, Padme? Boję się.
– Jeśli to ci pomoże – odparła ze zrozumieniem – nie jesteś w tym osamotniony.
Obi-Wan popatrzył na nią. Boi się o Anakina, pomyślał. Ja zaś jak głupiec pozwoliłem,
żeby moje obawy rozwiązały mi język. Powinienem sam się obedrzeć ze skóry.
– Senatorowie...
Organa się odwrócił.
– Mistrzu Kenobi... – Pełna skruchy mina ustąpiła miejsca chłodniejszym, bardziej
powściągliwym oznakom żalu. – Proszę mi wybaczyć. Poniosło mnie. Powinienem posłuchać
własnej rady. Tylko współpracując i ufając sobie nawzajem, możemy mieć nadzieję na
wygranie tej wojny. Nawet jeśli Jedi robią wszystko po swojemu, co często może być
niezrozumiałe dla kogoś z zewnątrz, nikt nie poświęca się bardziej dla dobra Republiki. Nie
wątpię w to.
Obi-Wan skinął głową z aprobatą. To jednak wciąż polityk, pomyślał. Nie można mu do
końca ufać.
– Dziękuję, senatorze. Doceniam pańskie wsparcie.
Organa nie był głupi. Potrafił rozpoznać brak entuzjazmu w głosie. Padme również.
– Słuchajcie – powiedziała stanowczo. – Chyba możemy się zgodzić co do tego, że
wszystkim nam zależy na ocaleniu Republiki, prawda? W takim razie dokończmy to, co
zaczęliśmy. W tej chwili liczy się tylko to, w jaki sposób powstrzymać Sithów przed
zadaniem ciosu Jedi i, co za tym idzie, Republice.
Pomimo swoich obaw Obi-Wan nie mógł powstrzymać lekkiego uśmiechu. Co to za
niezwykła młoda kobieta – mądra ponad swój wiek, obdarzona wyjątkowymi zdolnościami
dyplomatycznymi.
– Tak – przyznał cicho. – Tylko to się liczy.
Pokiwała z zadowoleniem głową.
– Proponuję zatem, żebyśmy ponownie usiedli i dokończyli tę rozmowę, mając ten
problem na uwadze.
Zajęli znowu miejsca, wszyscy troje zakłopotani i wytrąceni z równowagi. Gniew zawsze
pozostawiał po sobie uczucie skrępowania.
– Senatorze Organa – zaczął Obi-Wan – czy może mi pan dokładnie powtórzyć to, co
przekazał panu pański informator?
Organa zabębnił palcami o poręcz fotela.
– Obawiam się, że nie było tego zbyt dużo. Przede wszystkim ostrzeżenie o spisku
Sithów, mającym na celu zniszczenie Jedi. Wzmianka o planecie o nazwie Zigoola. I wyraźna
prośba, żebym poinformował was o niebezpieczeństwie. Świadczy to o tym, że sytuacja jest
krytyczna. Nie ryzykowaliby zdemaskowania, gdyby było inaczej.
– Zigoola? – powtórzyła Padme, marszcząc brwi. – Nigdy o niej nie słyszałam. A ty, Obi-
Wanie?
– Nie – odparł. Ale z drugiej strony nie słyszał też o Kamino. W końcu to jest duża
galaktyka. Przy odrobinie szczęścia powinien znaleźć jakieś informacje na temat tej planety w
archiwach Świątyni.
Chyba że, jak w przypadku Kamino, ktoś wykasował dane.
Na samą myśl o grzebaniu w archiwach zrobiło mu się niedobrze. Przestań, skarcił się w
myślach. Masz już wystarczająco dużo problemów na głowie, żeby prosić się o następne.
– Jeśli Sithowie potrafili ukrywać przed Jedi swoje istnienie przez tysiąc lat – powiedział
Organa – to znaczy, że są mistrzami machinacji. Czy byliby zdolni do tego, żeby ukryć całą
planetę?
– Obawiam się, że nie jestem upoważniony do roztrząsania tej kwestii – odparł Obi-Wan,
wstając. – Senatorze, jak już mówiłem, należy tę sprawę przedstawić Mistrzowi Yodzie i
Radzie. Będę tak dyskretny, jak tylko to będzie możliwe. Wiem, jak ważne jest dla pana
zachowanie anonimowości pańskich informatorów.
– Bardzo ważne, Mistrzu Kenobi.
– A tymczasem, jeśli tamci ponownie się z panem skontaktują, prosiłbym, żeby pan
bezzwłocznie przekazał mi wszelkie nowe informacje.
Organa zacisnął usta, ale pokiwał głową.
– Dobrze.
– Dziękuję, senatorze. Mógłby pan porozmawiać na ten temat z Mistrzem Yodą, jeśli
wyrazi takie życzenie?
– Tak... – odparł powoli Organa. – Musi pan jednak zrozumieć, Mistrzu Kenobi, że nie
powiem mu nic ponad to, co powiedziałem panu, gdyby to miało narazić na szwank moje
relacje z tymi ludźmi. Co sami wam powiedzą, zależy tylko od nich. Ale ja dałem im moje
słowo.
Cudownie, pomyślał Obi-Wan. Najpierw Dex, teraz Bail Organa. Wygląda na to, że
kolekcjonowanie opornych informatorów wchodzi mi w nawyk.
– Oczywiście, senatorze. Nie moglibyśmy od pana wymagać, żeby nadużył pan ich
zaufania.
– Dobrze wiedzieć – powiedział oschle Organa. – Zechce pan mnie poinformować, jak
tylko czegoś się pan dowie, Mistrzu Kenobi?
– Jeśli tylko będę mógł – odparł Obi-Wan. – Chociaż nie mogę nic obiecać. Niemniej
dziękuję panu, senatorze. Wiem, że opowiedzenie mi o tym nie było łatwe.
Organa wzruszył ramionami.
– Spełniłem jedynie życzenie mojego informatora. To wszystko.
– Naturalnie. – Obi-Wan się zawahał. To mu się nie spodoba, ale muszę to załatwić,
pomyślał. – Senatorze, najlepiej by było, gdyby zapomniał pan o wszystkim, co pan dzisiaj
usłyszał. Proszę pozwolić Jedi zająć się to sprawą. I nigdy, przenigdy proszę z nikim nie
rozmawiać na temat Sithów. Nie sposób przecenić zagrożenia, jakie stanowią.
Organa uśmiechnął się półgębkiem.
– To miło, że pan o mnie myśli, Mistrzu Kenobi, ale... potrafię zadbać o własne
bezpieczeństwo.
Twarz Obi-Wana przybrała posępny wyraz.
– Mój dawny Mistrz, Qui-Gon Jinn, myślał tak samo. To był wspaniały człowiek i
wspaniały Jedi, a mimo to Sithowie go zabili.
– Rozumiem – odparł po chwili Organa. – Ja... nie wiedziałem o tym.
– Mało kto o tym wie. Byłbym wdzięczny za dyskrecję.
Organa skinął głową.
– Oczywiście.
– Przepraszam na chwilę, Bail. Odprowadzę Mistrza Kenobiego do jego śmigacza –
powiedziała Padme. – Zaraz wrócę.
Na zewnątrz ruch powietrzny nad Coruscant osiągnął swój poranny szczyt. Wraz z nim
wzmógł się panujący na niebie hałas i uderzenia strumieni powietrza. Obi-Wan stanął przy
swoim skromnym, funkcjonalnym pojeździe i odwrócił się w stronę Padme. Podmuch wiatru
rozwiał mu płaszcz.
– Nie wiedziałem, że ty i senator z Alderaana jesteście takimi dobrymi przyjaciółmi.
W jej oczach pojawił się cień dezaprobaty.
– Od prawie dwóch lat współpracujemy w różnych komisjach senackich. Łączą nas
wspólne cele i brak przyzwolenia na niezdecydowanie i niewydolność. Przyjaźnię się też z
jego żoną Brehą.
Tym sposobem zgrabnie go usadziła, ale był zawiedziony. Wolałby, żeby Padme wdała
się w nierozważny romans, niż usychała z tęsknoty za nieosiągalnym Anakinem. A nie miał
wątpliwości, że usycha – potrafiła znakomicie maskować swoje uczucia, on jednak był Jedi...
i znał ją całkiem dobrze.
– Rozumiem – powiedział. – Padme, lepiej by było, gdybyś nie mówiła mu o Sithach.
– Można mu zaufać.
Mam nadzieję, pomyślał.
– Najprawdopodobniej okaże się, że to fałszywy alarm, ale cieszę się, że zwróciłaś się z
tym do mnie – wyznał, odsuwając na razie tę sprawę na dalszy plan. – Wiem, że nie zawsze...
się zgadzaliśmy, ale darzę cię ogromnym szacunkiem, Padme. Mam nadzieję, że o tym wiesz.
Powinnaś wiedzieć, że w razie jakichś kłopotów zawsze możesz się do mnie zwrócić.
Nie odpowiedziała, tylko zapatrzyła się na miejski krajobraz. Jej wzrok spoczął na
widocznej w oddali Świątyni, tak pięknie wyglądającej w blasku słońca.
-. Tak – odezwała się w końcu. – Bardzo na to liczę.
– A przy okazji... – dodał Obi-Wan, wsiadając do swojego śmigacza – nie
podziękowałem ci jeszcze za pomoc w sprawie porwania małego Hutta. Twoja interwencja
okazała się bardzo skuteczna.
Nie zrobiłam tego dla ciebie, pomyślała. Zrobiłam to dla Anakina.
Nie wypowiedziała tych słów na głos, ale i tak je usłyszał. Dostrzegł nagie uczucie na jej
twarzy.
– Nieważne, dla kogo to zrobiłaś, Padme – powiedział życzliwie. – Ważne, że to
odmieniło sytuację. Każdego dnia zmieniamy bieg wydarzeń. Anakin jest dziś tym, kim jest,
dzięki temu, że poznał ciebie. Za to zawsze będę ci wdzięczny.
Zamrugała, trochę za szybko.
– Dziękuję.
Nie powinien już o nic pytać... ale w jej oczach było coś, co sprawiło, że poczuł się
odpowiedzialny.
– Wciąż za nim tęsknisz, prawda?
– Och, Obi-Wanie – westchnęła. – Co mam ci powiedzieć?
– Prawdę.
W jej oczach pojawił się chłód.
– Więc tak. Wciąż za nim tęsknię.
– Postąpiłaś właściwie, Padme – powiedział łagodnie, żałując swojego pytania. – Aż
czasem ból minie. Kiedyś zapomnisz.
– Tak jak on zapomniał o swojej matce?
Nawet gdyby dźgnęła go talaseańskim sztyletem, nie mogłaby go ugodzić mocniej.
Bardziej dotkliwie.
– Padme...
Odwróciła wzrok.
– Przepraszam. To było niesprawiedliwe.
– To nic. Wiem, że cię zraniłem, prosząc, żebyś odeszła. Przykro mi.
Spojrzała znów na niego z wymuszonym uśmiechem.
– No cóż, nie powiem, że to było nieważne, ale... to już przeszłość. Musimy się martwić o
przyszłość. – Zadrżała. – Jeśli ci Przyjaciele Republiki się nie mylą i Sithowie rzeczywiście
coś knują...
– ...to się nimi zajmiemy – dokończył. – Jeśli Sithowie chcą zniszczyć Jedi, obiecuję ci,
Padme, że szybko zrozumieją swój błąd.
Popatrzyła na niego, zdumiona.
– Mówisz z taką zawziętością. Nigdy nie byłeś zawzięty, Obi-Wanie. Byłeś pewny siebie,
zdeterminowany, czasami nawet rozdrażniony. Ale nie zawzięty. Nie... przerażający.
Pokręcił głową, zapalając silnik.
– Nie masz się czego obawiać, Padme. Ty nie jesteś Sithem.
Skinął jej głową, po czym poderwał śmigacz z tarasu i dołączył do rzeki pojazdów
zmierzających w kierunku Świątyni.
Kiedy wszedł do komnaty Rady, zastał Yodę i Mace’a Windu rozmawiających z
hologramem Anakina.
– ...trzy razy odcięli nas od naszych szlaków nadprzestrzennych! Dacie wiarę? – mówił
jego były padawan. Wydawał się podniecony, wściekły i wyczerpany. – Nie wiem, skąd
Grievous wiedział, gdzie będziemy. Musi mieć dobry wywiad, trzeba mu to przyznać. Albo
jakiś nowy system namierzania czy coś. Ale i tak porządnie przetrzepaliśmy mu piórka,
Mistrzowie. Nie wiem, ile zapłaciliśmy za te nowe krążowniki, ale zapewniam was, że warte
były każdego kredyta. Prześlę pełny raport, jak tylko znajdę chwilę, żeby uporządkować
myśli.
Yoda i Mace Windu wymienili ostrożne spojrzenia. Potem Yoda odwrócił się w stronę
drzwi i skinął na Obi-Wana.
– Podejdź, Obi-Wanie. O swoich postępach informuje nas właśnie młody Skywalker.
Z ulgi niemal zakręciło mu się w głowie, ale nie dał nic po sobie poznać. Wszedł do
komnaty.
– Obi-Wan – przywitał go Anakin, kiedy jego dawny Mistrz stanął w polu transmisyjnym
holokamery. – Hej, wyglądasz dużo lepiej niż ostatnio.
– Dziękuję – odparł, zmieszany. Czy ten chłopak nigdy się nie nauczy kindersztuby?
Hologram Anakina zmarszczył brwi.
– Tyle że... coś się stało?
Wiedział. On zawsze wiedział. Czując na sobie spojrzenia Yody i Mace’a Windu,
pokręcił głową.
– Nic, czym powinieneś się martwić, Anakinie. Nie dotarliście jeszcze do układu
bothańskiego?
– Niestety, nie. Jak mówiłem Mistrzom Yodzie i Windu, gdziekolwiek się ruszymy,
Grievous cały czas siedzi nam na ogonie.
– A więc wciąż wam się wymyka?
– Powiedz raczej, że Grievousowi trzy razy nie udało się roznieść nas na strzępy – odciął
się Anakin. – Mimo że ma cztery krążowniki przeciwko naszym trzem.
– Jakie straty? – spytał Mace Windu. – Straciliście jakieś myśliwce, Anakinie?
Zapał na twarzy Anakina nieco przygasł.
– Pięć zniszczonych, Mistrzu. Sześć uszkodzonych. W tej chwili nad nimi pracujemy.
– A więc nie jest to zwycięstwo – orzekł Mace. – Raczej pat.
– To lepsze niż bezapelacyjna porażka, Mistrzu Windu – odparł Anakin, urażony.
– Prawda – zgodził się Yoda. – Ale walka z Grievousem w otwartej przestrzeni celem
twojej misji nie jest. Do układu bothańskiego bezzwłocznie podążać powinieneś, młody
Skywalkerze. Chronić Bothawui twoim zadaniem jest.
– Tak jest, Mistrzu Yoda – powiedział Anakin szorstko. – Cały czas staramy się tam
dotrzeć. Jesteśmy teraz na właściwym kursie.
Obi-Wan odchrząknął.
– Ale czy dotrzecie tam przed Grievousem, Anakinie?
– Myślę, że tak. Jestem prawie pewien. Po ostatnim starciu zostało mu parę porządnych
ran do wylizania, a to nam dało przewagę. Nie będzie łatwo; spodziewam się, że do samego
końca będzie nam deptał po piętach, ale jesteśmy na to gotowi. Grievous nie dostanie
Bothawui w swoje paskudne, metalowe łapska, Mistrzowie. Macie na to moje słowo.
– Informuj nas o swojej sytuacji, Anakinie – polecił Mace Windu z surową miną. –
Gdybyś miał wątpliwości, co robić, zwróć się do nas o radę. To zbyt ważna misja, żeby
zgrywać bohatera. Czy to jasne?
– Tak, Mistrzu – odparł Anakin. – Skontaktuję się z wami, kiedy dotrzemy na Bothawui.
Połączenie zostało zakończone. Obi-Wan zobaczył, jak Yoda i Mace Windu wymieniają
znowu ostrożne spojrzenia. Chciał powiedzieć: Anakin sobie poradzi. Chciał powiedzieć:
możecie mu zaufać, nie zawiedzie was. Trzymał jednak język za zębami. Nie tylko dlatego,
skoro nikt go nie pytał o zdanie, zabranie głosu byłoby poważnym naruszeniem zasad, ale też
dlatego, że w jakimś stopniu podzielał obawy Mace’a Windu.
Nie trać głowy, Anakinie, poprosił go w duchu. Nie pozwól, żeby zgubiła cię zbytnia
pewność siebie. Jesteś dobry... jesteś wyjątkowy... ale nie jesteś doskonały. Jeszcze nie.
Yoda przyglądał mu się z głową przechyloną na bok.
– Spostrzegawczy młody Skywalker jest – powiedział. – Strapiony jesteś, Obi-Wanie.
Jaki to problem cię tutaj sprowadza?
Problem. Dobre określenie.
– Mistrzowie, otrzymałem pewne niepokojące informacje. Istnieje możliwość, że wkrótce
zostaniemy zaatakowani przez Sithów.
Yoda i Mace Windu spojrzeli na siebie, a potem znów na niego.
– Opowiedz nam – polecił Yoda.
Bail i Padme siedzieli w milczeniu jeszcze długo po wyjściu Obi-Wana Kenobiego.
Mimo że Bail nie miał czasu do stracenia. Mimo że cały dzień, dosłownie cały, miał
wypełniony obowiązkami. To przytłaczająca sytuacja i jej implikacje sprawiły, że poczuł się
wyzuty z sił. Dziwnie zagubiony. A nawet, w głębi ducha... wystraszony.
Pradawny wróg, którego boją się Jedi, myślał. Cudownie. A sądziłem, że już gorzej być
nie może...
Siedząca naprzeciw niego Padme się poruszyła.
– Przepraszam, że na ciebie nakrzyczałam. I że nazwałam cię hipokrytą.
Uśmiechnął się bez radości.
– A ja przepraszam, że trzymałem takie rzeczy w tajemnicy. To nie było łatwe... ale nie
miałem wyboru.
– Wiem – odparła. – Czasem tajemnice są konieczne.
– Ale to wcale nie ułatwia dochowania ich.
– Nie. Chyba nie – przyznała smutnym głosem. – Nie martw się, Bail. Tej dochowam
razem z tobą.
Poczuł przypływ niespodziewanej ulgi i się zawstydził.
– Jesteś pewna? Wiem, że postawiłem cię w trudnym położeniu. Nie chciałem tego, po
prostu... – Wzruszył ramionami i westchnął. Zabrakło mu słów.
W oczach Padme pojawił się ciepły blask.
– Musiałeś komuś zaufać. Cieszę się, że wybrałeś mnie.
Zdobył się na jeszcze jeden uśmiech.
– Ja też.
– Obi-Wanowi też możesz zaufać. Naprawdę.
Mistrz Kenobi.
– Jest dosyć onieśmielający, co? Nawet jak na Jedi.
– Tylko troszeczkę – zgodziła się i zrobiła zabawną minę.
– Łączą was chyba... bliskie kontakty.
Popatrzyła na niego, zaskoczona, i pokręciła głową.
– Nie, raczej nie. A przynajmniej... no, może w pewnym sensie... – Pociągnęła się za
luźno związane włosy. – To skomplikowane.
Czyżby była zakochana w Kenobim? – zastanawiał się. Jeśli tak, słowo „skomplikowane”
w najmniejszym stopniu nie oddawało powagi sytuacji. Ufała mu, to było oczywiste. Kenobi
też jej ufał – a to było interesujące. Może to nie miłość, ale zdecydowanie coś między nimi
było, coś wykraczającego poza sympatyczną znajomość czy zwykłą polityczną symbiozę
między Senatem i Jedi.
Ale to nie mój interes, pomyślał. Życie Padme to jej sprawa.
– Naprawdę muszę już iść – powiedział, wstając. – Jeszcze raz dziękuję. Jeśli dowiem się
czegoś nowego od mojego informatora, obiecuję, że ci o tym powiem.
Ona także wstała. Minę miała posępną.
– Tylko jeśli będziesz tego chciał. Jeśli będę mogła ci jakoś pomóc. Nie rób tego z
poczucia winy, Bail. Decyzje podejmowane z poczucia winy zwykle nikomu nie przynoszą
nic dobrego.
– To prawda – przyznał i wyszedł.
Dzień ciągnął się w nieskończoność. Bail był podenerwowany, spięty i rozkojarzony.
Przez cały czas wstrzymywał oddech, w każdej chwili spodziewając się wezwania ze
Świątyni Jedi, które jednak nie nadeszło.
Może to był fałszywy alarm, zastanawiał się. Może ten jeden raz mój informator się
pomylił.
A może Jedi uznali, że Bail odegrał już swoją rolę i niczego więcej od niego nie chcą? Co
do jednego Padme miała rację – Mistrz Kenobi nie lubił polityków. Nawet jego legendarna
kurtuazja i opanowanie nie mogły całkowicie zamaskować nutki pogardy.
Dwukrotnie w ciągu dnia spotkał Padme. Pierwszy raz w czasie codziennej odprawy
dotyczącej bezpieczeństwa, a drugi – przy okazji krótkiego posiedzenia senatu, podczas
którego izba głosowała nad podniesieniem podatku zbrojeniowego dla konsorcjum Światów
Jądra.
Spotkanie z innymi przedstawicielami konsorcjum, które nastąpiło wkrótce potem,
przyprawiło go o gigantyczny ból głowy.
Później pochłonęły go sprawy lokalne – spotkania z obywatelami Alderaana, którzy
wnosili skargi, składali zażalenia, błagali o przysługi.
Dlaczego właściwie zostałem senatorem? – zastanawiał się.
Dochodziła północ, kiedy wreszcie zdołał się wyrwać. Wyczerpany, odrętwiały, niemal
wczołgał się przez drzwi wejściowe swojego apartamentu. Zbyt zmęczony nawet na
wzmacniające pocieszenie w postaci koreliańskiej brandy, dowlókł się do sypialni i runął
twarzą na łóżko.
Nawet naczynia krwionośne go bolały.
Sen spadł na niego z brutalną siłą, strącając go w stan nieświadomości. Ale
nieświadomość nie przetrwała do świtu. Ukryty w wewnętrznej kieszeni tuniki tajny
komunikator zaczął brzęczeć...
Bliski mdłości ze zmęczenia, przyjrzał się wiadomości. Odkodował ją raz, a potem drugi,
żeby się upewnić, że nie popełnił z powodu osłabienia jakiejś katastrofalnej pomyłki. Ale nie
popełnił.
No cóż... Nie na to liczyłem, pomyślał.
Nie zważając na nieludzką porę, połączył się ze Świątynią Jedi.
– Muszę rozmawiać z Mistrzem Obi-Wanem Kenobim. To pilne.
– Mistrz Kenobi jest w tej chwili nieosiągalny, senatorze. Może zechce pan zostawić
wiadomość?
Wiadomość? Jego życie wywróciło się właśnie do góry nogami i miał zostawić
wiadomość?
– Tak. Dobrze. Proszę mu powiedzieć, że muszę się z nim jak najszybciej zobaczyć. – Po
chwili wahania dodał: – Będzie wiedział, o co chodzi.
Jedi, partner tej obłędnej rozmowy, przez chwilę milczał.
– Tak jest, senatorze – powiedział w końcu. W jego głosie pobrzmiewała dezaprobata.
Trudno. – Przekażę pańską prośbę przy pierwszej sposobności.
Innymi słowy: nie myśl sobie, że możesz się tu rządzić, jesteś tylko politykiem.
Najwyraźniej nie potrafił tak pstrykać palcami jak Padme.
– Dziękuję – odparł i zakończył połączenie.
Potem wziął prysznic, włożył czyste ubranie, ułagodził demona głodu, który wyżerał mu
dziurę w brzuchu... i usiadł, czekając, w stopniowo ustępującym mroku.
Tragiczne wieści dotarły do Świątyni sześć minut po drugiej w nocy czasu
coruscańskiego. O drugiej dwadzieścia Yoda i Mistrz Windu byli w drodze na nadzwyczajną
naradę w gabinecie Wielkiego Kanclerza. O drugiej trzydzieści jeden Anakin Skywalker
nawiązał holograficzną łączność.
– Obi-Wanie! – wykrzyknął zaskoczony. – Prosiłem o rozmowę z Mistrzem Yodą albo
Mistrzem Windu!
Obi-Wan pokręcił głową. Oczy piekły go z braku snu, a nerwy miał napięte jak postronki
od zmagania z bólem. Był sam w jednej z kabin centrum komunikacyjnego Świątyni, mógł
więc mówić bez ogródek.
– Są u Palpatine’a. Czego potrzebujesz?
– Wyjaśnień – odparł Anakin. Wydawał się skonsternowany i zirytowany. Stał nad
holograficznym pulpitem taktycznym „Zdecydowanego”. Towarzyszyli mu jego padawanka i
milczący, pewny siebie klon, kapitan Rex. – Dotarliśmy do Bothawui, ale nigdzie nie ma
śladu Grievousa. Jakby po prostu... zmienił zdanie. Albo zrezygnował.
Obi-Wan poczuł ściskanie w gardle i musiał chwilę odczekać, zanim udało mu się
odpowiedzieć. Zrezygnował? Dobrze by było.
– Nie, Anakinie. Nie zrezygnował.
Hologram Anakina zesztywniał. Stojąca obok padawanka spojrzała na niego, natychmiast
reagując na jego zmianę nastroju. Jedną ręką dotknęła swojego miecza świetlnego.
– Coś jest nie tak – powiedział szorstko Anakin. – Co się stało?
Nie było łatwego sposobu na przekazanie tej wiadomości.
– Grievous jedynie opóźnił pogoń za tobą. Parę godzin temu dostał kolejne dwa
krążowniki i przeprowadził ataki na trzech oddzielnych frontach. Jest źle, Anakinie.
Straciliśmy grupę szturmową pod Falleen. – Kolejnych ośmiu poległych Jedi. Kolejnych
ośmiu straconych przyjaciół. – Teraz flota Separatystów dowodzona przez Grievousa zmierza
w waszym kierunku.
Twarz Anakina stężała z gniewu.
– Wygląda na to, że ten tchórz zawsze wie, gdzie i kiedy nas atakować.
Rzeczywiście, wiedział. Tym też będą musieli się zająć, i to szybko. Bo jeśli ich straty
będą rosły w takim tempie, wkrótce nie będzie ani jednego Jedi. Ani jednej planety
bezpiecznej od ataków Grievousa.
W tej chwili jednak Obi-Wan miał znacznie pilniejsze zmartwienia.
– Mają dużą przewagę liczebną, Anakinie. Zalecam odwrót.
– Jeśli uciekniemy, Separatyści przejmą cały sektor. – Gniew Anakina przeszedł w
nieprzejednaną determinację. – Nie mogę na to pozwolić.
To prawda, nie mógł. Ucieczka nie leżała w jego naturze. Ale będzie się musiał tego
nauczyć, jeśli ma przeżyć tę wojnę.
– Być może będziesz musiał.
Wygadana padawanka Anakina uniosła podbródek.
– Mistrz Kenobi ma rację. Powinniśmy się przegrupować; nie mamy szans przeciw...
– Ahsoka! – uciął szorstko Anakin.
Jednak ona nie ustępowała. Yoda jak zwykle miał rację. Młoda Togrutanka okazała się
godnym przeciwnikiem dla upartego Anakina. W istocie była dokładnie takim padawanem,
jakiego potrzebował.
– Samobójstwo nie jest ścieżką Jedi.
Obi-Wan popatrzył na nią z aprobatą, po czym przeniósł wzrok na Anakina.
– Powinieneś posłuchać swojego padawana, Anakinie.
Usta młodego Jedi wykrzywił chytry uśmieszek.
– Tak jak ty słuchałeś swojego? – Pokręcił głową. – Zostajemy i walczymy. – Nachylił
się, analizując holograficzny obraz na pulpicie taktycznym. – I chyba wiem, jak pokonać
Grievousa jego własną bronią.
Czy dalsza dyskusja miała jakikolwiek sens? Żadnego. Chociażby dlatego, że Anakin był
tam, na miejscu, to on był dowódcą i do niego należała decyzja.
Nie może poznać, że się boję, pomyślał Obi-Wan. Nawet przez moment nie może myśleć,
że w niego nie wierzę.
– Anakinie, zrobisz to, co uważasz za słuszne. Jak zawsze. Po prostu... wiem, że strzępię
tylko język, ale i tak to powiem: nie podejmuj niepotrzebnego ryzyka.
Anakin uśmiechnął się szeroko.
– Przecież mnie znasz Obi-Wanie.
Obi-Wan nie zdobył się na uśmiech w odpowiedzi.
– Właśnie dlatego to mówię. Niech Moc będzie z tobą.
– I z tobą, Mistrzu.
Połączenie się zakończyło. Obi-Wan wpatrywał się w wyłączoną holokamerę, czując
szybkie bicie serca. Pulsujący ból wtórował jego uderzeniom, tworząc nieprzyjemny
kontrapunkt – przypomnienie, że minęło niewiele czasu od chwili, kiedy otarł się o śmierć.
Zalecenia Vokary Che były jasne i wyraźne: pod żadnym pozorem się nie forsować. Skrzywił
się, wspominając jej słowa.
Powiedzcie to Grievousowi i tajemniczym przyjaciołom Baila Organy, pomyślał.
Powiedzcie to Anakinowi, który koniecznie chce, żebym się przedwcześnie zestarzał.
Kiedy wyszedł z kabiny komunikacyjnej, podszedł do niego jeden ze świeżo pasowanych
rycerzy Jedi. Jak on miał na imię? Ach, tak. T’Seely.
– Mistrzu Kenobi, mam dla ciebie wiadomość od senatora Baila Organy.
Bum! – podskoczyło jego serce.
– Tak?
– Chciałby się z tobą spotkać, Mistrzu. Teraz. – T’Seely zmarszczył brwi. – Powiedział,
że będziesz doskonale wiedział, o co chodzi.
Bum, bum.
– Dziękuję.
Z pozoru spokojny, ale w duchu kipiący ze zdenerwowania, Obi-Wan znalazł odpowiedni
plik danych, zanotował prywatny adres Organy i opuścił Świątynię.
ROZDZIAŁ 12
– Mistrzu Kenobi – powitał go Bail Organa, stojąc w otwartych drzwiach swojego
apartamentu. Wyglądał na wykończonego. – Przyleciał pan.
Obi-Wan skinął głową.
– Pańska wiadomość sugerowała, że to coś bardzo pilnego, senatorze.
– Tak. Chyba tak. – Organa zamrugał, pokręcił głową i zrobił krok do tyłu. –
Rzeczywiście. Przepraszam. Proszę wejść.
Obi-Wan minął drzwi i podążył za Organą do salonu. Mieszkanie było przestronne i
nieskazitelne. Odznaczało się typowo alderaańską surową elegancją. Piękno miało tu
znaczenie, ale nie było ostentacyjne.
Organa wskazał długą, niską kanapę.
– Proszę usiąść. Mogę panu coś zaproponować? Mam koreliańską brandy, doskonałe
białe wino z rodzinnej winnicy, herbatę.
Najpierw pilne, nieznoszące sprzeciwu wezwanie, a teraz facet zgrywa wzorowego
gospodarza? Jestem na to zbyt zmęczony, uznał Obi-Wan.
– Nie, dziękuję.
– Nie? – powtórzył Organa i usiadł w fotelu. – Wyciągnąłem pana z łóżka, Mistrzu
Kenobi? Jeśli tak, to przepraszam.
– Nie, senatorze – odparł Obi-Wan, siadając na kanapie. – Nie spałem.
Organa się wyprostował. Niepokój wyparł zmęczenie.
– Coś się stało, prawda?
Biorąc pod uwagę jego stanowisko w Komisji Bezpieczeństwa, senator i tak wkrótce by
się dowiedział. Nic się nie stanie, jak powie mu prawdę.
– Straciliśmy grupę szturmową z Falleen. Senatorze, czy chciał się pan ze mną widzieć z
jakiegoś konkretnego powodu, czy.
Organa go nie słuchał.
– Całą grupę? – spytał. – Wszystkie krążowniki?
Wszystkie krążowniki. Wszystkich Jedi. Wszystkich oficerów Republiki. Wszystkie
klony.
– Tak, senatorze Organa...
Organa uszczypnął się mocno w grzbiet nosa.
– Czy „Bespińska Tancerka” wchodzi... wchodziła w skład grupy falleeńskiej?
– Z tego, co mi wiadomo, tak. Senatorze...
Organa popatrzył otępiałym z szoku wzrokiem.
– Kuzyn mojej żony jest oficerem taktycznym na „Tancerce”.
Co za nieszczęście.
– W takim razie, senatorze, przykro mi z powodu pańskiej straty. Gdybyśmy jednak
mogli...
Jakieś mroczne uczucie – może obrzydzenie – pojawiło się na twarzy Organy.
– Niektórzy mówią, że Jedi są zimni. Pozbawieni uczuć. Chce pan udowodnić, że mają
rację, Mistrzu Kenobi?
Na to pytanie nie było odpowiedzi. Obi-Wan wstał.
– Senatorze, myślę...
– Straciliście Jedi w tej grupie szturmowej – powiedział Organa oskarżającym tonem. –
To byli pańscy przyjaciele, tak? Nie opłakuje ich pan?
Lobis Lobin. Kydra. Tafasheel Arkan.
– Senatorze, podobno musi pan ze mną pilnie porozmawiać. Jeśli tak nie jest, wrócę do
Świątyni.
– Proszę siadać.
Obi-Wan popatrzył na niego. Senator wydawał się roztrzęsiony, wyczerpany, a poza tym
był wysokim urzędnikiem administracji. Mistrz Yoda nie potrzebuje dzisiaj dodatkowych
kłopotów, pomyślał i bardzo powoli usiadł.
– Senatorze...
Organa przyłożył dłonie do twarzy. Wziął głęboki, rozdygotany oddech, po czym
wypuścił gwałtownie powietrze.
– Przepraszam, Mistrzu Kenobi – powiedział stłumionym głosem i opuścił ręce. – To
było nie na miejscu. Proszę powiedzieć, czego udało się panu dowiedzieć o Zigooli?
– Obawiam się, że niczego. – Obi-Wan się skrzywił. – Mistrz Yoda ani Mistrz Windu
nigdy o niej nie słyszeli. Także w archiwach Świątyni nie ma żadnej wzmianki o planecie,
która by się tak nazywała, albo chociaż podobnie. – Dex też o niej nie słyszał. Ani żaden z
jego informatorów... a Dex szeroko zarzucił sieci. Gdyby w tamtej wiadomości nie było
mowy o Sithach, Obi-Wan byłby przekonany, że to wszystko jakaś pomyłka. Albo głupi
kawał. – Senatorze, dlaczego mnie pan tu zaprosił? Czy pańscy informatorzy znów się
odezwali?
– Tak – odparł Organa, bębniąc palcami o kolano. Nowy przypływ napięcia uwydatnił
zmarszczki na jego twarzy. – Twierdzą, że wiedzą, gdzie jest Zigoola. Chcą się tam z nami
spotkać. Zamierzają pokazać nam coś związanego z Sithami, czego nie mogą, albo nie chcą,
przekazać przez zakodowane komunikaty. Wysłali pierwszy zestaw współrzędnych lotu.
– Spotkać się z nami? – Obi-Wan pokręcił głową. – Wykluczone, senatorze. Jeśli ta
Zigoola istnieje i faktycznie ma jakiś związek z Sithami, to jest zdecydowanie zbyt
niebezpiecznym miejscem dla pana. Polecę sam.
Organa uniósł gwałtownie brwi.
– Raczej nie. Albo polecimy razem, albo ja polecę sam. Z chęcią pana zostawię.
– Obawiam się, że nie mogę się na to zgodzić. Ani na to, żeby mi pan towarzyszył.
– Cóż, jeśli chce pan zrobić cokolwiek w tej sprawie, Mistrzu Kenobi, obawiam się, że
będzie się pan musiał zgodzić – odparował Organa. – Bo jeśli myśli pan, że oddam panu mój
komunikator, czytnik danych i kody do odszyfrowania wiadomości, a potem pomacham panu
na pożegnanie, kiedy będzie pan odlatywał spotkać się z moimi informatorami beze mnie, to
jest pan o wiele głupszy, niż sądziłem.
Obi-Wanowi cisnęły się na usta brzydkie określenia, ale ugryzł się w język. Politycy.
– Senatorze, już to przerabialiśmy. Sithowie to sprawa Jedi. Nie pańska.
– Błąd – warknął Organa. – Z uwagi na moje obowiązki w zakresie bezpieczeństwa to jak
najbardziej moja sprawa. I pozostanie nią, dopóki to ja będę otrzymywał zakodowane
informacje na ich temat. Wygląda na to, Mistrzu Kenobi, że mamy ograniczony wybór:
możemy siedzieć tu, spierając się do świtu albo zaakceptować fakt, że, czy nam się to podoba,
czy nie, będziemy mieli okazję poznać się bliżej.
Obi-Wan popatrzył pytająco.
– To znaczy?
– To znaczy, że mam w pełni wyposażony statek, gotowy do lotu. Niewyszukany i
niespecjalnie szybki, a poza tym raczej niewielki, ale całkiem sprawny i na cywilnej
rejestracji. Żadnych senatorskich ani alderaańskich oznaczeń. Doleci na Zigoolę bez
zwracania niepotrzebnej uwagi i bez awarii, ma pan na to moje słowo. Tym bardziej że,
chociaż może zabrzmi to nieskromnie, jestem znakomitym pilotem.
Ten facet był tak niedorzecznie pewny siebie. Jakie to typowe dla polityków, pomyślał
Obi-Wan, wierzyć, że ich skromny wpływ na wydarzenia jest w istocie nieograniczony.
– Senatorze, nie chciałbym być niegrzeczny, ale muszę zauważyć, że jest spora różnica
między komfortowym lataniem po Światach Jądra a wyprawą w głąb kosmosu.
Organa zmarszczył brwi.
– Naprawdę?
– Naprawdę – odparł Obi-Wan, okazując lekkie zniecierpliwienie. – Uważa pan, że
gdybym ja był niedysponowany, potrafiłby pan rozebrać zepsutą jednostkę hipernapędu,
prawidłowo rozpoznać problem, wymienić wadliwe części lub zorganizować nowe i złożyć
silnik od początku, przywracając go do pełnej sprawności?
Organa wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Standardową jednostkę LT-pięć? Tak. Robiłem to nawet w zeszłym tygodniu. To mnie
odpręża, a poza tym lubię poćwiczyć, żeby nie wyjść z wprawy. Zmierzyłem sobie czas, tak
dla zabawy. Trzydzieści osiem minut. A pan?
Trzydzieści osiem minut? To było o trzy minuty mniej niż najlepszy czas Obi-Wana. Czy
to nie denerwujące?
– Znam się na mechanice.
– To jest nas dwóch. Jeszcze jakieś pytania?
Tak, było jeszcze jedno. Coś, o czym Organa wspomniał wcześniej...
– Co pan miał na myśli, mówiąc „pierwszy zestaw współrzędnych”?
Uśmiech Organy zniknął.
– Mówiłem panu, że to bardzo ostrożni ludzie. Poprowadzą nas na Zigoolę w kilku
etapach.
Nas? Obi-Wan pokręcił głową. To bardzo zły pomysł, żeby ten facet leciał ze mną,
pomyślał.
– Senatorze, proszę to jeszcze rozważyć. Pana miejsce jest tutaj, w Senacie. Niech mnie
pan posłucha i zostanie na Coruscant.
– Z tego, co wiem, Mistrzu Kenobi, nie jestem pańskim padawanem – odparł Organa,
wzruszając ramionami. – Nie muszę się pana słuchać. Zresztą, kto wie? Może nawet się
przydam?
Przyda się? Ten człowiek był niemożliwy. Cóż, typowy polityk z obsesją na punkcie
władzy, kontroli i wykorzystywania sytuacji dla własnych korzyści. O tak, jestem senator Bail
Organa, człowiek, który ocalił Jedi, kiedy nie potrafili ocalić samych siebie!
Obi-Wan wstał po raz drugi.
– Szczerze w to wątpię. A gdyby stało się panu coś złego, byłoby fatalnie. Dlatego też w
imieniu Rady Jedi dziękuję panu za informacje, senatorze, i proszę, żeby powstrzymał się pan
od dalszych działań w tej sprawie.
Był już w przestronnym holu, prowadzącym do wyjścia, kiedy Organa ruszył za nim.
– Mistrzu Kenobi, niech pan poczeka.
Kiedy poczuł na ramieniu dotyk palców Organy, odwrócił się gwałtownie, bliski
sięgnięcia po miecz świetlny. Organa cofnął się, unosząc ręce. Oczy miał szeroko otwarte i
czujne.
– Przepraszam. Nie chciałem pana przestraszyć – powiedział. – Chcę tylko, żeby mnie
pan wysłuchał.
Z mocno bijącym sercem Obi-Wan także zrobił krok do tyłu i powoli, z rozmysłem splótł
dłonie przed sobą. Jestem zanadto zmęczony. Nie powinno mnie tu być, pomyślał. Nie
potrafię podjąć rozsądnej decyzji. Nie powinienem tu przychodzić.
– Senatorze... – odezwał się.
– Proszę posłuchać – wszedł mu w słowo Organa i opuścił ręce. – Obaj chcemy tego
samego, prawda? Bezpieczeństwa Republiki. Powstrzymania Sithów. Tymczasem, czy to się
panu podoba, czy nie, bez moich kontaktów nie ma pan nic. Naprawdę pozwoli pan, żeby
duma Jedi stanęła panu na drodze?
– Duma nie ma tu nic do rzeczy – odparł, niepokojąco bliski utraty panowania nad sobą. –
Sithowie są niebezpieczni. Ile razy muszę to powtarzać, żeby mi pan wreszcie uwierzył?
Organa skrzyżował ręce na piersiach z wyrazem uporu na twarzy.
– Ależ wierzę panu. Przysięgałem jednak chronić Republikę, tak samo jak pan. I mam
takie samo prawo ryzykować własne życie, jak pan. Właściwie to mój obowiązek zająć się tą
sprawą.
Obi-Wan wpatrywał się w irytującego przyjaciela Padme. Ona mu ufa, pamiętasz? –
mówił sobie. A ty ufasz jej...
– Muszę skonsultować się z Radą Jedi – powiedział szorstko. – Proszę tu zaczekać.
Proszę się stąd nie ruszać. – Zachował się dość arogancko, zważywszy, że to był dom Organy,
ale nie dbał o to.
– Tak jest, Mistrzu – odparł Organa, unosząc jedną brew.
Obi-Wan wrócił do salonu senatora, wyciągnął komunikator i powiadomił Yodę o
rozwoju sytuacji.
– Niepokojące wieści są to, Obi-Wanie – stwierdził Yoda. – Przekonany jesteś, że to
niebezpieczeństwo realne jest?
Obi-Wan westchnął.
– Jestem przekonany, że Organa jest przekonany, Mistrzu Yoda – powiedział cicho. – Nie
wyczuwam w nim fałszu.
– Być może. Ale pułapka Sithów i tak być to może.
– Tak, Mistrzu. Przyszło mi to na myśl. Czy wiemy, gdzie jest Dooku?
Yoda prychnął.
– W zlocie Separatystów na Chanosant wziąć udział planuje, Obi-Wanie. Poparcia dla
swojej nielojalności szukać chce. Doniesienia w holowiadomościach były.
Pozostawał jeszcze tajemniczy Darth Sidious. Ale jeśli Dooku mówił prawdę i Sidious
wywierał wpływ na Senat, to raczej nie opuściłby Coruscant a przynajmniej nieprędko.
– Mistrzu, wiem, że to ryzykowne, ale myślę, że musimy zbadać tę sprawę.
– Hm – mruknął Yoda krzepiąco znajomym, zrzędliwym tonem. – Rację masz, Obi-
Wanie. Ale wciąganie senatora Organy w sprawy Jedi nie podoba mi się.
Obi-Wan zerknął za siebie, ale nie było tam śladu Organy.
– Mnie też nie, Mistrzu, ale czy mamy wybór? Jego informatorzy nie chcą rozmawiać z
nikim innym. Jeśli miałbym wypytywać ich o możliwe zagrożenie ze strony Sithów, to tylko
przez niego.
– Prawda – odparł Yoda. – Ale ważnym człowiekiem jest on, Obi-Wanie. Cenionym
bardzo przez Wielkiego Kanclerza. Bailowi Organie krzywda stać się nie może.
– Rozumiem, Mistrzu Yoda. Chociaż chyba nie spodoba mu się Jedi w charakterze
niańki. Pod tym względem bardzo przypomina senator Amidalę.
Yoda znów prychnął.
– I tak jak senator Amidala naszą ochronę zaakceptuje. Czy jednak dość silny jesteś, Obi-
Wanie, żeby zadania tego się podjąć? – W głosie Yody pobrzmiewało teraz... chyba
zwątpienie. – Prawdę znać muszę. Zależeć od tego twoje życie może i życie senatora Organy.
Innymi słowy: nie zgrywaj bohatera, Obi-Wanie. Dokładnie taką samą radę dawał ciągle
Anakinowi. Jaki Mistrz, taki padawan? Czy o to chodziło Yodzie?
– Vokara Che powiedziała, że jestem uleczony. Czuję się dobrze, Mistrzu Yoda. Poza
tym to nie będzie otwarta bitwa, tylko rekonesans. Najprawdopodobniej fałszywy alarm. Ale
jeśli nie, przyrzekam, że nie zrobię nic głupiego. Jak tylko pojawią się problemy, wezwę
posiłki.
Jeśli oczywiście będą jakieś do dyspozycji. Po stracie falleeńskiej grupy bojowej ich
sytuacja zmieniła się z trudnej w krytyczną.
Obi-Wan odsunął od siebie tę myśl. To już się stało; nie można było tego cofnąć. Polegli
Jedi powrócili do Mocy. Zostaną upamiętnieni poprzez rytuały, ale życie musiało toczyć się
dalej.
Yoda westchnął, przerywając głęboką ciszę.
– Niebezpieczna misja to jest. Być może jeszcze jednego Jedi wysłać z tobą powinienem.
Był to kuszący, ale niepraktyczny pomysł.
– Nie możesz, Mistrzu Yoda. Senator otrzymał dość jednoznaczne instrukcje: może mu
towarzyszyć jeden Jedi, nie więcej.
– Wobec tego podążyć za wami ktoś mógłby. Zaginąć bez śladu możesz, Mistrzu Kenobi.
Nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– Kogo miałbyś wysłać? Przecież nikogo nie ma, obaj to wiemy. Nic mi nie będzie,
Mistrzu Yoda.
– Myśleliśmy tak, kiedy na Kamino cię wysyłaliśmy.
Decyzja, która uruchomiła lawinę wydarzeń, zakończoną na rozpalonym od słońca,
krwawym piasku okrutnej Geonosis. Tylu martwych Jedi, którzy przybyli, by go ratować. Z
pewnym wysiłkiem odepchnął od siebie tę myśl.
– Historia się nie powtórzy, Mistrzu Yoda – powiedział szorstko. – Masz na to moje
słowo.
Kolejna długa chwila milczenia. A potem jeszcze jedno ciężkie westchnienie.
– Dobrze, Obi-Wanie. Pozwolenie masz, żeby tym tropem z senatorem Organą podążyć,
albowiem odkryć tę nową tajemnicę Sithów musimy. Częstotliwość transpondera waszego
statku do centrum komunikacyjnego Świątyni przekaż. W stałym kontakcie być musicie.
– Oczywiście. – Miał już zakończyć połączenie, kiedy coś mu się przypomniało. –
Mistrzu! Bardzo przepraszam, ale Anakin...
– Tak, wiem. Nagranie transmisji widziałem – odparł Yoda. Jego głos brzmiał teraz
srogo. – Postępy młodego Skywalkera śledzić będziemy.
Ostrzeżenie było niewypowiedziane, ale zupełnie jasne: skup się na swojej własnej misji.
To nie jest twoje zmartwienie.
To nie była prawda. To nigdy nie będzie prawda. Ale mógł udawać, że tak jest,
przynajmniej na razie.
– Dobrze, Mistrzu.
I to było wszystko.
– No i? – spytał Organa, wchodząc do salonu. – Mam pakować koszulę na zmianę czy
nie? – Głos miał rozbawiony, a sposób bycia beztroski, przynajmniej z pozoru. Pod
powierzchnią kłębiły się jednak trwoga i zwątpienie.
Obi-Wan odwrócił się od okna i bez wahania spojrzał w zmęczone oczy Organy, wiedząc,
że jego własne myśli i uczucia pozostają niewidoczne.
– Tak, senatorze. Pakować.
Zgodnie z obietnicą statek Organy okazał się zupełnie przeciętny. Był to wczesny model
Starfarera klasy D, jeden z najpopularniejszych małych statków cywilnych produkowanych
przez Corellian Engineering Corporation, zaprojektowany z myślą o ekonomicznej
eksploatacji, nie o luksusie. Solidny, niezawodny, w kształcie wydłużonego diamentu, przez
nikogo nie niepokojony przecinał warstwy atmosfery Coruscant.
Podali fałszywy plan lotu Centrali Kosmicznej Coruscant, a kiedy znaleźli się poza
zasięgiem jej samonaprowadzających czujników, siedzący w fotelu pilota Organa wprowadził
do komputera nawigacyjnego współrzędne, które otrzymał od swojego informatora. Potem
odwrócił się w stronę Obi-Wana, ulokowanego z tyłu, po jego prawej stronie, przy konsolecie
komunikacyjnej.
– Zanim wykonamy skok w nadprzestrzeń, chciałbym powiadomić Brehę, moją żonę, o
„Bespińskiej Tancerce” – powiedział cicho. – Ma pan coś przeciwko temu?
Obi-Wan skończył właśnie kodować częstotliwość transpondera statku do łączności ze
Świątynią Jedi.
– Może lepiej nie, senatorze – odparł, wciskając przycisk transmisji na konsolecie. – To
poufne informacje. Chodzi o bezpieczeństwo.
– Myśli pan, że trzeba mnie pouczać w kwestii bezpieczeństwa? – odciął się Organa. – A
dlaczego według pana nie połączyłem się z nią z domu?
Obi-Wan zastanawiał się już, dlaczego Organa zostawił wiadomość głosową dla Padme,
wyjaśniając swoją nieobecność w Senacie, a nie skontaktował się z żoną.
– Pańskie układy rodzinne to nie moja sprawa, senatorze.
– Nie chodzi o układy rodzinne – sprostował niecierpliwie Organa. – Tylko właśnie o
względy bezpieczeństwa. Z powodu ataków terrorystycznych, w których omal pan nie zginął,
byliśmy zmuszeni wprowadzić pewne dodatkowe środki ostrożności. Kontrola połączeń.
Monitoring. Nie dotyczą one przekazów pozaplanetarnych niekierowanych na Coruscant.
Stąd mogę porozmawiać z Brehą, nie przysparzając nikomu problemów.
Dodatkowe środki ostrożności? Monitoring? To brzmiało złowieszczo.
– Rozumiem.
Organa był spostrzegawczym człowiekiem. Wychwycił ton sceptycyzmu w jego głosie.
– Te środki są tymczasowe – zapewnił. – Będą obowiązywały tak długo, jak będzie
nakazywał aktualny stan bezpieczeństwa, i ani chwili dłużej.
Obi-Wan pokiwał głową.
– Oczywiście. Mimo wszystko odradzałbym panu rozmawianie z żoną o losie
„Bespińskiej Tancerki”. Nie wiem, czy Palpatine wyraził zgodę na udostępnianie tych
informacji opinii publicznej.
– Breha to nie jest opinia publiczna – odparł chłodno Organa. – Jest premierem
alderaańskiego rządu. A teraz zginął jej kuzyn. Razem dorastali, byli praktycznie jak
rodzeństwo. Nie chcę, żeby dowiedziała się o tym z serwisu informacyjnego na HoloNecie
albo jakiegoś bezosobowego komunikatu Senatu. Chcę, żeby usłyszała to ode mnie.
Obi-Wan popatrzył na Organę, rozdarty pomiędzy konsternacją a irytacją.
– Najwyraźniej jest pan zdecydowany jej o tym powiedzieć, senatorze, więc nie
rozumiem, dlaczego w ogóle pyta mnie pan o zdanie.
– Ja też nie – przyznał Organa i połączył się z żoną.
Obi-Wan zamknął oczy, świadom, że zapewniając Yodę o swoim dobrym samopoczuciu,
być może nieco przesadził. Dopuścił do siebie cichy żal Baila. Powstrzymał się od
jakiejkolwiek reakcji na niemy krzyk cierpienia Brehy Organy. Pozwolił, żeby fizyczny ból w
jego zmęczonym, tak niedawno pokiereszowanym ciele zagłuszył emocjonalne cierpienie,
wywołane wspomnieniami przyjaciół utraconych nad Falleen. Fizyczny ból był łatwiejszy do
zniesienia niż udręka wynikająca z niewłaściwego przywiązania.
Podczas gdy Organa informował żonę, że będzie przez pewien czas nieosiągalny z
powodu jakiejś nieprzewidzianej pozaplanetarnej sprawy, i zapewniał ją, że nie ma powodu
do obaw, Obi-Wan pogrążył się w lekkim transie, licząc na to, że pozwoli mu choć w
niewielkim stopniu uzupełnić uszczuplone zapasy sił. Rzeczywistość szybko się rozmyła. W
pewnym momencie poczuł mgliście, że przeskakują w nadprzestrzeń. Organa obudził go
stukaniem w ramię.
– Proszę – powiedział senator, podając mu kubeczek z lekami. – Środki przeciwbólowe.
Nie wygląda pan za dobrze. Powinien się pan chyba położyć.
Obi-Wan spojrzał przez iluminator na leniwe zawirowania nadprzestrzeni, a potem na
lekarstwa, nie próbując ukryć niechęci.
– Nie, dziękuję.
– Proszę to wziąć – nalegał Organa. – Parę dni temu wyleciał pan w powietrze, jeśli pan o
tym zapomniał.
– Dziwnym trafem pamiętam to zdarzenie – prychnął Obi-Wan. – Senatorze, doceniam
pańską troskę, ale jestem Jedi. Nie potrzebuję chemicznego wspomagania.
Organa zmarszczył brwi.
– Więc tak to ma wyglądać? Ja będę przedstawiał rozsądne propozycje, a pan je będzie
odrzucał, bo tak się panu podoba? Mistrzu Kenobi, już mi się to znudziło. Niech pan weźmie
te pieprzone lekarstwa.
Obi-Wan poczuł dziecinną pokusę, żeby wyrwać kubeczek z palców Organy przy użyciu
Mocy, ale to by było poniżej jego godności. Wziął więc te przeklęte środki przeciwbólowe
jak zwykły człowiek i połknął je bez popijania.
– No, widzi pan? – powiedział Organa, idiotycznie zadowolony. – To nie było takie
trudne, prawda? – Usiadł z powrotem w fotelu pilota. – Naprawdę powinien się pan położyć.
Widziałem białe prześcieradła, które miały w sobie więcej koloru niż pan.
– Czuję się w obowiązku zauważyć, że wygląda pan na równie utrudzonego, senatorze.
Kiedy ostatnio zdarzyło się panu porządnie wypocząć?
– Nic mi nie jest – zapewnił Organa. – Wziąłem stym.
– Stym? – No, pięknie, pomyślał Obi-Wan. – A jeśli pański metabolizm padnie, kiedy
jego działanie ustąpi, to co wtedy?
Organa wzruszył ramionami.
– Wtedy pan usiądzie za sterami, a ja się zdrzemnę. Zakładając oczywiście, że potrafi pan
tym latać.
Obi-Wan wstał.
– Teraz to specjalnie mnie pan prowokuje. Dobrze. Pójdę odpocząć.
– Dobry pomysł – stwierdził Organa. – Szkoda, że sam na to nie wpadłem. Oceniam, że
zajmie nam trochę ponad trzy godziny, zanim dotrzemy do pierwszych współrzędnych.
Obudzę pana, kiedy wyjdziemy z nadprzestrzeni.
– To nie będzie konieczne, senatorze – rzucił przez ramię Obi-Wan. – Będę wiedział,
kiedy wrócimy do normalnej przestrzeni.
Organa wymamrotał pod nosem coś mało pochlebnego. Wydawał się zirytowany.
Ignorując zarówno komentarz, jak i ton, Obi-Wan przeszedł do niewielkiego – a
właściwie klaustrofobicznie małego – przedziału pasażerskiego na rufie statku. W łagodnie
zakrzywione ściany wbudowano cztery oszczędne koje, a każda była ukryta za automatycznie
zasuwającą się zasłoną. Wybrał najbliższą kabinę, zdjął buty i odsunął je starannie na bok.
Potem odpiął miecz świetlny i rzucił go obok pojedynczej poduszki, rozpiął pas i położył go
przy butach, a w końcu położył się na materacu, który posłusznie ugiął się pod jego ciężarem
i natychmiast zaczął się nagrzewać dla zapewnienia optymalnego komfortu. Pstryknięciem
palców aktywował jego plastyczne nanopolimery, po czym jednym szybkim pociągnięciem
zasunął zasłonę.
Zamknął oczy, odetchnął głęboko i natychmiast zasnął.
Dryfując w Mocy, widzi wielką bitwę kosmiczną. Trzy waleczne krążowniki Jedi nie
poddają się mimo przewagi bezlitosnego wroga. Stawiają opór, chroniąc niewinną planetą i
jej niewinnych mieszkańców od zniewolenia lub jeszcze gorszego losu. Chroniąc także
prastarą Republikę od pogrążenia się w chaosie. Odległe słońce zmienia pas asteroid w
płomień. Odłamki martwego księżyca odbijają światło. Rój myśliwców, wściekłych
metalowych szerszeni, wypada z bezpiecznego gniazda w kamienistą noc. Wróg smaga je
ogniem, chłoszcze laserowymi biczami. Krótkie życie. Jasna śmierć. Sytuacja wygląda
beznadziejnie. Pogrom. Bezsensowna, niepotrzebna rzeź. Przyglądając się w przerażeniu,
powtarza: nie i nie. Nie może im pomóc. Jest tylko świadkiem. Nagle z ukrycia wyłażą
ociężałe AT-TE, plując plazmą, siejąc śmierć. Nadciągają niczym prehistoryczne drapieżniki,
wymierzając surową sprawiedliwość. Bezlitosny wróg tonie, dławiąc się porażką. Trafiony
statek wroga płonie. Płonie. Ucieka z niego jeden mały stateczek. Jeden szerszeń podąża za
nim. Bliżej. Bliżej. Coraz bliżej. Nagle pióropusz ognia. Fala niedowierzania i strachu.
Triumfujący wróg rozmywa się na tle gwiazd. Ucieka, by dalej zabijać. A szerszeń ginie w
deszczu eksplodujących odłamków...
– Anakin! – krzyknął Obi-Wan i usiadł na wąskiej koi z przyspieszonym biciem serca.
Po drugiej stronie zasłony usłyszał chrząknięcie Organy.
– Mistrzu Kenobi? Nie śpi pan?
Obi-Wan odsunął zasłonę.
– O co chodzi?
Oczy Organy były zaczerwienione od stymu.
– Pański padawan chce z panem rozmawiać.
A więc żyje? Nie zginął? Przez chwilę ulga, którą poczuł, przypominała ostry atak bólu.
Obi-Wan pokiwał głową, oszołomiony. Umysł miał ociężały, w skroniach pulsował wściekły
ból. Czuł się jak ścierka do naczyń, wyżęta przez niedbałe ręce.
Zamrugał, żeby odzyskać ostrość spojrzenia.
– Nie jest moim padawanem. Już nie. – Zestawił nogi na pokład i wstał. – Proszę mu
powiedzieć, że zaraz przyjdę.
Organa skinął głową i wyszedł, Obi-Wan zaś włożył buty i pas, przypiął miecz świetlny,
po czym także przeszedł do kabiny. Realna przestrzeń migotała przez iluminator, a na
holoodbiorniku konsolety komunikacyjnej drgała niewielka sylwetka holograficznego
Anakina.
– Mistrzu, gdzie jesteś? Nadawałem do Świątyni, ale sygnał został przekierowany.
– Mam sprawę do załatwienia – odparł Obi-Wan. – A więc jesteś w jednym kawałku,
mimo wszystko. Jak ci się to udało?
– W jednym kawałku? – powtórzył zaskoczony Anakin. – To znaczy, że wiesz...
– Oczywiście. – Zdobył się na uśmiech. Mówił dalej spokojnym, a nawet znudzonym
tonem: – Ale dlaczego zgłaszasz się do mnie, a nie do Rady?
Anakin wzruszył ramionami. Czy to było złudzenie holograficzne, czy wydawał się...
nieswój?
– Chyba z przyzwyczajenia. Co to za sprawa?
– Nic ważnego – uciął stanowczo Obi-Wan. – Szkoda twojego myśliwca, Anakinie.
Wiesz, na drzewach nie rosną.
Anakin westchnął.
– Przepraszam.
To chyba nie w porządku strofować go po tak błyskotliwym wyczynie.
– Nie przepraszaj. Uratowałeś Bothawui dzięki swojej śmiałości i odwadze, pomimo
znacznej przewagi wroga. Gratulacje, Anakinie. Twoja pomysłowość zawsze mnie zadziwia.
Spodziewał się szerokiego uśmiechu albo butnej, niestosownej riposty. Tymczasem
Anakin wydał się nagle przybity.
– Dziękuję, Mistrzu.
Ukłucie niepokoju. O co znów chodzi?
– Coś cię martwi?
– W walce straciłem Artoo.
Maszyny. Znowu. Ta jego niedorzeczna słabość do śrub, nakrętek i obwodów scalonych.
Najwyższa pora, żeby z tego wyrósł.
– Jednostki Artoo są łatwe do zastąpienia.
Anakin go nie słuchał.
– Mógłbym wziąć oddział i go odszukać.
Co takiego?
– Anakinie, to tylko robot. – Obi-Wan uniósł lekko głos. – Wiesz, że Jedi nie powinni się
tak przywiązywać.
Anakin wydawał się zbierać sity. Wyglądał tak, jakby nagle stracił niedawno zdobytą
pewność siebie.
– To nie tylko to, Mistrzu. Eee... jakby to powiedzieć?
O, nic. Anakinie, coś ty narobił?
Twarz Anakina przybrała dziwny wyraz... jednocześnie buntu i skruchy.
– Ja... nie skasowałem mu pamięci.
Obi-Wan wpatrywał się w niego, próbując zrozumieć to, co usłyszał.
– Co? – Groza tego wyznania niemal zaparła mu dech. – On wciąż ma dane o naszej
taktyce i położeniu baz? – Nie, nie, nie. To niemożliwe. Przecież dobrze go wyszkoliłem,
pomyślał. – Jeśli wpadnie w ręce Separatystów... – Tuzin koszmarnych scenariuszy rozpalał
mu wyobraźnię. Scenariuszy, przy których strata falleeńskiej grupy bojowej wydawała się
mało znacząca. Nie starał się nawet pohamować swojego gniewu. – Co cię napadło, że nie
wykasowałeś mu pamięci?
Anakin patrzył na niego w ponurym milczeniu. W polu holotransmitera pojawiła się
Ahsoka.
– Mistrzu Obi-Wanie, Artoo z takimi informacjami często bywał bardzo pomocny –
odezwała się.
A więc padawanka broniła swojego Mistrza, tak? Niewątpliwie odwagi jej nie brakowało,
to trzeba przyznać. Ale takie usprawiedliwienie nic nie znaczyło. Nic nie zmieniało. Miał
ochotę wrzasnąć na Anakina, sięgnąć przez holoprzekaźnik, złapać go za ramiona i
potrząsnąć nim. Co za dureń...
Ale to było fizycznie niemożliwe. A krzyczeć przy Organie, nasłuchującym każdego
słowa, byłoby nierozsądnie. Nie bez trudu stłumił w sobie furię.
– Znajdź tego robota, Anakinie – powiedział stanowczo. – Nasze życie może od tego
zależeć.
Anakin ożywił się, wyraźnie zaskoczony, że tak mu się upiekło. A także wyraźnie
zadowolony, że może uratować maszynę.
– Niezwłocznie, Mistrzu.
Nic dziwnego, że nie chciał się kontaktować z Radą.
– Przekażę Mistrzowi Yodzie, że... zajmujesz się oczyszczaniem pola bitwy. Ale załatw
to szybko, Anakinie. Czas nie działa na naszą korzyść.
Anakin pokiwał zdecydowanie głową.
– Dobrze. Obiecuję. Dziękuję, Obi-Wanie.
– Nie ma za co – warknął Obi-Wan i zakończył połączenie.
ROZDZIAŁ 13
– Kłopoty? – spytał Organa, bezwstydnie podsłuchując.
– Nie – odparł Obi-Wan. Zakodował wiadomość dla Rady w formie komunikatu
tekstowego i wysłał. Przy odrobinie szczęścia powinni po prostu ją przyjąć i nie szukać
holograficznego potwierdzenia.
Ciągle nie mógł uwierzyć, że Anakin okazał się tak lekkomyślny. A może tylko nie chciał
dostrzec prawdy? Anakin zawsze lekceważył to, co normalni ludzie uważali za granice
bezpieczeństwa. Albo zdrowego rozsądku. Chłopak miał coś w rodzaju nieokiełznanego
geniuszu. Qui-Gon to dostrzegł. Postawił na to przed laty na Tatooine. Ryzykował życie
wielu ludzi, uzależniając je od wyniku wyścigu. Zawierzył ich przyszłość niesprawdzonym
zdolnościom kilkuletniego niewolnika.
I miał rację.
Po dziesięciu latach ciężkich treningów wyglądało na to, że ten geniusz wciąż nie został
całkowicie okiełznany. I nigdy nie będzie. Anakin w dalszym ciągu postępował wbrew logice,
lekceważył procedury, kpił z zasad, których miał przestrzegać. Zawsze miał pewność, że
zatriumfuje. I że jego były Mistrz go wesprze.
I wspierałem, pomyślał. Wciąż wspieram. Ale pewnego dnia on zrobi coś, czego nie będę
mógł usprawiedliwić. I wolę nie myśleć, co się z nim wtedy stanie.
– A więc... – powiedział Organa, zakłócając mu tok myśli, albo raczej uwalniając go od
nich. – Wszystko w porządku?
– Oczywiście – zapewnił i odwrócił się w swoim fotelu, żeby spojrzeć przez iluminator
na rozrzucone w oddali gwiazdy. – Dotarliśmy do pierwszych współrzędnych?
– Prawie godzinę temu.
To tyle, jeśli chodzi o wyczuwanie momentu wyjścia z nadprzestrzeni.
– Gdzie jesteśmy?
– Jakieś trzy parseki za Kuat.
– A więc wciąż w obrębie Światów Jądra.
Organa wzruszył ramionami.
– Na samych obrzeżach.
– Pański informator jak dotąd się nie odezwał?
– Ależ tak – odparł Organa, rozpierając się w fotelu. – Dostałem następne współrzędne
dziesięć minut po tym, jak przylecieliśmy. Siedzimy tu sobie, bo mi się podoba widok.
Głodny pan?
Obi-Wan spojrzał na niego. To będzie długa podróż, pomyślał.
– Tak.
– Mamy racje żywnościowe w kambuzie. – Organa zrobił kpiącą minę. – A raczej w
szafie, która udaje kambuz. Niech się pan częstuje. Mnie też mógłby pan jedną przynieść.
– Naturalnie, senatorze – powiedział Obi-Wan z najwyższą galanterią. – Z przyjemnością.
Poszedł do niewielkiej kuchni, wyjął dwa opakowania racji żywnościowych z dobrze
zaopatrzonego konserwatora i zaniósł je do kabiny.
– Dzięki – rzucił Organa. Wziął swoją i przekręcił termozawór. – Ten pański padawan
wygląda na niezłe ziółko – dodał, czekając, aż posiłek się zagrzeje. – Pewnie nie daje panu
spokoju.
Obi-Wan wrócił na swoje miejsce przy konsolecie komunikacyjnej.
– Mówiłem panu – odparł, aktywując mechanizm podgrzewania w swojej porcji. –
Anakin nie jest już moim padawanem.
– Nie zapomniał pan mu o tym powiedzieć? – spytał Organa, rozbawiony. – Bo jak tylko
pojawiły się problemy, od razu zwrócił się do pana.
Obi-Wan popatrzył na niego, zdumiony. Co się stało z tym powściągliwym, poważnym
senatorem Organą? – zastanawiał się. Gdyby dorzucił parę przekleństw, można by go wziąć
za koreliańskiego barmana. Padme mogła mnie ostrzec...
– Anakin ceni sobie moje rady.
– Aha – mruknął Organa. Oderwał wieczko swojej racji żywnościowej i kabina
błyskawicznie wypełniła się bogatym aromatem fondoriańskiego drobiu w pikantnym sosie. –
A pan ceni sobie jego bezpieczeństwo.
Znowu ten chytry, prowokujący ton.
– Co pan ma na myśli, senatorze?
Organa wzruszył ramionami.
– Nic. Takie spostrzeżenie.
Obi-Wan miał ochotę powiedzieć: proszę zachować swoje spostrzeżenia dla siebie. Ale
nie zrobił tego. Odpowiedzi prowokowały jedynie kolejne komentarze. Przedłużały rozmowę,
na którą nie miał ochoty. Skupił się na własnym posiłku, który także osiągnął już optymalną
temperaturę. Oderwał wieczko, odłamał dołączoną łyżkę i zabrał się do swojej potrawki
rybnej.
– Żałował pan kiedyś, że jest pan Jedi? – spytał Organa z pełnymi ustami.
To by było na tyle, jeśli chodzi o ciszę i spokój.
– Nie.
– Nigdy? Ani razu? Nie zastanawiał się pan, jak by to było mieć inne życie?
– Nie.
Organa zmarszczył brwi i oparł się na fotelu z kolejną łyżką drobiu zawieszoną w
powietrzu.
– Nigdy to panu nie przeszkadzało, że nie miał pan żadnego wyboru? Ze został pan
oddany do Świątyni jako niemowlę?
Najwyraźniej poza zakneblowaniem senatora – to dopiero kusząca myśl – nie było
sposobu na zakończenie tej rozmowy. Obi-Wan stłumił westchnienie. Nie pierwszy raz
słyszał takie poglądy i z pewnością nie ostatni. Należało się tego spodziewać – ktoś z
zewnątrz nie mógł tego zrozumieć.
– Czyżby pan żałował, że bronił nas przed oskarżeniami Quarrena, senatorze?
– W żadnym razie – zaprzeczył Organa. – Tylko głupcy i wichrzyciele twierdzą, że Jedi
kradną dzieci.
Obi-Wan przyjrzał mu się badawczo.
– Ale?
– Ale... – Organa wzruszył ramionami. – Czasem zastanawiam się nad tym, jak Jedi są
wychowywani. Musi pan przyznać, Mistrzu Kenobi, że nie jest to całkiem... normalne życie.
– To zależy od tego, jak pan rozumie słowo „normalne”, senatorze. – Pokręcił głową. –
To prawda, że wiele dzieci trafia do Świątyni jako niemowlęta, ale żadne z nich nie jest u nas
trzymane wbrew woli. Świątynia to nie więzienie. To jest dom. Szkoła. Świat w świecie.
Bezpieczna przystań dla tych, którzy urodzili się ze szczególną wrażliwością na Moc. Proszę
mi uwierzyć, senatorze: więcej cierpienia doświadczają ci wrażliwi na Moc, którym odmawia
się szkolenia Jedi, niż którykolwiek z padawanów.
– Więc jest i cierpienie? – spytał Organa, odrzucając opróżnione opakowanie. – Nie
zaprzecza pan?
– Niczyje życie nie jest pozbawione cierpienia, senatorze.
– Nie to miałem na myśli, dobrze pan o tym wie. – Organa zmrużył oczy. – No, Mistrzu
Jedi. Niech pan nie kręci.
– Jeśli mnie pan pyta, czy czasem ciężko jest być Jedi, odpowiedź brzmi: tak – odparł
spokojnie. – Chce pan powiedzieć, że życie senatora jest usłane kwiatami haffy?
Organa prychnął.
– Może takimi pełnymi kolców. Ale przynajmniej nikt mi nie zabrania... jak wy to
mówicie? Przywiązania. Przynajmniej nie muszę udawać, że o nic się nie troszczę. I o nikogo.
– Jest wiele różnych rodzajów troski, senatorze. Z pewnością nie jest pan na tyle
arogancki, żeby twierdzić, ze pański jest lepszy od innych.
– No, no – wykrzyknął Organa, w równym stopniu rozbawiony, co poirytowany. – Wie
pan, Mistrzu Kenobi, jak na Jedi niezły z pana dyskutant. Powinien pan pomyśleć o karierze
w senacie.
Obi-Wan się wzdrygnął.
– Niech pan wypluje te słowa.
– Naprawdę nas pan nie lubi, co? – spytał Organa z półuśmiechem. – Polityków, znaczy
się. Jako gatunku. Co takiego panu zrobiliśmy, że jest pan tak...
– Co to? – przerwał mu Obi-Wan, odstawiając jedzenie. Organa wsunął rękę pod swoją
prostą niebieską tunikę i wyciągnął mały, niepozorny komunikator.
– Wiadomość – powiedział cicho. – Przepraszam.
Opuścił kabinę i poszedł w stronę przedziału pasażerskiego. Obi-Wan popatrzył, jak
oddzielająca go kurtyna się zasuwa, wzruszył ramionami i wrócił do swojego posiłku. Trzy
łyżki wystarczyły mu, by go skończyć, więc wziął puste opakowanie Organy, włożył je w
swoje i użył Mocy, żeby zgnieść oba w małą, zgrabną kostkę, gotową do wrzucenia do zsypu.
Organa wrócił po paru minutach. Usiadł w fotelu pilota i zaczął wprowadzać nowe
współrzędne do komputera nawigacyjnego.
– Dokąd teraz? – zapytał Obi-Wan. – Jeśli wolno spytać, oczywiście.
– Jeszcze nie wiem – odparł Organa i wcisnął klawisz „oblicz”. Komputer nawigacyjny
zaszumiał, po czym zapaliło się zielone światełko. – Ach... Atzerri. – Kątem oka zerknął na
Obi-Wana. – Mniej więcej. Zakładając, że obejdzie się bez problemów, to prawie
siedemnaście godzin lotu.
A więc z każdym skokiem zbliżali się do Wewnętrznych Rubieży. Czy to oznaczało, że
Zigoola – jeśli ta planeta faktycznie istnieje – leży gdzieś w niezbyt dokładnie opisanych
rejonach? Czy znajduje się na Zewnętrznych Rubieżach? A może jeszcze dalej? Wydawało
się to sensowną hipotezą. Z pewnością nawet Sithowie nie potrafiliby ukryć całej planety,
gdyby leżała w sercu Republiki lub chociaż w pobliżu znanych już i regularnie odwiedzanych
systemów.
Nie ma co gdybać, pomyślał Obi-Wan. Wkrótce się przekonam, czy zmierzamy do
Zewnętrznych Rubieży... czy jeszcze dalej.
– Coś nie tak? – spytał Organa, spoglądając na niego z ukosa.
– Nie, w porządku. Proszę mi powiedzieć, senatorze, skąd pański informator wie, kiedy
przesłać następne współrzędne?
– Mają numer identyfikacyjny mojego prywatnego komunikatora – wyjaśnił Organa. –
Wiadomość, którą na nim zostawiłem, że załatwiam sprawy rodzinne, była naszym
umówionym sygnałem startowym. A potem, jak sądzę, to już tylko kwestia obserwowania
chronometru i matematyki.
– Rozumiem. Aha, biorąc pod uwagę wprowadzone ostatnio na Coruscant środki
bezpieczeństwa, w jaki sposób udało się panu utrzymać kontakty z pańskimi informatorami w
tajemnicy? Domyślam się, że wszystkie przychodzące komunikaty są monitorowane,
podobnie jak wychodzące.
Organa spuścił wzrok. Przez krótką chwilę na jego twarzy widać było zakłopotanie i
niepewność. Potem westchnął, a jego oliwkowa skóra poróżowiała.
– Mam to panu przeliterować, Mistrzu Kenobi?
Nie musiał nawet pierwszego słowa.
– Chce pan wiedzieć, dlaczego nie ufam politykom, senatorze? Właśnie dlatego. Macie
niepokojący zwyczaj ustalania zasad, które was nie dotyczą. Zauważyłem, że to wspólne
hobby tych, którzy są u władzy.
– Jakoś pan nie narzekał, kiedy zgłaszałem ten fałszywy plan lotu – odparował Organa,
zmuszony do samoobrony.
– Senatorze, wie pan doskonale, że takie działanie podpada pod ustawę o tajnych
operacjach. Jako Jedi często podaję fałszywy plan lotu, ale pan jest... nieszczery. Wątpię,
żeby to samo prawo obejmowało pańską działalność.
– Nie obejmuje – przyznał cicho Organa. – I jeśli pan myśli, że mi się to podoba, to jest
pan w błędzie. Ale mogę się z tym pogodzić, bo wiem, że nie działam wbrew interesom
Republiki, ale przeciwnie. W tej chwili zapewne ryzykuję życie w jej interesie. Na pana
miejscu uważałbym więc z oskarżeniami o nielojalność.
– Nie śmiałbym pana o to oskarżać, senatorze. Nie kwestionuję pańskich motywów ani
oddania Republice. Ale obaj wiemy, jak łatwo jest usprawiedliwiać i uzasadniać swoje
działania, znaleźć wytłumaczenie dla czegoś, co chcemy zrobić, chociaż wiemy, że to jest
niewłaściwe. Owszem, pańskie motywy są czyste, ale czy to samo będzie można powiedzieć
o każdym polityku, który zechce obejść prawo? Który powie: zaufajcie mi, to, co robię, jest
nielegalne, ale robię to w słusznej sprawie.
Organa pokręcił głową.
– Nie sądziłem, że Jedi są takimi cynikami.
– Nie cynikami – powiedział łagodnie Obi-Wan. – Realistami. Mamy okazję zobaczyć
kawał galaktyki, senatorze. I bardzo często wzywają nas, żebyśmy posprzątali bałagan,
którego narobili politycy.
– Politycy robią nie tylko bałagan – odparł Organa z zafrasowaną miną. – Czasem udaje
się zrobić coś dobrego. Myślę, że proporcje są bardziej zrównoważone, niż się panu wydaje.
– Być może. W każdym razie to interesująca hipoteza, ale zamiast ją teraz roztrząsać,
proponowałbym, żebyśmy zajęli się naszą misją. Obawiam się, że nasza szansa może się
właśnie oddalać.
– Racja – przyznał Organa, ale nie zaczął przygotowań do skoku w nadprzestrzeń.
Nachylił się do przodu, a jego twarz przybrała skupiony wyraz polującego drapieżnego ptaka.
– Chciałbym tylko wyjaśnić jedną rzecz, zanim wykonamy następny skok. Wy, Jedi, widzicie
różne rzeczy, tak? Wyczuwacie je, prawda? Inne miejsca, inne czasy. To znaczy, wiedział
pan, że pańskiemu padawanowi coś się przydarzyło. Obudził się pan i wiedział.
– Nie rozumiem, do czego...
– Niech pan mi nie przerywa, to wytłumaczę – powiedział Organa. – Wiem, że pan mnie
teraz traktuje pobłażliwie. Toleruje mnie pan jak... jak nieznośne dziecko. I może pan myśli,
że trzeba mnie chronić jak dziecko, ale ja na to nie pozwolę. A więc jeśli dostrzega pan dzięki
swoim zdolnościom coś, co ma związek z nami, z tą misją, niech mi pan powie. Jeśli
pakujemy się w niebezpieczeństwo, niech pan to zdradzi. Niech pan tego nie ukrywa dlatego,
że uważa mnie pan za miękkiego polityka, który nie poradzi sobie z brutalną rzeczywistością.
Co za człowiek! Myśli, że zna się na Jedi, ale jest kompletnym ignorantem. Nie ma o
niczym pojęcia.
– Myśli pan, że bym pana okłamał, senatorze?
– Bez mrugnięcia okiem – odparł zdecydowanie Organa. – Gdyby pan oczywiście
uważał, że to dla mojego dobra. Ale to ja decyduję, co jest dla mnie dobre, nie pan. I chcę,
żeby dał mi pan słowo, że powie mi pan wszystko, jak tylko się pan czegoś dowie. W
przeciwnym razie przysięgam, że zaraz zawrócę ten statek i odstawię pana z powrotem na
Coruscant.
– I poleci pan dalej sam?
– Tak.
– To byłby poważny błąd, senatorze.
Organa wzruszył ramionami z wątłym uśmiechem.
– Może... ale popełnię go bez wahania. Jeśli wy, Jedi, naprawdę potraficie czytać w
myślach, to wie pan, że mówię serio.
O tak. Mówił serio.
– Dobrze, senatorze. Ma pan moje słowo. – Odpowiedział równie wątłym uśmiechem. –
A tak dla jasności: poza ogólnym i niepozbawionym podstaw niepokojem nie wyczuwam,
żebyśmy znajdowali się w niebezpieczeństwie.
– Teraz – dodał Organa. – Ale jak długo tak będzie?
– Tego nie potrafię powiedzieć, senatorze.
– Bo Ciemna Strona wszystko przesłania?
Tego się nie spodziewał.
– Padme kiedyś tak powiedziała – wyjaśnił Organa. – Nigdy tego nie zapomniałem.
A ona skąd mogła o tym wiedzieć? Czyżby Anakin coś palnął? Cudownie. Ostatnią
rzeczą, jakiej potrzebował, było to, żeby Organa zaczął się martwić Ciemną Stroną, zwłaszcza
że nie miał na nią żadnego wpływu.
– To była taka przenośnia, senatorze. Jedi niełatwo jest zwieść. Jeśli pojawi się
niebezpieczeństwo, wyczuję je. I powiem panu.
– W porządku – powiedział Organa, kiwając głową. – Niech będzie. – Usta wykrzywił
mu przelotny uśmiech, a po chwili wprowadził statek w nadprzestrzeń. – Coś panu powiem –
dodał, wstając – naprawdę potrzebuje pan lepszego powodu, żeby mnie nie lubić, niż fakt, że
jestem politykiem. Takie uprzedzenie to bardzo płytkie podejście. A wiele można o panu
powiedzieć, Mistrzu Kenobi, ale nie to, że jest pan płytki. Pójdę się trochę przespać, a pan
może wymyśli przez ten czas jeszcze kilka powodów.
Obi-Wan uniósł brew.
– Postaram się, senatorze.
– Nie wątpię – odparł Organa i uśmiechnął się krzywo. Potem opuścił kabinę, gwiżdżąc
pod nosem wesołą melodię.
Obi-Wan odprowadził go wzrokiem. To jest sprawdzian, pomyślał. Moc poddaje mnie
próbie. Dwanaście lat z Qui-Gonem, dziesięć lat z Anakinem, a teraz on.
Odetchnął głęboko, odpychając od siebie niepokój. Usiadł w fotelu pilota i rzucił okiem
na pulpit sterowniczy, żeby upewnić się, że wszystkie systemy pracują prawidłowo.
Następnie zanurzył się głęboko w Mocy, żeby odpocząć.
I może przy okazji przeniknąć welon Ciemnej Strony w poszukiwaniu nieznanych jeszcze
niebezpieczeństw.
Dziesięć godzin później Organa wrócił do kabiny z datapadem i zatroskanym wyrazem
twarzy. Zadowolony, że senator stracił najwyraźniej chęć do rozmowy, przynajmniej na razie,
Obi-Wan zostawił go z jego sprawami i przeniósł się do przedziału pasażerskiego. Nie
potrzebował więcej snu, więc poświęcił się głębszej medytacji, w której wolał się nie
pogrążać, pełniąc wartę przy sterze.
Wciąż nie wyczuwał żadnych oznak niebezpieczeństwa. Zigoola... Sithowie... wszystko
to pozostawało nieuchwytne. Poszukiwał Anakina, ale poza mglistym wrażeniem wzburzenia
nie potrafił nic wychwycić. I właściwie nie było sensu próbować. Anakin miał swoją misję...
...a on miał swoją.
Tak jak wiele razy powtarzał mu Qui-Gon, trzeba skupiać się na tym, co tu i teraz.
Po godzinie poruszył się i spojrzał na chronometr w kajucie. Od celu dzieliło ich jeszcze
sześć godzin lotu. Wprawdzie nie był senatorem i nie musiał tyrać w komisjach ani wymyślać
nowych praw, które mógłby potem ignorować lub omijać, kiedy mu będzie pasowało, ale jako
Jedi też nie narzekał na brak obowiązków. Przedział pasażerski był za mały na ćwiczenia z
mieczem świetlnym, ale miejsca było w sam raz na medytacje alchaka. W samych spodniach,
boso, skrupulatnie powtarzał kolejne figury, dążąc do perfekcji formy i wykonania.
Bezskutecznie, jak zawsze, ale pamiętał, że najważniejsze jest samo dążenie do celu.
Czas płynął gładko jak chłodna woda. Pokrzepiony Mocą, jej nieustanną obecnością, Obi-
Wan zatracił się w znajomym ruchu. Pobudzał się wysiłkiem fizycznym.
Po dwóch godzinach poczuł, że zaczyna słabnąć. Zauważył utratę koncentracji, co
zwiastowało koniec efektywności. Mokry od potu, ciężko dysząc, wymknął się z Mocy i
powrócił do niedostatków życia zewnętrznego.
Jak zawsze, musiało minąć trochę czasu, nim na nowo przyzwyczaił się do szarej
rzeczywistości, w której światła wydawały się przytłumione, kolory bledsze, a zapachy i
dźwięki mniej żywe, mniej prawdziwe. Jak zawsze, miał potworne poczucie straty, kiedy
musiał porzucić nasycone Mocą bogactwo swojego życia wewnętrznego.
Skorzystał z wyjątkowo małego odświeżacza, po czym ubrał się z powrotem. Zauważył
przy okazji, że jego tunika i spodnie wyglądają na nieco znoszone. Na szczęście statek był
wyposażony w kompaktową pralnię, bo Obi-Wan nie miał ze sobą ubrania na zmianę. Kiedy
odzyskał już reprezentacyjny wygląd, przeszedł do kabiny, gdzie Organa wpatrywał się
chmurnie w swój datapad.
– Niech pan posłucha tego – powiedział senator, nie odwracając wzroku. – Ralltiir
twierdzi, że ponieważ znajdują się na samym skraju obszaru, który określamy mianem rejonu
Światów Jądra, nie powinni być obciążani takimi samymi podatkami jak inne planety
Konsorcjum Światów Jądra. A to dlatego, że w praktyce stanowią pierwszą linię obrony dla
planet takich jak Alderaan czy Coruscant, które leżą bliżej środka. Ściślej rzecz biorąc,
uważają, że Alderaan i Coruscant, no i Chandrila, powinny subsydiować ich podatek
zbrojeniowy. – Organa odwrócił się razem z fotelem, w jednej ręce trzymając datapad. – Co
pan na to?
Obi-Wan się uśmiechnął.
– Cieszę się, że to nie mój problem.
– A ja chyba zaczynam podejrzewać, że pańska opinia o politykach jest słuszna –
mruknął Organa, pocierając oczy. – Niech mnie pan zastrzeli.
– Przed czy po jedzeniu? – spytał Obi-Wan. – Właśnie miałem sobie zagrzać kolejną
rację żywnościową. Ma pan ochotę?
– Dzięki, już jadłem. – Organa wcisnął klawisz na datapadzie i rzucił go na konsoletę. –
Ale chętnie bym się napił. Piwo Blackmoon, w szklance. Bez lodu. Tylko skórka sarsaty.
Znajdzie pan je w konserwatorze – podpowiedział. – W słoiku obok marynowanych rata-
bulw.
Traktuje mnie pan jak kelnera, senatorze? – pomyślał Obi-Wan. No cóż, nie trzeba było
proponować. Oczy Organy błyszczały. Wyraźnie liczył na pełną oburzenia odmowę. Twoje
niedoczekanie, Bailu Organo. Tak jak mówiłeś, taki głupi nie jestem. Uraczył senatora
ironicznym ukłonem.
– Naturalnie, proszę pana.
Organa zaśmiał się, wyczuwając kpinę.
– Jak miło.
Obi-Wan wybrał opakowanie z racją żywnościową, nie czytając nawet informacji o jego
zawartości. Następnie nalał Organie piwo i dodał błękitną skórkę sarsaty. Od szczypiących
oparów zwilgotniały mu oczy. Wreszcie wrócił do kabiny.
– Bardzo proszę – powiedział, podając senatorowi szklankę z kolejnym ukłonem. Organa
popatrzył na niego niepewnie.
– Wie pan, ja tylko żartowałem. Wcale nie chciałem, żeby pan...
– Wiem – odparł Obi-Wan, zajmując miejsce przy konsolecie komunikacyjnej. – Ale
jestem pewien, że pan zrobiłby dla mnie to samo.
Organa upił solidny łyk piwa.
– Co to było to, co pan wcześniej robił?
– Wcześniej?
– Tak. – Organa wskazał podbródkiem. – W przedziale pasażerskim. Widziałem pana, jak
szedłem po kolację... obiad... śniadanie... Jedzenie w każdym razie. Już się pogubiłem w tym,
który posiłek, jest który. Co to było, jakiś program treningowy Jedi?
Jego posiłek już się zagrzał, ale Obi-Wan nie zwracał na niego uwagi. Speszyło go to, co
usłyszał. Organa go podglądał? Medytacje alchaka były czymś bardzo osobistym.
– Coś w tym rodzaju. Tak.
– Wyglądało to na ciężką pracę – stwierdził Organa po kolejnym łyku piwa. – Ale dla
pana to był najwyraźniej spacerek. Zauważyłem też, że nie ma pan praktycznie żadnych
śladów po swoim wypadku. Kiedy ktoś wylatuje w powietrze, można by się spodziewać, że
zostaną mu jakieś blizny.
Obi-Wan otworzył swoją rację żywnościową w której znajdowała się jakaś potrawa z
twarogu i warzyw. Pachniało to całkiem przyjemnie, ale stracił nagle apetyt.
– Uzdrawianie praktykowane przez Jedi jest niezwykle skuteczne.
– Tak. Zauważyłem. Został tylko jedna blizna, na pańskim ramieniu.
W jego głosie była nutka dezaprobaty. Obi-Wan spojrzał na niego z irytacją.
– To od miecza świetlnego. Gdybym wiedział, że to panu przeszkadza, włożyłbym do
moich prywatnych medytacji tunikę.
– Nie przeszkadza. Jestem tylko ciekawy.
Obi-Wan odstawił swoją rację żywnościową.
– Nie jest pan ciekawy, tylko zgryźliwy. Sugeruje pan, że powinienem odmówić
uzdrawiania? Gdybym tak zrobił, z całą pewnością bym umarł.
– Nie – odparł Organa. – Nie, oczywiście, że tego nie sugeruję.
– Więc co? Senatorze, jeśli ma pan jakieś uwagi co do Jedi, proszę się nie krępować. Nie
jesteśmy jakimś tajnym stowarzyszeniem niepodlegającym publicznej ocenie.
Organa wypił duszkiem resztę swojego piwa.
– To prawda, ale jesteście dosyć tajemniczy.
– Tajemniczy? Nie wydaje mi się.
– Ha! – zawołał Organa. – I kto tu jest nieszczery? Oczywiście, macie też swoje
publiczne oblicze. Strażników pokoju. Stróżów prawa. Obrońców słabych i bezbronnych.
Gdzie tylko się coś dzieje, tam biegną Jedi, żeby ugasić pożar. Każdy to wie. Ale jesteście też
trochę przerażający. To przez tę... tę mistyczną aurę, która was otacza. Nie jesteście tacy jak
wszyscy, Mistrzu Kenobi. Jesteście istotami jedynymi w swoim rodzaju, o zdolnościach,
których zwykli ludzie nie pojmują. Wylatuje pan w powietrze i proszę! Za chwilę już pan jest
uleczony. Nie ma po tym nawet śladu. Żadnego utykania. Nic. Kiedy normalni ludzie są
ranni, zawsze wiąże się to z jakimiś konsekwencjami. Ale nie w przypadku Jedi.
Obi-Wan zacisnął zęby.
– Doprawdy? Powinien pan kiedyś przedstawić swoją teorię mojemu byłemu
padawanowi, senatorze. Na pewno wysłuchałby jej z wielkim zainteresowaniem. A kiedy już
skończyłby pan perorować, mógłby panu pokazać swoją protezę ręki.
Organa zamrugał, a potem spojrzał na pustą szklankę, którą ściskał w dłoniach,
utkwiwszy wzrok w wymiętej, błękitnej skórce sarsaty na dnie.
– Chodziło mi tylko o to – powiedział wreszcie niepewnym głosem – że inni ranni w
atakach terrorystycznych nie mogą korzystać z leczniczych talentów Jedi, tak jak pan. –
Podniósł głowę, a wzrok miał udręczony. – Widziałem niektórych, wie pan. Po zamachu.
Były tam dzieci, które nawet przy intensywnym leczeniu bactą będą musiały iść przez życie
potwornie okaleczone i oszpecone. To... smutne. To okrutne. Tylko to chciałem powiedzieć.
Jego współczucie było godne pochwały, ale konkluzje – obraźliwe.
– Chciał pan chyba powiedzieć, senatorze, że to w jakimś sensie niesprawiedliwe, że nie
podzieliłem ich losu – warknął Obi-Wan, po chwili jednak opanował gniew. Stłumił go w
zarodku, żeby nie powiedzieć czegoś naprawdę niestosownego. – Nie jest tak, że nas to nie
obchodzi – ciągnął znacznie spokojniej. – Obchodzi, zapewniam pana. Uzdrawianie jest
jednak jednym z naszych najrzadszych talentów. Pomagamy tyle, ile możemy i kiedy tylko
możemy, głęboko ubolewamy, że nie udaje nam się zrobić więcej. Czy uważa pan, że skoro
nie zdołamy pomóc wszystkim, to nie powinniśmy pomagać nikomu?
– Nie. Przepraszam – odparł Organa, kręcąc głową. – Źle to zabrzmiało. Ja naprawdę
jestem po waszej stronie. Ogromnie podziwiam Jedi. Mam wielki szacunek dla tego, co
robicie. Tylko że... w razie, gdyby pan nie zauważył, ta wojna wypchnęła was na środek
sceny. Codziennie jesteście w wiadomościach. Wszystko, co robicie, jest analizowane, a
często wyolbrzymiane. Dopiero kiedy minie trochę czasu, zostanie poddane ocenie, a może
nawet krytyce. Zwłaszcza jeśli ta wojna będzie dalej trwała albo potoczy się nie po naszej
myśli. Według mnie zostaliście postawieni na piedestale tak wysokim jak wieżowce na
Coruscant.
– To nigdy nie było naszym dążeniem, senatorze. Zapewniam pana.
– Wiem – powiedział Organa. – Ale i tak się na nim znaleźliście. Jesteście Jedi, Mistrzu
Kenobi. Jesteście bohaterami, wydajecie się niemal nieśmiertelni. Im więcej jednak systemów
Separatyści przeciągną na swoją stronę, obietnicami czy siłą, im więcej cierpienia i strachu
będzie doświadczać Republika, im bliżej Jądra zakradną się Separatyści i im więcej czasu
będą potrzebowali Jedi na zakończenie tego konfliktu, tym bardziej wasz piedestał będzie się
chwiał. Zwłaszcza jeśli wszyscy uznają, że cierpicie mniej niż inni.
– Mniej cierpimy, senatorze? – spytał Obi-Wan z niedowierzaniem. – Twierdzi pan tak po
Geonosis? Po bitwach, które już stoczyliśmy? Po stracie grupy falleeńskiej? Czy sama
Świątynia Jedi musi się zawalić, żeby uznano, że Jedi także płacą cenę za tę wojnę, której nie
zaczęli?
– Oczywiście, że nie – odparł Organa. – Ja mówię o nastrojach społecznych, nie o
rzeczywistości. O tym, co stanowi podstawę polityki. Chyba zgodzi się pan, że to jedna z
dziedzin, w których jestem ekspertem.
Jasne, i to ta najmniej chwalebna. Obi-Wan pokiwał głową.
– Przyznaję.
– Wolałbym, żeby pan nie musiał tego robić – stwierdził Organa. – Mistrzu Kenobi, Jedi
są strażnikami pokoju w Republice od pokoleń. Obywatele przyzwyczaili się do tego, że
rozwiązujecie ich lokalne problemy i spory. Obaj jednak wiemy, że teraz mamy do czynienia
z czymś znacznie bardziej skomplikowanym. I zaręczam panu, że kiedy zrobi się naprawdę
nieciekawie, to wy będziecie ponosić winę.
Obi-Wan zapomniał już o swoim twarogu z warzywami i patrzył w milczeniu na senatora
z Alderaana.
– Przepraszam – powiedział Organa, odwracając się. – Nie musi pan nic mówić. Ja jestem
tylko politykiem. To nie moja sprawa.
Tylko politykiem? O nie. W żadnym wypadku. Obi-Wan zrozumiał, dlaczego Padme tak
lubiła i ufała temu książątku z Alderaana. Był... zaskakujący.
– Jedi nie są ślepi, senatorze – odezwał się wreszcie. – Doskonale zdajemy sobie sprawę,
że nasza popularność może spowodować problemy. Zdecydowanie się temu sprzeciwialiśmy,
i w dalszym ciągu się sprzeciwiamy. Jesteśmy, jak pan zauważył, strażnikami pokoju, nie zaś
idolami. Wielki Kanclerz powinien przemyśleć jeszcze raz swoją taktykę. Obawiamy się, że
może nam ona przynieść więcej szkody niż pożytku.
Organa odwrócił się z powrotem w jego stronę, zaskoczony; zrobił chytrą minę.
– Palpatine chce dobrze. Jego problem polega na tym, że nie jest w wystarczającym
stopniu politykiem. Nigdy nie był. Jest po prostu prostodusznym, prowincjonalnym
senatorem, który przypadkiem wylądował na wysokim stołku. Gdyby Federacja Handlowa
nie zaatakowała Naboo, gdyby Valorum nie stracił kontroli nad sytuacją ktoś inny byłby teraz
Wielkim Kanclerzem. On w swoich działaniach nie dostrzega pułapek. Naprawdę wierzy, że
to wszystko wyjdzie nam na dobre.
Obi-Wan sięgnął po rację żywnościową szukając w jedzeniu ucieczki od niepokojących
myśli.
– Może i tak będzie – powiedział, nadziewając na widelec pierwszy kęs. Jedzenie prawie
zupełnie wystygło, ale jego pusty żołądek nie zwracał na to uwagi. – Chociaż wątpię.
– Ja też – zgodził się Organa. Zajrzał do swojej szklanki. – Chyba wezmę sobie jeszcze
jedno piwko. Panu też przynieść?
Obi-Wan pokręcił głową.
– Alkohol nie jest wskazany dla Jedi. Wystarczy woda. Dziękuję.
– Zostało nam jeszcze kilka godzin lotu – zagadnął od niechcenia Organa, kiedy wrócił
do kabiny z napojami. – A ja mam już dość zrzędzenia Ralltiir, przynajmniej na razie. Ma pan
ochotę na partyjkę sabaka? Gdzieś tu powinna być talia kart i parę puszek orzechów pocho,
których możemy użyć zamiast kredytów. A może Jedi nie uprawiają hazardu?
– Wręcz przeciwnie – odparł Obi-Wan. – Uprawiamy go bez przerwy, tyle że nie w grach
losowych. Zresztą z jakichś powodów wzbudzamy nieufność innych graczy.
– Ciekawe czemu – powiedział Organa z szerokim uśmiechem. – A więc sabak. Obiecuje
pan nie używać żadnych sztuczek Jedi?
– Pod warunkiem że pan obieca oszczędzić mi swoich politycznych podchodów – odparł
spokojnie.
Organa pokiwał głową, wciąż rozbawiony.
– Umowa stoi. Możemy zagrać w przedziale pasażerskim. Komputer nawigacyjny da nam
sygnał, jak będziemy się zbliżać do Atzerri.
– O co chodzi? – spytał Obi-Wan, widząc badawcze spojrzenie senatora.
– Nie sądziłem, że pan się zgodzi.
– Dlaczego miałbym się nie zgodzić? – odparł, udając zaskoczenie. – Sabak to całkiem
zacny sposób spędzania czasu.
– Chyba tak – przyznał Organa i wykonał zapraszający gest. – Proszę.
Skrywając w brodzie uśmiech, odsunął kotarę i wszedł do znajdującego się za nią
przedziału pasażerskiego.
No pewnie, pomyślał, całkiem zacny sposób spędzania czasu, a w dodatku doskonały
instrument diagnostyczny dla kogoś, kto potrafi go używać. A ja mam zamiar go użyć,
senatorze. Wygląda na to, że kryje pan w sobie znacznie więcej, niżby się mogło wydawać.
ROZDZIAŁ 14
Obi-Wan wygrał pierwszą partię. Przy tej okazji stwierdził, że Bail Organa jest śmiałym
graczem, kreatywnym strategiem i człowiekiem, który nie boi się podjąć ryzyka, jeśli może
się ono opłacić – ale też, że kieruje się często wiarą, a nie świadomością dobrego rozdania.
Drugą partię Jedi przegrał, co pozwoliło mu się przekonać, że przyjaciel Padme szybko się
uczy i potrafi błyskawicznie ocenić przeciwnika, dzięki czemu nie popełnia dwa razy tego
samego błędu. Uzbrojony w te cenne informacje, natychmiast porzucił dotychczasową
taktykę i zaczął rozgrywać kolejne rozdanie tak, jak miał to w zwyczaju robić Qui-Gon. Ale
kiedy już się wydawało, że może wygrać trzecią partię, odezwał się komputer nawigacyjny.
Dotarli do Atzerri.
– Wie pan coś o tym regionie Republiki? – spytał Organa, kiedy zatrzymali się w
bezpiecznej odległości od pojedynczego, skalistego księżyca tej ruchliwej planety.
Obi-Wan skinął głową, przywołując mroczne wspomnienia.
– Trochę wiem. Brałem udział w zakończeniu sporu na Antarze Cztery, prawie szesnaście
lat temu.
– Szesnaście lat... – Organa zagryzł usta. – Spór o plantację colfillini? Brał pan udział w
tej katastrofie?
Obi-Wan uniósł brew.
– Cóż, nie ja ją spowodowałem, jeśli to pan sugeruje.
– Wiem, co ją spowodowało – odparł Organa, a jego oczy zamgliły się od wspomnień. –
Lokalna zorganizowana przestępczość. Mój wujek został zamordowany przez te szumowiny.
Zabity z zimną krwią tylko dlatego, że postawił się dwóm zbirom, którzy uważali, że
zmuszanie ludzi do zaharowania się na śmierć jest dopuszczalną praktyką biznesową.
Cuchnący dym o poranku. Smród spalonej skóry. Przypominająca stracha na wróble
postać, przybita do słupa zwęglonego na popiół. Ale nawet ogień nie mógł zatrzeć brutalnych
śladów tortur.
Obi-Wan przełknął ślinę.
– Ekspert od rolnictwa, Tayvor Mandirly? To był pański wuj?
– Najmłodszy brat mojej matki. – Organa się skrzywił. – Nigdy się nie otrząsnęła po tym,
co mu zrobili. W końcu jego śmierć zabiła i ją. Można więc powiedzieć, że zamordowali mi
dwoje członków rodziny.
– Przykro mi.
Organa zbył kondolencje wzruszeniem ramion.
– Raxis i Nolid powinni zapłacić za to, co zrobili.
– Zapłacili, senatorze.
– Grzywny – parsknął Organa. – Pieniądze. Powinni zapłacić dużo wyższą cenę.
Dlaczego kupili sobie rozgrzeszenie? Wy, Jedi, powinniście wymierzyć im prawdziwą karę.
Obi-Wan westchnął.
– Nie jesteśmy katami, senatorze, ani narzędziem zemsty. Rząd Antaru Cztery poprosił
nas o pomoc w ujęciu winnych aktów przemocy, do jakich doszło na największej plantacji
colfillini planety, i to zrobiliśmy. To, co nastąpiło później, było sprawą wewnętrzną. Nasze
uprawnienia są ograniczone.
– Najłatwiej tak powiedzieć! – odparował Organa. – Widział pan, co te bydlęta zrobiły
Tayvorowi? Widział pan, jak on...
– Senatorze, to ja go znalazłem.
Znalazłem... i później przez wiele nocy krzyczałem razem z nim we śnie, dodał w
myślach. Miał pan rację, senatorze. Moc pozwala nam ujrzeć zarówno przeszłość, jak i
przyszłość.
Organa wpatrywał się w niego w milczeniu.
– Nie wiedziałem – powiedział wreszcie posępnym tonem. – Nigdy nie poznałem imion
Jedi, którzy polecieli na Antara Cztery.
– No właśnie – odparł ironicznie Obi-Wan. – W tamtych czasach Jedi nie byli jeszcze
gwiazdami HoloNetu.
– Więc to był pan. – Organa pokręcił głową. – Co za przypadek. Mała ta galaktyka, co?
– Czasem tak się wydaje. – Tyle że w Mocy nie było przypadków... i wszystko miało
swoją przyczynę. Tak miało być. Pytanie tylko: dlaczego?
– Pewnie teraz uważa mnie pan za barbarzyńcę – odezwał się Organa, biorąc milczenie
Obi-Wana za dezaprobatę. – W końcu żaden porządny, pokojowo nastawiony Alderaanin nie
domagałby się krwi tych morderczych bestii.
Tyle było w nim bólu. Tyle żalu i poczucia straty. Szesnaście lat, a cierpienie wcale nie
minęło. Czy taki sam los czekał Anakina po śmierci Shmi?
A czy czeka też mnie? – zastanawiał się Obi-Wan. Qui-Gon był dla mnie ojcem i bratem.
Rodziną w rozumieniu świata poza Świątynią. Czy to bliskość relacji powoduje, że rana nie
chce się zabliźnić, czy sposób, w jaki ci bliscy zginęli? Odebrani. Zamordowani. Wyrwani z
życia przed czasem.
Była to niepokojąca myśl. Jako Jedi nie powinien się tak bardzo o to troszczyć. Znowu to
fatalne przywiązanie. Odwieczna przeszkoda. Uwolnij się, mówił Yoda. O wiele łatwiej
powiedzieć, niż zrobić. Może gdyby żył jeszcze kilkaset lat...
– Nie, senatorze, nie uważam – powiedział łagodnie. – Myślę, że jest pan synem, który
kochał swoją matkę i jej brata. Myślę, że jest pan człowiekiem, który gardzi chciwością i
okrucieństwem. Który łaknie sprawiedliwości. – Zawahał się, po czym dodał: – Qui-Gon i ja
także żałowaliśmy, że nie ponieśli surowszej kary.
Organa zmarszczył brwi.
– Qui-Gon, którego zabił Sith?
– Zgadza się.
– Tak z ciekawości, Mistrzu Kenobi... co się stało z tym Sithem, który zamordował
pańskiego Mistrza?
Obi-Wan wziął głęboki oddech i bardzo powoli wypuścił powietrze.
– Wydaje mi się, że doskonale pan wie, senatorze.
Organa udał, że się zastanawia. Zrobił zdumioną minę.
– Ach, tak! Rzeczywiście, Padme coś wspominała. Zabił go pan. – Wąski, ostry jak nóż
uśmiech. – Ale nie jest pan emisariuszem zemsty ani nic takiego.
Obi-Wan nic nie odpowiedział. Nie znalazł odpowiednich słów.
– Rzecz w tym, Mistrzu Kenobi – powiedział Organa, wciąż z tym niebezpiecznym
uśmiechem – że nie tylko pan może się czegoś dowiedzieć przy grze w sabaka.
Obi-Wan wziął jeszcze jeden głęboki oddech. Nie czuł już bólu w połamanych niedawno
żebrach. Wypuścił znowu powietrze, a razem z nim wszystkie emocje.
– Najwyraźniej, senatorze.
W tym momencie zabrzęczał komunikator Organy, oznajmiając, że nadeszły nowe
instrukcje.
– Munto Codru – odczytał Organa z komputera nawigacyjnego. – To... kawał drogi od
Światów Jądra.
Rzeczywiście, Munto Codru leżało w odległych rejonach Zewnętrznych Rubieży. Obi-
Wan popatrzył, zafrasowany, na swojego kłopotliwego towarzysza.
– Senatorze, myślę, że powinniśmy ponownie rozważyć naszą sytuację.
– Dlaczego? – spytał Organa. – Zapasów mamy pod dostatkiem. Statek jest sprawny. Co
tu rozważać?
– Pański udział w tej misji – odparł bez ogródek Obi-Wan. – Nie mamy żadnego pojęcia,
jak daleko od domu wyśle nas pański informator. Możemy się znaleźć nawet w głębi
Nieznanych Regionów.
– Tak daleko? – spytał Organa powątpiewająco. – Na pewno nie. Co Sithowie by robili aż
tam?
Obi-Wan wzruszył ramionami.
– Nie wiem, ale z Sithami wszystko jest możliwe. W każdym razie, senatorze, chcę
powiedzieć, że tam nie jest bezpiecznie.
Organa udał szok.
– Nie jest bezpiecznie? Mistrzu Kenobi, nie miałem pojęcia! Dlaczego mnie pan nie
ostrzegł? Szybko! Wracajmy do domu!
– Może pan sobie kpić, senatorze – warknął Obi-Wan, powstrzymując się od zgrzytnięcia
zębami. – Czuję się jednak w obowiązku zauważyć, że chociaż do tej pory nasza podróż
przebiegała bez przeszkód, sytuacja może się szybko i diametralnie odwrócić. Jest jeszcze
czas, żeby zmienić zdanie.
Organa przyjrzał mu się bacznie.
– Chce pan zawrócić?
– Nie. Ale tu nie chodzi o mnie. Ja jestem Jedi i tym się właśnie zajmujemy. Za to pan
jest żonatym senatorem Republiki.
– Nie chcę zawracać – oświadczył stanowczo Organa. – Nie mam zamiaru się poddać.
Pragnę powstrzymać Sithów i poznać ludzi, którzy pomagali mi przez te wszystkie lata. A
mówiąc najzupełniej szczerze, Mistrzu Kenobi, pańskie zachowanie trochę mnie już męczy.
Padme też by pan pytał, czy chce zawrócić?
Jej by nie pytał, to prawda... ale Padme już dawno pokazała, na co ją stać. Ten człowiek
natomiast był niewiadomą.
– Padme tu nie ma, senatorze. A ja troszczę się tylko o pańskie bezpieczeństwo.
– Powtarzam po raz ostatni, Mistrzu Kenobi: niech mi pan pozwoli samemu się o nie
zatroszczyć.
Kiedy jest się uwięzionym w niedużym statku kosmicznym pośrodku zupełnego
pustkowia, najgorsze jest to, że nie można po prostu... odejść. Przysięgam, on jest równie
nieznośny, jak Anakin, pomyślał Obi-Wan. Tylko że Anakinowi mogłem przynajmniej
powiedzieć, żeby siedział cicho i robił to, co mu każę, a on musiał mnie słuchać.
– No dobrze, senatorze – powiedział. – Pański wybór. Mogę mieć tylko nadzieję, że nie
będzie pan tego żałował.
Po tej zjadliwej uwadze odwrócił się do Organy plecami i spróbował skontaktować się z
Yodą, jednak odległość i kaprysy międzygwiezdnych zjawisk galaktycznych powodowały
zanikanie sygnału. Udało mu się za to nawiązać łączność z Adi Gallią, która walczyła z
oddziałem Separatystów na stosunkowo blisko położonej planecie Zewnętrznych Rubieży –
Agomar. Obiecała jak najszybciej przekazać jego wiadomość do Świątyni i poleciła mu
zachować ostrożność, cokolwiek będzie się działo. Nie pytała go, co robi tak daleko od
Coruscant; nie z braku zainteresowania, ale dlatego, że czasy, kiedy mogli rozmawiać
swobodnie, dawno minęły.
Mimo to na usta cisnęły mu się pytania o Anakina, o to, czy Adi nie słyszała żadnych
wieści o nim, czy powrócił bezpiecznie ze swojego polowania na robota. Cóż, nie mógł ich
zadać, bo nie chciał zdradzić błędu Anakina członkowi Rady. Przynajmniej dopóki nie będzie
to absolutnie konieczne.
– Niech Moc będzie z tobą, Adi – powiedział i zakończył połączenie. Odwrócił się w
stronę Organy, który sprawdzał obliczenia komputera nawigacyjnego. – Możemy ruszać, jak
tylko pan będzie gotowy, senatorze.
– Jestem gotowy – mruknął Organa, wciąż wyraźnie rozgoryczony. – Munto Codru
nadchodzi. – Odpalił napęd gwiezdny i wyprowadził statek z orbity Atzerri w otwartą
przestrzeń, a kiedy komputer nawigacyjny dał sygnał „droga wolna”, przeskoczył w prędkość
nadświetlną. Gwiazdy w iluminatorze zawirowały i rozmyły się. Realna przestrzeń znikła i
pozostali zdani na łaskę inności. Obi-Wan wstał.
– Jeśli pan pozwoli, senatorze, pójdę pomedytować.
– Jasne, jasne – odparł Organa, sięgając po swój datapad. – Medytuj pan sobie do
upadłego. Nie będę przeszkadzał.
Jego słowa były potoczne, kolokwialne, ton szorstki. Wyniosły galaktyczny
parlamentarzysta odprawiający podwładnego. Wynajętą pomoc.
Jestem Jedi, pomyślał Obi-Wan. My nie bierzemy takich rzeczy do siebie.
Potrafili też powstrzymać się od trzaśnięcia drzwiami, ale wymagało to wielu lat
szkolenia, żeby oprzeć się pokusie.
Trzy kolejne dni w nadprzestrzeni, w klaustrofobicznym kokonie. Jaka szkoda, że statek
nie był szybszy. Organa zatopił się w pracy, którą zabrał ze sobą – grzebał w całej stercie
lokalnych i międzyplanetarnych zagadnień legislacyjnych. Obi-Wan obserwował to z
pewnym podziwem, do którego sam przed sobą niechętnie się przyznawał. Podobnie jak
Padme – i w przeciwieństwie do wielu innych senatorów, których miał okazję obserwować –
Organa nie był pozorantem. Traktował swoje obowiązki poważnie. Było to zaskakująco
krzepiące odkrycie.
Obi-Wan natomiast wykorzystał niewolę nadprzestrzeni, oddając się głębokiej medytacji,
praktykowanej zazwyczaj przez Jedi przebywających w odosobnieniu lub tych, którzy
poświęcili swoje życie na kontemplację. Z ulgą stwierdził, że nie wyczuwa żadnego
czyhającego niebezpieczeństwa. Żadnego zagrożenia dla tych odległych szlaków
nadprzestrzennych ze strony Grievousa, co było zupełnie zrozumiałe. Nie było tu nic takiego,
co mogłoby wzbudzić zainteresowanie Republiki. A jeśli Republika nie była czymś
zainteresowana, to Dooku i jego Separatyści też nie.
Przywołał za to przelotne obrazy kampanii, jakie Jedi prowadzili na Zewnętrznych
Rubieżach. Adi Gallia triumfująca na Agomar. Ki-Adi-Mundi pokonany i bliski śmierci na
Barab I. Eeth Koth broniący oblężonego Korribanu, otoczony stosami martwych i
umierających żołnierzy klonów. Saesee Tiin w ciężkich tarapatach bliżej Jądra, na
Bimmisaari – chociaż nie... to nie było teraz, to było kiedyś. Handlowy spór z przeszłości, już
dawno pokojowo zażegnany.
Jedno doznanie dotyczyło Anakina. Było to bardziej odczucie niż wizja. Żal. Frustracja.
Przytłaczający lęk przed niepowodzeniem. Nie mógł znaleźć tego przeklętego robota.
Cóż, musisz się bardziej postarać, Anakinie. Myślałeś, że żartowałem? R2 w
niewłaściwych rękach może przynieść zgubę nam wszystkim.
Irytacja walczyła w nim z dominującym lękiem. Obi-Wan najbardziej bał się tego, że
oczekiwania Zakonu wobec ich osławionego Wybrańca mogą być zbyt wielkie. Że, zaślepieni
jego potencjałem, zapomną o jego młodym wieku. A teraz, kiedy odniósł ważne zwycięstwo
na Bothawui, i przy coraz głębszym kryzysie wojennym, ta tendencja będzie się niewątpliwie
utrzymywać.
Byle nie ze szkodą dla niego. Niezależnie od konsekwencji, muszę w dalszym ciągu go
chronić, pomyślał.
Nie było łatwo przebywać tak daleko od Świątyni, od wojny i czekać w poczuciu
zawieszenia, nie mogąc udzielić pomocy Anakinowi, Ki-Adi-Mundiemu czy Eethowi
Kothowi ani któremukolwiek z innych Jedi, walczących zaciekle na zbyt wielu frontach. Obi-
Wan nigdy nie potrafił, tak jak Qui-Gon, zatrzymać się w środku akcji i po prostu zawiesić
wszelkie myśli i uczucia. Przyjąć chwilę taką, jaka jest, bez zastrzeżeń, i czekać, aż
przekształci się w nową rzeczywistość. Nie. On musiał zawsze coś robić. Wpływać na bieg
wydarzeń. Chwytać chwilę za gardło.
„Jesteś niespokojnym duchem, Obi-Wanie” – zwykł mawiać Qui-Gon ze smutkiem i
rezygnacją. I jak zwykle miał rację.
Życie spędzane na kontemplacji z całą pewnością nie jest dla mnie, pomyślał.
Ale przez jakiś czas mógł to wytrzymać, jeśli miało to pomóc w powstrzymaniu Sithów.
A kiedy nie spał i nie medytował, a Organa siedział w kabinie, przeklinając Ralltiir albo
kogoś innego, on wykonywał figury alchaka, ćwicząc ciało równie sumiennie, jak umysł, aby
pozbyć się ostatnich śladów niedawnych urazów. Stać się wreszcie dawnym sobą.
I tak mijał czas... aż w końcu dotarli do Munto Codru.
– Prawie siedem godzin i nic – zauważył Organa, wybijając palcami staccato na
konsolecie. – Do tej pory nie kazali nam tak długo czekać.
Obi-Wan oderwał wzrok od masywnego kształtu planety – okrytego chmurami uśpionego
klejnotu, otoczonego dwunastoma obracającymi się księżycami. Ich statek wisiał wysoko nad
nocną stroną planety, ukryty głęboko w cieniu dwunastego księżyca. Widoczna w dole
powierzchnia Munto Codru usiana była światłami miast. Co jakiś czas przemykały jaśniejsze
światełka statków, które przylatywały i odlatywały w nieregularnych odstępach.
– Cierpliwości, senatorze – powiedział. – Jeśli pańscy informatorzy są tak godni zaufania,
jak pan twierdzi, wkrótce się z nami skontaktują.
Sfrustrowany Organa rzucił mu wściekłe spojrzenie, po czym walnął pięścią w konsoletę.
– Cierpliwość cierpliwością, ale nie możemy tu siedzieć w nieskończoność.
– Nie, nie możemy – zgodził się łagodnie Obi-Wan. – To tylko kwestia czasu, nim
ściągniemy na siebie uwagę Codru-Ji. A to nie byłoby wskazane.
Jeszcze jedno groźne spojrzenie.
– Więc co pan proponuje?
Obi-Wan sięgnął w Moc świeżo wyostrzonymi zmysłami.
– Godzinę – mruknął, dryfując w świetle. – Dajmy pańskim informatorom jeszcze
godzinę.
Ostatecznie czekali niecałe pół. A kiedy komunikator Organy zabrzęczał i senator
odebrał, tym razem zamiast zakodowanego komunikatu odezwał się żywy ludzki głos.
Dojrzały. Kobiecy. Pewny.
– Senatorze Organa, czy mnie pan słyszy?
Organa chwycił komunikator z konsolety.
– Tak! Tak, słyszę. Kto mówi? Z kim rozmawiam?
– Z przyjacielem.
– Tak, to wiem. Ale...
– Imiona mogą poczekać, senatorze. Przedstawię się, jak się spotkamy.
Organa ściskał komunikator tak mocno, że o mało go nie połamał.
– Nie mogę się doczekać. Gdzie jesteście? Gdzieś w pobliżu?
– Dosyć blisko – odparła kobieta. – Za chwilę prześlę panu współrzędne.
– Myśleliśmy już, że coś poszło nie tak – powiedział Organa. – Tak długo nie...
– Względy bezpieczeństwa – wyjaśniła kobieta. – Chcieliśmy mieć pewność, że jest pan
rzeczywiście sam, zanim pozwolimy panu spotkać się z nami osobiście.
Organa zmarszczył brwi.
– Oczywiście, że jestem sam. To znaczy... nie licząc Jedi, który mi towarzyszy. Z
pewnością już się przekonaliście, że przestrzegam naszych ustaleń co do joty.
Przez lekki szum przebił się cichy, nie całkiem wesoły śmiech.
– Czasy są niebezpieczne, senatorze. Nie opłaca się nikomu wierzyć na słowo. Nawet
panu. Nawet Jedi.
– Rozumiem – zapewnił Organa po chwili. – I chyba wiecie, że ja też nie wierzę wam na
słowo. To, co zrobiliście, co teraz robicie...
– Podziękowania też mogą poczekać, senatorze – przerwała mu kobieta. – Skupmy się na
razie na pokonaniu Sithów. Czekajcie na nasze współrzędne i częstotliwość transpondera. On
was doprowadzi pod same drzwi.
– Zrozumiałem – powiedział Organa. – Do zobaczenia wkrótce.
– Ci pańscy przyjaciele są naprawdę ostrożni – zauważył Obi-Wan, kiedy czekali na
zakodowany komunikat.
– Mówiłem panu – odparł Organa. – Czyli dobrze, że pan... – Przerwał, bo właśnie
zabrzęczał komunikator i otrzymali następną lokalizację. Kiedy dane zostały pobrane, senator
wstał. – Jak mówiłem, dobrze, że pan i Mistrz Yoda nie próbowaliście kombinować. Na
przykład wysłać za nami jeszcze jednego Jedi.
Obi-Wan zachował kamienną twarz.
– Senatorze...
– Niech pan nie mówi, że nie rozmawialiście o tym z Mistrzem Yodą – powiedział
Organa złudnie spokojnym tonem. Jego oczy lśniły zimnym blaskiem. – Na Coruscant. W
moim mieszkaniu.
Obi-Wan westchnął. Pożyteczne przypomnienie, żeby nie lekceważyć naszego przyjaciela
z Alderaana.
– To, o czym rozmawiałem wtedy z Mistrzem Yodą, nie ma teraz większego znaczenia,
senatorze. Jesteśmy tutaj i wkrótce mamy się spotkać z pańskimi informatorami.
Proponowałbym, żeby odkodował pan ten komunikat, tak abyśmy nie kazali zbyt długo
czekać tym Przyjaciołom Republiki. W końcu to by było niegrzeczne.
Organa rzucił mu kuse spojrzenie, ale nie drążył tematu, tylko poszedł do przedziału
pasażerskiego. Kiedy wrócił do kabiny, zaprogramował komputer nawigacyjny, a następnie
transponder.
– No i? – spytał Obi-Wan, podczas gdy senator wpatrywał się w odczyt. – Dokąd tym
razem?
– Nie wiem – odparł Organa powoli. – Komputer przyjął współrzędne, ale lokalizacja jest
określona jako nieznana.
Po raz pierwszy od czasu swojej wizji, w której ujrzał starcie Anakina z Grievousem nad
Bothawui, Obi-Wan poczuł dreszcz wyraźnego niepokoju.
– Ciekawe. Jaka odległość jest stąd do tamtego miejsca?
– Dziewięć parseków. Co oznacza, że zmierzamy zdecydowanie poza Zewnętrzne
Rubieże.
– Poza Zewnętrzne Rubieże i w Dziką Przestrzeń. – Obi-Wan pogładził się po brodzie. –
Prawdziwy skok w nieznane, senatorze.
– Tak – przyznał cicho Organa, a na jego twarzy pojawił się ledwo dostrzegalny cień
niepewności. Chyba wreszcie zaczynał zdawać sobie sprawę z konsekwencji swoich czynów.
Czy teraz pan pojmuje, senatorze? – zapytał go w duchu Obi-Wan. Czy teraz rozumie
pan, co próbowałem panu powiedzieć? Stoimy na krawędzi nieznanego, a jeśli spadniemy...
to nikt nas nie złapie.
– A więc skaczmy – powiedział Organa i włączył silniki. Zostawili za sobą dwunasty
księżyc Munto Codru i wykonali skok w nadprzestrzeń.
Pozostawiwszy Organę z jego legislacyjnym bałaganem, Obi-Wan wycofał się do
przedziału pasażerskiego i zatopił się w lekkim transie. Ten dreszcz niepokoju wytrącił go z
równowagi. Coś było nie tak. Czuł to. Prawdopodobieństwo nadciągających kłopotów.
Groźba konfliktu.
Ale jakie jest tego źródło? Czy kobieta, którą słyszeli przez komunikator, była w
niebezpieczeństwie? A może to ona stanowiła zagrożenie dla niego i senatora? Czy to
spotkanie było pułapką? Czyżby pakował się w kolejną nieoczekiwaną eksplozję? Czy ten
skok w nieznane okaże się fatalny w skutkach? Nie potrafił odgadnąć. Przyszłość rysowała
się niewyraźnie. To tylko powiększyło jego niepokój.
Zanurzył się głębiej w poszukiwaniu odpowiedzi... ale żadnej nie znalazł. Doczekał się
jedynie bólu głowy – kary za próbę wyrwania siłą informacji z Mocy. Wreszcie porzucił
swoje daremne wysiłki, wybudził się z transu i wrócił do kabiny, gdzie Organa mruczał coś
pod nosem, sporządzając obszerne notatki na datapadzie.
– Jak daleko od celu jesteśmy, senatorze?
Organa zerknął na niego i przestał mruczeć. Odłożył datapad i się wyprostował.
– Co się stało?
Obi-Wan pokręcił głową.
– Nie wiem. Coś... przeczucie... nie potrafię tego określić.
– Jak to nie potrafi pan określić? – spytał Organa, niezbyt skutecznie próbując ukryć
zaniepokojenie. – Przecież jest pan Jedi.
Obi-Wan usiadł przy konsolecie komunikacyjnej.
– Co nie jest równoznaczne z nieomylnością, wbrew temu, co sugerują entuzjastyczne
doniesienia na HoloNecie.
– Ale jest jakiś problem? – dociekał Organa. – Tego jest pan pewien?
– Jestem pewien, że mam złe przeczucie – odparł Obi-Wan. – I nierozsądnie byłoby je
zlekceważyć. Jak daleko jeszcze?
– A, to? – Organa rzucił okiem na komputer nawigacyjny. – Niedaleko. Jesteśmy już
prawie na miejscu. Co pan chce zrobić?
Cofnąć czas, tak żeby ta misja nigdy nie doszła do skutku, pomyślał Obi-Wan. A jeśli to
niemożliwe, to związać panu ręce i nogi i wepchnąć do szafy.
– Lecieć dalej – powiedział. – Chyba nie mamy innego wyjścia.
– Nie – przyznał Organa głosem zdradzającym napięcie. – Nie mamy. – Wstał z fotela
pilota, pozbierał swoje datapady i zaniósł je do przedziału pasażerskiego. Kiedy po dłuższym
czasie wrócił do kabiny, na biodrze miał przypasany niewielki, ale groźnie wyglądający
osobisty blaster.
Obi-Wan z trudem powstrzymał barwne przekleństwo. Cudownie. Bail Organa biorący
udział w strzelaninie. A jeśli coś mu się stanie...
– Senatorze...
Organa rzucił mu gniewne spojrzenie.
– Nie chcę tego słuchać, Mistrzu Kenobi.
Oczywiście, że nie. Mimo wszystko musiał to powiedzieć.
– Dostałem wyraźne polecenie, żeby dbać o pańskie bezpieczeństwo, senatorze. Dlatego
też nie mogę pozwolić, żeby pan...
– Dobra – powiedział Organa, ignorując go. – Wychodzimy z nadprzestrzeni za trzy...
dwa... jeden...
Kiedy rozciągnięte gwiazdy kurczyły się, powracając do swoich zwykłych konfiguracji,
Obi-Wan poczuł, jak zalewa go nagła fala złych przeczuć, napełniając go lękiem. Przez
iluminator zobaczyli niedbale zawieszony, krótki, pękaty wałek ze zmatowiałego metalu,
rozjaśniony bladym światłem. Była to stacja kosmiczna, licząca sobie wiele dziesięcioleci i
należąca raczej do tych tańszych. W stylu koreliańskim, tego Obi-Wan był niemal pewien.
Miała w sobie tę szczególną prostackość, beztroską pogardę dla konwencji i ładu. W zasięgu
wzroku nie było żadnych planet; stacja kosmiczna wisiała samotnie na tle monotonnej czerni.
– No cóż – odezwał się Organa po długim, powolnym wydechu. – To by tłumaczyło,
dlaczego komputer nawigacyjny nie rozpoznał współrzędnych. – Kątem oka zerknął na Obi-
Wana. – Wciąż ma pan te złe przeczucia?
Mistrz Jedi pokiwał głową.
– O tak.
– W takim razie... może lepiej nie korzystać z ich urządzenia naprowadzającego.
– Może – zgodził się. – Proponuję, żebyśmy się wślizgnęli. Bez fanfar. Ładne, ciche,
dyskretne podejście.
– Aha. – Organa się skrzywił. – W porządku. To będzie trochę tak, jakby cegła próbowała
wpaść bezszelestnie, ale postaram się. A ma pan jakiś duży koc, którym moglibyśmy się
nakryć? Na pewno mają zewnętrzne kamery.
Obi-Wan zamknął oczy i poczuł, jak jego świadomość Mocy bije na alarm.
– Nawet jeśli tak, to mam paskudne przeczucie, że już nie działają – mruknął. –
Senatorze, podejrzewam, że wlatujemy w sam środek chaosu.
– Nie wlatujemy – sprostował Organa i przewrócił oczami. – Wślizgujemy się. Jak cegła.
Niech pan się trzyma. Zbliżamy się.
Tańcząc palcami nad pulpitem sterowniczym, dezaktywował wszystkie zbędne funkcje
statku, po czym wyłączył napęd podświetlny Starfarera. Podprogowy warkot silników ucichł,
pozostawiając po sobie dziwną pustkę. Światła kabiny niemal całkowicie przygasły. Czując
natychmiastowy, bezwładny opór statku, jego niemrawy dryf przez próżnię w kierunku
wysłużonej stacji kosmicznej, Obi-Wan przesunął się trochę w bok i oparł o najbliższy
kawałek ściany.
Istotnie jak cegła, pomyślał. Niech Moc będzie z nami.
W bladozielonym blasku konsolety sterowej twarz Organy przybrała posępny, zacięty
wyraz; widać było, jak zaciska zęby z wysiłku, jakiego wymagała walka z celowo
sparaliżowanym statkiem. Palce kurczowo ściskały stery, starając się utrzymać kurs i
uchronić ich przed zderzeniem ze stacją kosmiczną. Obserwując go, Obi-Wan musiał docenić
jego kunszt. Okazało się, że zapewnienia senatora nie były jedynie czczymi przechwałkami;
faktycznie był znakomitym pilotem.
Ale nawet najlepszym pilotom przyda się czasem pomocna dłoń.
Zanurzając się w Mocy, Obi-Wan przywołał do siebie jej niezmierzoną potęgę. Poczuł,
jak wypełnia go światło, jak skrzy się we krwi. Kiedy był już w pełni skoncentrowany,
świadom siebie i swojego miejsca we wszechświecie, świadom miejsca Organy i duetu, jaki
tworzyli w blasku Mocy, rozszerzył swoje zmysły i kontrolę. Otoczył nimi oporny statek, tę
ślizgającą się cegłę, i umieścił go w kokonie czystej energii Jasnej Strony. Powolny,
bezwładny ruch statku natychmiast złagodniał, wyrównał się. Niedostrzegalny dla
ewentualnych wścibskich oczu, statek sunął teraz gładko do celu.
– Co jest do cholery? – Zaskoczony Organa omal nie wypuścił z rąk sterów.
Obi-Wan uśmiechnął się lekko.
– Spokojnie, senatorze. Nie ma powodów do obaw.
– Łatwo panu mówić – mruknął Organa. – Co pan robi?
– Proszę mnie potraktować jako drugiego pilota – zaproponował Obi-Wan. – I zachować
spokój.
Nasycony Mocą źródłem wszelkiej radości i otuchy, przelewał swoją wolę na ociężałą
maszynę, która reagowała równie posłusznie, jak jego ramię czy dłoń. Poprzez Moc stała się
częścią jego ciała. Ujrzał stację kosmiczną szybko wypełniającą iluminator.
Niepokój podkulił ogon i zniknął nie wiadomo gdzie.
Przesiąknięty spokojem, w pełni skupiony, Obi-Wan pozwolił, żeby ciemność
przepływała przez niego jak woda przez sito. Tak, istnieje niebezpieczeństwo. Zmierzy się z
nim we właściwym czasie. Na razie zanurzał się w świetle Mocy i miał w nim pozostać aż do
zakończenia swojego zadania.
– Zbliżamy się do portu – powiedział Organa, przesuwając stery. – Mamy wolny
pierścień dokujący.
Obi-Wan pokiwał powoli głową.
– Widzę, senatorze.
– Lecimy ciągle za szybko.
– Wiem. – Wziął głęboki oddech, czując we krwi przypływ energii. Wypuścił gwałtownie
powietrze i wymusił swoją wolę na bezdusznym starfarerze, zaciskając Moc wokół jego
mocnej konstrukcji. Statek wytracił jeszcze trochę pędu. Sunął coraz wolniej. Potem zwolnił
jeszcze bardziej. Ledwie się poruszał. A podczas gdy Obi-Wan spowalniał statek, Organa
niczym wirtuoz operował przyrządami sterującymi, nakłaniając maszynę do wykonania
piruetu.
Starfarer zadokował na stacji kosmicznej lekko jak baletnica.
Organa głośno westchnął i opadł na fotel.
– No, to było coś. To było... to było...
– To była Moc, senatorze – wyjaśnił Obi-Wan i uwolnił się z jej subtelnych objęć. Poczuł
mocne szarpnięcie i na chwilę przytłoczyło go okropne poczucie straty.
A kiedy jasne światło wypłynęło z jego krwi, ze zdwojoną siłą zaatakowała zimna fala
przeczucia.
Organa uruchomił panel sensorów, żeby przeprowadzić skanowanie stacji kosmicznej.
– Niech to szlag – mruknął, rozglądając się. – Mają jakąś osłonę. Nie mogę nic odczytać.
Obi-Wan dotknął czubkami palców miecza świetlnego, próbując trzymać nerwy na
wodzy.
– Ja mogę – powiedział ponuro. – Senatorze, czy jest pan pewien, że pan tego chce? Czy
jest pan na to przygotowany? Proszę o szczerą odpowiedź. Stoimy na krawędzi otchłani.
Zamiast rzucić jakąś butną ripostę, Organa popatrzył na niego. Nawet po blisko pięciu
dniach w ciasnym stateczku senator wyglądał nieskazitelnie – schludny, elegancki, pewny
siebie polityk, od lśniących butów po wypielęgnowaną fryzurę. Jednak spojrzenie miał
niepewne. W jego oczach czaił się strach.
Po chwili pokiwał głową.
– Tak, Mistrzu Kenobi. Jestem pewien i jestem przygotowany. Muszę to zrobić. Wiem, że
to zabrzmi dziwnie, ale to są moi ludzie.
Obi-Wan przeniósł wzrok na stację kosmiczną. Mógłbym go tu zatrzymać, nawet go nie
dotykając, pomyślał. Powinienem to zrobić. To cywil. Mam obowiązek chronić jego i ludzi, z
którymi mamy się spotkać.
Organa rozpiął kaburę i położył dłoń na rękojeści blastera.
– Mistrzu Kenobi, nie mamy czasu.
To prawda, nie mieli. Nie mieli czasu i nie mieli odwrotu. „To są moi ludzie”.
– Więc chodźmy, senatorze – powiedział Obi-Wan i odpiął swój miecz świetlny. –
Chodźmy ratować pańskich ludzi, jeśli to możliwe.
ROZDZIAŁ 15
Za drzwiami pierścienia cumowniczego leżały ciała trzech mężczyzn. Na ten widok Bail
poczuł przyprawiającą o mdłości mieszaninę ulgi i gniewu. Jego informatorka mogła jeszcze
żyć, nawet jeśli trzech jej kolegów zarżnięto. Jeśli w ogóle ci mężczyźni byli jej kolegami.
Może to intruzi, zabici przez obrońców stacji kosmicznej.
Gdzieś obok rozległo się ciche brzęczenie. Serce podskoczyło Organie do gardła.
Ściskając w ręku blaster, odwrócił się i zobaczył, że to Kenobi zapalił miecz świetlny. Jedi
trzymał go ukośnie przed sobą; czyste niebieskie światło jarzyło się złowrogo w przygasającej
iluminacji niewielkiego przedsionka doków o nitowanych metalowych ścianach i
przebarwionym metalowym suficie. Drzwi prowadzące do samej stacji były uchylone, a
znajdujący się za nimi korytarz tonął w brudnym, czerwono-pomarańczowym blasku.
Oświetlenie awaryjne? Możliwe. To niewątpliwie była sytuacja awaryjna.
Kenobi przykucnął i sprawdził tętno leżących mężczyzn.
– Nie żyją – stwierdził, podnosząc się zwinnie.
Zdziwiłby się, gdyby było inaczej; każdy z mężczyzn miał paskudną, krwawą dziurę
wypaloną w piersi. Wokół nich, na odkształconej metalowej podłodze, leżały trzy pistolety
blasterowe. Kenobi przejechał po nich mieczem świetlnym w trzech szybkich, metodycznych
ruchach. Metal z blasterów stopił się, tworząc kałuże; powietrze zgęstniało od smrodu
spalenizny.
Bail zmarszczył brwi.
– Na pewno nie mogły nam się przydać?
– Może i mogły – odparł Kenobi, wzruszając ramionami. – Ale równie dobrze przydałyby
się temu, kto zabił tych ludzi. A nie wiemy jeszcze, po czyjej jest stronie.
To prawda. Czując wyraźnie pot ściekający mu po plecach i po twarzy, szczypiący w
oczy, Bail skinął głową.
– Słusznie.
Stąpając bezszelestnie w miękkich skórzanych butach, Kenobi podszedł do półotwartych
drzwi i przechylił głowę, nasłuchując, a może próbując coś wyczuć. W każdym razie
wyraźnie używał swoich zdolności Jedi. Wydawał się deprymująco nieprzystępny. Miecz
świetlny rzucał na jego twarz dziwną, błękitną poświatę. Bail nagle zdał sobie sprawę, że
wciąż czuje respekt do tego człowieka.
To on poprowadził statek kosmiczny, używając Mocy, uświadomił sobie. Cały statek. I
nawet się nie spocił. Tego się nie spodziewałem. Czegoś takiego nie widzi się co dzień.
– Senatorze – powiedział Kenobi, podnosząc wzrok. – Korytarz jest pusty. Jest pan
gotów?
Czy jest gotów? No cóż, potrafi w każdym razie obchodzić się z blasterem. Regularne
ćwiczenia na strzelnicy na Coruscant pozwoliły mu stać się – jak twierdzili fachowcy –
wyśmienitym strzelcem. No i oczywiście, jako członek rodziny królewskiej, poznał w
młodości pewne techniki samoobrony. Galaktyka zmieniła się jednak od tamtego czasu.
Organa uznał więc, że zawsze trzeba być przygotowanym, choćby niebezpieczeństwo
wydawało się minimalne. Potem zobaczył, jak bliska śmierci była Padme na Coruscant, i
zorientował się, że nadchodząca wojna wszystko zmieni. Postanowił więc rozwijać swoje
umiejętności pod okiem ekspertów w brudnej dziedzinie bardziej agresywnych technik
samoobrony. Dobrze go wyszkolili. Był faktycznie... przygotowany.
Ale nigdy dotąd nie strzelał do żywej istoty. Nigdy nie próbował nikogo zabić... ani nikt
nie próbował zabić jego. A teraz musiał się liczyć z prawdopodobieństwem obu tych
doświadczeń – może nawet w ciągu najbliższych kilku minut. Najlepszym dowodem były
zwłoki trzech ludzi na podłodze za jego plecami. Ludzi, którzy strzelali przedtem do innych
ludzi. Ludzi, którzy najprawdopodobniej zabijali wiele razy.
Sądziłem, że jestem gotów, pomyślał. Ale mogłem się mylić.
Teraz jednak nie było czasu do namysłu; nie mógł sobie pozwolić na wątpliwości. Gdzieś
na tej starej, rozklekotanej stacji kosmicznej była kobieta, która ryzykowała życie, żeby mu
pomóc. Nie mógł jej zawieść teraz, kiedy to ona potrzebowała jego pomocy. Kiedy jej życie
mogło zależeć od tego wyśmienitego strzelca, senatora Organy.
Kenobi czekał na jego odpowiedź.
Pokiwał głową, czując suchość w ustach.
– Niech pan prowadzi, Mistrzu Jedi.
– Proszę się trzymać blisko mnie – polecił Kenobi. Czoło miał zmarszczone, a oczy
pociemniałe od gniewnych myśli. – Jeśli każę panu coś zrobić, ma pan to zrobić bez wahania.
Nie czas na dumę czy zarozumiałość.
Bail już otworzył usta, żeby rzucić jakąś kąśliwą uwagę, ale ugryzł się w język. Nie bądź
głupi, Organa, zganił się w myślach. On jest generałem Wielkiej Armii Republiki. Widział
więcej walk na śmierć i życie w ciągu trzech miesięcy, niż ty zobaczysz przez całe życie. Tu i
teraz góruje nad tobą pod każdym względem.
– Tak jest, Mistrzu Kenobi. Będę słuchał pańskich rozkazów.
Kenobi skinął głową, a napięcie w jego oczach odrobinę zelżało.
– Dobrze.
Ruszyli przez cichy, słabo oświetlony korytarz, lekko stawiając kroki i oddychając
bezgłośnie. Bail poczuł, że powstają mu włoski na karku. Na metalowej podłodze szkarłatny
ślad prowadził wzdłuż korytarza do kolejnych, tym razem zamkniętych drzwi, które
zagradzały im drogę.
Krew. Szedł po krwi. Podążając za Kenobim, który wydawał się nieczuły na te czerwone
smugi, Bail poczuł, że palce same zaciskają mu się na blasterze.
Zaraz mogę zginąć, pomyślał. To może być ostatnia rzecz, jaką robię...
– Musi pan panować nad myślami i nad uczuciami, senatorze – powiedział ostro Kenobi,
nie odwracając się. – Proszę się skupić na tym, co tu i teraz.
Tako rzecze Mistrz Jedi do swojego spoconego, roztrzęsionego, niespodziewanego
ucznia. Bail zamrugał, żeby odzyskać ostrość spojrzenia, i wypełnił szorstkie polecenie.
Dotarli do końca korytarza. Drzwi dzielące ich od wnętrza stacji kosmicznej były z
solidnego metalu, bez żadnego okienka, przez które mogliby zobaczyć, w co się pakują.
Kenobi jednak najwyraźniej nie potrzebował okienka; przyciskając lewą dłoń do drzwi,
zamknął oczy i... zniknął. Oczywiście nie fizycznie, tylko mentalnie. Podobnie jak w kabinie
statku, jego twarz złagodniała, przybierając wyraz niezwykłego spokoju... pod którym kryła
się żelazna wola.
Korytarz był wciąż dziwnie cichy. Drzwi musiały być dźwiękoszczelne. Za nimi mogło
się dziać wszystko. Niełatwo było czekać, aż Kenobi się odezwie i podzieli się tym, czego
dowiedział się dzięki swojej tajemniczej Mocy. Niełatwo było wykonywać cierpliwie i
posłusznie polecenia niczym padawan.
Kenobi wypuścił powietrze z płuc i powrócił do rzeczywistości. Zacisnął palce na
klamce. Była lepka od krwi. Potem się odwrócił, a cały spokój gdzieś z niego uleciał. W jego
oczach była tylko zaciekła determinacja.
– Będzie gorąco, senatorze. Niech pan się przygotuje. Teraz.
Kenobi otworzył drzwi i rzucili się w krwawą zawieruchę i brutalną śmierć. Nie było
czasu na myślenie, na czucie, na strach. Był tylko czas na reakcję, jak uczyli go specjaliści.
Omiótł wzrokiem pomieszczenie, szukając wrogów, szukając kryjówki, próbując odróżnić
przyjaciół od nieprzyjaciół. Błyskawice blasterowe nadlatywały ze wszystkich stron,
przedzierając się przez chaos. Była to jakaś sterownia – stały tu konsolety, biurka i krzesła,
sprzęt, pulpity łączności satelitarnej, stanowisko kierowania ogniem, cztery rzędy monitorów,
regały z półkami, części zamienne ktoś rozrzucił po całej podłodze. W powietrzu unosił się
smród wyładowań broni energetycznej i opary gryzącego dymu ze spalonego sprzętu i
okablowania. Gdzieniegdzie migały drobne, zachłanne płomienie. Zobaczył trzy roboty
bojowe, chronione ciężkimi pancerzami, przysadziste i śmiercionośne. Ich wyciągnięte
ramiona pluły bezlitosnym ogniem. Trzech ludzi, najwyraźniej ich sojuszników, chowało się
za sprzętami, strzelając bez ustanku z okazałych blasterów. Nie sposób było stwierdzić, kim
są, jakie społeczeństwo ich wydało. Kolejnych dwóch ludzi leżało martwych na podłodze. Ich
pochodzenia także nie dało się odgadnąć, tak jak i tego, po której stronie walczyli.
Bail rzucił się na ukos, w kierunku przewróconego biurka, które nadawało się na osłonę,
trzymając blaster w wyciągniętej ręce i ostrzeliwując roboty bojowe. W tym momencie
dostrzegł kobietę, która odpowiadała ogniem zza jednego z czterech rzędów monitorów,
wychylając się co chwila ze swojej kryjówki, żeby zwiększyć szanse na oddanie celnego
strzału. Miała ciało atletki, obciągnięte eleganckim, ciemnoszarym kombinezonem, i blond
włosy, związane mocno w długi warkocz. Wszystko w jej zachowaniu świadczyło o
determinacji i odwadze.
Odwróciła głowę i zobaczyła go. Na jej jastrzębiej twarzy o mocnych rysach pojawił się
krzywy uśmiech, dziki i pełen ulgi. Wypowiedziała jego nazwisko: „Organa”, ale jej głos
zginął w kakofonii odgłosów bitwy. Po chwili, nie wychodząc ze swojej kryjówki,
wyciągnęła z kieszeni komunikator i pomachała nim w kierunku Baila. To był sygnał, znak,
że to ona jest jego tajemniczym dobroczyńcą. Ale zanim zdążył coś do niej krzyknąć, choćby
zapytać, jak się nazywa, ona odrzuciła komunikator i skuliła się za monitorami, chroniąc się
przed nową kanonadą blasterowego ognia, który próbował ją unicestwić.
Baila szczypały oczy, dzwoniło mu w uszach – nieznośny hałas w ograniczonej
przestrzeni czuł nawet w kościach. Krztusząc się cuchnącym dymem, rozejrzał się za
Kenobim. Odnalazł go błyskawicznie i paniczny krzyk utknął mu w gardle. Ty głupcze, ty
szalony głupcze, co ty wyprawiasz, do cholery?
Kenobi z premedytacją zrobił z siebie cel; stał w otwartej przestrzeni między drzwiami i
bliższym krańcem zestawu konsolet kontrolnych, umyślnie ściągając na siebie ogień dwóch
robotów i wszystkich trzech ludzi. Jego miecz świetlny poruszał się z taką szybkością, że
wydawał się niewyraźną niebieską plamą. Z pozorną łatwością odbijał kanonadę
blasterowych błyskawic na podłogę, na sufit i z powrotem w stronę robotów i ludzi. Jego
widoczna z profilu twarz wyrażała surową koncentrację. Żadnego strachu. Żadnych
wątpliwości. Całkowita pewność. Usta wykrzywiał mu cień uśmiechu.
Bail pokręcił głową oszołomiony. Czy jego to bawi? Facet jest naprawdę szalony.
Ale, szalony czy nie, Kenobi był też fenomenem. Trzej mężczyźni schowali się głębiej, a
roboty bojowe zaczynały słabnąć. Ten po lewej poruszał się powoli i nierówno, jego osłona
najwyraźniej przestawała działać. Kenobi skrzywił usta w zawziętym uśmiechu i skupił
odbijane strzały na słabszej maszynie. Ryzykował coraz bardziej, ale zdawał się tego nie
dostrzegać. Zupełnie nie zwracał na to uwagi.
Bail nie wiedział, czy Kenobi potrzebuje pomocy, ale nie mógł stać bezczynnie, więc
wycelował blaster w tego osłabionego robota i otworzył ogień. Pancerz robota rozbłysnął na
czerwono, po czym rozpadł się z agonalnym zgrzytem. Pół sekundy później robot wyleciał w
powietrze w rozgrzanym do białości kłębowisku kawałków metalu i płomieni. Bail zobaczył,
jak Kenobi, wywijając cały czas mieczem świetlnym, wyskakuje pionowo w górę, unikając
skutków eksplozji. Równocześnie drugi robot wzmógł intensywność ataków, a dwóch z
trzech ludzi przyłączyło się do niego, ponawiając natarcie.
– Organa, za panem!
Ostrzegła go jasnowłosa kobieta, jego informatorka, która nie chciała podać swojego
imienia. Bail odwrócił się, pozostawiając Kenobiego z jego niesamowitymi technikami Jedi, i
zobaczył, że następny robot i kolejnych dwóch ludzi wdarło się do sterowni stacji kosmicznej
przez drzwi, których wcześniej nie zauważył, w oddalonej, częściowo przysłoniętej ścianie.
Fierfek. Kimkolwiek są ci napastnicy, była ich mała armia.
W Bailu odezwał się instynkt, przebyte szkolenia i rozpaczliwe pragnienie przeżycia.
Szukając nowego schronienia, z dojmującą świadomością że ma teraz uzbrojonych wrogów
za sobą i przed sobą, a może też i po bokach, przypomniał sobie, co powiedział mu kiedyś
jeden z jego instruktorów wojskowych: „Dbamy o to, żeby te scenariusze były jak najbardziej
autentyczne, senatorze, ale nic nie zastąpi prawdziwej walki”.
Kapitan Varo ani trochę nie przesadzał.
Bail ciężko dyszał, poobijany, posiniaczony i dziwacznie oderwany od rzeczywistości.
Czas przyspieszał i zwalniał, zataczając kręgi wokół niego. Senator opróżnił zasobnik
energetyczny swojego blastera, więc wymienił go drżącymi, ale nieomylnymi palcami na
nowy, który miał przy pasku, i na nowo podjął walkę w obronie życia swojego i jego
anonimowej sojuszniczki. Nie widział przy niej nikogo więcej, co oznaczało, że albo była
sama na tej stacji... albo wszyscy jej towarzysze zginęli.
Powietrze było teraz tak gęste od dymu, że trudno było cokolwiek dojrzeć, a jeszcze
trudniej nim oddychać. Organa czuł ucisk w płucach i ciężar w żołądku, a na języku smak
czegoś obrzydliwego i gorzkiego. Prawdopodobnie to jakaś toksyczna substancja, a więc
każdy oddech i każde przełknięcie śliny mogło być trujące. Nie miał jednak czasu, żeby się
tym przejmować. Nie mógł się też przejmować palącymi oparzeniami na twarzy i rękach ani
drobnymi skaleczeniami od skrawków metalu, odłupywanych od konsolet, ścian i podłogi
przez nieustającą blasterową kanonadę, które przecinały jego ubranie i raniły skórę. Nie mógł
myśleć o trzech ludziach, którzy padli od jego broni. Od jego celnych strzałów. Senator
Organa był rzeczywiście wyśmienitym strzelcem.
Poprzez kłęby dymu dostrzegł Kenobiego, który wirował po ciasnej, zatłoczonej
sterowni. Tyle tu było pułapek, tyle szans na popełnienie błędu... i na śmierć. Ale Jedi nie
wykonywał fałszywych ruchów. Jeśli coś mu stawało na drodze, usuwał to, używając Mocy,
lub przeskakiwał górą błyskawicznym ruchem, irytująco świadomy każdej potencjalnej
przeszkody. Wyeliminował kolejne dwa roboty bojowe i przynajmniej jednego człowieka. Ilu
wrogów zostało? Bail nie wiedział, nie potrafił policzyć. Był odurzony adrenaliną i
odrętwiały od hałasu. Dzwoniło mu w głowie. Jak długo tu byli? Miał wrażenie, że minęły
dni. A może chwile? Czuł się, jakby całe życie spędził na wojnie.
Wycelował blaster w kolejnego z tych przeklętych robotów bojowych, nacisnął spust... i
broń zabrzęczała, sygnalizując brak energii. Niech to szlag. Robot miał uszkodzoną osłonę,
która trzeszczała, kiedy kroczył chwiejnie w kierunku senatora i jasnowłosej kobiety. Bail
miał jeszcze tylko jeden zasobnik energii. Kobieta cały czas strzelała, jej broń była wciąż
sprawna. Wyczerpany, oślepiony potem i dymem, wydłubał pusty zasobnik i usiłował włożyć
nowy. A to draństwo się zaklinowało. Zaklinowało się. To nie mogła być prawda. Nie, nie,
nie, nie, nie. No dalej, no...
Wepchnął wreszcie zasobnik na miejsce i poczuł, jak ładunek energii przepływa przez
blaster. Odwrócił się i podniósł broń do strzału... akurat w chwili, gdy jeden z pozostałych
robotów bojowych wypuścił kolejną wściekłą salwę, niszcząc konsoletę. Bail usłyszał
przeraźliwy krzyk i zobaczył, jak Kenobi wyskakuje w górę i przeskakuje nad rzędem
konsolet, odbijając blasterową błyskawicę robota, którą udało mu się przygwoździć stojącego
obok maszyny człowieka. Sprytne posunięcie. Po chwili rozległ się piskliwy krzyk,
oznajmiający, że ostatnia odbita wiązka energii znalazła cel. Jeszcze lepiej. Ale najlepszą
wiadomością było to, że jedyny sprawny robot przestał strzelać. Co najmniej jedna z odbitych
błyskawic musiała go trafić.
Kenobi wylądował miękko przy robocie z osłabioną osłoną i przebił mieczem świetlnym
jego centralną jednostkę sterującą, zabijając go... jeśli można zabić maszynę.
Zapadła dziwna cisza, przerywana jedynie niekontrolowanymi jękami cierpiącej kobiety,
które dodatkowo pogłębiały nastrój grozy.
Kenobi, która wyglądał teraz na zmęczonego – kto by pomyślał, że to w ogóle możliwe?
– odwrócił się z uniesionym mieczem świetlnym.
– To koniec – powiedział, spoglądając przez kłęby dymu. – Kimkolwiek jesteś, zostałeś
sam i nie możesz mnie pokonać. Ani ty, ani ten robot bojowy obok ciebie. Obaj wiemy, że
jest załatwiony. Oddaj broń, a obiecuję, że nic ci się nie stanie. Nie musisz tu ginąć.
Wystarczy już śmierci.
Ostatni pozostały przy życiu mężczyzna się nie odzywał. Bail uniósł ostrożnie głowę i
zerknął przelotnie na ocalałego wroga obok zwęglonej konsolety komunikacyjnej. Ranny i
wściekły, mężczyzna trzymał się zakrwawioną ręką za poparzone ramię. Bail chciał pobiec do
swojej informatorki, ale nie odważył się ruszyć. Ranny czy nie, wróg był ciągle uzbrojony i
mógł wystrzelić.
– Nie bądź głupi, człowieku – przekonywał Kenobi. W jego głosie słychać było napięcie.
Chociaż walczył fenomenalnie, to jednak był tylko człowiekiem i musiał odczuwać trudy tej
bitwy. – Poddaj się.
Bail zobaczył, że mężczyzna się porusza i powoli opuszcza blaster. Usłyszał jego słowa:
– Dobra, dobra. Podda...
Stojący obok niego robot otworzył ogień – najwyraźniej nie był tak do końca załatwiony.
Trzy szybkie strzały i poddający się mężczyzna nie żył. A po chwili, kiedy Obi-Wan skoczył
w jego stronę, robot wybuchnął pióropuszem ognia. Skok przeniósł Kenobiego ponad
płonącymi odłamkami i pozwolił mu wyjść z eksplozji bez większych obrażeń – lekko się
tylko poparzył i po raz pierwszy stracił równowagę. Wylądował niezdarnie i potknął się o
rząd częściowo zniszczonych monitorów, a jego miecz świetlny sam się wyłączył.
Bail poderwał się, kaszląc.
– Mistrzu Kenobi, nic panu nie jest?
Jedi wyprostował się i odwrócił. Twarz miał brudną od potu i dymu.
– Nie. A pan jest cały?
Pokiwał głową, chociaż setki małych i troszkę większych obrażeń domagały się jego
uwagi.
– Ja tak, ale moja informatorka...
– Niech pan zrobi dla niej, co się da – polecił Kenobi, zapalając ponownie miecz
świetlny. – A ja sprawdzę, czy gdzieś na tej stacji nie czekają na nas jeszcze inne
niespodzianki.
Kenobi opuścił sterownię, a Bail zaczął przedzierać się przez dogasające rumowisko w
stronę kobiety, dla której przemierzył pół galaktyki. Leżała na plecach, z trudem oddychając.
Rany na jej twarzy krwawiły, a oczy stawały się coraz bardziej szkliste. Na widok Baila
doznała wyraźnej ulgi, czym chwyciła go za serce. Ona martwi się o niego? Och, litości.
– Organa? – wycharczała głosem tonącego pośrodku suchego lądu. Jej ciemnoszary
kombinezon był poszarpany i nasączony krwią. Miała paskudne rany na piersi i brzuchu, a
prawe ramię było zupełnie obdarte ze skóry.
Bail ukląkł przy niej, odłożył blaster na bok i wziął ją delikatnie za zdrową rękę.
– Tak, to ja. Czy teraz zdradzisz mi swoje imię?
– Alinta – powiedziała i zagryzła dolną wargę, gdy spazm bólu wstrząsnął jej ciałem.
– Co tu się stało, Alinto? – spytał, nachylając się jeszcze bardziej. – Kto was zaatakował?
I dlaczego? Czy to ma związek z Sithami?
– Nie – jęknęła. – Inna... misja. Podstęp. Piraci z Kalarby. Zjawili się... tak nagle.
Aparatura zagłuszająca... zaskoczyli nas. Nie było czasu... was ostrzec. – Łzy wypełniły jej
szkliste oczy. – Przepraszam. Bardzo przepraszam.
Przycisnął jej dłoń do swoich ust.
– Nie mów tak, Alinto. Nawet się nie waż. Po tym wszystkim, co wam zawdzięczam? Po
tym, co zrobiliście dla Alderaana? Dla Republiki?
Głowa opadła jej na pooraną metalową podłogę.
– Za mało – powiedziała słabnącym głosem. – Tak dużo... jeszcze do zrobienia. A teraz...
a teraz...
– Alinto – zacisnął palce na jej dłoni. – Nie myśl w ten sposób. Musisz się trzymać.
Jej usta wykrzywił gorzki uśmiech.
– Nie mogę, Organa. Ja umieram.
– Nie – zaprotestował, chociaż w głębi serca wiedział, że jego sprzeciw jest daremny. –
Proszę. Wytrzymaj jeszcze trochę. Postaraj się. Nie możesz się poddać, nie możesz... –
Odwrócił się, słysząc kroki za plecami. To był Kenobi. Jego miecz świetlny był wyłączony i
przypięty z powrotem do pasa. – I jak?
– Nikt więcej nie przeżył – powiedział cicho Kenobi i ukląkł na jedno kolano.
Alinta się poruszyła, a z jej ust wydobył się cichy jęk rozpaczy.
– Nikt? Wszyscy zginęli? Moi ludzie?
– Obawiam się, że tak – odparł Kenobi łagodnym głosem. – Bardzo mi przykro.
Bail mocniej ścisnął jej dłoń. Czuł, jak przeszywają ją dreszcze nie tylko bólu, ale i żalu.
– Mistrzu Kenobi, to jest Alinta – wyjaśnił lekko drżącym głosem. – Przyjaciółka
Republiki. Moja przyjaciółka. Najdroższa przyjaciółka. Czy może pan jej pomóc?
Kenobi dotknął wierzchem dłoni czoła Alinty. Jego spojrzenie zwróciło się na chwilę do
wewnątrz, a potem pokręcił głową.
– Przykro mi – powtórzył. – Moje talenty w zakresie uzdrawiania są niewystarczające,
żeby wyleczyć jej rany.
– Nawet pan nie spróbuje? – Bail poczuł pieczenie w oczach... nie tylko od dymu. – Jak
pan może sobie odpuścić, jak pan może tak po prostu...
– Organa – wyszeptała Alinta. – W porządku. – Przeniosła zamglony wzrok na
Kenobiego. – Lewa kieszeń kombinezonu. Kryształ danych. Współrzędne Zigooli.
Kenobi wyjął kryształ i umieścił go w wewnętrznej kieszeni swojej tuniki.
– Dziękuję, Alinto. Co możesz mi powiedzieć o tej planecie?
Bail popatrzył na niego z niedowierzaniem. Co on sobie wyobraża? Ta kobieta jest
umierająca, a on ją przesłuchuje? Poczuł gwałtowny przypływ gniewu, który zepchnął na
dalszy plan mniej ważne dolegliwości.
– Mistrzu Kenobi...
Jedi spiorunował go wzrokiem.
– Są pytania, które muszę zadać, senatorze. Jeśli Zigoola jest rzeczywiście planetą
Sithów, potrzebuję wszelkich dostępnych informacji. Nie możemy tam lecieć na ślepo.
– Dzika Przestrzeń – powiedziała Alinta ledwie słyszalnym głosem i zacharczała. –
Zigoola... w Dzikiej Przestrzeni – dodała.
– Co jeszcze? – spytał Kenobi i położył rękę na jej ramieniu. Niebezpiecznie bliski tego,
żeby nią potrząsnąć. – Alinto, co jeszcze? Skąd wiesz, że to planeta Sithów? Skąd wiesz, że
planują atak na Jedi? Jaki to atak? Czego mam tam szukać? – Nachylił się bliżej. – Alinto, czy
na Zigooli są Sithowie?
Bail z oburzeniem zauważył, jak Alinta unosi ciężkie powieki.
– Nie. Sithowie nie – odparła głuchym głosem. – Świątynia. Artefakty. Plany.
Lokalizacja... w krysztale.
– Plany? Plany Sithów? – dopytywał Kenobi. – Chodzi ci o plany ataku na Jedi?
Twarz Alinty była teraz zupełnie biała. Pod zasychającą krwią jej usta siniały coraz
bardziej.
– Tak – szepnęła.
Kenobi przytknął zaciśniętą pięść do ust, marszcząc brwi.
– A skąd o tym wiesz? Byłaś tam, na tej Zigooli? Widziałaś to wszystko na własne oczy,
Alinto?
– Organa... Bail... – Blada skóra Alinty przypominała wosk. Paradoksalnie w obliczu
śmierci wyglądała coraz młodziej. – Nigdy... cię nie... okłamałam. Zaufaj mi. Proszę.
– Ufam, Alinto – zapewnił, rozcierając jej zimną dłoń. – Wierzę ci. Wszystko w
porządku.
Spojrzała na niego, a on dostrzegł, że zmarszczki bólu wokół jej oczu i ust powoli się
wygładzają.
– Stacja kosmiczna – stęknęła. – Autodestrukcja. Chronić... tajemnice. Obiecujesz?
Jeszcze raz przyłożył jej dłoń do swoich ust.
– Tak. W jaki sposób?
Jej powieki opadły.
– Prawa... kieszeń. Kryształ danych. Centralna konsoleta. Włóż... i uciekaj.
– Dobrze – powiedział. – Zrobię to, Alinto. Alinto?
Ale Alinta już nie żyła.
Nie oglądając się na Kenobiego, nie czekając na to, co Jedi mógłby powiedzieć lub
zrobić, wyjął kryształ z drugiej kieszeni jej kombinezonu, podniósł się chwiejnie i ruszył w
stronę sponiewieranej, osmalonej blasterami centralnej konsolety komunikacyjnej.
– Senatorze, nie jestem pewien, czy powinien pan...
– Nie pytałem pana o zdanie, Mistrzu Kenobi – odparł chłodno. – Właśnie złożyłem
obietnicę umierającej kobiecie i mam zamiar jej dotrzymać.
– Bardzo proszę – zgodził się Kenobi. – Ale najpierw powinniśmy sprawdzić, czy można
się stąd skontaktować ze Świątynią Jedi.
Fierfek. Miał rację. Sprawdzali zatem po kolei wszystkie konsolety, aż znaleźli zestaw
komunikacji satelitarnej, który pod wpływem wielokrotnych trafień z blasterów zmienił się w
stopioną bryłę kabli i metalu.
Bail zerknął na Kenobiego.
– Zdaje się, że nic z tego. – Odwrócił się z powrotem w stronę centralnej konsolety, która
szczęśliwie uniknęła poważniejszych zniszczeń, odnalazł właściwy otwór i wsunął kryształ do
połowy. – Na trzy i wtedy biegniemy. Raz... dwa... trzy.
Wepchnął kryształ do końca i zaczekał, żeby upewnić się, że urządzenie przyjęło
polecenie zniszczenia stacji Alinty. Konsoleta zabłysnęła, a kryształ zaczął pulsować na
czerwono. Bail poczuł na ramieniu ponaglający uścisk.
– Biegnij albo giń – powiedział Kenobi z błyskiem w oku. – Pański wybór, senatorze, ale
musi pan wybierać już.
Pobiegł.
Kiedy jego statek odłączył się od pierścienia dokującego i znalazł się w bezpiecznej
odległości, Bail, siedząc w fotelu pilota, obserwował, jak stacja kosmiczna Alinty wybucha,
zabierając ze sobą statek piratów. Był jakiś nieznośny smutek w tych cichych eksplozjach,
krótkich i jasnych na tle nocnego aksamitu kosmosu. Stos pogrzebowy powinien płonąć
dłużej, żeby zmarli mogli być godnie uczczeni.
– Przykro mi – powiedział Kenobi za jego plecami. – Ale nie dało się jej uratować.
Bail pokiwał głową.
– Wiem.
– I przykro mi, że musiałem...
– Nie musiał pan – odparł stanowczo. – Pan tego chciał. Nie mówmy o tym.
Zapadła cisza. Wreszcie Kenobi westchnął.
– Czy pierwszy raz walczył pan o swoje życie, senatorze? Pierwszy raz pan zabijał?
Musiała minąć chwila, zanim odważył się odpowiedzieć:
– Tak.
– Rozumiem.
I prawdopodobnie rzeczywiście rozumiał. On też na pewno miał swój pierwszy raz, tylko
wiele lat wcześniej. Ale o tym też Bail nie chciał rozmawiać. Jedyną osobą, przed którą
pragnął obnażyć duszę, opowiedzieć o tym, co zrobił – co musiał zrobić – na stacji
kosmicznej Alinty, była Breha. I wiedział, że w końcu jej wszystko opowie. Na razie jednak
nie miał zamiaru nawet o tym myśleć. Jaki to miałoby sens? Przeszłości nie da się zmienić.
– Musimy porozmawiać, senatorze – powiedział łagodnie Kenobi. – Trzeba
zadecydować, czy powinniśmy lecieć dalej.
Bail obrócił się w fotelu pilota.
– A dlaczego mielibyśmy nie lecieć? Śmierć Alinty niczego nie zmienia, Mistrzu Kenobi.
Mamy informacje, które dla nas zdobyła. I wprawdzie nie zginęła, żeby je zdobyć, ale zginęła
przez to, co robiła. A ja czerpałem z jej działalności wielkie korzyści. Chcę to doprowadzić
do końca. Pan nie?
Kenobi potrząsnął głową. Zniknął gdzieś uśmiechnięty wojownik, który stawiał czoło
przerażającym robotom bojowym i zabójczym piratom. Zniknął też bezwzględny śledczy,
który zamknął serce na cierpienie umierającej kobiety. Ten człowiek wydawał się niemal
zwyczajny... i do cna wyczerpany.
– Nie pochwala pan tego, w jaki sposób rozmawiałem z Alintą – stwierdził, trzymając
splecione ręce przed sobą. – Rozumiem to, senatorze. Ale niezależnie od tego, co pan myśli,
musi pan zdawać sobie sprawę, że jej śmierć pozostawia wiele pytań bez odpowiedzi. Jedyne
wskazówki, jakie mamy, to zestaw współrzędnych i jej zapewnienie, że zagrożenie ze strony
Sithów jest autentyczne. Uważam, że sprawa jest... problematyczna. Zigoola może się mimo
wszystko okazać pułapką. A wciąganie pana w pułapkę nie należy do moich obowiązków.
Bail pokręcił głową. Poczuł się równie zmęczony, jak Kenobi wyglądał.
– A więc wróciliśmy do punktu wyjścia, tak? Znowu będziemy się spierać o to, czy moja
informatorka jest godna zaufania? Albo o to, czy ja jestem godny zaufania i nie przyniosę
zguby panu albo sobie? Mistrzu Kenobi, myślałem, że już to panu udowodniłem. –
Przypomniał sobie, że w roztargnieniu zostawił na stacji swój blaster.
Tu się nie popisałem, pomyślał. To pewnie kwestia doświadczenia.
– Senatorze, dobrze się pan spisał – przyznał ostrożnie Kenobi. – Ale mógł pan także
zginąć.
– Tak jak i pan. Tak jak każdy z nas w czasie wojny. – Bail odchylił się w fotelu pilota,
marszcząc brwi. – Czy mam to panu ułatwić, Mistrzu Kenobi? Czy mam skorzystać z moich
uprawnień senatora Republiki Galaktycznej i kazać panu lecieć ze mną na Zigoolę?
Kenobi zacisnął usta i skrzyżował ręce na piersiach.
– Nie radziłbym.
Mierzyli się nawzajem wzrokiem, obaj poranieni i zmęczeni. Wreszcie Bail westchnął.
– Musimy tam lecieć, Mistrzu Kenobi. Wie pan, że musimy. Żaden z nas nie zaśnie,
dopóki nie odkryjemy prawdy o Sithach.
Po długiej chwili milczenia Kenobi pokiwał głową. Bardzo niechętnie.
– Zgoda, senatorze. Polecimy.
– Dobrze – odparł Bail. – Więc niech mi pan da ten kryształ i ruszajmy w drogę.
ROZDZIAŁ 16
Dzika Przestrzeń.
Już sama nazwa skłaniała do refleksji. Kojarzyła się z przygodą, z wielką, niezgłębioną
tajemnicą, rozpalała nawet najspokojniejsze umysły. Oznaczała miejsce poza granicami tego,
co bezpieczne i przewidywalne. To tam na nierozważnych śmiałków czyhały
niebezpieczeństwa niewidziane ludzkim okiem. Wielka pustka. Groza nicości. Obszar, gdzie
od stuleci ukrywała się planeta Sithów o nazwie Zigoola.
Wpatrując się przez iluminator w odmienność nadprzestrzeni, Bail, pomimo swoich
odważnych zapewnień o oddaniu sprawie, zaczął się zastanawiać, czy na pewno dobrze robi.
Przecież gdyby ta szalona wyprawa skończyła się źle – gdyby zginął – zostawiłby Brehę z
niezłym bałaganem do uprzątnięcia.
Ale jego żona powiedziałaby na pewno, że nie miał wyboru. Że należało pomóc Jedi
pomimo wszelkich niebezpieczeństw.
Nawet jeśli Jedi są przekonani, że nie potrzebują pomocy?
Tak, stwierdziłaby Breha. Bo przyjaciel nie pozwala się odepchnąć przyjacielowi.
W teorii brzmiało to dobrze. Jedyną luką w rozumowaniu Brehy był fakt, że on i Obi-
Wan Kenobi nie byli przyjaciółmi – i nic nie wskazywało, żeby ten stan miał wkrótce ulec
zmianie. Czego Bail, ku swojemu zaskoczeniu, zaczął żałować. Bo jednak, pomimo całej
swojej wyniosłości i tego pierwiastka bezwzględności, tak niespodziewanego i
niepokojącego, Kenobi był człowiekiem godnym podziwu. A także świetnym kompanem –
pod warunkiem że nie rozstawiał wszystkich po kątach... ani nie prezentował swojego
przerażającego arsenału umiejętności Jedi. Kiedy był zrelaksowany, kiedy nie występował
jako Jedi, Kenobi okazywał się mężczyzną inteligentnym, przenikliwym i obdarzonym
sarkastycznym poczuciem humoru.
A co najlepsze, on niczego ode mnie nie chce, pomyślał Bail. Jak często spotykam kogoś,
kto niczego ode mnie nie chce?
Nieczęsto. Dni senatora Organy wypełniali ludzie, których interesowała tylko jego
pozycja, jego wpływy. Schlebiali mu, kłaniali się, płaszczyli, błagali. Ci, którzy nie znali go
dobrze albo nie zwracali dostatecznej uwagi na wiadomości, próbowali nawet łapówek –
czego potem żałowali. Ale Kenobi był ich całkowitym przeciwieństwem. Ten człowiek
okazał się obojętny na pochodzenie, wpływy polityczne czy pozycję społeczną senatora.
Było to... cenne doświadczenie.
Jako potomek starej, szlachetnej dynastii, Bail od urodzenia żył w luksusie. I chociaż
nigdy nie był rozpieszczany, zdawał sobie sprawę ze swojej uprzywilejowanej pozycji.
Wspaniały dom. Kochający rodzice. Niewolniczo oddana osobista służba. Ludzie, nie roboty.
Wprawdzie od dziecka wpajano mu, że z przywilejami wiążą się też obowiązki, nie zmieniało
to jednak faktu, że nigdy w życiu nie zaznał głodu. Był księciem. Księciem Alderaana.
Członkiem najbardziej ekskluzywnego klubu – klasy rządzącej.
Gdyby był brzydki, nigdy by się o tym nie dowiedział. Wszyscy i tak mówiliby mu, że
jest piękny.
Wszyscy poza Obi-Wanem Kenobim. Wątpliwe, żeby kiedykolwiek w swoim życiu
wypowiedział jakieś pochlebstwo.
Owszem, jego krytyczna opinia o politykach była irytująca. Ale mając w pamięci cierpkie
uwagi na temat innych senatorów, jakie często wymieniał z Padme, Bail nie mógł mu
całkowicie odmówić racji.
Myli się tylko co do mnie, pomyślał.
Chronometr na konsolecie tykał miarowo, a jego wyświetlacz błyszczał jasno w
łagodnym świetle. Upłynęło dziewięć godzin z jedenastogodzinnego lotu. Minie jeszcze dwie,
zanim dotrą na Zigoolę. Zanim będzie mógł ostatecznie udowodnić Kenobiemu, że Alinta
była tym, za kogo się podawała. Zanim będzie mógł właściwie spożytkować jej ostatnią
informację, tak żeby naprawdę spoczęła w pokoju.
Obiecuję ci, Alinto. Pokonamy Sithów. To będzie twój największy sukces.
Z przedziału pasażerskiego za jego plecami dobiegł krzyk Kenobiego.
Zaszokowany Bail prawie wypadł z fotela pilota i, potykając się, popędził na rufę statku.
Zamknięty w swojej kabinie sypialnej Kenobi krzyknął znowu. Wymachiwał przy tym
wściekle rękami i nogami, waląc w sztywną zasłonę koi.
Bail odsunął ją, używając centralnego sterowania. Kenobi wypadł z koi i wylądował
twarzą na pokładzie. Od razu się odwrócił i zaczął się drapać po twarzy, po klatce piersiowej,
po nogach.
– Zdejmij je ze mnie! – wyjęczał. – Zdejmij je ze mnie!
Bail ukląkł przy nim, nie wiedząc, co robić. Odkąd zobaczył na stacji kosmicznej, do
czego Kenobi jest zdolny, bał się go nawet dotknąć. Zdecydowanie bezpieczniej było
zastosować delikatne, bardzo delikatne podejście.
– Nic na panu nie ma, Mistrzu Kenobi. Nic tu nie ma.
Kenobi nie zwracał na niego uwagi albo go nie słyszał. Drapał się po całym ciele jak
człowiek w delirium wywołanym sullustańską dżumą. Policzki i czoło miał już pokryte
czerwonymi plamami. W każdej chwili mógł zacząć krwawić.
Pieprzyć ostrożność. Bail chwycił Jedi za nadgarstki i mocno ścisnął.
– Mistrzu Kenobi, proszę posłuchać! Nic tu nie ma! Przysięgam! – Wciąż żadnej reakcji.
Kenobi wił się i opierał. – Uspokój się, idioto, zrobisz sobie krzywdę!
Kenobi popatrzył na niego oszołomiony.
– Senatorze? – Błądził wzrokiem po przedziale pasażerskim, zupełnie jakby nie pamiętał,
gdzie się znajdują. – Co się stało?
Bail puścił go i odsunął się, żeby zrobić mu trochę miejsca.
– Może pan mi to powie? W jednej chwili pan medytował, a w następnej zaczął
wrzeszczeć tak, że mógłby pan pobudzić umarłych.
– To był sen – mruknął Kenobi. – Wspomnienie. – Skrzywił się i usiadł na pokładzie,
opierając się plecami o koję. Podciągnął kolana do piersi i objął je ramionami.
Bail patrzył na ten niepokojący objaw słabości, rażąco sprzeczny z żywym
wspomnieniem Jedi, który potrafił pokierować statkiem kosmicznym za pomocą siły
umysłu... i wyjść bez szwanku z gradu blasterowego ognia, który zmasakrowałby każdego
normalnego człowieka.
A teraz ten sam Jedi siedział tutaj zagubiony i niepewny, i zupełnie nie wyglądał na
kogoś, kto mógłby kogokolwiek zaatakować.
Bail wstał, otrzepał spodnie z włókien wykładziny, po czym poszedł do kambuza i nalał
Kenobiemu miarkę koreliańskiej brandy. Wrócił do przedziału pasażerskiego i podał mu
szklankę.
– Pij pan – polecił szorstko. – A jeśli pan uważa, że tego nie potrzebuje, to niech się pan
przejrzy w lustrze.
Kenobi bez protestów wziął szklankę i wlał sobie jej zawartość do gardła. Jeśli to nie był
sygnał, że jest wstrząśnięty do żywego, to...
– Dziękuję – powiedział lekko ochrypłym głosem, oddając szklankę.
Bail potrząsnął nią.
– Jeszcze?
– Nie.
Wstawił szklankę do mikroskopijnego zlewu w kambuzie, podszedł do najbliższego
wolnego krzesła i usiadł.
– Czy powinienem się martwić? O misję, znaczy się.
– Nie – odparł Kenobi. Pomimo brandy wciąż był śmiertelnie blady, a na skórze miał sine
ślady. – Przepraszam, że pana nastraszyłem, senatorze.
– A zatem... – Bail oparł łokcie na stole. – Zmierzamy w kierunku planety, na której
znajduje się świątynia Sithów, kryjąca rzekomo ich artefakty o nieznanym przeznaczeniu, pan
ma złe sny... czy to zwykły zbieg okoliczności?
– Zgadza się.
Wsadź to sobie, pomyślał Bail.
– Mistrzu Kenobi, umawialiśmy się – zauważył chłodno. – Wszystko, co pan wie, wiem i
ja. Pamięta pan?
Kenobi popatrzył na niego gniewnie.
– Pamiętam.
– Więc o czym był ten sen? Co pan zapamiętał?
– Nic ważnego. To były osobiste sprawy, senatorze. Niezwiązane z Zigoolą.
– Skąd pan może to wiedzieć?
– Bo wiem! – Kenobi podźwignął się niezdarnie, bez swojej zwykłej płynności ruchów. –
To był mój sen, więc chyba wiem, co oznaczał.
– I o to mi właśnie chodzi – powiedział Bail. – Ja też chcę wiedzieć. Bo obaj wiemy, że
doskonale potrafi pan manipulować prawdą, kiedy to panu pasuje.
Kenobi uniósł podbródek. Twarz mu się zaczerwieniła, a oczy rzucały gromy.
– To dotyczyło wydarzenia z mojego dzieciństwa.
– Pańskiego dzieciństwa? – powtórzył Bail z nutką sceptycyzmu. – Naprawdę?
– Tak, naprawdę – odparł Kenobi. – Ja też byłem dzieckiem.
Powinien na tym poprzestać. Prawdę mówiąc, to nie jego sprawa, o czym śnił Kenobi. A
skoro Jedi twierdzi, że nie miało to związku z ich misją, powinien przyjąć to za dobrą monetę.
To w końcu kwestia zaufania. Chcąc na nie zasłużyć, należało je samemu okazać. Koniecznie
jednak chciał wiedzieć, co mogło tak bardzo poruszyć kogoś takiego jak Obi-Wan Kenobi.
Ciekawość – jego odwieczny grzech.
– Więc... co się wydarzyło? – spytał, ulegając pokusie. – W tym pańskim
nieprawdopodobnym dzieciństwie?
Przez długą chwilę Kenobi wpatrywał się w niego w milczeniu. Potem założył ręce na
piersi i popatrzył z ukosa.
– Miałem trzynaście lat, prawie czternaście. Byłem na wyprawie na Taanab. Było to
częścią mojego szkolenia pod okiem Qui-Gona. Ćwiczyłem szukanie przy użyciu Mocy, z
zawiązanymi oczami. Byłem wtedy młody i niedoświadczony, nie doceniłem złożoności tego
ćwiczenia i w rezultacie wpadłem w jamę ogniożuków.
– Ogniożuków? – Bail się wzdrygnął. – Myślałem, że one zostały wytępione trzydzieści
lat temu.
Kenobi podniósł wzrok.
– Tak, na obszarach zamieszkanych. My byliśmy na nieużytkach na półwyspie Ba-
Taanab. – Na jego ustach pojawił się ledwo widoczny, ironiczny uśmieszek. Odzyskał
pewność siebie. – Wyprawa szkoleniowa nie miałaby sensu, gdyby nie nastręczała żadnych
trudności.
Trudności? Jedi uważali mięsożerne żuki za trudność? Im więcej o nich wiem, tym mniej
rozumiem, pomyślał. Ciekawe, jak by nazwali gniazdo gundarków? Zabawną rozrywką?
– To musiało być... straszne.
– Wcale nie – powiedział łagodnie Kenobi. – To było zabawne.
Jasne, omal nie zostałeś zjedzony żywcem, pomyślał Bail, ale nie powiedział tego głośno.
Żałował teraz, że w ogóle się odezwał. Nic dziwnego, że Kenobi wybudził się z transu z
krzykiem.
– Niech pan posłucha...
– Na szczęście nic się nie stało – ciągnął żwawo Kenobi. – A wydarzenie było pożyteczną
lekcją. Dowodziło, jaką pułapką jest zbytnia pewność siebie.
Pożyteczną lekcją. Bail z trudem ukrył niedowierzanie.
– No cóż, dobrze, że ta lekcja nie skończyła się tragicznie.
Kenobi zignorował jego uwagę, marszcząc brwi.
– Zbytnia pewność siebie – mruknął, a jego twarz przybrała stanowczy wyraz. – Myliłem
się. To wspomnienie jest ważne. Krótko mówiąc, to ostrzeżenie. Ostrzeżenie, którego nie
wolno mi zlekceważyć. Jeśli nie zahamuję pańskiej zbytniej pewności siebie, senatorze, jeśli
pozwolę, żeby przeważyła nad moją oceną sytuacji, narażę pana na niebezpieczeństwo.
Bail się wyprostował.
– Co? Po czym pan poznał, do cholery, że jestem zbyt pewny siebie?
– Nalega pan, żeby lecieć na Zigoolę, chociaż nie jest pan przygotowany na taką misję.
– Chyba już się zgodziliśmy, że umiem sobie poradzić.
– Z robotami i piratami – odparł protekcjonalnie Kenobi. – Ale teraz mówimy o Sithach.
– Alinta powiedziała, że na Zigooli nie ma Sithów.
– Wiem, co powiedziała, senatorze. Ale mogła się mylić. – Kenobi pokręcił głową,
zupełnie jakby miał do czynienia z wyjątkowo opornym padawanem. – Czy pan się nad tym
chociaż przez chwilę zastanowił? Do dziś nigdy nie walczył pan o swoje życie. Nigdy nawet
pan nie myślał, że może je stracić. Pana największą porażką była próba przeforsowania
poprawki do ustawy w Senacie. A jednak sądzi pan, że ma wystarczające kwalifikacje, żeby
lecieć ze mną na planetę Sithów. Pan, polityk przyzwyczajony do przywilejów i luksusu. Cóż
to jest, jeśli nie zbytnia pewność siebie?
Ach, tak. Bail odchrząknął.
– Nie wiedziałem, że aż tak bardzo pan mną pogardza.
Kenobi wydawał się autentycznie zaskoczony.
– Nie pogardzam panem. W przeciwieństwie do wielu pańskich kolegów nigdy nie
nadużywał pan swoich odziedziczonych uprawnień. Na tyle, na ile pan mógł, wykorzystywał
pan swoje polityczne wpływy dla poprawy losu milionów. To godne podziwu, senatorze.
Bail nie wiedział, czy powinien czuć się urażony, czy doceniony.
– Rozumiem.
– Obawiam się, że pan nie rozumie – westchnął Kenobi, nie potrafiąc, albo nie chcąc,
ukryć frustracji. – Bo poza senatem polityczne wpływy nic nie znaczą. Z dala od władzy
Republiki jest pan wart tylko tyle, ile okup, jaki Alderaan byłby gotów zapłacić za pana!
– A zatem nie przedstawiam żadnej wartości, Mistrzu Kenobi. Mój rząd ma ścisłe
instrukcje, żeby nie wydawać ani kredytu w zamian za moje życie.
Kenobi znów wyglądał na zaskoczonego.
– Naprawdę?
Bail się roześmiał, chociaż daleko było mu do wesołości.
– Myśli pan, że możliwość porwania nigdy nie przyszła mi na myśl?
Milczenie Jedi było wymowną odpowiedzią.
– Naprawdę, Mistrzu Kenobi – ciągnął Bail. – Powinien pan pohamować nieco te
pochlebstwa. – Wstał. – Nie przeczę, że moim polem walki jest Senat, a nie Geonosis czy
Christophsis. Ale to nie czyni mnie kimś gorszym od pana. I chyba pan zapomina, że
znaleźliśmy się tutaj właśnie dlatego, że jestem politykiem. To ja się dowiedziałem o tym
spisku Sithów, a nie pan.
– Tak, ale od tego czasu nasza sytuacja znacząco się zmieniła – odparował Kenobi. –
Otrzymaliśmy już wszystko od pańskiej informatorki. Mówiąc bez ogródek, senatorze
Organa, już pana nie potrzebuję. I chociaż pańskie osiągnięcia polityczne mogą być godne
podziwu, to pański upór i dziecinna brawura już nie!
Zapadła cisza. Bail wpatrywał się w niego, osłupiały. Nikt nigdy tak do niego nie mówił.
Nikt. I nagle, gdy w nim także zaczął wzbierać gniew, dostrzegł jakiś błysk głęboko w oczach
Kenobiego. Doznał olśnienia.
– Pan się boi.
Tym razem to Kenobi osłupiał.
– Jestem politykiem, nie durniem – wyjaśnił oschle Bail. – I na pewno nie ślepcem.
Czego nie chce mi pan powiedzieć, Mistrzu Kenobi? Czy oprócz tych ogniożuków śniła się
panu także Zigoola? Co takiego wyjawiła panu Moc, że tak się pan zdenerwował?
Kenobi zaczął się przechadzać, pocierając jedną ręką kark. Jeszcze jedno przypomnienie,
że był nie tylko Jedi, ale i człowiekiem.
– Nic.
„Bo Ciemna Strona wszystko przesłania”.
– I dlatego się pan boi.
Kenobi rzucił mu przenikliwe spojrzenie.
– Możliwe, że na Zigooli natrafimy tylko na artefakty Sithów, ale one mogą być równie
niebezpieczne, jak Sithowie, którzy je stworzyli. – Jego usta wykrzywił niewesoły uśmiech. –
Jeśli jestem... ostrożny... to dlatego, że mam powody. Więc proszę pana raz jeszcze, żeby
przemyślał pan swoją sytuację. Teraz, kiedy mamy już współrzędne Zigooli, mogę odstawić
pana bezpiecznie na Coruscant i...
Bail pokręcił głową.
– Nie mamy tyle czasu. Z tego, co wiemy, ten atak na Jedi jest bliski. Poza tym jeśli
Sithowie są faktycznie tak niebezpieczni, jak pan twierdzi, to szaleństwem byłoby lecieć tam
bez towarzystwa. Nawet kogoś o tak ograniczonych możliwościach, jak ja. Wracam teraz do
kabiny trochę popracować. Od Zigooli dzieli nas jakieś półtorej godziny lotu. Dam panu znać,
kiedy będziemy gotowi do wyjścia z nadprzestrzeni.
– Dobrze, senatorze – odparł Kenobi, zatrzymując się. W jego głosie była nieprzyjemna
zjadliwość, ale oczy, oprócz gniewu i frustracji, zdradzały szacunek.
To już coś, pomyślał Bail. Chyba.
Wychodząc z przedziału, zawahał się, a następnie odwrócił.
– Aha, jeszcze jedno. Niech mi pan obieca, że nie będzie pan na mnie próbował żadnych
swoich sztuczek umysłowych.
Kenobi spojrzał na niego chłodno.
– Słucham?
– Proszę, niech pan nie obraża mojej skromnej, uprzywilejowanej inteligencji. Mam
dostęp do pewnych... tajnych informacji. Wiem, że kiedy jest to wygodne albo wskazane, wy,
Jedi... wpływacie na ludzi. – Bail zrzucił na moment swoją wytworną maskę, pozwalając
Kenobiemu dostrzec, co się pod nią kryje. – Więc lojalnie ostrzegam: jeśli spróbuje pan
wpływać na mnie wbrew mojej woli, pokażę panu, co znaczy nadużywanie uprawnień.
Kenobi skinął głową już bez żadnego ukrytego szacunku. Wrócił do swojej wyniosłości. Co
za arogant. Nieznośny Jedi.
– Zatem obiecuje pan? – naciskał Bail. – Żadnych sztuczek?
Kenobi jeszcze raz skinął głową.
– Obiecuję.
– Dziękuję – powiedział Bail i wyszedł, zostawiając Kenobiego z jego sprawami, jego
medytacjami, snami czy koszmarami, co za różnica zresztą. Sam wrócił do kabiny, wziął
datapad, otworzył dokumenty dotyczące ostatniego sporu na Mimban i zatopił się w pracy.
Obi-Wan odprowadził wzrokiem Organę, który wypadł z przedziału pasażerskiego,
zasuwając za sobą odgradzającą pomieszczenie kotarę. Potem zamknął oczy i powoli
wypuścił powietrze.
Politycy.
Praktycznie zawsze więcej było z nimi problemów niż pożytku. A ten w dodatku okazał
się kłopotliwie uparty. Niepokojąco przebiegły. Ponieważ się... bał.
Niezależnie od tego, jak bardzo się starał, jak głęboko medytował, nie mógł wyczuć nic
związanego z Zigoolą. A powinien. To przecież jeden z jego szczególnych talentów –
zdolność przeczuwania biegu wydarzeń. Nie był to niezawodny dar – roboty na Geonosis
całkowicie go zaskoczyły – ale rzadko go zawodził. Z pewnością nie zawiódł go na stacji
kosmicznej. Teraz, tak blisko Zigooli, powinien wyczuwać cokolwiek. Ale wszystko, co
osiągnął poprzez swoje medytacje, to ten jeden koszmarny sen.
Skóra ścierpła mu na samo wspomnienie. Pamiętał podniecenie z powodu wyprawy. Chęć
zaimponowania Qui-Gonowi. Beztroskie przekonanie, że to ćwiczenie będzie banalnie proste.
Wreszcie był padawanem – koniec z Korpusem Rolniczym. Teraz wszystko było w jego
zasięgu. Sucha, jałowa ziemia Taanab przesuwająca się pod jego stopami. Chłodny wiatr
owiewający twarz. Pozwolił koncentracji ulecieć, wyobrażając sobie pełne podziwu pochwały
Qui-Gona. I wtedy ziemia się pod nim zapadła. Runął w dół i uderzył o podłoże. Poczuł
palący wstyd, że nie zdołał się ochronić Mocą. A zaraz potem przerażenie, kiedy zaatakowały
ogniożuki...
Ciężko dysząc, uwolnił myśli od przeszłości. Minie półtorej godziny, nim dolecą na
Zigoolę. Zbyt mało czasu, żeby rozwikłać jej zagadkę. Żeby uzbroić się w coś, cokolwiek, co
pomoże mu wygrać tę kolejną bitwę z Sithami.
Znów poczuł dreszcz i ucisk w żołądku, tym razem z niepokoju. Szukając ukojenia,
zaczął powtarzać mantrę, której nauczył się jako mały chłopiec, na długo, zanim został
padawanem Qui-Gona.
Strach prowadzi do gniewu. Gniew prowadzi do nienawiści. Nienawiść prowadzi do
cierpienia. Strzeż się Ciemnej Strony, Jedi.
Wrócił na swoją koję, zasunął zasłonę i zaczął poszukiwać tej jasności, którą odnajdywał
jeszcze niedawno w medytacjach.
Jeśli tylko się bardziej postaram, zobaczę Zigoolę, pomyślał. Przekonam się, co tam na
nas czeka. Muszę zobaczyć, co tam jest. Nie możemy lecieć na ślepo.
Ale gdy wstąpił na pierwszy poziom medytacyjnego transu, poczuł w skroniach pulsujący
ból...
Sygnał z komputera nawigacyjnego wybudził Baila z lekkiej drzemki, w którą zapadł.
Wciąż rozgniewany – chociaż Breha nazwałaby to fochami – rozejrzał się wokół. Nie był w
nastroju na odgrywanie przed Jedi pokornego posłańca.
– Dolecieliśmy! Zigoola! – zawołał.
Jeszcze raz sprawdził odczyty z komputera nawigacyjnego – w porządku, wyraźnie czysta
przestrzeń – po czym wyłączył hipernapęd, przechodząc na prędkość podświetlną. Serce
waliło mu jak młotem. Palce miał wilgotne. Kiedy nadprzestrzeń zaczęła się skręcać i
wyginać, a z jej nierealnej perspektywy zaczęły się wyłaniać gwiazdy, usłyszał za plecami
kroki Kenobiego, odwrócił się i zaklął.
– Co do... Kenobi, źle się pan czuje?
Twarz Jedi znów była blada i napięta wokół oczu i ust.
– Nie – odpowiedział krótko. – To ból głowy. Nic takiego.
Bail miał ochotę złapać go za ramiona i potrząsnąć, aby wbić mu do głowy trochę
rozumu.
– Nic takiego? Wygląda pan, jakby miał zaraz zwymiotować. Brał pan środki
przeciwbólowe?
– Nie brałem. Leki, tak jak alkohol, osłabiają Moc.
– A migrena, jak rozumiem, ją wzmacnia?
Kenobi uniósł brew.
– Jeśli pan dalej będzie się na mnie wydzierał, senatorze, to naprawdę zwymiotuję.
Zapaskudzę panu całą kabinę. Tego pan chce?
Chcę, żebyś przestał być Jedi chociaż na jedną zasmarkaną minutę, pomyślał Bail. Żebyś
przyznał, że jesteś człowiekiem, i pozwolił sobie pomóc. Ale nic nie wskazywało na to, żeby
miał się zdarzyć taki cud. Bail odwrócił się z powrotem, zrezygnowany. I zachłysnął się
gwałtownie.
Zigoola.
Jasnobrązowy glob zawieszony w mroku. Skąpany w blasku bladożółtego słońca.
Otoczony przez trzy dostojne, niewielkie księżyce. Piękna. Nieznana. Pełna sekretów
czekających na odkrycie. Za nią, jak kurtyna nad sceną, złowroga szkarłatna mgławica.
Intensywność tych wszystkich barw zaparła mu dech. Dzika Przestrzeń. Poczuł, jak serce wali
mu o żebra.
– Niech pan popatrzy, Mistrzu Kenobi. Co za widok!
– Tak.
Bail się nachmurzył. No, przepraszam, że tak się podniecam. Nie każdy jest takim
bywałym w galaktyce Jedi. Ja nie byłem nigdy tak daleko od domu. Dla mnie to jest widok.
Coś w tym złego?
Wziął datapad, na którym zapisał współrzędne z kryształu danych od Alinty, i wstukał je
do komputera nawigacyjnego. Maszyna zabrzęczała, a po chwili zapaliła się zielona lampka.
– W porządku – powiedział. – Wprowadziłem i zablokowałem lokalne współrzędne.
Komputer poprowadzi nas prosto do świątyni Sithów. – Zerknął przez ramię. – To co?
Lecimy?
Kenobi pokiwał głową, a następnie się skrzywił.
– Tak. Ale bardzo ostrożnie. I niech pan nie zapomni o wyszukiwaniu żywych
organizmów. Nie chcemy żadnych niemiłych niespodzianek.
Wyglądał okropnie. Bail już miał mu powiedzieć, żeby usiadł na swoim miejscu, ale w
ostatniej chwili ugryzł się w język. Tylko by się znowu pokłócili.
– Nie wyczuwa pan obecności Sithów?
– Nie.
– A próbował pan?
Kenobi spiorunował go wzrokiem.
– Oczywiście.
To by tłumaczyło jego migrenę. Chyba że...
– Nie mam pojęcia, na czym polegają te wszystkie sztuczki Jedi i Sithów, i wiem, że to
zabrzmi niedorzecznie, ale czy jest taka możliwość, że planeta wpływa na pańskie
samopoczucie?
Kenobi otarł twarz zakopconym rękawem.
– To planeta Sithów, senatorze. Wszystko jest możliwe.
Bail struchlał.
– Naprawdę? W takim razie być może powinniśmy to jeszcze przemyśleć, Mistrzu
Kenobi. Nie chciałbym...
– Słucham? – odparł Kenobi niedowierzająco. – Po tym, jak upierał się pan, żeby
towarzyszyć mi w tej misji, a później przy każdej okazji twardo odrzucał możliwość jej
przerwania, teraz zaczyna pan mieć wątpliwości? Teraz chce pan zrezygnować i wracać do
domu?
No cóż... tak. Może. Bo wyglądasz jak śmierć, a ja nie jestem Jedi, i co do jednego miałeś
rację: nie mamy pojęcia, co nas tam czeka, pomyślał Bail. Ale nie mógł tego powiedzieć na
głos. Wystarczająco trudno było mu przyznać się do tego przed samym sobą. Czy to znaczy,
że jestem tym, za kogo mnie uważa? Zwykłym rozpieszczonym politykiem?
Nie. Przecież taki nie był.
– Nie chodzi o to, że ja chcę wracać do domu – odparował. – Po prostu nie wiem, czy to
rozsądne lecieć dalej, jeśli nie czuje się pan dobrze.
– Boli mnie głowa, senatorze. Nie stoję nad grobem – oświadczył oschle Kenobi. – Ale
nawet gdybym był ślepy, głuchy i chromy i tak musiałbym się dowiedzieć, czy kryje się tam
jakieś zagrożenie dla Jedi. Więc kontynuujmy zgodnie z planem. Zgoda?
Bail popatrzył na planetę, która była tak prowokująco blisko, na wyciągnięcie ręki.
Spojrzał znów na Kenobiego. Poczuł dreszcz niepokoju. Jak to się mówi? Kiedy masz
wątpliwości, zrezygnuj?
– Jest pan pewien?
Kenobi spuścił na chwilę głowę, jakby zbierał siły. Potem podniósł wzrok i pokiwał
głową.
– W zupełności.
– W porządku – powiedział Bail, czując głuche bicie swojego serca. – Ale jeśli ten ból
będzie się nasilał, jeśli poczuje pan coś jeszcze, cokolwiek, to zawracamy. Wymyślimy jakiś
inny sposób. Umowa stoi?
– Stoi – odparł sztywno Kenobi i chwycił za poręcz fotela. Ale nie usiadł, nie, na to był
zbyt uparty.
Bail pokręcił głową. Jedi.
– No dobra – powiedział. – Ruszamy.
Ruszam, Breha. Życz mi szczęścia, kochana.
Dodał gazu i statek popędził w kierunku Zigooli. Z każdą chwilą planeta zdawała się
powiększać, aż wypełniła cały iluminator. Przemknęli obok jej księżyców. Zbliżali się coraz
bardziej. Ciężko oddychając, Bail zredukował prędkość statku, przygotowując się do wejścia
w egzosferę planety.
– Jak pański ból głowy, Mistrzu Kenobi? – rzucił przez ramię. – Wszystko w porządku?
Kenobi chrząknął.
Konstrukcja statku zawibrowała łagodnie, kiedy wchłonęła ich najwyższa warstwa
atmosfery. Serce Baila waliło tak mocno, że miał wrażenie, jakby krew miała rozsadzić mu
żyły. Nie mógł oderwać oczu od powierzchni planety daleko w dole, od wirujących chmur,
kontynentów i nielicznych akwenów.
Komputer nawigacyjny zapiszczał ponownie, sygnalizując drobną korektę kursu.
Warunki atmosferyczne dawały im się we znaki. Bail zmniejszył prędkość jeszcze trochę,
żeby gładko podejść do lądowania, pamiętając, że Kenobi jest pilotem i że go obserwuje.
Następnie włączył sensory statku i zaczął przeszukiwać powierzchnię Zigooli pod kątem
obecności żywych organizmów.
– Nie widać żadnych ludzkich ani humanoidalnych form życia – stwierdził. – Są sygnały
istnienia prymitywnych organizmów zwierzęcych i roślinnych. Przynajmniej wiemy, że
planeta nas nie zabije.
Jeszcze jedno chrząknięcie Kenobiego.
Przemknęli przez jonosferę, schodząc coraz niżej i niżej w kierunku powierzchni. Bail
miał ochotę przytknąć nos do iluminatora, żeby pierwszy zobaczyć ich cel – świątynię
Sithów. Ale Zigoola wydawała się opuszczona – żadnej cywilizacji, żadnej infrastruktury.
Żadnych Sithów.
To już było coś. Niepotrzebnie się martwił. Nic im nie groziło.
Na wszelki wypadek zmniejszył jeszcze prędkość opadania. Teraz mógł już dostrzec
połacie lasu; skały i doliny; szerokie, jałowe równiny; głazy rozrzucone jak kulki do gry.
Wszystko wyglądało na suche i martwe. Nieprzyjazne. Budzące grozę. Zerknął na komputer
nawigacyjny. Odczyt pokazywał, że są zaledwie o parę minut lotu od świątyni.
Kenobi mruknął coś za jego plecami.
– Przepraszam – powiedział Bail, odwracając się niechętnie. – Nie dosłyszałem...
Serce podeszło mu do gardła.
Kenobi klęczał, szary na twarzy i z zaczerwienionymi oczami. Obfity pot przemoczył
jego poprzypalaną tunikę. Trzymał się fotela, jakby to była jego jedyna nadzieja na
przetrwanie.
– Co się dzieje? – zapytał wstrząśnięty Bail. – Mistrzu Kenobi...
– Sithowie – wyjęczał Kenobi. Ścięgna na jego szyi wyglądały jak stalowe liny. –
Zabierznasstąd!
Bail poczuł nagłą suchość w gardle, a jego serce na chwilę przestało bić.
Sithowie? Przecież Alinta mówiła... nie okłamałaby mnie... nie rozumiem, jak to
możliwe, że dotarliśmy tak blisko, a Kenobi nie wyczuł ich obecności? – zastanawiał się.
Chwycił za ster, żeby poderwać statek. Zacisnął palce na drążku... i wrzasnął – jakaś
niewidzialna ręka złapała go za kark, wyciągnęła z fotela pilota i cisnęła nim jak szmacianą
lalką, wyrzucając z kabiny na korytarz. Odbił się od ściany i spadł na pokład, uderzając głową
o metalową powłokę z głuchym odgłosem. Przed oczami rozbłysły mu jasne światła i
rzeczywistość zawirowała szaleńczo wokół własnej osi. Leżał nieruchomo na plecach, nie
mogąc złapać tchu, i wpatrywał się w zielony sufit nad głową.
Kenobi? Czy to był Kenobi? Co się dzieje, do cholery?
Rzeczywistość wciąż wirowała... spadał... spadał...
Nie. To statek spadał, pędził bez opamiętania w kierunku nieprzyjaznej powierzchni
Zigooli.
Gdzie jest Kenobi? Dlaczego czegoś nie zrobi? – zastanawiał się Bail.
Gorzko-kwaśna ślina zalała mu usta. Przetoczył się na bok, zdołał podźwignąć się na
kolana, a w końcu stanął na nogi. Żółć paliła go w gardle. Plując i zataczając się, dowlókł się
do kabiny... i zobaczył Mistrza Kenobiego, który, trzymając oburącz ster, kierował ich statek
ku wrogiej ziemi.
– Hej! Co pan, do cholery...
Kenobi zacisnął pięść, aż zbielały mu kłykcie.
– Przepraszam.
Bail krzyknął, czując, jak ta potworna siła chwyta go znów za gardło. Był żywym
posągiem, człowiekiem zamienionym w kamień, ale wciąż widział. Wiedział, że za chwilę się
roztrzaskają. Pędzili wprost w dziką pustkę. Na spotkanie śmierci.
– Przepraszam – wyszeptał z bólem Kenobi, jedną ręką wciąż trzymając ster. – Bardzo
przepraszam.
Bailowi dzwoniło w uszach. Obraz przed oczami rozmazał się i pociemniał. Breha. Breha.
– Nie przepraszaj – wycharczał ciężko. – Zrób coś. Nie chcę umierać.
Żadnej reakcji ze strony Jedi. Po chwili twarz Kenobiego się wykrzywiła i wstrząsnęły
nim gwałtowne dreszcze; zęby mu szczękały, cały dygotał.
Bail słyszał jego chrapliwy oddech. No, dalej, Kenobi, pomyślał. Przecież już kiedyś
pokonałeś Sithów. Możesz to znowu zrobić.
Wyjrzał przez iluminator, spragniony powietrza. Byli teraz tak blisko planety, że mógł
policzyć drzewa, policzyć skały, wyobrazić sobie ból, który poczują przy zderzeniu z ponurą
powierzchnią Zigooli. Pod nimi coś mignęło – skomplikowana, czarna konstrukcja –
świątynia Sithów? Za późno, już przelecieli. Zresztą pewnie tylko mu się przywidziało. Coraz
bliżej ziemi... już prawie... już prawie...
Kenobi wydał przeraźliwy krzyk wściekłości i bólu. Jego ręka na drążku sterowniczym
poderwała dziób stateczku do góry, opuściła rufę, zmniejszyła prędkość. Próbował naprawić
to, co zrobił. A potem, wciąż krzycząc, puścił ster. Rozprostował po kolei palce drugiej ręki i
odwrócił się od widoku nadchodzącej śmierci. Z oczu, z nosa i z ust ciekła mu krew i perliła
się na brodzie. Wyglądał jak krwawiący duch.
Uwolniony z jego bezlitosnego uścisku, Bail z trudem łapał oddech. Wzdrygnął się, kiedy
Jedi objął go mocno ramionami, tuląc go niczym zdesperowany rodzic, próbujący ochronić
swoje dziecko. Poczuł falę ciepła. Kabina się przechyliła. Bail zachwycił się złocistą
poświatą. Strach ustał. Cierpienie ustało. Poczuł się bezpieczny i spokojny. Pogodny.
Breha.
A wtedy brzuch statku uderzył o pierwsze drzewa ze zgrzytem przypominającym
drapanie kocich pazurów o metalowy kadłub. Przedarł się przez korony, łamiąc gałęzie i
zrywając liście. Statek obrócił się gwałtownie jak oszalały z bólu wieloryb, trafiony
harpunem. Rozległo się rozdzierające wycie alarmów i równocześnie zadziałał system
poduszek powietrznych – jednak niedoskonale. Jedna nie wypełniła się powietrzem i statek
zaczął koziołkować. Bail poczuł, jak kabina powoli się toczy, a on i Kenobi razem z nią. Czas
zwolnił, rozciągając się jak ciepły karmel. Wreszcie statek rąbnął o ziemię z hukiem tak
głośnym, jak wybuch wulkanu. Metal trzeszczał i się wyginał. Transpastal pękał. Skóra się
rozrywała.
A potem złote światła zgasły... i rzeczywistość zniknęła.
ROZDZIAŁ 17
Opornie wracająca przytomność uświadomiła Obi-Wanowi, że nie jest jeszcze zupełnie
martwy. Żaden nieboszczyk nie mógłby odczuwać takiego bólu. Fragmentaryczna pamięć
chaotycznie odtwarzała ostatnie wydarzenia; gorycz porażki piekła w oczy i ściskała
wnętrzności.
Powinienem stawić większy opór, pomyślał. Nie wolno mi było ulec.
Głos nadszedł jakby znikąd. Ogłuszający krzyk emanujący złością i nienawiścią. Dręczył
jego ducha. Unicestwiał jego wolę. Był jak farba wlana do szklanki czystej wody. Farba
zawierająca krew. Farba pełna gniewu. To był głos Sithów. Zmiażdżył jego obronę, jakby jej
w ogóle nie było.
Poddaj się. Poddaj się, Jedi. Poddaj się.
Dotąd tylko raz doznał tak mrocznego uczucia, kiedy Ciemna Strona próbowała zamienić
jego krew w szlam, próbowała zaburzyć jego jasną, promienną łączność z Mocą. Było to na
Naboo, w Theed, kiedy walczył z czerwono-czarnym sithańskim zabójcą. Ale wtedy potrafił
zwalczyć tę brudną magmę. Potrafił oczyścić się ze skażenia i zwyciężyć.
Ale nie tym razem. Tym razem było tak, jakby cała armia Sithów skierowała swoje
nikczemne umysły przeciwko niemu. I chociaż opierał się im, walczył z destrukcyjnym
przymusem, żeby posłać ich statek na śmierć... walczył tak długo, aż uznał, że traci rozum...
ostatecznie Sithowie wygrali.
Poddaj się, Jedi.
Nie słyszał już tego krzyku nienawiści i gniewu. Ale nawet w tej ciszy coś przenikało do
jego krwi. Coś zepsutego. Coś zdradzieckiego. Czające się przeczucie mrocznego rozkładu.
Uporczywa niemoc, która tliła się podskórnie, zapowiadając pożogę. Przy każdym oddechu
czuł odór Sithów. Zigoola była nim przesiąknięta. Nic dziwnego, że planeta wyglądała na
wyjałowioną. A ja tego nie wyczułem, pomyślał. Byłem ślepy i głuchy. Musi się zastanowić
nad tą brutalną prawdą, kiedy zdoła już pozbierać myśli.
Odezwała się pamięć.
Organa.
Gdzie jest senator? Czy przeżył? Kenobi pamiętał, jak, posługując się Mocą, wyrzucił
Organę z kabiny. Pamiętał, jak zacisnął Moc na jego gardle. A potem... a potem...
Czy go zabiłem? – zastanawiał się. Czy on nie żyje?
– Senatorze Organa! Senatorze, słyszy mnie pan?
Jego głos brzmiał okropnie – niewyraźnie i niepewnie, jakby był pijany. A przynajmniej
tak, jak sobie wyobrażał, że brzmiałby w takiej sytuacji. Nigdy w życiu nie był pijany, więc
było to tylko przypuszczenie.
Organa nie odpowiadał. Oby tylko żył.
– Senatorze Organa! Niech się pan odezwie, jeśli pan może!
Nic.
Stękając z wysiłku, otworzył oczy... i oślepiło go słabe światło bladożółtego słońca,
skąpanego w czerwonej poświacie mgławicy, tej złowrogiej szkarłatnej kurtyny. Mrugając raz
po raz, powiódł wzrokiem dookoła i zaczekał, aż jego sponiewierany umysł zdoła ogarnąć
wszystko, co widział i czuł.
Wciąż był na statku. Leżał wyprostowany na plecach w korytarzu łączącym kabinę z
przedziałem pasażerskim. Powyginany pokład wbijał mu się w kręgosłup i podtrzymywał
kolana. Kadłub ponad jego głową był rozerwany od dziobu po ogon. Ten statek już nigdzie
nie poleci.
A więc jestem tu uwięziony, pomyślał. Jesteśmy uwięzieni, jeżeli Organa jeszcze żyje.
Powolna śmierć zamiast błyskawicznej. Sithowie jednak wygrali.
O nie. To jest czysty defetyzm. Jedi nie może myśleć w ten sposób.
Zamknął oczy i dokonał wnikliwej oceny swojego stanu. Wszystko go bolało, owszem,
ale nie był to taki sam ból, jaki odczuwał po ataku terrorystycznym na Coruscant. Wtedy go
pokonał, a ból był ostry jak diament, szkarłatny i jasny. Ten był przytępiony i w kolorze
ciemnego karmazynu. Zaledwie echo jego wcześniejszych ran, które zostały wyleczone, ale
nie zapomniane.
Z trudem podniósł głowę i zajrzał do kabiny. Ster był zmiażdżony, jakby jakiś olbrzym
rozgniótł go wściekłą pięścią. Transpastalowy iluminator zamienił się w stos ostrych
odłamków. Osmalone przewody, z których część nieregularnie iskrzyła, zwisały z sufitu albo
leżały na pokładzie niczym kolorowe, poplątane jelita.
Jakby wzrok pobudził do działania jego pozostałe zmysły, zaczął też słyszeć i czuć swoje
otoczenie. Intensywny zapach przypalonych przewodów, nieprzyjemne skwierczenie
rozlanych płynów hydraulicznych. Metaliczny dym i popiół, unoszone przez powiew
chłodnego powietrza z zewnątrz, pokryły mu język patyną sadzy, która mieszała się ze śliną,
dając okropny smak. Ciszę przerywały trzaski, brzmiące jak odgłos płomieni. Nie wielkich,
trawiących wszystko płomieni, ale raczej wesoło strzelającego ogniska. Co to oznaczało? Czy
statek się palił? Jeśli rzeczywiście, to czy czeka go śmierć w płomieniach?
Odrażająca myśl o Tayvorzr Mandirly. Wstawaj. Wstawaj. Nie leż tak, nakazywał sobie.
Jego kości wydawały się jednak rozmontowane, a mięśnie zupełnie rozluźnione. Oporne ciało
zignorowało polecenie. Płynący w jego żyłach czarny szlam paraliżował ruchy. A gdzieś z
głębiej słyszał cichy, ale uporczywy, złośliwy szept Sithów.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Świeży przypływ adrenaliny zagłuszył ten głos. Umysł odzyskał ostrość i Kenobi zdał
sobie sprawę, że ogień płonie na zewnątrz. Widocznie od przegrzanego kadłuba zajęła się
sucha trawa albo gałęzie wokół statku. Nie było silnego wiatru, więc ogień nie powinien się
rozprzestrzeniać. Ile zostało paliwa, które mogłoby podsycić pożar? Były tu drzewa...
zdawało mu się, że widział drzewa w ostatnich rozpaczliwych chwilach przed uderzeniem o
ziemię... ale nie wyglądało na to, żeby znajdowali się pośrodku płonącego lasu.
Może jednak nie spłonę żywcem, pomyślał.
Ale wciąż mógł umrzeć z głodu. Albo wykrwawić się na śmierć z powodu nieopatrzonej
rany. Albo zamarznąć, jeśli w nocy temperatura na Zigooli gwałtownie spadała. Statek mógł
się z trudem utrzymywać na krawędzi klifu. Jeden wstrząs albo silny podmuch wiatru mógłby
go strącić do wąwozu, gdzie zostałby zgnieciony na miazgę.
Krótko mówiąc, Kenobi, nie leż tak tutaj, powtarzał sobie. Wstawaj. Wyłaź. Przejmij
kontrolę i znajdź jakieś wyjście z tej sytuacji.
Ale jego krnąbrne ciało wciąż odmawiało posłuszeństwa.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, statek zniknął, a on znalazł się z powrotem na Taanab.
Znowu był chudym trzynastolatkiem, krzyczącym z przerażenia, kiedy ogniożuki ucztowały
na jego ciele.
Qui-Gon! Qui-Gon, pomóż mi!
Ale Qui-Gon go nie słyszał. Qui-Gon nie żył.
Już po chwili miał dwadzieścia pięć lat i jako padawan walczył z Sithem. Uwięziony
między polami siłowymi, widział, jak zabracki zabójca zadaje cios. Widział szok i ból na
twarzy swojego Mistrza, kiedy szkarłatny miecz świetlny Sitha dosięgnął celu. Poczuł
nienawistny triumf tamtego, poczuł własny żal i wściekłość.
A potem w jaskini na okrutnej Geonosis, porażony dwoma cięciami miecza świetlnego,
patrzył, jak Dooku bawi się ze śmiałym, nierozważnym Anakinem. Wiecznie młody Sith,
zdradziecki Jedi o srebrzystych włosach i zębach wyszczerzonych w uśmiechu, z zuchwałą
łatwością krążył wokół chłopca. Odpierał każde ostre natarcie ze swobodną biegłością.
Zmusił Anakina do błędu – i odebrał mu rękę.
Obi-Wan ocknął się z krzykiem:
– Anakin! Anakin!
– Przykro mi – powiedział zmęczony, znajomy głos. – Obawiam się, że jest pan skazany
na mnie.
Organa.
Senator klęczał przy nim, trzymając uspokajającą rękę na jego ramieniu. Konsternacja i
przerażenie ustąpiły fali ulgi. Odrzucił głowę do tyłu.
– Żyje pan.
– Jak widać – odparł Organa. – Sam w to nie mogę uwierzyć.
Jego oliwkowa skóra przybrała zielonkawy odcień. Miał podbite oko i rozciętą wargę.
Lewą rękę podtrzymywał prowizoryczny temblak – rękaw z poświęconej w tym celu koszuli.
Nieskazitelne zazwyczaj ubranie senatora było brudne i pogniecione, a spodnie miały dziury
na obu kolanach. Serce Obi-Wana nieco się uspokoiło.
– Senatorze...
– Mistrzu Kenobi. – Z powodu rozciętej wargi Organa mówił powoli i bardzo ostrożnie. –
Więc... chce pan mówić pierwszy czy ja mam zabrać głos?
Obi-Wan zmarszczył brwi.
– Co mam powiedzieć? „A nie mówiłem?” A co to zmieni? – Huczało mu w głowie. –
Gdzie pan był?
– Na zewnątrz – wyjaśnił Organa. – Zwiedzałem.
„Zwiedzałem”.
– Cudownie.
Senator uniósł brew.
– Minęła prawie godzina, odkąd się rozbiliśmy. Pan był nieprzytomny. Nudziło mi się.
– Więc zabawił się pan w turystę. I co pan widział?
– Niewiele.
– Coś się pali.
Organa wzruszył ramieniem.
– To ja rozpaliłem ognisko. Pomyślałem, że może się przydać, jak zapadnie zmrok.
Biorąc pod uwagę to, co się stało, nie brałbym odczytów sensorów za pewnik. Jeśli są tu
jakieś drapieżniki, ogień powinien ostudzić ich zapał.
– Bardzo pan zaradny.
– Dziękuję. – Organa przysiadł na piętach. – Nawiasem mówiąc, nasz pech z aparaturą
komunikacyjną trwa nadal. Zestaw łączności satelitarnej jest zupełnie zniszczony, a awaryjny
transponder roztrzaskany. Nie ma szans na wysłanie komunikatu, nawet gdyby ktoś nas
nasłuchiwał.
Co i tak było mało prawdopodobne. Szanse, że ostatnia wiadomość Obi-Wana dotarła do
Świątyni, były bliskie zeru.
– Rozumiem.
– Mistrzu Kenobi, jest pan trochę poobijany – powiedział Organa – ale chyba nic pan
sobie nie złamał. Przynajmniej... fizycznie.
Ich sytuacja wcale nie była wesoła... odległa o lata świetlne od wesołości... a mimo to
Obi-Wan poczuł, że jego usta wykrzywia uśmiech.
– Czy to pański dyplomatyczny sposób na zapytanie, czy zwariowałem?
– Przyszło mi to na myśl.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Zamknął oczy. Poczuł na policzkach drapanie oblepionych krwią rzęs.
– Mnie też.
– Ale... już wszystko w porządku?
Ogniożuki. Qui-Gon. Odcięta ręka Anakina. Nie mam pojęcia, senatorze, pomyślał.
– Tak – powiedział. – Nic mi nie jest. – Otworzył oczy. – A panu?
Na twarzy Organy widać było konsternację i gniew.
– Wyliżę się. Co tu się do cholery stało?
– A jak pan sądzi? Wpadliśmy w pułapkę.
Obi-Wan spróbował się podnieść i klapnął jak ryba wyrzucona na ląd. Organa jedną ręką
pomógł mu usiąść. Oszołomiony, z mocno bijącym sercem, oparł się o zniszczoną ścianę
korytarza. Organa usadowił się naprzeciwko i patrzyli na siebie w milczeniu.
Senator przemówił pierwszy.
– Alinta by mnie nie zdradziła. Została wykorzystana. Zmanipulowana w jakiś sposób.
Lojalność to chwalebna cecha.
– Być może. Ale faktem jest też, senatorze, że większość ludzi ma swoją cenę.
– Pan nie ma.
Trzask drobnych płomieni, szum wzmagającego się wiatru. Chrobotanie gałęzi o
powyginany kadłub ich statku kosmicznego.
– Nie – odparł wreszcie Obi-Wan. – I pan też nie.
Organa spróbował usiąść prosto i skrzywił się, bo ruch podrażnił jego zranioną rękę.
– Więc na kogo była ta pułapka, jak pan myśli? Na pana czy na mnie?
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Obi-Wan wzruszył ramionami, starając się nie zwracać uwagi na bełkotliwy szept. Ból w
jego skroniach bębnił nieustępliwie.
– Obaj mamy wrogów. Podejrzewam jednak, że Sithowie chcieliby, żebyśmy obaj
zginęli.
– Obaj? Pan, to rozumiem... ale ja?
– Senatorze, niech pan nie będzie taki skromny – powiedział Obi-Wan. – Tak jak Jedi,
stał się pan osobą publiczną.
– Owszem, ale to nie tłumaczy, dlaczego Sithowie chcieliby mnie zabić.
– Mówiąc najprościej, oni są zdeprawowaną wersją Jedi – wyjaśnił Kenobi. – Tak samo
jak my... widzą różne rzeczy. Być może pańskim przeznaczeniem jest stanąć na drodze do
realizacji ich planów.
– Więc wykorzystali Alintę, żeby dotrzeć do mnie. A mnie, żeby dotrzeć do pana. –
Kolejna chwila ciszy, w trakcie której Organa oswajał się z niepokojącą prawdą. Potem
skrzywił się i powiedział. – Obi-Wanie, przykro mi.
– Wiem. Mnie też.
– Zastanawiam się, jak oni... – Organa pokręcił głową. – No cóż, teraz to już chyba nie
ma znaczenia. Alinta i jej ludzie nie żyją. To miało znaczenie. I obiecał sobie, że jeśli
przeżyją, dowie się prawdy. Ale najpierw oczywiście musieli przeżyć... Następna chwila
milczenia. Wreszcie Organa odchrząknął.
– Muszę to wiedzieć, Obi-Wanie. Wcześniej, kiedy ty...
– Kiedy straciłem nad sobą panowanie i próbowałem nas zabić?
– Tak – przyznał Organa, zmieszany. – Wtedy. Mówiłeś, że to Sithowie, ale... jak to
możliwe? Byliśmy jeszcze daleko od powierzchni Zigooli. I twierdzisz, że mimo wszystko
zdołali cię... dosięgnąć i przejąć nad tobą kontrolę? Naprawdę są aż tak potężni?
Obi-Wan opuścił wzrok. Popatrzył na swoje brudne, zakrwawione spodnie.
– Na to wygląda, Bail.
– Nie spodziewałeś się tego.
Tak trudno było to przyznać.
– Nie..
Organa zaczął skubać rozdarcie na swoich spodniach.
– To... niepokojące. I denerwujące. Jak dużo właściwie wiesz na temat tych Sithów?
– Najwyraźniej za mało.
– Tobie się to wydaje zabawne?
Obi-Wan podniósł wzrok.
– Przecież się nie śmieję.
Ale Organy to nie ułagodziło. Za jego gniewem krył się przemożny strach.
– Więc Alinta się myliła? Na tej planecie są Sithowie, Mistrzu Kenobi? Czy idą po nas
już w tej chwili? Czy powinniśmy... czy ja wiem... uciekać?
To by było na tyle, jeśli chodzi o uprzejmości i mówienie sobie po imieniu.
– Uciekać? – powtórzył Obi-Wan. – A dokąd mielibyśmy uciekać?
– Nie wiem! Daleko stąd?
– Senatorze, ja nie zostałem zaatakowany przez jednego Sitha – powiedział ostrożnie
Obi-Wan. – Podejrzewam, że do tego napadu użyto jakiejś sithańskiej technologii. Być może
zmodyfikowanego holocronu.
– Nieważne, co to jest – odparł niecierpliwie Organa. – A skoro nie jest pan pewien, to
może się pan mylić. Sam pan powiedział, że prawie nic pan o nich nie wie. Gdzieś tu może
być całe plemię Sithów, a my czekamy, aż przyjdą i nas zabiją.
Giń, Jedi, giń Jedi, giń, Jedi, giń.
– Niech się pan uspokoi, senatorze – warknął Obi-Wan i wziął głęboki oddech. Ostrożnie
wypuścił powietrze. „Strach prowadzi do gniewu, gniew prowadzi do nienawiści, nienawiść
prowadzi do cierpienia. Strzeż się Ciemnej Strony, Jedi...” – Nie ma żadnego plemienia. Jest
ich tylko dwóch.
– Dwóch? – powtórzył Organa, zaskoczony. – To wszystko? Jest pan pewien?
– Całkowicie. – Był także pewien, że nie powinien o tym wspominać, ale w tej sytuacji...
– No dobrze – powiedział nieufnie Organa. – Skoro pan tak mówi. Ale i tak mogą tu być.
– Nie ma ich.
Senator popatrzył na niego, zdumiony.
– Mówi pan tak, jakby to była sprawa przesądzona, ale skąd pan to wie?
Pora zakończyć tę nieszczęsną rozmowę.
– Ponieważ jestem Jedi. Proszę to przyjąć do wiadomości.
– Och, dość już tych protekcjonalnych oświadczeń! – wypalił Organa, podnosząc się
niezdarnie. – Stracił pan cały autorytet, rozbijając mój statek. Jaki ma pan dowód, że Sithów
tu nie ma? Jak może pan twierdzić choćby z minimalną dozą pewności, że ich nie spotkamy?
Chyba że...
Obi-Wan dostrzegł, jak w senatorze kiełkuje podejrzenie. Zauważył, jak Organa
wykonuje ten kłopotliwy, intuicyjny krok. Poczuł jego poryw niedowierzania... oniemiałego
gniewu...
– Pan wie, gdzie oni są – wyszeptał Organa. – Prawda? Gdzie oni są, Mistrzu Kenobi?
Obi-Wan spokojnie zniósł rozognione spojrzenie Organy.
– Nie tutaj.
– Co jeszcze pan wie? W czym jeszcze pan mnie okłamał? Kim oni są, to też pan wie?
– Nawet gdybym wiedział i powiedział panu, co by to dało?
– Ty... ty... Jedi! – wykrztusił Organa i natychmiast zakrył usta wierzchem dłoni, nie
zważając na swoją ranę, jakby starał się zatamować potok najgorszych przekleństw. – Chcę
wiedzieć wszystko. I to już. Gadaj pan, Mistrzu Kenobi, albo...
– Albo co? – przerwał Obi-Wan, nagle bardzo zmęczony. – Pośle mnie pan do łóżka bez
kolacji? Czy muszę to panu znowu przypominać, senatorze? Nie jestem i nigdy nie byłem
odpowiedzialny przed panem.
– Jasne, to prawda – odparował z furią Organa. – Pan jesteś odpowiedzialny przed
Mistrzem Yodą i Radą Jedi. A przed kim oni są odpowiedzialni? Tylko przed samymi sobą.
Jakież to wygodne!
– Pańskie insynuacje są obraźliwe – odparł zimno Obi-Wan. – Mistrz Yoda jest
najbardziej prawym...
– Nieważne! Nie obchodzi mnie to! Chcę znać nazwiska Sithów, Kenobi. Możesz mi
powiedzieć od razu, bo nie dam ci spokoju. Będę cię zadręczał pytaniami, aż mi powiesz...
albo mnie zabijesz.
– Nie muszę cię zabijać, Bail – powiedział Obi-Wan łagodnie. – Najprawdopodobniej
Zigoola to zrobi, i to raczej prędzej niż później.
Organa rzucił niezrozumiałe przekleństwo w jakimś gniewnym obcym języku, po czym
pomknął korytarzem. Po chwili rozległ się metaliczny zgrzyt odsuwania uszkodzonego włazu
statku.
Obi-Wan oparł głowę o nierówną ścianę za plecami. Ból głowy stawał się nie do
zniesienia, a czarny szlam bulgotał mu w żyłach. Zatykał serce. Zaciemniał obraz. Jedyną
rzeczą, jaką widział, była śmierć.
Giń, Jedi, giń, Je...
Nie. Poderwał się, po czym opadł na ścianę, ciężko dysząc. Walczył ze słowami. Walczył
z gryzącą rozpaczą, z kapitulacją, walczył, żeby poczuć Jasną Stronę w tym całkowitym
mroku. Przeciwstawił swoje prawie trzydzieści pięć lat szkolenia i dyscypliny Jedi
bełkotliwemu głosowi Sithów, który próbował go unicestwić.
Mrok się cofnął. Niezbyt daleko, ale wystarczająco. No prawie.
Było mu niedobrze i kręciło mu się w głowie. Chwiejnym krokiem pokonał korytarz,
znalazł na wpół zmiażdżony właz i wydostał się na zewnątrz. Rozejrzał się za Organą,
obawiając się, że senator, wybiegając w gniewie, złamał nogę... lub kark.
Ale nie. Organa stał nieopodal, przy rozpalonym przez siebie ognisku, podsycając ogień
suchymi gałęziami, które zebrał. Jeśli nawet wiedział, że jest obserwowany, to nie dawał tego
po sobie poznać. Gniew bił od niego jak żar od płomieni.
Upewniwszy się, że złość nie doprowadziła senatora do zguby, Obi-Wan skwapliwie
zostawił go samego i rozejrzał się po okolicy. Rozbili się na płaskowyżu. Wokół widział
skarłowaciałe drzewa o skąpym brązowym listowiu. Porozrzucane czerwone głazy.
Żółtobrunatną glebę. Nierówny, poszarpany wąwóz. Ani śladu wody – rzeka, która go
ukształtowała, musiała wyschnąć dawno temu, a może to była pora sucha. Jeśli na Zigooli
było coś takiego jak pory roku. Spod gryzącego smrodu dymu i szczątków statku przebijał
zapach chłodu i starości. Żadnego śpiewu ptaków. Żadnych odgłosów zwierząt. Żadnych
odcisków łap na piasku.
I wszędzie Ciemna Strona, wypełniająca czarnym mułem krew Obi-Wana.
Wysoko nad jego głową przesuwało się bladoniebieskie niebo, zalane czerwoną poświatą.
Ogień trzeszczał. Tayvor Mandirly krzyczał, kiedy jego bezbronne palce rozpadały się kość
po kości. Wysoki, chudy mężczyzna, umierający w imię zasad. Umierający mężnie. Zabity
przez chciwość. Oczy miał wyłupione, żeby nie widzieć własnej krwi. Język wyrwany, żeby
nie wołał pomocy. Żeby nie błagał o litość. Kiedy go podpalili, jeszcze żył.
Obi-Wan wymiotował na czworakach. Miał dziewiętnaście lat, kiedy zginął Mandirly.
Był niewiele młodszy od Anakina. Płakał jak dziecko, a Qui-Gon go za to nie skarcił.
Upadł wyczerpany na zimny piach Zigooli. Wspomnienie było równie wyraźne, jak
ogniożuki, jak Qui-Gon i Anakin. Najgorsze chwile z jego przeszłości wyciągnięte na światło
dzienne, tak świeże i przerażające jak wtedy, kiedy przeżywał je po raz pierwszy.
– Kenobi...
Z trudem otworzył oczy i odwrócił głowę na bok.
– Co to było? – spytał Bail Organa, stojący parę kroków od niego. Miał przerażoną minę.
– Co się, u diabła, dzieje?
Obi-Wan spróbował odpowiedzieć, ale musiał najpierw odkaszlnąć i wypluć ślinę.
Wykorzystał tę chwilę, żeby przemyśleć odpowiedź. Czy Organa musi znać szczegóły? Nie.
Nie musi.
– To wciąż Sithowie, tak sądzę – wychrypiał. – Ciemna Strona. Wykorzystują moje
bolesne wspomnienia przeciwko mnie. Bail, musisz uważać. Wystrzegaj się negatywnych
emocji. To miejsce się nimi karmi. Będzie na tobie żerować, aż umrzesz.
– Obi-Wanie, nic mi nie jest. To ty jesteś w tarapatach. Cokolwiek to jest, atakuje twój
umysł!
Jego umysł. Jego ciało. Jego kości ulegały erozji. Jego krew gęstniała od mroku. Podniósł
się z bólem i usiadł na ziemi.
– Walczę z tym.
Organa nie odpowiedział, tylko wrócił do rozbitego statku. Obi-Wan wsparł łokcie na
kolanach, a rękami podparł głowę. Wziął głęboki oddech i zanurzył się w Mocy, próbując
dosięgnąć Jasnej Strony...
...ale utonął w mroku.
Na plecach poczuł ciepły dotyk dłoni.
– Hej. Hej, już dobrze. Jakoś sobie z tym poradzimy.
Obi-Wan spróbował wziąć się w garść. Spojrzał na kawałek materiału i butelkę wody,
które trzymał przed nim Organa.
– Masz całą twarz we krwi – powiedział senator. – Jeśli się nie doprowadzisz do
porządku, to ja będę miał koszmary.
Obi-Wan dotknął swoich policzków, a potem podbródka. Przekonał się o prawdziwości
słów Organy. Wziął szmatkę i butelkę, obmył sobie twarz i brodę. Próbował wypłukać
paskudny smak z ust, ale nie mógł. Ciemna Strona była trucizną, która przenikała przez skórę.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Rzucił tkaninę i butelkę i zakrył sobie rękami uszy. Tak jakby to mogło coś zmienić. Tak
jakby głos nie rozbrzmiewał w jego głowie. Złośliwy szept nie ustawał. Obi-Wan opuścił
ręce.
Organa się cofnął.
– Czy ty... ty chyba... nie zwariujesz naprawdę, co?
– Jeśli tylko będę mógł temu zapobiec.
– A możesz? – spytał Organa. – Zapobiec, znaczy się.
To było uczciwe pytanie i zasługiwało na uczciwą odpowiedź.
– To, co zaatakowało mnie na statku, ucichło. Teraz już nie jest aż tak straszne. Niezbyt
przyjemne, ale da się wytrzymać. – Mam nadzieję, dodał w myślach.
– No cóż, przy odrobinie szczęścia nie będziesz musiał tego długo wytrzymywać –
stwierdził Organa, wyciągając z kieszeni minilornetkę elektroniczną. – Zobacz. – Pokazał
ręką i podał mu lornetkę. – Tam.
Obi-Wan wstał niezdarnie, pozbawiony właściwej Jedi lekkości ruchów. Następnie wziął
lornetkę i popatrzył przez nią ponad skałami i zacienionym lasem w kierunku odległego
płaskowyżu. Przez parawan drzew dostrzegł wątły promień słońca, odbijający się od płaskiej,
czarnej powierzchni. Jej kształt wskazywał, że nie może to być wytwór natury.
Opuścił lornetkę.
– Świątynia Sithów?
Organa pokiwał głową.
– Tak sądzę. Kiedy statek spadał, zdawało mi się, że coś widziałem. Pomyślałem, że mi
się przywidziało, ale jednak nie. – Głos mu się ożywił. – Nie wszystko, co Alinta mówiła,
było kłamstwem. – Tam, gdzie wcześniej był strach, teraz pojawił się cień nadziei. – Może
znajdziemy tam inny statek, Obi-Wanie. Albo aparaturę komunikacyjną Jeszcze możemy się z
tego wykaraskać. Tylko musisz się trzymać.
Trzymać się? Trzymać się czego? Jasna Strona była jego opoką, a teraz ta opoka się
rozpadła. Czuł triumf Ciemnej Strony. Czuł jej żarłoczność. Jej radość. Z wielkim wysiłkiem
odzyskał panowanie nad sobą.
Nie. Nie będę karmił swoich lęków, pomyślał. Niech Ciemna Strona zdechnie z głodu.
– Wody mamy pod dostatkiem – powiedział Organa. – A większość racji żywnościowych
przetrwała katastrofę. Możemy dotrzeć do świątyni pieszo. Nie będzie to łatwe, ale musimy
spróbować. Nie możemy tu zostać i po prostu się poddać. Jeśli mamy umrzeć, Obi-Wanie, to
przynajmniej możemy umrzeć, coś robiąc.
Senator mówił jak Qui-Gon. To powinno dodać Obi-Wanowi otuchy... ale napełniło go
tylko smutkiem. Oddał Organie elektroniczną lornetkę.
– Zgadzam się, że musimy coś zrobić, ale nie jestem pewien, czy twój plan to najlepszy
pomysł. Jeśli ta budowla to świątynia Sithów, to niemal na pewno źródło tego, co mnie
atakuje, znajduje się w jej wnętrzu.
Organa schował lornetkę z powrotem do kieszeni i założył ręce na piersi.
– Tym bardziej musimy tam iść. Znajdziemy to coś... holocron, tak to nazwałeś?
Zniszczymy go i poczujesz się lepiej. A potem znajdziemy drogę do domu.
Senator nic nie rozumiał. Zresztą jak miał rozumieć? Życie w polityce nie mogło Baila
Organy na to przygotować.
– Obawiam się, że to nie takie proste. Im bliżej będziemy świątyni, tym mocniej będę to
zapewne odczuwał. Co oznacza, że tym większe niebezpieczeństwo może grozić tobie.
Sithowie wykorzystują ciemne siły z całą bezwzględnością, Bail.
– Rozumiem – odparł spokojnie Organa. – I zgadzam się, że to ryzyko. Ale przecież już
udowodniłeś, że potrafisz ich pokonać. Myślę, że możesz ich pokonać jeszcze raz.
Obi-Wan wpatrywał się w niego, zakłopotany.
– O czym ty mówisz?
– Nie pamiętasz? Na statku, zanim się rozbiliśmy.
– Nie. Wszystko jest rozmazane.
– Jakąkolwiek władzę mieli nad tobą Sithowie, ty się spod niej wyzwoliłeś. Tuż przed
tym, jak uderzyliśmy o ziemię. Prawie cię to zabiło, ale się uwolniłeś. Poderwałeś nas do góry
i... i zrobiłeś coś Mocą. Nie wiem co, ale dzięki temu nie jesteśmy w takim stanie jak statek. –
Organa pokręcił smutno głową. – Jak myślisz, dlaczego nie potrafię się na ciebie gniewać?
Obi-Wan zrobił figlarną minę.
– Myślałem, że to mój chłopięcy urok.
– Akurat.
Kenobi odwrócił się i popatrzył jeszcze raz na budowlę Sithów. Ocenił odległość między
płaskowyżem, na którym stała, a nimi.
– Wiesz, to będą co najmniej trzy dni marszu. Od świtu do zmierzchu, po nieznanym
terenie. Na łasce żywiołów. – Gdyby był sobą, nie byłoby problemu. Ale nie był sobą. I
Organa miał prawo o tym wiedzieć. – Mogę stać się dla ciebie ciężarem.
– Chyba nie doceniasz własnych możliwości, Obi-Wanie.
Kenobi poczuł przypływ gniewu. Poczuł radość Ciemnej Strony i zdławił w sobie
irytację, zanim zdążyła rozgorzeć w jego krwi.
– A ty nie doceniasz potęgi Sithów. Każdy, kto ich lekceważy, ściąga na siebie
niebezpieczeństwo.
– Nie przeczę, że to będzie wyzwanie – powiedział Organa. – Ja jestem poobijany, a ty...
oblężony. Ale wiem, na co mnie stać. Wiem też, na co stać ciebie. Padme miała rację, kiedy
radziła, żebym ci zaufał.
Obi-Wan zdobył się na wątły uśmiech.
– Senatorze, czy pan przypadkiem nie próbuje na mnie swoich sztuczek?
– To zależy. Działają?
Jedi zadarł głowę i popatrzył na ciemniejące niebo. To desperacki plan, pomyślał. Ale to
nasz jedyny plan. I co do jednego Bail ma rację: musimy coś zrobić. Nie możemy tu siedzieć,
czekając na śmierć.
– Wygląda na to, że zaczyna się ściemniać – zauważył. – Proponuję, żebyśmy uzupełnili
nasze zapasy energii żywnością i odpoczynkiem... i wyruszyli o świcie.
– A zatem – odparł Organa – to oznacza, że działamy.
– Hm – mruknął Obi-Wan, naśladując Yodę, po czym odwrócił się w stronę statku.
Na jego widok na chwilę zastygł w bezruchu. Skromny model koreliańskiego Starfarera.
Nic szczególnego. Żadnych luksusów. Mocne zwierzę pociągowe, które pozwoliło im
bezpiecznie przemierzyć bezkresną próżnię. A teraz było powyginaną kupą złomu. Martwy
statek, leżący na Zigooli jak rooński wieloryb na lodowcu.
Chociaż raz zrozumiał, co czuł Anakin.
Mam nadzieję, że u ciebie wszystko dobrze, przyjacielu, pomyślał. Mam nadzieję, że
znajdziesz swojego głupiego robocika.
Podzielili się jedną racją żywnościową i wypili po pięć nakrętek wody każdy, po czym
wślizgnęli się na swoje powyginane, przechylone koje i próbowali usnąć, podczas gdy dzień
powoli zamieniał się w noc. Jednak sen był nieuchwytny. Z wielu powodów.
– Tak się zastanawiałem... – odezwał się Organa, przerywając pełną zadumy ciszę.
Obi-Wan westchnął.
– Moje doświadczenie mówi, że żadna rozmowa zaczynająca się od tych trzech słów nie
prowadzi do niczego dobrego.
– Cóż, zastanawiałem się nad czymś, co powiedziała Padme. U niej w mieszkaniu.
Powiedziała: „Oni stoją za tą wojną z Separatystami”.
Obi-Wan już wiedział, co się święci. Bail Organa był stanowczo zbyt inteligentny.
– Przestań – powiedział, wpatrując się w mrok. – Jakie to ma teraz znaczenie?
– Hrabia Dooku jest jednym z Sithów, prawda? – Organa nie dawał za wygraną. –
Właśnie to sobie uświadomiłem. Musi być. Jest przywódcą Separatystów.
Wiedziałem, pomyślał Obi-Wan.
– Nie.
– Wybacz, nie wierzę ci.
– Senatorze... Bail... – Westchnął znowu. – Tracisz czas, który lepiej byłoby przeznaczyć
na sen. Nie potwierdzę ani nie zaneguję żadnego imienia, jakie podasz.
– Wiem – odparł po chwili Organa. – Odpowiadasz przed Radą Jedi. Ale uprzedzam, że
jak wrócimy do domu, poruszę z nimi ten temat.
Powodzenia.
– Oczywiście musisz robić to, co uważasz za słuszne.
Organa przewrócił się na swojej koi z metalicznym skrzypieniem.
– Ale... powiedz mi tylko jedno, Obi-Wanie. Jeśli wiecie, kim oni są i gdzie są, to
dlaczego ich jeszcze nie schwytaliście?
Obi-Wan się uśmiechnął. Głęboko w jego umyśle mrok wyszeptał swoje pragnienie. Aż
parzył w powolnie płynącej krwi.
– Gdyby to było takie proste, Bail, nie sądzisz, że już byśmy to zrobili? Robimy, co w
naszej mocy, żeby ich dopaść.
– Wiem. Ale... postarajcie się bardziej. Proszę. Trzeba ich złapać. Trzeba wymierzyć
sprawiedliwość.
Sprawiedliwość?
– Czy chcesz powiedzieć, że powinniśmy postawić Sithów przed sądem?
– Nie wiem – przyznał Organa niepewnym głosem. – Nigdy się nad tym nie
zastanawiałem. Do tej pory nigdy nie musiałem. Ale... tak. Powinni być osądzeni. Republika
opiera się na zasadach praworządności. Jeśli Sithowie naruszyli te zasady, muszą za to
odpowiedzieć. Publicznie.
On nic nie rozumie, pomyślał Obi-Wan. To nie jego wina, ale mimo wszystko.
– Żadnego Sitha nie można postawić przed sądem, Bail. Po pierwsze, oni nigdy nie
uznaliby jego władzy. A poza tym nigdy nie uda się ich tam doprowadzić.
– Więc co proponujesz? Od razu ich zabić?
– To jedyne wyjście. Sithowie są nieodwracalnie źli.
– Co? Nie ma czegoś takiego jak nieodwracalne zło – powiedział Organa. Wydawał się
niemal... zaszokowany. – Każda rozumna istota jest zdolna do zmiany.
Trudno było zachować cierpliwość przy jego naiwności.
– Wiem, że w to wierzysz, ale w przypadku Sithów całkowicie się mylisz. Musisz
zrozumieć: oni nie chcą się zmienić. Treścią ich życia jest śmierć i dominacja. Wszystkie
mroczne emocje ich wzmacniają: strach, gniew, zazdrość, nienawiść. To, co dla nas jest
odrażające, dla nich jest pokarmem. Po tym, co się wydarzyło, myślałem, że przynajmniej
zaczniesz to pojmować.
– Obi-Wanie... – Teraz Organa wydawał się głęboko zmartwiony. – Mówisz o
morderstwie.
Oskarżenie było niesprawiedliwe, ale nieoczekiwanie zabolało.
– Doprawdy? A na Geonosis, kiedy zabiłem acklaya, który chciał zabić mnie, to też było
morderstwo?
– Acklay to było zwierzę – zaprotestował Organa. – Dzika bestia. Nie wiedział, co robi.
– Uwierz mi, Bail – powiedział cicho Obi-Wan. – Sith to taka sama dzika bestia. Ci,
którzy przechodzą na Ciemną Stronę, są straceni. Myślą, że nad nią panują, ale tragicznie się
mylą. Ciemna Strona Mocy kontroluje ich i niszczy. Niszczy wszelkie ślady dobra i światła.
Wszystko to, czym wcześniej byli, zostaje doszczętnie zniszczone. Musisz zaakceptować tę
bolesną prawdę: jeśli nie powstrzymamy Sithów, kiedy nadarzy się okazja, to, zaufaj mi,
gorzko tego pożałujemy.
– Może masz rację – przyznał w końcu niechętnie Organa. – Ale, wybacz, wolę mieć
nadzieję, że się mylisz.
Niestety intuicja podpowiadała mu, że w tym wypadku nadzieja jest płonna.
Potem Organa zasnął. Cisza i mrok pogłębiły się, mącone tylko przez jego miarowy
oddech. Obi-Wan mu zazdrościł. Wiedział, że potrzebuje odpoczynku, jednak bał się tego, co
Ciemna Strona może zesłać mu we śnie. Ostatecznie zmęczenie pokonało strach – i strach
okazał się uzasadniony. Kiedy jego psychiczna obrona osłabła, Ciemna Strona przypuściła
kolejny atak. Plądrowała jego wspomnienia i prześladowała go w snach. Uparcie, zawzięcie
odpierał tę nawałnicę.
Jego wojna z Sithami rozpoczęła się na dobre.
ROZDZIAŁ 18
– Mistrzu Yoda – powiedział hologram Anakina. – Z przykrością muszę poinformować
ciebie i Radę Jedi, że w trakcie mojej potyczki z Grievousem na Bothawui zgubiłem swojego
robota Artoo. Pomimo długotrwałych i szeroko zakrojonych poszukiwań nie zdołałem go
zlokalizować. Dlatego też muszę oficjalnie zgłosić Artoo-Detoo jako zaginionego w akcji.
Yoda wymienił spojrzenia z Mace’em Windu, po czym postukał się zgiętym palcem
wskazującym w usta. Nawet poprzez hologram rozgoryczenie Anakina wydawało się
ewidentne. Wydawało się, że nie ma sensu robić mu wymówek; wątpliwe, żeby Yoda czy
Mace mogli być bardziej surowi dla Anakina niż on dla siebie.
– Niepomyślna wiadomość to jest, młody Skywalkerze. Dużą wartość twój robot
przedstawiał.
Ramiona Anakina zesztywniały.
– Tak, Mistrzu Yoda. Wiem o tym. I jest mi niezmiernie przykro, że nie udało się go
znaleźć.
Mace nachylił się w stronę holoprzekaźnika.
– Anakinie, co się stało, to się stało – stwierdził zdecydowanym głosem. Drażniła go ta
przesadna samokrytyka. – Dostaniesz nowego robota tak szybko, jak to będzie możliwe.
Tymczasem musimy zająć się prowadzeniem wojny.
– Tak jest, Mistrzu Windu. Czy macie dla mnie nowe zadanie?
– Nic na froncie. Agitacja, którą Dooku prowadzi na Chanosant, oznacza, że zrezygnował
z jawnej agresji, przynajmniej chwilowo.
– Dooku wziął Grievousa na smycz? Mistrzu Windu, trudno w to uwierzyć. Zwłaszcza...
zwłaszcza po tym, jak rozbił grupę szturmową z Falleen.
Mace pozwolił sobie na nikły, ponury uśmiech.
– Rozbił grupę z Falleen, a potem stracił Bothawui przez ciebie. Przypuszczam, że za
kulisami odbywają się pewne taktyczne roszady. Tymczasem toczy się walka o przychylność
opinii publicznej pomiędzy Dooku i Palpatine’em. A polem bitwy są serwisy informacyjne
HoloNetu.
– Stawiam na kanclerza – odparł Anakin, nagle rozbawiony. – Mistrzu, ale Dooku chyba
nie wierzy naprawdę, że to... ta metoda kija i marchewki przyniesie skutek, co? Nie w chwili,
kiedy jego oddziały robotów okupują Lanos.
– Nie okupują. Wyzwalają – sprostował ironicznie Mace. – Od dławiącego jarzma
zepsutej i skorumpowanej Republiki. Czyżbyś nie śledził HoloNetu?
– Nie, Mistrzu. HoloNet wprawia mnie w zły nastrój, a wiem, jak bardzo ty i Mistrz Yoda
potępiacie zły nastrój u Jedi.
Yoda wykrzywił usta i wymienił jeszcze jedno spojrzenie z Mace’em. Potem zrobił krok
do przodu i powiedział:
– Cieszy mnie to, młody Skywalkerze, że swoje nauki w Świątyni pamiętasz.
– Cały czas, Mistrzu Yoda – odparł Anakin, kłaniając się lekko. – Mistrzowie, skoro nie
wracam na front, czy mogę wiedzieć, czego teraz ode mnie oczekujecie?
– Otrzymaliśmy twój raport końcowy na temat nowych krążowników – powiedział Mace.
– I muszę przyznać, że jestem zaskoczony. Jeśli dobrze pamiętam, Anakinie, twoje
wcześniejsze oceny były entuzjastyczne.
– Tak, to prawda, Mistrzu Windu. Przepraszam, nie chciałem, żeby nowy raport był
zupełnie krytyczny. – Był teraz ostrożny, nawet spięty. – Krążowniki są dobre. Tylko...
widzisz... prawdę mówiąc, myślę, że mogłyby być lepsze.
Yoda zmarszczył brwi i zaczął się przechadzać po obrzeżu kręgu Rady. O co znów
chodziło?
– Lepsze? – spytał Mace chłodno, składając palce w piramidkę. – Czy przemyślałeś
opinię, że ty, Anakin Skywalker, mógłbyś poprawić dzieło wysoko wykwalifikowanego i
doświadczonego zespołu profesjonalnych stoczniowców? Zespołu, którego członkowie mogą
pochwalić się doświadczeniem w konstrukcji ciężkich krążowników, wynoszącym łącznie, o
ile się nie mylę, jakieś osiemdziesiąt cztery lata?
Hologram Anakina pokiwał głową.
– Tak, Mistrzu Windu. Przemyślałem tę opinię.
Mace odsunął się poza zasięg holoprzekaźnika.
– Wiem, że to absurd – mruknął – ale właśnie dlatego, że wygłasza takie stwierdzenia,
jestem skłonny mu wierzyć. Żaden Jedi nie powiedziałby czegoś takiego, gdyby to nie była
prawda.
Yoda zatrzymał się z dala od holoprzekaźnika i oparł podbródek na swojej gimerowej
lasce.
– Upodobanie do maszyn młody Skywalker zawsze miał. I jakkolwiek zarozumiały być
on może, to nieszczery nie jest.
Mace pochylił się znów do przodu.
– Anakinie, zaprowadź grupę szturmową z powrotem do stoczni na Allanteen Sześć na
przegląd, konserwację i poprawki. Porozmawiaj z tamtejszymi ekspertami i przekaż im swoje
uwagi. Nie wiem, ile będziesz miał czasu. W każdej chwili możesz otrzymać nowe zadanie.
Jeśli tak się stanie, a „Zdecydowany” nie będzie jeszcze gotowy, dostaniesz inny statek.
Prawdopodobnie znowu „Zmierzch”. Jakieś pytania?
– Nie, Mistrzu Windu – odparł Anakin. – Dziękuję. – Zawahał się. – W każdym razie nie
mam żadnych pytań na ten temat. Ale... chciałbym zapytać, czy Mistrz Kenobi powrócił ze
swojej misji?
Interesujące. Yoda podszedł do holoprzekaźnika.
– Nie powrócił on, młody Skywalkerze. Dlaczego pytasz?
Hologram Anakina zamigotał, ale nawet zanikający holosygnał nie mógł zamaskować
niepokoju na jego twarzy.
– Nie wiem, co mam ci powiedzieć, Mistrzu Yoda. Mam złe przeczucia.
– Martwić się o Obi-Wana nie musisz, Anakinie – zapewnił Yoda, uważając tym razem,
żeby nie spojrzeć na Mace’a. – Wiadomość od niego otrzymaliśmy niedawno. Dochodzenie
swoje dalej prowadzi.
– Jakie dochodzenie, Mistrzu? Możecie mi powiedzieć?
– Nie – uciął stanowczo Mace. – Anakinie, masz swoje rozkazy. Wypełnij je bez zwłoki.
– Tak jest, Mistrzu Windu – powiedział po chwili Anakin.
– Dobrze się spisałeś nad Bothawui – dodał Mace łagodniejszym tonem. – Rada jest z
ciebie zadowolona, Anakinie. I z twojej uczennicy. Oby tak dalej. Jeszcze parę takich
zwycięstw i może będziemy mogli mieć nadzieję na rychły koniec tej wojny.
– Tak jest, Mistrzu Windu.
Hologram Anakina ukłonił się, a obraz mignął raz i drugi i zniknął. Yoda pokręcił głową
z westchnieniem.
– Złe przeczucia ma on. Nie podoba to się mi.
– Co jest bardziej niepokojące? – zapytał Mace, bębniąc palcami o kolano. – Fakt, że
potwierdza twoje obawy... czy to, że w jego wieku, przy swoim wciąż niewielkim
doświadczeniu, potrafi wyczuć, że coś jest nie tak, mimo że od Obi-Wana dzielą go tysiące lat
świetlnych?
Było to dobre pytanie. Yoda zastanowił się nad odpowiedzią czując coraz większy
niepokój buzujący w jego głowie. Złe przeczucia, tak, pomyślał. Dotyczące tych, których
znam.
– Potężnym Wybraniec być musi, jeśli równowagę w Mocy przywrócić ma.
– Wiem o tym – odparł Mace. – Ale jego potęga już jest wielką, a on jest jeszcze bardzo
młody.
– Dlatego pokierować nim musimy – powiedział Yoda. – Chociaż buntuje się przeciw
temu on.
– Tak – zgodził się Mace i nachylił się do przodu, czując, jak nadchodzą jego własne
obawy. – Yodo, a co zrobimy z Obi-Wanem?
Yoda westchnął i ponownie zaczął przechadzać się dokoła sali posiedzeń Rady,
wystukując laseczką kontrapunkt dla swoich myśli. Wypolerowana drewniana podłoga
komnaty lśniła ciepłym, kojącym blaskiem od przefiltrowanego przez transpastal światła.
Niebo za panoramicznymi oknami zachwycało różowozłotym zachodem słońca. Jeden po
drugim śmigacze, wahadłowce, maxitaxi i gondole włączały światła jaskrawe niczym
ogniojętki i żuki tamarizi.
– Czekać będziemy, Mistrzu Windu – odezwał się wreszcie. – Sygnału jego transpondera
wypatrywać dalej musimy. I nadzieję mieć będziemy, że Moc z nim jest.
– Czekać – powtórzył Mace, krzywiąc się. – Nie jest to moje ulubione zajęcie.
– To wiem – odparł Yoda, denerwująco poważny. – Cierpliwości nauczyć cię nigdy nie
zdołałem.
– Nauczyłeś mnie wystarczająco dużo – powiedział Mace. – Nauczyłeś mnie
wszystkiego, co ważne. Yodo... – Zsunął się z fotela na podłogę i oparł rękę na kolanie. –
Zajmę się tutaj wszystkim. Radą, Palpatine’em, czym tylko będzie trzeba. Ty nie powinieneś
robić nic innego, tylko nasłuchiwać Obi-Wana. Nikt nie potrafi poruszać się w Mocy tak jak
ty. Jeśli on zawędrował poza Munto Codru, jeśli jest w tarapatach... jeśli nas potrzebuje i nie
może inaczej się z nami skontaktować, tylko ty będziesz w stanie go usłyszeć.
Yoda zatrzymał się znowu, zafrasowany. Niczego nie pragnął bardziej, niż zamknąć się w
swojej komnacie medytacyjnej, ale...
– Wiele pracy na ciebie spadnie, Mistrzu Windu. A mocno obciążony jesteś już.
– Nieważne! Yodo, ile razy to mówiłeś? Obi-Wan ma do wypełnienia przeznaczenie
równie ważne, jak Anakin. Gdyby coś mu się stało... gdybyśmy go stracili...
Yoda pokiwał głową, czując przygniatający go ciężar mglistej przyszłości.
– Nawet z Wybrańcem Moc może nie zostać zrównoważona – dokończył posępnie. – Co
mówiłem, pamiętam, Mistrzu Windu. Dobrze więc, rady twojej posłucham. W Mocy szukać
Obi-Wana będę z nadzieją, że drogę powrotną do nas bezpiecznie odnaleźć zdoła.
Stojąc w cichej sali narad wojennych „Zdecydowanego”, Ahsoka przyglądała się
Anakinowi, który wpatrywał się w wyłączony holoprzekaźnik z założonymi na piersi rękami i
opuszczonym nisko podbródkiem.
Oho, nie jest zadowolony, pomyślała. Wcale nie jest zadowolony.
– I co, Rycerzyku? Co teraz robimy? – spytała. A kiedy rzucił jej gniewne spojrzenie,
dodała: – Jesteśmy sami! Mówiłeś, że mogę tak do ciebie...
– Cicho. Myślę.
Zagryzła wargę, czekając. Próbowała odczytać myśli przelatujące mu przez głowę, ale
kiedy chciał, Anakin potrafił się całkowicie ukryć. W tej chwili jego twarz była tak
nieprzenikniona, że równie dobrze mógłby być androidem protokolarnym.
Chyba nie sprzeciwi się Radzie? – zastanawiała się. Przecież te rozkazy nie zostawiły mu
wyboru. Nie może ich zlekceważyć. Nawet dla Mistrza Kenobiego. Prawda?
Anakin popatrzył na nią znowu, tym razem łaskawszym okiem.
– Co zrobimy, Ahsoko? Jak myślisz, co powinniśmy zrobić?
Odetchnęła głęboko. Wyprostowała plecy. Nie miała zamiaru mu schlebiać, mówiąc to,
co chciał usłyszeć, zamiast tego, co powinien usłyszeć. Zresztą Mistrz Kenobi praktycznie już
to powiedział, kiedy znajdowali się nad Bothawui. A kim ona była, żeby spierać się z wielkim
Obi-Wanem Kenobim?
– Myślę, że musimy zrobić to, co nam kazał Mistrz Windu. Wiem, że jesteś zły z powodu
straty Artoo. Wiem, że martwisz się o Mistrza Kenobiego. Ja też się martwię. Jesteśmy jednak
na wojnie, Rycerzyku. To jest coś większego od nas obojga. Jak możemy pokonać
Separatystów, jeśli nie będziemy działać zespołowo?
Na zaciśniętej szczęce Anakina drgnął mięsień.
– Jak możemy pokonać Separatystów, wykonując złe rozkazy? Rada Jedi nie zawsze ma
rację, Ahsoko.
– Może i nie – odparła po pełnej wątpliwości chwili milczenia. – Ale nie mogą zawsze się
mylić.
Zrobił minę.
– Nie mogą?
I co ona miała na to odpowiedzieć?
– Eee...
– Nieważne – powiedział, zerkając na nią. – Pewnie masz rację. Zresztą nawet jeśli mam
złe przeczucia, to nie wiem, gdzie Obi-Wan jest ani co robi. Więc nawet gdybym był gotów
zlekceważyć rozkaz Mistrza Windu i ruszyć za nim, to nie miałbym zielonego pojęcia, gdzie
go szukać.
To dlatego był taki zdenerwowany.
– Myślę, że on by nie chciał, żebyś go szukał, Mistrzu. A ty?
– Może i nie – przyznał Anakin z bladym uśmiechem. – Ale Obi-Wan nie zawsze wie, co
jest dla niego najlepsze.
Ahsoka otworzyła ze zdumienia usta.
– A ty wiesz?
– Tak – odparł po prostu i ruszył w stronę drzwi. – Chodź. Musimy zaprowadzić tę grupę
szturmową na Allanteen Sześć. Potem będziemy mogli trochę potrenować z kapitanem
Reksem.
Świetnie, pomyślała. Ciekawe, czy Rex może mnie nauczyć odpowiednich sztuczek, żeby
nad tobą zapanować? Zdezorientowana i zrezygnowana, ruszyła za nim.
Opuścili rozbity statek krótko po wschodzie słońca. Poranne powietrze było na Zigooli
chłodne i suche, zmącone przez lekki wietrzyk, a niebo bezchmurne. Bail poprawił
prowizoryczny plecak, próbując ułożyć go wygodniej na łopatkach. Usiłował nie zwracać
uwagi na ból w zwichniętym barku.
Kiedy szli przez surowy płaskowyż, kątem oka zerkał na Obi-Wana. Zastanawiał się, czy
Jedi zdołał się choć trochę przespać. Podejrzewał, że nie. Podkrążone oczy wymownie
świadczyły o niespokojnej nocy. A w trakcie przygotowań do wymarszu wymienili tylko
kilka słów.
Powinienem coś powiedzieć czy udawać, że wszystko jest w porządku? – zastanawiał się.
Jeśli będę udawał, że wszystko gra, a potem coś się stanie, to skąd będę wiedział, co robić?
Jak mu pomóc?
Obi-Wan westchnął.
– Nic mi nie jest, Bail. Nie musisz się martwić.
Świadomość tego, jak precyzyjnie ten człowiek odczytuje jego myśli, była głęboko
krępująca.
– Teraz może i nic – przyznał. – Ale co, jeśli to się w pewnym momencie zmieni?
– Robię, co mogę, żeby do tego nie dopuścić.
Robi, co może? Co to oznaczało? Pewnie znów jakieś tajemnicze, niepokojące sprawki
Jedi.
– Wciąż czujesz Sithów?
– Tak – odparł po chwili Obi-Wan. – Tak, czuję ich.
– No i?
Obi-Wan podciągnął własny prymitywny plecak.
– No i co?
– No i czy to znaczy, że oni... że oni cię atakują? Teraz, podczas drogi?
– Tak, Bail – powiedział Obi-Wan. Wydawał się mocno spięty. – Ale nie martw się.
Panuję nad tym.
Bail zwolnił i się zatrzymał. Obi-Wan zrobił jeszcze trzy kroki, po czym też przystanął.
Odwrócił się powoli, ukazując bladą twarz, pooraną zmarszczkami stresu.
– Co jest?
Bail się skrzywił.
– Chcę ci pomóc. Jak mogę ci pomóc?
– Możesz być cicho – odparł Obi-Wan. – Rozmowa przeszkadza. A Sithowie...
– Co z nimi? – spytał Bail, kiedy Jedi zamilkł. – Obi-Wanie, co oni robią?
– Próbują się do mnie dostać – wyjaśnił Obi-Wan. – Byłoby lepiej dla nas obu, gdyby im
się nie udało.
No, tak. To było zupełnie oczywiste.
– Oni ciągle... igrają z twoim umysłem? Przypominają ci różne rzeczy?
– Nie w tej chwili.
– Ale robili to? W nocy?
Obi-Wan odwrócił wzrok, a potem pokiwał głową.
– Tak.
Bail chciał zapytać, co to za rzeczy. Chciał wiedzieć dokładnie, z czym Jedi ma do
czynienia, bo tkwili w tym bagnie razem, czy to się Obi-Wanowi podobało, czy nie.
Ale on mi tego nie zdradzi, pomyślał. Wiem o tym. Powie, że mu przeszkadzam. Powie,
że to nie moja sprawa. Powie, żebym się nie martwił. Że on jest Jedi i że sobie z tym poradzi.
Bail zagryzł z frustracji usta.
– Jak daleko to może zajść, Obi-Wanie? Szczerze.
– Szczerze? – Obi-Wan wzruszył ramionami. – Nie mam pojęcia. Ale chyba można
założyć, że się pogorszy, zanim się poprawi.
Cudownie.
– Może to błąd. Może powinieneś zostać tutaj, przy statku, a ja bym zbadał świątynię.
– To miłe z twojej strony, niestety zupełnie niepraktyczne – odparł Obi-Wan. – Nawet
gdyby udało ci się tam szczęśliwie dotrzeć, nie umiałbyś poznać, co się tam znajduje. Nie
mógłbyś odgadnąć przeznaczenia tych artefaktów. O ile są tam jakieś artefakty. Nie, idziemy
dalej zgodnie z planem.
Bail pokiwał głową.
– W porządku. Ale musisz mi mówić, co się dzieje, Obi-Wanie. Nie zbywaj mnie. Nie
traktuj mnie jak idioty. A jeśli będziesz potrzebował pomocy, to musisz o nią poprosić.
Zgoda?
Piaskowe chochliki tańczyły po widnokręgu, wzniecane przez wzmagający się wiatr. Obi-
Wan obserwował je z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Wreszcie westchnął.
– Zgoda – powiedział. Wydawał się głęboko nieszczęśliwy. – A teraz proszę, Bail...
dosyć gadania. Muszę się skoncentrować.
Tak więc szli dalej w milczeniu, a wokół nich rozpościerał się zigoolański poranek.
Blisko dwie godziny później, kiedy brnęli wytrwale przez rozległy, nierówny płaskowyż,
Obi-Wan nagle się zatrzymał. Stanął zupełnie nieruchomo, z zastygłą twarzą, jak ktoś, kto
próbuje przypomnieć sobie nazwisko lub inny ulotny strzępek informacji. I nagle, bez
żadnego ostrzeżenia, skrzywił się okropnie i upadł na kolana. Zaczął drapać się po całym
ciele, a oczy miał szeroko otwarte z przerażenia.
Bail zachłysnął się powietrzem. Wiedział, co się dzieje. Sithowie przełamali obronę
wroga i teraz Obi-Wan jeszcze raz przeżywał atak ogniożuków na Taanab.
To by było na tyle, jeśli chodzi o jego panowanie nad sytuacją, pomyślał. Co mam robić?
Co robić?
Musiał to jakoś zatrzymać, nie mógł pozwolić, żeby ten napad trwał. Tak jak poprzednio
Obi-Wan mógł sobie zrobić krzywdę. Bail zrzucił plecak na twardą ziemię, przykucnął obok
Jedi i złapał go za ramiona.
– Obi-Wanie! Otrząśnij się!
Ale zamiast się ocknąć, Obi-Wan zaatakował. Tym razem nie przy użyciu Mocy, ale
zaciśniętych pięści i desperackiej siły. Był niewysokim człowiekiem, o szczupłej, niezbyt
umięśnionej budowie, ale potrafił uderzać mocno i szybko.
Nawałnica ciosów trafiła Baila w twarz i w brzuch. Rozcięła mu świeżo zasklepioną
wargę i odebrała dech. Przewrócił się na bok i z trudem łapiąc powietrze, leżał niezdarnie na
ziemi, przeszyty bólem. Poczuł smak krwi i zobaczył jaśniejące niebo, które przetaczało się
chaotycznie nad jego głową. Może to nie był taki dobry pomysł, Organa, pomyślał.
Obraz rozmywał mu się przed oczami. Próbował zmusić swoje brutalnie podrażnione
rany do uspokojenia. Spróbował usiąść, ale upadł. Spróbował jeszcze raz i tym razem się
udało.
– Ty głupcze! – krzyknął Obi-Wan, nachylając się nad nim. – Co ci strzeliło do głowy?
Nie wiesz, że mogłem cię zabić?
Bail popatrzył na niego, mrużąc oczy.
– Ach, więc jednak podziałało? Nie ma za co, swoją drogą.
Obi-Wan rzucił barwne toydariańskie przekleństwo, zrzucił swój prowizoryczny plecak i
zaczął szperać między butelkami wody i racjami żywnościowymi.
– Nie mogę cię uleczyć – powiedział, wyciągając zabraną ze statku apteczkę. – Moje
zdolności są osłabione. Będziesz musiał zadowolić się tym.
– Dobrze – odparł Bail, sięgając po apteczkę, ale Obi-Wan odtrącił jego rękę. Za jego
gniewem krył się strach.
– Ja to zrobię – warknął Jedi. – Nie ruszaj się i bądź cicho.
– Dobrze – powtórzył Bail i pozwolił mu się opatrzyć.
Obi-Wan zajął się nim z szorstką sprawnością. Kiedy skończył, spakował apteczkę i
włożył ją z powrotem do plecaka, a następnie podniósł wzrok.
– Bail, nigdy więcej nie wolno ci tego zrobić.
– Powinieneś mieć więcej wiary w siebie, Obi-Wanie – powiedział cicho Bail. – Nie
wierzę, że mógłbyś mnie zabić.
– Więc jesteś głupcem – odparł Obi-Wan, siadając na piętach. – Bo już raz próbowałem.
Fakt. Ale jeśli mieli przetrwać, nie mogli sobie pozwolić na brak zaufania.
– Obi-Wanie, zniosę parę siniaków, jeśli to cię uchroni przed ponownym przeżywaniem
tego, co się stało na Taanab, czy przed czymkolwiek, czego Sithowie mogliby przeciwko
tobie użyć.
Obi-Wan wstał i przesunął ręką po brodzie, wyraźnie poirytowany.
– Znowu chcesz zgrywać bohatera? Oszczędź mi tego, senatorze, i rób, co mówię. Jeśli...
kiedy znów zacznę ulegać Sithom, trzymaj się z daleka. Pozwól, żeby atak przebiegał swoim
torem.
– Mam pozwolić ci się ranić? – odparował Bail. – Nic z tego, Mistrzu Kenobi. Chociażby
ze względu na instynkt samozachowawczy. Bez ciebie nie wydostanę się z tej planety.
– Martwy też się z niej nie wydostaniesz!
Pat.
Łypali na siebie pośród tańczących piaskowych chochlików. Wreszcie wściekły wyraz
twarzy Obi-Wana złagodniał... i znów ujawniła się ta niespodziewana słabość.
– Proszę, Bail – powiedział. – Nie każ mi się o ciebie martwić. W ten sposób mnie
osłabiasz. A już i tak jest wystarczająco ciężko.
Bail skrzyżował ręce i utkwił wzrok w ziemi. Cholera... to było niesprawiedliwe, chciał
walczyć. Nie chciał uznać swojej porażki, ale został pokonany i dobrze o tym wiedział. Jego
zawzięty opór przełamała prosta, szczera prośba Obi-Wana.
Podniósł wzrok.
– Więc co mam robić? Siedzieć z założonymi rękami, cokolwiek by się działo? Bez
względu na to, co zrobią Sithowie? Co ty będziesz robić?
– Zgadza się.
– A co potem... pozbierać to, co zostało?
Napięcie w oczach Obi-Wana odrobinę zelżało.
– Jeśli nie sprawi ci to zbyt wielkiego kłopotu.
Bail wsadził ręce do kieszeni i powiódł wzrokiem po płaskowyżu, piaskowych
chochlikach, a wreszcie w kierunku pierwszej odległej linii drzew. I to ma trwać trzy dni?
Trzy dni albo dłużej?
Powinienem był zostać w domu, w łóżku, pomyślał.
– Bail – odezwał się Obi-Wan. – Powiedziałeś, że muszę poprosić cię o pomoc, jeśli będę
jej potrzebował. Więc proszę. Właśnie tak możesz mi pomóc.
Cholera. Sabak nie kłamał. Ten facet naprawdę potrafi grać nieczysto.
– W porządku – powiedział niechętnie Bail. – Będzie po twojemu. Na razie. Ale to nie
koniec dyskusji, tylko przerwa. Jeśli sprawy wymkną się spod kontroli, Obi-Wanie, jeśli
naprawdę będzie wyglądało, że twoje życie jest zagrożone, wtedy przemyślimy to jeszcze raz.
Znajdziemy jakiś inny sposób. Zgoda?
Obi-Wan podniósł swój prowizoryczny plecak i zarzucił go sobie na ramiona.
– Zobaczymy.
Bail wpatrywał się w niego, oniemiały. Niech mnie szlag trafi, pomyślał, jeśli Kenobi nie
jest najbardziej upartym, najbardziej denerwującym, najbardziej niemożliwym...
– Chodźmy, senatorze – rzucił Jedi i ruszył naprzód. – Jak ktoś niedawno powiedział, nie
mamy czasu.
Tak więc Bail założył swój plecak z powrotem na plecy i pobiegł za nim, przeklinając
bolące ramię, przeklinając Kenobiego, Sithów i całą galaktykę. Przeklinając los za to, że tak
go urządził.
Będę miał ci co opowiedzieć, Breho, kiedy wrócę do domu, pomyślał.
Bo wiedział, że wróci. Tym razem Sithowie nie mogli wygrać. Nie mogli... nie mogli...
nie mogli, do cholery.
Młodzik w Świątyni Jedi uczy się wielu rzeczy. Na samym początku takich słów: strach
prowadzi do gniewu, gniew prowadzi do nienawiści, nienawiść prowadzi do cierpienia. Strzeż
się Ciemnej Strony, Jedi.
A druga lekcja brzmi tak: panowanie nad sobą to jedyne panowanie, jakie się liczy.
Obi-Wan bardzo się obawiał, że jego panowanie nad sobą może zawieść.
Świat zewnętrzny, świat poza jego światem duchowym, to był marsz w nieprzyjaznym
słońcu, po skórze planety, która próbowała go zabić, w kierunku twierdzy wroga, pragnącego
jego unicestwienia. Był to także ten dobry człowiek, Bail Organa, który nie powinien iść przy
jego boku. No i było to niewystarczające pożywienie, szczątkowy sen i litania fizycznych
dolegliwości, które zamieniały fizyczny świat w udrękę.
Cóż, niedogodności tego świata były jedynie echem. Rzeczywistość znajdowała się w
głowie Obi-Wana, w sferze ducha... a w duchu czuł się jak świeczka, która ma płonąć
pośrodku huraganu.
Od ostatniej nocy wiatr Ciemnej Strony smagał go bez ustanku, zadręczając
najokrutniejszymi wspomnieniami. Próbował rozszarpać jego walecznego ducha. Ogniożuki...
Tayvor Mandirly... śmierć Qui-Gona... i Geonosis. Bezlitosna procesja lęków, śmierci i
utraty, niepozostawiająca czasu na dojście do siebie między jednym atakiem a drugim. Na
złapanie oddechu. Na odbudowanie umocnień przed kolejnym natarciem.
Zwrócony do wewnątrz, zwrócony ku sobie, brutalnie odcięty od Jasnej Strony Mocy,
oszczędnie gospodarował swoim płomieniem. Czerpał z lekcji wszystkich Jedi, którzy go
uczyli: Yody, Mace’a Windu, a w szczególności Qui-Gon Jinna. Anakin także go czegoś
nauczył; chętnie wykorzystał tę nieoczekiwaną siłę. Sith w Theed też czegoś go nauczył, a i
Dooku w swojej jaskini. Te ostatnie lekcje były najbardziej gorzkie; nie mogły pójść na
marne.
Zobaczył siebie jako świecę schowaną za murem. Próbował go wznosić cegła po cegle. I
cegła po cegle mur był niszczony. Każda śmierć była jak uderzenia młota. Każda strata jak
dłuto. Sithowie to przebiegły wróg. Wiedzą, gdzie i kiedy uderzać. Przyciągały ich słabe
miejsca, dawne żale i niezaleczone rany. Obi-Wan budował swoją barykadę przeciwko nim.
Oni tylko się śmiali i burzyli ją natychmiast.
Ze śmiechem szeptali mu do ucha jak kochanka: giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Obi-Wan mgliście zdawał sobie sprawę z troski Baila Organy. Odbierał ją jak ciepłą rękę
na swoim ramieniu, rękę, która dodawała mu otuchy. Czerpał z niej siłę, ale równocześnie
czuł jej brzemię. Czuł przytłaczający ciężar człowieka, którego miał chronić... lub zawieść.
Powinienem go zostawić przy statku, myślał. W ogóle nie należało go zabierać.
Powinienem był znaleźć jakiś sposób, żeby go z tego wyłączyć. Przeze mnie zginie.
Na swój sposób Bail przypominał mu Padme – śmiały, zuchwały i uparcie odważny.
Gotów bez namysłu położyć na szali własne życie dla innych, dla sprawy, w imię tego, co
uważał za słuszne. Jeśli Sithowie mieli zostać pokonani, to w równej mierze dzięki ludziom
takim jak Bail i Padme, co dzięki Jedi.
Dlatego senator nie może umrzeć tutaj, na Zigooli, pomyślał. Republika go potrzebuje.
Muszę go chronić za wszelką cenę.
W świecie poza jego duchem upływał cenny czas. A w tym miejscu czas – tak samo jak
Sithowie – nie był jego sprzymierzeńcem. Każdy chwiejny krok przybliżał go do zimnego
oka huraganu. Do świątyni Sithów, do bijącego serca tego czegoś, co pragnęło jego śmierci.
Bał się, że kiedy już tam dotrze, będzie wypalony. Będzie tylko wspomnieniem. Czyjąś
niezaleczoną raną.
Ale strach prowadzi do gniewu, a gniew prowadzi do nienawiści, a nienawiść prowadzi
do cierpienia. A to oznacza zwycięstwo Ciemnej Strony. Więc oszczędnie gospodarował
swoim płomieniem. Cegła po cegle budował mur, ponieważ jedyną alternatywą było poddanie
się.
A tego nikt go nigdy nie nauczył.
ROZDZIAŁ 19
Późnym popołudniem dotarli do forpoczty leśnej gęstwiny. Sękate gałęzie splatały się
ponad ich głowami, filtrując światło zachodzącego słońca. Sucha ściółka, pokrywająca
nierówną ziemię, szeleściła pod stopami. Powietrze miało zapach starości i śmierci. Żadnych
ptaków na powyginanych drzewach, w ogóle żadnych oznak życia.
Spocony i zmęczony Bail spojrzał na Obi-Wana.
– Zatrzymamy się na chwilę?
Były to pierwsze słowa, jakie wypowiedział od czasu kłótni o ogniożuki. Głos miał
zachrypnięty. Rozpaczliwie chciało mu się pić, ale musieli oszczędzać wodę. Nic nie
wskazywało, żeby w najbliższej przyszłości mieli napotkać rzekę, strumyk czy choćby staw.
A gdyby wypili całą wodę przed odnalezieniem drogi do domu... cóż, lepiej było nawet o tym
nie myśleć. Konanie z pragnienia było paskudnym rodzajem śmierci.
Obi-Wan zwolnił nieco kroku i popatrzył w górę, przez brązowe, koronkowe listowie.
Nakrapiany nieregularnymi plamami światła i cienia, wyglądał na wyczerpanego. On także
zachowywał milczenie, ale przy każdym kroku toczył walkę z Sithami. A to dopiero pierwszy
dzień...
– Powinniśmy iść dalej – powiedział. Jego głos też brzmiał chrapliwie. – Przynajmniej do
zmroku.
– Dlaczego? – spytał Bail, nagle buntowniczo usposobiony i pełen pretensji. Dla ciebie to
nic takiego, Kenobi, pomyślał. Ale ja nie jestem Jedi. Jestem tylko człowiekiem. – Parę minut
odpoczynku... Co to szkodzi? Nie ma sensu się zamęczać, Obi-Wanie. Nie zatrzymaliśmy się
nawet na jedzenie. – Po prostu podzielili się racją żywnościową i zjedli, nie przerywając
marszu. Bail wciąż zmagał się z niestrawnością. – Proponuję, żebyśmy zrobili krótką przerwę
na złapanie oddechu.
Obi-Wan rzucił mu zniecierpliwione spojrzenie.
– Dobrze.
Wysuszona ściółka leśna była poprzecinana leżącymi pniami martwych drzew.
Powstrzymując jęk ulgi, Bail zrzucił plecak i usiadł. Był wysportowanym człowiekiem,
codziennie ćwiczył, ale wielogodzinny marsz dał mu się we znaki. Bolały go ramiona, szyja i
nogi. W dolnej część pleców czuł potworne napięcie. Stopy pokryły się piekącymi bąblami;
jego modne botki nie były stworzone do pieszych wędrówek. Paliły go wszystkie płytkie
skaleczenia i oparzenia, które odniósł podczas walki na stacji kosmicznej. A warga, w którą
trafił go Obi-Wan, znowu spuchła i pulsowała wściekle jak bolący ząb. Nie brał jednak
środka przeciwbólowego, chcąc zachować lekarstwa z apteczki na poważniejsze wypadki.
Pochylił się nad plecakiem, zdeterminowany, żeby odkryć takie rozmieszczenie jego
zawartości, które uchroni go przed uszkodzeniem kręgosłupa, i spojrzał ponownie na Obi-
Wana. Jedi cały czas stał z plecakiem. Tak jakby prosta czynność zatrzymania się pozbawiła
go całej energii.
– Hej! – zawołał Bail. – Wszystko w porządku?
Obi-Wan pokiwał głową.
– To siadaj. Zdejmij na chwilę ten plecak. Potrzebujesz odpoczynku bardziej niż ja.
Obi-Wan znowu pokiwał głową... ale się nie ruszył. Bail wyprostował się, zaniepokojony.
– Obi-Wanie? Co się dzieje?
W odpowiedzi Obi-Wan zsunął z ramion plecak, który uderzył ciężko o ziemię. Miał
zmarszczone brwi, a wzrok dziwnie rozbiegany. Odpiął miecz świetlny i zapalił klingę.
– Hej! – Bail odskoczył, nie zważając na ból. – Co się dzieje? Wyczuwasz kogoś?
Jesteśmy sami czy nie? Obi-Wanie!
Szum miecza świetlnego rozbrzmiewał głośno w niesamowitej ciszy gęstego lasu, a jego
niebieskie ostrze świeciło tak jaskrawo, że wydawało się żywe w tym martwym, cichym
miejscu. Obi-Wan omiótł okolicę przenikliwym, ale wciąż dziwnie rozkojarzonym wzrokiem.
Jego ciało emanowało napięciem, jak ogar voolk, który wyczuł ofiarę. Nagle zmrużył oczy,
uniósł głowę i poderwał miecz świetlny do góry, przyjmując pozycję obronną.
– Ventress! – syknął.
Bail odwrócił się, zaniepokojony, starając się podążać wzrokiem za spojrzeniem Obi-
Wana. Serce mu łomotało, a adrenalina zmyła cały ból. Asajj Ventress? Tutaj? Gdzie? Ta
kobieta to zabójczyni. Cholera, jak mógł być takim durniem, żeby zostawić swój blaster na
stacji kosmicznej Alinty?
– Obi-Wanie, nie widzę jej – wyszeptał, przesuwając się bokiem, żeby skryć się za
skarłowaciałym, wykrzywionym drzewem. – Gdzie ona jest? Co mam...
Obi-Wan ruszył do przodu z tym samym zaciekłym zapałem w oczach, który rozświetlał
je w czasie walki na stacji kosmicznej. Błyskając mieczem świetlnym, przypuścił wściekły
atak – na nikogo. Asajj Ventress tam nie było.
Ta świadomość uderzyła Baila jak obuchem.
Och, litości. On ma halucynacje, domyślił się.
I nagle zupełnie przestał czuć się bezpiecznie.
Serce waliło mu tak mocno, że miał wrażenie, jakby za chwilę miało rozerwać mu klatkę
piersiową. Przywarł do pnia drzewa i obserwował, jak Obi-Wan walczy ze swoim
niewidzialnym przeciwnikiem... i chociaż to, co widział, napełniało go swoistą mieszaniną
przerażenia i litości, to jednocześnie wzbudzało w nim niezwykły podziw. To, co zobaczył
podczas walki na stacji kosmicznej, było niczym w porównaniu z tym.
Obi-Wan Kenobi używał swojego miecza świetlnego niczym pierwotnej siły natury.
Zupełnie jakby klinga była żywym przedłużeniem jego samego, nieodłączną częścią jego
ciała. Wszelkie ślady zmęczenia gdzieś znikły. Wydawał się mieć niespożytą energię; skakał,
wyginał się, robił salta i obroty, a jego miecz świszczał i migał niebieskim światłem pośród
cieni. Można było niemal uwierzyć, że walczy z prawdziwym, fizycznym wrogiem – każde
cięcie, każda parada, każde odbicie i obejście klingą zdawało się napotykać na drugi świetlny
miecz. Ciało Obi-Wana pozornie reagowało na serie potężnych ciosów; każdy mięsień był
naprężony jakby pod wpływem ataków przeciwnika, a na jego twarzy malowała się dzika
determinacja... a jednak, pomimo złowrogiego błysku w oczach, dowodzącego, że w
udręczonym umyśle Jedi jest to walka na śmierć i życie, była w tym jakaś wspaniałość.
Jak długo to może trwać? – zastanawiał się Bail. Zaczynał się coraz bardziej bać, bo nic
wskazywało, żeby Obi-Wan miał zakończyć swoją walkę. Przecież nie może tego ciągnąć w
nieskończoność, pomyślał senator. Już jest zmęczony, a to musi być strasznie wyczerpujące.
Na pewno zaraz padnie. I co wtedy? Nie zaniosę go do świątyni Sithów.
Czy powinien zignorować instrukcje Obi-Wana i spróbować przerwać walkę? Przerwać
zesłane przez Sithów halucynacje i sprowadzić Jedi z powrotem do rzeczywistości?
Eee... nie. Chyba nie, pomyślał. Nie kiedy ma w ręku ten miecz świetlny.
Ciężko dysząc, Obi-Wan zaatakował z jeszcze większą zaciekłością. W oczach miał już
nie błysk, ale zabójczy, śmiercionośny płomień. Coś się jednak zmieniło. Czy Kenobi walczył
jeszcze w ogóle z Asajj Ventress? Przyglądając mu się z rosnącym przerażeniem, Bail
zauważył zmianę w spojrzeniu Obi-Wana i dziwny, nieprzyjemny grymas na jego twarzy.
Coś było nie tak... to znaczy, jeszcze bardziej nie tak.
Nagle Jedi wbił miecz świetlny w serce jednego z drzew.
Bail zdławił okrzyk zaskoczenia. Chłodne, martwe powietrze wypełniło się odorem
palonej żywicy. Pospiesznie oddalił się od pnia, który służył mu za osłonę, bo teraz Obi-Wan
siekł i dźgał na oślep otaczające go drzewa. Odcięte gałęzie spadały na ziemię w kłębach
cuchnącego dymu, deszczu patyków i liści.
Wkrótce ofiarą szału Obi-Wana padały już nie tylko gałęzie, ale całe drzewa, które ginęły
przecięte ze straszliwą łatwością jednym ciosem jaskrawoniebieskiej klingi. Jedi wirował
coraz szybciej i szybciej, ścinając drzewa, jakby to byli jego śmiertelni wrogowie. Jakby
każda gałąź trzymała wymierzoną w niego broń. Głośny szum miecza świetlnego ginął w
trzasku starych, martwych pni, które padały na ziemię albo uwieszały się na swoich
sąsiadach, niczym zataczający się pijacy w podlejszych dzielnicach Coruscant. Liście
wirowały i szybowały, a przez coraz większe luki w splątanych koronach drzew wpadały
świeże promienie słońca.
Bail przyglądał się, oniemiały, jak Obi-Wan masakruje las.
O nie. Nie, nie, nie. To się wymyka spod kontroli, pomyślał.
Nie mógł zbyt długo stać nieruchomo, bo w atakach Obi-Wana nie było żadnego sensu
ani logiki. Bail przesuwał się w różne strony niczym człowiek stepujący na krawędzi
wulkanu; nie ważył się zatrzymać, bo wszędzie dookoła Obi-Wan obracał zigoolański las w
perzynę. Dwukrotnie ścięte drzewo omal nie zgniotło senatora, upadając. Raz przewrócił się o
stary, martwy pień, uskakując przed sękatą koroną żywego drzewa. Wyszedł z tego z paroma
siniakami i zadrapaniami, z suchym gardłem i bliski paniki.
Jak to przerwać? – zastanawiał się. Muszę coś zrobić. To obłęd. Obi-Wan oszalał.
Ale zaraz musiał odskoczyć w bok, bo Jedi odwrócił się w jego stronę po ścięciu jednym
ciosem trzech młodych drzewek, gotów do kolejnego ataku. Jego twarz zmieniła się prawie
nie do poznania. Była teraz wykrzywiona furią i ślepą, bezmyślną nienawiścią.
Obi-Wan uniósł znowu miecz świetlny... i ruszył.
Struchlały ze strachu Bail wyciągnął przed siebie ręce. Zrobił krok w tył, potknął się o
leżący pień i omal znowu nie upadł.
– Obi-Wanie! Obi-Wanie, to ja! Bail Organa! Obi-Wanie... Mistrzu Kenobi... Przestań!
Głuchy i nieczuły na jego wołanie, Obi-Wan puścił miecz świetlny w ruch. Bail zamknął
oczy. Breha. Ale nie zginął.
– Bail? – odezwał się wątły, niepewny głos. – Bail? Co ja robię?
Bail, zamroczony, zamrugał gwałtownie... i oszołomiona twarz Obi-Wana nabrała
ostrości. Popatrzył na boki i w dół, na syczący pręt pulsującego niebieskiego światła, który
zatrzymał się tak blisko od jego szyi, że czuł piekący żar.
– W tej chwili, Obi-Wanie? – wymamrotał. – W tej chwili odkładasz swój miecz
świetlny.
Klinga zgasła z cichym szumem, a czarno-srebrna rękojeść miecza świetlnego wysunęła
się z rozluźnionych palców Jedi i upadła na ziemię.
– Ventress – powiedział Obi-Wan głosem wciąż niewyraźnym od szoku. – Widziałem
Asajj Ventress. Walczyłem z nią... na Teth. Były też roboty Separatystów. Walczyłem z nimi
na Christophsis. I myślałem... myślałem... – Rozejrzał się po leżących drzewach i usłanej
listowiem ziemi, widomych objawach szaleństwa umysłu pogrążonego w świecie iluzji.
Nagle kolana się pod nim ugięły i upadł. Oparł się na rękach i zwymiotował skromne pół racji
żywnościowej, które zjadł parę godzin wcześniej.
Bail odwrócił się z ponurą miną i wyciągnął swój plecak z plątaniny poobcinanych gałęzi.
Wyjął cenną butelkę wody, odkręcił i podał Obi-Wanowi.
– Do diabła z racjonowaniem – powiedział. – Pij. Siedzący na piętach Jedi drżącą ręką
wziął butelkę, ale zamiast się napić, tylko na niego popatrzył.
– Bail, przepraszam.
Senator wzruszył ramionami.
– To nie twoja wina.
– Moja – szepnął Obi-Wan. – Straciłem koncentrację. Wystawiłem się na atak.
Cholera. Bail przykucnął przy nim.
– Obi-Wanie, jesteś zmęczony. Walczysz z Sithami bez wytchnienia od wielu godzin.
Wprawdzie jesteś Jedi, ale nie jesteś niezniszczalny. A zresztą pokonałeś ich w końcu.
Przecież mnie nie zabiłeś. Znowu. Czyli oni nie wygrywają. Ty wygrywasz. A teraz przestań
gadać i pij.
Obi-Wan opróżnił butelkę do połowy i oddał Bailowi.
– Powinniśmy iść dalej.
Iść dalej? Po czymś takim? Bail pokręcił głową.
– Nie. Musisz odpocząć.
– Bail... – Obi-Wan miał oczy zapadnięte ze zmęczenia i pewnie czegoś jeszcze gorszego.
– Nie zaznam ani chwili odpoczynku, dopóki jestem na tej planecie. Jeśli mamy znaleźć
sposób, żeby się z niej wydostać, musimy go znaleźć Szybko. Zanim...
Nie musiał mówić nic więcej. Bail sam mógł dokończyć zdanie. Zanim twój umysł
załamie się kompletnie i Sithowie zjedzą cię żywcem jak ogniożuki z Taanab.
Westchnął.
– W porządku. Chodźmy.
– Mój miecz świetlny – powiedział Obi-Wan. Podniósł go i podał Bailowi. Twarz miał
pooraną zmarszczkami. – Weź. Przechowaj go dla mnie.
Bail w milczeniu wpatrywał się w elegancką broń. Pamiętał jej żar, jej przerażającą
potęgę. Miał wystarczającą wiedzę na temat Jedi, żeby wiedzieć, że miecz świetlny jest dla
nich najbardziej osobistą, najważniejszą i najcenniejszą własnością.
– Jesteś pewien?
Obi-Wan kiwnął głową.
– Omal cię nie zabiłem. Jestem pewien.
– W porządku – odparł Bail i wziął broń z jego wyciągniętej ręki. Zacisnął na niej palce,
poczuł jej ciężar. Jej znaczenie. – Będę go dobrze pilnował, obiecuję.
– Dziękuję – powiedział Jedi. Następnie powiódł wzrokiem po szczątkach lasu, z wolna
obejmując umysłem tę szaleńczą rzeź. – Chodźmy już.
Gdy tak brnęli, ścigając się z zachodzącym słońcem, Obi-Wan z ulgą poszukał ucieczki w
milczeniu. Starał się odbudować swoje umocnienia, chroniące go przed ciemnością, przed
złośliwym głosem szepczącym mu nieustannie do ucha.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Nigdy w życiu nie czuł się tak wytrącony z równowagi, tak niepewny. Naprawdę widział
Ventress, a po niej roboty Separatystów. A co gorsza, kiedy z nimi walczył, użył Ciemnej
Strony. Posługiwał się nią bez zastanowienia. Ta świadomość była najbardziej odrażająca.
Kiedy to do niego dotarło, upadł na kolana, wymiotując.
A w dodatku o mało nie ściął głowy Bailowi Organie.
To nie może się powtórzyć, zdecydował. Nie mogę na to pozwolić. Sithowie mogą mi
odebrać Jasną Stronę, ale nigdy nie zepchną mnie w mrok. Nie uczynią ze mnie narzędzia
mordu.
Lepiej, żeby sam zginął, niż pozwolił na coś takiego.
A teraz on i senator z Alderaana przedzierali się powoli przez to, co pozostało z lasu. To,
czego nie zdołał wyciąć. Tymczasem światło dnia odpływało z nieba i mrok opuszczał swoją
zasłonę. Szli obciążeni plecakami, własnymi wspomnieniami i lękami.
Starannie, z mozołem odbudowywał Obi-Wan swoje zrujnowane mentalne obwarowania.
Umacniał wzniesiony przeciwko Sithom szaniec z bolesną świadomością, że bez wsparcia
Jasnej Strony Mocy jest sobą jedynie w połowie. Dręczył go lęk, że połowa Jedi to za mało,
żeby wygrać.
Strata miecza świetlnego była dla niego jak otwarta rana.
Zapadła noc i rozdzierające wspomnienia powróciły, całkiem jakby naturalne ciemności
były dla nich zaproszeniem. Obi-Wan odrzucił żądania Organy, żeby się zatrzymać i
poczekać do świtu. Jakoś łatwiej było mu opierać się Sithom, idąc. Kiedy zwalniał, nacierali
mocniej. Tak mocno, aż czasem wydawało mu się, że ulegnie.
– Mamy pręty jarzeniowe – tłumaczył senatorowi. – Pociągniemy jeszcze trochę.
Biedny Bail. Był uparty, nierozsądny i głupio lekkomyślny, ale nie zasłużył sobie na to.
Nikt na to nie zasługiwał.
W końcu się zatrzymali, ale tylko dlatego, że Obi-Wanowi nogi odmówiły posłuszeństwa.
Byli jeszcze w przerzedzonym lesie i drewna na opał mieli pod dostatkiem, więc Bail
ostrożnie rozpalił ogień. Podzielili się kolejną racją żywnościową. Upili odrobinę z zapasów
wody. Owinęli się kocami termicznymi i siedzieli w milczeniu przy ognisku.
Do świtu było daleko.
Bail w końcu usnął, ale Obi-Wan nie. Za każdym razem, kiedy zanurzał się pod
powierzchnię świadomości, jakieś wspomnienie rzucało się na niego, okrutnie kąsając. Aby
odpierać ataki Sithów, musiał zachowywać przytomność i skoncentrować się na umysłowej
dyscyplinie, którą doskonalił przez całe życie.
Był jednak zmęczony. Bardzo zmęczony. Wkrótce wspomnienia zaczęły go nękać nawet
na jawie, tak jak zaatakowały go po katastrofie statku. Stojąc nago pośrodku huraganu, toczył
swoją niekończącą się bitwę z Sithami. Przeżywał znowu Geonosis. Przeżywał Taanab.
Przeżywał stratę Qui-Gona. Wciąż od nowa.
Bail wszystko to przespał. Wreszcie słońce powróciło. Gdy tylko niebo się rozjaśniło,
Obi-Wan go obudził i postawił na nogi.
– Wyglądasz jak śmierć – oświadczył bez ogródek Bail. – Nie wytrzymasz do południa.
Obi-Wan zarzucił plecak na ramiona.
– Wytrzymam tak długo, jak będzie trzeba, senatorze. Koniec dyskusji. Idziemy.
Kiedy Obi-Wana zaatakowała trzecia wizja – wspomnienie, koszmar na jawie czy
cokolwiek, u licha, się z nim działo – w ciągu niecałych dwóch godzin, Bail wycofał się na
bezpieczną odległość, usiadł na skalistej równinie, po której mozolnie się posuwali, i wpadł w
rozpacz.
Nigdy więcej, pomyślał. Nigdy, nigdy, nigdy więcej nie powiem, że chciałbym być Jedi.
Choćby przez tydzień. Choćby przez jeden dzień.
Która wizja to była tym razem? Byle nie śmierć Tayvora. Gdyby musiał znów pośrednio
przeżywać tortury i spalenie swojego wuja, chybaby oszalał. Albo po prostu oszalałby
szybciej. Bo jeśli Obi-Wanowi było ciężko – a oczywiście było, i to bardzo – to jemu było
niemal równie trudno przyglądać się temu z zewnątrz, wiedząc, że nie może zrobić nic, żeby
powstrzymać zaciekły atak Sithów. Przeżywać to wspomnienie razem z Jedi.
Ale nie, tym razem to nie była śmierć Tayvora. Podejrzewał – chociaż nie miał pewności,
ponieważ Obi-Wan nie chciał o tym rozmawiać – że Jedi śni o Geonosis. To wspomnienie
zawsze zaczynało się w ciszy, a kończyło tym, że wołał swojego padawana – przepraszam,
byłego padawana – i opłakiwał utratę ręki przez młodzieńca.
Wyraz grozy, jaki pojawiał się wtedy na jego twarzy, był wstrząsający. Ale oczywiście
zawsze mogło być gorzej. Mogły powtórzyć się jego szaleńcze halucynacje. Szczęśliwie jak
dotąd powtórki nie było. Jakimś cudem udawało mu się ich unikać.
To był ich drugi dzień na jałowej równinie, rozciągającej się za lasem, który Obi-Wan
wziął za mroczną zabójczynię i armię robotów. To przez jego uporczywe nalegania
utrzymywali cały czas zabójcze tempo, maszerując nieprzerwanie od pierwszych promieni
słońca do momentu, aż robiło się zbyt ciemno, żeby iść dalej, nawet przy prętach
jarzeniowych. Wtedy rozbijali obóz, najstaranniej jak się dało. Jedli oszczędnie, pili jeszcze
mniej i wydzierali dla siebie tyle odpoczynku, ile mogli pod ciemnym, zabarwionym przez
mgławicę niebem Zigooli i nieznanymi gwiazdozbiorami. Nie było tego wiele. Nagie skały i
ubita ziemia okazały się żałośnie niewygodnym łóżkiem. A kapryśne koszmary Obi-Wana nie
pomagały w zasypianiu żadnemu z nich.
Bail potarł rękami twarz i poczuł, jak szorstka stała się jego skóra, jak zapadnięte
nieogolone policzki. Wiedział, że gdyby spojrzał w lustro, zobaczyłby w nim wychudzone
obce rysy. Idealnie skrojone ubranie teraz na nim wisiało. Tracił mięśnie. Tracił siły. Jego
ciało trawiło się samo niczym wąż zjadający własny ogon.
Od celu dzielił ich jeszcze jeden, może dwa dni marszu. Nie ze względu na teren, ale
dlatego, że zgodnie z przewidywaniami Obi-Wana im bliżej byli świątyni, tym bardziej
brutalne i tym częstsze stawały się jego wizje. Choćby nie wiem ile razy odbudowywał swoje
umocnienia, Sithowie się nie poddawali... i stopniowo odbierali mu siły.
Patrząc teraz na niego, widząc, jak się trzęsie i poci, Bail zmagał się z falą przytłaczającej
bezsilności.
Wytrzymałość Jedi jest legendarna, ale nawet ona ma swoje granice, myślał. Jak prędko
Obi-Wan je przekroczy? Jak długo jeszcze może znosić te ataki? Czy wytrzyma, aż
dojdziemy do świątyni? Twierdzi, że wytrzyma... ale ja nie jestem już taki pewny.
Minionej nocy, w trakcie rzadkiej ostatnio wymiany słów, Obi-Wan powiedział, że te
ataki nie są osobiste. Że Sithowie prawdopodobnie ustawili zabezpieczenia, pułapki, no i ten
holocron, żeby chronić Zigoolę i jej skarby przed każdym Jedi, który mógłby trafić na tę
planetę. Presja, żeby rozbić statek, nie była wymierzona specjalnie w niego. Głos Sithów w
jego głowie, zapowiadający jego śmierć, także nie był spersonalizowany. Sithowie
nienawidzili wszystkich Jedi jednakowo. Pragnęli śmierci każdego z nich i nie cofnęliby się
przed niczym, żeby ten cel osiągnąć. A to miejsce było prastare; pułapka, w którą wpadł Obi-
Wan, mogła zostać zastawiona wieki temu.
Dlatego pewnie nie próbują zabić mnie, domyślił się Bail. Skoro nie jestem Jedi, to nie
stanowię zagrożenia.
No cóż, przynajmniej nie dla zigoolańskiego holocronu Sithów. Dla kogoś jednak był
zagrożeniem. Była to zatrważająca myśl. Gdzieś w galaktyce jakiś Sith znał jego nazwisko i
chciał, żeby on, Bail Organa, zginął. Kiedy wrócą na Coruscant, będzie musiał przedsięwziąć
środki ostrożności... o ile da się to zrobić. Jedi będą musieli mu w tym pomóc.
Tak, jasne, pomyślał. Kiedy wrócimy... jeśli wrócimy.
Strach wślizgnął mu się do brzucha jak robak. Zdusił go, tak jak kazał mu Obi-Wan. Nie
karm Ciemnej Strony, polecał. Zachowaj koncentrację. Myśl pozytywnie.
Ja nie jestem Jedi, więc to miejsce mnie nie widzi, tak jak widzi jego, pomyślał Bail. I to
działa na naszą korzyść. Pomagam Obi-Wanowi, więc można też coś zapisać na konto
mizernego człowieczka.
Podniósł głowę i spojrzał na odsłoniętą, skalistą równinę. Ocenił dystans i teren, który
został im do przebycia. Jeśli utrzymają tempo, to przed zmrokiem powinni dotrzeć do końca
tego nieprzyjaznego skrawka ziemi. A to byłoby prawdziwą ulgą, bo chociaż słońce Zigooli
nie grzało przesadnie mocno, wciąż wydalali z siebie więcej potu, niż mieli wody, żeby
uzupełnić ten ubytek.
Odwodnienie nie jest naszym sprzymierzeńcem, pomyślał Bail.
Za równiną rozciągały się kolejne połacie lasu, pokrywające szczelnie nierówną ziemię.
Nie cieszyła go ta perspektywa. A tuż za tym lasem, był o tym przekonany, powinni wreszcie
znaleźć świątynię Sithów. Widział stąd jej płaskie, czarne zwieńczenie, wiszące ponad
wierzchołkami drzew niczym złowieszcza kamienna chmura.
A więc jesteśmy już prawie na miejscu, pomyślał. To prawie koniec.
Tyle że niebezpiecznie było tak myśleć. Takie myśli powodowały, że piekły go oczy i
czuł ściskanie w gardle, a przecież jeszcze nie dotarli na miejsce. Za bardzo wybiegał
myślami do przodu. Musiał zachować koncentrację. Nie mógł sobie pozwolić na myślenie o
czymkolwiek innym niż stawianie jednej pokrytej pęcherzami stopy przed drugą.
Pięć kroków od niego Obi-Wan zakasłał cicho i spojrzał w niebo, mrużąc oczy.
– Hej – odezwał się ostrożnie Bail. – Witam z powrotem. – Wyciągnął cenną butelkę
wody z jedynego pozostałego plecaka. Ich zapasy kurczyły się w alarmującym tempie, ale nie
chciał o tym myśleć. Odkręcił nakrętkę, napełnił ją wodą i podał Jedi. – Trzymaj.
Kość po kości, mięsień po mięśniu Obi-Wan podźwignął się na nogi.
– Dziękuję – wychrypiał, przyjmując skromną ofertę. Omal nie rozlał wszystkiego, tak
trzęsła mu się ręka. Potem usiadł i po prostu siedział, oddychając głęboko i nierówno. – Jak
długo byłem nieprzytomny tym razem?
– Mniej więcej tyle, co ostatnio – odparł senator. – To chyba dobrze, co?
Obi-Wan oddał mu pustą nakrętkę. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Skrzętnie
ukrywał wszystkie swoje tajemnice.
– Tak. Cudownie.
Bail się skrzywił i skupił na szczelnym dokręceniu butelki z wodą. Jeśli jego twarz była
zmieniona, to Obi-Wan wyglądał makabrycznie. Biała jak kreda skóra, rozciągnięta na
wystających kościach, oczy zapadnięte niczym rozżarzone węgielki wrzucone w śnieg.
– Powinieneś coś zjeść – powiedział Bail i zrobił krok w kierunku plecaka.
Obi-Wan pokręcił głową.
– Nie. Nic mi nie jest. Musimy iść dalej.
– Obi-Wanie...
Obi-Wan wstał z trudem. Pas wisiał mu luźno na biodrach.
– Bail!
Bail zacisnął usta i wepchnął butelkę z powrotem do plecaka. Pewnie tak wygląda życie
padawana, pomyślał. Rób, co ci każę. Żadnych dyskusji. Ja wiem lepiej.
– Bail – powtórzył Obi-Wan, tym razem łagodniej. – Im dłużej stoimy, tym trudniej
będzie mi ruszyć. Więc chodźmy, dobrze?
Bail był głodny. Był zmęczony. Ciało miał cały czas obolałe. Chętnie by jeszcze trochę
odpoczął, ale jak mógł nalegać, jak mógł narzekać, widząc, co musi znosić Obi-Wan? Więc
podniósł prowizoryczny plecak i założył go, znowu się krzywiąc. Był ciężki, niewygodny i
potęgował ból w jego zwichniętym barku, ale na to nie było rady. Ignorując dyskomfort,
ułożył plecak najlepiej jak się dało i podążył za Obi-Wanem, który szedł tak, jakby przy
każdym kroku mogły mu popękać kości. I tak ciągnęła się ich mozolna wędrówka.
Cztery – wolne od kolejnych wizji – godziny później rozpętała się nagła burza. Czarne
chmury, oblamowane nienaturalną zielenią zakłębiły się na bladym niebie, zasłaniając słońce
i zamieniając powietrze w lód. Ostry jak myśliwskie noże wiatr hulał po skalistej równinie,
smagając i powalając ich na ziemię.
Byli o jakąś godzinę drogi od następnej linii drzew. Nie mieli gdzie się ukryć.
Deszcz runął z nieba jak blasterowe błyskawice i w ciągu paru sekund przemoczył ich do
suchej nitki. Krople eksplodowały na otaczających skałach i na ich odsłoniętej skórze,
bębniąc ogłuszająco, jakby każda z nich była żelazną kulką, walącą o skały zrobione z metalu.
Bail popatrzył na swoje dłonie i ramiona, spodziewając się płynącej po skórze krwi. Ale
to była woda, tylko woda, chociaż parzyła jak ogień. Zadarł więc głowę, otworzył usta i
pozwolił, żeby ulewa zalała mu wysuszony język i gardło. Poczuł metaliczny smak. Poczuł
gorycz. Poczuł życie.
Obi-Wan złapał go za ramię i potrząsnął, sprawiając ból.
– Co ty robisz? – wrzasnął Jedi, szczękając z zimna zębami. – Niesprawdzona... może być
niebezpieczna...
– Jeśli to trucizna, to i tak już po mnie! – odkrzyknął, identycznie dzwoniąc zębami. – A
ty jesteś tak samo mokry jak ja, więc z tobą też koniec!
Obi-Wan wpatrywał się w niego, mrużąc oczy, podczas gdy bezlitosny deszcz tłukł o
ziemię. Strumienie wody płynęły, tworząc wiry i małe sadzawki. Wszędzie dookoła
przybywało wody.
– Racja – westchnął Jedi.
– I przynajmniej teraz nie umrzemy z pragnienia.
– Nie, ale możemy utonąć!
Bail się roześmiał. Nie mógł się powstrzymać. Jestem na planecie Sithów w Dzikiej
Przestrzeni, a przyczyna mojej nieuchronnej śmierci stała się tylko kwestią wyboru, pomyślał.
– Albo zostać trafieni piorunem!
– Nie mów tego! – krzyknął Obi-Wan. – Ty głupcze, nawet nie...
I w tym momencie pierwsza błękitna błyskawica uderzyła w ziemię.
– Idioto! Musiałeś to powiedzieć!
Kolejne błyskawice przeszyły chmury, a w ślad za nimi odezwały się grzmoty. Powietrze
zaczęło zamarzać. Deszcz zamienił się w lód. Małe kulki, małe drzazgi, małe brzytwy
kaleczyły ich skórę.
– Nie jest dobrze – stwierdził Obi-Wan. – Zupełnie nie jest dobrze!
No i nie było. Gdyby grad stał się jeszcze większy, mógłby bez trudu rozłupać im czaszki.
Połamać kości.
Bail osłonił rękami głowę i przycisnął podbródek do piersi, starając się być jak
najmniejszym celem. To pomogło, ale nie do końca. Ubranie miał tak przesiąknięte, że
równie dobrze mógłby być nagi. Chłostał go zamarzający deszcz. Słyszał swój jęk. Słyszał
jęk stojącego obok Obi-Wana, pogrążonego we własnej rozpaczy. Kolejne błyskawice.
Kolejne grzmoty. Wstrzymał oddech, czekając, aż śmierć uderzy i spali mu ciało aż do kości.
Breho... Breho! Nie gniewaj się. Nie chciałem.
I nagle szalejąca burza minęła, równie gwałtownie, jak się zaczęła.
Ledwie zdążyli napełnić opróżnione butelki, zanim woda spłynęła przecinającymi skalną
równinę szczelinami i rozpadlinami. Niebo znów było bezchmurne, a cała ta kłębiąca się
czerń z zielonkawą obwódką zniknęła, tak jakby jej nigdy nie było. Znów zaświeciło ponure
zigoolańskie słońce, promieniując bladym, wymuszonym żarem.
Przemarznięty do szpiku kości Bail wepchnął ostatnią napełnioną butelkę do plecaka i
zarzucił go sobie na plecy. Jego kręgosłup zaskrzypiał na znak protestu. Nie zwracając na to
uwagi, spojrzał na Obi-Wana.
– Gotów?
Obi-Wan pokiwał głową, ale nie spróbował nawet wstać. Siedział bezwładnie na mokrej
skale, trzęsąc się w swojej przemoczonej, brudnej tunice.
– Chodź. Idąc, szybciej wyschniemy – ponaglił Bail. – Może nawet się rozgrzejemy.
Obi-Wan wciąż się nie ruszał. Twarz miał pokrytą drobnymi czerwonymi śladami, które
zostawiły po sobie kulki gradu. Bail był pewien, że wygląda tak samo. Nawet to czuł.
– Próbowałem nas osłonić – powiedział cicho Obi-Wan. – Chciałem użyć Mocy. To
jedno z pierwszych ćwiczeń dla padawanów. Znajdujesz wodospad, stajesz pod nim i... –
Wykonał lekki, pełen gracji gest posiniaczonymi, podrapanymi rękami. – Pozostajesz suchy.
A potem przechodzisz do deszczu. To nie jest takie trudne. Kwestia stopniowania. W sumie...
to bardzo proste. Ledwo skończyłem sześć lat, kiedy zrobiłem to pierwszy raz.
Bail kucnął przed nim, podpierając się czubkami palców.
– Ale teraz nie potrafisz?
– Nie – odparł Obi-Wan, krzywiąc się z niechęcią. – Jeśli chodzi o moją zdolność
posługiwania się Mocą w tym miejscu, to równie dobrze mógłbym być robotem. Gdybyś
wiedział, jak to jest... gdybyś miał jakiekolwiek pojęcie... moja krew zmieniła się w wodę.
Czy to niewłaściwe odczuwać taką ulgę z faktu, że nie odnosi takiego wrażenia jak Obi-
Wan? Pewnie tak. Ale naprawdę mu ulżyło.
– Przykro mi – powiedział. – Żałuję, że nie mogę ci pomóc.
– Od urodzenia czułem w sobie Moc – wyszeptał Obi-Wan. – Każdy dzień swojego życia
przeżyłem w jej świetle, każdą minutę, każdy oddech, od trzydziestu pięciu lat. A teraz ona
zniknęła. Jest tylko mrok. I nie wiem, kim albo czym bez niej jestem.
Bail wpatrywał się w niego, nie potrafiąc znaleźć słów. Jak mógł skomentować takie
ciche nieszczęście? Co poradzić człowiekowi, który posiadał zdolności, o jakich jemu się
nawet nie śniło? Jak jednak nie zareagować na taką rozpacz?
– Moc nie zniknęła, Obi-Wanie – zapewnił go z całym przekonaniem, jakie potrafił z
siebie wykrzesać. – Jest tylko stłumiona. To przez to miejsce. Kiedy stąd odlecimy, wróci.
Znów będziesz sobą, zobaczysz. Jesteś Jedi. Nic tego nie zmieni.
Obi-Wan pokręcił tylko głową.
– Nie czuję się jak Jedi. Czuję się... czuję się...
Bez żadnego ostrzeżenia Jedi pogrążył się w kolejnej wizji. A potem w następnych.
Wspomnienia następowały po sobie w najdłuższym jak do tej pory ciągu. Ogniożuki, Tayvor,
ktoś tonący w kwasie na Telos, śmierć Qui-Gona, bitwa na Geonosis i wreszcie Anakin ze
swoją utraconą ręką.
Bail usiadł w bezpiecznej odległości od niego, podpierał głowę rękami i czekał... i czekał.
Owładnęła nim rozpacz, ale...
Dorośli mężczyźni nie płaczą.
ROZDZIAŁ 20
– Obi-Wanie! Obi-Wanie! Ocknij się. Nie możemy tu zostać. Proszę, ocknij się już!
Nie chciał. To było za trudne. Był zbyt zmęczony. Potrzebował odpoczynku. Potrzebował
spokoju. Potrzebował uśmierzenia bólu.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Głos nie przestawał szeptać. Ani na chwilę nie dawał mu spokoju. Powoli go wykańczał.
Podmywał jak woda skałę.
– Obi-Wan!
Otworzył oczy.
– Hej – powiedział Bail i odchrząknął. – Jesteś.
Tak. To on we własnej osobie. Leżał na tej skalnej równinie jak roztrzaskana kłoda
wyrzucona przez fale. Wolałbym być gdzie indziej, jeśli nie sprawia ci to różnicy, pomyślał
Obi-Wan.
– Wypij to – polecił Bail, wciskając mu butelkę. – Wszystko. Teraz mamy pełno wody.
Poczujesz się lepiej. Pij.
Złapana deszczówka smakowała obrzydliwie, skażona Ciemną Stroną jak wszystko na
Zigooli. Żołądek Obi-Wana się buntował, ale wypił powoli i ocenił swój stan. Ubranie miał
już suche. Włosy też. Było mu prawie ciepło, w każdym razie z zewnątrz. W środku wciąż
był przemarznięty. Coraz trudniej było powstrzymać mroczny przypływ, zagłuszyć ten
złośliwy głos. Wszystkie jego lata w Świątyni, żmudna nauka, poświęcenie... to było za mało.
Jeszcze nie poległ... ale przegrywał tę walkę.
Spojrzał na Baila, na senatora Organę z Alderaana. Czy jego coruscańscy koledzy
poznaliby go w tej chwili? Brudny. Rozczochrany. Elegancką bródkę miał w nieładzie, a
ubranie przypominało łachmany. Był o wiele chudszy niż przedtem.
– Mówiłem ci, żebyś nie leciał.
Twarz Baila stężała. Podniósł rękę.
– Nawet nie zaczynaj. Możesz chodzić?
Czy mógł chodzić? To cud, że jeszcze może oddychać. Czarny muł w jego żyłach zmienił
się w kwas. Każdy mięsień go palił. Kości mu płonęły.
– Nie.
– Trudno – stwierdził Bail. – Nie możemy zostać tu na noc. Musimy dotrzeć do tej linii
drzew. Jak tam dojdziemy, nazbieram gałęzi i rozpalę ognisko. Musimy się rozgrzać,
porządnie rozgrzać.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
– Idź dalej sam – powiedział Obi-Wan. – Znajdź tę świątynię. Zobacz, co tam jest. Ja tu
zostanę. Poczekam na ciebie.
– Nic z tego – odparł Bail i bez ceremonii, bez pytania pociągnął go brutalnie do góry i
postawił na nogi. Trzymał go za ramiona, mierząc gniewnym spojrzeniem. Po dobrze
wychowanym, dystyngowanym senatorze nie zostało ani śladu. Zastąpił go ten wściekły,
obdarty człowiek o przekrwionych oczach i zapadniętych policzkach. – Posłuchaj, Obi-
Wanie. Wiem, że to niełatwe, ale musisz iść dalej.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Obi-Wan się skrzywił. Głos senatora odbijał się echem w jego głowie.
– Łatwo ci mówić.
Bail go puścił i uderzył mocno otwartą dłonią w twarz.
– Przestań tego słuchać! To tylko głos, Obi-Wanie! Nawet nie głos, tylko maszyna,
parszywa maszyna Sithów, która próbuje cię zabić. Próbuje cię zmusić, żebyś sam się zabił.
Nie poddawaj się jej. Pamiętaj, kim jesteś. Jesteś Mistrz Obi-Wan Kenobi, jeden z
największych Jedi, jakich mamy. Pokonałeś Sithów już trzy razy. Możesz pokonać ich jeszcze
raz. Potrafisz.
Twarz szczypała go w miejscu, w które uderzył go senator. Czysty ból.
Nieskomplikowany. Nieskażony. Jego serce biło ociężale, zmagając się ze szlamem w żyłach.
Wyprostował się i poczuł iskierkę światła. Maleńką, własną świeczkę, płonącą w mroku.
– Musisz to pokonać, Obi-Wanie – powiedział Bail. – Bo inaczej ja umrę.
Tak. To była prawda. Bail Organa mógł umrzeć. A to by było niedopuszczalne.
Słońce chowało się za horyzontem. Jego skąpy żar odpływał, tak jak woda po burzy
spływała w szczeliny i rozpadliny. W zakamarkach zbierała się noc, szepcząc o ciemności jak
Sith, a wraz z nią zakradał się chłód. Senator miał rację. Nie powinni zostawać na otwartej
przestrzeni przez kolejną noc. Dwie noce to było aż nadto.
Bail założył znów swój prowizoryczny plecak i przyglądał się uważnie Obi-Wanowi.
Czujny. Wyczerpany. Gotowy do walki.
– I jak, Obi-Wanie? Masz czysty umysł? Możemy iść?
Tak. Musieli iść. Cokolwiek miało im to przynieść.
– Mój miecz świetlny – powiedział Obi-Wan. – Masz go?
Bail pokiwał głową, mrużąc oczy.
– A co? Chcesz go z powrotem?
Oczywiście, że chciał. To przecież jego miecz świetlny. Bez niego był niekompletny.
– Nie – odparł. – Trzymaj go. Tylko... miej go pod ręką.
Bail się zawahał, jakby chciał powiedzieć coś trudnego, niewygodnego, ale tylko pokręcił
głową.
– Dobrze. Chodźmy. Dzień nie jest już młody. I ja też nie.
Przebłysk humoru. Niezłomny duch. To nie był typowy, przeciętny polityk.
To niezwykły człowiek.
Ruszyli krok w krok, ramię w ramię.
– Wiesz, Bail – zaczął Obi-Wan, siląc się na lekkość, próbując zagłuszyć ten szepczący
głos – tak sobie myślę, że marnujesz się w senacie. Z takim ciosem zrobiłbyś karierę na ringu.
Bail zerknął na niego z ukosa.
– Wybacz. Musiałem jakoś przykuć twoją uwagę.
– Nie, nie. Nie przepraszaj. Zrobiłeś to, co...
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Ugięły się pod nim kolana. Upadłby, gdyby Bail Organa go nie podtrzymał. Trzymał go
mocno i szeptał mu do ucha, zagłuszając ten drugi głos:
– Nie słuchaj tego, Obi-Wanie. Nie słuchaj. To maszyna. Nie zwracaj uwagi na to
draństwo, tylko idź dalej. Nie martw się. Trzymam cię. Nie pozwolę ci upaść.
Więc szedł dalej, a Ciemna Strona wyła w jego sercu.
Pod osłoną skarłowaciałych zigoolańskich drzew przetrwali kolejną noc.
Bail obudził się pierwszy, tuż przed świtem. Zmarznięty pomimo koca termicznego,
rozniecił prawie wygasły ogień i dorzucił drew. Trzask płomieni był niemal... radosny.
Radosny. A to dobre.
Obi-Wan jeszcze spał, zwinięty na usłanej liśćmi ziemi. Spał wreszcie prawdziwym snem
po wyczerpujących godzinach przeskakiwania z jednego koszmaru w drugi. Bail patrzył na
niego, przepełniony litością. Nie był pewien, ile Obi-Wan ma lat; podejrzewał, że jest między
nimi jakieś dziesięć lat różnicy. Teraz jednak ta różnica wydawała się dwa razy większa.
Zupełnie jakby rozpaczliwa obrona Obi-Wana przed nieustępliwym naporem Sithów
stopniowo odzierała go z wszelkich cech dorosłości. Przypomniała mu się Alinta.
Nie myśl o niej, powiedział sobie.
Obi-Wan był teraz tak blady, że jego twarz wydawała się niemal przezroczysta, a jego
kości o mało nie przebiły skóry. Jedynym słowem, które przychodziło Bailowi na myśl, kiedy
na niego patrzył, było „kruchy”.
Tak, Obi-Wan Kenobi był kruchy. Jeszcze niecały tydzień temu wydawałoby się to
niewiarygodne. Nawet teraz Bail nie bardzo mógł w to uwierzyć, chociaż leżał przed nim
żywy dowód.
Ale on tu nie umrze, pomyślał. Nie pozwolę na to. Ten człowiek poświęcił swoje życie
Republice. A moim obowiązkiem jako przedstawiciela Republiki jest uszanować tę ofiarę.
Nie pozwolić Sithom go zniszczyć.
Wciąż nie mieściło mu się w głowie, że Sithów jest tylko dwóch. Dwóch! Jakim cudem
jakakolwiek dwójka mogła siać takie spustoszenie?
I jak to możliwe, że Jedi nie potrafią ich powstrzymać? – zastanawiał się. Czy Ciemna
Strona Mocy naprawdę jest aż tak potężna?
Najwyraźniej jest.
Nigdy nie chciałem tego wiedzieć. Nigdy nie chciałem poznać większości
niebezpiecznych rzeczy, o których teraz wiem. Przed Separatystami potrafiłem w nocy spać.
A teraz... po tym, czego się dowiedziałem... nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze porządnie się
wyśpię.
Niespokojny, wrzucił do ognia resztkę zebranych gałęzi i popatrzył w niebo. Nad Zigoolą
wstawał kolejny poranek. Obmierzły widok. Nie miał w sobie nic z majestatycznego
splendoru Alderaana czy olśniewającej metamorfozy Coruscant. Wkrótce musieli zwijać
obóz, ale chciał pozwolić Obi-Wanowi pospać jak najdłużej. Musiał jeszcze przepakować ich
nieustannie kurczące się zapasy i spróbować wybrać najlepszą drogę prowadzącą do świątyni.
Upewniwszy się, że ogień nie zgaśnie, rzucił ostatnie spojrzenie na nieświadomego Jedi i
opuścił małą polankę, którą znaleźli o zmierzchu. Przedzierał się przez powyginane drzewa i
płożące się podszycie, omijając wąwozy i obrywy skalne w poszukiwaniu jakiejś wyrwy w
leśnej gęstwinie, która pozwoliłaby mu zobaczyć, ile jeszcze mają do przejścia. Co dziesięć
kroków wycinał w pniu znak nożem, który zabrał ze statku, mając w pamięci mrożące krew w
żyłach historie o turystach zagubionych w dzikich rejonach Alderaana. Historie o
zapłakanych krewnych i zbielałych kościach. Zigoolańskie drzewa krwawiły w miejscach
nacięć ohydnie żółtym sokiem.
Nie ma tu nic dobrego, pomyślał. Nic pięknego. Nic słodkiego ani miłego. To mówi
wystarczająco dużo o Sithach.
Po jakiejś półgodzinie wytrwałej wędrówki dotarł wreszcie do końca drzew i znalazł się
ponad wąskim wąwozem. Nie było to na szczęście urwisko, tylko zniechęcająco strome
zbocze, pokryte skałami i zwietrzałą ziemią a gdzieniegdzie skarłowaciałymi drzewkami.
Długa droga w dół. Upadek nie byłby może śmiertelny, ale z pewnością wyrządziłby im
jakieś szkody. Pokonanie tego wąwozu byłoby wyzwaniem nawet dla dwóch silnych,
zdrowych mężczyzn. Kiedy jednak jeden z nich był mentalnie sponiewierany, tak że ledwo
mógł chodzić... a obaj poobijani, zagłodzeni i wycieńczeni do tego stopnia, że bliscy śmierci...
no cóż, zadanie stawało się karkołomne.
Ale nie jest niemożliwe, pomyślał. Nie jest niewykonalne, tylko trudne. I musimy to
zrobić.
Ponieważ po drugiej stronie wąwozu... tak blisko, że gdyby był ptakiem, gdyby miał
skrzydła, gdyby potrafił latać... stała świątynia Sithów, którą zauważył, zanim uderzyli w
powierzchnię Zigooli. Tyle że jemu bardziej przypominała pałac niż świątynię. Pałac z
czarnego kamienia, lśniący ponuro w bladym świetle zigoolańskiego brzasku. Dobitny,
wymowny pomnik nienawiści.
Bail wypuścił gwałtownie powietrze.
– Możecie sobie nienawidzić nas, ile chcecie – wymamrotał posępnie. – A my i tak
wykorzystamy wasze sekrety przeciwko wam. Pokonamy was. Zobaczycie.
Odwrócił się plecami do budowli i wrócił na polanę szybciej, niż nakazywałaby to
ostrożność. Nowe poczucie celu napełniło go złudną, ulotną siłą. Obi-Wan cały czas spał.
Paraliżujące zmęczenie wzięło górę nad jego nadnaturalną świadomością czasu i miejsca. Bail
zostawił go w spokoju, podgrzał rację żywnościową i szybko zjadł swoją połowę. Potem
opróżnił plecak, żeby przejrzeć zapasy. Pozostało osiem porcji, ale na jak długo, tego nie
wiedział. Nie miał pojęcia, ile czasu pozostają przydatne do spożycia po wyjęciu z
konserwatora. Jak dotąd nie nabawili się zatrucia pokarmowego, ale to pewnie była tylko
kwestia czasu. W każdym razie zostało osiem. A skoro zjadali dwie dziennie...
Musimy wydostać się z tej skały, zanim się skończą albo zepsują pomyślał. Nie ma nad
czym się zastanawiać.
– Mówienie do siebie jest uważane za oznakę chwiejności emocjonalnej, wiesz? –
odezwał się Obi-Wan. Głos miał słaby i bezbarwny. – Nie chcesz mi przypadkiem czegoś
powiedzieć?
Bail podniósł wzrok. Z trudem wycisnął uśmiech.
– Właściwie tak. Dzisiaj to się skończy, Obi-Wanie.
Obi-Wan podźwignął się z bólem, opatulony szczelnie kocem termicznym.
– Znalazłeś świątynię.
Bail wskazał kciukiem na las za jego plecami.
– Za drzewami. Jest jeszcze jeden, ostatni odcinek lasu; idzie się ciężko, ale jak
podejdziemy do tego na spokojnie, nic nam nie będzie. Dalej jest wąwóz, a po drugiej stronie
świątynia. Na kolejnym płaskowyżu.
– Wąwóz – powtórzył Obi-Wan, rozmyślając o tym, co usłyszał. – A potem świątynia
Sithów. Nie mogę się doczekać.
– A widzisz – powiedział Bail z kpiącą miną. – No więc... jak się czujesz? Głos ciągle...
– Tak – odparł szorstko Obi-Wan. – Ciągle krzyczy.
Bail zaczął grzebać w stercie wyrzuconych z plecaka zapasów i wyciągnął butelkę
koreliańskiej brandy, prawie w połowie pełną.
– Wiem, że z zasady nie pijesz, ale... jest szansa, że to mogłoby ci jakoś pomóc?
Obi-Wan zamrugał gwałtownie.
– Wziąłeś brandy?
– Pomyślałem, że może się przydać – wyjaśnił Bail, wiedząc, że to brzmi, jakby się
tłumaczył. – Alkohol jest środkiem dezynfekującym. Zdawało mi się, że w razie... – Popatrzył
na wyciągniętą rękę Obi-Wana. – Jesteś pewien?
– Nie – odparł Jedi, wzruszając ramionami. – Ale próbowałem już wszystkiego i nic nie
działa.
Bail podał mu butelkę. Patrzył, jak Obi-Wan odkręca nakrętkę i wlewa sobie zawartość
do gardła. Zakrztusił się, zakaszlał i o mało wszystkiego nie zwrócił.
– To... jest naprawdę... obrzydliwe – wychrypiał w końcu. – Ty to pijesz... dla
przyjemności? Musisz być... szalony.
Bail wziął opróżnioną butelkę.
– Co kto lubi... ale teraz powinieneś coś zjeść. Taka ilość brandy na pusty żołądek to
kuszenie losu. – Podał mu zjedzony do połowy posiłek. – Trzymaj.
Obi-Wan popatrzył z kwaśną miną na kotleciki z nerfa.
– Nie jestem głodny.
– Nieważne.
Krzywiąc się z niesmakiem, Obi-Wan chwycił pojemnik. Dźgnął palcem zimne mięso, a
potem zaczął jeść kawałek po kawałku, dławiąc się. Kiedy pojemnik był pusty, wyrzucił go,
po czym usiadł ze skrzyżowanymi nogami, ze spuszczoną głową i rękami na kolanach.
– I co? – spytał w końcu Bail. – Jaki wynik?
Obi-Wan przytknął palce do oczu.
– Trochę lepiej – powiedział wreszcie. – Głos jest teraz... stłumiony. Znowu szept, a nie
krzyk. – Wydawał się zaskoczony. – Wygląda na to, że alkohol pomaga.
Bail zrobił dziwną minę.
– W takim razie powinniśmy zabrać też resztkę piwa Blackmoon.
– Nie – odparł Obi-Wan, opuszczając ręce. – Bo jeśli alkohol tłumi głos, to może też
osłabiać moją, i tak już ograniczoną zdolność...
Odrzucił do tyłu głowę i powoli przewrócił się na bok. I tak rozpoczęły się jego pierwsze
wizje tego dnia.
– Cholera – mruknął Bail i zaczął pakować zapasy.
Tym razem myślał, że Obi-Wan może z tego nie wyjść. Kolejne wspomnienia nękały go
tak długo i nieustępliwie, że Bail w końcu stracił rachubę, ile nieszczęść Jedi przeżywa na
nowo. Wreszcie jednak wizje się skończyły. Musiał pomóc Obi-Wanowi usiąść. Namówił go
na wypicie paru łyków wstrętnej zigoolańskiej wody, a potem, przyciskając skrzyżowane ręce
do żeber, patrzył, jak Jedi odzyskuje jakieś pozory spokoju.
– Czyli brandy to chyba jednak nie był dobry pomysł. Przepraszam.
– Nie... twoja wina – odparł Obi-Wan z mętnym spojrzeniem. – Nie zmuszałeś mnie do
picia. – Wziął jeszcze jeden łyk wody, przepłukał usta i wypluł.
– To możemy już iść? Powinniśmy – powiedział Bail, zły na siebie za ten kategoryczny
ton głosu. Zły, że musi być tym człowiekiem, który ponagla i popycha. Ale Obi-Wan
wyglądał na zupełnie rozbitego. Wyglądał, jakby miał zaraz znów zasnąć. A mieli coraz
mniej czasu. – Teraz, Obi-Wanie – dodał. – I choćby nie wiem co się działo, musimy cały
czas iść. Musimy dostać się do tej świątyni, znaleźć ten holocron Sithów i roztrzaskać go na
kawałeczki. A potem znajdziemy drogę do domu, bo nie mam zamiaru położyć się i umrzeć
na tej skale. Nie dam Sithom tej satysfakcji.
– Bail... – Obi-Wan objął ramionami łydki, jakby walczył, żeby się nie rozpaść na
kawałki. – Nie mogę. Nie mogę zbliżyć się bardziej do tego miejsca. Nie wiem, jak długo
jeszcze będę bezpieczny.
– Nie martw się. Nie pozwolę ci wyrządzić sobie krzywdy.
Obi-Wan uśmiechnął się słabo.
– Chodzi o to... czy będę bezpieczny dla ciebie. Obawiam się, że wkrótce mogę stać się...
groźny.
Ach, tak.
– No cóż, tutaj nie możesz zostać – odparł Bail. – Nie zostawię cię samego. Możesz
słyszeć ten głos i mieć te wizje gdziekolwiek, więc będziesz to robił blisko mnie. Wtedy
przynajmniej będę miał cię na oku.
– Bail... – Obi-Wan oparł czoło na kolanach, ukrywając twarz. Ukrywając oczy. – Nawet
ja mam swoje granice wytrzymałości.
Nie, nie. Nie mogli się teraz poddać.
– Może i masz – stwierdził Bail szorstko i obojętnie. – Ale jeszcze ich nie przekroczyłeś.
Jak na razie nie wyrządziłeś mi krzywdy. I nie wierzę, żebyś mógł to zrobić. Poza tym mam
twój miecz świetlny. Co mógłbyś mi zrobić? Więc ruszajmy.
Obi-Wan podniósł się z wysiłkiem.
– Jeśli tak wyglądają negocjacje w twoim wydaniu – zauważył, słaniając się na nogach –
to muszę stwierdzić, że twoje techniki dyplomatyczne pozostawiają wiele do życzenia.
Bail się uśmiechnął, chociaż bliżej mu było do płaczu niż do śmiechu.
– Biorę przykład z Padme.
Obi-Wan popatrzył na niego z zadumą i pokręcił głową.
– Ach, tak. Pamiętam. Anakin mi mówił. „Agresywne negocjacje”. Zabawne.
– To cała Padme – zgodził się Bail. – Królowa komedii. A teraz chodź już. Jesteśmy na
ostatniej prostej. Damy radę, więc chodźmy.
Obi-Wan zamknął oczy i zwrócił bladą twarz w stronę pustego nieba.
– Dobrze, Bail – powiedział wreszcie. – Będzie po twojemu. Pod jednym warunkiem.
– To brzmi złowieszczo – odparł Bail, siląc się na lekkość. Bez powodzenia.
Obi-Wan otworzył zapadnięte oczy. Pod bólem i zmęczeniem tliła się jakaś zawziętość i
determinacja.
– Trzymaj ten miecz świetlny pod ręką i jeśli tylko będziesz podejrzewał, że mogę cię
zaatakować...
Co? Chyba żartował.
– To się nie zdarzy.
– Może się zdarzyć.
– Nie zdarzy się. Jesteś Mistrz Obi-Wan Kenobi.
– Cóż – powiedział z sarkazmem Obi-Wan. Taki blady. Taki sponiewierany. – Mistrz
Kenobi pamięta lepsze czasy.
Tym razem w drodze do wąwozu tempo było znacznie wolniejsze. Bail czuł się potwornie
zmęczony, ale Obi-Wan był ledwo żywy. Z trudem trzymał się na nogach, pokonując
nierówny teren. W połowie drogi do wąwozu runął, zaatakowany przez kolejne wizje. Bail
usiadł przy nim, czekając, oparty plecami o sękaty pień drzewa, i oddychał płytko stęchłym
powietrzem. Przypomniał sobie słodycz kwitnących lasów tarla na Alderaanie. Miękką trawę
pod wspaniałymi wysokimi drzewami, unoszony wiatrem śpiew ptaków, intensywny błękit
nieba, promienie ciepłego słońca, rękę Brehy w jego dłoni. Zamknął oczy i wyobraził sobie,
że znów tam jest. Przypominał sobie własne wspomnienia, żeby nie musieć już słuchać
koszmarów Obi-Wana. Miał poczucie zdrady, ale nie mógł nic na to poradzić. On też miał
swoje granice wytrzymałości i już je przekroczył.
Wreszcie Obi-Wan się ocknął i poszli dalej, podążając śladem żółtych szram na
drzewach, które Bail wyciął o świcie. Teraz czuł ciągły niepokój, spodziewając się następnej
serii wizji swojego towarzysza. Obawiał się, że spełnią się najgorsze lęki Obi-Wana i
Sithowie w końcu go złamią. Zasypią go kolejnymi halucynacjami i zmienią w potwora.
Zanim opuścili polanę, kiedy Obi-Wan zapinał pas, Bail przełożył miecz świetlny na wierzch
plecaka. Myśl o użyciu broni przyprawiała go o mdłości.
Nie dojdzie do tego, powtarzał sobie. Nie dojdzie. Nie dojdzie.
Czy były to tylko pobożne życzenia?
Nieważne. Nie dojdzie do tego.
Wyszli z lasu i znaleźli się nad wąwozem, wrzynającym się głęboko w krajobraz. Kiedy
Obi-Wan zobaczył świątynię, zachwiał się i omal nie upadł, a jego twarz przybrała szary
odcień.
– Oddychaj! – krzyknął Bail i pomógł mu usiąść na kamienistej glebie w bezpiecznej
odległości od krawędzi wąwozu. – Nie patrz na nią. Po prostu oddychaj.
– Nie muszę na nią patrzeć – odparł Obi-Wan, przyciskając pięść do serca. – Czuję ją.
Słyszę jej krzyk...
Czując ból w każdym mięśniu, Bail popatrzył na świątynię, a potem na Obi-Wana.
– No dobra, myliłem się. Miałeś rację. Nie dasz rady. Wracaj do lasu. Ja przeszukam
świątynię, zniszczę wszystko, co znajdę. A potem...
– Co? Mowy nie ma – powiedział Obi-Wan. – Nie możesz. Mógłbyś zniszczyć coś, co
pozwoliłoby nam wezwać pomoc. Nie rozpoznałbyś urządzenia komunikacyjnego Sithów,
nawet jakby cię ugryzło.
Bail skrzywił się i ukląkł na jedno kolano. Powinien był o tym pomyśleć.
– Racja. W porządku. W takim razie wszystko, co znajdę, przyniosę tutaj.
– Nie. – Obi-Wan złapał go za nadgarstek. Twarz miał błyszczącą od potu. – Nie
wiadomo, czy dotyk artefaktów byłby dla ciebie bezpieczny. Poza tym spójrz na ten wąwóz,
Bail. Mógłbyś szczęśliwie zejść na dół. Mógłbyś dotrzeć szczęśliwie na drugą stronę. Raz.
Dwa razy lepiej nie ryzykować, jeśli to nie jest konieczne.
– Owszem, wygląda zdradliwie – zgodził się Bail i uwolnił rękę. – Ale ty nie dasz rady
się wspiąć. Spójrz na siebie.
– Czuję się dobrze.
Senator o mało się nie roześmiał.
– Gdyby „dobrze” oznaczało „bliski zapaści”, tobym się z tobą zgodził. Ale nie oznacza.
Nie jest z tobą dobrze. Przegrywasz.
– Może z pewnego punktu widzenia – odparł Obi-Wan i obnażył zęby w dzikim
uśmiechu. – Ale wolę patrzeć na to w ten sposób, że... na razie nie wygrywam. Więc
chodźmy.
Był szalony. Obaj byli szaleni. Głodni, wycieńczeni, na granicy fizycznego i
psychicznego wyczerpania. I w takim stanie wybierali się na wspinaczkę. A jednak... jaki
mieli wybór? Skulić się i czekać na śmierć? Odsłonić gardła i powiedzieć Sithom: „W
porządku. Wygraliście”?
Bail popatrzył jeszcze raz na świątynię. Tak blisko, a tak daleko. Potem spojrzał znów na
Obi-Wana.
– Jesteś pewien?
– Całkowicie.
– Tak? To samo mówiłeś, kiedy zbliżaliśmy się do Zigooli – mruknął. Potem westchnął,
wstał i schylił się, żeby pomóc się podnieść Obi-Wanowi. – W porządku. Zaryzykujemy.
– Zaczekaj – powiedział Obi-Wan i odpiął niezdarnie swój pas. – Załóż to. Przypnij do
niego mój miecz świetlny.
Bail się cofnął.
– Po co?
Tym razem uśmiech Obi-Wana był łagodny.
– Na tak zwany wszelki wypadek.
Bail pokręcił głową.
– Nie potrzebuję tego.
– Możesz potrzebować.
– Nie.
– Przecież nie wiesz! – krzyknął Obi-Wan, a po jego uśmiechu nie zostało ani śladu. –
Nie wiesz, co się stanie, kiedy znajdę się o dwa kroki od tej świątyni. Ja też nie wiem.
– Wiem, że mnie nie zabijesz.
– Bail – wychrypiał Obi-Wan. Oddech miał nierówny. – Nie bądź głupi. Nic na ten temat
nie wiesz. A bez miecza świetlnego nie zdołasz mnie powstrzymać. Weź pas i moją broń.
Proszę.
Zignorowanie desperacji Obi-Wana byłoby równoznaczne z okrucieństwem, więc senator
wziął pas i zapiął go na biodrach. Potem wyciągnął miecz świetlny z plecaka i przypiął go do
pasa. To było dziwne uczucie. Broń wydawała się bardzo ciężka. Nie mógł się przemóc, żeby
na nią spojrzeć. Zamiast tego zerknął na Obi-Wana.
Przykro mi, tak mi przykro, że cię w to wciągnąłem, pomyślał.
Podeszli do krawędzi wąwozu i popatrzyli w dół.
– Tędy, zygzakiem? – zaproponował Bail, wskazując trasę biegnącą między
porozrzucanymi głazami, zwietrzałymi żlebami i powykręcanymi, karłowatymi drzewkami. –
W lewo, potem w prawo?
– To wydaje się rozsądne – zgodził się Obi-Wan i zakaszlał. Upiorne, suche charczenie
przypominało głos Alinty.
– Ja pójdę pierwszy – zdecydował Bail. – A ty idź tuż za mną. W ten sposób, jeśli coś się
stanie... – Jeśli będziesz miał kolejne wizje, dodał w myślach, jeśli upadniesz...
Obi-Wan spojrzał na niego z ukosa.
– Nic z tego. Ja pójdę pierwszy. W ten sposób, jeśli coś się stanie, nie pociągnę cię za
sobą.
Bail zagryzł usta, ale nie było czasu na kłótnie.
– W porządku – odparł niechętnie.
Ruszyli w dół wąwozu.
Osypujące się kamienie. Osuwająca się ziemia. Stawiając jeden niepewny, niebezpieczny
krok za drugim, przesuwali się w dół stromego, nierównego zbocza. Niejeden raz tracili
równowagę albo ześlizgiwali się w dół skalistego żlebu. Upadali, gdy sucha żółtobrązowa
ziemia usuwała im się spod nóg. Niejeden raz przysiadali, chwytając się kurczowo drzewa lub
skały, żeby uniknąć katastrofy. Ich kręgosłupy krzyczały z bólu, a serca waliły jak oszalałe.
Pot ściekał im po twarzach, szczypiąc w oczy, i oblepiał dłonie. Wsiąkał w ich śmierdzące,
brudne ubrania.
A ponad nimi niczym kamienny sęp, wisiała niema groźba: czarna świątynia Sithów,
źródło wszelkiego zła.
Z każdym bolesnym krokiem Bail czuł lekkie uderzenia miecza świetlnego. Wzdragał się
przed jego obecnością. Obawiał się tego, co on oznaczał. Obawiał się, że Obi-Wan w końcu
ulegnie temu miejscu. Nie miał pojęcia, jaka technologia mogłaby zrobić coś takiego –
wedrzeć się do umysłu Jedi, do umysłu tak silnego, zdyscyplinowanego i błyskotliwego jak
Obi-Wana, i rozerwać go na strzępy po kawałeczku, wspomnienie po wspomnieniu.
Nie mógł zrozumieć, jaka rozumna istota mogłaby tego chcieć.
Kontynuowali mozolne zejście w niemiłosiernie wolnym tempie. Dotarli do jednej
czwartej zbocza, potem do jednej trzeciej. Potem doszli do połowy; teraz ukształtowanie
terenu prowadziło do nagłego, ostrego spadku, by następnie przejść łagodnie w nierówne dno
wąwozu. Bail źle się poczuł. Jego mięśnie jęczały z bólu, ścięgna parzyły, a kości pulsowały.
Chciał, żeby to się skończyło. Chciał się położyć i płakać. Usnąć i obudzić się z tego
koszmaru.
Popatrzył na Obi-Wana idącego o krok przed nim. Jeśli ja się źle czuję, pomyślał, jeśli ja
czuję się, jakbym umierał...
– Hej, w porządku? – zapytał.
– Tak – mruknął Obi-Wan. Oddychał za ciężko. I za szybko. Krok miał chwiejny, ręce
zakrwawione i wyglądał, jakby lada chwila miał się przewrócić...
– Muszę się zatrzymać – powiedział Bail i złapał się wystającego korzenia, żeby
wyhamować. – Obi-Wanie...
Obi-Wan odwrócił się i ześlizgnął jeszcze kawałek, zanim zdołał stanąć.
– Powiedziałem, że...
– Naprawdę, muszę się zatrzymać! – nalegał Bail. Próbował nie okazywać szoku i
przerażenia, nie dać poznać Obi-Wanowi, jak źle wygląda. – Ja nie jestem Jedi, nie mam
niespożytych sił.
– Bail... – Obi-Wan otarł trupio bladą twarz rękawem. – Nie traktuj mnie jak idiotę. Nie...
nie...
Popatrzył w górę. Zaparło mu dech. Odpływał. Wizje powróciły.
– Obi-Wan! – krzyknął Bail i rzucił się do przodu, prawą ręką wciąż trzymając się
wystającego korzenia. Obi-Wan runął bezwładnie. Bail wyciągnął lewą rękę, złapał Jedi za
rękaw, potem za nadgarstek i poczuł mocne szarpnięcie w dół. Uderzył twarzą o twardą skałę.
Ból prawie rozsadził mu nos i na wpół zagojoną rozciętą wargę. Poczuł krew w ustach. Pod
powiekami rozbłysły jasne światła. W płucach nagle zabrakło mu powietrza, a jego
zwichnięte ramię, dźwigające ciężar Obi-Wana, zapłonęło jak fajerwerki na święto dynastii
Organów.
Wyrzucił z siebie ból w jednym długim, rozdzierającym krzyku. Usłyszał jego echo
odbijające się od ścian wąwozu i zdławił kolejny jęk w gardle. Podniósł głowę i spojrzał na
Obi-Wana, ale Jedi znów był pogrążony w piekielnych wspomnieniach. Mógł krzyczeć, aż
pęknie mu czaszka; Obi-Wan i tak by go nie usłyszał.
Położył głowę na ziemi. Zacisnął mocno palce lewej ręki na korzeniu, a prawej na
wąskim nadgarstku Obi-Wana, a potem wziął głęboki oddech i zamknął się na wszelkie
doznania.
Nie puszczaj... nie puszczaj... nie puszczaj... nie puszczaj, powtarzał sobie.
Ale oczywiście puścił.
ROZDZIAŁ 21
Qui-Gon znów umierał w jego ramionach, kiedy ból wyrwał go ze wspomnień. Nowy
ból. Fizyczny ból. Ostry. Natarczywy. Czoło. Lewe kolano. Lewy łokieć. Prawe udo.
Głos Sithów wreszcie ucichł. Jego umysł był zaskakująco jasny. Otworzył oczy i
popatrzył w niebo. Ktoś krzyczał.
– Obi-Wan! Obi-Wan!
Zasypał go deszcz piasku i małych kamyków. Plując żwirem, spróbował podźwignąć się
na łokciach, ale to bolało jeszcze bardziej.
– Nie... nie... nie ruszaj się! – krzyknął głos. – Już idę... nie ruszaj się... nawet nie
oddychaj...
No cóż, to nie było mądre. Musiał oddychać. Wypluł jeszcze trochę żwiru, starając się
rozpoznać głos. Było tak wiele głosów: Qui-Gona, Anakina, Dooku, Tayvora Mandirly’ego i
Xanatosa. Nawet ogniożuki miały głos; wydawały z siebie wygłodniały pisk, kiedy wgryzały
się w jego ciało.
Bail. Bail Organa. To on krzyczał. Byli na Zigooli. Nieobecni Sithowie próbowali go
zabić. I...
Ojoj, chyba spadłem na dno wąwozu, pomyślał.
Ciężko dysząc, usiadł na skalistym podłożu. Zakręciło mu się w głowie. Nie wyglądało to
dobrze. Spojrzał na swoje lewe kolano. Podarte spodnie nasiąkły jasnoczerwoną krwią,
podobnie jak jego lewy rękaw. Miał też krew na prawym udzie. Podniósł rękę i końcami
palców dotknął czoła nad prawym okiem. Skóra była rozcięta, czuł to. Kiedy opuścił dłoń,
palce miał mokre i purpurowe. Ból był ostry jak wibropiła. Niedobrze. Bardzo niedobrze.
A jednak czuł ulgę i jakby wesołość. Jakimś cudem fizyczny ból zatrzymał niekończący
się recykling wspomnień... i uciszył, nawet jeśli tylko chwilowo, nieustępliwy głos Sithów.
Cóż, to cudownie, pomyślał. Brawo dla bólu.
Chłodniejsza, rozsądniejsza część jego umysłu wiedziała aż za dobrze, że to idiotyczne
oszołomienie było reakcją na długie dni nieznośnego stresu i żalu, który przeżywał od czasu
katastrofy. Wiedział o tym. Wiedział, a jednak nie mógł się oprzeć...
Bail zsunął się na dół razem ze świeżym deszczem kamieni i piachu. Miał rozciętą na
nowo wargę, obtartą skórę na nosie i rękach i koszulę postrzępioną na lewym ramieniu. Lewa
ręka zwisała mu niezdarnie, a na zakrwawionej twarzy malowało się napięcie. Ale wciąż miał
pas z przypiętym do niego mieczem świetlnym.
– Ty durniu, mówiłem, żebyś się nie ruszał! – krzyknął senator. – Nic ci nie jest? Nie
wierzę, że jeszcze żyjesz.
Jak długo ta przerwa w atakach Sithów mogła jeszcze potrwać? Niedługo, z pewnością
niedługo. Nie mieli czasu do stracenia...
– Żyję, żyję. Pomóż mi wstać.
– Wstać? Obi-Wanie...
– Bail – uciął ostro Obi-Wan – kiedy czuję ból, mogę myśleć. W tej chwili czuję całkiem
niezły ból, więc nie zmarnujmy tego, dobrze?
Usta Baila zacisnęły się w brzydkim grymasie.
– W porządku. Pomogę ci wstać.
Było to ciekawe ćwiczenie. Niewątpliwie skłaniało do myślenia. Lewe kolano i prawe
udo Obi-Wana wydały z siebie szkarłatny okrzyk sprzeciwu, a wibropiła rozcinająca mu
głowę weszła na najwyższe obroty.
– Dobrze, że masz na sobie ubranie Jedi – zauważył Bail, oceniając szkody. – Uchroniło
cię od najgorszego, ale i tak jesteś nieźle sponiewierany.
– Póki nie ma krwawienia tętniczego, nic mi nie będzie – odparł Obi-Wan i powiódł
wzrokiem po zboczu, na drugą stronę wąwozu, w kierunku górującej nad nim, skąpanej w
słońcu świątyni Sithów. W głębi jego umysłu ledwo słyszalny poprzez ból złośliwy głos
właśnie zaczynał szeptać... – Chodźmy – dodał i zrobił niepewny krok w stronę wznoszącego
się zbocza. Świeża fala bólu zagłuszyła szept. – Zanim będzie za późno.
– Zaczekaj – powstrzymał go Bail. – Chcesz się teraz wspinać?
Obi-Wan się zatrzymał i obejrzał przez ramię.
– Naturalnie. A ty co proponujesz? Kąpiele słoneczne?
– Obi-Wanie! – zawołał Bail z niedowierzaniem. – Czyś ty rozum postradał?
Obi-Wan odwrócił się twarzą do senatora z Alderaana.
– Nie, Bail. Nieoczekiwanie i najprawdopodobniej tymczasowo go odzyskałem.
Rozumiem, że jesteś niedożywiony, niewyspany i niewykluczone, że masz wstrząśnienie
mózgu, ale posłuchaj mnie bardzo uważnie. Jeśli nie wykorzystam tej chwilowej jasności
umysłu, następny raz, kiedy stracę przytomność, może być ostatnim. Muszę dostać się do tej
świątyni, muszę znaleźć coś, co mogłoby pomóc nam opuścić tę planetę. Muszę...
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
– Nie! – krzyknął i uderzył się zaciśniętą pięścią w zranione kolano. Ból był potworny.
Upadłby, gdyby Bail nie złapał go za rękę. Zranioną rękę, przez co płomienie strzeliły jeszcze
wyżej.
Z zaciśniętymi zębami i rozpalonym wzrokiem chwycił Baila za ramię.
– Koniec dyskusji, senatorze. Nie jesteśmy na Coruscant i to nie jest temat na
niekończące się senackie debaty. Próbuję uratować nam życie. Pomożesz mi czy nie?
Bail wpatrywał się w niego w niemym szoku, a w końcu pokiwał głową. Biedaczysko
wyglądał na wykończonego. Tak mi przykro, Bail, że cię w to wciągnąłem, pomyślał Obi-
Wan.
– Dobrze, Mistrzu Kenobi – powiedział drżącym głosem senator. – To ty jesteś Jedi.
Będzie po twojemu.
Dotarli na drugą stronę wąwozu.
Dawno przestali zwracać uwagę na własne przekleństwa i krzyki. Przeczołgali się przez
osypującą się krawędź na wysuszoną, łamliwą trawę tego nowego płaskowyżu. A kiedy
dowlekli się wystarczająco daleko, żeby mieć pewność, że nie spadną, runęli twarzą na
ziemię, dysząc z ulgą w cieniu złowieszczej świątyni Sithów.
Poprzez gorący jak lawa ból Obi-Wan poczuł zimny dotyk budowli. Poczuł, jak jej
lodowaty terror zaciska pięść na jego sercu. Jasna krew, która zaczęła krążyć tak swobodnie,
teraz na nowo ciemniała i zamieniała się w szlam. A złośliwy głos Sithów krzyczał bardziej
rozradowany niż kiedykolwiek:
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Nie... nie... nie tak szybko. To niesprawiedliwe. Znów zalewał go mrok, czarny wiatr się
wzmagał... a jego maleńki, jasny płomyk przygasał...
– Obi-Wanie! Nie słuchaj go. Zostań ze mną!
To był Bail Organa. Senator z Alderaana. Zdecydowanie zbyt porządny człowiek jak na
polityka. W umyśle Obi-Wana rozbrzmiewały echa wszystkich porażek z przeszłości.
Wciągał go wir śmierci, straty i nieszczęść. W rozbitym statku, w lesie i na skalnej równinie
było źle.
Ale to wszystko nic w porównaniu z tym, co teraz.
– Obi-Wanie!
Przewrócił oczami i otworzył je. Popatrzył na Baila.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
– Przepraszam – wyszeptał poprzez krzyk w swojej głowie. – Nie słyszę cię. Jest za
głośno.
Usta Baila się poruszały. Zaschnięta krew łuszczyła się i odpadała. Czy to było coś
ważnego? Z pewnością. Senator krzyczał, a jego oczy przepełniał strach.
Czy powinienem się bać? – zastanawiał się Obi-Wan. Nie. Strach jest zły. Strach
prowadzi do gniewu, gniew prowadzi do nienawiści, nienawiść prowadzi do cierpienia. Strzeż
się Ciemnej Strony, Jedi.
Strzeż się Ciemnej Strony... bo teraz jest wszędzie dookoła.
Bail zacisnął podrapane palce na brudnej, zakrwawionej tunice Obi-Wana i podniósł go z
ziemi. Obi-Wan zwiesił głowę jak zepsuta lalka. W jego oczach nie było nic znajomego. Coś
mówił, jego usta się poruszały, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk, który tchnąłby
życie w jego słowa.
– Obi-Wanie! – krzyknął znowu Bail, potrząsając nim. – Musisz z tym walczyć! Jesteśmy
tak blisko. Nie możesz się teraz poddać!
Tylko że Obi-Wan się nie poddał. On został pokonany. Sithowie w końcu go pokonali.
Przepowiedział to, mówił, że nie zachowa przytomności zbyt długo, a kiedy znowu odejdzie,
to odejdzie na dobre.
No i odszedł.
Kiedy Bail wypuścił dłoń Obi-Wana na zboczu wąwozu, był pewien, że Jedi zginął.
Myślał, że go zabił. Nie mógł uwierzyć, że on to przeżył. Potem pomyślał, że Obi-Wan
naprawdę zwariował, kiedy zaczął gadać o kąpielach słonecznych i walić się w zranione
kolano. A potem wspiął się na samą górę tego pieprzonego wąwozu. Krwawiący. Obolały.
Bez swojej drogocennej Jasnej Strony, czerpiąc siłę nie wiadomo skąd. Prawie go to zabiło, a
jednak się nie poddał.
Bail nigdy nie spotkał kogoś takiego jak Obi-Wan Kenobi.
Ta cholerna wspinaczka mnie też omal nie zabiła, pomyślał. Ale udało się. Daliśmy radę.
I co, teraz wszystko na nic? Mamy położyć się i umrzeć?
Do diabła z tym. Katastrofa ich nie zabiła. Pioruny ich nie zabiły. Pieprzony wąwóz ich
nie zabił. A Sithowie?
Oni też mogą iść do wszystkich diabłów.
Delikatnie opuścił Obi-Wana na wyschniętą trawę płaskowyżu. Potem podźwignął się z
wysiłkiem. To bolało, bardzo bolało. Ile bólu może znieść ciało, zanim powie: dość?
Chyba wkrótce się przekonam, pomyślał.
Nie chciał zostawiać tutaj Obi-Wana samego i bezbronnego, ale nie miał wyjścia. Nie
mógł zanieść go do świątyni Sithów, nawet gdyby miał siłę. To pieprzone miejsce pewnie by
go zabiło. Zaczął się zastanawiać, czy ma dość siły, żeby samemu tam pójść.
Nieważne, pomyślał. Muszę. A jak nie dam rady iść, to się doczołgam.
Zaświtała mu w głowie mglista, odległa myśl, że być może sam nie jest już do końca
zdrowy na umyśle. Niewątpliwie nigdy wcześniej nie był w podobnej sytuacji. Nigdy nie
doszedł do granic fizycznej wytrzymałości, nigdy nie był tak głodny i spragniony, nigdy nie
był tak zmęczony. Nigdy też nie był tak wściekły i przerażony. Nawet na stacji kosmicznej
Alinty, kiedy wokół niego eksplodowały blasterowe błyskawice, nadlatujące ze wszystkich
możliwych stron.
Czy tak właśnie czuje się człowiek w ogniu bitwy? Czy tak czuła się Padme na Naboo?
Na Geonosis? Obi-Wan na Christophsis? Czy to właśnie przeżywają w tej chwili wszyscy
Jedi? Czy to samo czują klony walczące z Separatystami? Czy takie życie dla nich wybrałem,
głosując za armią, głosując za wojną?
Bo jeśli tak... jeśli tak...
Ale nie mógł teraz o tym myśleć. Nie mógł sobie pozwolić na kaca moralnego. Przyjdzie
czas na rozmyślanie o własnych wyborach, o ich konsekwencjach, kiedy wróci na Coruscant,
do senatu, tam, gdzie miejsce senatora. Tam, gdzie naprawdę mógł coś zdziałać.
Chociaż każdy ruch dwukrotnie zwichniętego barku palił jak ogień, Bail zrzucił z ramion
plecak, który spadł na ziemię. Przykucnął i położył rękę na ramieniu Obi-Wana.
– Poczekaj tu, przyjacielu. Nie zostawię cię. Zrobię tylko to, po co tu przyszliśmy. Znajdę
sposób, żeby nas stąd zabrać.
Żadnej odpowiedzi. Obi-Wan wpatrywał się tępym wzrokiem w niebo.
Bail podniósł się, czując pieczenie w mięśniach i zgrzytanie kości. Potem odwrócił się w
stronę świątyni Sithów i po raz pierwszy porządnie jej się przyjrzał.
Mrok. Takie było przemożne wrażenie. Mrok i... i purpura. Purpurowy połysk w
kamieniu. Połysk starej krwi, przelanej dawno temu. Krwi niewinnych, którym z lubością
odbierano życie.
Kiedy uwolnił się od tego przytłaczającego pierwszego wrażenia, dostrzegł, że świątynia
nie jest wcale taka wielka. Owszem, była wysoka. Na tyle wysoka, żeby można ją było
dostrzec przez niedrogą elektroniczną lornetkę z dużej odległości, ponad skalistą równiną i
rozrzuconymi wierzchołkami drzew. I na tyle duża, żeby było ją widać przez iluminator
spadającego statku. Kamienne skrzydła dodawały jej majestatu. Chociaż Bail nazwał ją
pałacem, nie była szczególnie... pałacowa. Podłużna budowla pozbawiona okien, wydawała
się osobliwie surowa. Niemal skromna. Potężna, ale skromna.
Całkiem jakby ukrywała swoje prawdziwe oblicze, pomyślał Bail. Jeśli to nie jest typowe
dla Sithów, to nie wiem, co jest.
Nie wyczuwał od niej niczego. Niczego też nie słyszał. Nie odezwało się żadne z
przykrych wspomnień... a przecież miał takie, i to niemało. Pozostawał jednak głuchy, niemy
i ślepy na to miejsce. A ono pozostawało na niego obojętne.
Za co, biorąc pod uwagę stan Obi-Wana, powinien być głęboko wdzięczny.
Poza świątynią Sithów płaskowyż był pusty. Jeszcze bardziej jałowy niż ten, na którym
się rozbili. Żadnych drzew. W ogóle żadnej roślinności poza wysuszoną brązową trawą. Ani
śladu statku, którym mogliby wrócić do domu. Poczuł ukłucie rozczarowania. Niepotrzebnie
się łudził.
Jeśli w świątyni nie było nic przydatnego, to jego i Obi-Wana czekała samotna, bolesna,
powolna śmierć.
Chyba że zabije najpierw jego, a potem siebie.
I z tą radosną myślą ruszył w stronę świątyni. Przyszła mu do głowa mglista, straceńczo
beztroska refleksja, że jeśli to draństwo okaże się zamknięte, to on wyjdzie na idiotę.
Ale nie było. Podwójne drzwi otwarły się lekko za dotknięciem ręki. A kiedy Bail
przekroczył próg, zapaliły się światła, przyćmione, żarzące się czerwono jak odległa
mgławica na nocnym niebie nad Zigoolą. Jakby świątynia mówiła: „Witaj, nieznajomy.
Wejdź i podziwiaj”. Jakby wiedziała, że nie musi się go obawiać.
Ci Sithowie, pomyślał. Ci cholerni Sithowie. Kim – czym – oni są?
W świątyni nie było żadnych schodów. Żadnego pierwszego ani drugiego piętra. Była
tylko jedna przepastna komnata niczym sala balowa dla olbrzymów. Albo kościół, mający
wywoływać w śmiertelnikach uczucie pokory. Powietrze było tu chłodne i wydawało się
dziwnie... wyczekujące. Miało lekko metaliczny posmak, odrobinę stęchły. Podłoga była
pokryta czarnopurpurową mozaiką o niepokojącym wzorze. Migał przed oczami i zapadał w
pamięć, wzbudzając poczucie nieszczęścia i straty.
Bail wzdrygnął się i podniósł wzrok. W ogromnej sali nie było mebli; żadnych stołów ani
krzeseł. Nawet stołka. Nie widział też źródła światła; zdawało się sączyć ze ścian niczym
miazmaty na moczarach.
Kiedy oczy przywykły mu do słabego oświetlenia, dostrzegł wnęki w ścianach. Skierował
się w lewo, a jego kroki rozlegały się głośno w ciszy. Piasek i żwir wdeptany w jego
podeszwy zgrzytał i chrobotał o podłogę. Zastanowił się przelotnie, czy nie niszczy misternej
mozaiki, ale doszedł do wniosku, że raczej go to nie obchodzi.
Pierwsza wnęka zawierała stare księgi. Bardzo stare i oprawione w skórę. Grube, opasłe
tomy z wypukłymi literami na grzbietach. Podobnie jak mozaika na podłodze, przyprawiały o
dreszcze. Bail skrzyżował ręce na piersi, krzywiąc się z powodu bolącego ramienia, i poszedł
szybko dalej.
Druga wnęka była pusta, ale emanował z niej taki chłód, że uciekł stamtąd jak dziecko,
któremu powiedziano, że w tym domu straszy.
Trzecia wnęka zawierała geody – sinozielone, żółte i ciemnopurpurowe kryształy, które
lśniły w czerwonawym świetle niezdrowym blaskiem.
Czując wyraźne mdłości, przeszedł do następnej wnęki i popatrzył na migające obwody,
zamknięte w dużej, kwadratowej transpastalowej skrzyni. Wyglądało to jakoś obiecująco, ale
nie był gotów, żeby zabrać skrzynię. Czy to czyniło go tchórzem? Może i tak, ale był zbyt
zmęczony, żeby się tym przejmować.
Piąta wnęka zawierała tylko jeden kryształ. Był wielkości pięści dużego mężczyzny,
pięknie fasetowany i zupełnie zniszczony. Przedtem musiał mieć intensywny czerwony kolor
słonecznego jądra, ale coś wysadziło go od środka i teraz był zwęglony i popękany.
To kryształ Sithów, więc musiał być z natury zły, a jednak Bail żałował straconego
piękna.
Szedł dalej, odkrywając coraz to nowe rzeczy. Piramidę wielkości dłoni, nie
transpastalową ale z prawdziwego szkła, czarną z czerwonymi krawędziami, bez żadnych
wskazówek co do jej przeznaczenia. Kolejne kryształy – bezkształtne kawałki skał, niektóre
wielkości pięści, niektóre zaledwie jajka, o krawędziach tak ostrych, że mogłyby pokaleczyć,
w barwach czerni, szarości i ciemnego granatu. Kolejne księgi. Kryształy danych. Zwoje
przewiązane wstążkami. Był to niewątpliwie skarbiec Sithów. Jeśli chcieliby wydostać się z
Zigooli, musieli zabrać to ze sobą. Rada Jedi z pewnością chętnie by zbadała te artefakty.
Mogły zawierać informacje, które pozwoliłyby doprowadzić do upadku tego straszliwego
wroga. Sam Bail miał zamiar dążyć do tego wszelkimi możliwymi sposobami. Bo jeśli
czegokolwiek się dowiedział na Zigooli, to tego, że on się mylił, a Obi-Wan miał rację.
Sithowie muszą zostać wytropieni i zniszczeni bez żadnej litości.
Najgorsze było to, że nie miał pojęcia, który przedmiot z tej kolekcji artefaktów mógłby
im pomóc opuścić Zigoolę, zanim umrą z głodu. Nie wiedział też, który z nich oddziałuje na
Jedi. Prawdopodobnie Obi-Wan by się zorientował. A więc musiał tu przyjść. Musiał to
zobaczyć na własne oczy.
Obym zdołał do niego dotrzeć, pomyślał Bail. Obym zdołał pomóc mu dojść do siebie.
Nagle zdał sobie sprawę, że jest w świątyni już od długiego czasu, więc przerwał
inspekcję ostatnich wnęk i pospieszył na zewnątrz, do realnego świata, żeby się upewnić, że z
Obi-Wanem wszystko w porządku.
Jedi się nie poruszył. Nie umarł, ale leżał wciąż na plecach. Oczy miał otwarte, ale
nieruchome. Jego poranione ciało przestało krwawić; krew na tunice zaschła i przybrała
ciemnoczerwony odcień.
Czując każdy mięsień, każdy staw, Bail klęknął przy nim na jedno kolano i dotknął jego
ramienia.
– Obi-Wanie... Obi-Wanie! Ja tego nie zrobię. Nie jestem Jedi. Musisz się otrząsnąć.
Musisz zrobić, co do ciebie należy.
Nic. Czy Jedi jeszcze w ogóle śnił? Nie wyglądało na to. Wydawał się... pusty. Cała jego
inteligencja gdzieś uleciała, a wraz z nią ta dziwnie uprzejma, nieświadoma arogancja. Jego
ironia, cięty dowcip. Pozostała tylko skorupa.
Strzępy rozmowy... wspomnienie przywołujące uśmiech na usta...
„Wiesz, Bail, tak sobie myślę, że marnujesz się w senacie. Z takim ciosem zrobiłbyś
karierę na ringu”.
„Wybacz. Musiałem przykuć twoją uwagę”.
Wybacz... wybacz...
Bail wziął głęboki oddech i wierzchem dłoni uderzył Obi-Wana w twarz. Raz i drugi.
Głośne, mocne ciosy, od których głowa Jedi obróciła się w drugą stronę.
Nic.
Nie mógł go dalej bić, żeby mu w końcu nie wyrządzić nieodwracalnej krzywdy.
Niechętnie, z rosnącym przerażeniem, Bail spojrzał na uszkodzone kolano Obi-Wana. Było
teraz spuchnięte, otwarta rana nabrzmiała. Stawał na tej nodze, wspinał się, ale możliwe, że
rzepka jest pęknięta. Gdyby w nią uderzył... gdyby w nią uderzył...
Nie mogę, pomyślał. To obrzydliwe.
Ale przecież Obi-Wan to robił. Wykorzystywał ból, żeby zagłuszyć nieustępliwy głos
Sithów. Wykorzystywał go, żeby się pobudzać w czasie wspinaczki w górę wąwozu. Bail nie
mógł go uderzyć w tę zranioną nogę. Nie potrafił. Ale gdyby położył na niej rękę i może
delikatnie ścisnął...
Pogrążony w ciemności, pogrążony w rozpaczy, Obi-Wan czuje, jak jego duch błądzi,
dryfuje. Nieoderwany jeszcze całkiem od ciała, ale już prawie. Stracił światło, stracił swój
cel. Ktoś gdzieś chce jego śmierci. On zamierza się przeciwstawić ich pragnieniom, ale jest
mu zimno. Bardzo zimno. I nagle coś się zmienia. Punkt gorąca. Punkt bólu. Jego ciało boli...
to znaczy, że żyje. Ktoś krzyczy... i ciemność się cofa...
– ...obudź się! Niech cię szlag, nie mogę tego dłużej robić! Obudź się, Obi-Wanie!
Słyszysz mnie? Obudź się!
Jego kolano płonęło. Ktoś w nie uderzał, szczypał, sprawiał mu ból. Odwrócił się z
wysiłkiem i powiedział:
– Zostaw mnie.
– Obi-Wanie!
Z trudem otworzył oczy. Czy to dach? Gdzie jest Anakin? Rozbił się na skuterze, tak?
Android od pojazdów ze Świątyni nie będzie zadowolony. I nagle sobie przypomniał. Nie
było Anakina. Byli tylko Sithowie. Leżał na zimnej ziemi Zigooli, a ta wychudzona,
zakrwawiona i posiniaczona twarz nad nim należała do Baila Organy.
Co za widok!
Ledwo słyszalny głos błagał go, żeby umarł. Zamknął znów oczy.
– Senatorze... – jęknął.
– No, już – ponaglił Bail, wsuwając mu ręce pod ramiona. – Wstawaj. Szybko. Nie mamy
czasu.
Czasu? Na co? Proszę, zostaw mnie w spokoju, pomyślał Obi-Wan.
Bail postawił go na nogi, a potem odwrócił. Uszkodzone kolano zaprotestowało i zaraz
się ugięło. Oba jego kolana się ugięły, kiedy popatrzył na świątynię Sithów i poczuł
emanującą z niej nienawiść.
– Wiem, co się dzieje – powiedział Bail, podtrzymując dygoczącego Jedi. – Przykro mi,
ale musimy tam wejść. Musisz znaleźć to, czego potrzebujemy. Ja nie potrafię.
Czarny wiatr wył w czaszce Obi-Wana, próbując zmusić go do uległości. Dominacja
Ciemnej Strony. Brutalna potęga.
– Są tam artefakty? – spytał. Język miał zgrubiały i nieporadny.
– Mnóstwo. Ale nie wiem, do czego służą.
– Oczywiście, że nie wiesz. – Uwolnił się z podtrzymującego objęcia Baila i zaczął
rozplątywać nici swojego rozumu. Zmusił się do spojrzenia na świątynię, na bijące serce
Sithów. – Nie powinieneś tam wchodzić, Bail. Nic, co ma związek z Sithami, nie jest
bezpieczne.
– Musiałem – odparł Bail. – Musiałem zobaczyć...
– Tak. W porządku. Ale teraz musisz tu zostać.
– Nie – zaprotestował Bail i złapał go za rękę. – Nie powinieneś iść tam sam. Możemy.
Znów się oswobodził.
– Powiedziałem: zostań tu – warknął i odwrócił się plecami do człowieka, który pomógł
mu dotrzeć tak daleko. Wyczuwał osłupienie Baila, ale nie mógł teraz przejmować się jego
uczuciami. Musiał myśleć tylko o jednym: jak przetrwać na tyle długo, by pokonać Sithów.
Kiedy szedł – a raczej kuśtykał – w stronę otwartych wysokich drzwi świątyni, zakręciło
mu się w głowie. Miał uczucie, jakby próbował wejść do piekła albo płynąć pod fale. Pochylił
głowę i parł do przodu, czując opór w kościach i w krwi. Czując nienawiść Sithów, zżerającą
go jak kwas.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Pragnienie poddania się było niemal obezwładniające. Poddać się. Ulec. Upaść i odnaleźć
spokój. Pozwolić, żeby objęła go ciemność. Żeby ból wreszcie ustał. Tylko że wtedy byłby
jak Xanatos. Qui-Gon zasługiwał na więcej. Bail Organa zasługiwał na więcej, bo gdyby Obi-
Wan się poddał, zabiłby też jego, a jego żonę uczynił wdową. Anakin także zasługiwał na
więcej, znacznie więcej niż Mistrz, który dobrowolnie poddał się Sithom.
Przyszło mu nagle do głowy z jasnością zaskakującą wobec szalejącego w nim huraganu
Ciemnej Strony, że Yoda mylił się co do zagrożeń płynących z przywiązania. A przynajmniej
nie do końca miał rację.
To prawda, przywiązanie może osłabić determinację Jedi, ale może ją też wzmocnić... tak
jak jego wzmacniała teraz miłość do Qui-Gona i Anakina. Bez tego już dawno by uległ.
I tak, znajdując w nich oparcie, walczył dalej.
Niedołężny, prawie sparaliżowany, bliski płaczu, skoro tak długo pozbawiony był Jasnej
Strony, a on cały czas słyszał krzyk i pragnął go posłuchać, przekroczył próg świątyni i
znalazł się w miejscu, które było jego przekleństwem... które nienawidziło go, jakby było
żywą istotą... które z każdym jego krokiem i oddechem próbowało go unicestwić w Mocy.
Gdy tylko znalazł się pod dachem świątyni, szkielet budowli zaczął dygotać, wzdragając
się przed jego obecnością, odrzucając go jak truciznę. Głęboko pod stopami Obi-Wana
zadrżała zigoolańska ziemia, a głos w jego mózgu zaczął wrzeszczeć... i wrzeszczeć... i
wrzeszczeć...
Znów zakręciło mu się w głowie. Ruszył chwiejnym krokiem przez niepokojącą podłogę
w stronę wnęk rozmieszczonych w ścianach świątyni. Krzyk stawał się coraz głośniejszy...
coraz dzikszy...
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Każdy krok był torturą. Piekło było teraz w nim, paliło go żywcem. Prawie niewidomy,
mgliście świadom, że świątynia cała drży – że on także drży – przywarł do ściany i zaczął
przesuwać się po omacku od wnęki do wnęki, szukając artefaktu odpowiedzialnego za jego
męczarnie, ziejącego nienawiścią przedmiotu, który pragnął jego śmierci. Gdy wreszcie jego
palce się na nim zacisnęły, miał wrażenie, że cały stanął w płomieniach.
Poprzez szkarłatne opary spojrzał na to, co trzymał w rękach – starożytną piramidę z
czarnego szkła, ozdobioną krwistoczerwonymi symbolami Sithów. Holocron. Wydawał się
żyć w jego dłoniach; pulsował nienawiścią, furią, lękiem i odrazą. Emanował surową siłą,
ożywiony potęgą Ciemnej Strony, jakiej Obi-Wan nigdy wcześniej nie czuł ani nawet sobie
nie wyobrażał. Ten mały przedmiot zawierał w sobie niewiarygodnie wielką i wrogą siłę.
Kości Obi-Wana kruszyły się, zamieniały w popiół. Umierał... umierał... Sithowie
wygrali.
Ostatkiem sił roztrzaskał holocron. Ogień natychmiast zgasł.
Leżąc na plecach na pokrytej mozaiką podłodze, która drżała i wiła się pod nim,
wsłuchiwał się w ciszę w swojej głowie i nie mógł pojąć, co ona oznacza. Popatrzył na
odległy sufit i stwierdził, że kołysze się z boku na bok, tak samo jak ściany. Wsłuchiwał się w
kamienny lament świątyni Sithów.
Gdzieś na zewnątrz ktoś wykrzyczał jego imię raz i drugi.
– Uciekaj, Obi-Wanie, ty stuknięty draniu, to się zaraz zawali!
To był... Bail. Bail Organa. Porządny człowiek jak na polityka.
I nagle przypomniał sobie, po co przyszedł w to straszne miejsce. Szukał drogi do domu.
Musiał znaleźć drogę do domu. Musiał uratować Baila Organę, którego życie było w jego
rękach. Jęcząc i krztusząc się, podźwignął się na kolana i ręce, a w końcu stanął na nogi. Było
w nim teraz tyle bólu, że zrobiło mu się prawie ciemno przed oczami.
Wokół niego cała świątynia dygotała. Biegł, zataczając się, od wnęki do wnęki i
przeszukiwał po omacku kolejne zbiory artefaktów. Księgi, nie. Zwoje, nie. Geody
przyprawiły go o mdłości, ale nic nie wskazywało na to, żeby mogły mu pomóc. Szybciej.
Szybciej. Wszystkie ściany się kiwały. Wnęki wyrzucały swoje skarby, artefakty rozbijały się
na paskudnej mozaice. Znalazł jedną skrytkę z kryształami, przesunął po nich szybko
palcami, ale poczuł tylko zawrót głowy. Tu nie było drogi do domu.
Kolejna wnęka, a w niej pojedynczy kryształ, czerwony i zniszczony. Gdy tylko go
dotknął, aż krzyknął ze wstrętu – ponieważ go rozpoznał. Pamiętał go. Czuł jego echo w
swojej głowie. To właśnie ta rzecz. To okropieństwo rozpoczęło ten koszmar. Dosięgło go z
tej świątyni i opętało. Próbowało zrobić z niego mordercę, zmusiło, żeby rozbił statek. Wciąż
wydzielało smród śmierci, mimo że było zniszczone.
Głos Baila, łączący w sobie gniew i podziw: „Jakąkolwiek władzę mieli nad tobą
Sithowie, ty się spod niej wyzwoliłeś. Tuż przed tym, jak uderzyliśmy o ziemię. Prawie cię to
zabiło, ale się uwolniłeś. Poderwałeś nas do góry i... zrobiłeś coś Mocą”.
Poczuł świeży przypływ sił. Chwycił zniszczony czerwony kryształ i cisnął nim o
podłogę. Pod wpływem uderzenia kryształ rozpadł się na kawałeczki, a Obi-Wan prawie
zapłakał z radości. Nagle ziemia pod jego stopami wybrzuszyła się gwałtownie, jakby z
wściekłości, i stracił równowagę. Upadł na zranione kolano i głośno krzyknął. Jeszcze jeden
potężny wstrząs i kolejne kryształy pospadały, rozbijając się wokół niego jak zgniłe jaja.
Złapał się najbliższej wnęki, żeby nie upaść, żeby móc dalej szukać, a potem spróbować
uciec... w ostatniej chwili. Jego palce zacisnęły się na czymś zimnym, szorstkim i ohydnym...
...i głęboko w jego sponiewieranym umyśle otworzyło się okno. Widział wszystko na
wskroś galaktyki jak przez zatłoczony pokój. Przez ułamek sekundy to było cudowne... a
potem ciemność powaliła go na ziemię.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Upuścił czarno-czerwony kryształ i, plując żółcią, spróbował wstać, żeby kontynuować
swoje poszukiwania, ale podłoga falowała, a sufit zaczął pękać jak kra na rzece w czasie
wielkiej wiosennej odwilży. Gdyby został tu dłużej, Sithowie w końcu dostaliby jego śmierć,
której nie chciał im podarować.
Po raz drugi, jakby to było przeznaczenie, jego palce odnalazły ten potworny przyrząd.
Ciemność znów wrzasnęła, ale tym razem nie puścił. Schował przedmiot pod tunikę i
spróbował wstać, ale musiał się uchylić przed spadającym kawałkiem sufitu, który minął jego
głowę o włos.
W chwiejących się drzwiach pojawił się Bail Organa.
– Obi-Wanie! Wyłaź w tej chwili! – I zaraz jak idiota, zupełnie jak polityk, przekonany,
że prawa natury jego nie dotyczą, wbiegł do konającej świątyni Sithów.
– Czyś ty oszalał? – spytał Obi-Wan, kiedy Bail do niego dopadł. – Sam wyłaź!
– Nie ma za co – wysapał Bail, pomagając mu wstać. – Biegnij albo giń. Twój wybór,
Mistrzu Kenobi, ale musisz wybrać teraz.
Naprawdę, jakie to typowe. Zawsze musiał mieć ostatnie słowo.
Ślizgając się i potykając, popędzili do wyjścia chwiejnym krokiem, z trudem unikając
wielkich, kanciastych kamiennych bloków, którymi obrzucała ich świątynia. Wypadli przez
kołyszące się wściekle drzwi w chwili, kiedy pierwsza z czterech ścian przechyliła się i
wybrzuszyła. Przetoczyli się po falującej ziemi, poderwali się i pobiegli dalej.
Świątynia Sithów zapadła się z ogłuszającym hukiem, z rykiem przywodzącym na myśl
śmierć mrocznej bestii z prastarych legend. Sufit, ściany i przypory rozpadły się na kawałki.
Siła ciężkości przygniotła je do umierającej trawy niczym cios pięści jakiegoś zbira. Obi-Wan
słyszał przekleństwa Baila. Słyszał też własne przekleństwa, kiedy odezwały się wszystkie
jego stłuczenia, skaleczenia i zadrapania. Kiedy poczuł, jak schowany pod tuniką kryształ
wbija mu się w żebro.
Cisza. Błogosławiona cisza. Jedno uderzenie serca. Dwa uderzenia. Trzy uderze...
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
ROZDZIAŁ 22
– Nie!
Leżący bez tchu Bail usłyszał rozdzierający, rozpaczliwy krzyk i jakimś cudem zdołał się
podnieść.
To był Obi-Wan. Zakrwawiony, na wpół ogłuszony, klęcząc, krzyczał z furią na
czerwono-czarny kryształ, który ściskał w prawej dłoni. Ściskał tak mocno, że między
palcami sączyła mu się krew.
Bail miał ochotę samemu krzyczeć, rzucić się znowu na ziemię i walić pięściami w
twardą, nieczułą glebę. Niech to szlag, pomyślał. To jeszcze nie koniec? Dlaczego to się nie
może skończyć?
Ale nie zrobił tego. To by nic nie dało. Stojąc niepewnie na nogach, odwrócił się powoli
w lewo, aż zobaczył twarz Jedi. Była trupio blada, usmarowana ziemią i posiniaczona, a
rozcięcie nad brwią było oblepione żwirem i krwią. Oczy miał błędne, zaczerwienione i
zapadnięte tak głęboko, jak sama śmierć. To była twarz człowieka, który przekroczył granice
swojej wytrzymałości.
– Obi-Wanie? – odezwał się ostrożnie Bail. – Obi-Wanie, co się dzieje?
Obi-Wan odwrócił gwałtownie głowę.
– Odejdź! Cofnij się! Nie wolno ci go dotykać!
Bail zatrzymał się i uniósł ręce jak człowiek wznoszący modły albo jak więzień, który
pokazuje, że jest nieszkodliwy.
– W porządku. Nie dotknę. Co to jest? Czy to nam pomoże wrócić do domu?
Obi-Wan nie odpowiedział, tylko wpatrywał się gniewnie w czerwono-czarny kryształ.
– On ciągle szepce. W mojej głowie. Cały czas to słyszę. Giń, Jedi.
– To się go pozbędziemy, Obi-Wanie, cokolwiek to jest. Rozwalimy to...
– Oszalałeś, Organa? – zawołał Jedi. Och, litości. Mistrz zmienił się w obłąkany wrak
człowieka. – Ten przyrząd nas uratuje! Tylko on może nas uratować! Ale cały czas szepcze,
nie daje mi spokoju!
– Dobrze, Obi-Wanie – odparł ugodowo Bail. – Więc daj to mnie. Mnie nie może
wyrządzić krzywdy, ja tego nie słyszę. Przechowam to, tak jak twój miecz świetlny, i
znajdziemy jakiś sposób, żeby uciszyć to paskudztwo. – Zrobił ostrożny krok naprzód. –
Może tak być?
– Powiedziałem: cofnij się! – krzyknął Obi-Wan i machnął prawą pięścią. Bail poczuł
cios na swojej klatce piersiowej. Poczuł, jak porywa go fala Mocy. Poczuł, jak leci bezradnie
w powietrzu, a potem spada plecami na gruzy świątyni, jakieś trzydzieści kroków dalej. Impet
uderzenia był dużo większy niż wtedy, gdy został wyrzucony z kabiny statku. Wtedy Obi-
Wan starał się opanować swoją skłonność do przemocy.
Ale nie tym razem. Tym razem Jedi ją przyjął.
Uderzenie rozbudziło cały uśpiony ból w ciele Baila. Nie mógł się ruszać, nie mógł
oddychać, nie mógł mówić ani nawet jęczeć. Jego układ nerwowy się wyłączył – miecz
świetlny był dla niego bezużyteczny. Mógł tylko leżeć i czekać.
Obi-Wan mówił, że może się tak zdarzyć, przypominał sobie. Mówił, że może się
zmienić. A ja mu nie wierzyłem. Głupiec ze mnie. Tym razem naprawdę umrę.
Ale Obi-Wan nie zwracał już na niego uwagi. Cały czas klęcząc, przyciskał czerwono-
czarny kryształ do czoła i poruszał ustami. Powtarzał w kółko jedno słowo, nieme i
rozpaczliwe... ale wyglądało na to, że nic się nie dzieje.
– Nie słyszę! – krzyknął teraz. – Przestań do mnie szeptać!
Korzystając z tego, że uwaga Obi-Wana skupiona była na czym innym, Bail spróbował
się ruszyć, ale jego odrętwiałe ciało odmówiło posłuszeństwa. I kiedy już uznał, że naprawdę
może się udusić, jego przepona zadrgała i zaczął oddychać. Charcząc i sapiąc, zgiął ręce i
nogi, przez krótką chwilę zatrwożony, że odniósł jakiś nieodwracalny uraz. Usłyszał stukot i
łoskot gruzów, które zaczęły się osuwać i spadać wokół niego. Żeby nie ryzykować
zmiażdżenia przez purpurowo-czarne bryły, poderwał się, nie zważając na dolegliwości.
A Obi-Wan znów posłał go w powietrze.
Wylądował twardo na boku, na otwartej przestrzeni. Coś sobie naderwał – lewe ramię, i
tak już mocno nadwyrężone – i rozgrzany do białości ból zalał wszystkie podrażnione nerwy i
ścięgna. Zagryzł rozciętą wargę, dławiąc krzyk. Niewyraźnie usłyszał, że Obi-Wan także
krzyczy.
– Cicho! Cicho!
Co on, u diabła, próbował zrobić?
Kto to wie? W końcu postradał zmysły, pomyślał Bail. Może sobie roztrzaskać czaszkę
na kawałki, jeśli o mnie chodzi.
Tyle że w gruncie rzeczy wcale tak nie myślał. To jego pokiereszowane ramię przez
niego przemawiało. A także dni i noce zmęczenia, głodu, pragnienia i strachu. Obi-Wan nie
był wrogiem; został tylko brutalnie zaatakowany przez wroga i jeśli on... jeśli on...
Jak taki Jedi jak Obi-Wan może zwariować? – zastanawiał się. Po tylu latach treningu, po
tym wszystkim, co widział i zrobił? To dobry człowiek. Wspaniały człowiek. Jak to możliwe?
Ciemna Strona. Sithowie.
Nigdy nie sądziłem, że mógłbym kogoś tak bardzo nienawidzić, pomyślał Bail. Tak
bardzo, żeby aż poczuć smak tej nienawiści. Tak bardzo, że mógłbym zabić.
Długi, wąski cień padł mu na twarz. Podniósł wzrok. Zobaczył Obi-Wana, który stał nad
nim jak zjawa z dziewięciu koreliańskich piekieł. Bail sięgnął po miecz świetlny sztywnymi,
niezdarnymi palcami. Nie mógł go odpiąć. Nie mógł znaleźć włącznika. Zresztą nie miał
odwagi go włączyć, dopóki był przypięty do pasa.
To koniec. Naprawdę koniec. Obi-Wan był Jedi i potrafił zabijać gołymi rękami. Bail
przygotował się – Breha, pomyślał – i po raz ostatni czekał, aż spadnie śmiertelny cios.
Obi-Wan uniósł rękę, wciąż ściskając mocno czerwono-czarny kryształ.
– Nie. Nie. Bail. Pomóż mi.
Bail poczuł, że zapiera mu dech. Pomyślał, że to jakieś przedśmiertne delirium.
– Co?
– Pomóż mi – powtórzył Obi-Wan. Z desperacją w głosie. Nagle padł kolanami na
ziemię. Dusił się, klęcząc na suchej trawie. – Kryształ ma właściwości telepatyczne. Może
nawiązać kontakt z Yodą w Świątyni Jedi.
Jedno słowo. Yoda. A więc on wzywał pomocy? Kamieniem? Nigdy nie zrozumiem tych
ludzi, pomyślał Bail. Ich świat jest dla mnie zbyt tajemniczy.
– Nie ro... przepraszam, ja...
Obi-Wan przycisnął palce do twarzy, próbując powstrzymać jakiś wewnętrzny ból.
– Ale nie mogę... się przedrzeć. Szepty Sithów nie ustają.
Zniszczyli świątynię i wszystko, co się w niej znajdowało, poza tym jednym kryształem, i
to wciąż było za mało? Wciąż Sithowie mogli ich zabić?
To było niesprawiedliwe. Niesprawiedliwe.
– Obi-Wanie – powiedział Bail, podnosząc się powoli, i aż wzdrygnął się z bólu. – Nie
wiem, czego się po mnie spodziewasz. Ja nie mam zdolności telepatycznych. Nie potrafię
przekazać swoich myśli za pomocą tego przedmiotu. A jeśli ty nie przestaniesz próbować, to
ci wypali umysł. – Wyciągnął rękę. – Daj to mnie. Mogę wziąć kamień z gruzów świątyni i
rozwalić to na kawałki. Już nigdy nie będziesz musiał słuchać głosu Sithów.
– Nie! – krzyknął Obi-Wan i przycisnął kryształ do piersi jak najdroższy skarb. Jak
własne dziecko. – Może mi się udać, jeśli mi pomożesz.
Poruszając się wciąż powoli, Bail przyjął wygodniejszą pozycję. Czuł się, jakby
negocjował z tykającą bombą.
– Ja? A co ja mogę zrobić? To ty jesteś Jedi, Obi-Wanie. Ja jestem tylko politykiem na
przyczepkę.
Obi-Wan miał rozgorączkowany wzrok.
– Mój miecz świetlny, Bail. Ból oczyszcza mi umysł. Zagłusza Ciemną Stronę. Wąwóz.
Pamiętasz?
Przez chwilę Bail nie mógł zrozumieć, o co chodzi Obi-Wanowi. A potem doznał
olśnienia i poderwał się w mgnieniu oka, nie zważając na zadrapania, siniaki i skaleczenia.
– Nie, Obi-Wanie! Absolutnie nie! Ty naprawdę oszalałeś!
Wciąż na kolanach, Obi-Wan opuścił głowę, aż dotknął podbródkiem klatki piersiowej.
Oddychał, po prostu oddychał, ale trudno było tego słuchać. Potem podniósł wzrok.
– Ty... masz żonę, Bail. Ja jestem Jedi. Nie możemy tu umrzeć.
Bail poczuł, że robi mu się niedobrze, a pusty żołądek wywraca się do góry nogami.
Najpierw zabijanie na stacji kosmicznej, a teraz to? Obi-Wan musiał być obłąkany, żeby to w
ogóle zaproponować.
To się nie dzieje, pomyślał. To nie jest moje życie. Senatorowie z Alderaana... książęta
Alderaana... nie znajdują się w takich sytuacjach.
Tyle że on dzisiaj właśnie się znalazł.
Odwrócił się gwałtownie, wściekły i przerażony.
– Musi być inny sposób.
– Czy proponowałbym to... gdyby był? – spytał Obi-Wan głosem przepełnionym posępną
determinacją.
Breha. Bail powoli odwrócił się z powrotem, zrezygnowany.
– Nie wiem. Nie możesz wymyślić... Obi-Wanie, musi być inne wyjście.
Jakby opadł z resztek sił, Obi-Wan osunął się na ziemię.
– Nie ma.
Bail wpatrywał się w niego, zaciskając i prostując palce. Miał ochotę w coś walnąć. Albo
w kogoś.
– Powiedzmy, że zgodzę się na to... to szaleństwo. Jak miałbym... jak cię zranić mieczem
świetlnym?
Usta Obi-Wana wykrzywił słaby, słabiutki uśmiech.
– Bardzo... ostrożnie, senatorze.
Bail się roześmiał. Nie mógł się powstrzymać. To naprawdę był obłęd. Czysty surrealizm.
– Obi-Wanie... jesteś pewien? Naprawdę pewien?
Obi-Wan pokiwał głową.
Och, litości! Bail odpiął miecz świetlny od pasa. Pasa Obi-Wana. Wpatrywał się w jego
czarno-srebrną elegancję, jakby nigdy wcześniej go nie widział. I w pewnym sensie nie
widział. Przynajmniej nie w taki sposób.
– Ja nawet nie wiem, jak się to włącza.
Obi-Wan wyciągnął rękę.
– Tutaj.
Bail patrzył, jak Jedi zapala broń. Patrzył, jak hipnotyzujące niebieskie ostrze wyłania się
z rękojeści. Dostrzegł obawę... i rezygnację... w zapadniętych oczach Obi-Wana.
Wziął broń z powrotem do ręki, ściskając ją niezdarnie. Dłonie mu się pociły i drżały. W
uszach dudniło mu bicie własnego serca.
– Co teraz?
– Współrzędne – wyszeptał Obi-Wan.
Współrzędne? Ach, oczywiście. Współrzędne planety. Zapisał je na arkuszu flimisplastu,
zanim opuścili statek. Trzymał flimsiplast w plecaku. Akt wiary czy pobożne życzenie? Jedno
i drugie. Ani jedno, ani drugie. Teraz to nie miało żadnego znaczenia.
Poszedł po plecak i wrócił, stąpając ostrożnie. Wolał nie biegać z mieczem świetlnym w
ręku. Obi-Wan wyciągnął się na plecach na martwej trawie. Zigoolańskie słońce, chylące się
ku zachodowi, rzucało nierealne cienie na jego twarz. Ściskając czerwono-czarny kryształ w
lewej dłoni, prawą sięgnął po flimsiplast, a następnie dotknął lekko rany na swoim udzie.
– Tutaj. Nie ma sensu robić... nowych dziur. Nie... dźgaj, tylko przyłóż klingę... do rany.
Nie za mocno. Nie za długo. Nie chcę... stracić nogi. Trochę... za daleko do domu, żeby
skakać na jednej.
On żartował. Jak mógł z tego żartować? To nie było zabawne. To było straszne.
– Chcesz, żebym... żebym cię ostrzegł? Mam policzyć do trzech?
Obi-Wan spojrzał na niego.
– Bail!
No dobrze.
Zrobił to. Elektroniczny, skwierczący odgłos. Obrzydliwy zapach palonej bawełny i
palonej skóry. Obi-Wan otworzył szeroko oczy i wygiął kręgosłup. Przezwyciężył cierpienie i
spróbował wysłać myśli za pomocą kryształu Sithów. Po chwili pokręcił głową.
– Nic z tego. Jeszcze raz.
Och, litości.
Poza granicami Republiki, na planetach pozbawionych kodeksu moralnego, rozumne
istoty torturowały inne rozumne istoty dla władzy lub z chciwości. Ta myśl zawsze napawała
Baila obrzydzeniem i zastanawiał się, jak ktokolwiek mógł być do tego zdolny. Jak
ktokolwiek mógł celowo, z zimną krwią zadawać ból komuś innemu, a nawet czerpać z tego
przyjemność. Lub przeciwnie – nie czuć zupełnie nic.
Miał ochotę wymiotować. Miał ochotę płakać.
Kiedy miecz świetlny oparzył go po raz drugi, oczy Obi-Wana straciły wyraz. U
podstawy gardła pulsowało mu szaleńcze tętno. Jęknął donośnie i ponownie spróbował
nawiązać kontakt ze Świątynią Jedi.
– Nie – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Jeszcze raz.
Bailowi kręciło się w głowie. Zakrył wierzchem dłoni usta. To koniec, pomyślał. To
będzie ostatni raz. Więcej tego nie zrobię.
I żeby mieć pewność, absolutną pewność, wziął głęboki oddech... i docisnął
jasnoniebieskie ostrze.
Głos był tak słaby, że w pierwszej chwili Yoda, pogrążony w głębokiej medytacji,
pomyślał, że tylko go sobie wyobraził. Zdawało mu się, że śni albo daje się zwieść złudnej
nadziei. Czekał już tak długo, bez żadnych efektów, że zaczynał obawiać się najgorszego.
Potem usłyszał głos jeszcze raz. Tym razem był mocniejszy. Ożywiony bólem... i
splamiony ciemnością. Głos Obi-Wana... jego myśli... niewątpliwie. Jednak w jego obecność
w Mocy w jakiś sposób wpleciona była Ciemna Strona. Yoda rzadko przyznawał się do
niepokoju, ale gorzki wpływ Sithów na komunikację pomiędzy nimi był uzasadnionym
powodem do obaw. Echo innego, jadowitego głosu... giń, Jedi, giń, Jedi.
Odpychając od siebie całą wrogość, zszedł głębiej, niż kiedykolwiek do tej pory się
odważył. Otwierał się dotąd, aż był praktycznie bezbronny. Myśli Obi-Wana wniknęły w
niego w postaci rozpaczliwego bełkotu, jakby Mistrz bał się, że nie zdoła utrzymać
połączenia. Zawiłość szczegółów, które przekazywał, była równie niepokojąca, jak jego
strach i smak Ciemnej Strony; telepatia rzadko kiedy była tak precyzyjna. Uczucia,
wrażenia... owszem. Ale dokładne współrzędne galaktyczne? Szczegółowo przedłożona
prośba? Nie, ten komunikat był jakiś... niezdrowy. Dla Jasnej Strony nie do przyjęcia.
Nagle, równie gwałtownie, jak nawiązał kontakt, Obi-Wan zniknął. Nie w śmierci, ale
tak, jakby przepalił się obwód w holoprzekaźniku.
Nie zważając na późną godzinę, Yoda obudził Mace’a Windu.
– Jesteś pewien, że to był Obi-Wan? – spytał Mace, kiedy już wysłuchał go w skupieniu.
Yoda pokiwał głową.
– Tak.
Owinięty w koszulę nocną Mace zsunął się z łóżka i podszedł do okna. Nocne światła
Coruscant tańczyły na jego posępnej twarzy.
– Zrobisz to, o co prosi?
– Wyboru nie mam. Kolejnych Jedi straty ryzykować nie możemy. Śmiertelną pułapką ta
Zigoola jest.
– Tak – przyznał Mace, odwracając się. – Ale przez kogo zastawioną? Przez Dooku? Czy
tego tajemniczego Dartha Sidiousa?
– Kiedy atak na Jedi Sithowie przypuszczają, jedność stanowią oni. Ważne tylko jest, że
nie udało im się.
– Tym razem – odparł Mace.
Wpatrywali się w siebie z dotkliwą świadomością czającej się Ciemnej Strony.
– Dla siebie zachować to powinniśmy – odezwał się wreszcie Yoda. – Dopóki więcej się
nie dowiemy.
Mace pokiwał głową.
– Zgadzam się – westchnął. – Polecisz do niej teraz?
– Tak – powiedział Yoda. – Bowiem czasu do stracenia nie mamy.
Powoli, opornie powracał do świadomości, wiedziony znajomym, natarczywym głosem.
– Obi-Wanie! Obi-Wanie, udało się?
Obi-Wan odchrząknął. Ból w nodze osiągnął koszmarne rozmiary. Był tak przeraźliwy,
tak miażdżący, że właściwie mógł się z tego tylko śmiać.
– Obi-Wanie!
Biedny Bail. Wydawał się dosyć podenerwowany. Obi-Wan z trudem zdławił histerię i
otworzył oczy.
– Tak – powiedział straszliwie zmienionym głosem. – Udało się. Pomoc jest w drodze.
Bail się zakołysał, a potem usiadł gwałtownie.
– Masz. – Niemal rzucił w niego wyłączonym mieczem świetlnym. – Weź to. Zabierz ode
mnie.
Ruch jeszcze bardziej podsycał ból, ale to był jego miecz świetlny. Jedi zacisnął palce na
chłodnej metalowej rękojeści. Poczuł spokój płynący ze świadomości, że znów stał się
kompletny.
Bail wpatrywał się w niego, Twarz miał okropnie wymizerowaną.
– Ile to potrwa, zanim nas uratują?
– Nie wiem. Parę dni.
– Parę dni – powtórzył Bail. – Zapasów nam wystarczy, jeśli będziemy uważać. Ale czy
ty tyle wytrzymasz?
Co za ciekawe pytanie. Szkoda, że jedyną odpowiedzią mogło być kolejne „nie wiem”.
– Być może.
– Być może? – Teraz Bail wydawał się urażony. – Co to, u diabła, znaczy „być może”?
Nie po to przez to wszystko przechodziłem, żeby teraz przyglądać się, jak umierasz, Mistrzu
Jedi. Nigdzie się nie wybierasz, czy to jasne?
Szepczący, drwiący, uporczywy głos Sithów przebijał się nawet przez ten jaskrawy ból.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
– Senatorze Organa, może pan nie mieć na to wpływu.
Bail spojrzał na czerwono-czarny kryształ, leżący na suchej ziemi.
– Jesteś całkowicie pewien, że skontaktowałeś się z Mistrzem Yodą?
– Tak – potwierdził Obi-Wan, przypominając sobie dotyk tej wiekowej,
zdyscyplinowanej, upragnionej inteligencji. Poczuł znów przemożną ulgę.
– W takim razie nie potrzebujemy już tego paskudztwa – powiedział Bail i wziął do ręki
telepatyczne urządzenie Sithów.
Wyczerpany, zbyt słaby, żeby zaprotestować albo go powstrzymać, nawet gdyby chciał,
Obi-Wan patrzył, jak Bail rozbija kryształ Sithów na proch między dwoma głazami ze
zburzonej świątyni.
Szept Sithów ucichł. A chociaż Ciemna Strona wciąż go dławiła, po raz pierwszy od paru
dni... choć wydawało się, że od lat... był sam we własnym umyśle. Ulga, którą odczuł,
doprowadziła go do łez.
– Hej... hej!
Bail, zaalarmowany, kucnął przy nim i położył mu rękę na ramieniu. Ciepła, niezawodna,
niewiarygodna obecność.
Obi-Wan zamrugał, żeby opanować łzy, i spojrzał na senatora z Alderaana. Po raz
pierwszy zrozumiał dokładnie, o co go poprosił. Dostrzegł cenę, jaką Bail musiał zapłacić za
swoją odwagę i przekonania.
Jego twarz musiała zdradzać jakieś ślady tego, co czuł.
– Przestań – powiedział szorstko Bail. – To nieważne. Przeżyliśmy, reszta to drobiazg.
Mniej niż drobiazg. Po prostu jeszcze jedna wojenna historia. Liczy się, że wygraliśmy.
Czy tak smakuje zwycięstwo?
Oby Moc oszczędziła mi takich zwycięstw, pomyślał Obi-Wan.
– Hej – odezwał się znów Bail. – Jak się czujesz, Obi-Wanie? Tak naprawdę?
– Tak naprawdę? – Pod bolącymi kośćmi czuł twardą, zimną zigoolańską ziemię. W jego
sponiewieranym ciele płonął niegasnący ogień. – Tak naprawdę, Bail, boli mnie całkiem
porządnie.
Bail pokręcił głową.
– Tak myślałem.
– Ale to lepsze niż być martwym.
– No właśnie – powiedział łagodnie Bail, a na jego wychudzonej twarzy pojawił się lekki
uśmiech. – Tak, tu się zgodzę. – Uśmiech przygasł. – I żadnych głosów?
– Żadnych.
– Żadnych wizji?
– Żadnych.
– W takim razie zobaczmy, co się da zrobić z tym bólem. Mam leki w apteczce. Tylko się
ze mną nie spieraj, dobrze? Wiem, skąd wziąć miecz świetlny, i nie zawaham się go użyć.
Obi-Wan popatrzył na niego. Cokolwiek by powiedział, zabrzmiałoby banalnie.
Sentymentalnie. Każde jego słowa, tylko by ich wprawiły w zakłopotanie.
– Proszę się nigdzie nie ruszać, Mistrzu Kenobi – polecił Bail i poklepał go po ramieniu.
– Zaraz wracam.
Kiedy senator z Alderaana poszedł po apteczkę, Obi-Wan zamknął oczy. Z wielu
powodów Jedi większą część swojego życia przeżywali samotnie. I z wielu powodów tak
było lepiej. Ale czasami... czasami... mogli zrobić wyjątek. Czasami... nieoczekiwanie...
mogli zyskać nowego przyjaciela.
Najpierw Padme, teraz Bail Organa, pomyślał Obi-Wan. Wygląda na to, że zacząłem
kolekcjonować polityków. Kto by pomyślał? Życie bywa bardzo dziwne.
Ze wszystkich istot, jakich mogłaby się spodziewać w swoim salonie o wpół do czwartej
nad ranem, Mistrz Yoda znajdował się na samym końcu listy.
Padme wpatrywała się w niego oniemiała. Tylko lata doświadczenia w służbie publicznej
pozwoliły jej ukryć niepokój. Czy chodzi o Anakina? – zastanawiała się. Chyba nie. Dlaczego
Yoda miałby przychodzić do mnie w sprawie Anakina? Musi chodzić o Baila i Obi-Wana.
Tak długo nie wracają. O wiele dłużej niż się spodziewałam. Kryła Baila w Komisji
Bezpieczeństwa, ale zaczynały jej się kończyć wymówki. I była coraz bardziej
zaniepokojona...
W końcu przypomniała sobie o dobrych manierach.
– Czy mogę panu zaproponować coś do picia, Mistrzu Yoda? C-3PO...
– Nie, dziękuję – odparł Yoda i ruchem ręki odprawił androida. – Za najście przepraszam,
pani senator, ale w pilnej sprawie przychodzę.
– Domyśliłam się, Mistrzu Yoda, biorąc pod uwagę wczesną porę – powiedziała
ostrożnie. Postawiła nie zadawać żadnych pytań, tylko zaczekać i przekonać się, co sam jej
wyjawi.
– O przysługę prosić panią pragnę, pani senator. Gdyby zgodzić się pani zechciała, Zakon
Jedi dłużnikiem pani byłby.
Podciągnęła lekko szlafrok i usiadła na najbliższym fotelu.
– Nie może być mowy o długach między nami, Mistrzu Yoda. Co mam zrobić?
Yoda wsparł się na gimerowej lasce. Pomyślała, że wygląda na bardzo zmęczonego. Cóż,
w wieku blisko dziewięciuset lat miał chyba prawo.
– Wiadomość otrzymałem od Obi-Wana Kenobiego. Rozbił się on wraz z senatorem
Organą na planecie o nazwie Zigoola.
Z ulgi zakręciło jej się w głowie.
– Nic im nie jest?
– Żyją – wyjaśnił Yoda. – Ale statku nie mają, a wysłać Jedi im na ratunek nie mogę.
Ulga zamieniła się w złe przeczucia.
– Dlatego, że to planeta Sithów?
– Hm – mruknął Yoda, mrużąc oczy. – Poinformowana dobrze pani jest, pani senator.
– W takim razie – powiedziała, nie dając się zbić z tropu – zakładam, że chciałby pan,
żebym po nich poleciała, Mistrzu Yoda?
To wreszcie ujarzmiło jego nieprzejednaną niechęć.
– Tak – przyznał, nagle przybity. – Powód mojej wizyty to jest. Aby o pomoc w tej
delikatnej sprawie panią prosić.
– Oczywiście, że pomogę – odparła. – Zawsze. Jak tylko będę mogła.
Odniosła wrażenie, jakby z ramion Yody spadł jakiś ogromny ciężar.
– Niebezpieczeństwo ze strony Sithów grozić pani nie będzie, pani senator. Opuszczona
planeta to jest, nie licząc Mistrza Kenobiego i senatora Organy.
To dobrze. Miała dość Sithów na resztę życia.
– Jednak – dodał Yoda – oddział klonów z panią wyślę. W Dzikiej Przestrzeni Zigoola
leży. Niebezpieczne to miejsce i daleko od domu.
W Dzikiej Przestrzeni? Niech no tylko Anakin o tym usłyszy. Zrobiła przewrotną minę.
– Na pewno nie bardziej niebezpieczne niż Geonosis, Mistrzu Yoda.
– Samodzielna pani jest, pani senator, o tym wiem dobrze – powiedział surowo Yoda. –
Ale oddział klonów wziąć ze sobą pani musi. Nieuzbrojony pani jacht jest. Ochrony pani
potrzebuje.
Anakin powiedziałby to samo, gdyby tu był. Gdyby poleciała w Dziką Przestrzeń bez
żadnej wojskowej eskorty, byłby wściekły... i martwiłby się o nią jeszcze bardziej, podczas
gdy sam musiał mierzyć się z Separatystami i z Sithami.
Ostatnią rzeczą, której pragnęła, było dokładać mu zmartwień.
– Oczywiście, Mistrzu Yoda – powiedziała i wstała. – „Królewski Jacht” to jeden z
najszybszych statków na Coruscant i jest gotowy do lotu. Przy maksymalnej prędkości klony i
ja będziemy na miejscu, zanim Bail i Mistrz Kenobi się zorientują. Ma pan współrzędne?
Yoda wyjął z kieszeni kryształ danych i podał go jej.
– Naniesiony tutaj najszybszy kurs jest, pani senator. Trzymajcie się go, a kłopotów z
Separatystami unikniecie. Wzorce sygnałów życiowych Mistrza Kenobiego i senatora Organy
także są tu. Łatwo ich znaleźć dzięki temu będzie, myślę. Oddział klonów do pani prywatnego
kosmoportu natychmiast wyślę.
Anakin nie miał zaufania do tego sędziwego Jedi. Padme uważała go za skrytego i
powściągliwego, ale dzięki zmysłowi obserwacyjnemu w jego oczach dostrzegła wielką
troskę. Po tym, co widziała w jaskini na Geonosis, zrozumiała, że Obi-Wan zajmuje
szczególne miejsce w jego sercu... chociaż z całą pewnością nigdy w życiu by tego nie
przyznał. Ach, Jedi i ta ich pogarda dla przywiązania.
– Mistrzu Yoda – powiedziała, biorąc od niego kryształ. – Przywiozę Obi-Wana do domu
całego i zdrowego. Ma pan na to moje słowo.
Ku jej zaskoczeniu Yoda ujął jej dłoń.
– Dziękuję ci, Padme. Wzywaj mnie, jeśli tylko przysługę wyświadczyć ci będę mógł.
Gdyby wiedział, jak strasznie ona i Anakin go okłamują, nie byłby taki wdzięczny. Byłby
wściekły. Zdobyła się jakoś na uśmiech.
– Będę o tym pamiętać, Mistrzu Yoda.
Kiedy wyszedł, poleciła C-3PO poinformować kosmoport, żeby spodziewali się jej i
oddziału klonów, sama zaś wyciągnęła kombinezon lotniczy, spakowała trochę ubrań na
zmianę do jednej torby, a drugą wypchała urzędowymi datapadami, po czym wysłała
wiadomość do swojego biura senackiego, zgłaszając wyjazd w sprawach osobistych.
C-3PO kręcił się niespokojnie przy drzwiach frontowych.
– Och, to brzmi bardzo niebezpiecznie, proszę pani. Mam nadzieję, że nic im się nie stało.
Mam nadzieję, że pani też nic się nie stanie. Dzika Przestrzeń? Cała ta historia wygląda
wielce niepokojąco.
Niewykluczone, że „niepokojąco” to było za mało powiedziane. Obi-Wan, Bail! W co
wyście się wpakowali? – zastanawiała się. Ale nie było sensu denerwować androida
dodatkowo.
– Nic mi nie będzie, C-3PO. Słyszałeś Mistrza Yodę. Żołnierze klony będą mnie
pilnować przez cały czas. – Poklepała go po złocistym ramieniu. – Zajmij się tu wszystkim i
zobaczymy się, jak wrócę. Dobrze?
– O, tak, tak – zapewnił 3PO. – Proszę się o nic nie martwić.
Równie dobrze mógłby jej powiedzieć, żeby nie oddychała.
– Nie będę – odparła, podniosła torby podróżne i skierowała się do turbowindy, która
zwiozła ją do czekającego na parkingu prywatnego śmigacza.
ROZDZIAŁ 23
Zgodnie z obietnicą oddział klonów czekał na nią w porcie kosmicznym, ciężko i
krzepiąco uzbrojony. Pięciu żołnierzy i ich dowódca, niepokojąco jednakowi.
Ale tylko z zewnątrz, przypomniała sobie Padme. W środku każdy jest sobą.
– Pani senator! – przywitał ją dowódca, salutując. Masywny hełm miał wetknięty
zgrabnie pod pachę. – Melduje się kapitan Korbel.
Nie rozpoznała jego odznaki, wiedziała tylko, że nie są z kompanii Anakina, z
nieustraszonego Legionu Pięćset Pierwszego.
– Miło mi pana poznać, kapitanie – odparła. – I bardzo dziękuję za pomoc. Domyślam
się, że zostaliście szczegółowo poinformowani przez Mistrza Yodę?
Korbel pokiwał głową.
– Oczywiście, pani senator. Wszyscy przeszliśmy pełne szkolenie medyczne, więc z tym
nie będzie problemu. Dobrze się zaopiekujemy generałem i senatorem Organą.
Poczuła przypływ adrenaliny.
– Przepraszam... Szkolenie medyczne? Nie... nie rozumiem. To znaczy, że oni są ranni?
– No cóż – powiedział kapitan. Pomimo rygorystycznego szkolenia, jego głębokie czarne
oczy zdradzały niepokój. – Myślałem, że pani także została szczegółowo poinformowana.
– Najwyraźniej nie – stwierdziła. – To jednak nieistotne. Mistrz Yoda był zmęczony i
niewątpliwie zatroskany. – Albo, tak jak mówił Anakin, rzadko zaprzątał sobie głowę takimi
błahostkami jak uczucia. – Wejdźmy na pokład, dobrze? Wygląda na to, że nie mamy czasu
do stracenia.
– Tak jest – odparł Korbel i przywołał swoich ludzi ruchem głowy.
Dziękuję bardzo, Yodo, pomyślała Padme, kierując się w stronę swojego eleganckiego,
szybkiego statku. Miejmy nadzieję, że nie będzie więcej niespodzianek.
Zaniepokojona troską, którą widziała w oczach Yody, i zatrwożona tym, co powiedział jej
kapitan Korbel, przeszła w prędkość nadświetlną, gdy tylko oddalili się od Coruscant. Jacht
zaczął błyskawicznie połykać parseki między domem a Zigoolą. Gdyby leciała w celu innym
niż misja ratunkowa, pewnie byłaby mile podniecona perspektywą opuszczenia Republiki,
pozostawienia za sobą Zewnętrznych Rubieży i zanurzenia się w nieznanej, egzotycznej
Dzikiej Przestrzeni. Nawet jeśli celem podróży byłaby planeta Sithów. Teraz zamiast
podniecenia czuła tylko lęk. Bail i Obi-Wan są ranni?
Cokolwiek się stało, musiało to być coś złego.
Kapitan Korbel i jego ludzie zachowywali uprzejmy, profesjonalny dystans. Zajmowali
się sobą, i nią także, z podziwu godną sprawnością. Korbel skomplementował punkt
medyczny jachtu, co wzmogło jeszcze niepokój Padme.
Dla zabicia czasu, a także dlatego, że nie chciała narobić sobie zaległości, zatopiła się w
aktach senackich, które zabrała ze sobą. Wytyczony przez Jedi kurs był bez zarzutu. Nie
napotkali najmniejszych problemów – żadnych Separatystów, żadnych piratów, nic, co
mogłoby ich spowolnić.
Kiedy komputer nawigacyjny oznajmił wreszcie, że dotarli do Zigooli, i Padme
wyprowadziła statek z nadprzestrzeni, ledwie rzuciła okiem na planetę i szalejące nad nią
tumany mgły. Nie czuła żadnego podniecenia egzotyką miejsca, jedynie przemożny
wewnętrzny przymus, żeby ich znaleźć, znaleźć, znaleźć.
Kapitan Korbel przyszedł do kabiny.
– Rozumiem, że Mistrz Yoda dał pani biosygnały generała Kenobiego i senatora Organy?
– Zgadza się – potwierdziła.
– Chce pani, żebym ich poszukał w tym czasie, kiedy pani pilotuje tę ślicznotkę?
Kapitan Korbel miał ujmujący uśmiech.
– Dziękuję, kapitanie – powiedziała, również się uśmiechając. – Będę zobowiązana. –
Poklepała konsoletę sterowniczą. – Rzeczywiście jest śliczna, prawda?
Korbel pokiwał głową.
– Najładniejszy statek, jakim latałem w całym swoim życiu, pani senator.
Ile to było? Dziewięć lat? Dziesięć? Wskazała na jeden z pozostałych foteli w kabinie.
– Tu jest konsoleta sensorów, kapitanie. Biosygnały są już wprowadzone.
– Doskonale, pani senator.
Kiedy ustawiła jacht na orbicie geosynchronicznej, Korbel usiadł i uruchomił różne
czujniki. Wkrótce wpadli na trop poszukiwanych.
– Na nocnej półkuli – poinformował kapitan. – Są sami. Cała ta przeklęta planeta jest
praktycznie pusta.
Nie mogła być całkiem pusta, skoro Bail i Obi-Wan zostali ranni. Padme jednak nie
wypowiedziała tej myśli na głos, tylko skoordynowała komputer nawigacyjny z odczytami
bioskanerów i wprowadziła jacht w łagodny lot nurkowy w kierunku bezsłonecznej
powierzchni planety. To, że znajdowali się po nocnej stronie Zigooli, nie miało znaczenia;
potężne reflektory jachtu mogły zamienić noc w dzień.
– Wrócę do moich ludzi – powiedział Korbel – jeśli nie ma tu dla mnie nic do roboty.
– Nie, nie, proszę iść – odparła z roztargnieniem, wypatrując przez iluminator, chora z
niepokoju.
– Kiedy wylądujemy – dodał Korbel – powinniśmy zrobić rekonesans, zanim pani
wysiądzie.
Spojrzała na niego.
– Przecież mówił pan, że są...
– Lepiej dmuchać na zimne, pani senator – stwierdził Korbel, wzruszając ramionami. –
Mamy obowiązek panią chronić. Zdaję sobie sprawę z pani kompetencji, ale byłbym
wdzięczny, gdyby zechciała się pani dostosować.
Innymi słowy Yoda ostrzegł ich, że ona nie lubi, jak robi się wokół niej zamieszanie. Ale
Korbel był dobrym człowiekiem. Polubiła go, a on wykonywał tylko swoje zadania. Zdławiła
więc irytację i skinęła głową.
– Oczywiście.
– Dziękuję, pani senator – powiedział Korbel, wychodząc, a Padme zaczęła
przygotowywać swój śliczny statek do lądowania.
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła w świetle reflektorów, była ogromna sterta gruzów.
Świeżych gruzów, sądząc po ich wyglądzie – kamienie nie zdradzały oznak zwietrzenia.
Chłopcy, chłopcy, pomyślała, co wyście nabroili?
Jacht usiadł elegancko na jałowym płaskowyżu. Padme opuściła rampę i wybiegła z
kabiny w stronę włazu wyjściowego, ale zaraz się cofnęła i pozwoliła Korbelowi i jego
ludziom przeprowadzić rekonesans najbliższej okolicy. Zastosowała się do zaleceń kapitana,
żeby pozostać poza zasięgiem wzroku i strzału, dopóki nie da jej sygnału, że droga wolna.
Nie trwało to długo.
– W porządku, pani senator! – zawołał Korbel. – Może pani wyjść.
Wreszcie. Doskoczyła do rampy... i zatrzymała się przy włazie. Bail stał na dole, czekając
na nią. Wyglądał... strasznie.
– Senator Amidalo – przywitał ją i ukłonił się niezdarnie. Kontrast tej wyszukanej
galanterii z jego doprawdy zbójeckim wyglądem... brudem, zarostem, zaschniętą krwią,
skaleczeniami, siniakami, łachmanami i... och, jak on wychudł... to wszystko odebrało jej na
moment dech.
Oczy miał bardzo błyszczące.
Powoli, bardzo ostrożnie zeszła po rampie. Miała ochotę podbiec i objąć go, ale wydawał
się taki kruchy... bała się, żeby go nie połamać. Poza tym Korbel i jego ludzie stali obok w
pogotowiu, więc Padme przypomniała sobie nagle o swojej senatorskiej godności. Podeszła
do niego, zatrzymała się i uśmiechnęła niepewnie.
– Senatorze Organa – powiedziała niepewnym głosem. – Rozumiem, że potrzebuje pan
podwózki.
Bail się roześmiał, ale głos mu się nagle załamał. Spuścił wzrok, ciężko dysząc.
– Pod warunkiem że leci pani w moją stronę – odparł po długiej chwili milczenia i
spojrzał na nią. – Nie chciałbym sprawiać kłopotu.
Jej oczy płonęły.
– Żaden kłopot. Może być niewielka opłata... – Nagle przerwała. – Och, Bail...
Do diabła z godnością. Przecież on miał żonę, a ona męża. Przytulili się jak brat i siostra.
Czuła ostre łopatki Baila pod swoimi dłońmi.
– Przepraszam – wymamrotał. – Śmierdzę.
Rzeczywiście, śmierdział. Ale nie miało to najmniejszego znaczenia.
– Ale żyjesz. – W końcu wypuściła go z ramion i odsunęła się. – Gdzie Obi-Wan?
Uśmiech w jego oczach przygasł.
– Cóż... – Ruchem głowy wskazał na rumowisko. – Tam. Mistrz Kenobi stał się ostatnio
obibokiem.
O nie. O nie.
– Trzeba będzie go zanieść na jacht – powiedział łagodnie Bail. – Nie jest z nim...
najlepiej, obawiam się.
– Kapitanie – zwróciła się Padme do Korbela. – Za chwilę będę was potrzebowała, ale na
razie zostańcie na miejscu.
– Tak jest – odparł. – Proszę dać znać, kiedy będzie pani gotowa.
Bail zaprowadził ją do ruin zburzonej budowli, gdzie Obi-Wan siedział na kamiennym
siedzisku, owinięty wystrzępionym kocem termicznym, skąpany w blasku reflektorów jachtu.
Jeśli Bail wyglądał strasznie... jeśli Bail był chudy i kruchy...
Dla tego człowieka... w tym momencie... miała jedynie łzy.
– Padme – odezwał się Obi-Wan. Głos miał tak samo zmieniony jak wygląd. – Znowu
przybywasz z odsieczą. – Uśmiechnął się, a ona poczuła, jak pęka jej serce. – Miło cię
widzieć, pani senator.
Nie potrafiła wydobyć z siebie słowa. Ledwo mogła oddychać.
– Ty... ty... głupi, bezmyślny Jedi – wykrztusiła, kiedy w końcu odzyskała pewność
siebie. Podeszła do niego i przykucnęła. – Anakin będzie na ciebie wściekły! – Opuściła
głowę, przegrywając swoją prywatną bitwę.
– Już dobrze – powiedział łagodnie i poklepał ją niezdarnie po ramieniu. – Nie ma się co
denerwować. Nie jest wcale tak najgorzej.
Podniosła się i cofnęła, przesuwając ręką po twarzy.
– Nie tak najgorzej? – powiedziała surowo. – Zacznijmy może od tego najbardziej
oczywistego. Co ci się stało w nogę?
Jego prawa noga była wyprostowana i owinięta na wysokości uda prymitywnym
bandażem, wykonanym z oderwanych kawałków tuniki. Rana była niewątpliwie ciężka. Obi-
Wan nie odpowiedział, więc Padme odwróciła się w stronę Baila... i dostrzegła, jak
wymieniają między sobą dziwne, ukradkowe spojrzenia.
Potem Obi-Wan westchnął.
– To nic. Naprawdę. Niefortunny wypadek z mieczem świetlnym.
– Niefortunny... – Wpatrywała się w niego w osłupieniu. – Co takiego? Znowu?
– Hej – wtrącił Bail i położył jej rękę na ramieniu. To wyglądało jak... ostrzeżenie. – Nie
chcę być nachalny, ale naprawdę dobrze by było wynieść się już z tej skały. Rozumiem, że
możemy... no wiesz... lecieć?
Coś się za tym kryło. Na pewno. W powietrzu czuć było tajemnicę, ale to nie czas ani
miejsce na dociekanie prawdy. Przynajmniej póki Obi-Wan był w takim stanie.
– Oczywiście – odparła i się odwróciła. – Obi-Wanie, ucieszy cię zapewne wiadomość, że
Mistrz Yoda osobiście wybrał tych żołnierzy. Wszyscy są medykami. Będziesz miał dobrą
opiekę, obiecuję.
Kapitan Korbel i jeden z jego ludzi zanieśli Obi-Wana na jacht z ostrożną delikatnością,
która ją zaskoczyła. Ona i Bail podążyli za nimi.
– Dziękujemy, kapitanie – powiedział Bail, kiedy Obi-Wan został umieszczony w
doskonale wyposażonym punkcie medycznym. – Zostawcie nas na chwilę. Potem będzie
należał do was.
Korbel skinął głową.
– Tak jest.
– Zabiorę nas stąd – mruknęła Padme, kiedy kapitan wrócił do przedziału pasażerskiego i
swoich ludzi. Dotknęła delikatnie policzka Obi-Wana. – Nie martw się. Wkrótce będziemy w
domu.
Potem zostawiła go z Bailem, poszła do kabiny i rzeczywiście odlecieli z Zigooli.
Wreszcie. Pieprzyć Sithów i ich plugawe sprawki.
Wstukała z opętańczą szybkością kurs powrotny na Coruscant, wprowadziła jacht w
nadprzestrzeń i zostawiła go samemu sobie, a sama wróciła do swoich ocalonych pasażerów.
Ściszone głosy w punkcie medycznym zatrzymały ją na korytarzu.
– I jak? – usłyszała głos Baila. – Wraca?
Długa chwila milczenia, a potem:
– Tak – odparł Obi-Wan.
Padme poczuła nowy przypływ ulgi. Wyglądał tak strasznie, jakby nigdy więcej nie miał
się odezwać. Bardzo chciała się dowiedzieć, o czym rozmawiali.
– Widzisz? – wytknął mu Bail. – Mówiłem ci, że Sithowie nie powstrzymają cię od bycia
Jedi. W każdym razie nie na zawsze.
– Tak, mówiłeś – przyznał Obi-Wan. Padme była zaszokowana, słysząc, jak łamie mu się
głos. Było w nim tyle emocji. Nigdy się tak nie zachowywał. Nie Obi-Wan.
– Potrzebujesz opieki medycznej, Obi-Wanie – stwierdził po chwili Bail. On też wydawał
się oszołomiony. – Słyszałeś Padme. Yoda sam wybrał tych medyków. To jak, będziesz robił
sceny czy pozwolisz im wykonywać swoją pracę?
Rozległ się okropny, rzężący kaszel Obi-Wana.
– Czy ktoś już panu mówił, senatorze, że jest pan dosyć irytujący?
– Prawdę mówiąc, tak, Mistrzu Jedi – odparował Bail. – Ale z pewnością rzadziej, niż
tobie mówiono, że jesteś jak wrzód na tyłku.
W ich głosach było tyle czułości, że Padme ścisnęło w gardle. Nigdy nie sądziła, że
kiedyś usłyszy, jak Bail i Obi-Wan rozmawiają w ten sposób – jak przyjaciele. Jak ludzie,
którzy znają się od lat. Co im się przydarzyło na tej Zigooli? Koniecznie chciała się tego
dowiedzieć.
– Chcesz środek przeciwbólowy? – spytał Bail.
– Myślę, że tak – odparł Obi-Wan.
Bail parsknął.
– Mądry facet. Pójdę po kapitana Korbela. – Po chwili wyszedł na korytarz, zobaczył ją i
się zatrzymał. – Padme.
Przyłapana na podsłuchiwaniu, uniosła podbródek.
– Nie tylko Obi-Wan potrzebuje pierwszej pomocy. Mamy sześciu medyków na
pokładzie. Jeden jest dla ciebie.
Bail pokiwał głową.
– Brzmi nieźle, ale wolałbym najpierw trochę spokoju. Myślisz, że możemy po prostu
posiedzieć?
Jego oczy miały dziwny wyraz – przyćmione czymś, co Padme uznała za cień
straszliwych wspomnień. No i wyglądał, jakby miał zaraz upaść.
– Oczywiście – powiedziała łagodnie. – A gdybyś chciał pogadać... jestem do dyspozycji.
Pokręcił głową.
– Nie teraz. Może później.
Prędzej czy później musieli o tym porozmawiać. Choćby ze względów bezpieczeństwa.
Cóż, mogła zaczekać. Była dobra w czekaniu.
Poklepała go po ramieniu.
– W każdej chwili... przyjacielu.
Yoda zastał Obi-Wana w arboretum Świątyni. Mistrz siedział ze skrzyżowanymi nogami i
z zamkniętymi oczami pod wodospadem. Był ubrany... i całkowicie suchy.
Nie minął jeszcze tydzień, odkąd senator Amidala przywiozła go z Zigooli. Większość
tego czasu spędził w głębokim, uzdrawiającym transie. Poprzedniego dnia Vokara Che
pozwoliła mu opuścić Sale Uzdrawiania, ale zakazała wychodzenia poza teren Świątyni pod
groźbą jej najwyższego niezadowolenia.
Ostrzeżenie było równie skuteczne, co geonosjańskie pole siłowe.
Wyczuwając obecność Yody, Obi-Wan otworzył oczy, uśmiechnął się i wyszedł spod
wodospadu. Ruchem dłoni spowodował, że woda popłynęła znów swobodnie, po czym się
ukłonił.
– Mistrzu Yoda.
– Mistrzu Kenobi – odparł Yoda. – Usiądź.
Obi-Wan opadł na chłodną trawę. Jedynie lekka ociężałość w jego ruchach zdradzała, że
nie jest jeszcze do końca sobą. To i fakt, że na razie nie odzyskał wagi, którą stracił podczas
walki z Sithami.
Opierając się swobodnie na gimerowej laseczce, Yoda zaczerpnął głęboko aromatycznego
powietrza arboretum. Zastanowił się nad wodospadem, postanowił jednak nie pytać.
– Z niecierpliwością Rada oczekuje, Obi-Wanie, na twoją relację z tego, co na Zigooli się
wydarzyło – powiedział. – Gotów o tym opowiedzieć jesteś?
Wyraz twarzy Obi-Wana się nie zmienił, ale w jego spojrzeniu pojawił się ledwo
dostrzegalny cień.
– Myślę, że tak, Mistrzu Yoda.
– Twierdząca odpowiedź to nie jest.
– Wybacz, Mistrzu. To jedyna odpowiedź, jakiej mogę ci udzielić.
Yoda westchnął.
– Wzburzony jesteś, Obi-Wanie. Rozumiem to. Czasu potrzebujesz i czas dostaniesz.
Obi-Wan zerwał źdźbło trawy i zaczął mu się przyglądać z posępną miną. Przejechał
końcem palca po zielononiebieskiej łodyżce i nagle przeszedł go dreszcz.
– Wiesz, Mistrzu Yoda – powiedział bardzo cicho – w tym jednym źdźble trawy jest
więcej Jasnej Strony, niż czułem w całym moim ciele, kiedy byłem na Zigooli. Nigdy nie
czułem się tak... – wypuścił bardzo powoli powietrze – ...pusty, samotny i osierocony. To
było gorsze niż wszystkie te śmierci, które tyle razy przeżywałem na nowo, tak jakby każdy
raz był pierwszy. – Wypuścił źdźbło z palców i omiótł wzrokiem arboretum. – Pustka to jest
to, co czeka Republikę, jeśli przegramy tę wojnę z Sithami. Byłaby to tragiczna sytuacja. I
musimy jej uniknąć za wszelką cenę.
Yoda poczuł w Mocy echa wspomnień Obi-Wana. Odebrał dotyk upiornej pustki i
gorzkie ukłucie zimna.
– Zgadzam z tobą się, ale rozpamiętywać tego doświadczenia nie możesz, Obi-Wanie.
Przeżyłeś to. Nauczyłeś dużo się.
Obi-Wan pokiwał głową.
– To prawda. I nie będę rozpamiętywał, obiecuję.
– Powiedzieć mi możesz, jaka rzecz najważniejsza jest, której się nauczyłeś?
– Że jestem Jedi – odparł po prostu Obi-Wan po długiej chwili milczenia. Po prostu i z
wielką radością. – I zawsze nim będę.
Yoda się uśmiechnął i westchnął ponownie.
– Wielka szkoda, że artefakty, które w świątyni Sithów odkryłeś, zniszczone
bezpowrotnie zostały.
Obi-Wan pokręcił głową.
– To była trucizna, Mistrzu. Wszystko przesiąknięte Ciemną Stroną. Myślę, że nawet ty
nie mógłbyś ich bezpiecznie dotknąć.
Yoda popatrzył na niego z uwagą.
– Doprawdy?
– Doprawdy – potwierdził Obi-Wan, wytrzymując jego surowe spojrzenie.
– Hm... – Yoda wbił czubek gimerowej laski w ziemię, patrząc, jak miękka gleba ustępuje
pod jego naporem. Uśmiechnął się chłodno. – Stracone dla nas artefakty są, to prawda. Ale
dla Sithów także. Zwycięstwo jest to. – Podniósł wzrok. – A co z tym senatorem z Alderaana,
Bailem Organą? Zawierzyć mu możemy, Obi-Wanie, że naszych tajemnic dochowa?
Po raz pierwszy od swojego powrotu do Świątyni Obi-Wan uśmiechnął się swobodnym,
szczerym uśmiechem.
– O tak, Mistrzu Yoda. Możemy zawierzyć Bailowi nasze życie.
– Cieszy mnie to – powiedział Yoda. – Teraz zostawię cię. Odpoczywaj, Obi-Wanie. Siły
odzyskać musisz. Potrzebny w tej wojnie przeciwko Sithom nam jesteś.
Obi-Wan skinął głową.
– Tak jest, Mistrzu.
Yoda zatrzymał się przy drzwiach arboretum i obejrzał się za siebie. Obi-Wan wrócił na
swoje miejsce pod wodospadem. Wyglądał na szczęśliwego. Pomimo własnego brzemienia
trosk i sekretów Yoda znów się uśmiechnął, tym razem ciepło... i zostawił go, pochłoniętego
swoją zabawą.
Chociaż wiedziała, że Anakin wymaga natychmiastowego przekazywania wiadomości,
Ahsoka odczekała chwilę... tylko chwilę, no dobrze, kilka chwil... stojąc w drzwiach hangaru
9C, w stoczni na Allanteen VI. Chciała trochę popatrzeć, jak Anakin wykonuje swoje
wspomagane Mocą ćwiczenia gimnastyczne. Bosy, ubrany tylko w spodnie, wykorzystywał w
pełni całą przestrzeń pustego hangaru. Bez żadnego wysiłku, w idealnej harmonii z Mocą,
zrobił – bezbłędnie i bardzo szybko – siedemdziesiąt pięć salt w tył z podwójnym obrotem.
Sama policzyła.
A kończąc ostatnie salto z równym, niezakłóconym oddechem, przeszedł błyskawicznie
w stójkę na jednej ręce... wspartej na czterech szeroko rozstawionych palcach i kciuku.
– O co chodzi, Ahsoko? – spytał z zamkniętymi oczami.
Z Rycerzykiem nie dało się bawić w chowanego.
– Holowiadomość z Coruscant, Mistrzu.
W jednej chwili znalazł się na nogach tuż przed nią. To był jeden z tych momentów –
tych króciutkich momentów – kiedy nie mogła się połapać, w jaki sposób mu się to udało.
– Obi-Wan?
Kiwnęła głową.
– Tak. Obi-Wan.
Wychodząc, rzucił jej chłodne spojrzenie.
– Nigdy nie każ mu czekać.
Idąc za nim szybkim krokiem, Ahsoka odchrząknęła.
– Eee... Rycerzyku?
Zwolnił. Odwrócił się. Chłód zamienił się w czujność. Zaczynał ją poznawać.
– Co?
– Chyba wygląda trochę... no, nie najlepiej.
I nagle musiała biec, żeby za nim nadążyć.
Odebrał połączenie w biurze głównego projektanta, bezceremonialnie wyrzucając samego
projektanta, jego asystenta i dwóch innych pracowników stoczni. Zdążyli już go trochę
poznać, więc nikt nic nie powiedział. Po prostu wyszli.
Ahsoka usiadła w kącie i nadstawiła uszu.
– Obi-Wanie – powiedział Anakin do siedzącego na przekaźniku hologramu. – Wybacz.
Trenowałem.
Hologram Mistrza Obi-Wana zlustrował Anakina od stóp do głów.
– Tak, widzę.
Anakin zignorował ten delikatny sarkazm.
– A więc wróciłeś ze swojej misji. Wreszcie. Jak poszło?
– Bez większych przygód, dziękuję – odparł wymijająco Mistrz Obi-Wan. – Mam dla
ciebie nowe zadanie.
Anakin założył ręce na piersi.
– Tak? To świetnie. Obi-Wanie, co się stało?
– Och, to zbyt nużące, żeby wchodzić w szczegóły – oznajmił Mistrz Obi-Wan. – Jak
sobie radzi twoja uczennica?
Ahsoka się nachmurzyła. Brali ją za idiotkę, czy co? Jak nie chcieli rozmawiać o misji
przy padawanie, to mogli po prostu powiedzieć. Przecież by się nie rozbeczała.
– W porządku. Mistrzu, nie wyglądasz dobrze.
– Wydaje ci się, Anakinie. Chcesz posłuchać o swojej misji?
– Tak – odparł Anakin i wywrócił oczami. – Ale jeśli myślisz, że ta rozmowa jest
skończona, to się mylisz. Więc co to za misja?
– Właśnie dostaliśmy nowy meldunek. Separatyści założyli tajną stację nasłuchową. To
może tłumaczyć, w jaki sposób Grievous rozbił grupę szturmową z Falleen.
– Wiadomo, gdzie ta stacja może się znajdować?
– Nie. To by wyjaśniało słowo „tajna” w określeniu „tajna stacja nasłuchowa”, Anakinie
– zauważył uszczypliwie Mistrz Obi-Wan.
– Ha, ha – prychnął Anakin, ale uśmiechnął się, chociaż w jego oczach wciąż krył się
niepokój. – Więc to ja mam znaleźć tę wtyczkę Grievousa. Mam wziąć „Zmierzch”? I
kapitana Reksa?
– Tak. Zarejestrowaliśmy także jakieś częściowo zniekształcone rozmowy, które prześlę
ci na mostek. To powinno dać jakiś punkt zaczepienia.
– Dziękuję, Mistrzu – odparł Anakin. – Eee... rozumiem, że ty do nas nie dołączysz?
Mistrz Obi-Wan pokręcił głową.
– Nie. Obawiam się, że czeka mnie obszerne sprawozdanie z mojej misji. Może
następnym razem. Ale życzę ci udanych łowów, Anakinie. Znajdź tę stację. W przeciwnym
razie nasza sytuacja może się wkrótce zrobić nieciekawa.
Połączenie się zakończyło.
Ahsoka czekała, ale Anakin się nie ruszał. Wpatrywał się cały czas w pusty przekaźnik.
– Obszerne sprawozdanie, ty stary dewbacku – mruknął. – Znowu jesteś
rekonwalescentem, Obi-Wanie. Coś ty narobił?
Ahsoka podeszła do niego.
– Pewnie ci powie, jak mnie nie będzie w pobliżu – stwierdziła. – Rycerzyku, mogę iść
poszukać Reksa? Powiem mu, że mamy misję.
Anakin pokiwał głową, nie słuchając jej zbyt uważnie.
– Tak. Jasne.
– Dzięki – odparła, wychodząc, ale zatrzymała się w drzwiach i obejrzała. Znała go już
wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że jest naprawdę zaniepokojony. – Hej, Rycerzyku. Nie
wyglądał aż tak źle. Założę się, że to nic poważnego.
Anakin rzucił jej zaskoczone spojrzenie, zaraz potem wymuszony uśmiech.
– Tak. Pewnie tak. Idź powiedzieć Reksowi, że przyjdę niedługo przekazać mu instrukcje.
Dobra?
– Dobra – powiedziała i pobiegła poszukać ich oddziału klonów. Z radości sama zrobiła
kilka salt. Kolejna misja. Koniec nudy w stoczni. Tak! Życie wreszcie zaczynało wyglądać
lepiej.
Kiedy Palpatine zobaczył Baila Organę w hałaśliwym senackim bufecie, pochłoniętego
rozmową z Padme i niezdarnym gungańskim gamoniem Jar Jar Binksem, doznał
autentycznego, fizycznego szoku.
Organa żył? Był tutaj? Na Coruscant? To oznaczało, że Kenobi także żyje. Gdyby zginął,
a Organa przeżył i o tym opowiedział, Jedi na pewno by o tym coś wspomnieli. Gdyby
Kenobi zginął, Padme i Organa nie śmialiby się tak wesoło.
Kiedy Organa wrócił na Coruscant? I dlaczego Mas Amedda nie odnotował tego faktu?
Czy to kolejny urzędnik, którego trzeba będzie wymienić?
Niedawna przedłużająca się nieobecność znanego senatora z Alderaana nie przeszła bez
echa. Krążyły różne plotki. Palpatine już zamierzał wyrazić troskę i zarządzić dyskretne
dochodzenie, które miało ujawnić prawdę o tragicznej śmierci Baila. I równie tragicznej
śmierci wielkiego bohatera Jedi.
A teraz okazało się, że wcale nie zginęli.
Co za... rozczarowanie.
Chociaż, kiedy przyjrzał się bliżej... Organa wyglądał na nieco sponiewieranego. Coś
więc musiało się wydarzyć. Może Kenobi też był nieco sponiewierany. Przy odrobinie
szczęścia może nawet bardzo sponiewierany. Trzeba będzie spytać Yodę.
Ale sponiewieranie to było za mało. Chciał ich śmierci.
Zdawał sobie sprawę z gniewu, który w nim kipiał. Dotąd nie zawracał sobie głowy
obserwacją zigoolańskiego gambitu. Zakładał... a raczej przyjął... że Dooku będzie śledził
rozwój wydarzeń. To jego rola. Jego zadanie. Od tego właśnie był ten jego starzejący się
uczeń.
Od doglądania spraw Palpatine’a.
Czy to oznaczało, że Zigoola jest zagrożona? Albo, co gorsza, że jej skarby zostały
zniszczone? Bezcenne artefakty Sithów, gromadzone przez stulecia!
Jeśli to prawda... jeśli to prawda...
Z najwyższym wysiłkiem Palpatine zdusił w sobie gniew i zmienił go w uprzejmą
serdeczność. Złagodził wyraz twarzy, przybierając maskę dobrotliwej życzliwości, i ruszył
przez salę, żeby nawiązać z Padme, Bailem i, jeśli było trzeba, z tym nieszczęsnym Jar Jar
Binksem staroświecką, erudycyjną rozmówkę, jedną z tych, które zjednywały mu tylu
przyjaciół.
A kiedy się z nimi witał... kiedy siadał obok nich... kiedy pytał, jak im mija dzień... pod
maską uprzejmości kłębiły się mroczne myśli Dartha Sidiousa.
To tylko drobne niepowodzenie, wmawiał sobie. Zaledwie zmarszczka na gładkiej tafli
jeziora. Mam wiele innych artefaktów do dyspozycji. No i wciąż mam Anakina. A on ma
Padme. Wojna staje się coraz ostrzejsza. Kenobi służy na linii frontu, może więc zginąć w
każdej chwili. Organę łatwo będzie powstrzymać, a jeśli chodzi o Dooku... cóż, zajmę się
nim, kiedy nadejdzie pora.
Ta Republika upadnie. Tak jak przewidziałem.
PODZIĘKOWANIA
Wyrazy wdzięczności dla:
George’a Lucasa, który dosłownie wpłynął na bieg mojego życia w dniu premiery
Gwiezdnych Wojen w 1977 roku.
Shelly Shapiro za ofiarowanie mi tej wyjątkowej szansy.
Sue Rostoni za jej wspaniałe wsparcie i zachętę.
Karen Traviss, która pilnowała, żebym się nie wyłożyła. Dajesz czadu, dziewczyno.
Jasona Frya o sokolim wzroku.
Moich przyjaciół i rodziny, którzy dopingowali mnie z boku i zgodzili się, że to
rzeczywiście jest Supersprawa.
Fanów, którzy sprawiają że ta odległa galaktyka tętni życiem od ponad trzydziestu lat.
Nie zawsze się zgadzamy, ale wiemy, co kochamy.