141
Peter Schweighoffer, Craig Carey 1 Opowieści z Nowej Republiki 2 OPOWIEŚCI Z NOWEJ REPUBLIKI POD REDAKCJĄ PETERA SCHWEIGHOFERA I CRAIGA CAREYA Przekład MACIEJ SZYMAŃSKI

51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

  • Upload
    mateusz

  • View
    27

  • Download
    11

Embed Size (px)

Citation preview

Page 1: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 1

Opowieści z Nowej Republiki 2

OPOWIEŚCI

Z NOWEJ REPUBLIKI

POD REDAKCJĄ PETERA SCHWEIGHOFERA

I CRAIGA CAREYA

Przekład MACIEJ SZYMAŃSKI

Page 2: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 3

Tytuł oryginału TALES FROM THE NEW REPUBLIC

Redaktor serii ZBIGNIEW FONIOK

Redakcja stylistyczna MAGDALENA STACHOWICZ

Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI

Korekta BARBARA CYWIŃSKA

ANNA KAZIMIEROWICZ

Ilustracja na okładce PAUL YOULL

Skład WYDAWNICTWO AMBER

Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu http://www.amber.sm.pl

http://www.wydawnictwoamber.pl

Copyright © 1999 by Lucasfilm, Ltd. & TM. Ali rights reserved. Used under authorization.

Published originally under the title Tales from the New Republic by Bantam Books

Opowieści z Nowej Republiki 4

SPIS TREŚCI

WSTĘP ...................................................................................................................6

INTERLUDIUM NA DARKKNELL........................... ........................................8

Timothy Zahn ...................................................................................................8

INTERLUDIUM NA DARKKNELL........................... ......................................21

Michael A. Stackpole .....................................................................................21

INTERLUDIUM NA DARKKNELL........................... ......................................34

Michael A. Stackpole .....................................................................................34

INTERLUDIUM NA DARKKNELL........................... ......................................44

Timothy Zahn .................................................................................................44

INTERLUDIUM NA DARKKNELL........................... ......................................64

Michael A. Stackpole .....................................................................................64

PASJANS WEDŁUG JADE ...............................................................................66

Timothy Zahn .................................................................................................66

W CIEMNO ŚCI...................................................................................................95

Kathy Burdette ...............................................................................................95

ZABAWA W HUTTA I MYSZK Ę...................................................................123

Chris Cassidy & Tish Pahl...........................................................................123

NAJDŁUśSZY UPADEK.................................................................................149

Patricia A. Jackson ......................................................................................149

KONFLIKT INTERESÓW ..............................................................................158

Laurie Burns ................................................................................................158

BEZ DEZINTEGRACJI, PROSZ Ę .................................................................179

Paul Danner.................................................................................................179

DZIEŃ ZWANY NOCĄ UMARŁYCH...........................................................200

Jean Rabe.....................................................................................................200

Page 3: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 5

UHL EHARL KHOEHNG................................................................................213

Patricia A. Jackson ......................................................................................213

OSTATNIE ROZDANIE ..................................................................................238

Paul Danner.................................................................................................238

PROSTE SZTUCZKI........................................................................................253

Chris Cassidy & Tish Pahl...........................................................................253

PODZIĘKOWANIA..........................................................................................282

Opowieści z Nowej Republiki 6

W S T Ę P

W ciągu ostatnich kilku miesięcy wszechświat Gwiezdnych Wojen rozrósł się bardziej, niŜ mogliśmy o tym marzyć. Film Część I. Mroczne widmo dał nam szczegółowy obraz galaktyki o kilka dekad starszej niŜ ta, którą znamy z przygód Hana, Luke’a i Lei. Jednak era, w której Ŝyli i walczyli ci bohaterowie, pozostaje niezmiennie popularna, a ten zbiór jest kroniką dziejów innych barwnych postaci tamtych czasów - czasów zdominowanych przez złowrogi cień Imperium rzucany na Nową Republikę, walczącą o utrzymanie porządku i sprawiedliwości.

W 1998 roku przez sześć miesięcy byłem redaktorem naczelnym nieistniejącego juŜ magazynu „Star Wars Adventure Joumal”, następcą Petera Schweighofera, redaktora Opowieści z Imperium i współredaktora przedstawionego tu zbioru. Podczas tego krótkiego okresu za sterem magazynu miałem szczęście czytać prace kilku najpopularniejszych autorów ze świata Gwiezdnych Wojen. JuŜ pierwszego dnia w nowej pracy wpadł mi w ręce szkic Pasjansa według Jade, autorstwa Timothy’ego Zahna - nowego opowiadania o Marze Jade, wprowadzającego na scenę niektóre postaci znane z Wizji przyszłości.

Nasze zadanie, jako redaktorów tej ksiąŜki, było jednocześnie proste i niesłychanie trudne: musieliśmy zadecydować, które z opowiadań zostanie do niej zakwalifikowane. Mieliśmy do dyspozycji zapasy materiałów publikowanych wcześniej w „Star Wars Adventure Joumal”, zarówno za czasów Petera, jak i moich. Te, które ostatecznie znalazły się w zbiorze, naleŜą do najwyŜszej klasy opowiadań z wszechświata Gwiezdnych Wojen. Ich akcja toczy się w najrozmaitszych zakątkach galaktyki, wachlarz postaci jest nadzwyczaj szeroki.

Nie sposób wymienić wszystkich osób, które wspomagały mnie w pracy. NajwaŜniejsi są, rzecz jasna, autorzy, którzy wykonali najtrudniejszą część zadania i zasługują na największe uznanie, a takŜe Pete, mój poprzednik. To on przyjął mnie do załogi West Endu i nie tylko słuŜył wspaniałym przykładem, ale z czasem stał się moim dobrym przyjacielem. Jego wnikliwość i solidne podejście do pracy dały mi stabilną platformę, z której „Journal” mógł wystartować do jeszcze wyŜszego lotu - choć tak się nie stało. Mimo to dziękuje mu za jego wiarę we mnie i za to, Ŝe zgodził się współpracować ze mną przy redagowaniu tego zbiorku.

Page 4: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 7

Dziękuję takŜe Patowi LoBrutto za wskazanie drogi, a naszym byłym wspólnikom z West Endu za wkład, rady i otuchę. Moja Ŝona, Karrie, równieŜ wspierała mnie nieustannie, dodając sił i inspiracji. Moi rodzice, bracia Billy i Doug oraz Gotham Highlanders zawsze byli przy mnie i od lat są dla mnie oparciem.

Na koniec pragnę podziękować wszystkim miłośnikom Gwiezdnych Wojen, których uznanie dla „Star Wars Adventure Journal” i wydanych wcześniej ksiąŜek bardzo wiele dla nas znaczy.

Craig Carcy, marzec 1999

Opowieści z Nowej Republiki 8

I N T E R L U D I U M N A D A R K K N E L L

Timothy Zahn

Część pierwsza

- Senatorze Bel Iblis? Garm Bel Iblis podniósł wzrok znad elektronicznego notatnika, marszcząc brwi.

Miał lekką tremę przed wygłoszeniem przemówienia. MęŜczyzna stojący w drzwiach był wicedyrektorem Centrum Politycznego Treitamma, odpowiedzialnym za usuwanie wszelkich przeszkód, które mogłyby zakłócić równy krok czcigodnego członka Imperialnego Senatu.

Tak przynajmniej zadeklarował, kiedy witał po południu Bela Iblisa. Anchoron słynął z uprzejmości i zdolności oratorskich swoich obywateli, lecz tu, w Treitamma, przechodzili oni samych siebie.

Tymczasem senator zamierzał wygłosić tego wieczoru mową szczerą i brutalną, moŜe nawet szokującą: miała dotyczyć mrocznej prawdy o Imperatorze Palpatinie i jego tajnych planach dotyczących niedawno proklamowanego Imperium.

RozdraŜniony Bel Iblis potrząsnął głową. Wicedyrektor Graskt czekał cierpliwie, a on pozwalał sobie na niepotrzebne dygresje. Niepotrzebne, ale obrazujące powagę sytuacji, wokół której obracały się teraz wszystkie myśli senatora.

- Słucham, wicedyrektorze Graskt, o co chodzi? - spytał. - Pewien dŜentelmen z pańskiej ekipy właśnie przyleciał z Coruscant -

poinformował Graskt, idąc ku niemu z kartą danych w wyciągniętej dłoni. - Prosił, Ŝebym natychmiast dostarczył panu tą wiadomość.

- Dziękuję - odparł Bel Iblis. Czuł niewielkie mrowienie na karku, gdy pochylał się nad biurkiem i odbierał kartę. Sena nigdy nie wyekspediowałaby przesyłki, nie podając kurierowi prywatnej częstotliwości jego komlinku, a przecieŜ nikt nie uprzedził go o przybyciu posłańca...

Senator wsunął kartę, do notesu komputerowego. Na wyświetlaczu pojawiła się tylko jedna linijka tekstu: „Spotkajmy się przy północno-wschodnim wyjściu. Pilne. Aach”.

- Zechce pan przesłać odpowiedź, senatorze? - spytał Graskt.

Page 5: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 9

- To nie będzie konieczne - odparł Bel Iblis. Długa praktyka na arenie politycznej pozwoliła mu nie ujawnić wewnętrznego napięcia w głosie i wyrazie twarzy. Słowo „Aach” było kryptonimem umyślnego posłańca od Baila Organy; posłańca, z którego usług wicekról Alderaanu korzystał tylko w sprawach najistotniejszych dla Sojuszu Rebeliantów.

- śyczy pan sobie porozmawiać z tym dŜentelmenem? - chciał wiedzieć Graskt. - Poprosiłem go, Ŝeby zaczekał przy głównym wejściu.

- To równieŜ nie będzie konieczne - zapewnił go Bel Iblis. Ostatnią rzeczą, której sobie Ŝyczył, było publiczne pokazywanie się z kurierem. Poza tym Aach niewątpliwie zdąŜył się juŜ ulotnić i czekał na bardziej prywatne spotkanie. - Będę miał na to mnóstwo czasu po moim wystąpieniu.

- A więc nie była to wiadomość zapowiadająca kryzys? - drąŜył wicedyrektor. Bel Iblis zmruŜył oczy, aŜ w ich kącikach pojawiły się zmarszczki. Jak na kogoś,

kto zwykle emanował podwójną dawką tradycyjnej anchorońskiej grzeczności, Graskt stał się nagle nadzwyczaj wścibski.

Chyba Ŝe Aach nieco przesadził w swoich staraniach, by karta dotarła do adresata. To jednak było mało prawdopodobne... CzyŜby więc Graskt był szpiegiem Palpatine’a, pilnującym senatora na kaŜdym kroku?

Bel Iblis poczuł przypływ irytacji. Nie, to przecieŜ absurd; człowiek po prostu próbuje być pomocny.

- Dla mojej kadry średniego szczebla kaŜdy biuletyn informacyjny oznacza, Ŝe gdzieś zaczyna się kryzys - zapewnił Graskta z uśmiechem. - To dość waŜna sprawa, ale nie kryzys. Nic, co byłoby warte opóźnienia mojej przemowy. - Senator spojrzał na zegarek. - Co przypomina, Ŝe za piętnaście minut powinienem być na scenie a muszę się jeszcze przebrać.

- W takim razie zostawiam pana - rzeki Graskt. - Udanego wieczoru, sir. - Wicedyrektor skłonił się nisko i wyszedł z pokoju.

Bel Iblis policzył do pięćdziesięciu i ruszył za nim. Północno-wschodnie wyjście z kompleksu Treitamma znajdowało się za grupą sal otaczających lewą stronę kulis największej sceny, tak daleko od wiecznie zatłoczonego wejścia głównego, jak to tylko moŜliwe. Bel Iblis bezszelestnie przemknął klatką schodową, by uniknąć zabieganych urzędników, czyniących ostatnie przygotowania do wieczornej rundy przemówień, po czym wymknął się na zewnątrz.

Szary śmigacz, ledwie widoczny w wieczornym mroku, parkował w alejce na tyłach Centrum Treitamma. Aach stał obok i próbował patrzeć we wszystkie strony jednocześnie, wciśnięty w skąpą plamę cienia. Bel Iblis ruszył w jego stronę, niezbyt skutecznie usiłując powstrzymać złośliwy grymas. Ta mentalność płaszcza i szpady jeszcze nas zgubi, pomyślał.

- Czy aby nie za bardzo rzucamy się w oczy? - zagadnął ironicznie. Przeszedł przed maską śmigacza i stanął twarzą w twarz z kurierem.

- Pomyślałem, Ŝe pański pokój to niezbyt ustronne miejsce - odparował spokojnie Aach. - A moŜe miałem zjawić się w hotelu, po przemówieniu? Chyba byłoby to nieco niezręczne.

Opowieści z Nowej Republiki 10

Bel Iblis skrzywił się na samą myśl. Słowo „niezręczne” było w tym przypadku zdecydowanie zbyt słabym określeniem. śona senatora, Arrianya, potomkini starych rodów ze Światów Środka, Ŝywiła bezgraniczną i niezachwianą wiarę w Palpatine’a i jego Imperium; wiarę, która męŜa najpierw zdziwiła, potem zbiła z tropu, aŜ wreszcie sfrustrowała. W ciągu kilku ostatnich miesięcy starcia przeciwnych racji politycznych okryły małŜeństwo senatora lodowatym cieniem, a ich dwoje dzieci znalazło się nagle w strefie wojny.

Dzisiejsze przemówienie na głównej scenie kompleksu Treitamma miało stanowić dla Arrianyi dotkliwy cios. Belowi Iblisowi brakowało jeszcze tylko posłańca od Baila, zjawiającego się w hotelowym pokoju w samym środku nieuniknionej kłótni.

- Jaką masz wiadomość? - warknął. W bladym świetle dostrzegł grymas na twarzy Aacha. - Przepraszam, senatorze. Nie chciałem... - Wiem, Ŝe nie - przerwał mu Bel Iblis. - Jak brzmi wiadomość? Aach rozejrzał się na boki. - Doszło do przełomu - odezwał się prawie szeptem. - Zlokalizowaliśmy projekt

Tarkina. Bel Iblis poczuł nagłą suchość w gardle. - Gdzie? - Nie wiem - odparł Aach. - Powiedziano mi tylko tyle, Ŝe za trzy dni pojawi się w

mieście Xakrea na Darkknell, a ściślej w knajpce Obszar Nieciągłości, kurier z informacjami prosto ze źródła. Bail chce, Ŝeby wysłał pan na spotkanie najbardziej zaufanego człowieka. Ma odebrać pakiet danych.

Kurier. Bel Iblis z niesmakiem pokręcił głową. Prędzej uwierzyłby w trójkę dającą zwycięstwo w partii sabaka, niŜ w to, Ŝe ten „kurier” nie okaŜe się zwykłym złodziejem, który połaszczył się na pakiet danych - zapewne wojskowym niskiego stopnia, a moŜe urzędnikiem zatrudnionym przy projekcie.

Uwierzyłby nawet w dwójkę, gdyby się okazało, Ŝe działaniami tego gościa kierowała wyłącznie miłość do Republiki.

- Ile mam mu zapłacić? Aach zawahał się lekko. - Bail powiedział, Ŝe tyle, ile zaŜąda. Potrzebujemy tej informacji, bo... - Tak, rozumiem - uciął Bel Iblis. - Skoro nie moŜemy liczyć na uczciwy

patriotyzm, zadowolimy się uczciwą chciwością. - To się zmieni - zapewnił go Aach, z trudem panując nad emocjami. - Gdy tylko

plany Palpatine’a staną się oczywiste, cała Republika przejdzie na naszą stronę. - Wystarczyłoby pięć procent najlepszych wychowanków Akademii Imperialnej -

stwierdził ponuro senator. Teraz nie było czasu na rozwaŜania o niewiarygodnym talencie Palpatine’a do mydlenia ludziom oczu. - W porządku. Porozmawiam z jednym z moich współpracowników, gdy tylko...

W tym momencie Centrum Polityczne Treitamma wyleciało w powietrze, ginąc w oślepiającym błysku.

Page 6: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 11

Kiedy Garm Bel Iblis odzyskał przytomność, leŜał na ziemi, wciśnięty między ścianę budynku a to, co pozostało ze śmigacza. Za wrakiem maszyny, gdzie jeszcze przed chwilą stał gmach Treitamma, przez słup czarnego dymu widać było resztkę strzaskanego muru wśród morza płomieni, rzucających nierzeczywisty, Ŝółty blask na całą okolicę.

- Senatorze? Bel Iblis zamrugał i popatrzył w górę. Z rany na policzku klęczącego nad nim

Aacha sączyła się krew. - Chodźmy, senatorze. Muszę pana stąd zabrać - odezwał się naglącym tonem

posłaniec, ciągnąc go za ramię. - MoŜe pan stać? - Chyba tak - odpowiedział Bel Iblis, podnosząc się nieporadnie. Z pomocą Aacha

wstał i spojrzał na płonący budynek. Nagle mgła zamroczenia spowijająca jego umysł zniknęła bez siadu. - Arrianya! - jęknął. - Aach... moja Ŝona i dzieci... - Oni nie Ŝyją, senatorze - powiedział Aach z nutą okrucieństwa w głosie. - A pan

zaraz do nich dołączy, jeśli natychmiast stąd nie znikniemy. - Puść mnie! - krzyknął Bel Iblis, próbując odepchnąć rękę Aacha. Ledwo się

trzymał na drŜących nogach. - Muszę do nich iść. Zostaw mnie. - Nie - odparł Aach, zacieśniając uchwyt na ramieniu senatora. - Nie rozumie pan?

To pana próbowano zabić. Pana. Bel Iblis wpatrywał się w ogarnięte poŜarem ruiny. Jego uczucia stanowiły

bolesną mieszaninę cierpienia, pustki i gniewu. Nie. To niemoŜliwe. Zniszczyć gmach... zabić dziesiątki, a moŜe i setki ludzi... Ŝeby dostać tylko jego? To szaleństwo.

- Zdaje się, Ŝe uŜyli detonatora termicznego - rzucił Aach, prowadząc, a raczej ciągnąc Bela Iblisa w głąb alejki, coraz dalej od zniszczonego śmigacza. - Skumulowali eksplozję tak, Ŝeby zburzyć Centrum Treitamma, nie niszcząc polowy dzielnicy. Musieli podłoŜyć ładunek gdzieś w pańskim pokoju.

A dyrektor Centrum rozmawiał z Arrianya i dziećmi w prywatnej świetlicy. Zaledwie o dwa pokoje dalej...

Dotarli do wylotu alejki. Za rogiem zrujnowanego budynku Bel Iblis dostrzegł spory tłum gapiów, słabo widoczny zza zasłony dymu i drŜącego od gorąca powietrza. Krzyki i plącz ludzi, ledwie słyszalne poprzez huk płomieni, boleśnie raniły mu serce.

- Tutaj - zadecydował Aach i pociągnął senatora w stronę śmigacza zaparkowanego po przeciwnej stronie ulicy. Na masce pojazdu widać było wgniecenia i bąble po eksplozji. - MoŜe pan wziąć mój statek. Wrócę na Alderaan jakoś inaczej. - Posłaniec otworzył drzwiczki i ulokował Bela Iblisa na siedzeniu pasaŜera.

Z umysłu senatora opadła kolejna warstwa zamroczenia. - Chwileczkę - zaprotestował, wychylając się z kabiny. - Arrianya i dzieci... nie

mogę ich zostawić... - Musi pan - odparł Aach gorzko, ale stanowczo. - Nie słyszał pan, co mówiłem?

To pan był celem ataku, senatorze. I nadal pan nim jest. Muszę pana ukryć w bezpiecznym miejscu, zanim się zorientują, Ŝe chybili i powtórzą akcję.

Aach zamknął drzwi za pasaŜerem i popędził na drugą stronę maszyny.

Opowieści z Nowej Republiki 12

- A jeśli oni jeszcze Ŝyją? - spytał Bel Iblis, szukając klamki. Posłaniec opadł na fotel pilota. - Nie mogę tak po prostu odjechać...

- Oni nie Ŝyją, senatorze - powiedział cicho Aach. Jego twarz zniknęła w mroku, gdy pochylił się i zaczął manipulować pod deską rozdzielczą. - Wszyscy, którzy byli w środku, zginęli; jeśli nie od wybuchu, to pod gruzami walących się stropów. Najwyraźniej Palpatine zlecił tę robotę komuś, kto świetnie zna się na rzeczy.

Silnik wreszcie szarpnął i zaskoczył. - Tak - szepnął Bel Iblis, rzucając ostatnie spojrzenie na płonący gmach, gdy Aach

obracał maszynę w przeciwnym kierunku. - Zna się. - I na pewno nie zrezygnuje - dodał Aach. Skręcił ostro, by przepuścić flotę

potęŜnych repulsorowych wozów gaśniczych, pędzących w stronę poŜaru. Szkoda fatygi, pomyślał odrętwiały Bel Iblis, obserwując kawalkadę. Za późno, by cokolwiek uratować. - Będzie pan musiał zejść do podziemia, dopóki Bail i Mon Mothma nie zbadają sprawy i nie zidentyfikują sprawcy.

- TeŜ tak myślę - przytaknął Bel Iblis. Na lewym ramieniu czuł chłód. Dopiero teraz zauwaŜył, Ŝe w jego płaszczu brakuje duŜego kawałka sukna. To na pewno wyrzucony podmuchem odłamek gruzu, przed którym nie zasłoniła go bryła śmigacza. Dziwne, pomyślał, zastanawiając się, jak to moŜliwe, Ŝe wcześniej tego nie poczuł.

Nagle zdał sobie sprawę, Ŝe panuje pełna napięcia cisza, a Aach obserwuje go uwaŜnie.

- Nic panu nie jest, senatorze? - spytał posłaniec. - Słyszał pan, co mówiłem? Musi pan się ukryć.

- Tak, słyszałem - potwierdził Bel Iblis. Ból w sercu zaczął ustępować miejsca trudnemu do opanowania gniewowi. W tej jednej chwili, na zawsze zamroŜonej w nieskończoności, Palpatine odebrał mu wszystko, na czym mu zaleŜało: Ŝonę, dzieci, karierę... Całe Ŝycie.

Ściślej mówiąc, odebrał mu wszystko prócz jednego. - Nic mi nie będzie - dodał senator po chwili. - Kiedyś Palpatine zginie, a to, co

kiedyś było Republiką, znowu nią się stanie. - Rozumiem - mruknął Aach. - Teraz jest pan jednym z nas, senatorze. Bel Iblis zmarszczył brwi. - O czym ty mówisz? NaleŜę do Sojuszu Rebeliantów, odkąd istnieje. - Ale z innych powodów - odrzekł Aach. - Na przykład politycznych, takich jak

naduŜycia władzy dokonywane przez Palpatine’a. Albo idealistycznych, jak ograniczenie wolności osobistej czy zmiany w prawie na niekorzyść obcych ras. - Mięśnie jego szczęk drgnęły nieznacznie. - Teraz Palpatine zranił pana. Nie kogoś innego, ale właśnie pana. Teraz to sprawa osobista.

Bel Iblis odetchnął głęboko. - Pewnie masz rację - zgodził się. - Choć z drugiej strony, moŜe on właśnie tego

oczekuje? śe będziemy z nim walczyć wyłącznie z pobudek osobistych. - A co w tym złego? - To, Ŝe tego rodzaju walką rządzą emocje - odparł senator. - Emocje prędzej czy

później zgasną, a wraz z nimi zniknie motywacja. - Pogładził palcami brzeg dziury w

Page 7: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 13

płaszczu. - Ale my nie damy się wciągnąć w tę pułapkę. Imperator moŜe mi zrobić, co chce, i odebrać mi, co chce. I tak będę z nim walczył, bo tak trzeba. Kropka.

Przez kilka minut jechali w milczeniu. Płonące ruiny schowały się za mijanymi budynkami, widać było tylko czarno-pomarańczowy słup dymu na niebie, unoszący się złowieszczo nad pogrzebowym stosem rodziny Bela Iblisa. Było coś głęboko niewłaściwego w tej ucieczce z miejsca tragedii - senator czuł się tak, jakby zbrukał pamięć najbliŜszych, w jednej chwili pozostawiając za sobą całe ich Ŝycie.

Ale przecieŜ jeśli zginęli, to odpowiedzialność za ten haniebny czyn spoczywała wyłącznie na Palpatinie. Belowi Iblisowi pozostało juŜ tylko jedno: zrobić wszystko, by nikt więcej nie stracił Ŝycia w tak okrutny i bezsensowny sposób.

A jeŜeli plotki o Gwieździe Śmierci, nad którą rzekomo pracował Tarkin, były choć po części prawdziwe...

- Powiedziałeś, Ŝe mogę wziąć twój statek? - spytał. - Tak, jeśli poradzi pan sobie z pilotaŜem - odparł Aach. - Pomyślałem, Ŝe i tak

zostanę tu dzień lub dwa. - Po co? śeby poszukać śladów, które zaprowadzą cię wprost do Palpatine’a? -

Bel Iblis potrząsnął głową. - Mówię ci od razu, Ŝe to strata czasu. - Mój czas, moja strata. Czy ma pan gdzieś bezpieczną kryjówkę? - Jest kilka moŜliwości - odpowiedział senator - ale najpierw polecę na Darkknell. - Na Darkknell? - Aach spojrzał na niego z niepokojem. - Pan? - Dlaczego nie? Kto lepiej nadaje się do tej misji niŜ człowiek uwaŜany za

martwego? Mój terminarz zajęć jakby stracił ostatnio na znaczeniu. Nikt nie będzie za mną tęsknił, jeśli zniknę na parę dni. JuŜ nikt.

- Ale... - Aach urwał zmieszany. - Sir, to moŜe być niebezpieczne, jak kaŜdy kontakt z informatorem. Nie został pan przeszkolony do tego rodzaju misji.

- Mam doświadczenie z armii - przypomniał mu Bel Iblis. - Potrafię uŜyć blastera i wiem coś niecoś o kamuflaŜu. Nikt mnie nie pozna.

- AleŜ... - Poza tym - przerwał mu łagodnie Bel Iblis - muszę zająć się czymś

poŜytecznym, Ŝeby... nie myśleć o tym, co się stało. Zrezygnowany Aach westchnął cicho. - W porządku. Ale zanim pan to zrobi, skontaktuję pana z kimś w Xakrei. Z kimś,

kto przyda się w razie kłopotów. Gość nie jest wielkim miłośnikiem Rebelii, ale teŜ nie kocha Imperium Palpatine’a. Ma za to sporo kontaktów z przemytnikami i innym elementem na Darkknell, a to moŜe się przydać, gdy będzie pan musiał szybko opuścić planetę.

- W porządku - zgodził się Bel Iblis, zauwaŜając z ponurym rozbawieniem, Ŝe Aach starannie unikał wymienienia statusu tego kogoś pośród miejscowego „elementu”. CzyŜby przemytnik lub paser? A moŜe jeszcze gorzej?

Senator musiał przyznać w duchu, Ŝe i w Sojuszu Rebeliantów nie brakowało podobnych niespokojnych typów. Niektórych przyciągała zapewne perspektywa szybkich zysków - ci jednak pozbywali się iluzji w rekordowo krótkim czasie; za to inni naleŜeli do najbardziej nieustępliwych i skutecznych Ŝołnierzy Rebelii.

Opowieści z Nowej Republiki 14

- Ufasz mu? - zapytał. Aach wzruszył ramionami. - Chyba tak, ale lepiej, Ŝeby nie przyciskał go pan zbyt mocno i nie prosił o zbyt

wiele. No i nie mówił, kim jest i dla kogo pracuje. Gość po prostu jest mi winien kilka przysług.

- Rozumiem - mruknął Bel Iblis. - Jak miło mieć sprzymierzeńców. - Mogę polecieć z panem - zaproponował Aach, choć w jego głosie nie było

entuzjazmu. - Miałem wrócić na Alderaan, ale wiem, Ŝe w tej sytuacji Bail na pewno zrozumie.

- Nie - rzekł zdecydowanie Bel Iblis. - Na pewno jesteś mu potrzebny gdzie indziej, a ja poradzę sobie sam.

Aach zawahał się, ale skinął głową. - Niech i tak będzie, senatorze, skoro pan nalega. Bel Iblis obejrzał się przez

ramią, mimo woli spoglądając na słup czarnego dymu. Szok powoli ustępował i niezliczone drobne przykrości znów zaczynały dawać się mu we znaki.

śadna z nich jednak nie mogła się równać z bólem, który rozdzierał serce senatora. Arrianya i dzieci...

- Tak - powiedział cicho. - Nalegam. MęŜczyzna siedzący samotnie przy stoliku po przeciwnej stronie zatłoczonej

knajpianej sali był niewysokim blondynem o niespokojnych oczach i wykrzywionych ustach. Wyglądał jak ktoś, kto znalazł się w miejscu, w którym wcale nie miał ochoty przebywać. W gruncie rzeczy był ledwie wyrośniętym dzieciakiem, co doskonale tłumaczyło niezadowolenie z wizyty w tym gnieździe wszelakiej rozpusty i niegodziwości, którym był Obszar Nieciągłości.

Z drugiej jednak strony sztywna postawa młodzieńca kojarzyła się nieodparcie z imperialnym drylem, a Ŝołnierze nigdy nie potrzebowali specjalnego zaproszenia, by odwiedzać podle spelunki.

Moranda Savich pociągnęła łyk bladoniebieskiego drinka i skrzywiła się, kiedy poczuła nieznany smak. Po chwili powróciła do obserwowania młodzieńca, ganiąc samą siebie za rozmyślanie nie wiadomo o czym. Jedynym powodem, dla którego znalazła się na Darkknell, był fakt, Ŝe nie była to Kreeling ani Dorsis, ani Mantarran, ani Ŝadna inna planeta, na której inspektor Hal Horn ze SłuŜby Ochrony Korelii zdąŜył ją juŜ wytropić i przepędzić. Wiele jednak wskazywało na to, Ŝe Horn będzie miał szczęście i trafi za nią nawet tutaj. Im prędzej więc zdoła znaleźć sposób na dyskretne opuszczenie tego miejsca, tym większe będzie miała szanse na wyprzedzenie prześladowcy o kolejny krok i dotrwanie na wolności do chwili, gdy inspektor, znudzony pościgiem, wróci do domu.

Kobieta parsknęła cichym śmiechem. Akurat. Horn nigdy się nie podda, a przynajmniej nie za jej Ŝycia. Był przedstawicielem tej w najwyŜszym stopniu irytującej grupy stróŜów prawa, którzy łączyli w sobie zbrodniczą wręcz nieprzekupność z kompletnym brakiem wyczucia momentu, w którym czas najwyŜszy umorzyć śledztwo.

Page 8: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 15

Chłopak siedzący na przeciwnym krańcu sali wsunął rękę za lewą połę kurtki i rozejrzał się. Zrobił to juŜ drugi raz w ciągu ostatnich dziesięciu minut, zauwaŜyła Moranda. Widać upewnia się, Ŝe to, co tam schował, wciąŜ jest na miejscu...

Przesłań! - nakazała sobie surowo. Jest ścigana, więc nie powinna marnować czasu na drobne kradzieŜe. Robienie szumu wśród tubylców wywołałoby fatalne skutki, szczególnie w przypadku, gdyby złapano ją z przyprawą lub innym nielegalnym towarem, którego tak nerwowo strzegł młodzieniec.

Blondyn uniósł filiŜankę do ust, odwrócił się i zerknął w stronę. drzwi. Robił to juŜ dziewiąty raz, odkąd Moranda miała go na oku. Tym razem kurtka naciągnęła się w miejscu, gdzie znajdowała się wewnętrzna kieszeń, zdradzając kształt ukrytego tam przedmiotu - kwadratowego i nieco większego od karty danych, a przy tym znacznie grubszego.

CzyŜby pakiet danych? MoŜliwe. Sądząc po grubości, zapewne sześć do dziesięciu kart ściśniętych w ochronnej obudowie.

Moranda w zamyśleniu zamieszała błękitny likier. Pakiet danych to zupełnie inna historia. KaŜdy policjant czy agent bezpieki potrafił rozpoznać przyprawę lub inny towar z przemytu juŜ na pierwszy rzut oka, a w ostateczności po smaku czy zapachu. Ale zwykły, niewinnie wyglądający pakiet danych... KaŜdy miał prawo mieć coś takiego przy sobie i nawet najbardziej podejrzliwy gliniarz musiałby się zdrowo napocić, by udowodnić, Ŝe pakiet nie naleŜy do niej.

Co więcej, dane były zwykle wiele warte w zimnej, twardej walucie. A pieniędzy Moranda potrzebowała najbardziej, jeśli miała wymknąć się inspektorowi Hornowi, depczącemu jej po piętach z garścią koreliańskich nakazów aresztowania w kieszeni.

Tak więc pozostawało tylko jedno pytanie: w jaki sposób ściągnąć nerwowemu smarkaczowi pakiet danych i nie dać się złapać.

Świecący znak wskazujący drogę do odświeŜaczy wisiał na ścianie, za stolikiem chłopaka. Dolawszy sobie napoju z karafki, Moranda wstała i ruszyła w jego stronę niepewnym krokiem, markując stan lekkiego zamroczenia. Przechodząc obok swojej ofiary, zauwaŜyła, Ŝe kurtka młodego człowieka jest uszyta w stylu preter - z głębokimi, wewnętrznymi kieszeniami pod pachami. Zapewne były zamkniętej ale nie hermetycznie. Niestety, chłopak pochylał się nad blatem w taki sposób, Ŝe nie miała innego wyjścia: chcąc dostać się do kieszeni musiała przynajmniej częściowo zedrzeć z niego kurtkę.

Nie szkodzi. Moranda lubiła prawdziwe wyzwania. Toalety nie odbiegały urodą od całej reszty Obszaru Nieciągłości były stare i

bardziej niŜ trochę zaniedbane. Zamknąwszy się w jednej z kabin, Moranda postawiła kieliszek na wyszczerbionej półce i zabrała się do pracy.

Jej pierwszym celem stały się małe płytki zdobiące ściany kabiny. Posługując się noŜem, oderwała dwie z nich, po czym uwaŜnie przycięła tak, by kształtem przypominały karty danych. Pod płytkami znajdowała się warstwa byle jakiego plastiku, ukształtowanego w tak zwany plaster miodu i słuŜącego jako pasywny filtr powietrza. Dwa kawałki tej substancji wystarczyły, by nadać „pakietowi” poŜądaną grubość. Jedna z cieniutkich, czarnych apaszek Morandy posłuŜyła jako taśma

Opowieści z Nowej Republiki 16

utrzymująca wszystko w całości. Powstały w ten sposób przedmiot w niczym nie przypominał pakietu danych, prócz rozmiarów, kształtu i wagi. Odpowiednia akcja odwracająca uwagę oraz zręczne ruchy - no i odrobina szczęścia - powinny wystarczyć, by dopiąć celu.

Kobieta wydobyła z torby na biodrze ostatnie cygaro, które zachowała specjalnie na taką okazję, zapaliła je i wetknęła między palce prawej ręki, w której juŜ trzymała kieliszek. A potem, w miarę moŜności ukrywając fałszywy pakiet w lewej dłoni, otworzyła drzwi i wyszła na salę.

Chłopak najwyraźniej nie ruszał się z miejsca w ciągu tych paru minut. Nie pojawił się teŜ ten, na kogo tak niespokojnie czekał. Dyskretnie przyciskając do boku pakiet, ruszyła mocno chwiejnym krokiem w kierunku upatrzonego stolika, tak by znaleźć się tuŜ za plecami ofiary. Odepchnąwszy pijanego Barrckli, posłała ostrzegawcze spojrzenie typowi o aparycji nieogolonego nerfopasa, który wyglądał tak, jakby zaczynał coś podejrzewać, i juŜ była u celu...

W tym momencie runęła na bok, jakby podcięto jej nogi. Chwytając się w locie oparcia krzesła, rozlała zawartość kieliszka tak, by w drodze do kurtki młodzieńca płyn trafił na płonącą końcówkę cygara.

Likier buchnął niewielkim, ale w zupełności wystarczającym płomieniem. - Uwaga! - krzyknęła Moranda. Upuściła kieliszek i cygaro na podłogę, po czym

szybkim ruchem sięgnęła po leŜący na stoliku obrus. Pociągnęła go mocno, a sztućce i kieliszki poleciały na wszystkie strony. Przycisnęła płótno do pleców chłopaka, próbując zdusić tańczące po nich płomienie. Jednocześnie chwyciła lewą ręką lewą połę kurtki i pociągnęła ją ku sobie. Młody człowiek odruchowo odchylił do tyłu ramię, pozwalając kobiecie odsunąć płonące ubranie od karku, który juŜ zaczynał go piec.

Moranda ochoczo tłumiła obrusem płomienie; jednocześnie sięgała lewą ręką coraz głębiej, ku wewnętrznej kieszeni kurtki. Wreszcie dotarła do celu i błyskawicznie wyciągnęła pakiet, pozostawiając na jego miejscu zaimprowizowaną kopię.

- Tak mi przykro - powtarzała w kółko najbardziej zakłopotanym tonem, na jaki było ją stać. Nie przestawała tłuc chłopaka po ramionach, choć ogień juŜ dawno zgasł; przez ten czas dyskretnym ruchem wsunęła pakiet do torebki na biodrze. - Strasznie mi przykro. Kostka tak jakoś mi się wygięła... nic panu nie jest?

- Nic, nic - mruknął chłopak, chwytając obrus. - Chyba juŜ zgasło, nie? - A, tak - odpowiedziała i klepnęła go po raz ostatni, zanim wypuściła materiał z

rąk. - Bardzo przepraszam. Czy mogę postawić panu drinka? - Nie, obejdzie się - odparł i machnął lekcewaŜąco ręką. Odwrócił się w jej stronę.

CzyŜby próbował przyjrzeć się sprawczyni? - Lepiej zostaw mnie w spokoju i zjeŜdŜaj. - Tak, oczywiście - powiedziała przymilnie Moranda. Udając, Ŝe poprawia kurtkę

na jego ramionach, cały czas starała się pozostać poza zasięgiem wzroku chłopca. Kątem oka zauwaŜyła, Ŝe sięga ku wewnętrznej kieszeni. Jego palce wyczuły znajomy kształt i cofnęły się. - Jeszcze raz przepraszam...

- ZjeŜdŜaj - powtórzył, tym razem juŜ mocno rozdraŜniony. Najwyraźniej nie był zachwycony tym, Ŝe znalazł się w centrum uwagi.

Page 9: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 17

- Tak, juŜ... - Moranda odstąpiła jeszcze krok w lewo. Widząc, Ŝe chłopak odwraca głowę, by wreszcie przyjrzeć się jej uwaŜniej, po prostu odwróciła się do niego plecami i przepchnęła się przez tłum do swojego stolika.

Po chwili dotarła na miejsce, ale nie usiadła. Klient mógł zjawić się w kaŜdej chwili, a ona nie zamierzała być w pobliŜu, gdy blondyn triumfalnie wyciągnie pakiet z kieszeni i przekona się, Ŝe to prostacka podróbka. Zostawiwszy pieniądze za likier na stoliku, Moranda poŜeglowała w stronę wyjścia i po chwili odetchnęła aromatycznym powietrzem Darkknell. Pora znaleźć jakieś miłe, zaciszne miejsce, pomyślała. I sprawdzić, co właściwie ukradła.

Bel Iblis patrzył nad stolikiem w twarz jasnowłosego młodzieńca, a poczucie

nierealności całej sytuacji pulsowało w jego umyśle w rytmie tętna, które tak mocno czuł w arterii na szyi.

- Jak to „zgubiłeś”? - spytał cicho. - Jak moŜna zgubić cały pakiet danych? I to z wewnętrznej kieszeni kurtki?

- Nie mów do mnie takim tonem, przyjacielu - warknął młodzik, omiatając rozbieganym wzrokiem opustoszały lokal. - Jeśli myślisz, Ŝe próbuję repulsorować cenę, to lepiej pomyśl jeszcze raz. Wziąłem na siebie powaŜne ryzyko, zdobywając i przywoŜąc tu ten towar. Bardzo powaŜne ryzyko. I wcale nie jestem zachwycony, Ŝe ktoś mnie okradł.

Bel Iblis odetchnął głęboko, próbując zapanować nad narastającą furią. MoŜe nie był agentem operacyjnym Rebelii, jak Aach, ale znał się na ludziach i potrafił wyczytać prawdę, z twarzy i głosu chłopaka.

I dlatego zdawał sobie sprawę, Ŝe obaj znaleźli się w niewiarygodnie groźnym połoŜeniu. W chwili gdy złodziej zrozumie, co wpadło mu w ręce...

- Czy mogą dojść, Ŝe to twoja robota? - spytał spokojnie. Młodzieniec parskną! cicho nad filiŜanką. - Jasne, jeśli tylko będzie im się chciało. A znając reputację Tarkina, raczej będzie

im się chciało. - W takim razie musimy odzyskać pakiet. Blondyn znowu prychnął lekcewaŜąco. - MoŜesz go sobie szukać pod kamieniami, jeśli masz ochotę. Ja znikam w trawie,

póki jeszcze mogę. - JeŜeli uciekniesz teraz, będą mieli pewność, Ŝe to ty wykradłeś informacje -

ostrzegł Bel Iblis. - A jakie to ma znaczenie? - odparował chłopak, pociągnął ostatni łyk z filiŜanki i

odstawił ją z niepotrzebnym hałasem. - Ta złodziejka i tak nie będzie długo czekać. A gdy tylko zgłosi się do władz, port kosmiczny zostanie zamknięty, a ludzie Tarkina przetrząsną całą planetę. Jeśli chcesz na to czekać, to proszę bardzo. - Wstał. - śegnaj. Dobrej zabawy. I zapomnij, Ŝe kiedykolwiek mnie widziałeś - rzucił, po czym odwrócił się i zniknął za drzwiami.

- Spróbuję - mruknął za nim Bel Iblis. Popijając z kubka, zaczął intensywnie myśleć.

Opowieści z Nowej Republiki 18

Był pewien, Ŝe chłopak jest w błędzie - złodziejka nie zamierzała tak po prostu oddać zdobyczy władzom. Ktoś, komu starczyło umiejętności i zimnej krwi, by ukraść pakiet danych w samym środku zatłoczonej knajpy, z pewnością nie zrezygnowałby z zysku. A to oznaczało, Ŝe kobieta będzie próbowała sprzedać swój łup.

Pytanie tylko, jak przekonać ją, by oddała go Sojuszowi Rebeliantów, a nie Imperium.

Bel Iblis wyłowił z kieszeni kilka monet, rzucił je na stół obok kubka i ruszył w stronę drzwi. Jednego był pewien: nie zdoła samodzielnie odnaleźć złodziejki w mieście tak duŜym jak Xakrea. To oznaczało, Ŝe musi znaleźć kogoś z szerokimi znajomościami w tutejszym półświatku, czyli... współpracownika, którego polecił mu Aach.

Senator miał tylko nadzieję, Ŝe ten typ jest winien Aachowi bardzo duŜą przysługę.

Gabinet był mały, ciemny i spartańsko urządzony, co tworzyło zaskakujący

kontrast z pozostałymi, jaskrawo oświetlonymi i pełnymi kosztownego blichtru salami Pałacu Imperialnego. Wchodząc tu, niewtajemniczeni przeŜywali szok, a i ci, którzy wiedzieli, czego się spodziewać, niezmiennie tracili kilka minut na przystosowanie oczu i umysłów do tak radykalnej zmiany.

I to właśnie najbardziej podobało się Armandowi Isardowi. Ludzie wytrąceni z równowagi stawali się słabi, a słabość była jedną z ulubionych cech zarówno u jego wrogów, jak i pozornych sprzymierzeńców, czyli, krótko mówiąc, osobników, którzy jeszcze nie zdąŜyli oddać Ŝycia w słuŜbie Imperium, Imperatora lub samego Isarda.

Prędzej czy później i tak wszyscy ginęli. W ciszy rozległ się sygnał komlinku. - Dyrektorze Isard - odezwał się z głośnika jego asystent. - Agentka Isard właśnie

przyszła. - Wpuść ją - polecił Armand, pozwalając sobie na uśmiech wyŜszości. Niewielu

męŜczyzn mogło pochwalić się tym, Ŝe ich córki wiernie i nie bacząc na niezbędne ofiary, podąŜają ich śladem w karierze zawodowej, tak jak robiła to Ysanne. Była wyróŜniającym się agentem Wywiadu i nieraz miała juŜ okazję udowodnić, z jaką energią i bezwzględnością ściga wrogów Imperium, zawstydzając nawet niektórych Moffów.

Co więcej, jej zapał był podparty solidną kompetencją, bystrością umysłu i skutecznością w działaniu. Zdaniem Armanda nie było nic godniejszego pogardy niŜ agenci amatorzy, wokół których przemytnicy i Rebelianci mogli swobodnie kręcić piruety.

Uśmiech na twarzy Armanda zgasł. Bystra i skuteczna - tak, ale jeśli i z tej sprawy ma wyjść obronną ręką, będzie musiała wycisnąć z siebie maksimum umiejętności.

Drzwi rozsunęły się. - Wzywałeś mnie? - spytała Ysanne ponuro, wchodząc do środka. - Usiądź - odpowiedział takim samym tonem Armand, gestem wskazując na fotel.

Poczuł ukłucie dumy. Nie było mowy o wyjątkowym traktowaniu tylko dlatego, Ŝe

Page 10: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 19

Ysanne była jego córką. W tym gabinecie, w tym budynku, była tylko agentką, a on jej przełoŜonym - w ich wzajemnych stosunkach nie moŜna się doszukać niczego więcej. - Mam dla ciebie waŜne zadanie.

- Jak waŜne? - spytała, z gracją siadając w fotelu. - Dzięki niemu moŜesz zrobić karierę - odparł. - A takŜe sprawić, Ŝe kariera wielu

innych dobiegnie końca. Ysanne mrugnęła niemal niezauwaŜalnie. Miała w sobie ambicję właściwą rodowi

Isardów; tę samą, która zaprowadziła Armanda na szczyt. - Powiedz mi coś więcej. Armand wyciągnął kartę danych ze stosiku leŜącego na biurku. - Pakiet ośmiu kart danych został wywieziony na Darkknell - powiedział,

popychając kartę w stronę córki. - Trzeba go odzyskać za wszelką cenę. - Skąd się wziął? - Z systemu Despayre - odparł, uwaŜnie obserwując jej twarz. Po raz drugi drgnienie powiek Ysanne zdradziło mu, Ŝe podejrzenie, które Ŝywił

od dawna, jest słuszne. Jakimś sposobem dziewczyna zdołała dowiedzieć się o projekcie zwanym Gwiazdą Śmierci, i to tak wiele, Ŝe znała lokalizację budowy.

- Tak więc rozumiesz powagę sytuacji - podjął po chwili. -W tych okolicznościach raczej nie mogę ogłosić stanu wyjątkowego w całym Imperium i otoczyć Darkknell kordonem niszczycieli gwiezdnych.

- Naturalnie. PrzecieŜ chodzi o projekt, który oficjalnie nie istnieje - zgodziła się Ysanne niemal obojętnym tonem. - Przypuszczam, Ŝe z tego samego powodu nie wyślesz ze mną standardowej ekipy wywiadowczej - dodała, unosząc brwi. - A moŜe, chodzi o coś jeszcze? MoŜe to sprawa osobista?

Armand skrzywił się. - Dość osobista - przyznał. - Domniemany złodziej został polecony do pracy przy

tym projekcie przez jednego z moich bliskich współpracowników, człowieka wysoko postawionego w hierarchii naszego departamentu. Mój przyjaciel znajdzie się w powaŜnych tarapatach, jeśli nie odzyskamy pakietu, zanim wpadnie w ręce Sojuszu Rebeliantów lub kogoś spoza Wywiadu.

Ysanne podniosła kartę. - Tutaj znajdę dane zdrajcy? - Domniemanego zdrajcy, tak - przytaknął Armand. - A takŜe listę podejrzanych

osób, które Rebelianci mogli wystać po odbiór pakietu. Ysannę skinęła głową. - Chcesz, Ŝebym odzyskała zgubę, potwierdziła toŜsamość zdrajcy i złapała

rebelianckiego agenta, zgadza się? Armand powstrzymał uśmiech. Ach, ta słynna pewność siebie rodziny Isardów... - Masz zrobić, ile się da, w dość ograniczonym czasie - powiedział. - Zarządziłem

zamknięcie portów kosmicznych na Darkknell, ale wątpię, czy władze lokalne zdołają na dłuŜej uszczelnić granice. Pamiętaj, Ŝe odzyskanie pakietu jest najwaŜniejszym celem twojej misji.

Opowieści z Nowej Republiki 20

- W takim razie juŜ zabieram się do pracy - oznajmiła, wsuwając kartę do kieszeni tuniki. - Wolno mi chyba wziąć ze sobą jednego z moich ochroniarzy?

- Skoro musisz... Ale niech to będzie ktoś, komu ufasz. I nie mów mu, czego właściwie szukacie.

- Oczywiście - zgodziła się, wstając. - Zamówisz dla mnie statek kurierski? - JuŜ czeka - odparł Armand. - Do zobaczenia i... Ŝyczę szczęścia. Ysannc zaszczyciła go wątłym uśmiechem. - Isardowie sami kreują sobie szczęście - przypomniała mu łagodnie. - Będziemy

w kontakcie.

Page 11: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 21

I N T E R L U D I U M N A D A R K K N E L L

Michael A. Stackpole

Część druga

Hal Horn westchnął cięŜko. Przyglądał się, jak oficer Agencji Obrony Darkknell studiuje uwaŜnie jego kartę identyfikacyjną, przepustki i nakazy aresztowania, które przywiózł ze sobą. Odnosił wraŜenie, Ŝe kaŜdy biurokrata w Xakrei wpatruje się w te same dokumenty z taką uwagą, jakby skanował dane i ładował całość wprost do mózgu. Horn przybył na Darkknell, a przede wszystkim właśnie tu, do Xakrei, bo legendarna niechęć do bezprawia i skrupulatność tutejszych urzędników czyniła ich naturalnymi sprzymierzeńcami w poszukiwaniu Morandy Savich.

Teraz juŜ nie jestem tego pewien, pomyślał i spojrzał na szczupłego, niewysokiego męŜczyznę.

- Przekona się pan, pułkowniku Nyroska, Ŝe moje pliki są w najlepszym porządku. ZaleŜy mi tylko na jednym: Ŝeby postawił pan swoich ludzi na nogi i kazał im uwaŜać, czy mój cel nie próbuje opuścić planety.

Nyroska zmruŜył ciemne oczy. - Naturalnie zdaje pan sobie sprawę, inspektorze Horn, Ŝe nie ma pan na tym

terenie absolutnie Ŝadnej władzy. - Tak, ale... - I Ŝe choć chętnie współpracujemy z kolegami stróŜami prawa, to czasy Jedi

przemierzających galaktykę i ferujących wyroki we wszelkich moŜliwych konfliktach dawno minęły.

- Rozumiem i to, pułkowniku. - Horn stanął bokiem, by jego wzrost i masa nie wywoływały w tubylcu poczucia zagroŜenia. - A jeśli chodzi o wasze przepisy, to oddałem blaster zaraz po lądowaniu. Jestem bezbronny.

- To się panu chwali, inspektorze. Myślę teŜ, Ŝe słusznie pan postąpił, przebierając się w cywilny strój. Dzięki temu pańska obecność nie zostanie opacznie zrozumiana. - Nyroska wcisnął klawisz notatnika, wysuwając kartę danych zawierającą dokumenty Horna. Bawił się nią przez chwilę, po czym zwrócił Korelianinowi. - A pańska zdobycz... ta Savich... to brutalny przestępca? Z jej akt nie wynika nic takiego...

Opowieści z Nowej Republiki 22

- Nie, sir. Po prostu jest dobra w uwalnianiu nieostroŜnych obywateli od cięŜaru dóbr doczesnych.

- Złodziejka? - Jedna z najlepszych. Nyroska wstał gwałtownie i odsunął za siebie olbrzymie krzesło. Stojąc na tle

własnych mebli, pułkownik wydawał się komicznie wątłym osobnikiem. Jest niŜszy nawet od Corrana! - pomyślał Hal i zapamiętał ten fakt, by uŜyć go jako argumentu, gdy syn znowu będzie narzekał na swój nikczemny wzrost. Pułkownik machnął ręką w stronę drzwi swojego biura.

Hal zamrugał nerwowo. - To wszystko? - Nie mamy juŜ o czym dyskutować. - A co z alarmem dla słuŜb portowych? Nyroska uśmiechnął się z politowaniem, wyszedł zza biurka i protekcjonalnie

poklepał Hala po plecach. - Mój drogi inspektorze Horn, nasze słuŜby portowe są juŜ w stanie najwyŜszej

gotowości. Dostaliśmy polecenie od władz imperialnych, Ŝeby mieć oko na agentów Rebelii. Sam pan widział, jak precyzyjnie działamy. To dlatego, Ŝe pasuje pan do profilu, który nam przekazano. Zapewne wyobraŜa pan sobie, jak wiele czasu musimy poświęcać na realizację Ŝądań Imperium. Dodam nazwisko Savich do listy podejrzanych, ale jeśli nie zdoła pan powiązać czynów tej kobiety z działalnością Rebeliantów, ta sprawa będzie mieć dla nas drugorzędne znaczenie.

Hal na moment przymknął oczy i bardzo powoli wypuścił powietrze. W ostatnich latach galaktyka stanęła na głowie do tego stopnia, Ŝe prawie jej nie poznawał. Władze Imperium miały obsesję na punkcie Rebelii, lecz choć na Korelii nie brakowało jej sympatyków, to rzeczywistych agentów zdemaskowano tam bardzo niewielu. Hal słyszał nawet pogłoski, Ŝe sam Garm Bel Iblis ma powiązania z Sojuszem, ale kładł je raczej na karb normalnego chaosu informacyjnego towarzyszącego polityce. A teraz, kiedy Bel Iblis nie Ŝyje, juŜ nie moŜe bronić się przed tego rodzaju kłamstwami.

Te same „kłamstwa” sprawiły jednak, Ŝe Hal, jak kaŜdy inny Korelianin, był teraz uwaŜany za potencjalnego agenta Rebelii. I dlatego przez ten czas, gdy władze, do których zwrócił się o pomoc w schwytaniu Morandy Savich, tak pieczołowicie badały jego dane, kobieta mogła najspokojniej w świecie odlecieć dowolnym statkiem w dowolnym kierunku. Swego czasu ludzie pokroju Nyroski skakaliby z radości, gdyby mieli okazję zapolowania na kogoś o takiej reputacji, ale teraz, gdy Imperator rzucał coraz większe siły do walki z Sojuszem, priorytety słuŜb bezpieczeństwa uległy zmianie.

- Z łatwością mógłbym pana okłamać, pułkowniku Nyroska, mówiąc, Ŝe Savich jest rebelianckim agentem, którego szukacie. - Hal powoli pokręcił głową. - Ale nie jest, a przynajmniej nic mi nie wiadomo o jej kontaktach z Sojuszem.

- Dziękuję za uczciwość, inspektorze. Hal zatrzymał się przy drzwiach i uniósł brew, spoglądając na pułkownika

piwnymi oczami.

Page 12: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 23

- Nie spodziewał się pan tego po Korelianinie? - Spodziewam się wyłącznie tego, Ŝe będzie pan przestrzegał naszych praw,

inspektorze. - Nyroska wzruszył ramionami. - Ostatnio nie oczekuję uczciwości od nikogo.

Korelianin zamyślił się na moment. - W takim razie musimy mieć nadzieję, Ŝe wrócą stare czasy, kiedy ścigaliśmy

tych, którzy naprawdę popełniali przestępstwa. Dziękuję za pomoc. Dam panu znać, kiedy znajdę Savich.

Ysanne Isard popatrzyła na swojego pomocnika, Trablera, który wreszcie wyszedł

z posterunku słuŜb granicznych. - Co cię zatrzymało?- zapytała. MęŜczyzna wzruszył potęŜnymi ramionami. - Przypuszczam, Ŝe sprawdzali mój profil. Omal nie warknęła, Ŝe nie płaci mu za przypuszczanie, ale ugryzła się w język.

Wybrała do tej misji Trablera dlatego, Ŝe był bezgranicznie lojalny wobec Imperium i jeszcze dlatego, Ŝe widziała, jak gołymi rękami ukręcił kiedyś łeb pojmanemu Ithorianinowi. Jest tutaj tylko dlatego, Ŝe ma duŜo mięśni, pomyślała. Zrobi to, co mu kaŜę, i wtedy, kiedy mu kaŜę. Jasne włosy i koreliańskie pochodzenie, wynikające z fałszywej karty identyfikacyjnej, musiały zwrócić uwagę tutejszego systemu profilującego. Nadgorliwość miejscowych urzędników moŜe tylko spowolnić nasze działania, więc lepiej nie nawiązywać z nimi oficjalnych kontaktów.

- Nie szkodzi. Zaraz przyprowadzą nam śmigacz. Na pewno znasz okolicę? - Przestudiowałem tutejsze mapy; zresztą w razie czego mam jeszcze notes

elektroniczny. - Dobrze. - Ysanne ruszyła przodem w stronę wyjścia z portu kosmicznego.

Pierwsza dotarła do męŜczyzny stojącego przy śmigaczu do wynajęcia, który trzymał tabliczkę z napisem „Glasc”, czyli z jej fałszywym nazwiskiem. Oboje z Trablerem okazali mu identyfikatory, po czym zasiedli w kabinie maszyny - ochroniarz za sterami, a Ysanne na tylnej kanapie.

Isard włączyła notes. - Mam dane o półświatku Xakrei, aktualizowane na bieŜąco na podstawie

lokalnych akt. Ten Rebeliant na pewno będzie szukał schronienia pośród tutejszych szumowin, więc od nich zaczniemy. MoŜliwe, Ŝe potrzebna mu nowa toŜsamość, a miejsc, w których oferuje się takie usługi, jest tu bardzo niewiele. Odwiedzimy je wszystkie.

- Jak pani sobie Ŝyczy, agencie specjalny Isard. - Jeden z adresów to East Ryloth Street, a drugi - Palpatine Parkway. Do którego

mamy bliŜej? - Raczej Ryloth Street. - Trabler spojrzał w lusterko. - Jedziemy tam? - Jasne. - Ysanne uśmiechnęła się chłodno do odbicia jego oczu. - Ktokolwiek

sprzeda mu nową toŜsamość, sprzeda nam jego samego. Naprzód. Przed nami wielkie zakupy.

Opowieści z Nowej Republiki 24

Hal podziękował kierowcy lewitaksówki i dał mu napiwek wysokości połowy

naleŜności za kurs. - Rzeczywiście, to jest to - powiedział. - East Ryloth Street 24335. Właśnie tu

chciałem dotrzeć. Devaronianin rozejrzał się po zapuszczonej okolicy i zmierzył Horna wzrokiem. - West Ryloth byłaby dla ciebie bardziej odpowiednim miejscem, przyjacielu. Hal pokręcił głową i wskazał kciukiem na sklep ze starociami. - Arky to mój stary kumpel - powiedział, mrugając konspiracyjnie do taksiarza. -

A ty nigdy mnie nie widziałeś, prawda? - Jasne, bracie. Nigdy w Ŝyciu. Korelianin wysiadł i z trzaskiem zamknął drzwi. Odczekał, aŜ pojazd odleci, po

czym przeskoczył nad stertą śmieci i ruszył w stronę transparistalowych drzwi sklepu. Jak głosił wymalowany na nich napis, było to Imperium Zapomnianych Skarbów Arky’ego. Hal podejrzewał, Ŝe „zapomniane” były głównie dlatego, iŜ nikt nie zawracał sobie głowy wygrzebywaniem ich spod narastającej warstwy kurzu. Przedmioty ułoŜone na wystawie, spłowiałe i spękane od słońca, zdecydowanie nie zachęcały przechodniów do odwiedzania Imperium.

Co nie znaczy, Ŝe widuje się tu wielu przechodniów, pomyślał Hal. Otworzył drzwi i błyskawicznie rozejrzał się po wnętrzu. Jedyny klient rupieciami spojrzał na niego przelotnie, po czym odwrócił się, jakby bardzo mu zaleŜało na ukryciu przed wchodzącym własnej twarzy. Jego zachowanie być moŜe zdziwiłoby Hala, gdyby nie to, Ŝe bardziej interesowała go reakcja Arky’ego, który zbladł, gdy tylko rozpoznał Horna.

- Seb Arcos, cóŜ za niespodzianka - odezwał się lekkim tonem oficer StraŜy Ochrony Korelii. - O ile pamiętam, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, właśnie wygrałeś darmową wycieczkę na Kessel.

Seb Arkos parsknął cicho. Wzrostem dorównywał Halowi, a jego chude jak szkielet ciało pasowało jak ulał do zgryźliwego tonu.

- Owszem, ale kopanie błyszczostymu to nie moja specjalność. Nie za daleko się zapuściłeś, agenciku?

- Ranisz mnie, Arky. Przeleciałem taki kawał drogi, Ŝeby cię zobaczyć, a ty traktujesz mnie jak wroga. - Hal przespacerował się po sklepie, ale zauwaŜył same rupiecie. JuŜ byłby to skwitował złośliwą uwagą, ale przypomniał sobie, Ŝe jego Ŝona potrafiła wygrzebać w takich miejscach prawdziwe skarby. - Przerzuciłeś się na antyki, czy moŜe twoje delikatne ręce nadal produkują najlepsze podróbki dokumentów identyfikacyjnych i tranzytowych, jakie widziała galaktyka?

Przelotny uśmiech zdradził Arky’ego, ale handlarz szybko zamaskował go ponurym skrzywieniem ust.

- Jestem czysty. Hal niewinnie rozłoŜył ręce. - Spokojnie, tutejsi gliniarze nie są moimi kumplami. - Ale szukasz przyjaciela, prawda?

Page 13: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 25

- Kogoś, do kogo czuję to samo, co do ciebie, Arky. - Hal wyjął z kieszeni statyczny holograf Morandy Savich i podsunął go fałszerzowi przed oczy. - Moranda Savich. Widziałeś ją?

Moranda Savich? - Chudzielec postukał kościstym palcem o podbródek. - Moranda Savich...

Hal wskazał kciukiem samotnego klienta. - Chcesz, Ŝebym zaczął pytać gości twojego Imperium? Błękitne oczy Arky’ego rozszerzyły się ze strachu. - Nie ma potrzeby. Widziałem ją... w okolicy. - Kupiła twoje usługi? Właściciel sklepu potrząsnął głową. - Nie. Nie chciała lewych dokumentów. Hal wyczuł fałsz w jego głosie. - Nie próbuj serwować mi prawdy w zbyt cienkich plasterkach, Arky.

Rozmawialiście o przemyceniu jej poza planetę, zgadza się? A po drodze pomyślałeś, Ŝe naciągniesz ją na kupienie fałszywych danych?

Oczy chudzielca zwęziły się, a kosmyk białych włosów opadł mu na czoło. - Dobra, powiem, jak było. Rozmawialiśmy. Ona chce zniknąć... z twojego

powodu. Robi się bardzo niecierpliwa. - A ty powiesz mi, kiedy znowu masz się z nią spotkać? Arky uniósł głowę. - Słuchaj no, Horn, dobrze wiesz, Ŝe nie gram w ten sposób. Załatwiłeś mnie tak,

Ŝe wylądowałem na Kessel razem z Boosterem i całą resztą, ale ja ich nie zvaderowałem, prawda? Byłem lojalny wobec nich.

Hal wzruszył ramionami i skrzyŜował ręce na piersiach. - Świetnie. Mogę tu zaczekać aŜ do skutku. Będziemy partnerami w interesach,

Arky. Ja będę tym cichym partnerem, sprawdzającym wszystkich twoich klientów, do czasu, aŜ staniesz się rozmowniejszy.

Arky popatrzył na niego i potarł ręką nos. - No dobra. MoŜliwe, Ŝe ma tu wpaść. MoŜliwe, Ŝe niedługo. Inspektor KorSeku skinął głową. - W porządku. Zaczekam. - Ale na zewnątrz, jasne? Hal spojrzał na jedynego klienta, wciąŜ kręcącego się po sklepie Arky’ego i

zauwaŜył kobietę zbliŜającą się do drzwi. - Jasne. Zdaje się, Ŝe robi się tłoczno. Poczekam na zewnątrz. Savich mnie nie

zobaczy i nie będzie wiedzieć, Ŝe to twoja robota. Po drugiej stronie okrytej cieniem ulicy Moranda Savich uderzyła otwartą dłonią

w mur. Seb Arkos był jedynym handlarzem, który w ogóle chciał z nią rozmawiać - pozostałych wystraszyła imperialna blokada. Oczywiście nie trzeba być geniuszem, Ŝeby wiedzieć, Ŝe emigrant z Korelii nie będzie miał dość rozumu, by bać się Imperiali. Władze lokalne były tak spętane własnymi przepisami, Ŝe ich funkcjonariusze musieli

Opowieści z Nowej Republiki 26

wypełnić kilobajty formularzy, nim wolno im było sięgnąć po blaster. Imperiale to co innego - podobno dostają premię za oszczędzenie państwu kosztów procesowych.

Savich chciała wyrwać się z Xakrei tak szybko, jak to tylko moŜliwe. Spotkanie z Sebem Arkosem poprzedniego wieczoru było niespodziewanym uśmiechem fortuny. Uśmiechem, który zdąŜył juŜ zgasnąć, pomyślała. Bo kiedy szła do sklepu Arky’ego, by dobić targu, z lewitaksówki wyskoczył Hal Horn we własnej osobie - wielki jak Ŝycie i cholernie bliski; zbyt bliski, by mogła czuć się bezpiecznie.

Jak do tej pory to była jego największa szansa, pomyślała. Jeszcze minuta, a złapałby mnie w tym sklepie... Moranda uśmiechnęła się lekko. Widać fortuna jeszcze nie całkiem ją opuściła.

UłoŜenie kawałków układanki, obrazującej sytuację w Xakrei, nie zajęło jej wiele czasu. UŜyła własnego notesu elektronicznego, by zajrzeć w karty danych, które ukradła, ale okazało się, Ŝe są zakodowane. Choć nie była slicerem pierwszej wody, znała kilka prostych sztuczek, toteŜ udało jej się ustalić, Ŝe szyfr był oparty na solidnych kodach imperialnych. Biorąc pod uwagę fakt, Ŝe w pakiecie znajdowało się osiem kart, załoŜyła, Ŝe ma przed sobą obszerne archiwum plików wojskowych - bo właśnie militarne skojarzenia budził w niej kurier, którego obrobiła. A jedynymi ludźmi, których mogły zainteresować tego typu dane, byli wrogowie Imperium - Rebelianci. Blokada portu kosmicznego i związana z nią nagonka na agentów Sojuszu tylko potwierdziły jej przypuszczenia.

A to oznaczało nowy problem, przy którym kłopoty z Halem Hornem schodziły zdecydowanie na drugi plan. Moranda słyszała sporo plotek o Rebelii - niektóre puszczała mimo uszu, inne budziły w niej zdziwienie - ale generalnie starała się nie angaŜować w tę sprawę. W jej fachu to, czyja twarz znajdowała się na monetach, nie miało większego znaczenia. WaŜne było, czy w ogóle są jakieś monety, które moŜna ukraść. śadna władza nie patrzyłaby przychylnym okiem na jej poczynania, czy to imperialna, czy lokalna, czy ta, którą chcieli ustanowić Rebelianci. Wszyscy oni bawią się w ustalanie praw; ja wolę je łamać, zdecydowała.

Teraz, kiedy w jej posiadaniu znalazły się wojskowe sekrety, lokalne i imperialne organa ścigania mogły zacząć ją traktować jako agentkę Sojuszu. Wprawdzie nie miała pojęcia, czy pogłoski o tym, co Imperiale robią z pojmanymi Rebeliantami, są prawdziwe, ale zdecydowanie wolała długi pobyt na Kessel niŜ to, co słyszała na ten temat. Dalsze przetrzymywanie pakietu danych nie było więc najszczęśliwszym pomysłem i dobrze o tym wiedziała. Postanowiła, Ŝe pozbędzie się go przy pierwszej okazji.

Poczuła jego cięŜar w kieszeni kurtki, gdy kucnęła, a pakiet uderzył o jej udo. Wiedziała, Ŝe ktoś zapłaciłby mnóstwo pieniędzy, Ŝeby odzyskać te karty - moŜe nawet tyle, Ŝe Hal Horn nigdy nie zapuściłby się za nią w odległe zakątki galaktyki, które zechciałaby odwiedzić. MoŜe więc posiadanie trefnego towaru nie było tak wielkim ryzykiem, dopóki istniała równowaga. W razie jej zachwiania zawsze przecieŜ mogła po prostu pozbyć się niebezpiecznego łupu.

I tak właśnie zrobię, doszła do wniosku.

Page 14: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 27

Uśmiech zniknął z jej ust, kiedy zauwaŜyła kobietę wysiadającą z zaparkowanego opodal śmigacza. Przednia tablica rejestracyjna maszyny miała oznaczenia wypoŜyczalni, a całość wyglądała stanowczo zbyt dobrze, jak na tę część Xakrei - chyba Ŝe pojazd przyprowadził złodziej, który zamierzał właśnie tu rozebrać go na części. Kobieta zamieniła kilka słów z kierowcą, po czym ruszyła w stronę sklepu Arky’ego.

Choć nieznajoma miała na sobie cywilne ubranie, Moranda od razu wiedziała, Ŝe ma do czynienia z kimś, kto przybył prosto z Centrum, a najprawdopodobniej z dowództwa Wywiadu Imperialnego. Krój stroju jednoznacznie wskazywał na pochodzenie kobiety, a dumne uniesienie podbródka w chwili, gdy mijała cięŜko opartego o mur amatora błyszczostymu, na przynaleŜność do słuŜb specjalnych Imperium. Idzie prosto do Arky’ego, pomyślała Moranda, więc jest z Wywiadu, a to oznacza, Ŝe jestem w głębokim bagnie.

Ysanne Isard zmarszczyła nos, wdychając cięŜki zapach unoszący się w sklepie.

Musnęła palcami statuetkę wyobraŜającą kota, wyrzeźbioną z ithoriańskiego drewna toal, i natychmiast dyskretnie otrzepała dłonie, by usunąć z nich kurz. Przy okazji obejrzała sobie wnętrze sklepu i trzech przebywających w nim męŜczyzn. Rozpoznała tylko Seba Arkosa, bo miała jego akta w pamięci swojego notatnika. ToŜsamości dwóch pozostałych nie rozpoznała, dopóki większy z nich, pogrąŜony w rozmowie z Arkosem, nie spojrzał na nią.

Horn, Korelianin, odgadła. Z KorSeku, o ile dane, które przeglądałam, były precyzyjne. Zastanowił ją fakt, Ŝe ktoś, kto dopiero co przybył do Xakrei, pojawił się tak szybko w miejscu znanym jako rebeliancki punkt kontaktowy. Chyba Ŝe - podobnie jak Bel Iblis - sam jest Rebeliantem. Ysanne zmarszczyła brwi. W danych Horna nie było wzmianki o jego sympatii dla Sojuszu. Pamiętała tylko, Ŝe jego ojciec, wysoko postawiony funkcjonariusz KorSeku, zbierał pochlebne opinie za wyjątkowe osiągnięcia w tępieniu Rycerzy Jedi.

Odwróciła się, by obejrzeć z bliska brudną, weequayską brodoharfę - wiedziała doskonale, Ŝe instrument nigdy nie zagra bez pasującego do niego młoteczka akordowego - i uniosła komlink na wysokość ust. Szeptem poleciła Trablerowi, by podprowadził śmigacz pod drzwi sklepu. Upewniła się spojrzeniem, Ŝe podwładny wykonał polecenie, wsunęła komunikator do kieszeni i spręŜystym krokiem podeszła do Hala Horna.

- Inspektor Horn? Katya Glasc, SłuŜba Bezpieczeństwa Darkknell. Na twarzy Arkosa pojawił się złośliwy uśmiech. - Kłopoty, inspektorze? Horn pokręcił głową. - Raczej nie. Mylę się, agencie Glasc? Wprawdzie Horn nie dorównywał wzrostem Trablerowi, za to był potęŜnie

zbudowany i miał sto razy tyle inteligencji co ochroniarz Isard. Brązowe włosy strzygł krótko, konserwatywnie, nie wstydząc się siwych pasemek zdobiących skronie. Ysanne

Opowieści z Nowej Republiki 28

podejrzewała, Ŝe jest o jakieś sześć lat starszy od niej i uwaŜa się za porządnego człowieka. Co oznacza, Ŝe moŜe być bardzo przydatny lub bardzo niebezpieczny.

- To zaleŜy. Proszę o pański identyfikator. Horn ostroŜnie wyciągnął kartę z kieszeni kurtki, a Isard wsunęła ją w szczelinę

notatnika. Przez chwilę czytała dane osobowe i treść nakazów aresztowania, a potem skinęła głową i zwróciła kartę.

- Chciałam się upewnić. Proszą wybaczyć ostroŜność... MoŜliwe, Ŝe będziemy musieli włączyć się w pańskie śledztwo... - Uniosła głowę i zmarszczyła brwi. - Choć moŜe to nie najlepsze miejsce na dyskutowanie o takich sprawach. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, mój śmigacz czeka na zewnątrz.

Horn spojrzał na nią uwaŜnie. - Znaleźliście Savich? - Znaleźli śmy dowody jej obecności. Wolałabym wyjaśnić panu szczegóły na

osobności. - Agentka wzięła go pod ramię i popchnęła w stronę wyjścia, na tyle lekko, by odebrał to jako zaproszenie, a nie rozkaz.

Korelianin powoli skinął głową. - Wasz świat, wasze zasady - powiedział, odwrócił się i wycelował palec w stronę

fałszerza. - Nie zawiedź mnie, Arky. - Jasne, Horn - odparł kpiąco chudzielec. - Poproszę, Ŝeby tu na ciebie poczekała.

MoŜesz na mnie polegać. Gdy Isard wyprowadzała Hala Horna ze sklepu, Garm Bel Iblis z trudem

opanował drŜenie całego ciała. Po drodze do Imperium Arkosa zachowywał taką ostroŜność, Ŝe kiedy zjawił się tu Horn, był całkowicie pewien, Ŝe to pułapka. Fałszerz natychmiast rozpoznał inspektora i mruknął: „Na sczerniałe kości Imperatora, KorSek tutaj?”. Bel Iblis o mało nie rzucił się do ucieczki, gdy Horn przechodził obok, ale przybysz obdarzył go tylko przelotnym spojrzeniem.

Podczas rozmowy inspektora z fałszerzem senator odpręŜył się nieco. Nadal nie miał dowodu na to, Ŝe go szukają i Ŝe ktokolwiek wie, iŜ przeŜył. Anonimowość domniemanego nieboszczyka dała mu więc szansę na swobodne działanie, lecz nie miał pojęcia, jak długo moŜe potrwać ten korzystny stan. Miał nadzieję, Ŝe Arkos wystawi mu fałszywe dokumenty, które umoŜliwi ą mu dalsze poszukiwanie złodziejki na Darkknell, a moŜe nawet będzie pośredniczył w ewentualnej wymianie.

Bel Iblis rozwaŜał i taką moŜliwość, Ŝe Horn jest agentem Rebelii, przysłanym na Darkknell przez Baila Organę i Mon Mothmę, by przejąć pakiet danych. Przywódcy Sojuszu nie wiedzieli przecieŜ, Ŝe koreliański senator nie tylko uniknął śmierci, ale teŜ postanowił samodzielnie odebrać przesyłkę. Nie miał pojęcia, czy Horn naprawdę jest Rebeliantem, i szczerze podziwiał skuteczny system komórkowy, dzięki któremu waŜne dla organizacji informacje były znane tylko wąskiemu gronu osób. Przez chwilę wahał się, niemal gotów ujawnić inspektorowi swą toŜsamość, ale pytania, które padały pod adresem Arkosa, sprawiły, Ŝe postanowił zaczekać.

Senator uśmiechnął się w duchu, słysząc, jak Horn obrabia fałszerza. Jednym z najbardziej irytujących zadań Bela Iblisa jako przedstawiciela Korelii była walka z

Page 15: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 29

reputacją, której przysporzyli systemowi znani przemytnicy. Większość Korelian to byli uczciwi ludzie, jednak oceniano ich niemal wyłącznie przez pryzmat dokonań przestępców. Bel Iblis nie znał osobiście Hala Horna, za to spotkał wielu jemu podobnych - ludzi, którzy cięŜko pracowali na dobre imię Korelii. To dlatego uśmiechał się, widząc oddanie, z jakim Horn wykonuje swój zawód.

Przestał się uśmiechać, gdy zjawiła się Ysanne Isard, którą widział wcześniej tylko raz, na przyjęciu dla funkcjonariuszy Imperium, przytuloną do ojca. Bel Iblis nie znosił Armanda Isarda. Mały, ruchliwy człowieczek o stalowych oczach sprawiał, Ŝe senator czuł się przy nim jak niezdara. Isard bezlitośnie tropił i niszczył komórki Rebelii - i te prawdziwe, i te wymyślone. Ysanne, w której oczach mieszały się ogień i lód, odziedziczyła po ojcu skłonność do konsekwentnego realizowania jednego celu; w dodatku kierowała się przy tym przywiązaniem do Imperatora. Jej obecność na Darkknell oznaczała, Ŝe słuŜby specjalne juŜ wiedzą o kradzieŜy danych i Ŝe Armand Isard nie szczędzi środków i starań, by pakiet powrócił we właściwe ręce.

Senator poczuł zimny dreszcz, gdy zdał sobie sprawę, Ŝe niewątpliwie to właśnie Armand Isard wydał rozkaz zamordowania jego rodziny i omal nie zadał śmierci jemu samemu. Dłonie Bela Iblisa zacisnęły się w pięści... i na tym koniec. Nie zadał Ysanne Isard morderczego ciosu, choć szczerze tego pragnął. Nawet gdybym ją zabił, pomyślał, nie zranię jej ojca. Zresztą jego śmierć nie jest tu najwaŜniejsza. Pakiet, którego ona szuka, pomoŜe zniszczyć Imperium. A kiedy to zrobimy, juŜ nigdy nie będzie w galaktyce miejsca dla Armandów Isardów czy Imperatorów.

Bel Iblis zapanował nad gniewem i odwrócił się, by zobaczyć, jak drzwi zamykają się za Isard i Hornem.

- No, Arkos, mamy coraz mniej czasu na sfinalizowanie interesu. Chyba powinniśmy skończyć, zanim wpadnie tu Imperator we własnej osobie, nie sądzisz?

Obserwując hamujący przed wystawą sklepową śmigacz, Moranda Savich czuła

się tak, jakby silna pięść zaciskała się wokół jej serca. Przez lata udawało jej się unikać kontaktów ze słuŜbami Imperium, co nie oznaczało, Ŝe nie orientowała się w metodach działania wroga. Agenci Wywiadu Imperialnego z zasady zarzucali szerokie sieci, gdy próbowali złowić zdobycz. A skoro w centralnym punkcie pajęczyny dostrzegła pająka, to znaczy, Ŝe nieprzyjaciele zbliŜają się ze wszystkich stron.

A to oznacza, Ŝe złapią mnie z trefnym towarem w kieszeni, pomyślała. Znowu poczuła przemoŜną chęć wyrzucenia pakietu danych. Sięgając po niego, zauwaŜyła, Ŝe szyba w drzwiczkach kierowcy zsunęła się w dół. Osiłek siedzący za sterami rozejrzał się, czy nikt nie widzi, po czym zaczął przeglądać się w lusterku wstecznym. Ten przejaw bardzo ludzkiej próŜności pomógł Morandzie otrząsnąć się z paniki i podsunął pewien plan.

Wyciągnęła pakiet z kieszeni, złamała go i wydobyła osiem kart danych. UłoŜyła je w zgrabny stosik i ukryła pod tylną ścianką elektronicznego notatnika. Wyprostowała się, obciągnęła poły kurtki i śmiało pomaszerowała w kierunku śmigacza. Po drodze kilkakrotnie zerkała na mapę w otwartym notatniku; uwaŜnie rozglądała się przy tym dookoła i marszczyła brwi w zakłopotaniu.

Opowieści z Nowej Republiki 30

ZbliŜyła się na odległość trzech metrów, zanim kierowca wreszcie ją zauwaŜył, a wtedy machnęła notatnikiem w jego stronę.

- Przepraszam pana, ale chyba się zgubiłam. PomoŜe mi pan? MęŜczyzna rozluźnił się. - Tak, chyba tak. Moranda pochyliła się nad nim z uśmiechem. PrzełoŜyła notatnik z lewej do

prawej ręki i machnęła nim w stronę podobnego urządzenia, umocowanego do deski rozdzielczej.

- Nasze mapy wyglądają inaczej. Kierowca pochylił się nad jej planem miasta, po czym przeniósł wzrok na swój.

Moranda skrzyŜowała ramiona i jedną po drugiej, delikatnie wsunęła karty w szczelinę okna śmigacza. Chrząknęła raz i drugi, by zamaskować cichy odgłos opadających płytek z tworzywa. Była pewna, Ŝe jeśli kierowca coś usłyszał, wziął to za stukot klawiszy notatnika.

MęŜczyzna zwrócił jej urządzenie. - Rzecz w tym, Ŝe jesteśmy na East Ryloth Street. Pani mapa pokazuje West

Ryloth Street. Zboczyła pani z trasy o pięć kilometrów; nic dziwnego, Ŝe nie wie pani, gdzie jest.

- Och, dziękuję panu bardzo. - Moranda spojrzała uwaŜnie na ekran, potrząsnęła głową i uśmiechnęła się. - Naprawdę ogromnie mi pan pomógł. - Odwróciła się tyłem do pojazdu i ruszyła w stronę, z której przyszła, z największym trudem powstrzymując wybuch śmiechu. Zdobycz, po którą tamten przybył, jest o dziesięć centymetrów od niego, a on nie ma o tym pojęcia.

Nie mogła odmówić sobie tej przyjemności; na środku ulicy obróciła się na pięcie, by wrócić i jeszcze raz podziękować męŜczyźnie. Gdy uniosła głowę i spojrzała przed siebie, napotkała wzrok Hala Horna.

Widok Morandy Savich, kręcącej piruet na środku ulicy niczym mała

dziewczynka, zelektryzował Horna. Chciał pobiec w jej kierunku, ale agentka SłuŜby Bezpieczeństwa Darkknell wbiła palce w jego ramię. Moranda zdąŜyła się rzucić do ucieczki, gdy Hal spojrzał na swoją towarzyszkę.

- Zwieje mi - zauwaŜył. - Trabler - warknęła kobieta. - Bierz ją. Drzwi śmigacza otworzyły się z rozmachem, a ze środka wyskoczył masywny

męŜczyzna. Sięgał głową ponad dach maszyny, a blaster, wydobyty zza pazuchy, wydawał się w jego dłoni śmiesznie mały. Korelianin rozpoznał broń - Luxan Penetrator, chętnie uŜywany głównie ze względu na to, Ŝe łatwo było go ukryć i Ŝe miał sporą siłę raŜenia. Większość modeli tego typu w ogóle nie była wyposaŜona w przełącznik na tryb ogłuszania. Pamięć o tym, w połączeniu z naprawdę groźnym wyglądem męŜczyzny, pchnęła Hala do działania.

Koncentrował się przez sekundą, a potem wykonał sztuczkę, której ojciec nauczył go dawno temu - jeszcze przed Wojnami Klonów i pojawieniem się łowców Jedi: przeniósł swoją świadomość do umysłu Trablera. Patrząc jego oczami, obserwował, jak

Page 16: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 31

penetrator unosi się i bierze na cel plecy Morandy Savich. Widząc, jak Trabler prowadzi swoją ofiarę na celowniku, zrozumiał, Ŝe kobieta nie ma szans na dotarcie do bezpiecznego zaułka.

Hal sięgnął do wewnętrznych pokładów Mocy i wysłał do umysłu Trablera zamglony obraz Morandy.

Trabler zacisnął palec na języku spustowym. Czerwonozłota wiązka trafiła w bark Morandy, o ułamek sekundy za wcześnie, by kobieta zdąŜyła zniknąć za rogiem. Hal usłyszał jej krzyk i zobaczył, Ŝe pada na stertę gruzu. Ruszył w jej stronę, ale Isard znowu go zatrzymała.

Hal strząsnął jej rękę. - Co pani wyrabia? Savich jest martwa, a co najmniej cięŜko ranna. Muszę

sprawdzić, co z nią. Oczy agentki zwęziły się. Choć kaŜde było innego koloru, oba spoglądały na

Horna jadowicie. - Lokalna policja znajdzie ciało i odwiezie do kostnicy. My mamy waŜniejsze

sprawy na głowie. Hal zmarszczył czoło w nadziei, Ŝe uda mu się wyczuć, w jakim stanie jest

Savich. Niestety, uŜycie Mocy pozbawiło go sił - minęło zbyt wiele czasu od chwili, gdy po raz ostatni próbował tak aktywnego działania i wyraźnie wyszedł z wprawy. Był osłabiony do tego stopnia, Ŝe nie wyczuł nawet groźnej aury, którą musiał roztaczać Trabler, który odwrócił się i wycelował blaster w Korelianina.

- Co tu jest grane? - zapytał. Glasc skrzywiła się. - Nie mogłam powiedzieć panu w sklepie, ale w okolicy działa rebeliancki agent.

PomoŜe nam go pan zlokalizować. - Wyciągnęła mnie pani na ulicę, bo podobno miała jakieś informacje w mojej

sprawie, a skończyło się na tym, Ŝe pani człowiek zastrzelił mi podejrzaną. Nie przyleciałem tu, Ŝeby polować na Rebeliantów.

Podbródek kobiety uniósł się nieznacznie. - Ale jest pan lojalny wobec Imperium, prawda? - SłuŜę w KorSeku, Ŝeby utrzymać panujący porządek, a więc tak, jestem lojalny

wobec Imperium. Glasc rozluźniła się nieco, a jej głos przeszedł w konspiracyjny szept. - W szeregach SłuŜby Bezpieczeństwa Darkknell są ludzie, których lojalność

budzi wątpliwości; to dlatego moje śledztwo napotyka wciąŜ przeszkody. Muszę więc skorzystać z pomocy kogoś z zewnątrz, czyli pana, Ŝeby wreszcie ruszyć z miejsca. Wiem, Ŝe to nieortodoksyjna metoda działania, ale pan z pewnością sam nieraz korzystał z nietypowych środków.

- Bywało, ale wciąŜ nie rozumiem, dlaczego miałoby mnie to obchodzić. - Hal pokręcił głową. - Przyczyna mojej wizyty na tej planecie leŜy tam, na stercie kamieni.

- MoŜe i tak, ale Rebeliant, którego ścigamy, jest zamieszany w zabójstwo senatora Garma Bela Iblisa i jego rodziny. - Głos kobiety brzmiał teraz bardzo powaŜnie. - W swoim przemówieniu senator zamierzał potępić Rebelię. Zamordowano

Opowieści z Nowej Republiki 32

go, by nie mógł tego zrobić. Sądziłam, Ŝe pan, jako Korelianin, chętnie pomoŜe nam w schwytaniu zabójcy.

Hal poczuł dreszcz na plecach. Podobnie jak obojętność, z jaką Trabler zastrzelił Morandę - choć przecieŜ Ŝaden sędzia nie wydał na nią wyroku śmierci - tak i myśl o zamachowcu, który zabija setki ludzi, by dopaść swoją ofiarę, napawała go odrazą. JeŜeli zabójca senatora jest tutaj, musi zostać schwytany i osądzony. Bel Iblis pochodził z Korelii. Jestem mu to winien, pomyślał.

Inspektor KorSeku skinął głową. - Zgoda. Wchodzę w to. Ale koniec ze strzelaniem bez namysłu - dodał, celując

palcem wskazującym w Trablera. - JeŜeli wasz podejrzany faktycznie zamordował Bela Iblisa, to przede wszystkim chcemy z nim porozmawiać i usłyszeć, kto jeszcze zamieszany jest w tę całą Rebelię. Jasne?

Glasc skinęła głową i otworzyła tylne drzwi śmigacza. - Proszę, inspektorze Horn. Dzięki panu zdobycz na pewno nie wymknie nam się

z rąk. Gdy śmigacz zniknął z pola widzenia, Bel Iblis wypadł ze sklepu i pognał na

drugą stronę ulicy. Widział, jak z zimną krwią zamordowano tę kobietę i choć nigdy nie wątpił, do czego jest zdolna Ysanne Isard, to jednak oglądanie wszystkiego na własne oczy było czymś zupełnie innym. Kiedy dobiegł do zaułka, ujrzał plamę krwi i przez chwilę miał szalone wraŜenie, Ŝe na końcu czerwonego śladu zobaczy Ŝonę.

Ale ona nie Ŝyje. Biedna Arrianyo, zginęłaś za sprawę, w którą nawet nie wierzyłaś, pomyślał gorzko. Z trudem przełknął ślinę, spojrzał w głąb bocznej uliczki i zauwaŜył kobietę opartą cięŜko o ścianą. Jej prawe ramię zwisało bezwładnie, a rękaw był przesiąknięty krwią. Lewą ręką próbowała uruchomić zapalniczkę, a w kąciku jej ust tkwiło cygaro.

Kobieta popatrzyła na niego i uśmiechnęła się. - Masz ogień, kolego? - zapytała, przewróciła oczami i cięŜko zwaliła się na

ziemię. Senator podbiegł do niej i przykucnął. Jedyną zaletą postrzału z penetratora jest to,

Ŝe jego zwarta wiązka zostawia małą dziurkę. Bel Iblis dostrzegł dość brzydką ranę wlotową i znacznie mniejszy otwór wylotowy z przodu. Zdjął płaszcz i owinął nim rany, po czym wziął postrzeloną na ręce i ruszył w stronę sklepu Arkosa.

Przypomniał sobie, Ŝe kobietą, którą po raz ostatni niósł w taki sposób, była jego Ŝona - kilka lat wcześniej, podczas zachowanego w tajemnicy wyjazdu z okazji rocznicy ślubu. Było cudownie, bo obojgu udało się oderwać od obowiązków. Obiecali sobie, Ŝe wkrótce powtórzą to małe szaleństwo. Rzeczywiście, wkrótce.

Rysy Bela Iblisa stwardniały. Straciłem ją przez Imperium, pomyślał. Nie stracę nikogo więcej. Wiedział jednak, Ŝe biorąc pod uwagę sytuację, w jakiej znalazła się Rebelia, takie deklaracje raczej nie miały sensu. Ale przynajmniej nie stracę tej kobiety, zadecydował. MoŜe nie ratuję galaktyki, ale chociaŜ jakąś jej cząstkę. Na razie tyle musi mi wystarczyć.

Podniósł wzrok i zobaczył, Ŝe Arkos otwiera mu drzwi.

Page 17: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 33

- Trzeba jak najszybciej sprowadzić pomoc medyczną. Tamta kobieta... to była Ysanne Isard, prosto z Centrum, z Wywiadu Imperialnego.

- Skoro tu trafiła, to... - PrzeraŜony Arkos urwał w pół zdania. Senator postarał się, by jego głos zabrzmiał twardo. - Trzymaj ze mną, Arkos. Ona nie jest niezwycięŜona. Pamiętaj, Ŝe prawie się o

mnie otarła, a kazała zastrzelić kogoś, kto nie ma nic wspólnego z naszą sprawą. Arkos zamyślił się na moment, po czym skinął głową. - Racja. Dzięki. - Drobiazg. Bierzmy się do roboty. - Bel Iblis uśmiechnął się. - Prędzej czy

później Isard się zorientuje, Ŝe powinna wrócić i porozmawiać z tobą. Zanim to nastąpi, musimy zakończyć nasze sprawy. A kiedy znowu nas odwiedzi, przywitamy ją śmiechem.

Opowieści z Nowej Republiki 34

I N T E R L U D I U M N A D A R K K N E L L

Michael A. Stackpole

Część trzecia

Popołudnie spędzone z agentką Glasc i jej pomocnikiem Trablerem uświadomiło Halowi Hornowi jedną rzecz: bez względu na to, jak efektywne było ich śledztwo, tych dwoje z pewnością nie naleŜało do SłuŜby Bezpieczeństwa Darkknell; nawet do wydziału wewnętrznego, czy jak go tam zwano na tej planecie. Owszem, mają w sobie tę arogancję, której spodziewałbym się po szpiclach z wewnętrznego, pomyślał, ale powinni okazywać ją zhuttowanym glinom, a nie cywilom.

Glasc woziła Hala z miejsca na miejsce, twierdząc, Ŝe to prawdopodobne skrzynki kontaktowe Rebeliantów. Większość z nich stanowiły zapyziałe dziury w stylu sklepiku Arky’ego, ale trafiło się i kilka porządniejszych, większych lokali, połoŜonych w zachodniej dzielnicy Xakrei. Sklep dla smakoszy kawy, przed którego drzwiami Horn i Trabler stanęli na straŜy, naleŜał do najwykwintniejszych. Hal z przyjemnością chłonął aromat dochodzący ze sklepu; niechętnie zgodził się pozostać na ulicy, podczas gdy właścicielka poprowadziła Glasc do swego biura, by podyskutować o interesach.

Horn uniósł brew i spojrzał na Trablera. - Trudno uwierzyć, Ŝe zdaniem właścicielki nie pasujemy do jej zwykłej klienteli. PotęŜny męŜczyzna zmarszczył jasne brwi tak mocno, Ŝe zetknęły się nad jego

nosem. - UwaŜasz, Ŝe wyglądamy na Rebeliantów? Jego głos był tak nabrzmiały wrogością, Ŝe Hal cieszył się z wyczerpania

własnych zasobów Mocy - oszczędziło mu to dotkliwego odczucia fali gniewu bijącej od Trablera.

- Spokojnie, przyjacielu. Nie to miałem na myśli. Zresztą wiesz równie dobrze jak ja, Ŝe ten sklepik zawdzięcza etykietkę, „rebelianckiej kryjówki” jakiejś konkurencyjnej budzie z kawą, działającej pewnie tuŜ za rogiem. Tutejsi klienci wyglądają na zbyt dobrze sytuowanych, jak na Rebeliantów.

- Tak sądzisz? - prychnął lodowato Trabler. - Zdziwiłbyś się, gdybyś wiedział, jak wysoko postawieni są niektórzy Rebele. A moŜe i nie.

- Co to miało znaczyć?

Page 18: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 35

- To, Ŝe nigdy nie wiadomo, kto przeszedł na ich stronę - odparł osiłek, uśmiechając się krzywo. - Na Światach Środka znalazłoby się trochę Rebeliantów, ale wśród rubieŜuli jest ich duŜo więcej.

- Interesująca uwaga - rzucił Hal, pozwalając, by wychodzące ze sklepu kobiety oddzieliły go od Trablera. Po raz ostatni słyszał słowo „rubieŜul”, kiedy przyszło mu przerwać bójkę w koreliańskiej spelunce, gdzie pewien lokalny bywalec prawie zmasakrował przybysza z Centrum Imperialnego (znanego dawniej jako Coruscant) za uŜycie tak obelŜywego określenia. Niewielu mieszkańców RubieŜy mówi o sobie w ten sposób.

Drzwi otworzyły się ponownie i stanęła w nich agentka Glasc. Białą chusteczką próbowała zetrzeć ciemną plamę z szarej bluzki.

- Na nic się nie przydała - wyjaśniła. - Załamała się i zaczęła coś paplać o unikaniu podatków, ale nic nie wie o Rebelii. Ani o spisku na Ŝycie Bela Iblisa.

Trabler zerknął do notatnika i wskazał ręką w głąb uliczki. - Następny na liście jest Obszar Nieciągłości. Tędy. Hal ruszył pierwszy, a Glasc starała się dotrzymać mu kroku. - Czy właścicielka rozpoznała którąś z twarzy z holografów, które pani dałem? Glasc pokręciła głową. - Nic nie wiedziała, podobnie jak cały jej personel. Takie miejsca jak to uwaŜają

się za przyczółki imperialnej kultury na Darkknell, ale ich właściciele nie mają pojęcia, czym naprawdę Ŝyje Imperium. Weźmy na przykład Korelię, jeden ze Światów Środka: czy dlatego, Ŝe pan tam mieszka, regularnie pija pan kawową mieszankę koreliańską?

- No nie, ale to dzięki temu, Ŝe ta, którą parzymy w KorSeku, jest wystarczająco mocna, Ŝeby uŜywać jej w celach leczniczych. - Hal wzruszył ramionami. - Kiedy zapuszczam się w dzicz RubieŜy, staram się nie przejmować za bardzo tubylasami i ich zwyczajami.

- To bardzo rozsądnie z pańskiej strony, inspektorze Horn. Hal uśmiechnął się. - Staram się. - ZauwaŜył, Ŝe Glasc nie zareagowała, gdy nazwał mieszkańców

Darkknell „tubylasami”, a czas spędzony na tej planecie określił mianem „zapuszczania się w dzicz RubieŜy”. Utwierdziło go to w przekonaniu, Ŝe kobieta nie pochodzi stąd. Prędzej uwierzę, Ŝe Moranda rzuci palenie cygar, pomyślał, niŜ w to, Ŝe lokalny policjant nie wybuchnie, słysząc takie teksty. Coś mi tu nie pasuje i wcale nie mam ochoty przekonać się, co to takiego.

Trabler przyspieszył i pierwszy dotarł do drzwi zatłoczonej knajpy. Hal zszedł po trzech schodkach na poziom głównej sali i łukiem ominął stolik hałaśliwych Devaronian, by dotrzeć do baru szybciej niŜ Glasc. Udało mu się, bo klepnął w ramię jednego z biesiadników, a kiedy samiec odwrócił się, by sprawdzić, kto go zaczepia, zahaczył rogiem o tunikę kobiety, zatrzymując ją na moment.

Hal zauwaŜył nieduŜego męŜczyznę z identyfikatorem kierownika w klapie. ZdąŜył go zatrzymać, zanim ten zniknął za drzwiami biura.

Opowieści z Nowej Republiki 36

- Jestem inspektor Horn, a to agenci Glasc i Trabler. Mamy do ciebie parę pytań. Odpowiesz na nie teraz czy dopiero kiedy zamkniemy twój lokal i poszukamy w nim kontrabandy?

Mały człowieczek głośno przełknął ślinę i natychmiast zakrztusił się nią. - Nie chcę Ŝadnych kłopotów. Hal odwrócił się w stronę Glasc. W jej zimnych oczach pojawił się cień aprobaty,

gdy zobaczyła, jak potraktował szefa knajpy. - Agent Glasc ma kilka holografów, na które powinieneś rzucić okiem. - Hal

wyciągnął rękę po obrazki, po czym machnął nimi przed oczami wystraszonego męŜczyzny. - Rozpoznajesz kogoś?

Kierownik spojrzał przelotnie na holografy. - Nie, chyba nie. Hal połoŜył dłoń na jego ramieniu. - Słuchaj no, koleś, daję ci szansę, Ŝebyś sam sobie pomógł. Nasi ludzie, którzy

obserwowali ten lokal, juŜ nam powiedzieli, kto tu był, a kogo nie było. Albo potwierdzisz ich informacje i odpowiesz na parę pytań, albo przymkniemy cię za utrudnianie śledztwa. Za coś takiego moŜemy nawet wysłać na Kessel, prawda, agencie Glasc?

Kobieta skinęła głową ze srogą miną. - I to na długo. Kierownik knajpy zatrząsł się ze strachu. - Na Kessel? Nawet nie wiem, co to takiego. - I lepiej, Ŝeby tak zostało, przyjacielu. Spójrz jeszcze raz na te holografy. Tylko

uwaŜnie. Kierownik usłuchał. Wodził palcem po powierzchni kaŜdego z portretów, ale

Ŝaden błysk w jego oczach nie zdradził, Ŝe rozpoznaje którąś z osób. Jednak Hal, który trzymał rękę na jego ramieniu, czuł lekkie skurcze mięśni wyznaczające czas, jaki przesłuchiwany poświęcał kaŜdemu wizerunkowi. Trzech z pięciu sportretowanych osobników rzeczywiście było w Obszarze Nieciągłości, ale najdłuŜej trwało oglądanie środkowego holografu, przedstawiającego młodego blondyna z wojskową fryzurą.

Kierownik zamrugał nerwowo. - Nie jestem pewien... - Pozwól, Ŝe ci pomogę. - Hal przełoŜył portret blondyna na wierzch, odkleił

spodnią warstwę i trzasnął holografem prosto w czoło męŜczyzny. Uderzył nieco mocniej, niŜ zamierzał, ale Glasc rozchmurzyła się, widząc, Ŝe głowa męŜczyzny odbiła się od ściany. W końcu Hal przecieŜ rozgrywał całą tę scenę przede wszystkim po to, Ŝeby jej dogodzić.

- Ten facet tu był, a ty dobrze go pamiętasz. Kiedy? - Hmm... moŜe wczoraj... nie, zaraz, dziś rano. Wcześnie rano. Tylko stali klienci

przychodzą o tej porze, wie pan? - Kierownik ucieszył się wyraźnie, widząc uśmiech na ustach Horna. - Czekał na kogoś, a potem stanął w płomieniach.

- Stanął w płomieniach? - zainteresowała się Glasc. Kierownik skrzywił się, słysząc jej ostry ton.

Page 19: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 37

- Siedział sobie tam, aŜ nagle jakaś kobieta z drinkiem i cygarem potknęła się i wylała wszystko na niego. Alkohol zapalił się od cygara, jak sądzę. Babka pomogła mu zgasić kurtkę; nic się nikomu nie stało.

Hal ścisnął mocniej ramię męŜczyzny. - Świetnie. Co jeszcze pamiętasz? - Kiedy pojawił się ten gość, na którego czekał, porozmawiali chwilę. Blondyn

strasznie się zdenerwował. Krzyknął, Ŝe ktoś go obrabował i nawiał stąd, jakby ukradł Vaderowi pelerynę.

Glasc spojrzała na Horna spod półprzymkniętych powiek. - Sądzisz, Ŝe ktoś podprowadził mu to, co miał przy sobie? Pewnie ta kobieta,

która go podpaliła... Jak wyglądała? Kierownik oblizał usta językiem. - Niewysoka, brązowe włosy... Hal pokręcił głową. - Śmiechu warte. Spójrz lepiej na to... - Sięgnął do kieszeni i wyjął z portfela

jeszcze jeden holograf. Oderwał od czoła przesłuchiwanego podobiznę blondyna i rzucił ją w stronę Glasc, a kierownikowi podał nowy portret. - Czy to ona?

Delikwent gwałtownie potrząsnął głową. - W Ŝyciu jej nie widziałem. Mam nadzieję, pomyślał Hal. Moja Ŝona prędzej by padła, niŜ pokazała się w

takiej norze. Wzruszył ramionami i schował holograf do portfela. - Dziękuję za współpracę. Jesteś wolny. MęŜczyzna czmychnął na zaplecze, a Glasc chwyciła Horna za ramię i obróciła w

swoją stronę. - Dlaczego pozwala mu pan odejść? - Proszę wybaczyć, Ŝe pozwalam sobie kierować waszym śledztwem, ale ten trop

prowadził donikąd. Szukamy zabójcy Bela Iblisa, zgadza się? Czy taki ktoś przesiadywałby w obskurnej knajpie, niczym złodziej klejnotów czekający na pasera? Nie mam wątpliwości, Ŝe ten śliczny chłopaczek z waszego holografu jest winien, ale jeśli dał się obrobić w tak dziecinny sposób, to znaczy, Ŝe jest ledwie początkującym amatorem. A złodziejka o takiej klasie jak ta, która wykręciła mu ten numer, zdąŜyła juŜ od tej pory pokonać kawał hiperprzestrzeni.

Trabler zmarszczył czoło. - Zabójca mógł czekać na pieniądze. Hal przewrócił oczami. - W takim razie co mu ukradziono? Dowód, Ŝe zabił Bela Iblisa? Moim zdaniem

oficjalny pogrzeb na Korelii, transmitowany na całą galaktykę, byłby wystarczającym dowodem. Co więcej, tak dobry zabójca zaŜądałby przynajmniej częściowej zapłaty z góry, Ŝeby nie musieć pojawiać się juŜ w tej dziurze. Powinniśmy raczej prowadzić śledztwo na którejś z planet-kurortów pierwszej klasy, a nie tutaj.

Glasc zamrugała w zamyśleniu. Hal spodziewał się, Ŝe wyczuje potęŜną falę paniki, ale nic takiego nie nastąpiło. Co oznacza, Ŝe albo moje rezerwy Mocy spadły do zera, albo ona jest niesamowicie opanowana, doszedł do wniosku. Historyjka

Opowieści z Nowej Republiki 38

wymyślona przez nią na poczekaniu, gdy Trabler strzelał do Morandy, rozpadała się na kawałki, a Ŝałosny tekst, z którym wyskoczył przed chwilą jej współpracownik, tylko podkreślił absurdalność sytuacji. To, czego oboje szukali, zostało przywiezione na Darkknell przez młodego blondyna, a następnie skradzione przez Morandę. Para agentów na kilometr zalatywała arogancją właściwą mieszkańcom Światów Środka, co podpowiadało Hornowi, Ŝe najprawdopodobniej ma do czynienia z funkcjonariuszami Imperium.

Hal pokręcił głową. To z kolei oznacza, pomyślał, Ŝe i Moranda, o ile jeszcze Ŝyje, i ja znaleźliśmy się w powaŜniejszych tarapatach, niŜ moglibyśmy sobie tego Ŝyczyć.

Garm Bel Iblis rozglądał się po zapuszczonym mieszkaniu. Przez ten czas

Moranda ostroŜnie się przebierała. Jej kwatera przypominała pudło z małym oknem i kabiną odświeŜacza wciśniętą w kąt tuŜ obok garderoby, w której właśnie szukała ubrania. Senator uznał, Ŝe w tym lokalu nikt nie mieszkał zbyt długo - ale zanim zdąŜył pogratulować sobie zdolności dedukcyjnych, przypomniał sobie, Ŝe inspektor KorSeku przybył na Darkknell właśnie dlatego, Ŝe Moranda uciekała z planety na planetę.

Bel Iblis doszedł do wniosku, Ŝe ten pokój był po prostu kryjówką - jednym z tych miejsc, które dla ludzi z marginesu stanowią ekwiwalent bezpiecznego domu. Tylko organizacje rządowe uŜywały prawdziwie bezpiecznych kryjówek, by zapewnić ochronę waŜnym świadkom lub przechować szpiegów do czasu wydobycia z nich informacji.

We wszystkich kątach walały się róŜne przedmioty - porozkręcane pręty jarzeniowe, pół tuzina periodyków na kartach danych, a takŜe skotłowane prześcieradła i koce, okrywające cienką matę ułoŜoną z dala od okna; zapewne pozostałości po poprzednich lokatorach.

Teraz, gdy stałem się stuprocentowym Rebeliantem, pomyślał senator, zapewne będę spędzał większość Ŝycia w podobnych warunkach.

- Wiem, Ŝe mój apartament to nic specjalnego. Podobnie jak ja. - Moranda wynurzyła się z garderoby, ubrana w jaskrawoniebieską tunikę i ciemnobrązowy płaszcz. Zatoczyła koło prawym ramieniem, z trudem opanowując grymas bólu, który towarzyszył próbie. - Jest jak nowe.

- Byłoby jak nowe, gdybyś zastosowała kąpiel w płynie bacta. - To prawda, ale strzał tylko mnie poparzył. DuŜo bólu, mało zniszczeń. Poza tym,

droidy z serii Emdee mają brzydki zwyczaj zgłaszania władzom wszystkich postrzałów z broni blasterowej. - Moranda spojrzała na niego uwaŜnie. - A skoro jesteś Rebeliantem, to raczej nie Ŝyczyłbyś sobie tego rodzaju zainteresowania.

Bel Iblis zesztywniał i odruchowo zmruŜył oczy. - W jaki sposób zgadłaś? - Nie musiałam zgadywać - odparta, dotykając palcem skrom. - Po pierwsze

chciało ci się pójść za mną, i to nie z zamiarem wykorzystania mnie. Współczucie to ostatnio rzadko spotykany towar, a zdaje się Ŝe Rebele mają na nie monopol. Po drugie,

Page 20: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 39

zrobiłeś to, chociaŜ wiedziałeś, Ŝe ludzie, którzy mnie postrzelili, są prawdopodobnie z Wywiadu Imperialnego.

Bel Iblis skinął głową. - Ta kobieta to Ysanne Isard, córka Armanda Isarda. Oczy Morandy rozszerzyły się, a jej ciałem wstrząsnął dreszcz. - Wiedziałam, Ŝe to trudny interes, ale Ŝe aŜ tak... - Co jeszcze podsunęło ci myśl, Ŝe jestem Rebeliantem? - Arky ma określoną reputację. A ty jesteś Korelianinem, więc na pewno nie

cierpisz słuchać rozkazów. Połatałeś mnie dość sprawnie, więc pewnie masz za sobą słuŜbę w wojsku, a to wskazuje na twoją lojalność wobec zasad obowiązujących w czasach, gdy Palpatine nie był taki chciwy. I jeszcze jedno: kiedy Imperiale za czymś węszą, to ich przeciwnikami najczęściej są Rebelianci.

- Naprawdę? - Senator urwał na moment. - A moŜe jestem z Czarnego Słońca? - EjŜe! Zapominasz o współczuciu. - No tak, racja. - Bel Iblis przez chwilą zbierał myśli. - A dlaczego sądzisz, Ŝe

Imperiale szukają czegoś, a nie kogoś? - Mogłabym powiedzieć, Ŝe wskazuje na to obecność córki Isarda. Do zwykłej

mokrej roboty wystarczyłoby paru jej goryli. A ona z pewnością potrafi pracować mózgiem, więc raczej chodzi o to, Ŝe trzeba komuś zadać parę pytań, zanim się strzeli.

- Nie licząc twojego przypadku. - Nawet nie wiesz, jak mu się odwdzięczyłam za ten strzał - mruknęła Moranda,

uśmiechając się krzywo. - Prawda jest taka, Ŝe zwędziłam coś pewnemu nerwowemu młodzieńcowi. Coś, co jest bardzo waŜne dla Imperium i bardzo skutecznie zakodowane. Po to cię tu przysłano, prawda?

Bel Iblis wzruszył ramionami z wystudiowaną obojętnością. - MoŜesz udowodnić, Ŝe ta kradzieŜ to twoja sprawka? Skinęła głową i wyciągnęła z kieszeni kurtki czarną apaszkę. - Pakiet, który wsunęłam mu do kieszeni, był przewiązany identyczną szmatą.

Poznajesz? Senator wyciągnął rękę i dotknął delikatnego materiału. - Gdzie jest teraz oryginalny pakiet? Moranda roześmiała się. - Nie tak prędko, Rebelu. Jestem ci wdzięczna, Ŝe polatałeś mi ramię, ale

potrzebuję forsy, Ŝeby wyrwać się z tej kupy błota i wreszcie zniknąć z oczu Halowi Hornowi. Ile jest wart dla ciebie ten drobiazg?

- Dwadzieścia pięć tysięcy kredytów. - Co powiesz na pięćdziesiąt? - Sprzedane. Moranda znowu wytrzeszczyła oczy. - To jest tak cenne? Więc moŜe porozmawiamy jeszcze o premii, co? - Gdzie to jest? Savich westchnęła cięŜko i Bel Iblis poczuł, Ŝe zamiera mu serce. - W bardzo bezpiecznym miejscu.

Opowieści z Nowej Republiki 40

- Czyli? - Właśnie dlatego wspomniałam o premii... - Kobieta potrząsnęła głową. -

Wsunęłam karty w drzwi wynajętego śmigacza Isard. Widzę, Ŝe jesteś zaskoczony, ale nie martw się. Takie wyzwania zawsze wydobywają ze mnie najlepsze cechy.

Hal siedział samotnie na tylnej kanapie śmigacza, a Glasc prowadziła maszynę do

centrum operacyjnego. Wcześniej, jeszcze w Obszarze Nieciągłości, po cichu wydała rozkazy Trablerowi, wyprawiając go w samotną misję. Powiedziała Halowi, Ŝe jej współpracownik ma sprawdzić, jak przebiega akcja w porcie kosmicznym, ale Korelianin wątpił w prawdziwość jej słów. Wszystko, czego Trabler miał się dowiedzieć osobiście, mógł równie dobrze usłyszeć przez komlink.

Hal nie zwracał specjalnej uwagi na pejzaŜ miasta, rozmazujący się za szybami pędzącego śmigacza. Zastanawiał się, dlaczego właściwie pokazał kierownikowi knajpy holograf własnej Ŝony, a nie Morandy Savich. Domyśliłem się, Ŝe chodzi o Morandę, gdy tylko zaczął mówić, doszedł do wniosku. Cygaro, którym wznieciła ogień, powiedziało mi wszystko. Ale dlaczego ją chronię? Teraz juŜ wiem, Ŝe jest zamieszana w tę sprawę, a to oznacza, Ŝe historyjka o zabójcy jest zmyślona. Mamy tu zwykłą kradzieŜ, której ofiarą padł złodziej, tyle Ŝe... obecność Imperiali wskazuje na to, Ŝe to nie była taka sobie zwykła kradzieŜ.

Nie pokazując knajpiarzowi właściwego holografu. Hal pogrzebał jedyny solidny trop w śledztwie prowadzonym przez Glasc. Przyjął załoŜenie, Ŝe skoro kobieta pracowała dla Imperium, to zdobycz, na którą polowała, musiała mieć jakiś związek z Rebelią. Hal Horn nie kochał Rebeliantów - stali po niewłaściwej stronie prawa i choćby z tego powodu zasługiwali na potępienie - ale teŜ nie szalał z miłości do Imperiali. Nieraz juŜ próbował okiełznać temperament nadgorliwych agentów Imperium, ale zwykle kończyło się na tym, Ŝe musiał naprawiać to, co zepsuli.

Działania Trablera były jaskrawym przypadkiem nadgorliwości, której tak bardzo chciał uniknąć. Agent mógł z łatwością pobiec za Morandą i złapać ją, ale wolał sięgnąć po blaster i strzelić bez ostrzeŜenia. Hal miał nadzieję, Ŝe mała sztuczka z wpływaniem na umysł Trablera pozwoliła Savich uniknąć śmierci, ale liczył się i z tym, Ŝe kobieta jest teraz martwa, umierająca lub bardzo powaŜnie ranna.

Skłonność Trablera do zabijania kaŜdego, nawet nieistotnego pionka w grze, uświadomiła Hornowi, Ŝe Imperium nie jest zainteresowane braniem jeńców. To, co ukradła Moranda, musiało mieć ogromną wartość i bez wątpienia wiązało się z naruszeniem tajemnicy państwowej. A skoro wiem aŜ tyle, pomyślał, muszę liczyć się z tym, Ŝe i moje Ŝycie w pewnym momencie moŜe stracić wartość - na przykład wtedy, gdy przestanę być uŜyteczny albo stanę się zbyt irytujący.

Ta myśl nie wzbudziła w nim paniki. Owszem, Halowi bardzo nie podobała się ewentualność, Ŝe juŜ nigdy nie zobaczy Ŝony i syna, ale panował nad sobą. Pamiętał, Ŝe kiedy był dzieckiem - miał nie więcej niŜ sześć lat - wpadł pewnego dnia w histerię nad zepsutą zabawką. Ojciec wyprowadził go wtedy na podwórko i powiedział, Ŝe nie moŜe wyzwalać swoich emocji w tak dziki sposób, bo powoduje zakłócenie w równowadze

Page 21: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 41

wszechświata. A potem zaczął go uczyć prostych ćwiczeń uspokajających i trenował Hala aŜ do chwili, gdy te przydatne techniki weszły mu w krew.

A kiedy był spokojny, mógł myśleć logicznie - i właśnie to robił. ZauwaŜył, Ŝe Glasc zatrzymuje śmigacz przed drzwiami niewielkiego domku, oddzielonego Ŝywopłotem od sąsiednich posesji. Lewą stroną biegła alejka zakończona bramką, zapewne z wyjściem na równoległą ulicę po przeciwnej stronie domu. Hal uznał posiadłość za metę albo bezpieczną kryjówkę; z łatwością wyobraził sobie funkcjonariuszy SłuŜby Bezpieczeństwa Darkknell organizujących tu jedną ze swych tajnych baz operacyjnych. Choć budynek znajdował się w obrębie miasta, Horn poczuł się nieswojo.

Glasc otworzyła drzwi i pierwsza znikła w środku. Ruszyła korytarzem w stronę kuchni i przybudówki na tyłach domu.

- Proszę za mną do mojego biura. Hal szedł tuŜ za nią. Gdy weszli do kuchni, Glasc odwróciła się, jakby chciała coś

mu powiedzieć, ale cała akcja mająca na celu odwrócenie uwagi Horna powiodła się tylko połowicznie. Zanim Trabler wyskoczył zza drzwi i zdąŜył spuścić pięść na kark swojej ofiary, Hal wyczuł jego obecność i zareagował.

Błyskawicznie przykucnął i pochylił się do przodu, zmuszając napastnika, by zgiął się w pół. Kiedy agent zacisnął dłonie na jego karku, Horn przyklęknął na jedno kolano i potylicą grzmotnął w twarz Trablera. Usłyszał trzask pękających kości, ale był pewien, Ŝe to nie jego. Osiłek wrzasnął i rozluźnił uchwyt, by przycisnąć dłonie do zmasakrowanej twarzy. Hal odwrócił się w prawo i podciął mu nogi. Trabler zachwiał się i runął na podłogę, przewracając stolik.

Horn wsunął mu dłoń pod kurtkę i wydobył Luxan Penetratora. Kciukiem odbezpieczył broń i natychmiast strzelił w kierunku Glasc. Kobieta odpowiedziała ogniem, o włos mijając głowę Horna i rozbijając talerz na półce tuŜ za nim. Hal odskoczył w prawo i przykucnął. Trabler, z twarzą jak krwawa miazga, wydobył z buta wibroostrze i chwiejnie stanął za nim. Horn jednym strzałem wypalił mu serce, a potem uskoczył za szafkę.

Glasc strzeliła i wyrwała pokaźną dziurę w kuchennym meblu. - To cię nie ochroni - ostrzegła. - Tak teŜ myślałem. - Hal wydobył z kieszeni holograf Morandy i rzucił go na

środek podłogi. Pozwolił, by Glasc rzuciła okiem na wizerunek, po czym jednym strzałem zmienił portret złodziejki w dymiący, czarny bąbel. - Ale to powinno.

- Co ty wygadujesz? - Wy, waŜniacy z Wywiadu, zawsze wyobraŜacie sobie, Ŝe jesteście górą, ale ja

Ŝyję z tego, Ŝe oddzielam prawdę od kłamstw. Dlatego wiem, Ŝe jesteście tu po to, Ŝeby znaleźć coś, co ukradł wam agent Rebelii. Był nim ten blondas, który dał się okraść. Teraz złodziejka ma to, na czym tak wam zaleŜy, a ja spaliłem jej holograf.

- I wydaje ci się, Ŝe zostawię cię przy Ŝyciu, Ŝebyś mógł ją zidentyfikować? - Śmiech Glasc rozległ się w kuchni głośnym echem. - W nakazach aresztowania, które przywiozłeś ze sobą na Darkknell, bez trudu znajdę nowe holo. - Kolejny strzał obryzgał kurtkę Hala kropelkami roztopionego metalu.

Opowieści z Nowej Republiki 42

- Moranda Savich jest mistrzynią kamuflaŜu; nie znajdziecie jej. Co waŜniejsze, ten twój Trabler próbował ją zabić. Domyślam się, Ŝe to zadanie, z którym go posłałaś, polegało na sprawdzeniu na policji i w szpitalach, czy juŜ ją znaleziono. Zgadza się? Ale nie znaleziono, a to oznacza, Ŝe Savich jest na wolności i ktoś jej pomaga.

- Nadal nie rozumiem, dlaczego miałabym pozostawić cię przy Ŝyciu. - Dlatego, Ŝe ja ją znam. Tropiłem ją juŜ na sześciu światach. Wiem jak działa i

jak wygląda w najrozmaitszych wcieleniach. Beze mnie nigdy jej nie znajdziecie, a jeśli nawet, to na pewno nie na czas - dodał akcentując ostatnie słowo. Skoro przedsięwzięto tak desperackie środki, domyślał się, Ŝe jeśli akcja odzyskania tego, co skradziono, miała się powieść, czas jest najistotniejszym czynnikiem. - Jeśli dasz Morandzie szansę na złapanie drugiego oddechu, sprzeda towar Rebeliantom.

- Nie wiem, czy mogę ci zaufać. - O, przepraszam, ale z nas dwojga to ja powinienem mieć problemy z

okazywaniem zaufania. Twój pomagier właśnie próbował urwać mi łeb. - Hal pokręcił głową. Imperialna paranoja! Czy to się nigdy nie skończy? - Wierz mi lub nie, ale ja naprawdę chcę złapać Morandę, a z tobą mam największe szanse. Jaki mam wybór? Mogę cię zastrzelić i mieć nadzieję, Ŝe uniknę imperialnego wyroku za morderstwo. JeŜeli ci pomogę, ty powiesz, Ŝe broń Trablera wypaliła przypadkiem i oboje wyjdziemy na czysto.

- Masz rację, oczywiście: nigdy w Ŝyciu nie uniknąłbyś kary za moją śmierć. - Pewność siebie, która brzmiała w jej głosie, przyprawiła Horna o dreszcz. - Nazywam się Ysanne Isard i jestem córką dyrektora Imperialnego Wywiadu. Do końca Ŝycia musiałbyś uciekać, a twoja rodzina znikłaby bez śladu.

- Miło mi poznać. - Hal postarał się westchnąć najciszej, jak potrafił. Zdaje się, Ŝe gorzej być nie mogło.

- I masz rację. Poluję na rebelianckiego kuriera, który ukradł... - Nie mów mi, nie chcę wiedzieć. Gdybyś mi powiedziała, musiałabyś mnie zabić.

- Hal na moment przymknął oczy. - Przyleciałem tu, Ŝeby złapać złodziejkę, która przypadkiem weszła w posiadanie twojej własności. Ja dorwę ją, a ty swoją zgubę, i nie muszę wiedzieć, co to takiego.

- Doskonale. Bardzo to sprytne z twojej strony. - Ysanne wahała się przez chwilę, a Hal stwierdził, Ŝe bardzo chciałby być gdzieś indziej. - Jestem skłonna ci zaufać, ale nie znam dokładnie twoich danych, więc zgadzam się na współpracę pod jednym warunkiem.

- To znaczy? Wąskie, czarne, podobne do wstąŜki urządzenie szurnęło po podłodze i rozwinęło

się u stóp Hala. Wyglądało jak mały pasek z czarną sprzączką. MęŜczyzna rozpoznał je natychmiast: dławikołnierz.

Wystarczyła zdalna komenda, by pasek zacisnął się na szyi tego, kto miał nieszczęście go nosić; odcinał dopływ krwi do mózgu i powodował utratę przytomności. Sprzętu tego typu uŜywano często do kontrolowania poczynań więźniów. Jednostka sterująca nieustannie wysyłała pulsacyjny sygnał kontrolny, a

Page 22: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 43

kołnierz zaciskał się automatycznie, gdy tylko więzień znalazł się poza zasięgiem nadajnika. Był to skuteczny sposób przeciwdziałania ucieczkom.

Hal podniósł obroŜę i zwaŜył w otwartej dłoni. - Jednostka sterująca jest zintegrowana z twoim ciałem? - JeŜeli wydam komendę lub mój puls zaniknie, kołnierz zaciśnie się. Bez klucza

lub kogoś, komu zaufasz, by odstrzelił zamek, nie poŜyjesz dłuŜej niŜ ja. Hal nie miał ochoty zakładać urządzenia na szyję, ale do wyboru miał tylko

zabicie agentki i Ŝywot wiecznego uciekiniera. - Miecz świetlny mógłby to przeciąć. - Być moŜe, ale Jedi juŜ nie ma. Panuje imperialny porządek, Halu Hornie. - Wiem o tym aŜ za dobrze. - Hal włoŜył obroŜę i zatrzasnął zamek, a potem

podniósł kołnierzyk koszuli, Ŝeby zamaskować urządzenie. Odrzucił penetratora i wstał powoli. - Oto jestem, do usług.

Isard wyszła z ukrycia, pokazała mu sterownik urządzenia, po czym schowała blaster do kabury.

- Wznawiamy śledztwo w miejscu, w którym się spotkaliśmy. - Nie ma sensu. Arky juŜ dawno zniknął. Wiedział, Ŝe jesteś z Wywiadu, zanim

sam zdąŜyłem się domyślić. - Hal uśmiechnął się. - Wracamy do Obszaru Nieciągłości. To jedyne miejsce, w którym dają gralijski likier, a Moranda Ŝyć bez niego nie moŜe. Skoro została , postrzelona, na pewno postanowiła się wzmocnić. To najlepsze miejsce na dobry początek.

Opowieści z Nowej Republiki 44

I N T E R L U D I U M N A D A R K K N E L L

Timothy Zahn

Część czwarta

- Co ty wygadujesz? - spytała Isard. Jej głos zabrzmiał jeszcze bardziej lodowato niŜ zwykle. Pochyliła się nad barem w Obszarze Nieciągłości. - Był tu dwie godziny temu. Dokąd mógł pojechać na tej Ŝałosnej kupie złomu?

- Nie wiem, agencie Glasc - wyjąkał nerwowy Devaronianin stojący naprzeciwko. Odsuwał się do tyłu w miarę, jak kobieta się do niego zbliŜała. - Imperator mi świadkiem, Ŝe naprawdę nie wiem. Mogę powiedzieć tylko tyle, Ŝe jakieś pół godziny temu ktoś do niego zadzwonił, a wtedy kierownik kazał mi zająć się barem do końca dnia i wypadł stąd, jakby go Vader gonił. To wszystko, co wiem. Przysięgam.

- To jest moŜliwe - mruknął Hal, stojący u boku Isard. Starał się skupić wszystkie zmysły na Devaronianinie. Emocje osobników tego gatunku nie były trudne do rozszyfrowania, jeśli wiedziało się, czego szukać. Horn wiedział. - Powiedziałbym, Ŝe nasza zdobycz pracowicie uprząta wszelkie poszlaki.

- A on nawet nie wie, co to są poszlaki - stwierdziła kwaśno Isard, wzrokiem przyszpilając bezradnego barmana do ściany. W jej głosie zaszła subtelna zmiana; to wystarczyło, by Hal zorientował się, Ŝe gniew agentki nie skupia się juŜ na Devaronianinie, lecz na Morandzie i jej jak dotąd nie zidentyfikowanym wspólniku.

Istnienie tego wspólnika nieco deprymowało Hala. Pół biedy, jeśli to jakiś drobny przestępca - nowy lub dawny partner Savich. Mógł być niebezpieczny, ale Horn przynajmniej znał się na psychice tego typu osobników. Wiele jednak wskazywało na to, Ŝe wspólnikiem złodziejki byt Rebeliant.

Jeśli tak - to całkiem inna para vinków. Jak słusznie zauwaŜył nieodŜałowanej pamięci Trabler, do Rebelii trafiali ludzie najrozmaitszego pokroju: od oportunistów po fanatyków. Ci, którzy rekrutowali się z marginesu społecznego, z reguły unikali zabijania stróŜów prawa, jeśli nie było to absolutnie konieczne, bo mogło to tylko ściągnąć na nich niepotrzebną uwagą władz. Fanatycy zaś przeciwnie - lubowali się w przemocy i budowaniu własnej złej sławy.

Hornowi nie byłoby miło, gdyby jakiś hardy Rebeliant wypalił mu dziurę w plecach bez powodu.

Page 23: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 45

Gdyby wypalił ją w plecach Isard, byłoby jeszcze gorzej. Jej śmierć byłaby ostatnią rzeczą, którą by zobaczył Hal, zanim dławikołnierz wycisnąłby z niego resztki Ŝycia.

- W porządku - powiedziała Isard, przerywając mu te mało przyjemne rozwaŜania. - Jeśli wcisnęła mu historyjkę, na którą tak łatwo dał się nabrać, to prawie na pewno dotyczyła ona krewnego lub przyjaciela. Chcę znać nazwiska. Gadaj, i to juŜ!

Devaronianin z trudem przełknął ślinę. - Naturalnie. Zaraz przyniosę jego teczkę personalną... Przecisnął się za barem do biura kierownika. - Strata czasu - mruknął Hal. Oparł się plecami o kontuar i spojrzał na garstkę

bywalców. Doszedł do wniosku, Ŝe to typowa mieszanka, jak na lokal tej kategorii: kilku prostych robotników i paru mniej prostych typów z półświatka. - Nawet jeśli go znajdziemy i okaŜe się, Ŝe dobrze się przyjrzał Morandzie, to ona i tak miała dość czasu, by zadbać o zmianę wyglądu.

- Chyba nie jest aŜ tak pewna siebie, skoro uzgodniła z Arkosem, Ŝe naleŜy wyprawić kierownika knajpy poza miasto - zauwaŜyła Isard.

- MoŜe - zgodził się Hal. - Tylko Ŝe nie sądzę, Ŝeby to Arkos był jej pomocnikiem. - Dlaczego nie? - zaoponowała. - Był na miejscu. Widział teŜ na pewno, jak

Trabler postrzelił Savich. - I właśnie dlatego nie wtrącałby się do tego - podchwycił Hal. - Znam go, to nie

jest gość, który ze współczucia mieszałby się w strzelaninę. A przynajmniej nie bez powaŜnej zachęty ze strony osób trzecich.

Isard odchrząknęła. - Świetnie, w takim razie znalazła kogoś innego. Ale robiąc ze swoim

pomocnikiem wariata z szefa knajpy, musiała się częściowo odsłonić. JeŜeli odnajdziemy faceta i pójdziemy tropem tej zmyślonej opowiastki, moŜe uda się dotrzeć do jej źródła.

- Taaak - mruknął Hal, spoglądając z ukosa na profil Isard. Jej pomysł miał sens; w klasyczny sposób zmierzał do celu najprostszą drogą.

Niestety, wymagał teŜ zaangaŜowania zespołu do sortowania danych - tak licznego, Ŝe sprawa musiałaby zahaczyć o Coruscant. JeŜeli jednak ta kobieta rzeczywiście dysponowała aŜ taką władzą...

- Spokojnie, nie będziemy musieli robić tego sami - ciągnęła Isard, nawet nie patrząc na Horna. Najwyraźniej odczytywanie ludzkich emocji równieŜ przychodziło jej z łatwością. - W jednej z porządniejszych dzielnic miasta znajduje się tajna kwatera Wywiadu. Tam będę mogła włączyć się do sieci SłuŜby Bezpieczeństwa Darkknell. Kilka właściwie zaadresowanych rozkazów i tutejsze władze jeszcze przed nocą sprawdzą dla nas pełną listę znajomości zaginionego kierownika.

- Ha - sapnął Hal, przypominając sobie dotychczasowe kontakty z darkknellskimi urzędnikami. - Lepiej uwaŜaj, Ŝeby nie domyślili si ę, co knujesz - ostrzegł ją łagodnie. - Odniosłem wraŜenie, Ŝe pułkownik Nyroska lubi trzymać się protokołu, a fałszywe rozkazy raczej nie są w jego guście.

Opowieści z Nowej Republiki 46

- Pułkownik Nyroska zrobi, co mu kaŜę - stwierdziła zimno Isard, zbywając sprawę jednym mrugnięciem długich rzęs. - To samo dotyczy całej reszty ludzi na tej skale.

Zapewne mnie teŜ, dodał w myśli Hal, przypominając sobie o dławikołnierzu ciasno opasującym jego szyję. Retoryczne pytanie - oczywiście, Ŝe tak. Był tylko jeszcze jednym z jej narzędzi, podobnie jak SłuŜba Bezpieczeństwa Darkknell, Trabler i zapewne tuziny innych ludzi, po których trupach szła przez Ŝycie Ysanne Isard. MoŜe nawet setki, jeŜeli wierzyć ponurym pogłoskom o dokonaniach Armanda Isarda i jego ambitnej córki.

Horn znowu spojrzał na kobietę. Tak, był jej narzędziem. Narzędziem był teŜ miecz świetlny; a przecieŜ wielu zbyt pewnych siebie, niedoszłych Jedi kończyło karierę nieopatrznie pozbawiwszy się kilku członków. Niewłaściwie uŜywane narzędzia bywają bardzo niebezpieczne.

Warto o tym pamiętać. MęŜczyzna niskiego wzrostu, którego wskazała Moranda, wrzucił torbę podróŜną

do ładowni pojazdu i wspiął się do przedziału pasaŜerskiego. Po jego nerwowych ruchach widać było, Ŝe czuje się nieswojo.

- Wsiada - obwieścił Bel Iblis, opuszczając makrolornetkę z lekkim poczuciem winy. - Ale co sobie pomyśli, kiedy dotrze do Raykel?

- Obserwuj maszynę - przerwała mu w roztargnieniu Moranda. - Upewnij się, czy gość nie wyskoczy przed odlotem. A zresztą, w czym problem? Facet powinien poczuć ulgę, kiedy przekona się, Ŝe jego ojciec tak naprawdę nie miał wypadku.

- Pewnie tak - zgodził się Bel Iblis, patrząc na nią spode łba. Niestety, Moranda, która siedziała za brudnym stołem i marszczyła brwi nad wyświetlaczem elektronicznego notatnika, była kompletnie nieczuła na takie spojrzenia. - Choć z drugiej strony, ta zabawa w wariata moŜe go sporo kosztować.

- śycie nigdy nie bywa uczciwe. A skoro tak się tym martwisz, to niech twoi rebelianccy kolesie zwrócą mu koszty podróŜy.

Bel Iblis parsknął śmiechem. - Rebelia raczej nie jest studnią bez dna pełną pieniędzy... - Pojazd, Garm - przerwała mu znowu Moranda i nie odrywając wzroku od

wyświetlacza, kiwnęła palcem w stronę okna. - UwaŜaj na pojazd. Bel Iblis zmełł w zębach przekleństwo, odwrócił się w stronę okna i przyłoŜył do

oczu makrolornetkę. W ciągu kilku ostatnich dni ostry ból po stracie rodziny nieco zelŜał i zmienił się w męczące ćmienie, które - choć nie ustępowało ani na chwilę - pozwalało mu przynajmniej w miarę normalnie funkcjonować.

„W miarę normalne funkcjonowanie” nie oznaczało, Ŝe przestał balansować na granicy między opanowaniem a niekontrolowanym wybuchem pełnym goryczy i niecierpliwości - w dodatku tę granicę ta mała, arogancka złodziejka cały czas starała się przekroczyć. Bezustannie toczył walkę z samym sobą, by nie wybuchnąć pod wpływem drobnych konfliktów, które w normalnych warunkach traktowałby jak nic nie znaczące róŜnice charakterów.

Page 24: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 47

A jednak chciał i musiał zdobywać się na ten wysiłek. Potrzebował pomocy Savich, by odzyskać pakiet danych, zawierających informacje, które mogły przesądzić o sukcesie lub poraŜce Rebelii. Poza tym to nie ona odebrała mu radość Ŝycia.

Trzy bloki dalej transporter drgnął i z wolna ruszył ulicą. - Odjazd - odezwał się Bel Iblis, odwracając się do Morandy. - Facet nie wysiadł. - To dobrze - odpowiedziała i z satysfakcją odsunęła notatnik. Sięgnęła po cygaro,

a przy okazji wydobyła komlink. - Twojej przyjaciółce Isard i tak by się nie przydał, ale teraz jej ludzie przynajmniej mają co robić. My tymczasem zamieszamy nieco w kotle.

- Co masz na myśli? - To, Ŝe czas najwyŜszy zawiadomić stróŜów prawa. Wybrałam jedno nazwisko z

listy nieprzekupnych gliniarzy, którą dostałam od Arkosa. Miejmy nadzieję, Ŝe gość będzie teŜ wystarczająco bystry, Ŝeby zatańczyć tak, jak mu zagramy.

Savich wystukała sekwencję kodu i uniosła komlink. Po chwili ciszy w głośniku zabrzmiał szorstki głos.

- Nyroska. - Czołem, pułkowniku - przywitała go Moranda. - Nie zna mnie pan, ale mam

pewien problem, w którym chyba mógłby mi pan pomóc. Westchnienie Nyroski było ledwie słyszalne. - JeŜeli zwróci się pani do najbliŜszego biura SłuŜby Bezpieczeństwa... - Jestem w posiadaniu niezwykle cennego i politycznie waŜnego drobiazgu -

przerwała mu kobieta. - Drobiazgu, który oficer Wywiadu Imperialnego, węszący w tej chwili po mieście, bardzo chce odzyskać.

Na krótką chwilę zapadła cisza. - Wprowadzono panią w błąd - powiedział Nyroska. - Na Darkknell nie ma

agentów Wywiadu Imperialnego. - Skończmy te gierki, pułkowniku - zaproponowała Moranda ostrzejszym tonem. -

Oboje wiemy, Ŝe ona tu jest. Szczerze mówiąc, dość trudno jej nie zauwaŜyć, szczególnie ze względu na obecność tego blond kafara z Luxanem Penetratorem, który kręci się przy niej. Ta kobieta zagląda teraz pod kaŜdy liść w Xakrei, szukając pewnego pakietu danych, bardzo waŜnego dla Imperium.

- Ach tak - odezwał się Nyroska. W jego głosie brzmiała wystudiowana objętość, ale Bel Iblis wyczuł, Ŝe pułkownik jest coraz bardziej zaciekawiony. - Jak rozumiem, drobiazgiem, o którym pani wspomniała, jest właśnie ten pakiet?

- OtóŜ to - potwierdziła Moranda. - W normalnych warunkach sama skontaktowałabym się z tą agentką, Ŝeby dobić targu, ale mam dwa problemy, nie znam częstotliwości jej komlinku i nie podoba mi się postać blondasa z luxanem w garści. Dlatego wolę dokonać wymiany za pańskim pośrednictwem.

- Nic nie wiem o imperialnych agentach na Darkknell - powtórzył twardo Nyroska. - Ale jeśli rzeczywiście jest pani w posiadaniu skradzionych lub zawłaszczonych dóbr, to najrozsądniejszą rzeczą byłoby pozostawienie ich w kwaterze głównej Agencji Obrony.

- Nie ma sprawy. Ma pan milion pod ręką? - Co takiego?

Opowieści z Nowej Republiki 48

- Milion - powtórzyła. - W imperialnej walucie, rzecz jasna, nie w lokalnej. - Pani chyba Ŝartuje - rzucił sztywno Nyroska. - A słyszy pan, Ŝebym się śmiała? - odparowała Moranda. - Proszę mi zaufać,

pułkowniku, milion to zaledwie ułamek wartości tego towaru. Imperiale kupią go od pana za dwa. Rebele, jeśli zdoła pan ich znaleźć - za trzy. Zresztą nie musi mi pan wierzyć; wystarczy skontaktować się z tą agentką. Tylko Ŝe jeśli pan to zrobi, ona obetnie pański dochód. No, ale będzie pan miał przynajmniej satysfakcję, prawda?

- Dlaczego sądzi pani, Ŝe agentka Imperialnego Wywiadu nie roześmieje mi się po prostu w twarz? Oczywiście zakładając, Ŝe nie jest ona tylko wytworem pani wyobraźni.

- Ona naprawdę tu jest - zapewniła go Moranda. - I proszę mi wierzyć, nie będzie się śmiać.

Znowu zapadła cisza. - W porządku. Spróbuję rozeznać się w sytuacji. Jak mam się z panią

skontaktować? - Odezwę się - odparła Moranda. - Proszę pamiętać: równy milion. JeŜeli przekaŜe

pan tę wiadomość dalej, moŜe pan wyłączyć się ze sprawy - dodała i rozłączyła się. - Co teraz? - spytał Bel Iblis. - Jak mówiłam, miejmy nadzieję, Ŝe jest bystry - odpowiedziała, wstała od stołu i

odłoŜyła komlink razem z notatnikiem. - A jeśli załoŜymy, Ŝe jest, musimy stąd zniknąć. Natychmiast.

Przez moment Nyroska wpatrywał się w martwy komlink. „JeŜeli przekaŜe pan tę

wiadomość dalej, moŜe pan wyłączyć się ze sprawy” - brzmiały mu w uszach słowa Savich.

- Bardzo wątpię - mruknął pod nosem. - Bardzo wątpię. Uniósł głowę i spojrzał na swojego adiutanta, czekającego pod przeciwległą

ścianą. - Poruczniku? - Udało się pułkowniku - zameldował porucznik Barclo. - Sygnał pochodził z

jednego z mieszkań w Karflian Nestling. To okolica mieszanego towarzystwa: marginesu i klasy średniej, na północnym skraju miasta. Śmigacz z druŜyną interwencyjną jest juŜ w drodze.

- Wyślij jeszcze dwa jako wsparcie - polecił Nyroska. - A potem sprawdź, czy w tej chwili działa na Darkknell agent Wywiadu Imperialnego.

- Panie pułkowniku, jestem pewien, Ŝe wiedzielibyśmy, gdyby ktoś taki zadeklarował swoje przybycie.

- Jasne, Ŝe wiedzielibyśmy - przytaknął kwaśno Nyroska. - Powiedziałem: sprawdź.

- Tak jest. Nyroska odłoŜył komlink i obrócił się z fotelem w stronę wielkiego

holograficznego planu miasta. JeŜeli działał tu ktoś z zewnątrz, pułkownik chciał o tym wiedzieć.

Page 25: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 49

A jeŜeli ten agent szukał czegoś, co warte było milion albo i więcej w imperialnej walucie, pułkownik tym bardziej chciał o tym wiedzieć.

Otworzywszy bazę danych o klientach portu kosmicznego, aktywował sekcję nowo przybyłych i uruchomił funkcję wyszukiwania.

Dane kierownika lokalu były skromne. Zdumiewająco skromne. Podejrzanie

skromne. - To smutne, prawda? - stwierdziła pogardliwie Isard, gdy Hal przejrzał plik do

końca. - Oni zawsze myślą, Ŝe takie numery nie są dla nas raŜąco oczywiste. - Faktycznie - zgodził się Hal, zwracając jej notatnik. Tak zwane „dane osobiste”

kierownika zawierały zaledwie dwanaście nazwisk: rodziców, brata i dziewięciorga przyjaciół. Niektóre z koreliańskich kolonii grzybnych miały dłuŜszą listę wspólników. - Ale to, Ŝe spreparował własną listę znajomych, nie świadczy jeszcze, Ŝe jest związany z Morandą.

- To przestępca - powiedziała beznamiętnie Isard. - Z tej listy wynika to czarno na białym. A takie typy zawsze trzymają się razem, kiedy tracą grunt pod nogami - dodała i zamyśliła się na moment. - Ale nie wtedy, kiedy naprawdę zaczynamy ich przyciskać. Wtedy sypią jeden drugiego na wyścigi.

- MoŜliwe - mruknął Hal, błądząc wzrokiem po horyzoncie nad północnym krańcem miasta. Do biało-czerwonego śmigacza, który zauwaŜył przed chwilą, dołączyły dwa nowe; teraz wszystkie trzy pędziły, jakby ktoś im podpalił ogony. Z tej odległości nie sposób było dostrzec oznaczeń, ale maszyny o takich barwach Horn widział juŜ przed biurem pułkownika Nyroski. - Zaczniemy od rodziny, prawda?

- Skoro jego naprawdę bliscy przyjaciele, o ile takich miał, nie figurują na liście, to chyba tak będzie najlepiej - odpowiedziała kwaśno Isard. - Chyba Ŝe i rodziców sobie wymyślił. Jak sądzisz, co oni zamierzają?

- Kto? Isard machnęła notesem. - Ci z tych trzech śmigaczy SłuŜby Bezpieczeństwa. Tylko mi nie mów, Ŝe ich nie

zauwaŜyłeś. - ZauwaŜyłem - potwierdził spokojnie Hal. - Myślisz, Ŝe namierzyli twojego

Rebelianta? - Nie wiem, po co innego mieliby wysyłać tylu ludzi - powiedziała cicho Isard, w

zamyśleniu śledząc wzrokiem zniŜające lot maszyny. - Jeśli to prawda, moŜemy skoczyć do bazy i wyciągnąć dane z ich komputera.

- Pojedziemy tam teraz? - Wkrótce - odpowiedziała, unosząc wyŜej notatnik. - Jedno z tych nazwisk

pojawiło się teŜ na liście stałych klientów Arkosa. Sprawdźmy, czy i on nie zniknął bez śladu, jak wszyscy dokoła.

- Dziękuję, Ŝe odezwała się pani tak szybko - powiedział Nyroska, spoglądając

ponad komlinkiem na Barclo i energicznie kiwając głową. Barclo zrobił to samo i pochylił się nad pulpitem systemu namierzającego.

Opowieści z Nowej Republiki 50

- Nie ma sprawy - odrzekła kobieta. - Teraz juŜ mi pan wierzy, Ŝe macie tu agentkę Imperium?

- MoŜliwe. Jeszcze nie wiemy, gdzie jest, za to w kostnicy leŜy pewien rosły męŜczyzna o jasnych włosach. Specjaliści twierdzą, ze został zastrzelony z bliskiej odległości z Luxana Penetratora.

Po drugiej stronie zapadła cisza. - Interesujące. - Nie wiedziała pani, Ŝe on nie Ŝyje? - spytał Nyroska. - Sugeruje pan, Ŝe miałam z tym coś wspólnego? - odparowała Salich. - AleŜ skąd - wycofał się pułkownik. To akurat było prawdą. Nyroska zrobił

karierę dzięki umiejętności czytania w ludzkich twarzach i głosach, a ta chwila przerwy w rozmowie wystarczyła mu, by stwierdzić, Ŝe zaskoczenie nie było udawane.

To z kolei oznaczało, Ŝe kobieta - zapewne złodziejka - raczej nie jest morderczynią. Punkt na jej korzyść.

- Wspomniałem o tym tylko po to, Ŝeby dać znać, Ŝe przynajmniej część z pani opowieści okazała się prawdziwa.

- Jeśli pana to cieszy, to i ja jestem zadowolona - odpowiedziała z odrobiną sarkazmu. - Ale dopóki nie dotrze pan do samej agentki, nie ruszymy z miejsca.

- Niekoniecznie - odparł Nyroska. - Teraz, kiedy wiem, Ŝe pani historyjka nie jest wyssana z palca, mogę mieć nadzieję, Ŝe moi przełoŜeni powaŜnie potraktują tę sprawę.

- To znaczy? - To znaczy, Ŝe chciałbym się z panią spotkać. Bez zobowiązań i obietnic; jeśli nie

liczyć tego, Ŝe nie będę próbował aresztować pani i zabrać towaru, rzecz jasna. Chcę tylko porozmawiać.

- Jasne - parsknęła kobieta. - Uczciwie i zgodnie z prawem. - Właśnie - podchwycił Nyroska, włączając doskonale wypracowany ton

spokojnej ufności w głosie. - Proszę zrozumieć, znalazła się pani w wyjątkowo niezręcznej sytuacji, szczególnie Ŝe w kostnicy leŜą zwłoki, a agentka moŜe uznać, Ŝe to pani robota. MoŜliwe, Ŝe tylko ja mogę pani pomóc. Proszę spytać przyjaciół z półświatka - zawsze dotrzymuję słowa.

Rozmowa znowu urwała się na dłuŜszą chwilę. - Pomyślę o tym - odezwała się w końcu Moranda. - Zadzwonię później. Połączenie zostało przerwane. - Barclo? - Przeniosła się na południe, na skraj dzielnicy Little Duros - zameldował

porucznik. - Wysłałem trzy śmigacze. Nyroska skinął głową. - To pewnie strata czasu. - Rzeczywiście, ta kobieta jest niezła w wymykaniu się z sieci - przyznał Barclo. -

Co dalej? Czekamy, aŜ znowu zadzwoni? - Mniej więcej - odpowiedział Nyroska, wpatrzony w ekran. Sprawdzanie

dokumentów identyfikacyjnych martwego atlety jeszcze trwało. Równocześnie badano

Page 26: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 51

toŜsamość kobiety, która razem z nim zjawiła się w porcie. Jak dotąd - bez rezultatu. Zapewne kolejna strata czasu... - Mamy juŜ ten wynajęty śmigacz?

- Jeszcze go nie odnaleziono - odparł Barclo. - MoŜliwe, oczywiście, Ŝe od razu wymienili tablice rejestracyjne. Tak dla zasady.

- „Zasady” to niewłaściwe słowo, kiedy mówimy o agentach Imperium - warknął Nyroska, patrząc spode łba na wyświetlacz. - Chyba najwyŜszy czas przejąć inicjatywę. Chcę, Ŝebyś spytał generała, jak szybko mógłby zgromadzić pokaźną sumę. gotówki.

Szczęka Barclo opadła nieznacznie. - Chce pan jej zapłacić? - Nie, dopóki nie dowiem się, co naprawdę, ma - odpowiedział pułkownik. - Ale

jeśli rzeczywiście trafiło jej się coś tak mocnego, jak twierdzi, byłoby miło stworzyć sobie pewne moŜliwości.

- Zapewne - pokręcił głową Barclo. - Mam tylko nadzieję, Ŝe nie zabrnie pan w to zbyt daleko, pułkowniku. Proszę pamiętać, Ŝe mamy do czynienia z Wywiadem Imperialnym.

- To jest mój świat, Barclo - rzekł Nyroska lodowato. - Nasz świat, nie Palpatine’a. MoŜe on pewnego dnia będzie gotów, by z Coruscant władać całym Imperium, ale na razie tu, na Darkknell, obowiązują pewne prawa i zasady. I mam cholernie mocny zamiar je wykorzystać.

- Tak jest. - Barclo posłusznie sięgnął po komlink. - Zadzwonię do generała. Moranda wyłączyła komlink. - Chodźmy - powiedziała. Przeszli przez ulicę i zniknęli w sklepie ze słodyczami, który wypatrzyła jeszcze

przed rozmową z Nyroską. Lawirując w tłumie klientów, w większości Durosów, sunęła w stronę wejścia dla personelu. Schodki na tyłach sklepu prowadziły w dół, na ulicę biegnącą u podnóŜa wzniesienia. Na szczęście potęŜny pojazd sprzątający drogi, który wcześniej zauwaŜyła, wyłonił się zza rogu dokładnie w chwili, gdy zeszli na ziemię. Chwilę później oboje siedzieli w bezpiecznym wnętrzu skrzyni na większe odpady, umocowanej z tyłu cięŜarówki.

- Sądzisz, Ŝe tutaj nie będą szukać? - spytał Garm, wyglądając ostroŜnie przez otwór, którym przed momentem wśliznęli się do środka.

- Nie, jeśli przekonają się, Ŝe pojemnik jest juŜ pełen śmieci - odpowiedziała Moranda, odpinając i zsuwając spódnicę. Przewróciła ją brązową stroną na zewnątrz i owinęła wokół stóp i kolan, czyli w jedynym miejscu, które mogło być dostrzeŜone przez uchylony właz.

- Wszystko zaleŜy od percepcji. - Pewnie tak. - Garm zawahał się. - Wspomniałaś, Ŝe został zabity własną bronią? - Chyba Ŝe ktoś jeszcze paraduje w tym mieście z luxanem - odrzekła ponuro

Moranda. - Jak sądzisz, to Horn czy Isard? - Trudno mi uwierzyć, Ŝe którekolwiek z nich - pokręcił głową Garm. - ChociaŜ

istnieje moŜliwość, Ŝe Isard znalazła karty danych i uznała, Ŝe jej pomocnik był zamieszany w przekręt.

Opowieści z Nowej Republiki 52

- MoŜliwe - zgodziła się Moranda, kątem oka przyglądając się twarzy Garma. Przedstawiając się sobie, wymienili tylko imiona, ale nawet mimo lekkiej charakteryzacji, zmieniającej nieco wygląd męŜczyzny, Savich nie mogła się oprzeć wraŜeniu, Ŝe skądś go zna.

Szczególnie jego oczy... Niezłomne i rozumne, pełne wiedzy i mądrości, a takŜe głębokiego i bardzo osobistego bólu. ŚwieŜego, o ile znała się na ludzkich charakterach. A moŜe to chodzi o jego głos? CzyŜby Garm był kimś, kogo słuchała czasem w serwisach informacyjnych?

Zdecydowanym ruchem odwróciła głowę. Sytuacja pobudzała jej ciekawość, ale w tej chwili miała na głowie pilniejsze sprawy niŜ rozmyślanie o toŜsamości drugiego uciekiniera.

- Widać juŜ śmigacze? - O, tak - zapewnił Garm. Spróbował dokonać zaimprowizowanego kamuflaŜu. -

Cokolwiek by się powiedziało o pułkowniku Nyrosce, trzeba przyznać, Ŝe jest szybki. - Fakt - zgodziła się Moranda. - Mam nadzieję, Ŝe wystarczy jeszcze jedna

rozmowa. - śeby nas złapali? - spytał ironicznie Garm. - Nie rozumiem, co chcesz osiągnąć

tymi negocjacjami... jeśli nie liczyć tego, Ŝe świetnie się bawisz. - Musimy wywabić Isard z kryjówki - wyjaśniła cierpliwie Moranda. - Innymi

słowy, przyciągnąć ją w znane nam miejsce. Zakładam, Ŝe jest dość bystra, Ŝeby zauwaŜyć ruchy śmigaczy Agencji Obrony, a w związku z tym skieruje się prosto do którejś z siedzib SłuŜby Bezpieczeństwa, Ŝeby sprawdzić, co się dzieje. Sztuka polega tylko na odgadnięciu, którą wybierze.

- Zapewne Ŝadną- stwierdził Garm. - Najprawdopodobniej odwiedzi lokalną placówkę Wywiadu.

Moranda zamrugała gwałtownie. - Placówkę Wywiadu? - Jasne - przytaknął Bel Iblis. - WyposaŜoną w komputery sprzęŜone z tutejszą

siecią i być moŜe obsługiwane przez stały personel. Choć to nic pewnego, bo to raczej zbyt mała dziura, by zatrudniać ludzi.

Moranda spojrzała na niego przenikliwie. - Skąd o tym wiesz? Garm wzruszył ramionami. - Mam dostąp do pewnych danych. - Fantastycznie - warknęła. - I wcześniej nie przyszło ci do głowy, Ŝe mógłbyś

podzielić się ze mną tą informacją? Bel Iblis wbił w nią wzrok. - Wcześniej nie miałem pojęcia, do czego zmierzasz - przypomniał łagodnie. Kobieta zgrzytnęła zębami. Miał rację. - Któregoś dnia powinniśmy wreszcie zacząć działać wspólnie - powiedziała po

chwili. - Świetnie. Gdzie ta placówka? - W małym nieczynnym butiku w zachodniej dzielnicy handlowej - odparł. - Nie

pamiętam nazwy sklepu, ale mam adres.

Page 27: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 53

- Wystarczy. Gdy tylko wymkniemy się z sieci Nyroski, zdobędziemy śmigacz i polecimy tam. - Nagle zmarszczyła brwi, jakby coś sobie przypomniała. - Mam nadzieję, Ŝe nie ma tam magazynu broni, z którego Isard mogłaby skorzystać?

- Raczej jest. Moranda ponuro skinęła głową. - Fantastycznie. JuŜ prawie od pół godziny siedzieli przy zacisznym stoliku ulicznej kawiarni,

mieszczącej się tuŜ obok butiku Czyste Niebo. Moranda wyprostowała się nagle. - Jest - powiedziała, kiwnięciem głowy znad masywnego kubka nakazując Belowi

Iblisowi spojrzeć w prawo. Senator usłuchał, jak gdyby nigdy nic pociągając łyk napoju. Zaledwie

dwadzieścia metrów dalej znajomy śmigacz hamował w strefie parkingowej. Po chwili wysiadł z niego...

- No, no, no - mruknęła Moranda. - Horn nadal z nią trzyma. - Mówiłem ci, Ŝe Isard sprzedała mu historyjkę w sklepie Arkosa - przypomniał

Bel Iblis. - Tak, ale nie spodziewałam się, Ŝe wciąŜ będą razem. JuŜ dawno powinien był

wpaść na to, Ŝe wcisnęła mu bajkę. - Albo ona mogła go spławić, uzyskawszy od niego to, czego potrzebowała -

zgodził się Bel Iblis, marszcząc czoło. Horn obracał się powoli, machinalnie penetrując wzrokiem okolicę. Inspektor nie zwrócił na nich uwagi. W pewnej chwili wiatr rozsunął kołnierz jego koszuli... - Daj makrolometkę. Szybko.

- Co jest? - spytała Moranda, podając mu pod stołem niewielkie urządzenie. - MoŜliwe, Ŝe mamy kłopot - odparł Bel Iblis. Ukrywając makrolometkę między

dłońmi a kubkiem, uniósł ją do oczu i skierował soczewki na szyję Horna, przechodzącego przez ulicę w kierunku butiku.

Wystarczyło jedno spojrzenie. - Na pewno mamy kłopot - sprostował posępnie, opuszczając makrolornetkę. -

Horn ma na szyi dławikołnierz. - Cudownie. Co za urocza kobietka z tej twojej Ysanne Isard. Tymczasem agentka otworzyła drzwi i wraz z Hornem znikła we wnętrzu

Czystego Nieba. - To zmienia postać rzeczy, Morando - powiedział cicho Bel Iblis, sposobiąc się

do nieuniknionej kłótni. - Ten dławikołnierz musi mieć automatyczny aktywator. Nie chcę ryzykować Ŝycia Horna, jeśli Isard zgubi sterownik, zostanie ranna lub zginie.

- Zgoda - odpowiedziała. - Choć z drugiej strony, nie ma mowy, Ŝebym wydobyła karty z pojazdu, jeŜeli nie przygwoździsz obojga ogniem z blastera...

- Zaraz, zaraz - przerwał jej Bel Iblis, marszcząc brwi. Nieuniknione wcale nie nastąpiło. - Nie słyszałaś, co powiedziałem? Horn to porządny, wartościowy człowiek i nie zamierzam naraŜać go na śmierć.

- Słyszałam. I powiedziałam: zgoda. - Ale... - zaczął Garm i urwał.

Opowieści z Nowej Republiki 54

Kobieta uniosła brwi. - No, co? Tylko dlatego, Ŝe Horn przegonił mnie przez pół Imperium, mam

szczerze pragnąć, Ŝeby ktoś go sprzątnął? - Coś w tym guście. Moranda odwróciła wzrok, a po chwili znowu spojrzała na butik. - MoŜe to dziwne, Garm, ale przez tych kilka lat w jakiś sposób przyzwyczaiłam

się do tego, Ŝe Horn depcze mi po piętach. Jest niezłym przeciwnikiem. Warto spróbować sił z kimś takim. Lubię wyzwania - dodała, uśmiechając się złośliwie. - Poza tym, jeśli to on wreszcie mnie dopadnie, to wiem, Ŝe zostanę uczciwie potraktowana. We wspaniałym Imperium Palpatine’a nie ma zbyt wielu glin, którym ufałabym do tego stopnia.

- Cieszę się, Ŝe w tej sprawie stoimy po tej samej stronie - rzekł Bel Iblis z wyraźną ulgą. Arkos nie wiedział o tej kobiecie wiele więcej ponad to, jak się nazywa, ale jej pewność siebie, przebiegłość i talem kieszonkowca sprawiły, Ŝe wyobraźnia senatora przedstawiła ją jako stereotypowego złoczyńcę, dąŜącego do celu za wszelką cenę. Skoro okazało się, Ŝe zwykłe morderstwo, czy nawet morderstwo z konieczności, nie mieści się w jej normach etycznych, sumienie Bela Iblisa znacznie łatwiej mogło zaakceptować współpracę z nią.

Prawdę mówiąc, Savich nie wydawała mu się teraz gorsza od wielu spośród tych, którzy wraz z nim tworzyli Rebelię. MoŜe nawet znalazłaby się powyŜej przeciętnej?

- I co teraz? - zapytała Moranda i przygryzła wargę. - Dostrzegłeś jakieś szczegóły obroŜy? Model, nazwę producenta, cokolwiek?

Bel Iblis przez moment szperał w pamięci. - Widziałem tylko, Ŝe jest czarna - przyznał. - Aha, miała z boku coś, co

wyglądało na zapięcie... po lewej stronie gardła. - Interesujące - szepnęła w zamyśleniu. - Miej na nich oko. Muszę skoczyć do

tego sklepiku z elektroniką. - A potem? Moranda poklepała go po ręku. - Zaufaj mi. - Miałam rację - powiedziała Isard, stukając klawiszami komputera w tajnej

placówce Wywiadu. - Śmigacze Agencji Obrony rzeczywiście leciały na spotkanie z twoją przyjaciółką Savich.

- Zidentyfikowano ją z nazwiska? - zainteresował się Horn. Isard spojrzała na niego pogardliwie. - Jasne. A ona dołoŜyła do tego kopię karty identyfikacyjnej i listę wspólników.

Horn, jeśli przychodzą ci do głowy wyłącznie głupie pytania, to lepiej się nie odzywaj. Hal ugryzł się w język, a Isard parsknęła z irytacją i powróciła do pracy. W miarę

upływu dnia stawała się coraz bardziej nerwowa. Wiadomość, Ŝe gość będący ostatnim ogniwem między Arkosem a kierownikiem Obszaru Nieciągłości zdąŜył dać nogę, sprawiła, Ŝe miarka się przebrała. Wściekłość, frustracja i Ŝądza krwi buzowały w Ŝyłach Ysanne, powstrzymywane tylko jej Ŝelazną siłą woli.

Page 28: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 55

Hal podejrzewał, Ŝe jeśli w najbliŜszym czasie nie zajdzie jakiś przełom, ta Ŝądza krwi moŜe się wyładować na znajdującym się zawsze pod ręką inspektorze KorSeku, którego Isard z kaŜdą chwilą coraz mniej potrzebowała.

Z trudem przełknął ślinę, czując opór niewygodnej obroŜy owijającej szyję. Co teŜ, na krawca Vadera, mógł zawierać ten skradziony pakiet danych?

W tym momencie odezwał się jego komlink. Isard obróciła się jak uŜądlona. - Co to? - spytała. - Mój komlink - wyjaśnił Hal. - Wiem, Ŝe to twój komlink - wycedziła zimno. Podniosła się z krzesła i podeszła

bliŜej. - Kto wie, Ŝe tu jesteś? - Tylko pułkownik Nyroska - odparł Hal, sięgając po urządzenie. - Chcesz, Ŝebym

odebrał? - Oczywiście - rzuciła. - MoŜe udało mu się złapać Savich. Hal skinął głową i włączył komlink. - Horn. - Czołem, inspektorze - odezwał się radosny kobiecy głos. - Tu Moranda Savich.

Jak zdrówko? Korelianina zatkało. - Skąd znasz moją częstotliwość? - Nie wygłupiaj się - skarciła go. - PrzecieŜ zarejestrowałeś ją zaraz po przybyciu

na Darkknell, nie pamiętasz? Niestety, twoja przyjaciółka z Wywiadu nie zrobiła tego, a przynajmniej nie pod nazwiskiem, które znałam. Czy przypadkiem masz ją gdzieś w pobliŜu?

- Jestem tu - odezwała się Isard lodowatym tonem. - Masz mój pakiet danych? - Jasne, jeŜeli ty masz moje pieniądze - odparła Savich. - Okrągły milion, w

imperialnej walucie. Hal zerknął ukradkiem na twarz agentki; zastanawiał się, czy jej krew doszła juŜ

do punktu wrzenia. Gdy napotkał jej wzrok, ku swemu zdumieniu stwierdził, Ŝe oczy Isard są zupełnie spokojne. Teraz, gdy wreszcie znalazła punkt zaczepienia, jej frustracja i irytacja wyparowały w błyskawicznym tempie, pozostawiając tylko chłodny profesjonalizm.

- Masz dość wygórowane mniemanie o wartości swojej zdobyczy - orzekła Isard. - Zapłacę sto tysięcy.

Moranda parsknęła głośno. - Skąpa jesteś, nawet jak na Imperiala. Jeśli nie chcesz dać tyle, ile Ŝądam, znajdą

się inni. - Na przykład pułkownik Nyroska? - Właśnie tak - przytaknęła Moranda. - Czasem zapominam, jacy wy, Imperiale,

jesteście biegli we wcinaniu się w oficjalne sieci komputerowe. Nie znalazłaś tam przypadkiem informacji, czy pułkownik zgromadził juŜ cały milion?

- Na razie bada grunt - odparła spokojnie Isard. - Ale mogą cię zapewnić, Ŝe lepiej zrobisz, dobijając targu ze mną.

Opowieści z Nowej Republiki 56

- Dobiję targu z tym, kto da więcej - oświadczyła dobitnie Savich. - Naturalnie jestem pewna, Ŝe Wywiad Imperialny bez trudu przelicytuje taką zapyziałą dziurą jak Darkknell.

- Oczywiście - przytaknęła Isard złowrogo łagodnym głosem. - Do stu tysięcy mogę dorzucić gwarancję, Ŝe będziesz mogła opuścić planetę w jednym kawałku.

- Nie rozśmieszaj mnie - prychnąła Moranda. - Od lat wymykam się inspektorowi Hornowi. Sądzisz, Ŝe nie uciekną Wywiadowi?

- Sądzą, Ŝe nie uciekniesz - odparła beznamiętnie Isard. - JuŜ się trzęsą ze strachu - zakpiła Savich. - Oto, co proponują: dam tobie i

Nyrosce godziną na zebranie pieniędzy... w gotówce, rzecz jasna. Spotkam się z wami w magazynie numer czternaście, w Sektorze Firtee, na północ od miasta. Jedno z was odjedzie stamtąd z pakietem danych. Jasne?

- Absolutnie - przytaknęła miękko Isard. - Tylko nie obraŜaj mojej inteligencji, próbując jakichś sztuczek - ostrzegła

Moranda. - Jestem całkiem dobra w te klocki. Masz godzinę. Przyjedźcie sami. Połączenie zostało przerwane. - Pewnie, Ŝe przyjedziemy sami - powiedziała Isard do siebie, siadając przy

komputerze. - Niewygodnie byłoby mieć zbyt wielu świadków. - Co robimy? - spytał Hal, gdy agentka zaczęła stukać w klawisze. - Zamierzam oczyścić sobie przedpole - odpowiedziała. - Mówiąc ściślej,

wysyłam wszystkich ludzi pułkownika Nyroski na małe, niezapowiedziane ćwiczenia. Szczęka Hala opadła gwałtownie. - Chyba nie mówisz powaŜnie? Nie ma mowy, Ŝeby Nyroska złapał się na tak

bezczelny numer. - Niech spróbuje protestować - odparła Isard. - Zanim ktokolwiek zwróci uwagę

na jego piski, będę juŜ daleko stąd. Hal skrzywił się. - Zostawiając mu kogoś, na kogo będzie mógł zwalić całą winę. Na przykład

mnie. Sard zaszczyciła go pozbawionym jakichkolwiek uczuć spojrzeniem, po czym

pochyliła się nad klawiaturą. - MoŜesz to uwaŜać za sposobność do wyświadczenia Imperium niezwykle cennej

przysługi. - Jasne - mruknął Hal. - Oczywiście. - Nie powiedziałbym, Ŝe generał jest zachwycony sytuacją - zameldował Barclo,

wyłączając komlink. - Jest za to dość mocno zaintrygowany. Powiedział, Ŝe jeśli moŜe pan udowodnić, iŜ pakiet naprawdę wart jest milion, moŜe zgromadzić pieniądze w ciągu dwóch godzin.

- To dobrze - powiedział Nyroska, nie odrywając wzroku od komputera. - No, proszę, śledztwo w sprawie wielkiego blondasa z kostnicy zaprowadziło nas donikąd. Jego karta identyfikacyjna była fałszywa.

Page 29: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 57

- TeŜ mi niespodzianka - westchnął Barclo. - Połowa identyfikatorów w południowej Xakrei jest fałszywa.

- Tak, ale nie są tak dobrze podrobione. Prześledziliśmy historię tego dokumentu aŜ do Coruscant, gdzie zniknął wszelki ślad. A to oznacza...

Nyroska urwał, gdy odezwał się jego komlink. - Zaczyna się - powiedział, sięgając po urządzenie. - ZałoŜę się o twój awans, Ŝe

to ona - dorzucił, wciskając włącznik. - Nyroska - oznajmił. - Pułkownik? - spytał nieznajomy, męski głos. - Nazywam się... no, niewaŜne.

Jestem wspólnikiem, a raczej byłym wspólnikiem, tej kobiety, z którą negocjował pan w sprawie pakietu danych.

- Rozumiem. Czym mogę słuŜyć? - MoŜe pan wyciągnąć mnie z tego bałaganu - odparł nerwowo męŜczyzna. - Cała

ta sprawa wymknęła jej się z rąk. Wie pan, Ŝe ona próbowała naciągać agentkę Imperialnego Wywiadu? To stanowczo zbyt niebezpieczna gra. Jestem gotów zminimalizować straty, wycofując się z niej.

- Podziwiam pański rozsądek - powiedział Nyroska. - Proszę zwrócić pakiet, a ja dopilnuję, Ŝeby odszedł pan w spokoju.

Na moment zapadła cisza. - Dziękuję - odezwał się w końcu nieznajomy nieco niepewnym głosem. - Jest

pewien problem: ja nie mam tego towaru. Mogę za to wystawić wspólniczkę, a ona powie wam, gdzie go szukać. Niedługo powinna wrócić do kafejki tuŜ obok butiku Czyste Niebo. Będzie tu lada chwila, więc przyjedźcie jak najszybciej, dobrze?

- Ruszamy natychmiast - zapewnił go Nyroska. Po ostatnim słowie usłyszał trzask wyłączanego komlinku. - Co ty na to? - zwrócił się do Barclo.

- To moŜe być zmyłka - powiedział porucznik, marszcząc brwi. - Choć z drugiej strony, namierzyliśmy go właśnie w tamtej okolicy. Powiedziałbym, Ŝe warto sprawdzić.

- Zgoda - przytaknął pułkownik, stukając w klawiaturę. Po chwili przerwy powtórzył sekwencję ruchów. - Co jest...?

- O co chodzi? - spytał Barclo. - Moi ludzie... - warknął Nyroska i machnął ręką w stronę wyświetlacza. -

Wszyscy bez wyjątku zostali wysłani do portu kosmicznego. - Co?! Dlaczego? - Nie wiem - wycedził Nyroska przez zaciśnięte zęby i palnął pięścią w

klawiaturę. - To muszą być fałszywe rozkazy. Po prostu muszą... Generał nie zarządziłby ćwiczeń, nie informując mnie o tym. ChociaŜ autoryzacja rozkazów przebiegła bez zakłóceń... - Pułkownik zaklął. - Co gorsza, moim Ŝołnierzom odcięto łączność.

Nyroska zerwał się na równe nogi. - Stawiam dziesięć do jednego, Ŝe to zagranie na zwłokę ze strony naszej

złodziejki - warknął. - Aleja nie mam zamiaru spełniać jej Ŝyczeń. Weź Thykele z sąsiedniego biura. Jedziemy.

Opowieści z Nowej Republiki 58

- Sądzi pan, Ŝe wystarczy nas trzech? - spytał Barclo. Wyciągnął blaster z szuflady biurka i wstał w pośpiechu.

- Postaramy się, Ŝeby starczyło - odparł ponuro Nyroska, sprawdzając własną broń i wsuwając ją do kabury. - Tym razem nie pozwolimy jej umknąć.

ZdąŜyli wyj ść z butiku i właśnie przekraczali ulicę, gdy komlink Hala znowu

zadzwonił. - Mam odebrać? - Tak będzie lepiej - mruknęła Isard. Chwyciła Horna pod ramię i pociągnęła w

stronę parkingu, gdzie zostawili śmigacz. - MoŜliwe, Ŝe Savich jeszcze nie skończyła swoich gierek.

Hal wyciągnął komlink, z przyzwyczajenia omiatając wzrokiem najbliŜszą okolicę. Od czasu, gdy weszli do butiku, niewiele się zmieniło: w kafejce zjawili się nowi klienci, a dwa bloki dalej para Kubazów rozładowywała cięŜarowy śmigacz.

- Horn - odezwał się. - Czołem inspektorze - odpowiedział mu głos Morandy. - Chciałam tylko

sprawdzić, czy działacie zgodnie z planem. - Staramy się - odparł Hal. - To dobrze - ucieszyła się Moranda. - Chciałam teŜ, Ŝebyście wiedzieli, Ŝe

rozmawiałam z Nyroską. Jest gotów zapłacić dwa miliony. - CzyŜby? - wtrąciła Isard, wpatrując się w komlink spoczywający w dłoni Horna,

jakby mógł on przekazać Savich jej wizerunek. Jeden z uwijających się Kubazów z głośnym hukiem upuścił skrzynką na ziemię. - A teraz posłuchaj mnie, Ŝywy trupie nędznej kreatury - wycedziła. - Posłuchaj bardzo uwaŜnie.

Isard zaczęła deklamować długą i nader szczegółową listę gróźb. W innych okolicznościach Horn słuchałby jej uwaŜnie, choćby z zawodowej ciekawości. Ale tym razem było inaczej. Agentka, całkowicie pochłonięta przelewaniem w mikrofon komlinku swego gniewu i pychy, najwyraźniej nie zwróciła uwagi na fakt, Ŝe odgłos spadającej skrzynki dotarł do niej echem z komlinku Morandy.

A to oznaczało, Ŝe Savich była blisko. Powoli i bardzo ostroŜnie Hal zaczął przypatrywać się kaŜdej twarzy, jaką miał w

polu widzenia, a takŜe niewyraźnym sylwetkom, które dostrzegał za sklepowymi szybami. Zwrócił uwagę na kobietę siedzącą w odległości piętnastu metrów, przy jednym ze stolików kawiarni.

Z twarzą zwróconą profilem do Horna i z kubkiem przy ustach wpatrywała się zadumana w widoczny w oddali łańcuch górski, wznoszący się nad miastem. Była odpowiedniego wzrostu i budowy, ale Hal widział jej ręce wystarczająco wyraźnie, by mieć pewność, Ŝe na Ŝadnym z nadgarstków nie ma komlinku. Chyba Ŝe przypięła go do kołnierza...

- Kapuję - rzuciła Moranda, ucinając litanię gróźb. - Oto trasa, którą macie polecieć do magazynu. Słuchajcie uwaŜnie i nie przerywajcie.

Savich drobiazgowo wymieniła całą listę ulic, rogów, zakrętów i zaułków. W tym czasie kobieta z kafejki odstawiła kubek i wstała. Wyłuskawszy monetę z torebki na

Page 30: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 59

biodrze, rzuciła ją na blat. Odwróciła się w stronę Horna i Isard, po czym ruszyła przed siebie, przyglądając się szyldom zdobiącym sklepy po obu stronach ulicy.

Przy kołnierzu nie miała komlinku. Nie widać było takŜe charakterystycznego zgrubienia pod kurtką, gdzie mogłaby ukryć urządzenie. Słuchając jednym uchem instrukcji Morandy, płynących z głośnika komlinku, Hal znowu zaczął przypatrywać się okolicznym bramom. Musiała gdzieś tu być...

- Hal? - Kobiecy głos byt pełen radosnego podniecenia. - Hal Horn? Korelianin zwrócił wzrok na nadchodzącą kobietę, która wpatrywała się w niego

szeroko otwartymi oczami, uśmiechając się od ucha do ucha. - To naprawdę ty - powiedziała, niemal w podskokach pokonując ostatnie metry. -

Niech mnie mynock na śniadanie... To ja, Allyse Conroy! Pamiętasz mnie? Jak się miewasz?

- Eee... - zaciął się Hal. Z zakłopotaniem popatrzył na Isard, na próŜno szukając w pamięci Allyse Conroy. - Ja...

Isard wyrwała mu z ręki komlink. - Mamy problem - rzuciła, przecinając monolog Morandy. - Odezwij się za

dziesięć minut - poleciła i nie czekając na odpowiedź, rozłączyła się. - Kto by pomyślał, Ŝe wpadniemy na siebie akurat tu, na Darkknell - rozczuliła się

kobieta, uśmiechając się, jeśli to było moŜliwe, jeszcze szerzej. - Jak się miewają Nyche i Corran? IleŜ to, szesnaście lat mu stuknęło, prawda?

- Osiemnaście - poprawił Horn, uchylając się przed uściskiem jej ramion. Prosty unik nie wystarczył, by zabezpieczyć się przed wylewnością Allyse. Zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się z całych sił. - A... Allyse...

- Jak miło cię widzieć - odezwała się dziwnie stłumionym głosem. Horn czuł dotyk jej czoła na policzku i niepokojące ciepło oddechu na szyi. - Co porabiałeś przez te wszystkie lata? - Hal spojrzał ponad jej głową. Isard stanęła za plecami Allyse, patrząc na niego z uczuciem podobnym do tego, które niedawno objawiła w rozmowie z Morandą. - Allyse... właściwie to... jestem teraz trochę zajęty - wyjąkał, próbując dyplomatycznie odsunąć ją od siebie. Na próŜno: kobieta objęła go jeszcze mocniej. - Tak naprawdę, to jestem zajęty bardzo, bardzo waŜną sprawą. Muszę juŜ iść.

- Kto by pomyślał, Ŝe akurat tu - powtórzyła. - Przeznaczenie, czy co? W oczach Isard zapaliły się niebezpieczne iskry. Hal spiął się, wziął głęboki

wdech i mocno chwycił Allyse pod boki. I zamarł. W jej bliskim oddechu wyczuł dwa charakterystyczne zapachy: dymu z

cygara i duŜo bardziej subtelny aromat gralyskiego likieru. Moranda Savich? Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale zanim zdąŜył ułoŜyć zdanie, obejmujące go

ramiona opadły i kobieta cofnęła się o krok Horn przez ułamek sekundy dostrzegł mały wytrych, który natychmiast zniknął w jej ustach. Dopiero teraz poczuł, Ŝe dławikołnierz juŜ nie zaciska się mocno wokół jego szyi.

Nie przestając się uśmiechać, Allyse cofnęła się jeszcze o krok i wpadła prosto na Isard.

Opowieści z Nowej Republiki 60

- O, przepraszam - sapnęła. Schyliła się z kocią gracją i chwyciła marynarkę Isard w porę, by uratować agentkę przed upadkiem na plecy. - AleŜ ze mnie niezdara - dodała, pospiesznie wygładzając materiał w miejscu, gdzie zmarszczył go jej mocny uchwyt. - Nic się pani nie stało?

- Zostaw - warknęła Isard, przykładając dłoń do jej piersi i odpychając z całej siły. Allyse zatoczyła się w stronę śmigacza i odzyskała równowagę, chwytając krawędź drzwiczek pojazdu.

- Tak, oczywiście - jęknęła potulnie. - Nie musisz być dla niej taka ostra - powiedział Hal, nie odrywając wzroku od

Allyse. Zwykle potrafił zidentyfikować rysy Morandy w kaŜdym z jej dotychczasowych przebrań, ale teraz, przynajmniej na pierwszy rzut oka, nie dostrzegał ich w tej pałającej świętym oburzeniem twarzy. MoŜe to nie ona?

- Niech się cieszy, Ŝe nie potraktowałam jej naprawdę ostro - odparowała Isard. - Odsuń się od naszego śmigacza. Mamy waŜną sprawę do załatwienia.

- Nie sądzę - rozległ się głos na prawo od Hala. Korelianin odwrócił się. Pułkownik Nyroska, w towarzystwie dwóch

umundurowanych oficerów Agencji Obrony, maszerował w jego stronę. Wszyscy trzej mieli w dłoniach blastery.

- Pułkowniku Nyroska, co pana tu sprowadza? - spytał Hal, kiwając głową na powitanie.

- Pańska przyjaciółka, inspektorze Horn - odparł oficer, spoglądając ponad ramieniem Horna. - Czeka mnie z nią bardzo długa rozmowa.

- Moja przyjaciółka? - Hal zmarszczył brwi, obracając się ku Allyse. Wbrew temu, czego się spodziewał, nie miała miny zaszczutego przestępcy czy

uciekiniera, którego wreszcie dopadła sprawiedliwość. Stała dumnie wyprostowana, spoglądając hardo na nowo przybyłych.

- Pańskie wyczucie czasu jest godne pochwały, pułkowniku - rzekła głosem doskonale harmonizującym z wyrazem twarzy, po czym skinęła dłonią w kierunku Isard. - Oto pańska złodziejka i moja agentka Rebelii. Proszę ją aresztować.

Jawna bezczelność tej wypowiedzi niemal zwaliła Isard z nóg. - Co u...?! - wybełkotała. - Ty... Precz! - krzyknęła, gdy jeden z ludzi Nyroski

wyciągnął rękę w stronę jej ramienia. - Cofnąć się wszyscy! Zanurzyła dłoń w kieszeni marynarki, ale znieruchomiała, widząc lufy trzech

blasterów mierzące prosto w jej twarz. - Popełnia pan wielki błąd, pułkowniku - powiedziała cicho. - Wielki błąd.

Nazywam się Ysanne Isard i jestem agentem Wywiadu Imperialnego. - Oczywiście - odpowiedział spokojnie Nyroska. - Rzecz jasna ma pani przy sobie

identyfikator? - Rzecz jasna - powtórzyła, sięgając ku drugiej kieszeni. Jej ręka zawisła w

powietrzu, a wyraz twarzy zmienił się nagle. Gwałtownie odwróciła głowę w stronę Allyse. - Oddaj! Natychmiast oddaj mój identyfikator!

- Niezła sztuczka - odrzekła protekcjonalnie Allyse, wzruszając ramionami. - MoŜe pan z łatwością się przekonać, Ŝe nie mam przy sobie niczego, co rzekomo

Page 31: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 61

naleŜy do niej. A jeŜeli będzie pan łaskaw eskortować nas do swojej kwatery głównej, z przyjemnością kaŜę moim ludziom przesłać dane, o których wspomniała.

Isard otworzyła usta ze zdumienia. - śe co? - Przesłać moje dane osobowe - powiedziała Allyse, spoglądając lodowato na

Isard. - Bo widzi pan, pułkowniku, to ja jestem agentką Ysanne Isard. - Tego juŜ za wiele - warknęła Isard. - Horn, powiedz pułkownikowi, kim jestem. - Inspektorze Horn? - ponaglił Nyroska. Hal zawahał się. - Przedstawiła mi się jako agentka Isard - przyznał. - Ale jedyny identyfikator, jaki

mi pokazała, to legitymacja agentki SłuŜby Bezpieczeństwa Darkknell, Katyi Glasc. - Doprawdy? - powiedział zimno Nyroska, patrząc na Isard ze zdwojonym

zainteresowaniem. - Podawanie się za funkcjonariusza słuŜb mundurowych jest na Darkknell przestępstwem pierwszego stopnia. A czy przypadkiem to nie ona umieściła na pańskiej szyi, to najzupełniej nielegalne urządzenie?

Hal zdjął zwisający luźno dławikołnierz. - Tak - odparł, podając go pułkownikowi. Oczy Isard pałały Ŝądzą mordu. - Jesteś trupem, Horn. Trupem. - Mówię tylko to, co wiem - odrzekł Hal. - Jeśli chcesz dowodów na swoją

obronę, sama musisz je dostarczyć. - Istotnie - przytaknęła i wzięła głęboki wdech. - W porządku, pułkowniku.

Wygrał pan. Jedźmy do pańskiego biura i wyjaśnijmy to nieporozumienie - zaproponowała, po czym spojrzała wymownie na Allyse. - Jedźmy wszyscy.

- Naturalnie - powiedział miękko Nyroska. - Nie wyobraŜam sobie, Ŝe mogłoby być inaczej.

Gdy cały orszak opuścił miejsce zdarzenia, Bel Iblis odczekał pięć minut, po czym

ostroŜnie podszedł do pozostawionego na parkingu śmigacza i wsunął się do kabiny. Nikt nie krzyknął triumfalnie na jego widok; nikt teŜ, jak mu się wydawało, nawet nie zwrócił na niego uwagi. Dwie minuty później, poruszając się niezgrabnie w ograniczonej przestrzeni, zdemontował wewnętrzny panel drzwiczek.

Karty danych były na miejscu, ściśnięte na samym dnie wąskiej szczeliny. Jedna z nich wyraźnie róŜniła się od pozostałych - opatrzono ją oficjalnymi symbolami Imperium. Bez wątpienia był to zaginiony identyfikator agentki Ysanne Isard.

Przez moment Bel Iblis zastanawiał się, czy nie wziąć go ze sobą, ale doszedł do wniosku, Ŝe w razie wpadki byłoby to zbyt ryzykowne. Poza tym, jeŜeli Moranda naprawdę zdoła wydostać się z aresztu - chociaŜ senator nie potrafił nawet wyobrazić sobie, jakim sposobem miałaby tego dokonać - moŜe próbować odnaleźć pojazd i wykorzystać identyfikator do własnych celów.

Bel Iblis wetknął luźny panel na miejsce, czując delikatne ukłucie wyrzutów sumienia. To prawda, Ŝe cała ta akcja była pomysłem Morandy, traktowanym jako wyzwanie, z którym warto się zmierzyć, ale fakt pozostawał faktem: misja naleŜała do

Opowieści z Nowej Republiki 62

niego i do Rebelii. A jednak to Savich wykonała większość roboty i wzięła na siebie całe ryzyko.

I to nie dla miliona, którego zaŜądała od Isard, lecz za psie pieniądze, które naprędce zdołał zgromadzić razem z Arkosem. Bel Iblis postanowił, Ŝe jeśli jakimś cudem przeŜyją, będzie musiał wynagrodzić ją za to, czego dokonała.

A pierwszym krokiem na drodze do przetrwania, przypomniał sobie, miało być spotkanie z Arkosem, ucieczka z Darkknell i jak najszybsze dostarczenie kart danych do rąk Rebeliantów. A potem trzeba jeszcze sprawdzić, o co właściwie chodzi w projekcie „Gwiazda Śmierci”, nadzorowanym przez Tarkina.

- Powodzenia, Morando - mruknął do siebie, wychodząc ze śmigacza i delikatnie zamykając drzwi. - Niech Moc będzie z tobą. Niech będzie z nami wszystkimi.

Hal był gotów załoŜyć się o kaŜde pieniądze, Ŝe wzrok Isard nie moŜe stać się dzikszy niŜ wtedy, przed butikiem Czyste Niebo. Mylił się.

- Jak to zniknęła?! - zagrzmiała, pochylając się nad biurkiem Nyroski niczym potęŜna chmura gradowa. - Jak mogła zniknąć? PrzecieŜ zamknął ją pan w celi, jak pragnę Palpatine’a!

- Przykro mi, agencie Isard - jęknął przepraszająco Nyroska, usiłując wcisnąć się w fotel tak głęboko, jak tylko potrafił. - Moi ludzie zapewnili mnie, Ŝe jest w bezpiecznym miejscu. Widocznie jednak... byli w błędzie.

- Widocznie jednak są idiotami - odparowała Isard. - A co właściwie robi pan, Ŝeby ją złapać?

- Ogłosiliśmy alarm na całej planecie - odparł Nyroska. - Jeśli jeszcze jest na Darkknell, znajdziemy ją.

Agentka wyraziła swoją opinię w tej kwestii jednym pogardliwym prychnięciem. - A ty - wycedziła przez zęby, spoglądając na Hala - jeśli tylko dowiem się, Ŝe to

była Savich i Ŝe wiedziałeś o tym, a nie pisnąłeś ani słowa, poŜegnasz się ze swoją głową. Zagram nią w shockball. Jasne?

- Jasne - odpowiedział Hal. - Powtarzam: nie wiem, jakim sposobem mogłaby jednocześnie przytulać się do mnie i rozmawiać przez komlink, wskazując nam drogę do magazynu. Podejrzewam, Ŝe mieliśmy do czynienia z jej wspólniczką.

- W takim razie miej nadzieję, Ŝe Nyroska ją złapie - warknęła złowieszczo Isard. - Bo jeśli ona lub ktokolwiek inny opuści planetę z pakietem danych, obu wam pourywam łby.

Znowu odwróciła się w stronę Nyroski. - Będę na statku. Zna pan częstotliwość mojego komlinku. Czekam na

wiadomość, gdy tylko dowiecie się czegokolwiek o tej kobiecie. Czegokolwiek. Zrozumiano?

- Tak jest, agencie Isard - przytaknął pokornie Nyroska. Ysanne obróciła się na pięcie i wyszła z gabinetu. Pułkownik odetchnął chrapliwie. - Mamy kłopoty, inspektorze - powiedział cicho. - A całe Imperium będzie miało kłopoty, jeŜeli ten pakiet opuści Darkknell - dodał

Hal. - JeŜeli, oczywiście, jej reakcja na tą sytuacją była uzasadniona. Ale szczerze

Page 32: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 63

mówiąc, nie sądzą, Ŝeby to na nas spadła odpowiedzialność za to, co się stało. Duma agentki Isard jest potęŜna jak trzy eskadry myśliwców TIE, a sprowadzanie na nasze głowy oficjalnej zemsty Wywiadu postawiłoby ją w zawstydzająco niekorzystnym świetle.

- W równie niekorzystnym jak nas? - Zapewne nie - przyznał Hal. - Ale ludzie tacy jak ona ryzykują utratę twarzy

tylko wtedy, gdy nagroda jest tego warta, a my, nie ukrywam, raczej nie jesteśmy aŜ tak cenni. - Horn potrząsnął głową. - Nie. JeŜeli posypią się odłamki, to nie w naszą stronę.

- MoŜe w kierunku członków Sojuszu Rebeliantów? Hal wzruszył ramionami. - Albo tych, których Isard uzna za członków, bez względu na to, czy są nimi

naprawdę. Nyroska stuknął opuszkami palców w ściankę biurka. - Niezły bałagan - mruknął. - Nie chciałbym być w jej skórze, kiedy będzie

musiała złoŜyć raport przed ojcem. Hal pokiwał głową. - Wypiję za to. - Co to jest? - spytał barman, spod zmarszczonych brwi przyglądając się dwóm

przedmiotom leŜącym na dłoni. - Były w kubku, na tamtym stoliku - odpowiedział wyraźnie poruszony młody

sprzątacz, wskazując na przeciwległy koniec lokalu. - Na tym, przy którym siedziała ta ciemnowłosa kobieta.

- Która? Ta, co na ulicy wmieszała się w rozróbę z Agencją Obrony? - Właśnie ta. - Sprzątacz puknął palcem w komlink leŜący na dłoni barmana. -

Widzi pan? Nadal działa. Próbowałem rozmawiać, ale nikt nie odpowiada. - Pewnie ktoś po drugiej stronie przerwał połączenie - mruknął męŜczyzna. - Tak teŜ pomyślałem - pochwalił się chłopak. - Ale naprawdę dziwny jest ten

rejestrator. Proszę posłuchać. Przyglądając się sprzątaczowi badawczo spod krzaczastych brwi, barman uniósł

cienkie jak wafel urządzenie i wcisnął klawisz odtwarzania. - Potem przejdziesz przez ulicę i wsiądziesz do transportera jadącego na północ -

polecił kobiecy głos. - JeŜeli go nie będzie, poczekasz aŜ przyjedzie. Dotrzesz do rogu Pontrin i Jedilore, wysiądziesz i wejdziesz do sklepu z ubraniami na rogu...

-Słyszy pan? Brzmi to jak mapa dla poszukiwacza skarbów, nie? Barman parsknął lekcewaŜąco. - Lipa - obwieścił, wyłączył rejestrator i oddał go czyścicielowi wraz z

komlinkiem. - Masz. Zatrzymaj je sobie. Chłopak z wahaniem przyjął urządzenia. - A jeśli to nie jest lipa? - Jest - zapewnił go barman, pociągając nosem. - Zaufaj mi, mały. Na Darkknell

nie ma skarbów, których warto szukać. Nigdy nie było i nigdy nie będzie.

Opowieści z Nowej Republiki 64

I N T E R L U D I U M N A D A R K K N E L L

Michael A. Stackpole

Epilog

Armand Isard uniósł głowę, bardziej poirytowany tym, Ŝe jego córka zostawiła za sobą otwarte drzwi, niŜ tym, Ŝe weszła bez pytania o pozwolenie. Ysanne zbliŜyła się szybko, miotając błyskawice dwukolorowymi oczami. Armand uniósł dłoń i wskazał nią na krzesło stojące przed biurkiem.

- Usiądź, proszę. Kobieta spojrzała najpierw na krzesło, a potem na ojca. - A czy mogę być pewna, Ŝe jest bezpieczne? - Gdyby wynikiem tej operacji miała być twoja śmierć, to juŜ byś nie Ŝyła,

agentko Isard. - Armand starał się mówić równie zimnym tonem, jakim zwracałby się do kaŜdego innego nieposłusznego pracownika Wywiadu, ale nie zdołał zapanować nad gniewem. - Proszę.

Ysanne usiadła na brązowej poduszce z syntskóry; zrobiła to tak sztywno, jakby kazano jej spocząć na krześle usianym ostrymi odłamkami transparistali.

Armand dotknął palcem notatnika. - Przeczytałem twój raport z akcji na Darkknell i rozmawiałem z Imperatorem w

twoim imieniu. Mimo niepowodzenia nie zostaniesz zabita. Córka rozluźniła się odrobinę, ale nie tak, jak się tego spodziewał. Pochyliła się do

przodu, mniej sztywna, ale spręŜona niczym drapieŜnik szykujący się do skoku. - Nie boję się, Ŝe Imperator zechce mnie uśmiercić, ojcze. - Nie? - Nie. On juŜ czytał raport z Darkknell. Pełny raport z Darkknell. Jej słowa zmroziły serce Armanda, a widok dwóch gwardzistów wślizgujących się

przez uchylone drzwi sprawił, Ŝe zaczęło bić na nowo, ale w znacznie szybszym tempie.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Jaki „pełny” raport? - Naprawdę sądziłeś, Ŝe się nie domyślę, o co chodzi? Wysłałeś mnie z delikatną

misją niezwykłej wagi, taką, którą powierzyłbyś jedynie agentowi darzonemu pełnym

Page 33: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 65

zaufaniem. Była to takŜe misja, której wykonawca miał zginąć w razie poraŜki... i taki od początku był twój cel.

- To nonsens! - Bynajmniej. - Ysanne uśmiechnęła się lekko. - Widzisz, ojcze, twój plan się

powiódł. Informacje, które miały zostać ukradzione, dotarły do Rebeliantów i dobrze wiemy, Ŝe przyłoŜyłeś do tego rękę. Znalazłam odciski palców i inne dowody, które pozwoliły nam zidentyfikować agenta wysłanego po odbiór pakietu z planami: to był Garm Bel Iblis.

Armand Isard poczuł, Ŝe Ŝołądek kurczy mu się gwałtownie. - Bel Iblis? To niemoŜliwe. PrzecieŜ zginął w eksplozji. Bomba zabiła całą jego

rodzinę. - Dobrze zagrane, ojcze; nawet bardzo dobrze, ale oboje wiemy, Ŝe to nieprawda. -

Ysanne zaśmiała się cicho. - Wysłałeś mu informację, wywabiłeś z budynku. A to dlatego, Ŝe chciałeś uśmiercić nie Bela Iblisa, tylko jego Ŝonę, Arrianyę. To ona była ostatnim ogniwem łączącym go z Imperium. Była zbyt przywiązana do Imperatora, więc na rozkaz szefów Rebelii kazałeś ją zabić, zmuszając senatora, Ŝeby poświęcił się pracy dla Sojuszu.

- To absurd. Nieprawda i kompletny nonsens. - Armand zmusił się, by oddychać w normalnym tempie. - Nie masz Ŝadnych dowodów.

- Sam zatwierdziłeś operację zamachu na Bela Iblisa, więc wiedziałeś, jak ją sabotować. Wysłałeś mnie z misją, która nie mogła się powieść, w nadziei, Ŝe zostanę wyeliminowana. UŜyłbyś mojej śmierci jako pretekstu przyłączenia się do Sojuszu. Ujawniłbyś Rebeliantom tajemnice Imperium, a karty z planami Gwiazdy Śmierci byłyby dowodem twoich szczerych intencji. Powitaliby cię z otwartym, ramionami. Wtedy obaliłbyś Imperatora, zdradził rebelianckich towarzyszy i sam zasiadł na stronie. Genialny plan, ojcze... prosty, a jednocześnie skuteczny.

Armand zerwał się na równe nogi i machnął ręką w stronę gwardzistów. - Aresztujcie ją. To jasne, Ŝe przeszła na stroną Sojuszu i spreparowała tę

historyjkę, Ŝeby usunąć mnie ze stanowiska, a tym samym zahamować ofensywę przeciwko Rebeliantom.

StraŜnicy w szkarłatnych zbrojach nawet nie drgnęli. Ysanne Isard wstała i powoli wygładziła tunikę.

- Przyszli tu, Ŝeby doprowadzić cię przed oblicze Imperatora, ojcze. Zdaje się, Ŝe Palpatine chce podyskutować o twoich perspektywach na dalsze Ŝycie. To będzie krótka rozmowa.

Przez chwilę Armand Isard wpatrywał się w córkę z otwartymi ustami. Wreszcie zamknął je i westchnął cięŜko:

- Spodziewałem się, Ŝe pewnego dnia to nastąpi, Ysanne. - Oczywiście. PrzecieŜ jestem twoją córką. - Agentka obeszła biurko i pocałowała

go w policzek. - Dla ciebie to juŜ koniec, ojcze, ale bądź spokojny - powiedziała, sadowiąc się w jego fotelu. - Dziedzictwo Isardów jest w bardzo dobrych rękach.

Opowieści z Nowej Republiki 66

P A S J A N S W E D Ł U G J A D E

Timothy Zahn

- Przepraszam... Szukam Talona Karrde’a. Mara Jade uniosła głowę znad ekranu systemu monitorującego stan silnika,

podświadomie rejestrując, Ŝe Chin, pracujący po przeciwnej stronie pulpitu, zrobił to samo. Głos, który rozległ się od strony drzwi do sterowni „Szalonego Karrde’a”, brzmiał obco.

Równie obca była twarz człowieka, do którego ten głos naleŜał. - Kapitana Karrde’a nie ma w tej chwili - odpowiedziała Mara nieznajomemu,

mierząc go wzrokiem. Stali w dobrze znanym doku dobrze znanego portu kosmicznego, ale to wcale nie oznaczało, Ŝe byle kto ma prawo włóczyć się po pokładzie. - Jak pan tu wszedł?

MęŜczyzna niedbale machnął ręką za siebie. - Dankin stał przy włazie; wpuścił mnie. Karrde to mój stary druh. Znamy się od

lat... Nie wie pani, kiedy mogę go zastać? - Nie wiem - odparła Mara i zerknęła na China. Ktoś, kto od lat znał Karrde’a,

powinien teŜ od lat znać China, biorąc pod uwagę, jak długo niemłody juŜ przemytnik naleŜał do organizacji. Wyraz jego twarzy nie wskazywał jednak, Ŝe rozpoznaje przybysza. - MoŜe pan zostawić wiadomość.

MęŜczyzna westchnął głęboko. - Niestety... Obawiam się, Ŝe to nie wystarczy - powiedział. Wyciągnął rękę w

stronę panelu widokowego i rozciągającej się za nim panoramy ruchliwego portu. Mara poczuła na karku delikatne, ostrzegawcze swędzenie. Prawą dłoń oparła na

kaburze blastera, przypiętej do boku... ...i zamarła. Wyciągnięte ramie, intruza nagle otworzyło się w połowie ukazując

lufę bastera wmontowanego w komorę protezy. - Nie mam teŜ czasu, by czekać na niego - rzekł, nie podnosząc głosu - Mój

pracodawca chciałby zamienić z wami słowo. Woli, Ŝebyście dotarli w nienaruszonym stanie, ale zrozumie, jeśli okaŜe się, Ŝe to niemoŜliwe.

Mara syknęła cicho przez zaciśnięte zęby. Wiedziała, Ŝe gdyby była sama, bez trudu zdjęłaby faceta, mimo sztuczki z ukrytą bronią. Niestety, nie działała w pojedynkę, a Chin nie był nawet w połowie tak szybki jak dawniej. Nie, lepiej będzie

Page 34: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 67

przekonać się, czego chce ten tajemniczy pracodawca i zaczekać na korzystniejsze rozdanie.

- Nie chciałabym go zawieść - powiedziała, odsuwając rękę od kabury. - Szczególnie po tak uprzejmym zaproszeniu. Prowadź.

W duchu przyrzekła sobie jednak, Ŝe jeśli przybysz skrzywdził kogokolwiek z załogi „Szalonego Karrde’a”, to jej współpraca z nim natychmiast dobiegnie końca. Bolesnego końca.

Na szczęście dla niego nikt nie ucierpiał. - Przepraszam, Maro - odezwał się zakłopotany Dankin, gdy razem z pozostałymi

jeńcami wysiedli ze śmigaczy o zaciemnionych oknach, którymi dowieziono ich na miejsce. - Zaskoczyli nas przy włazie.

- Nie przejmuj się - pocieszyła go Mara, rozglądając się po okolicy. Prowadzono ich do bogato urządzonej i dobrze strzeŜonej rezydencji. śadne oznaczenia nie wyjaśniały, kto jest właścicielem posiadłości ani w której części miasta się ona znajduje. Sądząc jednak po dobiegających z oddali odgłosach startujących statków, port kosmiczny był oddalony najwyŜej o kilka kilometrów. - Przekonajmy się, o co w tym wszystkim chodzi. Później przyjdzie czas na wymówki.

Wprowadzono ich przez frontowe drzwi, a potem schodami w górę i korytarzem do przestronnego gabinetu, urządzonego z takim przepychem, Ŝe cała reszta rezydencji wyglądała przy nim byle jak. Naprzeciwko masywnego biurka, wielkiego jak pół sterowni „Szalonego Karrde’a”, ustawiono rząd krzeseł.

Zza biurka, niczym rzeźnik oceniający stado bruallki, obserwował wchodzących rosły, otyły męŜczyzna.

- Dziękuję za przybycie - powiedział, nie wysilając się specjalnie; jego tubalny głos i tak bez trudu dotarł do przeciwnego krańca wielkiego gabinetu. - Usiądźcie, proszę.

- Niełatwo zignorować takie zaproszenie - odezwała się Mara, siadając na krześle stojącym dokładnie naprzeciwko męŜczyzny . Mógłbyś uŜywać bardziej cywilizowanych metod.

- Zrobiłbym to, gdybym miał dość czasu - odparł tłuścioch, przyglądając się gościom. - Gdzie Karrde?

- Nie ma go - odpowiedziała Mara. I nieprędko się tu zjawi, dodała w myślach. Był w systemie Gekto; załatwiał nowy ładunek i miał wrócić najwcześniej następnego dnia. Mara mogła mieć tylko nadzieję, Ŝe szef nie da się podejść tak łatwo jak jego załoga. - Jestem Mara Jade. Chwilowo ja dowodzę „Szalonym Karrde’em”. Czego chcesz?

MęŜczyzna zmruŜył oczy. Mara wytrzymała spojrzenie. Po kilku sekundach jego twarz rozchmurzyła się, a nawet pojawił się na niej lekki uśmiech.

- Mara Jade. Wiele o tobie słyszałem, młoda damo. Tak, nadasz się w sam raz... Dankin, siedzący obok, drgnął, jakby chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował,

widząc ostrzegawcze spojrzenie Mary.

Opowieści z Nowej Republiki 68

- Wspaniale - mruknął gospodarz. - Pełna kontrola, i nad sobą, i nad ludźmi. O tak, nadasz się doskonale.

MęŜczyzna odetchnął głęboko. - Najpierw się przedstawię. Nazywam się Ja Bardrin. Być moŜe juŜ o mnie

słyszeliście. Mara nawet nie drgnęła, choć w duszy skrzywiła się z niesmakiem, czując

zaskoczenie swoich towarzyszy. Jasne, Ŝe słyszeli o tym przemysłowcu - podobnie jak połowa tego sektora - ale to nie powód, by brać udział w tej demonstracji fałszywej skromności.

- Owszem, raz lub dwa natknęłam się na to nazwisko - powiedziała spokojnie. - Zdaje się, Ŝe widnieje na broni i częściach do statków, o ile dobrze pamiętam. Zwykle działa w tych segmentach rynku, których Uoti jeszcze nie zdąŜyła opanować.

Poczuła satysfakcję, Ŝe udało jej się zdenerwować grubasa. Grupa Bardrin i Korporacja Uoti walczyły o prestiŜ i dominującą pozycję na rynku prawie od dwóch dekad. Była to zaŜarta rywalizacja , nic nie wskazywało na to, by w najbliŜszym czasie miało dojść do jej rozstrzygnięcia.

Niestety, przebłysk gniewu Bardrina był zbyt krótki, by zdąŜyła - Dość czczej gadaniny - dodała. - Pytam czego chcesz? Bardrin spojrzał jej w oczy. - Moja córka, Sansia, jest w niewoli. Chcę, Ŝebyś ją odbiła. Mara zmarszczyła brwi. - Powinieneś wysłać swoich informatorów na szkolenie. Nie zajmujemy się

operacjami wojskowymi. - Tę misję moŜe wykonać tylko kobieta. Pomysłowa, kompetentna, przeszkolona

w walce kobieta rasy ludzkiej. - Więc wynajmij Mistryle. Bardrin potrząsnął głową. - Nie mam czasu na to, Ŝeby ich szukać; nawet gdybym wiedział jak się do tego

zabrać. Muszę odzyskać Sansię natychmiast, zanim przeciwnik dowie się, kogo ma w swoich rękach.

- Co ty wygadujesz? - odezwał się Odonnl. - PrzecieŜ mówiłeś, Ŝe została porwana.

- Mówiłem, Ŝe jest w niewoli - odparował Bardrin, rzucając Odonnlowi pogardliwe spojrzenie. - Bądź łaskaw uwaŜać.

Znowu zwrócił się do Mary. - Leciała luksusowym jachtem SoroSuub 3000. W porcie Makksre została

schwytana przez gang piratów, a następnie przekazana konsorcjum niewolniczemu z Torpris, kierowanemu przez Drach’nama nazwiskiem Praysh. - Bardrin nieznacznie uniósł brew. - Zakładam, Ŝe i o nim juŜ słyszałaś.

- Raz czy dwa - przyznała, z trudem powstrzymując grymas niesmaku. W kręgach, w których obracała się załoga „Szalonego Karrde’a”, Chay Praysh był znany nawet lepiej niŜ Bardrin. - O ile mi wiadomo, nieodŜałowanej pamięci Hutt Jabba to przy nim wzorowy obywatel.

Page 35: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 69

- A więc rozumiesz, dlaczego tak bardzo zaleŜy mi na wyrwaniu Sansii i jej statku z jego łap - powiedział Bardrin. Mówił teraz cicho, a w jego głosie brzmiała nuta rozpaczy. - Wiem, Ŝe Karrde chętnie by mi pomógł, ale go tu nie ma. Ty, Jade, musisz podjąć decyzję.

- A co z władzami? - spytał Dankin. - Zawiadomiłeś Patrol Sektora lub przedstawicieli Nowej Republiki?

- Niby po co? - odparował tłuścioch. - śeby poprosili o audiencję u Praysha? A moŜe zaatakowali jego fortecę i obrócili ją w perzynę, zabijając przy okazji wszystkich jej mieszkańców? Zresztą i tak nie wierzę, by potrafili dotrzymać tajemnicy. A gdy tylko Praysh dowie się, kim jest Sansia, wyciśnie ze mnie wszystko, co mam, a potem i tak ją zabije.

Bardrin spojrzał błagalnie na Marę. - Sansia zostanie w fortecy, zesłana do pracy w kadziach szlamu. Wszystkie

ludzkie niewolnice tam trafiają... ten drań chyba lubi je upokarzać. Będziesz musiała oddać się w jego ręce jako jeniec i...

- Zaraz, zaraz - przerwała mu Mara. - Powiedziałam ci juŜ, Ŝe nie znam się na takiej robocie.

- To lepiej się naucz - huknął Bardrin. Tym razem w jego słowach nie było desperacji, tylko groźba. - Nie mam czasu szukać kogoś innego. Zrobisz to.

Mara skrzyŜowała ramiona, zbliŜając dłoń do rękojeści małego blastera, ukrytego w lewym rękawie.

- A jeśli odmówię? - W ścianach tego gabinetu zainstalowano dwadzieścia cztery blastery -

powiedział Bardrin. - W kaŜdego z was celują teraz trzy lufy. Zanim zdąŜysz wyciągnąć broń, twoi kumple będą martwi.

Mara omiotła pomieszczenie spojrzeniem, jednocześnie sięgając po Moc. MęŜczyzna nie kłamał: za bogato zdobionymi ścianami wyczuła obecność wielu świadomych i czujnych istot.

Tak jak przedtem nie chciała ryzykować Ŝycia China, tak teraz z pewnością nie zamierzała kłaść na szali losu całej załogi „Szalonego Karrde’a”.

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie - odezwała się wreszcie, opuszczając ręce. - Nie odmówisz - zapewnił ją Bardrin, rozpierając się w fotelu. - Bo widzisz,

właśnie zapewniłem sobie władzę nad tobą. Polecisz na Torpris i wrócisz z Sansią jej statkiem... albo zabiję twoją załogę.

Ktoś z lewej strony gwałtownie zaczerpnął powietrza. - Nie moŜesz być aŜ tak głupi - odparła Mara, próbując nadać słowom pewność,

której wcale nie czuła. Poprzez Moc doskonale wyczuwała intencje Bardrina i wiedziała, Ŝe ten człowiek mówi śmiertelnie powaŜnie. - JeŜeli ruszysz ludzi Karrde’a, on ci nie daruje. A gwarantuję, Ŝe jest przeciwnikiem, z którym lepiej nie zadzierać.

- Zupełnie tak samo jak ja, moja droga - odrzekł z groźbą w głosie męŜczyzna. - Ten pojedynek mógłby być niezwykle interesujący. - Po chwili skierował w jej stronę gruby paluch. - Ale bez względu na jego wynik, ty będziesz musiała Ŝyć ze

Opowieści z Nowej Republiki 70

świadomością, Ŝe twój upór skazał tych ludzi na śmierć. Nie wydaje mi się, Ŝebyś chciała brać na siebie taki cięŜar.

- Nie musisz silić się na te melodramatyczne zagrywki - powiedziała Mara, próbując ukryć jak najgłębiej frustrację i gniew. Dawała sobą bez trudu manipulować, a to wprawiało ją w prawdziwą wściekłość.

A jednak nie miała wyboru. Była zastępcą Karrde’a i doskonale wiedziała, z jaką troską i szacunkiem szef traktuje swoich ludzi. W tej kwestii nie zamierzała obniŜać lotów, a juŜ na pewno nie brała pod uwagę wydania na załogę wyroku śmierci przez zwykłą odmowę współpracy. Zresztą wszyscy o tym wiedzieli.

- Zobaczę, co się da zrobić. Jaki sprzęt wolno mi zabrać? - Cokolwiek zechcesz - odparł Bardrin. Wstał i podniósł dłoń. Mara usłyszała, Ŝe

zamek drzwi został odblokowany. - Moi ludzie odprowadzą twoich towarzyszy do kwater, w których pozostaną do powrotu Sansii. My zaś zajmiemy się przygotowaniami do misji.

- Świetnie - mruknęła, ruszając za nim między rzędami wchodzących straŜników. Ale to nie oznacza, Ŝe sprawa się zakończy, gdy wrócę tu z Sansią, obiecała sobie

w duszy. Na pewno nie. Bardrin powiedział jej, Ŝe posiadłość Praysha mieści się niedaleko centrum

jednego z większych miast Torpris. Zapomniał jednak wspomnieć, Ŝe otaczająca fortecę dzielnica jest jednym wielkim slumsem.

Takie przynajmniej wraŜenie odniosła Mara, manewrując śmigaczem po krętych uliczkach wiodących ku murom fortecy. Z niesmakiem przyglądała się kupom śmieci i gruzu zalegającym między ścianami walących się budynków, próbując nie potrącić Ŝadnego z obdartusów włóczących się pod murami. ZauwaŜyła przedstawicieli co najmniej tuzina gatunków, a wszyscy wyglądali równie okropnie. Zastanawiała się, jak wielu z nich zawdzięcza swoją niedolę obecności Praysha w mieście.

Minęła ostatnią grupkę istot i dotarła do bocznej bramy, przez którą miała dostać się do środka. U wrót stało dwóch drach’namskich straŜników. W cięŜkich pancerzach wyglądali jeszcze masywniej niŜ zwykle. Obaj byli uzbrojeni w bicze neuronowe, blastery i długie noŜe - tak na wszelki wypadek.

- Hej, wy! - zawołała przyjaźnie do wartowników. Przyglądała się ich biczom z pogardą, którą odczuwała wobec kaŜdej broni będącej przejawem niepotrzebnego barbarzyństwa. - Mam paczkę dla Jego Pierwszej Wspaniałości Chaya Praysha. To dar od Mrahasha z Kvabji. Mogę wejść?

Jeden z wartowników juŜ chciał zachichotać, ale opanował się szybko. - Naprawdę? - spytał, podchodząc z wolna do Mary. - PokaŜ, co tam masz.

Obejrzymy. Jade wyskoczyła z pojazdu i wyjęła z bagaŜnika cylindryczne opakowanie. Było

spore - miało ponad metr długości i prawie pół metra średnicy - a jednocześnie dość lekkie, bo składało się przewaŜnie z pianki chroniącej delikatną lewitującą kulą, poŜyczoną od Bardrina.

Page 36: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 71

- Zdaje się, Ŝe to dość kosztowne dzieło sztuki - powiedziała, ostroŜnie stawiając paczkę przed straŜnikiem.

- A, chyba Ŝe tak... - zgodził się samiec, lustrując Marę wzrokiem od stóp do głów. - Chwileczkę.

Podszedł do wrót fortecy i zaczął gmerać przy wbudowanym w ścianę panelu komunikatora. Mara wyczuła za plecami jakiś ruch.

[Zostaw to i uciekaj] - odezwał się obcy głos. Mara odwróciła się. Togoriańska samica stała za rufą śmigacza. Jej futro było

zmierzwione i brudne - prawdopodobnie naleŜała do rzeszy nędzników szwendających się po okolicznych zaułkach. Jej Ŝółte ślepia płonęły jednak pełnym Ŝycia blaskiem, a kły połyskiwały groźnie w stronę straŜników.

- Słucham? - powiedziała Mara. [Zostaw to i uciekaj] - powtórzyła istota, z widocznym trudem wymawiając słowa

w kupieckim narzeczu Ghi. - [Jesteś w wielkim niebezpieczeństwie.] - Nie gadaj głupstw - odparła Mara, potrząsając beztrosko głową. Podziwiała

odwagę Togorianki, która bez wątpienia naraŜała dla niej Ŝycie. Zapewne wiedziała, jaki los spotyka ludzkie kobiety nieopatrznie zapuszczające się w pobliŜe fortecy Praysha, ale odpędzanie potencjalnej zdobyczy sprzed nosa handlarza niewolników graniczyło z samobójstwem. - Ja tylko przywiozłam prezent dla Jego Pierwszej Wspaniałości, to wszystko.

Togorianka syknęła z politowaniem. [Głupia, to ty jesteś prezentem!] - warknęła. - [Wiej, póki moŜesz] - Załatwione - powiedział straŜnik, który juŜ wyłączył komunikator i ruszył w

kierunku Mary. Kobieta odwróciła się z bezbarwnym uśmiechem na twarzy. Jeśli wartownik zacznie podejrzewać, ze Togorianka próbowała ją ostrzec, konsekwencje mogą być bardzo przykre.

- MoŜesz wejść. - Dziękuję - odrzekła Mara, schylając się po cylinder. Dłoń w pancernej rękawicy z łomotem wylądowała na pokrywie paczki. - Kiedy juŜ rozpakujemy prezent, rzecz jasna. Mara poczuła, Ŝe jej mięśnie sztywnieją. - Co masz na myśli? - spytała ostroŜnie i wyprostowała się powoli. StraŜnik zdąŜył juŜ dobyć noŜa - groźnie wyglądającej broni o ząbkowanym

ostrzu i jelcu zakończonym ostrymi jak igły, grubymi kolcami. - To, Ŝe najpierw rozpakujemy prezent - wyjaśnił, wtykając ostrze pod pokrywkę.

- Nigdy nie wiadomo, co teŜ ktoś próbuje przemycić w takiej paczuszce. Mara spojrzała nad jego ramieniem na drugiego straŜnika. Czuła, Ŝe sprawy

potoczyły się bodaj najgorszym torem. Do tej pory była gotowa się załoŜyć, Ŝe miecz świetlny, ukryty w schowku między zewnętrzną a wewnętrzną warstwą cylindra, nie zostanie wykryty przez Ŝaden skaner broni, jakim posługiwali się tutejsi siepacze. Nie spodziewała się jednak, Ŝe straŜnicy postanowią wybebeszyć pojemnik, zanim dotrze za mury fortecy.

- A jeśli coś zepsujecie? - spytała niespokojnie.

Opowieści z Nowej Republiki 72

- Nie martw się. Mamy wprawę - zapewnił wartownik. - H’sishi, zdaje się, Ŝe kazałem wam, śmieciarzom, trzymać dystans.

[Proszę o wybaczenie] - odparła Togorianka niemal błagalnym tonem. - [Zobaczyłam błysk metalu...]

- I miałaś nadzieję, Ŝe pierwsza połoŜysz na nim łapy, co? - straŜnik oderwał wreszcie wieko i zdarł pierwszą warstwę ochronnej pianki. - Macie, Ŝebracy - zawołał głośno, ciskając pokrywę i izolację na ulicę.

Przyczajeni w pobliŜu włóczędzy nagle rzucili się do akcji, chwytając swój łup, jakby były to drogocenne klejnoty, a nie śmieci. StraŜnik powrócił do grzebania w paczce. Rzucał w tłum kolejne strzępy pianki, zanim dokopał się do kuli ukrytej w samym środku cylindra.

- Jest - powiedział, wkładając rękę do środka i ostroŜnie wyjmując prezent. - Piękny - dodał, podając Marze kulę. - Teraz moŜesz wejść.

Kobieta z trudem przełknęła ślinę. Popatrzyła niespokojnie na cylinder, z którego wartownik wypruwał kolejne warstwy pianki. A potem uniosła głowę...

...i napotkała spokojny wzrok H’sishi. Nieznacznie skrzywiła usta i ku swemu zdumieniu stwierdziła, Ŝe kły obcej błysnęły na moment, jakby Togorianka zrozumiała, o co chodzi. Mara zauwaŜyła kątem oka jakiś ruch i odwróciła się w samą porę, by zobaczyć, jak straŜnik z rozmachem ciska pusty cylinder w stronę kłócącej się zaŜarcie gromady śmieciarzy.

Tuzin włóczęgów natychmiast przerwał walką o resztki pianki i popędził w stronę miejsca, w którym za chwilę miał upaść pakunek. H’sishi była jednak szybsza. Jednym susem znalazła się tuŜ pod cylindrem i chwyciła go w locie, równocześnie wydając ostrzegawczy syk pod adresem tych, którzy wyciągali juŜ ręce, by wydrzeć jej zdobycz. Drugie syknięcie wystarczyło, by tłumek, choć niechętnie, cofnął się na bezpieczną odległość.

- Chyba rzeczywiście zaleŜało jej na tym kawałku błyszczącego metalu - mruknął straŜnik, parskając śmiechem. - Idziemy, człowieku.

Jakby na przekór nowoczesnej, eleganckiej architekturze gmachu fortecy, jej

wnętrze było ciemne i mocno wilgotne, a kręte korytarze o szorstkich ścianach wzorowano najwyraźniej na uwielbianych przez Drach’namów tunelach z ich ojczystej planety. Mara nie zadała sobie trudu zapamiętania trasy, którą pięcioosobowa eskorta prowadziła ją w głąb twierdzy. Wolała skoncentrować się na studiowaniu systemów obronnych i pozorowaniu narastającego niepokoju gestami i zdawkową rozmową. Utrata miecza świetlnego była bolesna, ale nawet gdyby udało jej się przeszmuglować broń do wnętrza fortecy, kluczem do ucieczki byłoby odnalezienie i porwanie statku Sansii. Wolała nie próbować walki w gąszczu tuneli wiodących do wyjścia.

Miecz był niegdyś własnością Luke’a i miała prawo podejrzewać, Ŝe Jedi będzie chciał się zemścić, jeŜeli nie odzyska broni. Pozostało jej mieć nadzieję, Ŝe kiedy wykona zadanie, uda jej się wytropić H’sishi i odkupić od niej cenną zdobycz.

Wreszcie dotarli do sali audiencyjnej Praysha - wielkiego pomieszczenia o wysokim sklepieniu, które ponurą atmosferą, zapachami i ogólnie odpychającym

Page 37: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 73

wyglądem kojarzyło się nieodparcie z salą tronową pałacu Jabby na Tatooine. Jego Pierwszej Wspaniałości brakowało jednak egalitaryzmu Hutta: na sali byli obecni wyłącznie pobratymcy gospodarza, Drach’namowie.

- Proszę, proszę - zawołał Praysh, obracając się na tronie tak, by widzieć wchodzących. - Co my tu mamy? Prezent od Mrahasha z Kvabji, nieprawdaŜ?

- Tak, Wasza Pierwsza Wspaniałość - odpowiedziała Mara, siląc się na nerwowy ton. Rozejrzała się ukradkiem po sali. W cienkiej ściance za plecami Praysha zauwaŜyła parę zakamuflowanych Masterów, lecz poza nimi jedyną obroną wodza była garstka straŜników. W przeciwieństwie do wartowników na zewnątrz, nie byli uzbrojeni w blastery, tylko w długie noŜe i bicze neuronowe. Zapewne chodziło o to, by trzymać bardziej niebezpieczną broń poza zasięgiem buntujących się więźniów czy niewolników, ale taki błąd moŜna było wykorzystać. - Mrahasha przesyła ci pozdrowienia i...

- Niech ktoś zabierze tę tandetę - przerwał jej Praysh, machając niedbale berłem inkrustowanym kamieniami szlachetnymi. - A ty, kobieto, zbliŜ się.

Jeden ze straŜników chwycił kulę i pchnął Marę naprzód. Wyostrzyła wszystkie zmysły i ruszyła w kierunku tronu. Spodziewała się, Ŝe teraz nastąpi próba, która ma dowieść, Ŝe nie jest nikim więcej, jak tylko bezuŜyteczną niewolnicą...

Próba nastąpiła, zanim Jade zrobiła trzeci krok. Jeden ze straŜników chwycił za bicz i drobnym ruchem nadgarstka wprawił go w ruch. Mara gwałtownie wciągnęła powietrze i bezsensownie uniosła ręce, by zasłonić twarz. Zwalczyła w sobie odruch wykonania uniku, odskoku czy innego, znacznie skuteczniejszego manewru.

Poczuła ulgę, gdy końcówka bicza strzeliła w powietrzu o kilka centymetrów przed jej twarzą.

- Wasza Pierwsza Wspaniałość - sapnęła, robiąc niepewnie krok do przodu. - Panie, proszę... co ja takiego zrobiłam?

- Jedyną odpowiedzią był kolejny świst bicza, tym razem za plecami. Mara wykonała półobrót...

...i nagle bicz okręcił się wokół jej kolan, posyłając przez ciało falę silnego bólu. Mara krzyknęła - tym razem udając tylko częściowo - i padła na posadzkę, czując,

jak ładunek przeniesiony przez bicz paraliŜuje jej ciało. Odruchowo chwyciła przewód i wrzasnęła z bólu, gdy oparzył jej palce.

- Proszę... nie... błagam... - jęknęła. - Masz. Broń się - zawołał ktoś. Niewielki blaster wylądował na podłodze obok jej

nóg. Chwyciła broń, zmuszając palce do nieporadnych ruchów, jakby miała do

czynienia z zupełnie nieznanym sobie przedmiotem. Zacisnęła zęby, by powstrzymać ciało, które rwało się do działania. Blaster był bez wątpienia niesprawny - jeszcze jeden element sadystycznego testu Praysha - ale gdyby zdołała okręcić się na biodrze, biorąc zamach nogami, mogłaby przynajmniej wyrwać napastnikowi bicz...

Gdyby jednak to zrobiła lub w inny sposób okazała, Ŝe potrafi walczyć, najprawdopodobniej podpisałaby na siebie wyrok śmierci.

A przy okazji na całą załogę „Szalonego Karrde’a”.

Opowieści z Nowej Republiki 74

W końcu udało jej się dość pewnie chwycić blaster. Nachyliła się niezgrabnie i spróbowała wymierzyć w napastnika. Zademonstrowała, Ŝe nie potrafi zapanować nad roztrzęsionymi dłońmi i oparła łokcie o podłogę, szlochając jak dziecko. Wreszcie lufa blastera opadła bezwładnie i broń wysunęła się ze zmartwiałych palców.

I wtedy, na szczęście, prąd przestał płynąć. Mara leŜała nieruchomo, szlochając przez zaciśnięte ze złości zęby. Intensywnie

pracowała nad opanowaniem skurczów w mięśniach nóg. JeŜeli źle oceniła intencje Praysha... JeŜeli Drach’nam postanowił zabić ją dla sportu, zamiast zesłać do pracy w kadziach szlamu...

- To była lekcja poglądowa - obwieścił Praysh jak gdyby nigdy nic. Mara usłyszała w pobliŜu kroki i czyjeś szorstkie palce zaczęły odwijać przewód z jej zdrętwiałych nóg. - Teraz, kiedy juŜ wiesz, jak działa bicz neuronowy, jestem pewien, Ŝe nigdy więcej nie zechcesz doświadczyć tego uczucia.

- Nie... proszę... nie... - wystękała Mara, nie przerywając szlochania. Silne ręce chwyciły ją pod pachy i ustawiły w pozycji pionowej. Sekunda wystarczyła, by stwierdzić, Ŝe nogi z powodzeniem utrzymają cięŜar ciała, a wtedy pozwoliła kolanom zachwiać się i ugiąć bezwładnie. Dwaj Drach’namowie podtrzymali ją i odwrócili twarzą w kierunku Praysha. - Błagam... - szepnęła.

- Teraz naleŜysz do mnie - rzekł cicho Praysh, wpatrując się w nią bezbarwnymi oczami. - Twoje bezpieczeństwo, zdrowie i Ŝycie są w moich rękach. Jeśli będziesz dobrze słuŜyć, przetrwasz. Jeśli nie, bicze neuronowe będą towarzyszyć ci do końca krótkiego i nadzwyczaj bolesnego Ŝycia. Czy wyraŜam się jasno?

Mara prędko skinęła głową. Spuściła przy tym oczy i skuliła ramiona, niczym bezradne, zaszczute zwierzę.

- To dobrze - powiedział Praysh i od niechcenia machnął ręką w kierunku wyjścia z sali. Przedstawienie dobiegło końca, a jego główna wykonawczyni przestała go interesować. - Zabrać ją do nadzorcy niewolnic - polecił. - śyczę miłego nowego Ŝycia, kobieto.

W połowie drugiego ciągu schodów eskortujący ją straŜnicy doszli do wniosku, Ŝe nie będą się juŜ fatygować i pozwolił, jej ,iść samodzielnie. Jeśli nie liczyć lekkiego mrowienia w mięśniach Mara całkowicie wróciła do sił, ale na wszelki wypadek postanowiła posuwać się naprzód moŜliwie chwiejnie i powłócząc nogami. Bicze neuronowe były dowodem kompletnego zdziczenia zbirów Praysha, ą jednocześnie ich ulubionym środkiem perswazji. Mara nie zamierzała pokazywać straŜnikom, jak szybko potrafi się pozbierać po ciosach zadanych tak okrutną bronią.

Kadzie szlamu znajdowały się na najniŜszym poziomie fortecy. Tworzyły serię połączonych ze sobą rowów, szerokich na dwa i długich na sto metrów. Po oddzielających je ścieŜkach przechadzali się drach’namscy straŜnicy i z nudów przebierali palcami po rękojeściach biczów lub noŜy. Około dwustu kobiet, w większości młodych, brodziło powoli po pas w szarym mule. Zgięte w pół, zanurzały ramiona w cieczy, a ich twarze znajdowały się zaledwie kilka centymetrów nad powierzchnią. Mara dostrzegała w ich rysach tylko zobojętnienie i beznadziejność, które przyprawiły ją o dreszcz.

Page 38: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 75

- Wyjaśnię ci to tylko raz - zapowiedział nadzorca, niemal dobrotliwym gestem wskazując na kadzie. - OdŜywczy szlam, który tam widzisz, jest siedliskiem poczwarek krizarów - stworzeń, których Jego Pierwsza Wspaniałość uŜywa do patrolowania swoich włości. Poczwarki są owalne i mają twarde pancerze. Rozmiarami przypominają twoje kciuki. Twoim zadaniem jest wyszukiwanie tych, które juŜ zaczynają wykluwać się z muszli. Będziesz je wyciągać i układać na ścieŜkach, skąd zostaną zabrane do głównej wylęgami.

- Skąd mam wiedzieć, które są gotowe? - Są gotowe, gdy zaczynają się wić i wygryzać drogę na zewnątrz - odparł

szorstko nadzorca. Kilka głów zwróciło się ku nim na dźwięk podniesionego głosu, ale większość kobiet nawet nie przerwała pracy. - Tylko nie próbuj wyciągać wszystkich, które znajdziesz. JeŜeli poczwarka zostanie wydobyta zbyt wcześnie, umiera. - StraŜnik machnął biczem przed nosem Mary. - A my bardzo nie lubimy, kiedy poczwarki umierają. Zrozumiano?

Jade głośno przełknęła ślinę i bezradnie skuliła ramiona. - Tak, proszę pana - wymamrotała. - To dobrze - powiedział, powracając do dobrotliwego tonu. Widać było, Ŝe

uwielbia swoją pracę. - Futro na twojej głowie ma interesujący kolor. W kadziach raczej ci się nie przyda; moŜe chciałabyś je sprzedać?

- Za co? - spytała ostroŜnie Mara. - Za drobne uprzejmości. MoŜe więcej jedzenia, moŜe coś innego... Jade miała ochotę skrzywić się pogardliwie. Myśl o jej włosach wiszących na

ścianie pełnej podobnych trofeów wydała jej się odraŜająca. Z drugiej jednak strony... nadzorca zapewne mógłby je zabrać i za darmo, gdyby tylko naszła go ochota. Mara miała nadzieją, Ŝe nie pozostanie tu dostatecznie długo, by dokonywać takich wyborów.

- Mogą się zastanowić? - spytała nieśmiało. Samiec wzruszył ramionami. Dla niego była to tylko gra, którą prowadził dla

zabicia czasu. - Jak chcesz. I jeszcze jedno. JeŜeli nie wyciągniesz poczwarki w porę, sama

przebije muszlę. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, Ŝe pierwsze wyłaniają się szczęki. JeŜeli któraś przypnie ci się do skóry, będą ci ją zdejmować w ambulatorium.

- Ach tak - jęknęła cicho Mara. Wreszcie jakaś poŜyteczna informacja. - Czy to boli?

Nadzorca obdarzył ją jednym z tych przewrotnych uśmiechów, które tak doskonale wychodzą Drach’namom.

- Nie bardziej niŜ uderzenie biczem. A teraz właź. Mara spojrzała na swój kombinezon. - Ale... Nie miała szans dokończyć nieśmiałego protestu. PotęŜne ramię chwyciło ją w

talii i cisnęło ze ścieŜki wprost do najbliŜszego rowu. Zdołała utrzymać równowagę przy lądowaniu, a twarz i większość tułowia

pozostały nad powierzchnią szlamu, ale strugi gęstej mazi bryznęły na pracujące obok niewolnice.

Opowieści z Nowej Republiki 76

- Przepraszam - mruknęła pojednawczo. Jedna z nieszczęśnic spojrzała na nią, nie zwracając uwagi na kroplę szlamu

spływającą po policzku. - Nie przejmuj się tym - odezwała się grobowym głosem. - A takŜe tym, Ŝe się

wybrudzisz. A to dlatego, Ŝe juŜ nigdy nie będziesz czysta. Bicz neuronowy trzasnął ostrzegawczo nad ich głowami. Mara uchyliła się

odruchowo, a jej rozmówczyni nawet nie drgnęła, tylko zanurzyła ramiona w szlamie. Jade pochyliła się i zabrała do pracy, choć buntował jej się Ŝołądek.

Minęły trzy godziny przyprawiającej o mdłości i ból kręgosłupa roboty, zanim

poszukiwanie przyniosło efekt. - Masz na imię Sansia? - spytała Mara, stając obok kobiety, której holo pokazał jej

przedtem Bardrin. Zapytana uniosła głowę i podejrzliwie zmruŜyła oczy. - Tak - odparła ostroŜnie. - A bo co? Mara dyskretnie rozejrzała się dookoła. W zasięgu głosu nie było widać ani

jednego drach’namskiego straŜnika. - Twój bliski krewny poprosił mnie, Ŝebym cię stąd wyciągnęła. Spodziewała się

wybuchu radości, z trudem skrywanego podniecenia lub chociaŜ lekkiego zaskoczenia. Reakcja Sansi była jednak zupełnie inna.

- CzyŜby? - zadrwiła ponuro. - Jak to miło z jego strony. Mara zmarszczyła brwi. - Nie wyglądasz na zachwyconą. - Och, jestem w siódmym niebie - odparła sarkastycznie Sansia. - Tylko Ŝe moją

radość nieco tłumi cyniczne niedowierzanie. Kim jesteś? Najemniczką? - Niezupełnie - odrzekła Mara. - Niedowierzanie? - W dobre intencje mojego tatusia - wyjaśniła dziewczyna, zanurzając ręce w

szlamie. - Pozwól, Ŝe zgadnę. Opowiedział ci o mojej straszliwej niedoli i o tym, jaka waŜna jestem dla niego i dla firmy. Mówił teŜ, Ŝe zrobiłby lub oddał wszystko, co moŜliwe, Ŝeby mnie odzyskać. A kiedy miałaś juŜ łzy w oczach, podkręcił tempo i albo cię namówił, albo wmanewrował, albo przekupił, Ŝebyś pospieszyła mi na ratunek. Zgadza się, jak dotąd?

- Mniej więcej - odpowiedziała ostroŜnie Mara. Dłoń Sansii wynurzyła się z mułu, dzierŜąc poczwarkę krizar. Przyjrzała się obu

wąskim końcom i odrzuciła ją za siebie. - Ale choć tak desperacko pragnął uwolnić ukochaną córeczkę, dał ci takŜe do

zrozumienia... w subtelny sposób, rzecz jasna... Ŝe jeszcze bardziej zaleŜy mu na statku. Zapewne nawet podał ci wszystkie kody dostępu, których mogłabyś potrzebować do uruchomienia maszyny, ze mną czy beze mnie. WciąŜ mam rację?

Mara poczuła ucisk w gardle. - Powiedział, Ŝe powinnam wiedzieć, jak wyprowadzić statek, w razie gdybyś

została cięŜko ranna podczas ucieczki. Sansia parsknęła pogardliwie.

Page 39: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 77

- Cały on. Kryształowy od góry do dołu, tylko Ŝe fałszywy jak odwaga Imperiala. Prawda jest taka, najemniczko, Ŝe nie obchodzę go ani trochę. Gdyby było inaczej, nie wysłałby mnie na Makksre z tą idiotyczną misją. Sprawa jest jasna: chce odzyskać „Wygrany Zakład”, to wszystko.

Mara rozejrzała się znowu. Jeden z wartowników przyglądał się jej, więc natychmiast zanurzyła ramiona w szlamie.

- Co takiego niezwykłego jest w tym statku? - Prawie nic. Jest po prostu ze trzy generacje nowocześniejszy od najnowszych

maszyn - odparła gorzko Sansia. - Ma niewiarygodny system kontroli lotu, niesamowite przyrządy celownicze i odlotowe, unikatowy system obronny, który tatuś musiał skądś ukraść, jak sądzę.

Mara spojrzała jej w oczy, sondując Mocą umysł kobiety. Znalazła w nim tę samą gorycz, która przepełniała słowa Sansii i tłumiła inne uczucia.

- I co chcesz przez to powiedzieć? - spytała. - śe nie chcesz, Ŝebym cię stąd wyciągnęła?

Sansia spuściła głowę, unikając jej badawczego wzroku. - Mówię ci po prostu, jak jest - mruknęła. - A moŜe i ostrzegam, Ŝe w którymś

momencie ojciec moŜe spróbować zmusić cię, Ŝebyś uciekła beze mnie. Myślę, Ŝe powinnaś być na to przygotowana.

CzyŜby wbrew rozsądkowi miała nadzieję, Ŝe - w przeciwieństwie do ojca - najemniczka, która po nią przybyła, ma sumienie?

- Dzięki za ostrzeŜenie - odpowiedziała Mara. Jej palce wyłowiły w szlamie coś twardego: jedną z nieuchwytnych poczwarek krizar. - To oznacza, Ŝe musimy nieco przyspieszyć akcję - dodała, wyciągając poczwarkę tuŜ nad powierzchnię błota, by przyjrzeć się jej uwaŜnie. Pancerzyk był mocny; najwyraźniej jego lokator nie wybierał się w najbliŜszym czasie na świat. Doskonale. - Dokąd nas zabiorą, kiedy skończymy robotę?

- Na drugi koniec korytarza, do ohydnej sypialni, która kojarzy mi się z koszarami - odpowiedziała Sansia. Mara po raz pierwszy od początku rozmowy dostrzegła w jej słowach cień nadziei. - Pozwolą nam się umyć, a potem dadzą coś do jedzenia.

- Prysznice czy wanny? - Bardziej koryta dla zwierząt niŜ wanny - prychnęła pogardliwie Sansia. - Kiedy

juŜ tu trafisz, nigdy więcej nie będziesz czysta. - Tak, juŜ to słyszałam. To kolejny powód, by nie pozostawać tutaj dłuŜej niŜ to

konieczne. Czy w sypialni są kamery? - Kilka dobrze widocznych w pobliŜu drzwi. I zapewne mnóstwo niewidocznych,

upchniętych po kątach. - W porządku. Jeszcze jedno pytanie: kiedy przychodzi następna zmiana? Sansia uniosła głowę, by spojrzeć na odległą ścianę, na której jarzył się ciąg

symboli. - Niedługo, za jakieś dziesięć minut. - To dobrze - powiedziała Mara. - Muszę zebrać parę drobiazgów. Spotkamy się w

sypialni. Umyj się szybko i bądź gotowa do wymarszu, gdy tylko wrócę.

Opowieści z Nowej Republiki 78

Sansia spojrzała na nią nieufnie, ale skinęła głową. - Będę gotowa. Powodzenia. Jade odpowiedziała kiwnięciem głowy i ruszyła przed siebie z ramionami

zanurzonymi w szlamie ściskając w dłoń znalezioną muszle krizar Starała się odejść jak najdalej od Sansii, zanim zacznie działać. Kątem oka zauwaŜyła Drach’nama zmierzającego w jej stronę. Samiec dobył bicza i bez wątpienia zamierzał zafundować jej kolejną lekcję poglądową tym razem na temat plotkowania podczas pracy. Mara pozwoliła mu podejść niemal na odległość rozciągniętego bicza…

...i nagle, wydając z siebie najbardziej przeraźliwy wrzask, na jaki było ją stać, wyrzuciła w górę lewą rękę i chwyciła kurczowo prawą dłonią przedramię.

- Ugryzła mnie! - krzyknęła, rzucając się na wszystkie strony i rozbryzgując szlam. - Zdejmijcie ją! Zdejmijcie!!

Drach’nam dotarł na brzeg kadzi jednym susem. - Zabierz rękę - warknął. Pochylił się niebezpiecznie, chwycił Marę za lewy

nadgarstek i wyciągnął na brzeg. Siła bezwładności rzuciła ją wprost na pas obcego; skrzywiła się, gdy kolce jeŜące się wzdłuŜ potęŜnego noŜa wbiły się w jej Ŝebra. - Powiedziałem: zabierz - powtórzył, postawił kobietę na ścieŜce i siłą odsunął jej prawą dłoń.

W miejscu, które ściskała, widać było muszlę krizar, przyczepioną do wewnętrznej strony przedramienia.

Mara miała nadzieję, Ŝe tak to przynajmniej wygląda. Nie władała Mocą tak dobrze jak Luke Skywalker, ale teŜ utrzymanie opancerzonej poczwarki w takim połoŜeniu nie wymagało wyjątkowych umiejętności. Niebezpieczeństwo polegało na tym, Ŝe straŜnik mógł spróbować zetrzeć kroplę szlamu umieszczoną w strategicznym miejscu połączenia muszli ze skórą kobiety i zauwaŜyć, Ŝe nie ma tam szczęk poczwarki.

Jednak Drach’nam, zapewne nie po raz pierwszy mający do czynienia z podobnym przypadkiem, nie interesował się szczegółami.

- Rzeczywiście, masz tu jedną - mruknął, chwycił Marę za prawą rękę i pociągnął ścieŜką w stronę wyjścia. - Hej! Wasza Siódma Wspaniałość!

- Idź, idź - odpowiedział nadzorca, gestem dając znak wartownikom stojącym przy drzwiach, by je otworzyli. - Powiedz Blathowi, Ŝeby tym razem był ostroŜniejszy. Jego Pierwsza Wspaniałość nie będzie zachwycony, jeśli straci kolejną.

Drzwi się otworzyły. Drugi Drach’nam dołączył po lewej, chwycił Marę pod ramię i zgniótł je w Ŝelaznym uścisku na wysokości jej talii - prawdopodobnie po to, by biodrem nie oderwała i nie uszkodziła poczwarki. Drzwi zamknęły się z trzaskiem i cała trójka szybkim krokiem ruszyła w głąb korytarza.

Mara nie miała pojęcia, gdzie znajduje się ambulatorium, ale przypuszczała, Ŝe niedaleko, a to oznaczało, Ŝe musi działać szybko. Nie przestawała jęczeć i płakać, jak przystało na załamaną niewolnicę, Drach’namowie zaś ciągnęli j ą za sobą, przekonani, Ŝe jej opór wynika tylko z bólu. Symulując niezborność ruchów, Mara spojrzała w dół, na lewo. NóŜ drugiego straŜnika zwisał ledwie kilka centymetrów od jej ramienia.

Page 40: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 79

To była najbardziej ryzykowna część planu. Trzymając Marę pod ręce, Drach’namowie nie spodziewali się raczej kłopotów z jej strony, a więc ich czujność powinna być nieco przytępiona. Gdyby jednak to załoŜenie okazało się fałszywe, Jade mogła mieć kłopoty i to bardzo powaŜne.

Nie miała wyboru - musiała spróbować. UŜywając Mocy, częściowo wysunęła nóŜ z pochwy. Jednocześnie monitorowała umysł obcego, by mogła zareagować, gdy tamten tylko zda sobie sprawę, Ŝe nie czuje cięŜaru broni przy boku. OstroŜnie, starając się nie wykonać noŜem gwałtownego ruchu, dotknęła szpikulca przy rękojeści lewym przedramieniem, celując w miejsce, przy którym wciąŜ utrzymywała poczwarkę krizar. Dwa szybkie pchnięcia - i dwa ukłucia prawdziwego bólu - wystarczyły. Delikatnie opuściła nóŜ do pochwy.

W samą porę. Broń ledwie zdąŜyła powrócić na miejsce, gdy straŜnik idący po prawej zatrzymał Marę przy drzwiach, a sam wolną ręką otworzył panel sterujący. Teraz znowu skoncentrowała się na muszli, którą dotąd przyciskała do ciała. Silnym impulsem Mocy posłała ją najdalej jak mogła, w głąb ponurego korytarza.

W porównaniu z ciemnościami panującymi w całej fortecy ambulatorium było przyjemną niespodzianką: jasne, czyste i przyzwoicie wyposaŜone, miało starannie wykafelkowaną podłogę i miejscami nawet boazerie. Mara niebawem zrozumiała powód tych róŜnic, gdy okazało się, Ŝe lekarz nie jest Drach’namem.

- Usiądź - powiedział. Był to Bith w podniszczonej tunice medyka; robił wraŜenie zmęczonego. Wyszedł zza biurka i gestem wskazał jedyną leŜankę. Jego głos brzmiał energicznie, ale w twarzy i dłoniach przejawiała się nerwowość, która zdaniem Mary była typową cechą niedrach’namskich pracowników Praysha. - Gdzie ta poczwarka?

StraŜnik uniósł lewe ramię Mary. - Jest... O, pustina! Zniknęła! - Musiała odpaść - powiedział Bith, wyraźnie zaniepokojony. Nerwowo zerknął na

ścianę po lewej. - Lepiej idźcie i poszukajcie jej. StraŜnicy bez słowa puścili się biegiem w stronę korytarza. - ZauwaŜyłaś, kiedy odpadła? - spytał Bith. Odwrócił rękę Mary i zabrał się do

oczyszczenia skóry z resztek szlamu. - Nie - odpowiedziała bojaźliwie, spoglądając ponad wielką głową lekarza. Przez

otwarte na ościeŜ drzwi na tyłach ambulatorium dostrzegła duŜą szafę z lekarstwami. Naklejki na pojemnikach były zbyt daleko, by mogła je odczytać, ale jeśli kolory i kształty butelek były zbliŜone do tych, które stosowano w Nowej Republice, to trzy specyfiki, których szukała, były na miejscu. Sięgnęła Mocą ku pierwszej, zdjęła ją z półki i szybko opuściła wzdłuŜ ściany na podłogą. Nie wiedziała, w którym kącie sąsiedniego pomieszczenia umieszczono kamerę, ale teŜ nic nie mogła na to poradzić. Mogła tylko mieć nadzieję, Ŝe nagły ruch butelek umknie uwagi tego, komu Jego Pierwsza Wspaniałość zlecił obserwowanie monitorów systemu bezpieczeństwa. Po chwili ustawiła delikatnie dragą butelkę tuŜ obok pierwszej.

- Dziwne - mruknął Bith. Oczyścił juŜ część ramienia Mary i teraz przyglądał się badawczo dwóm nakłuciom, które zrobiła sobie noŜem wartownika. - Nie wyglądają mi na ślady szczęk poczwarek krizar. Jesteś pewna, Ŝe to była jedna z nich?

Opowieści z Nowej Republiki 80

- Nie wiem - jęknęła Mara. Postawiła właśnie na podłodze trzecią butelkę, a w ślad za nią sprowadziła na dół kilka małych pojemników z elastycznego tworzywa. - Wiem tylko, Ŝe bolało. I to bardzo.

Czuła współczucie i frustrację, emanujące z umysłu Bitha. - Tak, wiem - mruknął cicho. - Tam, na dole, macie niełatwe Ŝycie. - Niełatwe - przytaknęła, szlochając. Przyciągnęła swoją zdobycz aŜ do progu

ambulatorium. Ktokolwiek nadzorował system bezpieczeństwa, mógł przegapić ruch butelek w pustym magazynku, ale pomieszczenie, w którym znajdowała się niewolnica i Bith - to juŜ zupełnie inna sprawa. NaleŜało najpierw wyłączyć z gry kamerę, by myśleć o sprowadzeniu tego wszystkiego w zasiąg ręki.

- Auu! - krzyknęła nagle i wyszarpnęła rękę z uścisku Bitha. Jednocześnie rzuciła okiem na ścianą, której wcześniej przyglądał się lekarz. Kamera, z pewnością pomyślana jako „ukryta”, była dość łatwa do zlokalizowania dla kogoś z wyszkoleniem i doświadczeniem Mary Jade: mały obiektyw zamaskowano tak, by udawał sęk w drewnianym panelu.

- Przepraszam - powiedział Bith. Mara poczuła, Ŝe jest przejęty i zaskoczony, gdy w pośpiechu puszczał jej ramię. - Tu, gdzie dotykałem, nic nie powinno boleć.

- Ale bolało - szepnęła z wyrzutem. Palcami prawej dłoni zeskrobała z nogi trochę, zakrzepłego szlamu. - Bili mnie po tym miejscu biczami... auuu! - Mara znowu wyrwała lewe ramią z rąk lekarza, a przy okazji uŜyła prawego. Garść grudek szlamu pofrunęła przez pokój.

Z niewielką pomocą Mocy największa z nich rozpłaszczyła się na ścianie dokładnie w miejscu, gdzie ukryto obiektyw kamery.

- Najmocniej przepraszam - wymamrotał Bith, patrząc na plamę na drewnie. Gdy spojrzał po raz drugi, zesztywniał - zrozumiał, co się stało. - Proszą wybaczyć - zawołał, chwycił jednorazowy ręcznik i pobiegł w stronę ściany.

Obiektyw kamery był zasłonięty, a uwaga medyka - skutecznie odwrócona. Mara sięgnęła Mocą do butelek i elastycznych pojemników. Przyciągnęła je ku sobie i wsunęła za bluzę kombinezonu. Zanim Bith skończył szorować ścianę, spoczywały spokojnie w fałdach materiału na wysokości talii,

- Jeszcze raz przepraszam - sumitował się lekarz, wrzucając do pojemnika na śmieci zmięty ręcznik. - Widzisz, substancje odŜywcze mogłyby zaszkodzić drewnu, które Jego Pierwsza Wspaniałość raczył przeznaczyć na ozdobienie tych ścian...

CzyŜby czekały go powaŜne nieprzyjemności, gdyby kamera była wyłączona z uŜytku przez zbyt długi czas? MoŜliwe.

- Nie ma sprawy - mruknęła Mara. Okazało się, Ŝe zdąŜyła w samą porę: dwaj drach’namscy straŜnicy wrócili do

ambulatorium. - Nic tam nie ma - warknął jeden z nich, gapiąc się podejrzliwie na Marę. - Co z

nią zrobiłaś? No? Kobieta skuliła się bezradnie. - Nic - odpowiedziała bojaźliwie i błagalnie zarazem. - Proszę… - ja nic nie

zrobiłam...

Page 41: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 81

- Więc gdzie ona jest? - spytał Drach’nam, podchodząc bliŜej z biczem neuronowym w garści.

- MoŜliwe, Ŝe poczwarka krizar była jeszcze niedojrzała - odezwał się Bith, zasłaniając Marę i ruchem dłoni powstrzymując straŜnika. - Mogła mieć zbyt słaby uchwyt.

- Ale gdzie jest teraz? - wtrącił drugi wartownik. - Przyczepiła się do jej reki, sam widziałem.

- JeŜeli nie ma jej na korytarzu, to pewnie została w sal, z kadziami - zasugerował rozsądnie Bith. - MoŜliwe, Ŝe spadła z powrotem do szlamu.

StraŜnicy wciąŜ świdrowali wzrokiem Marę, która wstrzymała oddech w oczekiwaniu. JeŜeli któryś z nich widział poczwarkę po drodze z sali do ambulatorium...

Widocznie jednak nie. - Tak - przyznał niechętnie Drach’nam. - To moŜliwe. Bith spojrzał na ścienny chronometr. - Tak czy owak, właśnie skończyła się zmiana. MoŜe odprowadzicie ją do

sypialni, a potem rozejrzycie się po ścieŜkach w sali z kadziami? - Nie mów nam, co mamy robić, Bithu - warknął drugi straŜnik, odsłaniając kły.

Brutalnie chwycił Marę za ramię. - Idź, kobieto. Dostaniesz swoje pomyje. Zbiorowa sypialnio - jadalnio - umywalnia, o której wspominała Sansia,

znajdowała się po drugiej stronie korytarza wiodącego do sali z kadziami i była dokładnie tak obrzydliwa, jak Mara się spodziewała. Gdy dotarła na miejsce, mniej więcej połowa kobiet zdąŜyła juŜ wziąć kąpiel, toteŜ płyn w korytach wyglądał raczej jak rzadsza odmiana szlamu niŜ woda do mycia. Mara dołączyła do grupy czekających na swoją kolej i korzystając z zasłony stłoczonych ciał, wyciągnęła pojemniki zza kombinezonu. Z zadowoleniem stwierdziła, Ŝe zawierają dokładnie te chemikalia, których potrzebowała. Nie pierwszy raz przydało jej się wszechstronne przeszkolenie w dziedzinie sabotaŜu, które dawno temu zafundował jej Imperator.

- Myślałam, Ŝe Ŝartujesz, kiedy mówiłaś, Ŝe musisz zabrać parę drobiazgów. - Miękki głos Sansii, który rozległ się nad ramieniem Mary, był zbyt cichy, by mogły go usłyszeć stojące obok kobiety. - Skąd to wzięłaś?

- Z szafki obok ambulatorium - odparła Mara. Skoncentrowała się na niezauwaŜalnym przelaniu zawartości pierwszej butelki do elastycznego pojemnika.

Sansia odchrząknęła cicho. - Jest chyba za późno, Ŝebym wspomniała ci o tym, ale w ambulatorium pewnie

teŜ są kamery. - Wiem o tym. Nie martw się, zatroszczyłam się o nie. Potrzymaj. Oddała Sansii pustą butelkę i napełniony pojemnik i obrzuciła córkę Bardrina

taksującym spojrzeniem. Widać było, Ŝe dziewczyna próbowała się umyć, ale jej włosy i odzieŜ wciąŜ nosiły wyraźne ślady szlamu, w którym spędziła cały dzień. Bez względu na to, z jakiego powodu Praysh nienawidzi kobiet rasy ludzkiej, pomyślała ponuro Mara, do perfekcji opanował sztukę ich upokarzania.

Opowieści z Nowej Republiki 82

- Nie sądziłam, Ŝe tu wrócisz - odezwała się Sansia nieco zmienionym głosem, gdy Jade rozpoczęła przelewanie płynu z drugiej butelki do pustego pojemnika. - Cieszę się, Ŝe byłam w błędzie.

- Przyzwyczaiłam się, Ŝe mnie nie doceniają - zapewniła ją Mara. - Jak sądzisz, będziesz umiała odnaleźć miejsce, gdzie trzymają twój statek? - Równie łatwo, jak drogę do domu z miejsca egzekucji - szepnęła z uczuciem

Sansia. - To dobrze. Opisz mi trasę. Nawet nie podnosząc wzroku, potrafiła wyczuć nagłe napięcie w umyśle i ciele

panny Bardrin. - Dlaczego chcesz ją znać? - spytała ostroŜnie Sansia. - PrzecieŜ będziemy razem,

prawda? - MoŜliwe, Ŝe zdołają nas rozdzielić - wyjaśniła cierpliwie Mara. - MoŜesz teŜ

zostać ranna lub obezwładniona. Nie chcę znaleźć się w sytuacji, kiedy będę musiała cię dźwigać, a jednocześnie po omacku szukać drogi.

Na chwilę zapadło milczenie. - Myślę, Ŝe to ma sens - przyznała w końcu niechętnie Sansia. - Zgoda. Po wyjściu

za drzwi skręcisz w prawo... Opisała całą drogę, precyzyjnie omawiając kaŜdy zakręt i kaŜde skrzyŜowanie.

Widać było, Ŝe ma dobre oko do szczegółów. Gdy skończyła, drugi z elastycznych pojemników był juŜ pełny.

- W porządku - powiedziała Mara, podając Sansii drugą pustą butelkę i odbierając napełniony pojemnik z miękkiego tworzywa. - Wyrzuć je gdzieś w dyskretnym miejscu i przesuń się w kierunku drzwi. Macie tu czasem próbne alarmy przeciwpoŜarowe?

Sansia zamrugała zaskoczona. - Nie, odkąd tu jestem. - No to ten będzie pierwszy - stwierdziła Mara. - Nie daj się stratować, kiedy

wpadną tu Drach’namowie. I czekaj przy drzwiach, aŜ po ciebie przyjdę. - Rozumiem. - Sansia wzięła głęboki wdech. - Powodzenia. OstroŜnie przeciskała się przez ciŜbę umorusanych szlamem kobiet. Jade

pozostała w tłumie, powoli posuwając się naprzód, w miarę jak zwalniały się miejsca przy korytach. W myślach odmierzała czas, nie wiedziała, czy moŜe zaryzykować choć pobieŜne mycie, zanim zacznie działać. Chyba jednak nie, pomyślała z niechęcią. Bith z pewnością zauwaŜy brakujące butelki, gdy tylko zajrzy do szafy i zgłosi to przełoŜonym z taką samą gorliwością, z jaką zmywał szlam z obiektywu kamery.

Ostatnia kobieta stojąca przed nią odeszła. Mara dotarła do celu. Trzymając ostatnią, trzecią butelkę, zbliŜyła się do koryta i szerokim ruchem ramienia wlała jej zawartość do brudnej wody.

Rozległ się głośny syk i ciecz buchnęła płomieniem, posyłając w powietrze kłęby Ŝółtego dymu.

Przenikliwe wrzaski zagłuszyły inne dźwięki; to kobiety, których umysły od dłuŜszego czasu znajdowały się w stanie bliskim katatonii, ocknęły się i w panice zaczęły uciekać od źródła niespodziewanego i niezrozumiałego niebezpieczeństwa.

Page 42: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 83

Dymu wciąŜ przybywało i chwilę później nie sposób było dostrzec ścian sali. Rozlegały się coraz to nowe krzyki, przeplatane tupotem stóp i łomotem zderzających się ciał. Nagła panika opanowała kobiety, które jeszcze przed chwilą nie były zdolne do odczuwania jakichkolwiek emocji. Nie miały dokąd uciec, nie miały się gdzie ukryć, i doskonale o tym wiedziały.

Mara nie spodziewała się, Ŝe siepacze Praysha zjawią się tak szybko. Była zaledwie w połowie drogi do wyjścia z pogrąŜonej w chaosie sali, gdy cięŜkie skrzydła drzwi rozchyliły się z trzaskiem i tuzin Drach’namów wpadł z impetem do środka. Kiedy ją mijali, Mara zauwaŜyła, Ŝe przynieśli ze sobą potęŜne gaśnice. Po chwili dotarła do drzwi i dołączyła do Sansii.

- Coś ty zrobiła? - sapnęła z podziwem dziewczyna. - Subtelną dywersję chemiczną - odparła Mara, starając się dojrzeć wyjście przez

kłęby dymu. Nie wszyscy straŜnicy popędzili na ratunek cennym niewolnicom Praysha: dwaj blokowali korytarz tuŜ za drzwiami, trzymając w pogotowiu bicze, na wypadek gdyby któraś z kobiet postanowiła skorzystać z zamieszania. - Trzymaj się za mną - dodała, chwyciła mocniej dwa elastyczne pojemniki i ruszyła w stronę drzwi.

Jeden ze straŜników parsknął lekcewaŜąco, widząc szczupłą samicę rasy ludzkiej, której zdawało się, Ŝe rzuca mu wyzwanie.

- Co ty tu... Nie zdąŜył dokończyć pytania. Mara podniosła ręce, nacisnęła pojemniki i posłała

strugi płynów prosto w twarze Drach’namów. Parsknęli i pochylili się, próbując uniknąć strumieni. Mara skrzyŜowała dłonie i trysnęła w kaŜdego ze straŜników porcją drugiej substancji.

Drach’namowie zawyli przeraźliwie, rzucili bicze i na chwiejnych nogach cofnęli się, przyciskając dłonie do twarzy.

- Chodź - rzuciła Mara. Kucnęła przy jednym z samców, podniosła jego bicz i ruszyła pędem w głąb korytarza.

Dotarła do skrzyŜowania dokładnie w chwili, gdy zza rogu wyłoniła się kolejna para straŜników. Drach’namowie rozdziawili usta i sięgnęli po broń, ale zanim zdąŜyli cokolwiek zrobić, bicz oŜył w ręku Mary i wystrzelił do przodu, oplątując ich szyje. Ryknęli niemal tak głośno jak ich poprzednicy i padli na kamienną posadzkę z dziwnie wykrzywionymi kończynami.

- Tędy - zawołała Sansia, wysuwając się na czoło. - Przy następnym korytarzu skręcamy na schody...

- Zatrzymać je! - wrzasnął ktoś z tyłu. Mara obejrzała się przez ramię, wyczuwając niebezpieczeństwo...

Sansia, biegnąca z przodu, krzyknęła. Mara odwróciła się z bronią w pogotowiu. Dwaj Drach’namowie, którzy

wyskoczyli zza uchylonych drzwi, zdąŜyli juŜ oplatać biczami wijącą się bezradnie Sansię.

Mara zaatakowała tego, który stał po lewej. Samiec zdąŜył się uchylić - przewód musnął tylko jego bark i plecy. Zaklął szpetnie, czując lekkie wyładowanie, ale nie

Opowieści z Nowej Republiki 84

wypuścił bicza z dłoni. Mara znowu uniosła bicz nad głowę i skierowała cios ku drugiemu napastnikowi.

I wtedy, bez ostrzeŜenia, bicz jakby zawisł w powietrzu, a nagły opór omal nie wyrwał go z dłoni Jade. Coś się działo wysoko, pod stropem.

Przypominający nagą skałę sufit zniknął, a jego miejsce zajął gąszcz grubych, kolczastych wyrostków skierowanych w dół. To w nich utknął bicz i nic nie wskazywało na to, Ŝe uda się go wyrwać.

- Głupia kobieto... - Z głośnika ukrytego pośród kolców rozległ się mrukliwy głos Praysha. - Chyba nie sądziłaś, Ŝe polegam wyłącznie na biczach neuronowych i drach’namskich mięśniach, chcąc utrzymać w ryzach taką rzeszę niewolnic?

Mara zignorowała pytanie. Odwróciła się w kierunku dwóch straŜników, trzymających Sansię. Teraz, kiedy oba bicze oplatały ciało kobiety, w rezerwie pozostały im tylko noŜe

- Przestań - rozkazał Praysh, tym razem bez śladu uprzejmości w głosie. - Niespecjalnie zaleŜy mi na tym, Ŝeby cię uśmiercić, ale zrobię to, jeŜeli mnie zmusisz.

Jade nie zatrzymała się. StraŜnicy sięgnęli po noŜe i zwrócili je ku kobiecie zdąŜającej w ich stronę w samobójczym ataku. Mara sięgnęła Mocą ku klingom, przygotowana do roztrącenia ich na boki we właściwym momencie.

Za plecami straŜników korytarz zapełnił się nagle tłumem Drach’namów. Mara zatrzymała się niechętnie, czując w ustach gorzki smak poraŜki. Z Mocą czy

bez, z imperialnym przeszkoleniem czy bez, nie miała szans pokonać samotnie całego garnizonu wrogów. Nie tutaj i nie teraz.

- MoŜemy ubić interes - zawołała w stronę sklepienia. - Z pewnością - odparł Praysh, powracając do łagodnego tonu. - StraŜe, uwolnić

drugą kobietę i przyprowadzić obie do sali audiencyjnej. Chcę zadać kilka pytań naszej małej wojowniczce.

Sansia wciąŜ cierpiała na częściowy paraliŜ mięśni po ciosach biczami neuronowymi, więc wędrówka stromymi schodami i krętymi korytarzami odbywała się w bardzo powolnym tempie. Mara starała się pomagać towarzyszce w marszu, nie zwracając uwagi na niechętne spojrzenia straŜników. Kilkakrotnie prosiła ich o pomoc, ale zignorowali ją całkowicie.

Była to dokładnie taka reakcja - a raczej brak reakcji - jakiej oczekiwała. Teraz zadanie prowadzenia Sansii spoczywało wyłącznie na jej barkach, mogła więc kontrolować tempo i opóźniać je tak, by przed dojściem do sali audiencyjnej dziewczyna do końca odzyskała siły. Ewentualna próba ucieczki mogłaby się powieść znacznie lepiej, gdyby obie były zdolne do szybkiego biegu.

Wkrótce jednak stało się jasne, Ŝe Praysh nie zamierza ułatwiać im realizacji planów. Sądząc z liczby Drach’namów stojących pod ścianami i otaczających szefa ochronnym kręgiem, Jego Pierwsza Wspaniałość zgromadził wokół siebie co najmniej połowę garnizonu.

- Widzę, Ŝe macie tu małą imprezkę - zakpiła Mara, gdy wraz z Sansią stanęła w odległości kilku metrów od wewnętrznego kręgu ochroniarzy. - AŜ tak się nas boicie?

Page 43: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 85

- O, nie. StraŜnicy przyszli tu w nadziei, Ŝe dasz im pretekst do pomszczenia tego, co zrobiłaś Brokowi i Czicowi przed drzwiami do sypialni niewolnic - odparł niedbale Praysh. - Ciekaw jestem, skąd wzięłaś kwas, którym spryskałaś ich twarze.

- PoŜyczyłam składniki z waszej apteczki - odpowiedziała. Nie było sensu unikać odpowiedzi; jeŜeli jeszcze nie zauwaŜyli kradzieŜy, to i tak wkrótce poznaliby prawdę. - Wystarczy wiedzieć, które substancje naleŜy zmieszać.

- Interesujące - rzekł Praysh. Wyprostował się na tronie i przyjrzał się Marze z mieszaniną ciekawości i podejrzliwości. - Raczej nie oczekiwałem tego rodzaju wiedzy u niewolnicy przysłanej przez Mrahasha z Kvabji. - Wzruszył ramionami. - No, ale to uwaga zupełnie nie na miejscu, prawda? Bo przecieŜ nie przystał cię tu Mrahash z Kvabji.

Jade poczuła ucisk w gardle. Bardrin zapewnił ją, Ŝe Mrahash znajduje się poza sektorem, toteŜ Praysh Ŝadnym sposobem nie będzie mógł sprawdzić, czy historyjka była prawdziwa.

- To on mnie przysłał - powiedziała, próbując wysondować umysł obcego, by przekonać się, czy to tylko blef.

- Oszczędź mi tych kłamstw - rzucił szorstko Praysh. W jego myślach nie było ani śladu podstępu. - Dostałem wiadomość od Mrahasha, więc wiem, Ŝe nigdy nawet o tobie nie słyszał. Właśnie miałem po ciebie posłać, kiedy dowiedziałem się o twojej Ŝałosnej próbie ucieczki.

- Mówiłam ci, Ŝe tatuś będzie chciał zmusić cię do zostawienia mnie tutaj - mruknęła Sansia.

Bicz trzasnął nagle gdzieś z boku i dziewczyna aŜ podskoczyła z bólu, gwałtownie wciągając powietrze. Mara spojrzała na nią i zauwaŜyła smuŜkę krwi płynącą po policzku.

- JeŜeli masz coś do powiedzenia, zwracaj się do mnie - wycedził zimno Praysh. - A ty zacznij najlepiej od tego, kim jesteś i co tu właściwie robisz.

- A jeŜeli nie zechcę? - spytała Mara. Praysh przeniósł spojrzenie na Sansię. - Zaczniemy perswazję od zabawy z twoją przyjaciółką. Lepiej nie pytaj o

szczegóły. Mara rozejrzała się po sali, szukając choć jednego słabego punktu w ochronie

Praysha. Niczego nie znalazła. Teraz mogła tylko odmówić zeznań i mieć nadzieję, Ŝe w sali tortur, do której zabiorą ją i Sansię, będzie nieco mniej straŜników.

Chyba Ŝe jednak nie zamierzają pozwolić, by patrzyła na męki dziewczyny. Lub, co gorsza, kaŜą jej oglądać je na monitorze, w innym pomieszczeniu. To mogło oznaczać, Ŝe zachowując milczenie, oddaje Sansię pod nóŜ...

Jeden ze straŜników stojących u wejścia do sali wystąpił naprzód, trzymając w dłoni komlink.

- Wasza Pierwsza Wspaniałość, jedno słowo, jeśli wolno - zawołał w kierunku tronu. - Właśnie dostałem wiadomość, ze mamy nowe dowody. Dowiemy się, kim jest ten szpieg.

Opowieści z Nowej Republiki 86

- Doskonale - ucieszył się Praysh, odwracając tron w stronę mówiącego. - Dawać je tutaj.

StraŜnik powiedział coś do komlinku i drzwi się rozsunęły, wpuszczając dwóch Drach’namów oraz H’sishi, Togoriankę, którą Mara spotkała u bram fortecy. Samica ściskała w łapach część cylindrycznego opakowania po lewitującej kuli Bardrina.

Tę część, w której ukryty był miecz świetlny Mary. Jade zacisnęła dłonie w pięści, gdy ta trójka maszerowała przez szpaler straŜników

w stronę tronu. Szansa na ucieczkę i na ocalenie Sansii istniała tylko wtedy, jeŜeli Praysh nie domyśli się, Ŝe jego nowa niewolnica włada Mocą. JeŜeli H’sishi pokaŜe mu miecz świetlny, ta przewaga przestanie istnieć. Mara musiała zacząć działać, zanim to nastąpi.

Na razie jednak nie miała szans. Z obu stron asystowali jej straŜnicy, a tłum ich pobratymców wypełniał salę. Metalizowany cylinder zaś był zbyt daleko, by zdąŜyła go chwycić, rozedrzeć i dobyć miecza.

- Kto to jest? - spytał władczo Praysh. - śebraczka zza murów - odparł jeden z wartowników. - A to część opakowania,

w którym ta kobieta przywiozła prezent dla ciebie, panie. -Samiec wyciągnął rękę, by odebrać od H’sishi fragment cylindra.

Togorianka cofnęła się o krok. - [To moje] - syknęła. - [Moja zdobycz. Moja nagroda.] - Niech sama poda - rzucił Praysh, machając niecierpliwie ręką. - PokaŜ mi ten

rzekomy dowód. Mara odniosła wraŜenie, Ŝe H’sishi nie przypadkiem zerka w jej stronę. Po chwili

Togorianka weszła w wewnętrzny krąg straŜy i uniosła cylinder na wysokość oczu Praysha.

- [O, tutaj] - powiedziała, wskazując pazurem na dno pojemnika. - [To pieczęć firmowa Korporacji Uoti.]

- Co takiego? - mruknęła Sansia, gdy Praysh pochylił się nad znaleziskiem. Mara wyczuła bijącą od niej falę zmieszania i nieufności. JeŜeli jej niedoszła wybawicielka pracowała dla konkurencji, a nie dla jej ojca...

- Cicho - odszepnęła Mara, chociaŜ sama zmarszczyła brwi ze zdziwienia. Na cylindrze nie było Ŝadnych oznakowań, sama sprawdzała. CzyŜby Togorianka pomieszała części metalicznego cylindra z innymi śmieciami?

- Rzeczywiście, to symbol Uoti - przyznał Praysh, Przyjął pakunek z rąk H’sishi i przeszył Marę wzrokiem. - A więc o to chodzi? Uoti chce odzyskać swoje nowe zabawki.

Mara nie odpowiedziała. Wpatrywała się intensywnie w H’sishi, próbując zrozumieć, co się właściwie dzieje. Twarz Togorianki miała jednak nieodgadniony wyraz.

- Tak, to na pewno to - rzekł zdecydowanie Praysh. - Powinienem byt spodziewać się takiego kroku. Muszą pogratulować ci szybkości działania. Znalazłaś mnie naprawdę błyskawicznie... przecieŜ minął zaledwie tydzień, odkąd mam w swoich rękach waszą własność.

Page 44: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 87

- MoŜliwe, Ŝe to tylko iluzja, Wasza Pierwsza Wspaniałość - odezwał się jeden z Drach’namów, mierząc H’sishi podejrzliwym spojrzeniem. - Przypominam sobie, Ŝe kiedy przejęliśmy towar Korporacji Uoti, opakowania równieŜ rzuciliśmy Ŝebrakom. Ta samica mogła znaleźć gdzieś fragment materiału z pieczęcią i przenieść go na cylinder.

- Nie - odparł Praysh. - Na obrzeŜach są grawerowane wzory. To prawdziwa pieczęć. - Uśmiech, który posłał Marze, przyprawił ją o dreszcze. - Poza tym, z jakiegoŜ to innego powodu tak sławna wojowniczka miałaby pchać się w moje ręce?

Jade znowu popatrzyła na H’sishi. Togorianka odwzajemniła spojrzenie i spokojnie uniosła łapę, by podrapać się po szyi. Zademonstrowała przy okazji potęŜne pazury. CzyŜby próbowała pokazać Marze, w jaki sposób „wygrawerowała” rowki wokół pieczęci? A moŜe chodziło o coś innego?

Nagle Mara zrozumiała. - Nie wiem, co to za sztuczka, Wasza Pierwsza Wspaniałość - zawołała

szyderczym tonem - ale wiem, Ŝe jest beznadziejna. Nawet stąd widzę, Ŝe to nie jest część opakowania, z którym tu przyleciałam.

Praysh spochmurniał. - Doprawdy? - warknął. - Masz wyśmienity wzrok. A moŜe tylko beznadziejną

pamięć? Kto wie, czy nie trzeba jej odświeŜyć... - [MoŜe byłoby lepiej, gdyby spojrzała z bliska, Wasza Pierwsza Wspaniałość] -

zasugerowała H’sishi. - Nie sądzę - uciął Praysh. - Gra wstępna skończona. Ona nie chciała ze mną

rozmawiać - dodał, spoglądając na Marę. - To twoja ostatnia szansa, wojowniczko, Ŝeby dogadać się ze mną po dobroci.

H’sishi spojrzała na Marę z nagłym niepokojem. Jade uniosła brwi, prawie niezauwaŜalnie wskazując ruchem głowy na cylinder...

- [Czy mogę dostać z powrotem moją zdobycz, Wasza Pierwsza Wspaniałość?] - spytała Togorianka.

- Kiedy skończę - odparł krótko Praysh, nie spuszczając Mary z oka. - Nie? Jak sobie Ŝyczysz. StraŜ...

W tym momencie H’sishi skoczyła w stronę tronu i stanęła przed Drach’namem. Rozorała pazurami twarze dwóch straŜników, porwała fragment cylindra i palnęła nim Praysha w głowę - wystarczająco mocno, by ogłuszyć. Szybko zanurzyła łapę w pojemniku. Nawet ryk wszystkich obecnych Drach’namów nie zagłuszył odgłosu rozdzieranego metalu W chwili gdy straŜnicy dopadli H’sishi, podniosła wysoko rękę.... Miecz świetlny poszybował przez całą salę wprost do rąk Mary. Ktoś krzyknął ostrzegawczo, ale było juŜ za późno. Mara ujęła broń Ŝelaznym chwytem Mocy, wyrywając ją z łap Drach’namów, którzy próbowali przechwycić miecz w locie.

- Na ziemię! - warknęła w kierunku Sansii. Włączyła klingę, by w tej samej sekundzie powalić dwóch atakujących z flanki straŜników. Sala audiencyjna zamieniła się w pandemonium. Stojący najbliŜej Drach’namowie, którzy na tak krótki dystans nie mogli uŜyć biczów, sięgnęli po noŜe. Skonali z rękojeściami w dłoniach. Stojący dalej poŜyli niewiele dłuŜej. Nie mając czasu na sformowanie szyku bojowego, zbyt stłoczeni, by wziąć zamach biczami, byli bez szans. Mara, zaślepiona sprawiedliwym

Opowieści z Nowej Republiki 88

gniewem, przeszła przez ich szeregi niczym kosiarka, pozostawiając na kamiennej podłodze stosy ciał. Odpłacała Drach’namom za Sansię, za upokorzone kobiety z kadzi szlamu, za piractwo i grabieŜ, za zabijanie z zimną krwią, a takŜe za niebezpieczeństwo, w jakim znalazła się załoga „Szalonego Karrde’a”.

Nagle walka dobiegła końca - tak się przynajmniej wydawało. Mara stała pośrodku sali z wysoko uniesionym mieczem i dyszała cięŜko z

wysiłku. Wokół niej piętrzyły się sterty zwłok. - [Nie uwierzyłabym.] Mara odwróciła się. H’sishi opierała się o ścianę za tronem i wpatrywała w nią z

niedowierzaniem. Na futrze okrywającym jej twarz i piersi czerwieniło się co najmniej sześć ran.

- Mocno cię trafili? - zawołała Jade, ruszając w jej stronę. Rany nie wyglądały na bardzo powaŜne, lecz Mara nie znała togoriańskiej fizjologii na tyle, by mieć co do tego pewność.

- [Nie mocno] - zapewniła H’sishi. - [Bardzo szybko przestali się mną interesować.]

- Całe szczęście - mruknęła ponuro Mara i skupiła uwagą na cienkiej ściance za jej plecami, tej samej, w której podczas pierwszej wizyty w sali audiencyjnej dostrzegła dwa ukryte blastery.

Teraz pod kaŜdym z gniazd znajdował się drugi otwór, o średnicy ostrza noŜa - zbroczonego bladoróŜową, drach’namską krwią noŜa, który H’sishi mocno trzymała w dłoni.

- Dziękuję - odezwała się Mara, wskazując na ścianę. - Zastanawiałam się, dlaczego nie strzelają.

- [Nie mieli czasu] - odparta po prostu Togorianka. - Rzeczywiście. Dzięki. A co z Prayshem? - [Zdaje się, Ŝe uciekł razem ze sporą grupą straŜników. My teŜ powinnyśmy się

spieszyć. Twoja towarzyszka juŜ zniknęła.] - Jak to? - spytała Mara, rozglądając się dokoła. - Praysh ją porwał? - [Nie, wyszła sama, tamtymi drzwiami] - odpowiedziała H’sishi, machając łapą. Zapewne pobiegła do statku, by uciec, pozostawiając swe wybawicielki na pastwę

losu. - A niech to... - warknęła Mara. - Chodź. Nie była zdziwiona, Ŝe korytarze są zupełnie puste. Prowadziła z włączonym

mieczem w dłoni, w duchu wymyślając sobie za to, Ŝe nie przewidziała takiego obrotu sprawy. Jaki ojciec, taka córka...

Nagle, nieco wcześniej, niŜ się spodziewała, wybiegły na otwartą przestrzeń podwórza pełnego jachtów, małych frachtowców i rzędów śmiertelnie niebezpiecznych, skrzydlatych myśliwców. Mniej więcej pośrodku lądowiska dostrzegła unoszący się wolno statek.

Luksusowy jacht SoroSuub 3000. - [To jej?] - spytała H’sishi. - Tak - odparła ponuro Mara. Jaki ojciec, taka córka.

Page 45: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 89

- Teraz jednak nie mogły sobie pozwolić na luksus odczuwania wściekłości. - Lepiej się stąd wynośmy, zanim Praysh zbierze do kupy resztę swoich zbirów.

Trzeba sprawdzić, czy któryś ze statków jest otwarty... Nagle urwała i zmarszczyła czoło. Wbrew jej oczekiwaniom, jacht nie zmierzał ku

niebu pełną mocą silników. Unosił się na repulsorach zaledwie kilka metrów nad ziemią, mniej więcej na środku lądowiska.

I kiedy tak się zastanawiała, co teŜ Sansia zamierza osiągnąć, para turbolaserowych błyskawic wystrzeliła spod pancerza maszyny, trafiła w jeden ze stojących na płycie myśliwców i zamieniła go w kulę Ŝółtego ognia.

Głos H’sishi utonął w ryku eksplozji. WciąŜ plując ogniem, jacht obrócił się powoli o trzysta sześćdziesiąt stopni, metodycznie zmieniając potencjalną grupę pościgową Praysha w kupę złomu. Potem zaś, manewrując ostroŜnie, zbliŜył się do miejsca, w którym stały Mara i H’sishi. Dolny właz otworzył się lekko.

- JuŜ myślałam, Ŝe nie przyjdziecie - rozległ się z wnętrza niecierpliwy głos Sansii. - Wsiadajcie, czas się wynosić.

StraŜnicy którzy pilnowali rezydencji Bardrina podczas pierwszej wizyty Mary, zniknęli bez śladu. Nie było ich, gdy wraz z Sansią parkowała śmigacz i zmierzała ku drzwiom. Jak się okazało, nie bez powodu.

- Witaj, Maro - powiedział Karrde i wstał z krzesła stojącego przy masywnym biurku gospodarza, gdy kobiety weszły do gabinetu. Uśmiechał się, lecz Mara wyczuwała zimną furię w jego na pozór przyjaźnie rozluźnionych rysach. - W samą porę, jak zwykle. Właśnie zabezpieczyliśmy posiadłość i miałem zamiar montować ekipę, Ŝeby was odbić. - Karrde skłonił się w stronę nieznajomej. - Sansia Bardrin, jak sądzę? Witaj w domu.

- Dziękuję - skinęła głową dziewczyna. - Jestem pod wraŜeniem. Projektanci małej warowni mojego ojca twierdzili, Ŝe nikt nie zdoła jej opanować, w kaŜdym razie nie niszcząc jej doszczętnie.

- Udzielono mi profesjonalnej pomocy. - Karrde spojrzał na Bardrina, siedzącego w ponurym milczeniu za biurkiem. - Miałem teŜ silną motywację. MoŜe zechce pani wyjaśnić później ojcu, Ŝe takie postępowanie z moimi ludźmi nie jest najlepszą metodą na zapewnienie sobie długiego Ŝycia w dobrym zdrowiu.

- Bez obaw - uspokoiła go złowieszczo Sansia. - Mamy z tatusiem wiele spraw do omówienia. Na początek na przykład to, dlaczego był gotów zostawić mnie, bym sczezła w kadziach szlamu u Praysha, byle tylko bezcenny „Wygrany Zakład” powrócił w jego ręce.

- Zostałabyś tam najwyŜej sześć godzin dłuŜej - zagrzmiał Bardrin. - Ekipa ratunkowa była juŜ gotowa, Ŝeby zejść po ciebie.

- Przez zewnętrzny system obronny Praysha? - Sansia parsknęła pogardliwie. - Zostaliby pocięci na plasterki, zanim by jeszcze weszli w atmosferę.

Mara odchrząknęła dyskretnie. - Wydaje mi się, Ŝe twój ojciec jest jeszcze bardziej przebiegły, niŜ ci się zdaje -

powiedziała, sięgając Mocą do umysłu Bardrina. Większość kawałków układanki trafiła juŜ na swoje miejsce, ale odczytanie reakcji emocjonalnych męŜczyzny pomogłoby jej

Opowieści z Nowej Republiki 90

potwierdzić pewne podejrzenia. - Myślę, Ŝe celowo wrobił cię w to porwanie, wiedząc, Ŝe piraci wyślą cię do Praysha razem z „Wygranym Zakładem”.

Sansia zmarszczyła brwi. - Chyba nie mówisz powaŜnie? Co by w ten sposób zyskał? Mara uśmiechnęła się

krzywo do Bardrina. - Kolekcję najnowszych, prototypowych urządzeń, które Praysh ukradł z

magazynów Korporacji Uoti. Tłuścioch doskonale panował nad swoją twarzą, ale emanacja poczucia winy,

którą odebrała Mara, była wystarczającym potwierdzeniem. - Nie wiem, o czym mówisz - warknął. - Mów dalej, proszę - powiedział Karrde, a na jego wargach rozkwitł szelmowski

uśmiech. Mara towarzyszyła mu juŜ dostatecznie długo; zdąŜył się nauczyć, Ŝe nigdy nie uŜywa takiego tonu, gdy nie ma absolutnej pewności, iŜ to, co mówi, jest prawdą. - To bardzo interesujące,

Mara spojrzała na Sansię. - Pamiętasz, jak Praysh wspomniał, Ŝe okradł Uoti zaledwie tydzień temu? Twój

ojciec słyszał o tej sprawie i postanowił odebrać Drach’namom zdobycz, zanim Korporacja sama upomni się o swoją własność. Wiedział teŜ, Ŝe piraci oddadzą cię Prayshowi razem z „Wygranym Zakładem”, a wtedy ten rewelacyjny system identyfikacji celów, o którym mi wspominałaś, dokona w locie pełnej analizy systemów obronnych fortecy.

Sansia słuchała jej z kamienną twarzą. - Ty bezduszny nerfi flaku - wycedziła i spojrzała na ojca wzrokiem pełnym

zimnej furii. - Celowo wpakowałeś mnie w coś takiego...?! - Pomyślałem, Ŝe ktoś taki jak Jade będzie miał większe szanse na samotną

ucieczką - przerwał jej obcesowo Bardrin. - Poza tym łatwiej byłoby jej dotrzeć do statku z sali audiencyjnej Praysha niŜ z kwatery niewolnic. To dlatego wysłałem anonim, sugerując, Ŝeby Praysh skontaktował się z Mrahashem z Kvabji w sprawie kuli. Po odzyskaniu „Wygranego Zakładu” moglibyśmy zanalizować systemy obronne planety, po czym wysłać Ŝołnierzy, by bez trudu wdarli się do fortecy, uwolnili ciebie, a przy okazji jednym ciosem zniszczyli organizację Praysha.

- A co z prototypami Uoti? Bardrin wzruszył ramionami. - Skromna premia, lub jeśli wolisz, nagroda za obywatelską postawę i

wyeliminowanie szczególnie groźnego handlarza niewolnikami. Jesteśmy ludźmi interesu, Sansio. - Spojrzał znacząco na Karrde’a. - Nie sądziłem, Ŝe zechcesz rozmawiać o interesach przy obcych.

- No to się rozczarujesz. - Sansia odetchnęła głęboko i zwróciła się do Mary. - Bez względu na to, ile obiecał ci zapłacić, zasługujesz na więcej. Wymień cenę.

Mara spojrzała zimno na Bardrina. - Nie stać cię na zapłacenie mi za to, co musiałam przez niego przejść -

odpowiedziała. - Ale zadowolą się kopią zapisów dokonanych przez „Wygrany Zakład”. Zamierzam wymierzyć sprawiedliwość Prayshowi. Jakoś nie ufam twojemu

Page 46: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 91

ojcu, Ŝe zrobi to za mnie. Nawet jako przykładny obywatel. Sansia uśmiechnęła się złośliwie do swojego rodziciela.

- Mam lepszy pomysł. Weź cały statek. - Co ?! - Bardrin zerwał się na równe nogi, nie zwracając uwagi na blaster, który

znienacka pojawił się w dłoni Karrde’a. - Sansio, nie pozwolę, Ŝebyś oddała mój statek tym... tym...

Zająknął się i umilkł. Na kilka chwil zapadło milczenie, a potem Sansia znowu spojrzała na Marę.

- Znasz juŜ wszystkie szyfry dostępu i kody operacyjne - podjęła wątek, jak gdyby jej ojciec w ogóle się nie odzywał. - To dobry statek. Niech ci słuŜy.

- Dziękuję - odparła Mara. - Na pewno tak będzie. - Jest jeszcze kwestia mojego wynagrodzenia - odezwał się Karrde. - Co ty wygadujesz? - obruszył się Bardrin. - Jade i tak dostała juŜ więcej niŜ... - Nie mówię o zapłacie za ocalenie twojej córki - przerwał mu lodowato Karrde. -

Mówię o premii za to, Ŝe nie zabiłem cię na miejscu za porwanie mojej załogi. - Przemytnik spojrzał na Sansię. - Chyba Ŝe nie zaleŜy pani na takiej transakcji. Z przyjemnością odbiorą dług płatny krwią.

- Kusząca propozycja - przyznała Sansia. - Ale wolę rozmówić się z kochanym tatusiem po swojemu. - Uśmiechnęła się lekko. - Nie przy obcych. Jakiego rodzaju rekompensata wchodziłaby w grę?

- Później dopracujemy szczegóły - odparł Karrde, chowając blaster. - Będziemy w kontakcie. Chodźmy Maro. Pora odetchnąć świeŜym powietrzem.

Opuścili gabinet i przemierzyli dziwnie opustoszałe korytarze rezydencji. Dopiero gdy zeszli po ostatnich schodach na dół, do przedsionka, wzmianka Karrde’a o „profesjonalnej pomocy” przestała być zagadką. Z cienia za kolumną wspierającą strop - doskonałego miejsca do obserwowania zarówno schodów, jak i wejścia do budynku - wynurzyła się sylwetka, którą Mara pamiętała aŜ za dobrze.

- Radna Organa Solo była mi winna przysługę - wyjaśnił Karrde. - To była bardzo korzystna wymiana.

- O, tak - przytaknęła Mara, wzdrygając się mimo woli, gdy mijała wojownika rasy Noghri. - Jestem tego pewna.

- Maro? Mara Jade zdmuchnęła kroplę potu z czubka nosa, wyłączyła zdalniaka i miecz

świetlny. - Wejdź - zawołała. - Podejrzewałem, Ŝe cię tu zastanę - powiedział Karrde, rozglądając się po salce

ćwiczeń swojego statku. - H’sishi mówiła, Ŝe spędzasz tu sama mnóstwo czasu. Wydając z siebie wściekłe odgłosy, jak to ujęła.

- Musiałam rozładować parę stresów - wyjaśniła Mara, ręcznikiem wycierając wilgotną twarz. - Co u niej?

- JuŜ prawie zdrowa - odparł Karrde, przysiadając na jednej z ławeczek. - To był jej pierwszy pobyt w zbiorniku bacta. Jest pod wraŜeniem.

Opowieści z Nowej Republiki 92

- Musimy zrobić dla niej coś więcej, samo leczenie nie wystarczy. Naprawdę nadstawiała karku, przynosząc mój miecz do pałacu Praysha

- Zgadzam się - rzekł Karrde. - Choć moŜe to dziwne, ale ona widzi tę sprawę w zupełnie inny sposób. Powiedziała, Ŝe gdy znalazła w pudle miecz świetlny i zrozumiała, Ŝe jesteś Jedi, nie miała wątpliwości, Ŝe z łatwością pokonasz legiony Praysha.

Mara skrzywiła się lekko. Jedi... - Mam nadzieję, Ŝe wyprowadziłeś ją z błędu. - Niezupełnie. Jeśli chcesz znać moje zdanie, jesteś rycerzem Jedi we wszystkim,

prócz nazwy. Jade wiedziała, Ŝe to nie takie proste. Teraz jednak nie miała ochoty rozwodzić się

nad tą kwestią. - Udało ci się wydobyć z niej jakąś sugestię co do nagrody? -spytała. - W drodze z

Torpris nie zdołałam wyciągnąć z niej ani słowa na ten temat. - Powiada, Ŝe zawsze marzyła tylko o tym, Ŝeby skończyć z tą beznadziejną

egzystencja śmieciarza, w której utknęła na dobre. Nie wygląda mi na to, Ŝeby umiała robić coś poŜytecznego, wiec pomyślałem, Ŝe zaoferuję jej naukę pilotaŜu statków w naszym centrum szkoleniowym na Quyste.

- Sądzę, Ŝe to się jej spodoba. - Skinęła głową Mara. - Podczas lotu wyglądała na zafascynowaną wszystkim, co dotyczyło „Wygranego Zakładu”.

- Świetnie - ucieszył się Karrde. - JeŜeli po szkoleniu będzie sobie dobrze radzić, zaproponuję jej dołączenie do organizacji. - Uśmiechnął się. - Choć w pewnych kręgach byłoby sprawą dyskusyjną, czy to nagroda, czy kara. - Uśmiech zgasł po chwili. - Szczerze mówiąc, zastanawiam się, czy i ty nie znalazłaś się chwilowo w tych „pewnych kręgach”.

Tym razem uśmiechnęła się Mara. - Potrafisz znaleźć okręŜną drogę, Ŝeby wrócić do tego, co najwaŜniejsze? - To sposób na urozmaicenie konwersacji - odparł przemytnik. - Szczególnie

wtedy, gdy druga strona stara się unikać dyskutowania na pewne tematy. Mara westchnęła z rezygnacją. - Sama nie wiem, Karrde. Czuję się... bo ja wiem? Chyba trochę przytłoczona.

Ostatnio miałam coraz więcej obowiązków, a ta sprawa z Bardrinem jeszcze mnie dobiła... Przede wszystkim nie podoba mi się, Ŝe wybrał akurat nas - tylko dlatego, Ŝe jesteśmy przemytnikami i nie moŜemy poskarŜyć się władzom, Ŝe ktoś porwał załogę „Szalonego Karrde’a”. Nie podoba mi się i to, Ŝe manipulował mną tak łatwo, groŜąc śmiercią naszym ludziom. - Machnęła rękojeścią miecza. - Czuję, Ŝe powinnam wyrwać się dokądś... Dokądkolwiek. Przynajmniej na jakiś czas.

- Rozumiem - powiedział cicho Karrde. - Odpowiedzialność bywa niekiedy miaŜdŜąca. - Uniósł lekko brew. - Na szczęście, jak wszyscy dobrzy pracodawcy, wymyśliłem niezłe rozwiązanie. Co byś powiedziała na samodzielne prowadzenie interesów?

Jade zmarszczyła brwi. - Wyrzucasz mnie?

Page 47: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 93

- AleŜ skąd - zapewnił ją Karrde. - Chyba Ŝe sama zechcesz odejść. Mówię o otworzeniu własnej małej firmy handlowej, którą poprowadziłabyś samodzielnie. Całkowicie legalnej, rzecz jasna, co powinno utrzymać z dala od ciebie oportunistów z gatunku Ja Bardrina. Miałabyś szansę odpocząć od nie kończących się intryg i przemocy półświatka, zdobyć doświadczenie w kierowaniu firmą, a moŜe nawet zasłuŜyć na uznanie waŜnych osobistości z Coruscant.

- To ostatnie jest akurat dość nisko na mojej liście priorytetów - odparła Mara, bawiąc się bronią. - A co ty będziesz z tego miał?

Karrde machnął ręką. - Tylko satysfakcję, Ŝe pomogłem lojalnej i godnej zaufania współpracownicy. No

i, rzecz jasna, powrócisz do organizacji bardziej doświadczona i wypoczęta. - A jeŜeli postanowię nie wrócić? Mięsień w policzku Karrde’a drgnął nieznacznie. - Nie chciałbym cię stracić, Maro - powiedział cicho. - Ale teŜ nigdy nie

próbowałbym zatrzymać cię, gdybyś tego nie chciała. Tak to widzę. Mara ścisnęła rękojeść miecza. Wolność. Najprawdziwsza wolność... - Myślę, Ŝe chciałabym spróbować - odezwała się wreszcie. - Skąd weźmiemy

pieniądze na rozkręcenie interesu? - To jasne: od Sansii Bardrin. Jest mi coś winna. Teraz, kiedy ma prawo weta przy

podejmowaniu decyzji w rodzinnym interesie, jej ojciec nie ma zbyt wiele do powiedzenia.

Mara z niedowierzaniem pokręciła głową. - Naprawdę spodziewałam się, Ŝe dobierze się do niego znacznie ostrzej, zamiast

zadowolić się władzą. Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, jak na niego patrzyła, kiedy wychodziliśmy.

- To są ludzie interesu - zauwaŜył Karrde. - Tak wygląda wojna w ich środowisku. Ach, jeszcze jedno: masz juŜ statek „Wygrany Zakład”.

Mara zatrzepotała powiekami. - Zdawało mi się, Ŝe naleŜy do organizacji. - Sansia dała go tobie, nie organizacji - przypomniał Karrde. - Chyba nie

zamierzasz mi wmawiać, Ŝe na niego nie zasłuŜyłaś? - Nie - mruknęła Mara, czując się cokolwiek dziwnie. Nigdy dotąd nie miała

własnej maszyny. Nawet wtedy, gdy była Ręką Imperatora, wszystkie statki i cała reszta sprzętu były własnością Imperium. Własny statek...

- Zacznij się zastanawiać, czego będziesz potrzebować. Wtedy pogadamy o szczegółach - zapowiedział Karrde, wstając z ławki. - Zostawiam cię sam na sam z ćwiczeniami - dodał, ruszając w stronę drzwi.

- Karrde? - dobiegł z głośnika interkomu głos Dankina. - Jesteś tam? - Tak - odparł kapitan, odwracając się w stronę urządzenia. - O co chodzi? - Mamy przekaz od Luke’a Skywalkera. Donosi, Ŝe atak sił Nowej Republiki na

fortecę Praysha właśnie się zakończył. Niewolnice są całe, zdrowe i wolne. Chce ci podziękować za dane o systemie obronnym i porozmawiać o wynagrodzeniu.

- Dzięki - mruknął Karrde. - Pogratuluj mu i powiedz, Ŝe zaraz przyjdę.

Opowieści z Nowej Republiki 94

Interkom wyłączył się. - Wysłałeś dane Luke’owi? - spytała Mara. Nie podejrzewała, Ŝeby Mistrz Jedi

osobiście angaŜuje się w takie sprawy. - Doszedłem do wniosku, Ŝe taki sposób jest szybszy niŜ przebijanie się przez

struktury dowództwa - wyjaśnił Karrde. - I miałem rację. - To musi być straszne, tak często mieć rację - zakpiła Mara. - To cięŜkie brzemię - zgodził się Karrde z cwaniackim uśmieszkiem. - Trzeba

nauczyć się z tym Ŝyć. Na razie. Kiedy wyszedł, Mara wytarła ostatni raz twarz, odrzuciła ręcznik i włączyła

miecz. Nowa praca - nawet jeśli tylko tymczasowa - i własny statek... Zupełnie własny statek.

Choć oczywiście trzeba będzie zmienić nazwę. „Wygrany Zakład” to coś w stylu Solo albo Calrissiana. Nie, lepiej pomyśleć o czymś bardziej osobistym, moŜe nawet związanym z wydarzeniami, które doprowadziły do zmiany właściciela jachtu. MoŜe „Bicz Jade”? Albo „śądło Jade”?

Nie. Mara uśmiechnęła się. „Ogień Jade”. Włączając zdalniaka, poczuła, Ŝe od tygodni nie była tak zrelaksowana. Przyjęła

postawę bojową i uniosła miecz. Tak, to moŜe być interesujące. Bardzo, bardzo interesujące.

Page 48: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 95

W C I E M N O Ś C I

Kathy Burdette

Po raz pierwszy od lat Harkness nie potrafił znieść ciszy. Miał do wyboru dwie moŜliwości: mógł leŜeć i myśleć, otworzywszy jedyne

zdrowe oko, lub leŜeć i myśleć, nie otwierając go. I tak nie miało to znaczenia, bo w celi panowała nieprzenikniona ciemność. Tylko jedna rzecz dowodziła, Ŝe nie jest pogrąŜony w jakimś dziwacznym śnie: zapach rozkładu, zapach śmierci.

Zresztą moŜe to on sam tak cuchnie? Przez całe przesłuchanie Harkness starał się uciec myślami od bólu i pytań. Nie pamiętał, na czym próbował się wtedy skoncentrować; wiedział tylko, Ŝe juŜ nie musi tego robić. Bolało go, gdy oddychał, bolał go dotyk ubrania, bolało nawet przełykanie śliny. Najmilszą rzeczą, jaką zrobili dla niego Imperiale, była rezygnacja z włoŜenia butów na jego obolałe stopy.

Jakby tego było mało, słyszał pod czaszką nieustające buczenie. Mogło mieć związek z rym, na czym tak bardzo próbował się koncentrować; mogło teŜ być zwykłym skutkiem ubocznym działania podanych mu narkotyków. Ta myśl sprawiła, Ŝe znowu zobaczył przed oczami kulistego, czarnego droida przesłuchującego, który mu je aplikował. Zaraz potem pojawiły się kolejne skojarzenia: nienormalne kolory, zniekształcone dźwięki i to uczucie, Ŝe w mózg, oczy i całą resztę głowy ktoś wbija mu stalowe igły. Ta ostatnia myśl, w połączeniu z buczącym dźwiękiem, wzbudziła w nim prawie panikę. Postanowił zagłuszyć i jedno, i drugie.

- Hej! - zawołał. Jego głos, choć niski i ochrypły, wywołał echo. Harkness od razu poczuł się lepiej. Wiedział przynajmniej, Ŝe nie unosi się w próŜni nieskończoności. - Tak, Doskonale. Tak trzymaj. Harkness.

Nagle przypomniały mu się wszystkie zasłyszane opowieści o więźniach, którzy postradali zmysły, zamknięci w samotności na całe dziesięciolecia. Dotąd wydawało mu się, Ŝe sam pobyt w miejscu odosobnienia byłby rajem, ale teraz wyobraził sobie siebie samego za, powiedzmy, dwa lata: zaślinionego i bezustannie mamroczącego coś pod nosem. Ludzie patrzyliby na niego dziwnie i szeptali między sobą. Choć z drugiej strony, czy na co dzień tego nie robią? Harkness doszedł do wniosku, Ŝe pozostanie przy zdrowych zmysłach tak długo, jak długo nie zacznie sam sobie odpowiadać na pytania.

- No cóŜ - powiedział. - Mogło być gorzej.

Opowieści z Nowej Republiki 96

- Wątpię. Harkness zamarł. Odezwał się ktoś z niewielkiej odległości. Kobiecym głosem. - Hej - rzucił niepewnie. - Tak? - odpowiedziała kobieta. Glos miała chrapliwy i nieco nosowy, co mogło

wskazywać na złamany nos, lecz brzmiał w miarę pewnie. Był to głos osoby, która nabrała komfortowej pewności, Ŝe jej sytuacja nie moŜe juŜ być gorsza.

- Kto tam jest? - spytał. Szybko wypowiadane słowa zlały się ze sobą, więc minął dobry moment, zanim

Harkness zdołał je zrozumieć. - SierŜant sztabowy Jai Raventhorn, Infiltratorzy Sojuszu. MęŜczyzna zastanawiał się chwilę. - Zdawało mi się, Ŝe Dowództwo rozformowało Infiltratorów - odezwał się

wreszcie. - Proszę bardzo, moŜesz się śmiać - odpowiedziała. - Ha! - Nie był to prawdziwy śmiech, ale na bardziej pozytywną reakcję

Harknessa nie było w tej chwili stać. W głosie Raventhorn pobrzmiewała rezygnacja, ból, upokorzenie oraz ulga, którą i on odczuwał, toteŜ odsunął od siebie podejrzenie, Ŝe kobieta moŜe być agentem COMPNOR - u, zamkniętym w celi, by wyciągnąć coś z niego w luźnej rozmowie.

Odniósł teŜ wraŜenie, Ŝe i ona ma dreszcze. Najprawdopodobniej zaserwowano jej identyczną „kurację”. Wprawiło go to we wściekłość, Wolał jednak nie wspominać jej o tym, by nie pomyślała, Ŝe traktuje ją protekcjonalnie.

- No, to co teraz porabiasz, sierŜancie Raventhorn? - spytał. - A kto pyta? - Harkness. - Harkness jak? MęŜczyzna zdał sobie sprawą, Ŝe nie pamięta własnego imienia. O ile w ogóle

jakieś miał. - Zdaje się, Ŝe... po prostu Harkness - rzekł po chwili i dodał z nieco większą

pewnością siebie: - Jestem najemnikiem. - Naprawdę? Ja chyba nie. - Spróbuj sobie przypomnieć. To tylko skutki sondowania umysłu. Harkness

bardziej zgadywał, niŜ wiedział, ale poczuł się lepiej, a Jai najwyraźniej uwierzyła, bo na moment pogrąŜyła się w myślach.

- Zaraz... Wiem, teraz pracują dla Wywiadu - dodała po chwili. - Dla Wywiadu? Byłaś moŜe w DruŜynie Czerwonej Piątki? - Tak sądzę. Tak, byłam - stwierdziła, choć w jej głosie nie było ani śladu dumy z

tego powodu. Po chwili jednak odezwała się z cieniem zainteresowania. - Jesteś moŜe jednym z tych najemników, którzy dali nam cynk o tym miejscu?

- Nie, ale wiesz co? - Co? - Myślę, Ŝe tu, na Zelos, jest imperialny garnizon. Kobieta parsknęła z

rozbawieniem.

Page 49: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 97

- Naprawdę? - A co z twoimi kolegami? Są tutaj? - Są martwi - odparła Jai. - Ach, tak. Przykro mi. - A mnie nie. - Kobiela westchnęła cięŜko. - Chyba nic im nie powiedziałeś? - Komu? - spytał Harkness. Czuł, Ŝe jest mocno skołowany, a do tego wargi

zaczęły mu drętwieć. - Imperialom. - Nie - odpowiedział. I nagle coś go uderzyło. - Hej! - Co? - Nic im nie powiedziałem! - Zupełnie wyleciało mu to z głowy: przesłuchujący w

pewnym momencie zdali sobie sprawę, Ŝe sondowanie umysłu jest w jego przypadku zupełnie bezcelowe. To oznaczało, Ŝe ich śledztwo zakończyło się fiaskiem i Ŝe torturowali go tylko po to. by poprawić sobie humor. Harkness poczuł nagle przyjemne ciepło. To była ostateczna próba i przeszedł ją pomyślnie. Czuł, Ŝe uśmiecha się szeroko. Nie mógł znaleźć się w gorszych opałach i tylko śmierć mogła zmienić jego połoŜenie. Nie pamiętał, by kiedykolwiek czul się tak bezpiecznie.

- Tak - mruknęła Raventhorn. - Słyszałam cię za pierwszym razem. - A ty - spytał. - Powiedziałaś im coś? - Nie, nic. - To dobrze. - Rzeczywiście dobrać - przytaknęła bez entuzjazmu. - Nie czujesz się przez to wspaniale? - Nie za bardzo. - Wiesz jak niewielu ludzi przechodzi przesłuchanie w takim stylu? Zwykle, jeśli

nie chcą gadać, umierają na torturach. - Wiem. - Chodzi mi o to, Ŝe Imperiale mogli urządzić cię znacznie gorzej. Mogli na

przykład wepchnąć ci cewnik przez nos prosto do mózgu, robiąc z niego galaretę - o ile nie umarłabyś w trakcie.

- Straszny z ciebie przyjemniaczek - powiedziała Jai. - Mówię powaŜnie! - obruszył się Harkness, właściwie nie wiedząc do końca, czy

to prawda, bo chciało mu się śmiać. - Słuchaj, kiedy wrócisz do domu, będziesz mogła pochwalić się wszystkim, Ŝe cię nie złamali. MoŜe nawet dostaniesz medal albo co...

- Pewnie tak - zgodziła się tonem bezgranicznie zdegustowanym. - I to właśnie najmniej podoba mi się w Nowej Republice.

- Co takiego? - Medale, chwała, no wiesz... Ostatnio dają je kaŜdemu, kto na przykład pamięta,

Ŝe nie naleŜy wycierać nosa rękawem w obecności generała Madine’a. Głos Jai cichł stopniowo, a Harkness miał wraŜenie, Ŝe spogląda na świat przez

ucho igielne. Czuł się tak, jakby spod jego ciała sączyła się chłodna, szara mgła. - Nie czuję rąk - powiedziała kobieta.

Opowieści z Nowej Republiki 98

- Ja teŜ - przyznał Harkness. Nie chciał juŜ rozmawiać, ale wiedział, Ŝe cisza wsączy się w szarą mgłę i w jego ciało... I to buczenie! Dlaczego nie ustaje? - Znasz go? - zapytał.

- Kogo? - Generała Madine. - A znam? - Nie wiem - odpowiedział zirytowany. Znowu zrobiło się cicho. Tym razem Harkness nie czuł paniki. Było mu zimno,

ale dość wygodnie. Wiedział, Ŝe powinien być przytomny, ale przecieŜ od tak dawna nie miał okazji się odpręŜyć... Czuł się wolny. Chciał cieszyć się tym uczuciem, nawet jeśli oznaczałoby to śmierć. Szczególnie, jeśli oznaczałoby to śmierć.

I właśnie miał odpłynąć w niebyt, gdy Jai znowu się odezwała: - Szkoda, Ŝe tego nie zrobili. Jej głos zdawał się dudnić echem, ale nie między ścianami, tylko w czaszce

Harknessa. - Czego? - śe nie zamienili mi mózgu w galaretę. Cisza. Umysł najemnika w jednej chwili ocknął się z odrętwienia. - Chwileczkę... Co to miało znaczyć? - spytał. - Nic, tylko to uczucie... - Jakie uczucie? - śe nikt nie czeka na mój powrót. - Co to za miejsce? - spytała Platt, bodaj trzeci raz w ciągu piętnastu minut. Tru’eb uniósł głowę znad konsoli informacyjnej. - Mówiłem ci juŜ, Ŝe nie wiem - warknął poirytowany, choć dobrze rozumiał, o co

jej chodzi. Załogi i pasaŜerowie włóczyli się po porcie kosmicznym, sprawdzając specyfikacje ładunków w publicznych terminalach, rozsiadali się w poczekalniach, gdy ich siatki poddawano odprawie, spieszyli się, by zdąŜyć na następny wahadłowiec... Najzupełniej normalna sytuacja. Co innego tubylcy - personel techniczny, obsługa pasaŜerów czy zwykli, zielonoocy cywile - wszyscy sprawiali wraŜenie nieco roztrzęsionych. Tru’eb kojarzył takie objawy, a takŜe zapach wydzielany przez tych ludzi, z uczuciem ledwie maskowanego przeraŜenia.

- Sterczymy tu od czterech godzin i nadal nikt nic nie wie. A Dirk moŜe leŜy juŜ gdzieś martwy...

- Harkness sprawia wraŜenie odpornego - przerwał jej Tru’eb. - I wątpię, Ŝeby napotkał powaŜny opór.

- Na przykład jaki? Imperialny garnizon, o którym nikt nie słyszał? Tru’eb nie odpowiedział. Ich zadanie było dość jasno sformułowane: na planetę

miał dotrzeć transport imperialnej broni, zamaskowany jako ładunek części do statków. Platt, Tru’eb i Harkness planowali „wyzwolić” tę broń i uŜyć jej do własnych celów. Platt miała wśród przemytników przyjaciół, którzy z radością podjęli się zorganizowania odwracającej uwagę akcji dywersyjnej. W zatłoczonym porcie

Page 50: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 99

kosmicznym, pełnym ludzi obawiających się nie wiadomo czego, nikt nie zwrócił uwagi na Tru’eba i jego pomocników wynoszących rzekome części zapasowe. Albo teŜ nikogo to nie obchodziło.

Gdy broń znalazła się w ich rękach, za sprawą Harknessa pojawił się problem z doprowadzeniem planu do końca. Platt i Tru’eb nie pracowali z nim od dawna, ale bez trudu się domyślili, Ŝe prowadzi coś w rodzaju prywatnej wendety przeciw Imperium. Nie interesowało ich specjalnie, skąd i dokąd transportowano broń, o ile jej przejęcie miało przynieść zysk. Harkness musiał wiedzieć. I wtedy okazało się, Ŝe ma kontakty z Wywiadem Nowej Republiki. Ktoś przekazał mu informację Ŝe na Zelos działa zespół operacyjny, szukający domniemanego garnizonu Imperium. Kiedy Platt i Tru’eb omawiali warunki transakcji z handlarzem bronią na południowym krańcu miasta, Harkness wynajął pojazd repulsorowy i zostawił im wiadomość, Ŝe zaraz wraca. To było cztery dni wcześniej.

- To wariat, ale przyzwoity człowiek - stwierdziła Platt. - Lubią z nim pracować, mimo tej całej wendety.

- Zgoda, chociaŜ miałem nadzieję, Ŝe podróŜ nie... - Przepraszam państwa. - Tru’eb i Platt odwrócili się jak na komendę. Przed nimi

stał zielonooki urzędnik portowy w jasnozielonym mundurze i z notesem elektronicznym w dłoni.

- Znalazłem... mam tu... to znaczy... - wydukał, prezentując notes. - Ach, to z panem rozmawiałam wcześniej - skojarzyła Platt. - Tak. A jeśli chodzi o informację, o którą pani prosiła, to przede wszystkim

pragnę przeprosić, Ŝe trwało to tak długo. - Nie ma sprawy. ChociaŜ nie spodziewałam się, Ŝe tak trudno prześledzić listę

wynajmowanych skiffów. - To dlatego, Ŝe mieliśmy problemy z zabezpieczeniami. Mniej więcej cztery lata

temu doszło tu do porwania statku. Bossowie organizacji przestępczych byli zamieszani w...

- Czego się pan dowiedział? - przerwa! mu Tru’eb. Urzędnik głośno przełknął ślinę i przycisnął notes do piersi.

- Nie wiem, jak państwu o tym powiedzieć... - zaczął. Platt i Tru’eb wymienili spojrzenia.

- A co? - spytała Platt. - Skiff wyleciał w powietrze? O co chodzi? - Nie, tylko Ŝe... - Co?! Gadaj pan! - M... mały błąd. W odczycie. Widać było, Ŝe Platt ma wielką ochotę mu przyłoŜyć. - O czym pan mówi? - spytał Tru’eb, kładąc rękę na ramieniu towarzyszki. - Z danych wynika, Ŝe ten pan, o którego chodzi, wynajął portowy skiff i poleciał

przez pustkowia... na północ, w góry. - To co? - zdziwiła się Platt. - To niemoŜliwe. Nikt się tam nie zapuszcza. Nigdy. - A dlaczego?

Opowieści z Nowej Republiki 100

MęŜczyzna zawahał się. Obejrzał się kilkakrotnie przez ramię i zbliŜył się do Platt i Tru’eba, tak Ŝe niemal zetknęli się głowami.

- Bo tam - powiedział cicho - umarli potrafią chodzić. Tydzień wcześniej Jai siedziała przy kruchym stoliku w namiocie łączności, mając

przed sobą przenośny komunikator, z którego dobiegał głos jej dowódcy. - Raventhorn? Jesteśmy w Sektorze Trzecim. Wygląda na to, Ŝe paru zwiadowców

strzeŜe bunkra. Jai odgryzła kęs batonu proteinowego i szybko przełknęła. - Sir, cokolwiek pan zrobi, radzenie... - Atakujemy. Raventhorn zakryła twarz dłonią. Jej dowódca, rodiański porucznik, jakimś cudem

ominął Szkołę Oficerską, niesiony falą awansów po zwycięstwie w bitwie o Endor. Pozostali Ŝołnierze oddziału mieli niewielkie lub wręcz zerowe doświadczenie w walce - byli świeŜo po przeszkoleniu. Trzysta dwadzieścia siedem misji bojowych i nigdy nawet mnie nie drasnęli, pomyślała. Przenoszę się do Wywiadu, a ci idioci chcą mnie zabić juŜ pierwszego dnia.

- Sir, nie! Nie powinien pan opuszczać tego stanowiska, jasne? To prawdopodobnie...

Z głośnika komunikatora rozległ się okrzyk, ale jego adresatem niebyła Jai. - Za Mon Mothmę, chłopcy! Odpowiedziały mu nieliczne i dość wątłe głosy Ŝołnierzy. Jai usłyszała strzały z

blasterów, sporadyczne, dalekie i przytłumione, a potem jeszcze jeden okrzyk i eksplozję.

Po niej nastąpiła kolejna i kanonada rozpoczęła się na dobre. W ciągu kilku minut Imperiale zdołali okrąŜyć stanowisko dowodzenia.

Jai wybiegła z namiotu wprost na zimne i mokre górskie powietrze. Gdzieś daleko niebo rozbłysło jaskrawym światłem.

- Pułapka. Kilka sekund później potęŜny bolt z działa blasterowego huknął w namiot, w

którym spali pozostali członkowie zespołu Jai. Od stojących w płomieniach szczątków zajął się sąsiedni namiot, w którym zgromadzili zapas amunicji.

Jai nie słyszała wybuchu. Poczuła tylko, Ŝe leci, pogrąŜona w dziwnym odrętwieniu. Nie pamiętała momentu uderzenia o ziemię - po prostu nagle stwierdziła, Ŝe leŜy na brzuchu, mrugając zaciekle i plując piachem. Gdy znowu spojrzała w górę, w jej załzawione oczy skierowano wiązkę bardzo jasnego światła.

- Wstawaj. Zobaczyła nad sobą szarą sylwetkę. Głos męŜczyzny był stłumiony, a cała reszta

jego słów utonęła w głośnym dzwonieniu, rozsadzającym uszy Jai. Czuła nieznośne gorąco, bijące od strony płonących namiotów, ale szary przeciwnik nie zwracał na nie uwagi. Chwilę później dołączyło do niego jeszcze ze dwudziestu Ŝołnierzy. Ktoś chwycił Jai i siłą postawił na nogi,

- Ręce do góry. No, juŜ.

Page 51: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 101

Jai nigdy dotąd nie była w niewoli. Powinna była rzucić się na jednego z nich; zmusić napastników, Ŝeby ją zabili na miejscu. To była kardynalna zasada Infiltratorów: lepiej zginąć, niŜ dostać się Ŝywcem w ręce wroga.

W pamięci Jai pojawił się obraz twarzy i... zawahała się na moment. Zanim zdała sobie sprawę, kto taki przyszedł jej na myśl, i zanim zdąŜyła zmienić zdanie, jeden z Ŝołnierzy zrobił krok naprzód i z rozmachem wbił kolbę karabinu blasterowego w jej twarz.

Nagle drgnęła, gdy Harkness zawołał ją po imieniu. - Co? - odkrzyknęła. - Co jest? - Jesteś tu jeszcze? - spytał męŜczyzna. - A dokąd miałabym pójść, idioto? - Wołam cię od dwudziestu minut! - Naprawdę? - Tak! Co się z tobą działo? - Zamyśliłam się. - Mogłaś chociaŜ odpowiedzieć! - Harkness był prawie wściekły. - PrzecieŜ nie milczałam na złość tobie! Zaczęłam coś sobie przypominać. Harkness ustąpił. - No, dobrze... ale... ja tylko... - zaczął i utknął. - Dobra. śebyś tylko nie skonała w

szoku. - Skonam, jeśli będziesz na mnie wrzeszczał. - O czym myślałaś? - spytał. - O róŜnych sprawach. Czy mi się zdaje, czy zrobiło się cieplej? - Nie. Posłuchaj... Czy mogę cię o coś zapylać? - Tak? - Nie zaleŜało ci na twoich ludziach? Zdaje się Ŝe juŜ ci nie zaleŜy na Rebelii... - ZaleŜy. Po prostu nie znoszę Nowej Republiki. - Mówiłaś teŜ, Ŝe nie przypominasz sobie, Ŝebyś miała jakąś rodzinę. - Robisz notatki, czy co? - zakpiła Jai. - Jestem po prostu ciekaw, co sprawiło, Ŝe oparłaś się przesłuchaniu. - To, Ŝe nie podoba mi się dzisiejsza postać Rebelii, nie oznacza jeszcze, Ŝe mam

ją zdradzić. - Nie o to mi chodziło. Na czym się skoncentrowałaś? - Na tym, Ŝeby nic nikomu nie powiedzieć. Harkness westchnął cięŜko. - SierŜancie... - O co ci chodzi? - Nie słuchasz mnie. - Najemnik mówił teraz wolniej. - W tamtej chwili... w

pokoju przesłuchań... kiedy narkotyki przestały działać... i próbowałaś czuć litość dla swoich prześladowców... albo hiperwentylować się, Ŝeby wpaść w trans... i nagle zdałaś sobie sprawę, Ŝe nie ma znaczenia, co zrobisz, bo ci Imperiale właśnie realizują swoje odwieczne marzenie: zmuszają Infiltratora, by krzyczał z bólu i mają przy tym taką zabawę, Ŝe nigdy nie przestaną...

Opowieści z Nowej Republiki 102

Jai wpatrywała się w miejsce, gdzie - jak sądziła - powinna znajdować się twarz Harknessa.

- Tak? - szepnęła. - Na czym się wtedy skoncentrowałaś? Jaki obraz miałaś przed oczami? - Nie wiem. - To pomyśl! No, dalej! Myślałaś o kimś? - Tak, o... - Jai urwała w pół zdania. - O mojej siostrzyczce. MęŜczyzna poruszył się niespokojnie. - Jesteś czyjąś starszą siostrą? - Mówisz takim tonem, jakby cię to śmieszyło. - Nie, nie. Po prostu wyobraziłem sobie, jak rozkazujesz niesfornej sześciolatce. - Nie jest aŜ taka mała. Jest majorem Jednostek Specjalnych. A wiec to ona ci

rozkazuje. - Major Raventhorn... - mruknął Harkness. - Brzmi znajomo. - Jasne, Ŝe tak. - Kiedy widziałaś ją po raz ostatni? - Nie wiem. - Umysł Jai pogrąŜył się we mgle równie łatwo, jak przedtem z niej

wypłynął. Poczuła, Ŝe sztywnieje jej kark. - Przez chwilę myślałam, Ŝe kiedy ostatnio się widziałyśmy, miała dwanaście lat, ale teraz widzę jej dorosłą twarz. Zdaje się, Ŝe rozmawiałyśmy parę miesięcy temu... albo w zeszłym tygodniu.

- Zastanów się - polecił męŜczyzna. - Ą ty? - Ja? - Nie, ten drugi skatowany najemnik leŜący w tej celi. Dlaczego nic im nie

powiedziałeś? - Nie wiem. - Zastanów się - powiedziała Jai sarkastycznie. - Naprawdę nie mogę... Ale czuję się tak, jakbym pamiętał jeszcze minutę temu. - Chciałabym wiedzieć, co oni nam zrobili - rzuciła poirytowana Jai. Stwierdziła,

Ŝe ma juŜ dość siły, by unieść ręce. Spróbowała masaŜu, by pozbyć się nieprzyjemnego napięcia mięśni. ZauwaŜyła jednak, Ŝe boli ją takŜe skóra; dłonie juŜ po chwili stały się mokre. Natychmiast zapomniała o mięśniach, czując ostre pieczenie na ramionach i plecach.

- Dirk! - wrzasnął nagle Harkness. Jai zamarła. Gdyby mogła, skoczyłaby na równe nogi. - Kto? O co ci chodzi? - Dirk! Tak mam na imię! Nagła ulga przyprawiła ją o dreszcze. - Przestaniesz wreszcie się wydzierać? - Dirk Harkness - powiedział juŜ ciszej. - Jestem Dirk Harkness. - Dirk Harkness - odezwała się po chwili Jai, głównie po to, by wreszcie przestał

powtarzać w kółko te dwa słowa. - A cóŜ to za imię? Nie pasuje mi do ciebie.

Page 52: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 103

- Więc nie nazywaj mnie tak. - Jego posłanie znowu zaszeleściło. Raventhorn wyobraziła sobie, Ŝe męŜczyzna przewraca się na bok.

- W porządku, Harkness. Skoro pamiętasz juŜ, jak masz na imię, zastanów się, dlaczego nic nie wyśpiewałeś.

Dirk milczał. - No? - Zdaje się, Ŝe to ma coś wspólnego z buczeniem w mojej głowie. - Proszą, proszą - mruknęła Platt, wyglądając ponad grzbietem skałki. - Nas?,

drogi Harkness rzeczywiście potrafi wyniuchać Imperiali. - Ilu? - spytał Tru’eb, który pozostał w Ŝlebie. Platt zjechała po stromej ścianie i oddała mu makrolornetkę. - Sam popatrz. Moim zdaniem dwóch, moŜe trzech. Widzisz? Tru’eb zaparł się

stopą w szczelinie i podciągnął w górę, w stronę kępy gęstej, zmierzwionej trawy rosnącej na grzbiecie.

- Nic nie widzę - odezwał się po chwili. - Mgła jest tam jeszcze gęściejsza... - śółty przełącznik polaryzuje soczewki. Widzisz wzgórze dokładnie naprzeciwko

nas? Kończy się urwiskiem; na pewno wiesz, o którym mówię. Teraz spójrz na półkę wystającą z urwiska. Widzisz ich?

- Nic... tylko drzewa i krzaki. - Siedzą w okopie, pod siatką maskującą. - Ach, rzeczywiście - mruknął Tru’eb. - Zwiadowcy. Ale nigdzie nie widzę

garnizonu. - Ja nie widzę nawet doliny. Jeśli wierzyć wysokościomierzowi wbudowanemu w chronometr Platt, znajdowali

się mniej więcej tysiąc dwieście metrów nad poziomem morza. W tej części gór występowały głównie kamieniste przełęcze i strome urwiska, zwieńczone koloniami drzew iglastych. Mieszkańcy tych okolic nazywali to miejsce Nagim Lasem, Tak przynajmniej twierdził przewodnik, zanim poprzedniego dnia uciekł, zabierając śmigacz. Na szczęście pozostawił trochę zapasów i jednoosobowy dmuchany namiot awaryjny, w którym - jak dowiodła ostatnia noc - dwóm osobom spało się nadzwyczaj niewygodnie.

Harkness pozostawił za sobą dobrze widoczny trop: osmalone Masterem drzewa i rozrzucone racje Ŝywnościowe. PodąŜając za mm, Platt i Tru’eb dotarli do pozostałości rebelianckiego obozu - kawałka płaskiego terenu, usianego popiołem, nadtopionymi stelaŜami namiotów i elementami zniszczonych komunikatorów. Drzewa były powyginane albo połamane, prawdopodobnie przez kroczące transportery AT-AT. Plan na próŜno próbowała sobie wyobrazić, skąd się tu wzięły tego typu maszyny. Po okolicy niósł się draŜniący zapach spalonego mięsa i zuŜytych ogniw blasterów. Jak stwierdzi! Tru’eb, większość Rebeliantów zabito strzałem w plecy. Ciała pozostałych były zanadto zwęglone, by przekonać się, jak zginęli.

Opowieści z Nowej Republiki 104

- ZauwaŜyłaś, Ŝe mają E-weba? - spytał Tru’eb, manipulując pokrętłami. - Dzieli nas od nich... niech sprawdzę... dokładnie sto trzydzieści metrów. Wątpię, czy zauwaŜyli nas z takiej odległości.

- Nie zauwaŜyliby, gdybym nie ubrała się na czerwono. Złaź. - Naprawdę powinnaś przemyśleć dobór garderoby - rzucił złośliwie Tru’eb. Platt uśmiechnęła się szeroko. - Zdawało mi się, Ŝe doceniasz mój nietuzinkowy gust. - Doceniam. To jedyny powód, dla którego Ŝyję. Platt odebrała makrolornetkę i spojrzała w mętne niebo. - Powiedz no,Tru’eb... - Tak? - Czy mi się zdaje, czy nagle zrobiło się bardzo cicho? Przez chwilę nasłuchiwali, a potem spojrzeli po sobie. Przez cały ranek

towarzyszył im świergot ptaków. Teraz panowała cisza. Platt wyciągnęła blaster. - CzyŜby zauwaŜyli nas Leśni Ludzie? - Zaraz sprawdzę... Coś przeciskało się z chrzęstem przez krzaki, które mieli za plecami. Platt i Tru’eb

odwrócili się, a gdy zobaczyli, kto wyłania się z gąszczu, znieruchomieli. Był to Sullustanin w mundurze polowym wojsk Nowej Republiki, ale wyglądał

zaskakująco: oczy zaszły mu mgłą, a głowa przechyliła się groteskowo pod dziwacznym kątem, trzęsąc się przy kaŜdym kroku. Ramiona zwisały luźno.

- Chodzący Trup! - syknął Tru’eb, cofając się przed Sullustaninem, który zmierzał prosto na niego.

Platt wystrzeliła błękitną błyskawicę wiązki ogłuszającej prosto w pierś intruza. Sullustanin podskoczył gwałtownie i miękko opadł na ziemię.

Zapadła cisza. Platt i Tru’eb spojrzeli na siebie. - Czy to się zdarzyło naprawdę? - spytała, patrząc z niedowierzaniem. Sullustanin

leŜał z twarzą w kałuŜy błota. W plecach miał wielką dziurę po strzale z blastera, liczącą sobie co najmniej tydzień.

Platt znowu wdrapała się na skałkę. Jeden z wartowników wyszedł przed okop i leniwie polerował lufę E-weba; drugi zaś przysiadł z boku i gapił się w przestrzeń, kiwając stopą. Od czasu do czasu podnosił głowę i patrzył w szare, popołudniowe niebo.

- Wygląda na to, Ŝe nic nie słyszeli - zameldowała Platt. Tru’eb ostroŜnie zbliŜył się do zwłok Sullustanina. Postał przy nich chwilę, po czym wycofał się.

- Co tam się dzieje? - spytała. - Sama zobacz - odpowiedział, wyciągając rękę. Sullustanin podrygiwał, ale nie

oddychał. Dopiero z bliska moŜna było zauwaŜyć, Ŝe tak naprawdę ciało się nie rusza - wraŜenie drgawek powodowała krzątanina setek małych stworzeń, chyba robaków, któro uwijały się wokół brzegów dziury w plecach.

Platt poczuła, Ŝe Ŝołądek podchodzi jej do gardła. Cofnęła się, ale od odoru ciała i wspomnienia robaków nie moŜna było uciec. Oparła się o drzewo i zwymiotowała.

Po chwili wyprostowała się i odchrząknęła.

Page 53: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 105

- Dzięki, Tru’eb. To miło, Ŝe podzieliłeś się ze mną tym odkryciem. A teraz pójdę sobie jak najdalej od ciebie.

Szła w głąb lasu, póki smród nie osłabł nieco. Towarzysz podąŜył jej śladem. - Nie rozumiesz? - spytał. - Teraz juŜ wiemy, na czym polega iluzja Chodzących

Trapów. Niektóre pasoŜyty potrafią wydzielać enzymy, które zapewniają elektrostymulację mózgowi Ŝywiciela. MoŜliwe, Ŝe z punktu widzenia biologii ten gość jest nieboszczykiem, ale przez jego ciało wciąŜ płyną sztucznie wzbudzone impulsy nerwowe.

Platt odwróciła się. - Zabieraj się stąd. - Masz lepsze wytłumaczenie? - Robactwo steruje skomplikowanym układem bioelektrycznym? Zmyślasz,

bracie. - W porządku, moŜe i zgaduję - przyznał Tru’eb, przyglądając się robakowi

wędrującemu po jego palcu wskazującym. - Ale wiesz co? Słyszałem o podobnym przypadku. Pamiętasz, jak pracowałem na statku DuŜego Quince’a?

Platt przewróciła oczami. - Sądzisz, Ŝe mogłabym zapomnieć? - To było, jeszcze zanim cię poznałem. Choć nie docierało do mnie wtedy zbyt

wiele informacji, przypominam sobie opowieść, która krąŜyła wśród załogi. Imperialni przyjaciele DuŜego Quince’a mocno przeŜywali spotkanie z druŜyną martwych szturmowców kuśtykających przez pole bitwy. Wtedy wydawało mi się, Ŝe ten, kto mi to opowiadał, naszprycował się przyprawą. Teraz zaczynam się zastanawiać.

Robaki pod pancerzem... Platt poczuła, Ŝe cierpnie jej skóra na całym ciele. - Prawdopodobnie - ciągnął Tru’eb - ciała spacerują sobie po okolicy, a polem

wracają tam, gdzie dokonał się ich Ŝywot. - A ten gość maszerował w stronę naszych Leśnych Ludzi. - Co wcale nie oznacza, Ŝe właśnie tam zginął. - MoŜe i nie, ale... coś mi tu nie pasuje - stwierdziła Platt. - Pomyśl tylko: gdyby

nie mgła, mieliby najlepszy punki obserwacyjny w całym łańcuchu górskim. Chcesz mi powiedzieć, Ŝe siedzą tam tak sobie i niczego nie pilnują?

Tru’eb uniósł dłonie. - Nic takiego nie powiedziałam. Platt zerknęła na Sullusianina. Przez chwilę zdawało jej się, Ŝe znowu

zwymiotuje, ale zdołała się opanować. Na jej ustach pojawił się nawet uśmiech. - Zaraz, zaraz... - powiedziała. - Mam pewien pomysł. Gdy Harkness otworzył teraz oczy, wciąŜ było ciemno; czuł się dziwnie niewaŜki.

Nie był skołowany, otępiały ani naćpany - po prostu lekki. Zrozumiał, Ŝe po prostu odczuwa mniej bólu.

Nie czuł się na siłach usiąść, ale przynajmniej nie drętwiał juŜ ze strachu na myśl o wykonaniu jakiegokolwiek ruchu. Buczenie pod czaszką nie ustąpiło, ale wyraźnie przycichło i nie dokuczało juŜ tak bardzo. Przez chwilę bawił się myślą, Ŝe teraz brzmi

Opowieści z Nowej Republiki 106

jak piosenka w wykonaniu Chessy. Myślał o niej - jak mu się zdawało - od wielu godzin, choć, prawdę mówiąc, nie przypominał sobie, by kiedykolwiek śpiewała dla niego.

- Hej - odezwał się. Głos miał teraz silniejszy i bardziej dźwięczny. - Hej, sierŜancie.

- Co? - mruknęła Jai z przeciwległego końca celi. - Jak się czujesz? - Chyba lepiej. - Ja teŜ. Sam nie wiem dlaczego. - Jak długo tu jesteśmy? - Nie mam pojęcia. Parę dni, moŜe tydzień. - A moŜe godzinę? - MoŜe. - Czy... zdarzyło ci się kiedyś coś takiego? - spytała po chwili z wahaniem. - Niewola? Tak - odparł. Wspomnienie poprzedniej wpadki zjawiło się dosłownie

znikąd i bardzo go zaskoczyło. AŜ do tej chwili to, co mu się przytrafiło, wydawało się zupełnie nowe.

- Aha - powiedziała. Harkness spodziewał się teraz pytania, czy to wtedy stracił oko, ale zdał sobie

sprawę, Ŝe przecieŜ do tej pory nie widzieli swoich twarzy. Choć leŜeli tu tak długo, ich oczy nie przystosowały się do ciemności.

- Wtedy teŜ cię obrabiali? - spytała. - Tak. Było gorzej niŜ teraz. - Nie wyobraŜam sobie tego. - No, moŜe niewiele gorzej - przyznał. - I o tym tak sobie rozmyślałaś? O moich

więziennych doświadczeniach? Nagle przypomniał sobie słowa, które wypowiedział jakiś czas temu - o

chłopakach w szarych mundurkach, którzy spełniają swoje marzenie, zmuszając Infiliratora, by krzyczał z bólu. MoŜe urządzili Jai tak samo jak jego? Choć z drugiej strony...

- Jai? - spytał z wahaniem. - Czy... czy nadal masz dwoje oczu? - Co takiego? - To znaczy... Czy wykłuli ci oko? Jai roześmiała się - zaskakująco głośno i sardonicznie. Minęło parę minut, zanim

się opanowała. - A kto to moŜe wiedzieć, Dirk? Harkness poczuł, Ŝe usta wykrzywiają mu się w uśmiechu. Śmiali się teraz na dwa glosy, odbijające się echem między ścianami, gasnące pod

wpływem bólu i wreszcie przechodzące w stłumiony jęk. Kiedy umilkli, Harkness czuł ból w Ŝebrach i gardle, ale teŜ dziwną satysfakcję.

- A tak w ogóle, to dlaczego pytasz? - spytała Jai, tłumiąc chichot. - To długa historia. Nie ma o czym mówić. - Faktycznie, lepiej nie zaczynaj. Jestem umówiona za dziesięć minut.

Page 54: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 107

- Właśnie; ja teŜ mam randkę. Harkness zdał sobie sprawę, Ŝe naprawdę miał gdzieś być i spotkać się z kimś. Ale

gdzie i z kim? Gdy śmiech ucichł ostatecznie, buczenie w głowie powróciło. - I o tym tak rozmyślałeś? - spytała kpiąco Jai. - O moich oczach? Jeśli to poprawi

ci humor. Harkness. to powiem ci, co mówią ludzie: są oszałamiające. - Nie - powiedział męŜczyzna, powaŜniejąc. - Właściwie to myślałem o Chessie. - A to kto? - Moja dziewczyna. - Harkness przypomniał sobie jej twarz, taką, jaką widział

podczas ostatniego spotkania. To był normalny, miły dzień wypełniony obowiązkami. Trwał załadunek, a oni flirtowali przy rampie towarowej statku, A jednak juŜ wtedy gdzieś w najdalszych zakamarkach jego umysłu czaiła się myśl, Ŝe ona zginie. Widział w jej rysach dziwną miękkość, którą tak dobrze znał z twarzy przyjaciół z Sojuszu. Wtedy, na lądowisku, po raz pierwszy zauwaŜył to u Chessy.

- Często o niej myślisz? - spytała Jai. - Ona nie Ŝyje - oznajmił Harkness sucho, jakby chciał przerwać tę rozmowę.

„Dirk, co tam u Chessy? Nie Ŝyje. Aha”. Po czymś takim wypadało zmienić temat. Ale to nie dotyczyło Jai. - Wiedziałam. - Nie wiedziałaś. - A właśnie Ŝe tak. Po sposobie, w jaki wymawiałeś jej imię. Harkness nie bardzo wiedział, co na to odpowiedzieć. Jai przemawiała z taką

pewnością siebie, a on bardzo nie lubił ludzi, którym zdawało się, Ŝe mogą poddawać go wiwisekcji... Na przykład tych doradców Sojuszu, których nigdy nie chciał odwiedzać.

- Niby jak wymówiłem jej imię? - Jakby było święte. - No to co? Ty w taki sam sposób mówiłaś o siostrze. - Tak, ale... Jai urwała tak nagle, jakby po prostu zniknęła. Harkness wyobraził sobie czarną

dziurę generującą ciszę i poczuł się zagroŜony. Ta cisza była prawie namacalna. I wtedy umysł rozjaśnił mu się na tyle, Ŝe zrozumiał, co przed chwilą powiedział. - SierŜancie? - odezwał się. - Tak? - Jej głos był pełen niechęci i rezygnacji, które Harkness tak dobrze znał.

śałował, Ŝe kobieta nie ma dość siły, by podpełznąć bliŜej i strzelić go w pysk. śałował i tego, Ŝe sam nie miał dość siły, by zbliŜyć się do niej.

- Kiedy? - spytał. - Dwa miesiące temu. Endor. Nic dziwnego, Ŝe nazwisko brzmiało tak znajomo. Harkness pamiętał

przelotne spotkanie z wysoką, ciemnowłosą kobietą oficerem, Morgan Raventhorn, na krótko przed bitwą. Była taka młoda, prawie dziecko... Wyobraził sobie, Ŝe to ta dziewczyna leŜy z nim w celi, tyle Ŝe nieco starsza.

Jai nie odzywała się, a jej oddech nie zmienił rytmu. Nie płakała. Zastanawiała się czy w ogóle uroniła łzę nad siostrą, a jeśli nie, to czy zdobędzie się na to w najbliŜszym

Opowieści z Nowej Republiki 108

czasie. Harkness był zaskoczony. ZdąŜył juŜ się zorientować, Ŝe umysł Jai pracuje tak samo, jak jego własny i Ŝe kobieta ma za sobą podobne przejścia. Nie wyobraŜał sobie jednak, by on sam mógł nie mieć sił na rozpacz po takiej stracie.

Jako doświadczony samotnik, zwykle pozostawiał pokrewnym duszom wiele swobody. Wiedział, kiedy potrzebują czasu tylko dla siebie i szanował ich wolę. Jai była inna. Harkness takŜe stracił wiarę w Nową Republikę i w miłość - czasem nawet nie wierzył w samego siebie i w sens tego, co robił - ale nie wyobraŜał sobie, jak to jest, tak nagle stracić wiarę we wszystko.

- Chessę zabił oddział szturmowców - odezwał się po dłuŜszej przerwie. - Wyładowywała skrzynki ze statku, a oni zaczęli do niej strzelać. Wiedzieli, Ŝe sympatyzuje z Rebelią.

Jai milczała. - Zastanawiałem się wtedy nad ślubem - ciągnął Harkness. -Wiem, byłem młody i

głupi... Myślałem, Ŝe mogę mieć wszystko. - Ja teŜ miałam kogoś - powiedziała cicho. - Jak miał na imię? - Kről. W taki sam sposób wymawiała przedtem imię Morgan. Harkness uznał, Ŝe lepiej juŜ nic nie mówić. Czuł zakłopotanie na myśl o tym, jak

wiele wyznał tej kobiecie. Nawet po czterech latach w Sojuszu, między ludźmi, którym ufał bez zastrzeŜeń, nie wszystkim opowiedział o Chessie. TakŜe tym, którzy ją znali, nie mówił, ile dla niego znaczyła.

Cisza spowijała go gęstym tumanem, niczym niewidzialny śnieg. Pomyślał o tych ostatnich chwilach, kiedy widział Chessę - bladą i zakrwawioną. Nie była juŜ wtedy sobą. Niektórzy ludzie wyglądają w chwili śmierci, jakby zasypiali. Na twarzy Chessy. w jej skierowanych w sufit hangaru oczach, zamarł wyraz zaskoczenia i przeraŜenia... Harkness otrząsnął się z tej wizji i spróbował przywołać przed oczy Chesse Ŝywą i zdrową. A polem wyobraził sobie, Ŝe to ona leŜy w ciemnej celi, z zakrwawionym nosem, i nie ma po co Ŝyć.

W tym momencie dotarł do tych pokładów własnej osobowości, do których nawet przed sobą nie chciał się przyznać i poczuł ucisk w Ŝołądku. Ta część świadomości powoli podkopywała dziwne poczucie bezpieczeństwa i wolności, towarzyszące jego pobytowi w celi. To z jej powodu oficerowie śledczy tak go dręczyli. To ona - odkrył z lekkim rozczarowaniem - wciąŜ chciała, by przetrwał. Cały. Niepokonany.

Harkness westchnął cięŜko. A juŜ było tak przyjemnie... Zamknął oczy i kilkakrotnie głęboko odetchnął. Marzył o tym, Ŝeby jego ciało samo się uleczyło, Ŝeby wreszcie opuścił go ból. Nie, nie miał zdolności władania Mocą, nic z tych rzeczy; po prostu znał przyczynę, dla której udało mu się przeŜyć, mimo tylu ran, poraŜek i niewykonalnych misji, znaczących jego długą karierę. PrzeŜył, bo chciał. I z tej samej przyczyny nie zgnije tu, w tej zimnej i ciasnej celi. Samą wolą wyzdrowienia, wolą Ŝycia zdoła udaremnić plany Imperiali względem niego.

Niestety, obawiał się, Ŝe w sprawie ocalenia Jai niewiele będzie mógł zrobić.

Page 55: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 109

- Radlin? - odezwał się wyŜszy z wartowników. W zamyśleniu przeciągnął ręką po lufie E-weba i schował brudną szmatę do tylnej kieszeni. Jego głos odbił się echem od stromej ściany. - Radlin, nudzę się.

- Domyślam się - odparł Radlin, nie przestając kiwać stopą. - Naprawdę się nudzę. Bardzo, bardzo naprawdę. A w ogóle, to po co tu

sterczymy? PrzecieŜ w okolicy nie ma juŜ Rebeliantów. - Procedura - wyjaśnił cierpliwie Radlin. - Procedura polega na wykonywaniu

rozkazów, Ŝeby dostać awans. Nie pamiętasz? Gadaliśmy o tym. - Chcę tylko powiedzieć, Ŝe powinniśmy wymyślić sobie jakieś zajęcie. - Jesteś napalony, bo zjawił się ten najemnik szukający Rebelii. - Zwariowałeś? PrzecieŜ nie my go złapaliśmy. Słuchaj, Rad, moŜe byśmy poszli

na polowanie? Zdejmiemy jeszcze parę tych Chodzących Trupów... Tru’eb, czający się za najbliŜszym drzewem, wstrzymał oddech. Niestety, było juŜ

za późno. Platt, jakby usłyszała te słowa, ruszyła pod górę, w kierunku stanowiska wartowników. Próbowała naśladować niepewny krok i obojętną minę Sullustanina, ale stawiała nogi w nieco przesadny sposób i za bardzo wysunęła język. Tru’eb ukrył twarz. W dłoniach i pokręcił głową.

Radlin zerwał się na równe nogi, przewracając składane krzesło, i chwiejnie cofnął się o kilka kroków. Drugi, wyŜszy straŜnik odwrócił się, zobaczył Platt i zesztywniał wyraźnie, ale zmusił się do gardłowego rechotu, jak przystało na macho.

- Radlin, chcesz rozwalić tę sztukę? Platt zatrzymała się. Półka, na której urzędowali wartownicy, znalazła się na

wysokości jej piersi. - Przepraszam panów - odezwała się, składając ręce za plecami. - Czy tędy do

kopalni przyprawy na Kessel? Radlin wrzasnął dziko i otworzył ogień. - Naprawdę, Platt - zrzędził Tru’eb, gdy przebierała się w panterkę Radlina - nie

wiem, jakim cudem namówiłaś mnie na ten numer. PrzecieŜ nie ma nic bardziej niebezpiecznego niŜ blaster w rękach typka, który wpada w panikę...

- MoŜliwe, ale teŜ nikogo nie rozwala się z taką przyjemnością, jak gościa, który wpadł w panikę. - Platt rozejrzała się po okolicy. - Myślisz, Ŝe mają tu więcej patroli?

- Tak. Pospiesz się. TuŜ za okopem otwierała się w zboczu rozpadlina wiodąca na drugą stronę

wzgórza, bez wątpienia wykonana ludzką ręką. Tru’eb i Platt z zadowoleniem stwierdzili, Ŝe wylot tego przejścia znajduje się na dość płaskim, lesistym terenie.

Przez dwadzieścia minut przeciskali się przez labirynt krzewów zwalonych pni i głazów. Platt z kaŜdą chwilą była coraz bardziej zdenerwowano. Z tego, co wiedziała, w tej części Zelos praktycznie nie było zmierzchu - wieczorem słońce po prostu nagle gasło. Co gorsza, mgła stawała się coraz gęstsza, ograniczając widoczność do zaledwie dwóch metrów.

Opowieści z Nowej Republiki 110

- Co zrobimy, jeŜeli nie znajdziemy garnizonu przed nocą? - spytała. Wybiegła przed Tru’eba i teraz szła tyłem. - Nie wydaje mi się Ŝeby ten tandemy namiocik przetrwał jeszcze jedną noc w...

Tru’eb zatrzymał się. - Chwileczkę - powiedział. - Słyszałaś? - Nie. Co takiego? - Coś jakby grzmot. - Nie, nic... -zaczęła Plan. kiedy nagle grunt pod jej nogami po prostu zniknął. Poczuła, Ŝe spada. Próbowała krzyczeć, ale gardło miała suche, a płuca ściśnięte.

Dreszcz paniki wstrząsnął jej ciałem... i wtedy poczuła gwałtowne szarpnięcie w prawym ramieniu. Zatrzymała się w locie i zawisła. Tru’eb zdąŜył chwycić ją za nadgarstek.

- Co... co to... co się stało? - wysiąkała z trudem, gdy partner wciągnął ją na górę i z ulgą oparła kolana o twardy grunt. - Czy ja spadłam... jak mogłam nie zauwaŜyć... Tru’eb, co się stało?

Odpowiedzi nie było. Tru’eb ze zdumioną miną wpatrywał się w coś ponad jej ramieniem. Platt odwróciła się w samą porę, by zobaczyć czarny myśliwiec TIE, który z rykiem wyłonił się spod ziemi mniej więcej cztery metry przed nimi.

Pęd powietrza odrzucił ich daleko razem z deszczem piachu i liści. Statek z ogłuszającym wyciem silników jonowych przemknął nad ich głowami. Platt pomyślała, Ŝe mieli szczęście - podmuch mógł ich rozsmarować na pobliskiej skale. Po chwili znowu zapanowała cisza.

Spojrzeli w górę. Myśliwiec sunął ponad koronami drzew, szybko znikając w oddali.

Kiedy łomot w głowie Platt nieco ucichł, spojrzała na miejsce, w którym nierozwaŜnie stanęła. Jeszcze przed chwilą była tu rozległa polana; teraz znikła. Platt z przeraŜeniem stwierdziła, Ŝe mało brakowało, a wpadłaby w przepaść, ciągnącą się setki, jeśli nie tysiące metrów w dół.

Tru’eb stał obok niej i zdumiony wpatrywał się w otchłań. Nie widać było dna. Mieli wraŜenie, Ŝe spoglądają w ciemną studnię, w której z wolna dryfują pasma mgły. Widoczna część urwiska była szarą, nakrapianą skałą, przecinaną naturalnymi półkami; porastające je drzewa i mniejsze rośliny miały tak mało miejsca, Ŝe zwieszały się niebezpiecznie nad bezdenną rozpadliną. W kilku miejscach widać było niewielkie wodospady. Kilkadziesiąt metrów niŜej wszystko tonęło w sinej zupie mgły.

Przez gęsty opar przebijały się małe niebieskie światełka. Setki światełek, ustawionych w równiutkie szeregi. Platt zacisnęła mocno powieki, po czym znowu spojrzała w dół.

- Światła naprowadzające... Ale i tak jest za ciemno, Ŝeby dostrzec garnizon. - Czyli Dolina Umbra. - Tak, wiem... Spójrz na te wodospady. Stawiam dwadzieścia kredytów, Ŝe to

przeciekające akwedukty. - Popatrz niŜej - polecił Tni’eb. - Widzisz? Tam... i tam... wszędzie.

Page 56: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 111

Plalt spojrzała. Do ściany przymocowano metalowe drabiny i pomosty, zapewne prowadzące ku tunelom serwisowym wykutym w skale.

Tru’eb wziął od niej makrolornetkę. - Sześćset metrów w dół - ocenił, podnosząc głowę.. - I dwa razy tyle w poprzek.

Chyba juŜ wiemy, gdzie jest Harkness. Mgła zaczęła się unosić nad krawędź przepaści. Plan wcale nie była pewna, czy

ma się cieszyć, Ŝe zlokalizowali Harknessa. - Muszą mieć turbowindę albo przynajmniej platformę ładunkową do zjeŜdŜania

na dół - powiedział Tru’eb. - Masz w kieszeni te cylindry funkcyjne? - Mam, ale nie zamierzam tłumaczyć się komuś, dlaczego zeszliśmy z posterunku.

Ani z tego, dlaczego jedno z nas zapuściło lekku, a drugie postanowiło zostać kobietą. Tru’eb wzruszył ramionami. - W takim razie trzeba zejść na dół. - Jak? - Pójdziemy drabinami serwisowymi. W końcu muszą prowadzić na samo dno. - A nie wpadłeś na to, Ŝe ktoś na nich pracuje, geniuszu? - Niby dlaczego? Mają przecieŜ repulsory. - Wiem. Po prostu próbuję odwlec tę chwilę - wyznała szczerze, patrząc mu w

oczy. - Nie chcę tam iść. - Ale pójdziesz. - Ale pójdę. - Westchnęła cięŜko, połoŜyła się na brzuchu, wysunęła poza krawędź

i wbiła stopę w skalną szczelinę. NajbliŜsza drabina znajdowała się dobrych pięć metrów niŜej, ale nie było trudno znaleźć oparcie dla rąk i nóg w szorstkiej skale. Po chwili para przemytników stała juŜ na porośniętym gęstą trawą głazie wystającym ze ściany. TuŜ obok zwisała pordzewiała, wilgotna drabina.

- Pójdę pierwszy - zaproponował Tru’eb. Wytarł ręce piachem i zrobił krok w jej kierunku.

Platt chwyciła go za ramię. - Tru’eb... - Słucham cię. - Dlaczego to robimy? - Harkness jest naszym przyjacielem. - I co z tego? Mamy mnóstwo przyjaciół. Tru’eb wszedł na drabinę. - Nie, nie mamy. Zanim zginęła Morgan. Jai Raventhorn przeŜyła kilka wypadków, po których

prawie zapomniała, kim naprawdę jest. NajpowaŜniejszy z nich zdarzył się osiemnaście miesięcy wcześniej, gdy

prowadziła pięcioosobową druŜynę Infiltratorów na Bevell Trzy. To miała być „doskonale zaplanowana” wyprawa. Dostali zadanie przechwycenia czterech agentów Imperium, ale ktoś zdradził. Eskadra bombowców typu TIE pojawiła się znikąd i przeorała całą okolicę. Dostało się wszystkim - oprócz Jai, która wyszła z

Opowieści z Nowej Republiki 112

bombardowania nawet bez siniaka. Jak zwykle, wyciągnęła wszystkich z kotła, ale - po raz pierwszy w swojej karierze w Siłach Specjalnych - nie było wśród nich nikogo Ŝywego. Leong, specjalista od łączności, zmarł w drodze do fregaty medycznej.

Przez cały następny tydzień Jai była jak odrętwiała nie reagowała na nic i nie zdradzała Ŝadnych emocji. Dowództwo przyznało jej awans na sierŜanta sztabowego. Nie sprzeciwiła się, choć wiedziała, Ŝe to tylko propagandowy kit. śadna misja Infiltratorów nie przyciągnęła dotąd takiego zainteresowania. Jai znalazła się w centrum uwagi. Mimo wszystko przyjęła awans i wróciła do swoich normalnych obowiązków.

Pewnego dnia, grzebiąc w szafce, znalazła rękawiczką Leonga i serce jej pękło na milion kawałków.

Teraz, leŜąc w ciemności, Jai przypominała sobie ten moment ze zdrowym dystansem jakby sprawa dotyczyła kogoś innego. We wspomnieniu było wszystko - dźwięki, zapachy i obrazy. Lecz choć bardzo się starała, nie potrafiła przypomnieć sobie Ŝadnych uczuć.

Co by powiedział Leong, gdyby zobaczył, jak dała się podejść Imperialom? Na pewno byłby zawiedziony. Ale teraz, po dwóch miesiącach Ŝycia bez emocji, Jai odczuwała ich aŜ za wiele: ból, wściekłość, strach, wstyd - ale wszystko to było lepsze niŜ otępienie. Przez kilka dni śledztwa traktowano ją tak brutalnie, Ŝe zapomniała o obojętności. Dopiero teraz znowu zaczęła popadać w odrętwienie. Bardzo chciała, Ŝeby cokolwiek - ból w plecach, zaschnięta krew na twarzy, wspomnienie imperialnego Ŝołnierza wbijającego kolbę karabinu w jej twarz - przywróciło jej zdolność odczuwania.

- Zastanawiam się, czy o nas nie zapomnieli. Nie wiem jak ty, ale ja jestem głodny.

Glos Harknessa dobiegał jak z innego świata. Jai musiała się przestawić. - Słucham? - Mówię, Ŝe jestem głodny - powtórzył. - Aha. - I Ŝe moŜe o nas zapomnieli. Ostatnie słowa przykuły jej uwagę. - Myślisz, Ŝe zostawili nas, Ŝebyśmy tu zgnili? Ta perspektywa nie gwarantowała wielkich emocji. Jai powróciła myślą do Bevell

Trzy. Kilka minut później usłyszała ciche skrobanie. Harkness jęknął z bólu. - Co jest? - spytała. - Przepraszam. Oko mnie od tego zabolało - wyjaśnił. - Nie kapuję... - Nie widziałaś światła? Jai nie widziała niczego. - Klapa obok drzwi otworzyła się na moment. - Nie leŜę twarzą do drzwi - odpowiedziała Jai. - Ale jesteś blisko nich? - Tak. - Zdaje się, Ŝe ktoś wsunął coś do środka.

Page 57: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 113

Jai uniosła obolałe ramię i obmacała miejsce, z którego dobiegło skrobanie. Po chwili dotknęła czegoś miękkiego i mokrego. Zanurzyła palec głębiej i pod spodem wyczuła metal.

- Zdaje się, Ŝe to jedzenie - oznajmiła. - Na tacy. - Spróbuj - zasugerował Harkness. Joi oblizała usta poczuła słony i metaliczny smak zakrzepłej krwi. - Nie będę w

stanie. Tak czy siak, na pewno jest szprycowane. - Tak sądzisz? - To ty jesteś więziennym weteranem. MoŜe z jakiegoś powodu i chcą nas

ogłupić? - Po co? Przed kolejnym przesłuchaniem? Biorąc pod uwagę nasz stan, nie muszą

tego robić. Równie dobrze mogliby po prostu wejść .... Harkness urwał. - I co? - Nie wydaje ci się. Ŝe dziwnie szybko podali nam to Ŝarcie? Miał rację. Zjawiło

się jak na zamówienie. - No, ładnie - westchnęła Jai. - Podsłuchuj, nas. Jak mogli o tym nie pomyśleć? Próbowała sobie przypomnieć, czy opowiadała

Harknessowi o swoich poprzednich misjach, o miejscach w których stacjonowała i w ogóle o czymkolwiek, co mogło mieć jakąś wartość dla Imperiali. Gdy tak szperała w pamięci, usłyszała odgłos otwieranych drzwi, a potem - tuŜ obok niej - podłoga zadygotała od kroków. Do celi wlała się smuga światła, aŜ Jai musiała zamknąć oczy.

Ktoś złapał ją za włosy i pod ramiona, stawiając w niemal pionowej pozycji. - Wstawać. Rebele - warknął męski głos. Brzmiał znajomo, ale Jai nie potrafiła go

zidentyfikować. Gdy wywlekano ją z celi słyszała krzyki Harknessa; cichły z wolna, ale towarzyszyły jej jeszcze przez chwilę na korytarzu.

Tru’eb oszacował, Ŝe dotarli na dno rozpadliny mniej więcej o szóstej nad ranem

czasu standardowego. Wydawało mu się, Ŝe wysoko. ponad mgłą i wystającymi skałami, dostrzega róŜowiejące z wolna niebo.

Zejście po stromej ścianie zajęło im całą noc, ale wspomnienie o nim juŜ zaczęło zacierać się w pamięci Tru’eba - nie bardzo wiedział, co czuł i jak przebiegła ta karkołomna wyprawa. Po prostu pchali się wciąŜ niŜej i niŜej, prawie nie odzywając się do siebie, a kiedy juŜ wydawało im się Ŝe nie mają siły na nic więcej - robili następny krok. A potem kolejny. I jeszcze jeden. I tak minęła noc. Teraz, gdy byli u celu, Tru’eb czuł się oszołomiony i senny.

Spojrzał na Platt, brnącą niezgrabnie przez kamieniste dno przepaści w za duŜych butach imperialnego Ŝołnierza. Była usmarowana ziemią i białym pyłem skalnym, a twarz miała bladą z wyczerpania. Droga po równym terenie nie była wcale łatwiejsza niŜ zejście; przeszkadzało im mnóstwo małych, mokrych i bardzo ostrych kamieni.

Platt dostrzegła jego spojrzenie i odpowiedziała mrugnięciem. Tru’eb uśmiechnął się do niej. Oczy miała zmęczone, ale spoglądała bystro. ZbliŜający się poranek obojgu dodał animuszu. Prócz tego mieli przyjemną świadomość dokonania czegoś

Opowieści z Nowej Republiki 114

niezwykłego; gdyby nie to, Ŝe mieli przed sobą jeszcze powaŜniejsze zadanie, samo zejście po pionowej ścianie wystarczyłoby na długie lata jako temat przemytniczych opowieści.

Spróbujmy tego nie zepsuć, pomyślał Tru’eb. W tej samej chwili usłyszał donośny, szorstki głos, niosący się echem po całej dolinie. Chwycił Platt za rękaw i wciągnął za wielki głaz. Kilka minut później pokrzykiwanie stało się jeszcze głośniejsze. Oddział imperialnych Ŝołnierzy przebiegł tuŜ koło nich, prowadzony przez sierŜanta, wrzaskliwie intonującego melodią prostej piosenki. Jego krzyki roznosiły się daleko.

Podwładni sierŜanta posuwali się truchtem i odpowiadali mu chórem. Z łatwością przeskoczyli skałki tuŜ obok Tru’eba i Plalt, aŜ wreszcie przebiegli pod płytą lądowiska i znikli za rogiem. Gdzieś daleko masywna platforma ładunkowa opuszczała się z wolna wzdłuŜ ściany, niosąc potęŜny transporter AT - AT. Gdy osiadła na ziemi, dwaj Ŝołnierze stanęli z boku i rękami dawali sygnały pilotom maszyny. W świetle słabych reflektorów ich sylwetki wydawały się Ŝółte.

- Prosta operacja - mruknął Tru’eb. - śałośnie prosta. - Platt wskazała na platformę lądowiska. - JeŜeli mają tu

normalny garnizon, gdzieś tam powinien być właz dla droidów naprawczych. - Czy roboty mogą nam przeszkodzić? - Nie. Obchodzą je wyłącznie naprawy. - A ludzie? - Nie powinniśmy mieć kłopotu ze znalezieniem niestrzeŜonego wejścia. Cylinder

funkcyjny sierŜanta Radlina powinien pozwolić nam dotrzeć przynajmniej w pobliŜe bloku więziennego.

- A potem? - Nie mam pojęcia. Twi’lek westchnął. - Nie zawiedź mnie teraz, Tru’eb. To ty kazałeś mi zejść w tę przepaść. - Wiem. Chodźmy. Przedostali się przez skałki i przebyli strumień duŜo mniej zręcznie niŜ

odbywający poranną gimnastykę Ŝołnierze. Wkrótce znaleźli się pod lądowiskiem; Platt zaczęła grzebać zgrabiałymi palcami w rękawic kurtki w poszukiwaniu cylindra funkcyjnego.

Jedynym źródłem światła, którego uŜywali podczas zejścia, był pręt jarzeniowy. Niestety, ogniwo wyczerpało się na krótko przed świtem. Teraz, mając nad sobą ogromną platformę, znaleźli się w niemal zupełnych ciemnościach. Platt bez końca obmacywała ścianę, aŜ wreszcie znalazła szczelinę czytnika i wsunęła w nią cylinder.

Gdy oczy Tru’eba przystosowały się do ciemności, zauwaŜył wątłą smuŜkę światła w miejscu, gdzie znajdowały się drzwi.

Nagle coś przyszło mu do głowy. - Słuchaj. Platt... - O. właśnie! - ucieszyła, się kobieta, gdy syk rozsuwających się skrzydeł drzwi

zaprosił ich do wnętrza. - Niech Ŝyją wejścia dla słuŜby.

Page 58: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 115

- ... Nie sadzisz, Ŝe te drzwi są trochę za duŜe jak na... Skrzywili się jak na komendę, gdy w prześwicie pojawiło się jaskrawe światło.

Tru’eb właśnie zaczynał odzyskiwać wzrok, gdy ktoś krzyknął. - Hej, kto tam?! Przemytnik zesztywniał. Teraz, w ciszy, zidentyfikował mówiącego: męŜczyznę,

w zielonym, imperialnym mundurze, podobnym do tego, który miała na sobie Platt. Za nim stały dwa rzędy Ŝołnierzy - dziesięciu lub dwunastu ludzi przygotowujących się w małym hangarze do rozpoczęcia patrolu. W tle widać było skutery, zaparkowane w schludnym szyku na stojakach serwisowych.

- Eee... juŜ idę - zawołała Platt. Weszła do środka, przepychając się obok Ŝołnierza stojącego przy wejściu. Tru’eb wiedział, Ŝe to bezcelowy manewr. Nie mieli prawa wyjść z tego cało... A jednak Ŝołnierze na chwilę stracili głowę, gdy Platt bezczelnie przemykała między nimi.

Wreszcie któryś z nich złapał ją za ramię. - Nic z tego. - Wiej! - wrzasnął Tru’eb, rzucając się do przodu. śołnierze stojący najbliŜej byli

zdezorientowani, ale ci wokół Platt juŜ sięgali po blastery. Kobieta wysunęła się z kurtki Radlina i poleciała do przodu, tracąc równowagę. Zaraz jednak stanęła na równe nogi i ruszyła sprintem, po drodze strącając maszyny ze stojaków.

Tru’eb poszedł w jej ślady. Za plecami przemytników rozległy się strzały z blasterów. Wiązki laserowe przelatywały nad ich głowami i obok; niektóre trafiały w skutery. śołnierze, którzy juŜ połapali się w sytuacji, pobiegli za intruzami; w dzikim pędzie potykali się o leŜące pojazdy. To ci dopiero Ŝałosna operacja, pomyślał Tru’eb. Przykucnął za jednym z wraków i oddał kilka strzałów w kierunku pościgu.

Przewaga liczebna naleŜała jednak do Ŝołnierzy. Twi’lek zauwaŜył, Ŝe kilku z nich sięga po komlinki. Za parę sekund postawią na nogi cały garnizon.

Tru’eb spojrzał na Platt, która manipulowała przy terminalu komputerowym obok turbowindy. Nachylił się, sięgnął jedną ręką do kierownicy leŜącego skutera, a drugą połoŜył na pedale gazu. Nacisnął klawisz aktywatora i ustawił kurs automatyczny. Maszyna uniosła się w powietrze, przez moment wisiała, drŜąc lekko, po czym runęła wprost w stertę identycznych pojazdów, rozrzuconą po podłodze Rozległ się donośny huk i całe złomowisko stanęło w płomieniach

Blasterowa kanonada ustała na moment. Tru’eb podbiegł do Platt; oboje ukryli się za terminalem.

Z głośników komunikatora rozległo się ostrzeŜenie o poŜarze w hangarze numer trzy.

- Właz dla droidów naprawczych, co? - krzyknął Tru’eb, posyłając serią w stroną Ŝołnierzy, którzy nie pobiegli po gaśnice. - Skąd wzięłaś te rewelacje, Platt? Z „Przewodnika wojskowego dla pacjentów po lobotomii”, autorstwa Palpatine’a?!

- Dobra, niech ci będzie, zmienili parą szczegółów! - Parę szczegółów?! - Uspokój się - huknęła Platt. - Właśnie się dowiedziałam, Ŝe mają tu tylko jeden

poziom więzienny.

Opowieści z Nowej Republiki 116

- Który? - Ósmy! JuŜ wezwałam turbowindą! Tru’eb obejrzał się. Kilka metrów dalej drzwi turbowindy rozsunęły się

zapraszająco. Tymczasem garstka Ŝołnierzy wciąŜ próbowała ich ostrzeliwać, pozostali zaś wykrzykiwali rozkazy - albo do siebie nawzajem, albo w mikrofony komlinków.

- Wiesz, co tu napisali? śe załoga garnizonu przewyŜsza nas liczebnością tylko jak sto do jednego! Uwięzili Dirka chyba przez czystą paranoją. O co się załoŜymy, Ŝe nie mają tu nawet generatora pola ochronnego?

- Lepiej się schyl i wymyśl jakiś genialny plan - poradził jej Tru’eb i pobiegł do turbowindy.

- Jeden juŜ mam! - zawołała za nim Platt. - Walcz!... Walcz!... Walcz!... Glos śledczego docierał do Jai pomiędzy falami bólu, który przeszywał jej brzuch.

Miała wolne ręce, ale nawet nie próbowała powstrzymać ciosów. - W obliczu Imperium jesteś nikim. Infiltratorzy się nie liczyli a ty byłaś wśród

nich absolutnym zerem. Nie starczyło ci rozumu nawet na to, by zostać oficerem. Ból ustał. Jai usłyszała, Ŝe śledczy się cofnął; teraz krąŜył wokół mej. - CóŜ myślę, Ŝe ta rozmowa prowadzi donikąd - powiedział głośno. Jai uniosła

głowę wystarczająco wysoko, by zobaczyć w wypolerowanej podłodze odbicie kilku sylwetek w szarych mundurach. Pokój był ogromny. Pod przeciwległą ścianą stało duŜe biurko, a resztę przestrzeni niemal w całości zajmowały terminale komputerowe. Z góry sączyło się łagodne, niemal relaksujące światło. Ergonomia i komfort, słowem - czyjeś biuro.

Oficer przycisnął butem jej głowę do podłoŜa. - Wyjmuję blaster i nastawiam moc wiązki na zabijanie - obwieścił. - A teraz

celuję w twoją głowę, sierŜancie Raventhorn. Minęła chwila ciszy. - Powiedziałem, Ŝe nastawiłem blaster na zabijanie i celuję w twoją głowę. śadnej reakcji. - Strzelam! Cisza. - Nastawiłem na zabijanie! - Słyszałam - szepnęła Jai. MęŜczyzna zdjął but z jej głowy. - No, dobra. Postanowiłem, Ŝe teraz cię nie zabiję - warknął. - Ale zrobię to, kiedy

mi przyjdzie ochota. Znowu zapadło milczenie. - Proszę kontynuować przesłuchanie - odezwał się poirytowany głos. Kobiecy

głos. - Nie zamierzam spędzić tu całego dnia, patrząc, jak usiłuje pan zmusić ją do posłuszeństwa, grając jej na nerwach.

- Tak się prowadzi przesłuchania, pani major. Trzeba im pokazać, kto tu rządzi. - W tej chwili nie wydaje mi się, Ŝeby to pan rządził - odparła kobieta. -

Przesłuchiwanie wymaga opanowania i umiejętności. A pan jest beznadziejny.

Page 59: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 117

- Bardzo śmieszne. Mam gdzieś, czy to pani garnizon. Przesłuchania to moja działka. I nie rozumiem, dlaczego robimy to akurat tutaj. Lepiej wezmę ją na dół i załatwię sprawę jak naleŜy.

Jai usłyszała stukot coraz bliŜszych kroków. - Sytuacja się zmieniła - powiedziała major. Mam inny plan. Nie czytał pan

wyników sondowania umysłu? - A komu to potrzebne? Proszę na nią spojrzeć! Jej na niczym juŜ nie zaleŜy! -

pieklił się śledczy. - MoŜe ją pani nawet podpalić, a ona nie zareaguje. - Jasne, Ŝe nie, idioto! Moglibyśmy takŜe podpalić jej rodzinną planetę albo

wysadzić w powietrze Nową Republikę. Jai skuliła się w pozycji embrionalnej. Głosy oficerów zlały się w jedno

brzęczenie... Po chwili usłyszała głęboki, metaliczny głos, obwieszczający poŜar w hangarach. Zrozumiała, Ŝe dzwonienie, które rozsadzało jej czaszkę, to dźwięk sygnału alarmowego.

Po chwili hałas ucichł. Major kończyła właśnie zdanie: - ...i zobaczymy, co się stanie, kiedy sprowadzimy jej przyjaciela - najemnika. Jai znowu skupiła wzrok na podłodze. Ujrzała kilka kropel własnej krwi... więcej

niŜ przedtem. Pomyślała, Ŝe wyglądają jak pryszcze na gładkim obliczu imperialnej machiny wojennej. Umysł Jai działał teraz nieco sprawniej. Prawdę, mówiąc, doznała wręcz olśnienia. Sprowadzimy jej przyjaciela najemnika...

Jai spojrzała w górę, na twarz pani major. Ich oczy spotkały się na moment i Raventhorn dostrzegła, Ŝe kobieta pojęła swój błąd. W tej chwili nie liczyło się juŜ, czy Jai zacznie mówić. WaŜne było to, kto pierwszy sięgnie po blaster pani major.

Światem Dirka była platforma oddzielająca go od ośmiopiętrowej czeluści, którą

oglądał przez szpary między czarnymi metalowymi prętami. Jeden ze straŜników tłukł właśnie jego głową o balustradę, daremnie usiłując zapanować nad więźniem. Sądząc po obojętności Jai, Ŝołnierze byli przekonani, Ŝe jej partner z celi równie potulnie da się zaprowadzić do sali przesłuchań. W rezultacie po posadzce korytarza walało się kilka blasterów, dwaj nieprzytomni oficerowie leŜeli przy drzwiach celi, a trzeci wrzeszczał do komlinka, Ŝądając przysłania posiłków. Harkness nie był pewien, ilu juŜ rozłoŜył, a ilu zostało. Wiedział tylko, Ŝe nie uda mu się dotrzeć do Ŝadnego blastera - nie na tych obolałych stopach. rozjeŜdŜających się na boki przy kaŜdej próbie powstania o własnych siłach. I nie z przeraŜonym, choć nieuzbrojonym straŜnikiem szarpiącym go za kołnierz. Harkness zastanawiał się. czy moŜe jakoś uratować głowę; bał się, Ŝe utkwi między metalowymi rurkami. Po chwili sytuacja pogorszyła się jeszcze bardziej: Ŝołnierz zostawił w spokoju balustradę i zaczął grzmocić jego głową w metalową podłogę. Przeraźliwy ból rozsadzał skronie, zęby i kark Harknessa.

I wtedy rozległ się strzał z blastera... nie, seria strzałów a potem krzyki. StraŜnik zawahał się. Harkness tylko na to czekała. Sięgnął za siebie, wbił palce pod hełm Imperiala i zerwał mu go z głowy.

Opowieści z Nowej Republiki 118

Teraz, miał w ręku broń nie gorszą niŜ blaster. StraŜnik - młody krępy blondyn o twarzy wykrzywionej grymasem paniki - prawie się nie bronił gdy najemnik uniósł się na kolan i zaczął okładać go hełmem.

- Przestań, on juŜ jest gotowy! Opanuj się! Ktoś chwycił Harknessa za ramię. MęŜczyzna obejrzą się i jak za mgłą spostrzegł

postać w biało - zielonym stroju, niewątpliwie imperialnej czapce. - Cofnąć się! - ryknął, waląc hełmem w kolana intruza. Ktokolwiek to był zdąŜył

odskoczyć i krzyknąć: - Hej. spokojnie! To ja! Opanuj się! Harkness uspokoił się. Teraz widział nieco lepiej: imperialny Ŝołnierz był

platynową blondynką w fantazyjnie skrojonej białej koszuli przemytnika i spodniach zwiadowcy. Blondynka oglądała go uwaŜnie od góry do dołu. Zajrzał jej w oczy.

- Pamiętasz? Jesteśmy partnerami. Przywieźliśmy cię na Zelos - przemówiła. Ktoś stanął za jej plecami - Twi’lek w ciemnych okularach, w szarym utytłanym

ziemią mundurze. Harkness nie był pewien, kto to taki, ale wyglądali znajomo. Poczuł, Ŝe rozluźnia się nieco.

- Wy... - jęknął po chwili. - My... polecieliśmy do... Pomagaliście mi przechwycić ładunek broni, prawda? Ty jesteś Tru’eb... a ty Platt.

- Platt i Tru’eb, ściślej mówiąc - poprawiła go kobieta. - I przyszliście po mnie... aŜ tutaj? - Takie z nas dziwne typki. MoŜesz stać? Spróbujemy cię stąd wyciągnąć, dobra? Harkness szarpnął się, jakby nagle przypomniał sobie, Ŝe jest szalony. - Nie! Zabrali ją do sali! - Kogo? - Jai! Agentkę Nowej Republiki! Mieli zabrać nas oboje, ale ona nawet się nie

broniła... - Do której sali? Gdzie? - dopytywał się Tru’eb. Objął go w pasie i dźwignął do

pionu. Harkness zawisł na nim całym cięŜarem, ale po Twi’leku nie było widać ani śladu wysiłku.

Która sala? Harkness spojrzał w głąb korytarza. Po prawej dostrzegł rząd czarnych drzwi. StraŜnicy wprowadzili Jai przez te, na których widniał wielki biały symbol Imperium. Najemnik jednak był gotów przysiąc, Ŝe gdy sam szedł na przesłuchanie, wepchnięto go za podwójne drzwi z czerwonym godłem. Na tych z białym rysunkiem widniał napis „Centrum Dowodzenia”.

Gdy Platt manipulowała przy zamku, wciskając w otwór cylinder funkcyjny, Harkness spojrzał na swoje odbicie w metalowej futrynie.

Minęło dobrych kilka sekund, zanim zdał sobie sprawę, Ŝe facet naprzeciwko mruga i rusza głową dokładnie w tym samym momencie, co on. Twarz spoglądająca z błyszczącej powierzchni miała trupiobladą skórę; zapadnięte policzki pokrywała jasnobrązowa szczecina, a przepaska na oku nie była juŜ biała, lecz szara.

Platt odwróciła się w jego stronę z niewesołą miną. - Reszta cylindrów została w panterce. Zresztą i tak nie sądzę, Ŝeby Radlin miał

dostęp aŜ tu. - Mówiłaś, zdaje się, Ŝe masz jakiś plan? - odezwał się Tru’eb.

Page 60: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 119

- Tak, ale ma pewną wadę - wyznała Platt. - No to co? - zirytował się Harkness. - Mów! - No więc... udam straŜnika więziennego i oznajmię, Ŝe prowadzę Tru’eba do celi.

Potem zaczniemy się bić na oczach Imperiali. Co najmniej przez pół sekundy będą się na nas gapić, zaskoczeni. Tyle czasu zajęłoby nam ogłuszenie ich wszystkich, wejście do celi i uwolnienie Dirka.

- Dirk i Tru’eb spojrzeli na siebie, a potem na Platt. - Tylko Ŝe sprawa zrobiła się cokolwiek nieaktualna - rzucił złośliwie Tru’eb. - No właśnie. Mówiłam, Ŝe plan ma wadę. Harkness przycisnął ucho do drzwi. Ze środka nie dobiegał Ŝaden dźwięk. Poczuł

się znacznie gorzej. Powinien był przewidzieć coś takiego. Tutaj nie traktowano więźniów tak jak u Golthana: schwytać, nauczyć moresu i zapomnieć. To dlatego oko Harknessa nie mogło zostać zastąpione implantem - długotrwała infekcja zniszczyła zakończenia nerwowe. Jednak wcale nie męki tortur najbardziej zapadły w pamięć. Jeszcze gorsza była świadomość, Ŝe jest się nikim, przelotną rozrywką oprawców, którą prędzej czy później wrzuca się do celi, by gniła tam jak śmieć przez następne trzy miesiące. Oczywiście nie był wtedy sam, tyle Ŝe za współlokatorów miał tchórzliwych sympatyków Sojuszu, a nie towarzyszy z druŜyny. Nie pomogliby mu nawet w próbie ucieczki.

Głos Tru’eba przywrócił Harknessa do rzeczywistości. - O, nie... JuŜ są. Cztery turbowindy po przeciwnej stronie korytarza dotarły do celu niemal

równocześnie. Drzwi otworzyły się kolejno i wypuściły imperialnych Ŝołnierzy i oficerów - uzbrojonych i rozwrzeszczanych. W ciągu paru sekund otoczyli Dirka, Platt i Tru’eba.

- Natychmiast rzucić broń! Usłuchali. Harkness poczuł pulsowanie w skroniach. To niemoŜliwe, pomyślał. Nie po tym

wszystkim... Nie po tym. co postanowiłem... - Cofnąć się! - krzyknął ktoś znienacka. Wszyscy zamarli. Przed wejściem do centrum dowodzenia pojawiły się dwie

sylwetki. Harkness zamrugał nerwowo. Zobaczył kobietę - majora armii imperialnej w

mundurze zbryzganym czerwienią. Jej twarz pamiętał z przesłuchania, ale dopiero teraz skojarzył ten fakt. A potem zobaczył ją...

Jai teŜ była cała zakrwawiona. MruŜyła oczy przed jaskrawym światłem i - jak się domyślał - z powodu rozdzierającego bólu głowy, pamiątki po przesłuchaniu. Gruba czerwona krecha szpeciła grzbiet Jej wciąŜ krwawiącego nosa. Ramieniem obejmowała szyję półprzytomnej major, imperialny blaster przytknęła do jej prawej skroni.

- Cofnąć się! - powtórzyła Jai. - Mam propozycję. - Puść ją. Rebeliantko - odezwał się młody porucznik. - Rzuć broń i ręce do góry. - Nie powinniście tracić czasu na zamykanie nas z powrotem w celi - odparła. - A to dlaczego?

Opowieści z Nowej Republiki 120

- Dlatego, Ŝe odbyłyśmy z panią major miłą pogawędkę z władzami planety. Porucznik zbladł. śołnierze zaczęli szeptać między sobą. - Gospodarze wcale nie są zachwyceni tym, co kryje Dolina Umbra - ciągnęła Jai.

- Najlepiej będzie, jeśli ewakuujesz swoich ludzi, zanim gubernator Nul zarządzi atak z powietrza.

- Nie sądzisz, Ŝe byłby to przejaw lekkiej paranoi? Tym razem odpowiedziała mu Platt.

- A ty, koleś, nie sądzisz, Ŝe cała populacja tej planety cierpi na lekką paranoję? - Tak czy owak, wydałam wam rozkaz - powiedziała Jai. - A to dlatego, Ŝe od

trzech minut Zelos II naleŜy do Nowej Republiki. Zgadza się, pani major? Kobieta z trudem chwyciła oddech i lekko skinęła głową. Porucznik przez dobrą minutę wodził wzrokiem po twarzach Jai, Harknessa i

swojej przełoŜonej. Widać było, Ŝe smarkacz nigdy w Ŝyciu nie musiał podejmować tak powaŜnej decyzji.

- Zredukuj straty, synu - poradził mu Harkness. - Rób, co mówi ta miła pani. Porucznik spojrzał na podłogę, potem odwrócił się i dał znak Ŝołnierzom. - Wszcząć procedurę ewakuacyjną! Jazda! Prędzej! Nikt nie zamierza! się; sprzeciwiać. Ci, którzy stali bliŜej turbowind, opuścili

blastery, jak tylko Jai wspomniała o ataku z powietrza. W ciągu kilku sekund Ŝołnierze rozbiegli się we wszystkie strony. Niektórzy klęli, inni w milczeniu przeciskali się w kierunku wyjścia.

- A co z panią major? - spytał porucznik. - Wróci ze mną do mojej bazy. Liczę na to, Ŝe poŜyczy nam swój wahadłowiec,

Ŝebyśmy mogli bezpiecznie opuścić dolinę. Nie ma pan nic przeciwko, poruczniku, nieprawdaŜ? A moŜe chce pan iść z nami?

- Zdaje się, Ŝe twoi Ŝołnierze nie zamierzają nas zatrzymywać, chłopcze - stwierdził Tru’eb.

Chłopak oblizał wargi, wymamrotał coś o hangarze numer jeden i pozwoleniu na start, a potem odwrócił się i odszedł.

Harkness puścił ramię Tru’eba i przytrzymując się ściany, z wysiłkiem zrobił kilka kroków w stronę Jai, która ostatkiem sił trzymała szefową garnizonu. Jeśli nie liczyć obraŜeń, w jej wyglądzie nie było nic zaskakującego. Głos pasował do niej jak ulał. Choć nieco wyŜsza i jasnowłosa, rzeczywiście była podobna do siostry - miała takie same oczy w kolorze lodowatego błękitu. RóŜnicę widać było dopiero, kiedy się zajrzało w te oczy. Morgan miała w nich czystość i mądrość, z domieszką rozmarzenia. Oczy Jai były jasne i pełne bólu; niełatwo było w nie patrzeć. Na lewym policzku miała długą, róŜową bliznę, wspomnienie rany, która nigdy nie widziała płynu bacta. O dziwo, szrama nie szpeciła twarzy Jai; zdawała się do niej pasować.

Dirk poczuł się dziwnie, nareszcie widząc dziewczynę, którą do tej pory tylko słyszał.

W jej smutnych oczach dostrzegł błysk zrozumienia, gdy po raz drugi przyjrzała się jego tworzy.

- Harkness?

Page 61: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 121

- SierŜancie... - Wyglądasz... tak, jak sobie wyobraŜałam. - Zadowolony i przystojny? - Zajmę się major Psycho - wtrąciła Platt. - A wy oprzyjcie się o Tru’eba. Starajcie

się nie stracić przytomności, zanim dotrzemy do promu. Wydawało się, Ŝe Raventhorn dopiero teraz zauwaŜyła Platt i Tru’eba. - Co to za jedni? - zapytała. - Twój bilet powrotny - odparła Platt, potrząsając ręką Jai. Z początku Harkness nie chciał się zgodzić na zastrzyk silnego środka

przeciwbólowego. Chciał pamiętać, Ŝe jest na pokładzie statku Platt „Ostatniej Szansy”, lata świetlne od garnizonu, i Ŝe pani major siedzi skuta w ładowni. Tak przynajmniej twierdziła Platt. Na razie nie pamiętał niczego poza tym, Ŝe cudem dowlókł się do imperialnego promu klasy Lambda i padł na czarny, błyszczący fotel w przedziale pasaŜerskim.

Nie podobało mu się, Ŝe zapadnie w sen. Wiedział z doświadczenia. Ŝe takie leki sprowadzają koszmarne sny, z których bardzo trudno się ocknąć. Nie miał wątpliwości, o czym będzie śnił.

- Przykro mi, ale nie mam tu zbiornika bauta - powiedziała Platt, gmerając w szafce obok koi Harknessa. - Na szczęście Wroona jest tylko o kilka dni drogi. Jai, mam tam paru kumpli Rebeliantów. Pomogą ci skontaktować się z bazą.

- Dzięki - szepnęła Jai. LeŜała na brzuchu na koi przytwierdzonej do przeciwległej ściany kabiny.

W drzwiach stanął Tru’eb. - W przednim przedziale nie ma pakietów medycznych - oznajmił. - śartujesz! PrzecieŜ pamiętam, Ŝe właśnie... O, tu są - mruknęła, rzucając jeden

Twi’lekowi. - Nie chcę spać - sprzeciwiła się Jai. - To niezbyt mocna mieszanka - rzeki uspokajająco Tru’eb, siadając na brzegu

posłania. - SłuŜy do uśmierzania bólu, ale nie usypia głęboko. Dzięki niej obraŜenia nie mają wpływu na kondycję umysłu. A to oznacza, Ŝe unikniesz koszmarów.

- Ach, tak. W porządku. - Słuchajcie - odezwała się Platt. - To nieduŜy statek. JeŜeli będziecie czegoś

potrzebować, wystarczy wcisnąć zielony guzik w bocznej ściance koi. Tak, ten... No, dobra. Idziemy z Tru’ebem się zdrzemnąć. Macie jakieś Ŝyczenia?

- Zostaw włączone światło - poprosiła Jai. Gdy przemytnicy wyszli, Harkness przerwał ciszę. - Co będziesz robić po powrocie? - śartujesz? Jak to co? Właśnie przyłączyłam jeszcze jedną planetę do Nowej

Republiki. Będzie mnóstwo papierkowej roboty. - Daj spokój. Niech ktoś inny zajmie się wypełnianiem formularzy. - Tak... - Jai umilkła na chwilę. Gdy odezwała się ponownie, słowa zabrzmiały

mniej wyraźnie. - Myślę, Ŝe powiem generałowi Madine’owi, gdzie moŜe sobie wsadzić swoje misje wywiadowcze.

Opowieści z Nowej Republiki 122

- Chyba powinnaś. - Chyba. Harkness poczuł, Ŝe Środek przeciwbólowy zaczyna działać, wlewając w ocięŜałe

kończyny przyjemne ciepło. Kabina zdawała się ginąc w szaroniebieskiej mgle, takiej samej jak ta, która okrywała Dolinę Umbra.

- SierŜancie? - Tak? - Myślałaś kiedy o karierze najemnika? - Czasem - przyznała. Jej głos zabrzmiał mocniej. - Tak... To moŜe nawet mieć

sens. - Mówiłaś, Ŝe nie chce ci się walczyć za Nową Republikę. - Czy to ma być propozycja? - MoŜe. Dziewczyna odpłynęła w sen. Harkness znowu poczuł wszechogarniającą ciszę,

ale tym razem kojarzyła mu się raczej z ciepłym zmierzchem, a nie ze studnią bez dna, i wtedy buczenie w uszach powróciło.

Harkness drgnął głęboko rozczarowany. Po chwili jednak uspokoił się i przymknął oczy. To nie piosenka przynosząca wspomnienie o Chessie. To pomruk silników statku prowadzonego ręką Platt.

Page 62: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 123

Z A B A W A W H U T T A I M Y S Z K Ę

Chris Cassidy & Tish Pahl

Fenig Nabon patrzyła w niebo, szukając statku, który miał zaraz podchodzić do lądowania. Na razie jednak jedyną rzeczą, którą widziała przez lepiące się od brudu okno, był surowy krajobraz Ryloth, ponury i bezludny, ciągnący się aŜ po ciemny horyzont.

Przestąpiła z nogi na nogę. Ten nieświadomy ruch ujawnił jej zdenerwowanie, a przy okazji wzniósł tuman pyłu w duszne, gorące powietrze wieŜy kontrolnej portu kosmicznego. Jako bywalczyni rozmaitych niewyobraŜalnie zapuszczonych lądowisk, koreliańska przemytniczka wiedziała, Ŝe powinna się tu czuć jak ryba w wodzie. CóŜ, kiedy sprawa, która przywiodła tu Fen, przyprawiała ją o ból brzucha. Musiała zadawać sobie bez końca trzy pytania: dlaczego tkwiła tu, zamiast beztrosko szmuglować raavę między Socorro a Coruscant? Dlaczego jej ukochany statek, „Gwiezdna Dama”, stał w doku na Nal Hutta, wiele systemów stąd? I kiedy właściwie, w ciągu tych dwudziestu lat kosmicznej włóczęgi, niezauwaŜenie, ale nieodwracalnie postradała rozum?

Na wszystkie te pytania miała tylko jedną odpowiedź: Ghitsa Dogder. Partnerka z przypadku. Poczuła kolejną kroplę pełznącą pracowicie między znoszonym kombinezonem a mokrą od potu skórą na plecach i po raz milionowy poŜałowała, Ŝe dwa lata wcześniej nie zaufała swemu instynktowi. Powinna wtedy strzelić do tej małej złodziejki; i to tak, by pogubiła w locie te swoje niepraktyczne, wysokie obcasy. Zaiste, byłby to akt galaktycznego altruizmu dorównujący zniszczeniu obu Gwiazd Śmierci.

Fen wreszcie wypatrzyła zmruŜonymi oczami poruszającą się błyskawicznie plamką światła. Punkt zmaterializował się po chwili w postaci dobrze uzbrojonego frachtowca średniej wielkości, który razem z Ghitsą wynajęły, by powrócić na Nal Hutta. Statek zwiększył pułap i znowu zniknął jej z oczu, by przelecieć ponad skałami okalającymi Leb’Reen, siedzibę kilku twi’lekańskich klanów.

Niechętni obcym Twi’lekowie, odwieczne ofiary piratów i złodziei, sprawili, Ŝe nawet mile widzianym gościom ich planety nie było łatwo wylądować. Szlak do Leb’Reen wiódł przez wąską szczeliną wyciętą w płaskowyŜu. Pilot musiał poprowadzić nią maszyną tak, by bezpiecznie wyhamować nad lądowiskiem, leŜącym w grocie pięćset metrów poniŜej wlotu szczeliny. Głębokie bruzdy w skalnych ścianach

Opowieści z Nowej Republiki 124

były pamiątką po wielu zbyt pewnych siebie pilotach. Fen nie sądziła jednak, by Mistryl, pilotująca nadlatujący statek, popełniła podobny błąd.

Mistryle... Tajemnicze kobiety - wojowniczki, gotowe powaŜyć się niemal na wszystko, by wspomóc swój zuboŜały lud. W tych niepewnych czasach pewne było tylko jedno: ten, kto stanął na drodze StraŜniczki Cienia, mógł liczyć na to, Ŝe zanim się obejrzy, będzie bardzo zimnym trupem.

- Nie byłoby miło, gdyby uszkodziły statek - odezwał się kulturalny głos rodem wprost z Coruscant.

Fen nawet nie zaszczyciła spojrzeniem niepozornej wspólniczki. - Nie uszkodzą. Shada D’ukal jest dobrym pilotem. - W twoich ustach to wielki komplement. Fen. - Nie powiedziałam, Ŝe jest świetna. - Albo chociaŜ tak dobra, jak ty? - dopowiedziała złośliwie Ghitsa. Fen była zbyt

zirytowana, by wdawać się w dyskusje. - Mówiłam ci juŜ: kantowanie Hutta to kiepski pomysł. Wciąganie w to Mistryli

to pomysł jeszcze gorszy. - JakŜe nietypowe dla Korelianki niedopowiedzenie - westchnęła Ghitsa, gładząc

kosmyk jasnych włosów, który ośmielił się wymknąć Z fryzury. - PrzecieŜ juŜ to przerabiałyśmy. Mistryle cechuje dziwna, cokolwiek niedzisiejsza szlachetność... - nadała swojej perfekcyjnie umalowanej twarzy wyraz skupienia - ... i najprawdopodobniej zechcą zlitować się nad rzekomą niedolą naszego ładunku. Nikt inny nie byłby równie przewidywalny.

- KaŜda Mistryl dysponuje cięŜką bronią i potrafi się nią posługiwać, choć wcale nie potrzebuje blastera. Ŝeby kogoś trwale uszkodzić,

- Odpowiem przysłowiem: Hutt jest bardzo duŜy w celowniku blastera, ale bardzo mały, kiedy go kantujesz.

Odwróciły się. gdy w grocie za ich plecami rozległ się echem pomruk repulsorów. Z głośnym świstem statek zaczął opadać do krateru lądowiska Leb’Reen. Fen obserwowała manewr okiem profesjonalisty. UwaŜaj na boczne podmuchy, ostrzegła w myśli pilota. Statek zakołysał się i wreszcie niepewnie osiadł na płycie.

Głos wspólniczki przerwał rozmyślania Fen. - Obgadam szczegóły z klanem Shak. - Ghitsa poprawiła nienagannie skrojoną

marynarkę, po czym spojrzała na wyświechtany kombinezon Fen i jej orzechowobrązowe włosy, spięte niedbale w kitkę. - Czy ty zawsze musisz wyglądać tak, jakby cię rancor ubierał?

Fen klepnęła się w czoło z udawaną zgrozą. - A tak mi zaleŜało na wizycie u twojego krawca! Ghitsa z niesmakiem przewróciła oczami i jak zawsze, wygłosiła ostatnie słowo, - Jesteś beznadziejna jak sprawa Mistryl - powiedziała, odwróciła się na

wąskich, stylowych obcasach i odeszła. Fen stanęła tak, by opuszczająca się rampa dotknęła gruntu tuŜ obok palców jej

stóp. Z poziomu lądowiska przyglądała się dwóm Mistrylom stojącym u włazu.

Page 63: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 125

Wysoka i nieduŜa, ciemnowłosa i jasna, dojrzała i młoda. Obie miały przy sobie wibroostrza i blastery, a w sobie - pewność właściwą tym, dla których władanie bronią jest chlebem powszednim.

- Shada, miałaś szczęście, Ŝe nie straciłaś tylnego deflektora, kiedy tak powiało - odezwała się Fen, co według jej standardów oznaczało: „Witajcie na Ryloth”.

- Ja teŜ cieszę się, Ŝe cię widzę, Fenig - odparta spokojnie wyŜsza Mistryl. - Przykro mi, Ŝe „Gwiezdna Dama” wciąŜ tkwi w doku. Postaramy się, Ŝeby było wam wygodnie na pokładzie „Furii”.

Fen skrzywiła się. Mistryl dobrze wiedziała, Ŝe nic tak nie draŜni pilota jak odgrywanie roli pasaŜera na cudzym statku.

- PrzecieŜ mnie znasz, Shada. Wszędzie jest mi wygodnie. Mistryl zeszła po rampie i stanęła obok niej. Fen z premedytacją nie spojrzała nawet na drugą wojowniczkę, idącą w ślad za Shadą.

- Widzę Ŝe masz nową kumpelkę - mruknęła. - Dunc T’racen - przedstawiła się młodsza kobieta. - My, Mistyle, nie

nazywamy swoich podwładnych kumpelkami. - Mój błąd -odrzekła obojętnie Fen. Dunc z dumą obnosiła się z dziedzictwem

Mistryli, ale widać było, Ŝe brakuje jej jeszcze niezachwianej pewności siebie, cechującej Shadę. Zapewne nowicjuszka, pomyślała Nabon. - Moja wspólniczka jest tam - dodała po chwili, głową wskazując kierunek. - Dobija largu z przedstawicielem klanu Shak.

Mistryle obejrzały się i po przeciwnej stronie lądowiska Leb’Reen zobaczyły Ghitsę, pogrąŜoną w szczerej rozmowie z potęŜnym, zakutanym w opończę Twi’lekiem. Nagle Ghitsa obróciła się na piecie i odeszła, by szybko zniknąć pośród cieni portu kosmicznego. Machnąwszy mięsistymi ogonami, Twi’lek popędził za nią.

- Gdzie ładunek? - spytała Shada. - I ile ma być tego ryllu? - dorzuciła Dunc. - Ryllu? - skrzywiła się Fen. - A kto tu mówi o ryllu? Zmarszczki przecięły

gładkie czoło Dunc. - Biorąc pod uwagę wartość ładunku, załoŜyłyśmy, Ŝe chcecie przewieźć ryli kor,

przeznaczony do celów medycznych. - Salian valoramosa n tefoal mord - rzuciła sucho Fen. - Co to miało... - Subtelny gest Shady wystarczył, by Dunc przerwała pytanie. - To po starokoreliańsku - wyjaśniła starsza Mistryl, mierząc Fen chłodnym

spojrzeniem. - A znaczy: „Przyjmowanie załoŜeń to pierwszy krok do płytkiego grobu”. - Doskonale, Shado - pochwaliła Fen, starając się, by jej głos brzmiał obojętnie,

a moŜe nawet lekcewaŜąco, co nie było takie proste pod przenikliwym wzrokiem Shady. - Ale spodziewałam się, Ŝe wasze młodsze najemniczki lepiej władają językami.

- Nie jesteśmy najemniczkami - zadeklarowała Dunc z pewnością typową dla kogoś, kto jeszcze wierzy w to, w co kazano mu wierzyć.

Staccato obcasów na kamiennej posadzce przerwało im rozmowę. Ghitsa wynurzyła się z mroku, a za nią pięć twi’lekańskich kobiet. Potulnie, z obwisłymi lekku, szły gęsiego, niosąc na ramionach cięŜkie torby.

Opowieści z Nowej Republiki 126

- Przewozicie Twi’lekanki? - Shada podeszła bliŜej. Przed jej muskularnym ciałem Fen cofnęła się o krok. - Do Nal Hutta? - dodała Mistryl jeszcze bardziej lodowatym tonem.

- Mam kontrakt podpisany przez waszych szefów, który gwarantuje nam bezpieczny przelot do świata Huttów - odpowiedziała Fen, znowu siląc się na obojętność. Z kieszeni wyjęła elektroniczny notes, starając się poruszać jak najwolniej, by nie sprowokować ataku.

- Jakiś problem, drogie panie? - spytała grzecznie Ghitsa. Shada zignorowała ją. - Wiesz, Ŝe nie wozimy niewolników - rzuciła zimno nie odrywając wzroku od

Fen. Po chwili posiała krótkie spojrzenie Twi’lekankom. które, wyczuwając jej intencje, zatrzymały się i zastygły w niemym oczekiwaniu.

Ghitsa wyciągnęła dłoń. a Fen bez słowa połoŜyła na niej notes. - Shada D’ukal. prawda? Zgodnie z umową, Mistryle mają obowiązek

przewiezienia z Leb’Reen do Nal Hutta mnie, mojej koleŜanki i naszego ładunku. - Kunsztownie kute bransoletki zadzwoniły o wyświetlacz. - Wartość kontraktu: dwadzieścia tysięcy; depozyt nie podlegający refundacji: pięć tysięcy; kontrakt uznaje się za niewaŜny, jeŜeli na jego wykonaniu skorzysta byłe Imperium...

- Mistryle nie poślą nikogo w niewolę - wycedziła Dunc. Ghitsa spojrzała na dziewczynę niechętnie i zwróciła się do Shady. - Oczywiście, Ŝe nie. Niewolnictwo jest nielegalne, zgodnie z rezolucją senatu

Nowej Republiki numer 54.325. - Dogder wprawnie przebiegła palcami po klawiszach notesu. - Oto mój kontrakt z Brin’shakiem, szefem twi’lekańskiej agencji talentów. On się zajmuje zorganizowaniem trupy tanecznej na występy u Hutta Durgi, a Durga płaci artystkom honoraria.

Shada zmierzyła Ghitsę wzrokiem - całą jej mikrą sylwetkę, od stóp do głów. - Naturalnie - powiedziała. Jej ton wskazywał jednoznacznie, jak głęboko wierzy

w podobne zapewnienia. Ghitsa odwróciła wyświetlacz w jej stronę. - Płaci im, i to całkiem dobrze. Strona ósma, paragraf dwunasty. Shada wzięła notes i szybko znalazła właściwy fragment. Nie wystarczyło jej to;

przewinęła dokument od początku do końca, czytając pobieŜnie. Dunc, jak ją nauczono, w milczeniu i uwaŜnie śledziła rozwój wypadków.

Sekundy zdawały się ciągnąć w nieskończoność, zanim Shada uniosła głowę. - Z umowy wynika, Ŝe osiemdziesiąt procent ich honorariów wróci do kasy

klanu Shak - zauwaŜyła. - Twi’lekańskie metody rozliczeń nie powinny cię interesować, Shado - rzuciła

wyniośle Ghitsa. - JeŜeli wycofacie się teraz, stracicie depozyt i kontrakt, a do tego zapłacicie dziesięć tysięcy kary umownej.

Fen skrzywiła się. Tak, to był najwłaściwszy sposób na utarcie nosa nieśmierdzącym groszem Mistrylom. A Ghitsa była ekspertem w stosowaniu najwłaściwszych sposobów.

Page 64: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 127

Shada nie zareagowała, a przynajmniej nie okazała tego na zewnątrz. Jej młodsza partnerka nie była aŜ tak dobra.

- Shado, nie moŜemy brać w tym udziału - szepnęła natarczywie. Nie ze spokojnym sumieniem.

- Sumieniem? - spytała szyderczo Ghitsa. Fen nie mogła przepuść takiej okazji. - Musisz zajrzeć do słownika? Dogder machnęła cięŜką od złota ręką. - Nie, Fen. Gdzieś juŜ słyszałam o tym kosztownym zjawisku zwanym

sumieniem. Skoro jednak nasza rozmowa zmierza w stronę etyki, to muszę przypomnieć naszym partnerkom, Ŝe nie powinny próbować renegocjacji umowy zawartej przez przełoŜonych.

- Wydaje się, Ŝe kontrakt jest zgodny z prawem. - Shada podała Ghitsie notatnik. - Oczywiście wszyscy wiemy, ile są warte pozory. Zamierzam więc porozmawiać z tym Brin’shakiem i z rzekomymi tancerkami. JeŜeli stwierdzę, Ŝe wyjeŜdŜają pod najlŜejszym choćby przymusem, nici z interesu. Kropka.

Mistryl uśmiechnęła się do Ghitsy tak nieszczerze, jak tylko potrafiła. - Mogłabym teŜ zagrozić, Ŝe doniosę o waszej działalności wszystkim znanym

wam formacjom stróŜów prawa, a takŜe kilku takim o których nawet nie słyszałyście. Ale nie zrobię tego. Powiem tylko, Ŝe będziecie miały kłopot z nami. Bardzo powaŜny kłopot.

Spojrzała twardo w oczy obu kobiet, jakby czekała, czy ośmielą się zaprotestować.

- A jeŜeli cały interes jest legalny, zapłacicie trzydzieści dwa tysiące. a nie dwadzieścia - dodała. - Bo jeśli nie, to od razu moŜecie się zwijać. my wracamy do domu, a kontrakt jest niewaŜny. Wybór naleŜy do was.

- Nie ma sprawy - stwierdziła beztrosko Ghitsa, machając ręką ku Twi’lekankom czekającym wciąŜ na uboczu. - Upewniajcie się, jeśli uwaŜacie to za konieczne. Nie mamy nic do ukrycia.

Owszem, mamy, pomyślała ponuro Fen. Mamy. - Czy naprawdę musiałaś mówić przy nich, Ŝe Twi’lekanki mogą turlać się

luzem po ładowni, skoro od dziecka są nauczone znosić ból fizyczny? - zrzędziła Fen. zapinając pasy przed podróŜą. Jej partnerka dość szybko przeszła do fazy drugiej planu i miała szczery zamiar sprawić. by zaangaŜowane w to Mistryle poŜałowały, ze w ogóle zachciało im się robić z nią interesy.

- Rozumiem sens uŜywania pasów - przyznała Ghitsa, walcząc z wielkimi poduchami na ramionach, które za nic nie chciały zmieścić się w fotelu pasaŜerskim, stojącym w salonie „Furii”. - śadna z nich nie opuszczała nigdy planety. PrzecieŜ wiesz, Ŝe me chciałabym, Ŝeby wpadły w panikę albo się połamały...

- Jasne, Ŝe nie - wtrąciła zgryźliwie Fen. - Ale następnym razem, kiedy poczujesz ochotę na wygłoszenie tezy, Ŝe ranna tancerka znacznie traci na wartości, to

Opowieści z Nowej Republiki 128

albo uwaŜaj, czy Dunc nie trzyma ręki na odbezpieczonym blasterze, albo poczekaj, aŜ się oddalę. Dobrze?

- Jeśli wierzyć w to, co słyszeliśmy o ich umiejętnościach w walce wręcz, taki drobiazg jak blaster nie ma Ŝadnego wpływu na skuteczność odpowiednio umotywowanych Mistryli - zauwaŜyła Ghitsa.

Fen przełknęła złośliwą ripostę. Wolała delektować się dobrze znanym dreszczem emocji, towarzyszącym startowi. Czuła kaŜde drgnienie kadłuba, gdy „Furia” walczyła z bocznymi podmuchami nad lądowiskiem w jaskini Leb’Reen, a potem wynurzyła się na powierzchnię wprost w gwałtowny wicher i burzę piaskową, tak typowe dla niskich warstw atmosfery niegościnnej planety Ryloth. Fen z niecierpliwością liczyła minuty dzielące ją od końca tej dzikiej jazdy.

Gdy frachtowiec skoczył w nadprzestrzeń, Fen sprawnie oswobodziła się z ochronnej uprzęŜy pasów. Wstała z fotela ze swobodą zrodzoną podczas tysięcy godzin lotu. Ghitsa jeszcze przez chwilę toczyła bój z klamrami i zaciskami. Potem spojrzała w głąb korytarza prowadzącego na dziób statku i szepnęła:

- Idź, sprawdzić, co z Twi’lekankami. Gdy wspólniczka wróciła, Ghitsa siedziała skulona na najwygodniejszym fotelu

salonu, piłując perfekcyjnie utrzymany, róŜowy paznokieć. Fen odpowiedziała, zanim usłyszała pytanie:

- Są całe i zdrowe. - Potem zainteresowała się terminalem komputerowym stojącym w rogu kabiny; zastanowiła się, czy wszystkie funkcje zostały zabezpieczone hasłem.

Chwilę później Shada i Dunc stanęły w drzwiach, choć ich nadejścia nie zwiastował Ŝaden dźwięk. Kiwając głową na powitanie, Fen zaczęła odliczać w myślach. Doszła do trzech - a był to nowy rekord galaktyki - zanim Ghitsa zadała nieuniknione pytanie.

- Macie jakieś nowe nagrania na holowideo? - Nie jesteśmy tu po to, Ŝeby was zabawiać - odparła pogardliwie Dunc. Shada oparła się o grodź, krzyŜując długie nogi. Z tej pozycji Mistryl mogła

obserwować wzorowo rozwijającą się sprzeczkę, a takŜe poczynania Fen. - Daj spokój. Kiedy ostatnio oglądałyśmy wiadomości, mówili o porwaniu

księŜniczki Leii przez tego łotra, przemytnika. - Ghitsa wstała i ruszyła w stroni; małego odtwarzacza holowideo. - Nie macie nic świeŜszego? - spytała nadąsana, przejrzawszy katalog dysków. Po chwili wyjęła z kieszeni mały pakiet. - Jakie to szczęście, Ŝe przed odlotem zdąŜyłam kupić nagranie ostatnich dwóch tygodni Wiadomości codziennych z Coruscant.

Atmosfera podróŜy uległa gwałtownemu zagęszczeniu. Mistryle mogły domagać się dodatku za pracę w warunkach bojowych.

- Sprawdzałyście juŜ, co z pasaŜerkami? - spytała Shada. - Z ładunkiem? - poprawiła ją Ghitsa. - A po co? Shada posłała jej zimne spojrzenie, a potem odwróciła się i bez słowa wyszła z

salonu. - Jaka humanitarna - skomentowała głośno Ghitsa. - Jak na najemnicz...

Page 65: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 129

Przerwał jej irytujący, elektroniczny temat muzyczny. - O, zaczyna się. - Dogder paradnym krokiem przemierzyła kabinę, po drodze

zmuszając Dunc do zmiany pozycji. - Jestem zapalonym kibicem wydarzeń w Pałacu Imperialnym - wyznała.

Na ekranie pojawił się wizerunek męŜczyzny. - Witamy w Wiadomościach codziennych. Tematem dnia jest bez wątpienia

dramatyczne porwanie księŜniczki Leii Organy przez jej byłego kochanka, Hana Solo. Ghitsa cmoknęła z dezaprobatą.

- Nie do twarzy jej w bieli. Dunc spojrzała na nią z nieukrywaną pogardą, a spiker kontynuował opowieść. - Brat Organy, rycerz Jedi Luke Skywalker, wyruszył na poszukiwanie

księŜniczki w towarzystwie hapańsklego księcia Isoldera. - Nigdy ich nie znajdzie - stwierdziła Fen. - Nie ma szans. - Oczywiście, Ŝe znajdzie - zaoponowała Dunc, wbrew sobie wciągnięta w

rozmowę. - Rycerz Jedi dysponujący Mocą... - Mocą? TeŜ coś - odparowała Fen, wyciągając luźną nitkę z kombinezonu. -

PrzecieŜ to zwykły wieśniak z piaszczystej dziury. - Wyjątkowo fartowny wieśniak - mruknęła Ghitsa. - Szkoda. Ŝe nie

spróbowałam szczęścia z drugą Gwiazdą Śmierci... - Moim zdaniem Skywalker ma większe szanse na odnalezienie siostry niŜ

ktokolwiek inny - odezwała się Shada. Fen nie miała nawet pojęcia, w którym momencie Mistryl wróciła z ładowni. - Chybi Ŝe jej wysokość wcale nie chce, Ŝeby ją odnaleziono - rzuciła drwiąco. Trzy pary oczu zwróciły się ku Ghitsie, która wybuchła śmiechem. - A niby dlaczego, Fen? Nie wszystkie panienki lecą na boskiego generała Solo

tak jak ty. Wbrew woli Nabon zesztywniała. - Ja? Lecę na niego? Chciałby. - To dlatego masz na „Gwiezdnej Damie” koję w rozmiarze Wookieego? - Kazałam ją zainstalować, Ŝebyś się pomieściła z tymi swoimi wypchanymi

ramionami, Ghitso. - Fen zeskoczyła z fotela. - Idę do ładowni. Sprawdzę, czy wszystko w porządku.

- Właśnie to zrobiłam - powiedziała Shada. - Nic im nie jest. - Miło mi to słyszeć - odparła krótko Fen. - Ale nie masz nic przeciwko temu,

Ŝebym tam zajrzała? Schodząc Ghitsie z linii ognia, ruszyła korytarzem. Po chwili skręciła i stanęła

przed płytą osłaniającą generator tylnych pól ochronnych. Zdjęła panel dostępu, wyciągnęła z kieszeni multiklucz i zaczęta czekać na Shadę.

Nie musiała czekać długo. - Wątpię, czy znajdziesz tu Twi’lekanki - powiedziała spokojnie Mistryl. - Sithowe nasienie, powaŜnie? - zaklęła Fen, gapiąc się na matrycę deflektora. -

Musiałam skręcić w złym miejscu.

Opowieści z Nowej Republiki 130

- Widzę, Ŝe masz dziś dobry dzień na igranie z losem - dorzuciła ostrzegawczo Shada.

- Daj spokój, Shada. PrzecieŜ wiesz, Ŝe znam się na rzeczy. - Być moŜe. - Mistryl uniosła brew. - A co, chciałabyś, Ŝebym majstrowała przy

twojej „Gwiezdnej Damie”? - Po moim trupie - przyznała Fen, chowając klucz. - Dobra. Sama sprawdź tylne

tarcze. Shada podeszła do ścianki i wcisnęła klawisz. Ukryty panel wysunął się tuŜ przy

łokciu Fen, odsłaniając ułoŜone rządkiem narzędzia. Gestem nakazując przemytniczce, Ŝeby ustąpiła, Mistryl wybrała skaner i próbnik, po czym zabrała się do pracy.

- Powiedz mi, Fen - odezwała się po chwili - co tu jest grane? - To chyba oczywiste - odparła Fen, zaglądając nad jej ramieniem. - Najpierw

ten mocny podmuch, a potem ostra jazda przy odlocie z planety... Pomyślałam, Ŝe tylne pola mogły osłabnąć.

- Nie o to pytam. - A o co? - zdziwiła się Fen, próbując wcielić się w role kogoś pośredniego

między niewiniątkiem a zimną cwaniarą. Shada spojrzała jej w oczy. - O to, co robisz z... - Mistryl zastanawiała się chwile, szukając odpowiedniego

słowa - ... z nią. - Z Ghitsą? - zaśmiała się Fen. - Nieźle sobie radzi z notesem elektronicznym. I

potrafi gotować. - I na kilometr śmierdzi Imperialem prosto z Coruscant - dodała bez ogródek

Shada. - Co tak naprawdę wiesz na jej temat? - Zapewne nic więcej niŜ ty - odparowała Nabon. - Nie wygłupiaj się. PrzecieŜ

wiem, Ŝe Mistryle rozpracowały ją aŜ do dna. Pewnie macie ją w bazie danych tuŜ obok mnie, jako „przydatną, ale niegodną zaufania”.

- Nie jest taka jak Jett, prawda? - powiedziała cicho Shada; było to raczej stwierdzenie niŜ pytanie.

Zapadła pełna napięcia, przygnębiająca cisza. - W tym cała rzecz - odparła w końcu Fen bezbarwnym głosem. Shada najwyraźniej postanowiła być ostroŜniejsza. Zachowywała się jak

rzeźbiarz, delikatnie odłupujący kawałek po kawałku wapienia. - Jett Nabon był wyjątkowo współczującym człowiekiem. - I spójrz, jak skończył - warknęła Fen. - Martwy, na podłodze kantyny na Ord

Mantell, pod nogami bandy pijaków, pchających się do baru po ostatnią kolejkę. Mógłby przeŜyć, gdyby ktoś zadał sobie trud i wyciągnął wibroostrze z jego gardła. Niestety, nikt nie okazał mu współczucia.

- Jego współczucie pozwoliło Mistrylom przeŜyć, gdy nikt inny nie potrzebował ich usług - ciągnęła Shada, nie zwaŜając na emocjonalny ton Fen. - Myślę, Ŝe to przez wzgląd na niego Jedenastu zgodziło się zawrzeć kontrakt z wami, mimo zastrzeŜeń co do twojej wspólniczki. Szanujemy Jego pamięć.

Page 66: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 131

- I co z tego macie? - Nabon wskazała na jeden z prętów przepływowych. - Dokręć go - poradziła. - Te najczęściej się obluzowują.

- JuŜ dokręciłam. - Shada uniosła panel i zamknęła go z trzaskiem - To samo współczucie kazało Jenowi wyciągnąć pewną młodą i bardzo samotną złodziejkę z zaułków Coronetu i uznać ją za własne dziecko.

- Być moŜe to takŜe był jego błąd. Shada w milczeniu odłoŜył narzędzia na miejsce, a potem bez słów. odeszła w

stronę sterowni, zostawiając Fen sam na sam w wspomnieniami. Odkąd opuścili Leb’Reen, Fen nie mogła wyjść z podziwu, jakim sposobem

Ghitsa potrafiła wetknąć słowa „najemnik” i „imperialny” do kaŜdej rozmowy z Dunc. trwającej dłuŜej niŜ dwa zdania. Dzięki temu zabiegowi konwersacje były duŜo bardziej zajmujące i bardziej niebezpieczne niŜ zwykle.

Fen i Ghitsa siedziały w salonie. Dunc i Shada przeszły do sterowni. by dokonać pierwszej korekty kursu. Pokusa, by znaleźć się w kokpicie, stała się jak fizyczny ból, gdy Fen poczuła, Ŝe statek wpadł w normalną przestrzeń. A kiedy juŜ zaczęła myśleć, Ŝe manewr trwa nieco zbył długo, z interkomu rozległ się głos Shady:

- Fen, wpadnij do nas. Ghitsa dogoniła wspólniczkę dopiero w połowie korytarza. Gdy weszły do

sterowni, Shada obróciła się w fotelu pilota. - Chcę usłyszeć twoją opinię o czymś, co wychwyciły nasze sensory. O kilka stopni przed dziobem frachtowca w przestrzeni wirował leniwie

metalowy walec. Z jego pokrywy sterczała spora antena. Stang, zaklęła w myśli Fen. PodróŜ stała się nagle znacznie bardziej zajmująca.

Shada uwaŜnie obserwowała pasaŜerki. -Wygląda to jak boja przekaźnikowa - odezwała się po chwili. -

Prawdopodobnie zbiera sygnały wywoławcze przelatujących statków. - Rozwal ją - doradziła zwięźle Fen. Shada juŜ naprowadzała baterię laserów „Furii” na cel. - To właśnie zamierzam zrobić. - Pewnie i tak jest za późno - stwierdziła Ghitsa, siadając na jednym z tylnych

foteli. - Ktokolwiek ją tu ustawił, wkrótce dowie się, Ŝe tu byliśmy i dokąd odlecieliśmy.

- A kogo to moŜe obchodzić? - spytała wyzywająco Dunc. Ghitsa po raz pierwszy zaszczyciła ją prostą odpowiedzią. - KaŜdego, kto interesuje się ruchem na szlaku przemytniczym zRyloth do Nal

Hutta. - Piratów ryllowych. - Nazwa zabrzmiała w ustach Shady jak przekleństwo. - Albo i gorzej - przytaknęła Fen. Mistryl sprawnym ruchem przesunęła celownik. Pewny strzał sprawił, Ŝe boja

eksplodowała niczym jaskrawopomarańczowy kwiat namalowany na czamym płótnie kosmosu.

- Fen, masz na myśli jakieś konkretne „gorzej”?

Opowieści z Nowej Republiki 132

- Karazacką Spółdzielnie; Niewolniczą - odpowiedziała posępnie Ghitsa. - KSN często urządzała na tej trasie zasadzki, szukając Twi’leków na sprzedaŜ.

- KaŜdy, kto lata tym szlakiem, wie, Ŝe statek z Ryloth musi zmienić kurs dokładnie tutaj - dodała Fen. - Zwykle skacze do gromady Naps Fral...

- ... A potem wykonuje ostatni skok do Nal Hutta - dokończyła za nią Shada. - Zatem boja przekaźnikowa oznacza, Ŝe moŜemy spodziewać się pułapki w Naps Fral.

Ghilsa skinęła głową. - KSN była tu niegdyś bardzo aktywna. Jabba ukrócił jej działanie, bo doszedł

do wniosku, Ŝe traci zbyt wiele cennych niewolnic, Ciemne, mądre oczy Shady znowu zwróciły się w stronę pasaŜerek. Dunc moŜe

się wiele nauczyć, biorąc przykład z tej inteligentnej, spokojnej pewności, pomyślała Fen. Zapewne po to skojarzono parę Mistryli w taki właśnie sposób.

- Jabba zginął cztery lata temu - przypomniała Shada. - Spodziewałyście się, Ŝe KSN mogła wrócić na ten szlak?

- Nie bez powodów wynajęłyśmy Mistryle - odparła szczerze Fen. - MoŜliwość spotkania z Karazakami była jednym z nich. Odwróciwszy się w stronę pulpitu sterowniczego, Shada skierowała dziób

„Furii” ku gromadzie Naps Fral. - Teraz juŜ nie mamy odwrotu - oznajmiła sucho. - Wygląda na to, Ŝe nie

wyrzuciłyście pieniędzy w błoto. - Nie! - zaprotestowała Ghitsa, tupiąc wypolerowanym bucikiem - Ja zostanę z przodu! Jestem niezłym drugim pilotem... - Zapomniałaś dziś wziąć lekarstwo antyiluzyjne? - zakpiła Fen, przeciskając się

obok niej i zajmując miejsce w fotelu. Od ostatniej zmiany kursu Ghitsa bez końca marudziła, jak bardzo chce zostać w

kokpicie, kiedy wyskoczą z nadprzestrzeni w gromadzie Naps Fral. Teraz, z zaciśniętymi małym, piąstkami, przypominała Fen wyjątkowo rozbisurmanionego smarkacza.

- MoŜe zostać - powiedziała spokojnie Shade, osuwając się na fotel pilota. Ghitsa uśmiechnęła się jak dziecko, które dostało lizaka. Ale uprzedzam - dodała niezmiennie opanowanym tonem - jeśli powie lub zrobi coś co mnie zdenerwuje albo rozproszy, okaleczę ją.

- Chyba Ŝe ja zrobię to szybciej - dorzuciła Dunc, nie odrywając oczu od monitora.

- Dam wam okrągły tysiąc, jeśli pozwolicie mi załatwić to własnoręcznie - zaoferowała Fen.

-Ja teŜ potrafię latać - oświadczyła bezczelnie Ghitsa, siadając na z trudem wywalczonym miejscu.

- Jasne, Ghitso - przytaknęła drwiąco Fen. - Na przykład tak jak wtedy, gdy twoje koordynaty omal nie pomogły nam wylądować na słońcu Korelli?

- Co najwyŜej musnęłybyśmy koronę. - Ghitsa przeszła do defensywy.

Page 67: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 133

- A moŜe tak jak wtedy, gdy strzelałaś do pyłu kosmicznego, twierdząc, Ŝe niepotrzebnie zuŜywa nam tarcze?

- Bo zuŜywał. - To był pył! Efektem strzelania do pyłu kosmicznego jest jeszcze więcej pyłu

kosmicznego! - Przymknijcie się z łaski swojej. - Shada postanowiła uciąć narastający spór. -

Mamy robotę. Ghitsa skrzywiła się, ale umilkła. - Przepraszam - mruknęła Fen. - W najgorszym przypadku moŜemy natknąć się na armadę czekającą na nas w

punkcie wyjścia - podjęła wątek Shada. - Niewykluczone, Ŝe spróbują trafić nas w silniki jedną precyzyjną salwą turbolaserową, ale bardziej prawdopodobne, Ŝe mają w pogotowiu działo jonowe i spróbują nas unieruchomić, przeładowując wszystkie systemy.

- A potem wejdą na pokład, zabiorą Twi’lekanki i zabiją nas - uzupełniła Fen. - Co oznacza, Ŝe będą próbowali ustawić się przed naszym dziobem albo w taki sposób, Ŝeby bez trudu przeciąć nasz wektor wyjścia.

- Ja teŜ tak myślę - zgodziła się Shada. - A więc oczywistym kontrmanewrem będzie powrót do normalnej przestrzeni o dwie lub trzy sekundy za wcześnie.

Fen z trudem przełknęła ślinę i wywołała mapę systemu Naps Fral. większość koordynat skoków nadprzestrzennych na uczęszczanych szlakach ustalano z pewnym zapasem, tworząc swego rodzaju strefę bezpieczeństwa w promieniu jednej lub dwóch sekund wokół punktu wyjścia. Piloci obsługujący trasy wewnątrzsystemowe wiedzieli, Ŝe naleŜy trzymać się z dala od tych strof, by nie znaleźć się przypadkiem w miejscu, w którym w realną przestrzeń wpada hamujący statek. Studiując mapę, Fen zrozumiała, Ŝe Shada jeszcze raz wykazała się świetnym przygotowaniem. Trzysekundowy zapas pozwalał wyskoczyć z nadprzestrzeni poza strefą, a jednocześnie prawdopodobnie z dala od niebezpiecznych obiektów. Prawdopodobnie. Miejmy nadzieję, pomyślała.

Myśli Ghitsy podąŜały tym samym torem. - Czy zmiana współrzędnych punktu wyjścia nie jest... niebezpieczna? - spytała

cicho. - Bardzo - odparła obojętnie Dunc. - To jeden z tych manewrów, które na pudełku mają napis: „Nie próbuj tego w

domu” - zaŜartowała z przymusem Fen. - Uwaga - poleciła Shada. - Na mój znak... piętnaście... czternaście... - Gdy

doliczyła do pięciu, pchnęła dźwignię i linie gwiazd rozlały się w mleczną plamę gromady Naps Fral.

Błękitny błysk strzału z działa jonowego minimalnie minął dziób statku, aktywując brzęczyk alarmu zbliŜeniowego. Shada szarpnęła sterami, obracając „Furię” w stronę nieprzyjaciela. W chwili gdy sensory zbierały dane, by stwierdzić, kto właściwie próbował zniszczyć frachtowiec, Fen sięgnęła do wyłącznika alarmów, zastanawiając się, do czego w ogóle słuŜą podobne cuda. Jeśli ktokolwiek potrzebował w kosmosie ostrzegawczych brzęczyków, od razu mógł się uwaŜać za trupa.

Opowieści z Nowej Republiki 134

- Statek klasy Kuat Firespray - obwieściła przez zaciśnięte zęby. - Przełączam - odpowiedziała Dunc zaskakująco spokojnym tonem. „Furia”

zatrzęsła się, wypuszczając parę pocisków udarowych w stronę komitetu powitalnego. - Fen, sprawdź, co komputer wie o firesprayach - rozkazała Shada. - Robi się. „Furia” skręciła gwałtownie w lewo, a następnie w prawo, unikając kolejnych

wiązek jonizacyjnych. Wyświetlacz komputera rozjarzył się kolumną danych technicznych. - Ten model powinien mieć słaby punkt w lewoburtowych tarczach - zawołała

Fen. - TuŜ pod statecznikiem. - Stang - wymamrotała Dunc. - Ciekawe, dlaczego ustawili się prawą burtą. Shada pchnęła drąŜek przepustnicy. Klucząc między smugami ognia,

prowadziła maszynę wprost na atakujący statek. W ostatniej chwili szarpnęła sterami, kierując „Furię” pod firespraya. Rozległo się nieprzyjemne skwierczenie wyładowania jonowego, a frachtowiec się przehcylił.

- Co oznacza to czerwone światełko? - spytała Ghitsa, wskazując ręką nad ramieniem Fen.

Nabon odtrąciła ramię partnerki. - Nic dobrego - mruknęła. - Dostaliśmy w tę słabą tylną tarczę - dodała nieco

głośniej. - Jeszcze jedno trafienie i będziemy mieli problem. - Nie dam im tej szansy - warknęła Shada, gdy minęli nieprzyjacielski statek. Z

całych sił ciągnąc drąŜek przepustnicy, odwróciła ciąg silników i przerzuciła „Furię” grzbietem do dołu. Lewoburtowy statecznik firespraya pojawił się znienacka w iluminatorze - mały, sterczący i wraŜliwy na ciosy. - Dunc?

- Mam go - odpowiedziała nowicjuszka, zawzięcie przebierając palcami po konsolecie. Nastawiła celownik i władowała w obcy statek cały magazynek rakiet. Przez tarcze firespraya przemknął dreszcz, a fale plazmy otoczyły pojazd niczym wezbrana rzeka. Dunc przymierzyła się do kolejnego podejścia. Tym razem pociski udarowe przebiły osłabione tarcze napastnika. Płomienie zaczęły osmalać pancerz. Durastalowe płyty odraziły warstwami, niczym skóra liniejącego gada.

Dunc przełączyła system kontroli ognia na obsługę cięŜkich turbolaserów. Wiązki laserowe przecięły zanikające pola ochronne firespraya i po przekątnej omiotły pancerz statku. Nastąpiły dwie eksplozje - jedna w stanowisku artyleryjskim, a druga w pobliŜu reaktora nieprzyjacielskiej maszyny. Nazwa „firespray” zyskała uzasadnienie - statek zamienił się w deszcz ognistych szczątków, skąpanych w białych, Ŝółtych i czerwonych płomieniach.

Przez chwilę w sterowni „Furii” panowała cisza. - No cóŜ - odezwała się wreszcie Shada, jak zwykle spokojnym tonem. - JuŜ po

wszystkim. Dobrze się spisałyście. - Nieźle latałaś, Shada - przyznała Fen, próbując wyrównać oddech i

zastanawiając się, dlaczego tak się zdenerwowała. - Choć oczywiście ja załatwiłabym sprawę, nie tracąc tylnych osłon.

Ku jej zdziwieniu, Shada roześmiała się.

Page 68: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 135

- Fen, jesteś najbardziej aroganckim pilotem galaktyki. Sprawdzisz, czy komputer zdąŜył wyciągnąć sygnał identyfikacyjny z tego złomu, zanim wysialiśmy go w kawałkach do sąsiedniego sektora?

- Sprawdzę - odpowiedziała Nabon, wciskając klawisze. Na ekranie pojawiła się nazwa. - A to ci niespodzianka - mruknęła z niesmakiem. - Rozwaliliśmy „Kontraktora”.

- Proszę, proszą - zawtórowała jej Ghitsa. Shada i Dunc wymieniły spojrzenia. - Co to znaczy? - Musicie częściej wychodzić z domu, jeśli naprawdę nie słyszałyście o

„Kontraktorze” - zakpiła Fen bez uśmiechu. - Mistryle nie obracają się w tych samych wysokich sferach, co my - stwierdziła

drwiąco Ghitsa, powracając do zwykłego, pełnego wyŜszości tonu. - Nie masz pojęcia, jak nas to cieszy - skontrowała Shada. - Fen? - Ten statek miał w swojej karierze więcej nazw i sygnałów identyfikacyjnych

niŜ Gamorreanin morrtów - odpowiedziała przemytniczka. - Kiedy słyszałam o nim po raz ostatni, nazywał się „Zbawienie” i słuŜył Karazakom do rajdów po RubieŜach.

- Firespraye zwykle słuŜą stróŜom prawa - dodała Ghitsa. - Jak rozumiem, Krassis Trelix docenia ironię faktu, Ŝe uŜywa takich maszyn do zdobywania niewolników.

- A Krassis Trelix jest... ? - zainteresowała się Shada, wskazując na unoszącą się jeszcze w przestrzeni chmurę rozjarzonego pyłu. -Przepraszam: Krassis Trelix był... ?

- Karazackim koordynatorem logistycznym - odparła Ghitsa - Wyjątkowo przykrym typem, nawet jak na przemytnika.

- Fakt, zdarzają się milsi - przytaknęła Fen. Shada skinęła głową ze zrozumieniem. A moŜe i z satysfakcją, pomyślała Nabon.

- Dunc, wprowadź koordynaty - poleciła Mistryl. - Następny przystanek: Nal Hutta.

Fen spłukiwała z siebie bitewne emocje. Woda była letnia i wielokrotnie

uzdatniana, ale wystarczała do rytualnego oczyszczenia, które w gruncie rzeczy nie było niczym więcej niŜ codzienną kąpielą. Kobieta oparła się głową o ścianę kabiny i wzięła głęboki wdech.

Spotkanie ze statkiem KSN nie było dla niej całkowitym zaskoczeniem. Pod pewnymi względami starcie przebiegło dość szczęśliwie, pod innymi - było kompletną katastrofą. Teraz jednak rola Fen była zakończona. Zadaniem Ghitsy było wyciągnięcie wspólniczek z pogłębiającego się bagna.

Wsunęła się w wyświechtany kombinezon i przeczesała grzebieniem mokre włosy, zgarniając je do tyłu w stylu „utopionego szczurbacza”, jak mawiał Jett. Wielokrotnie bywając w Mos Eisley juŜ w wieku piętnastu lat. Fen przekonała się jak rzadko spotykanym i cennym dobrem jest na Taooine woda. Jej przybrany ojciec zaśmiewał się do łez kiedy wyjaśniała mu Ŝe na tej planecie woda jest zbyt cenna, by marnować ją na topienie gryzoni. Stosunkowo niedawno zrozumiała, Ŝe właśnie o to

Opowieści z Nowej Republiki 136

mu chodziło... Teraz z trudem opanowała szeroki uśmiech, który juŜ zaczął rozciągać jej usta.

W wejściu do salonu przystanęła na moment, by rozeznać się w sytuacji. Dunc siedziała okrakiem na krześle, obserwując, jak ułoŜona wygodnie Ghitsa pracowicie nakłada na paznokcie kolejną warstwę lakieru. Wszechobecny odtwarzacz holo brzęczał cicho w tle.

Fen cofnęła się do terminala komputerowego. Teraz, gdy Dunc nie zwracała na nią uwagi, a Shada była zajęta naprawą tarcz, miała najlepszą okazję na dokończenie ostatniego zadania.

Starsza Mistryl przyłapywała ją przy terminalu juŜ osiemnaście razy, ale zawsze okazywało się, Ŝe przemytniczka prowadzi niewinną symulację bitwy. Shada Ŝywiła pewne podejrzenia, ale jak wszystkie kobiety na pokładzie „Furii” wiedziała, Ŝe między kombinowaniem a zostaniem przyłapanym na kombinowaniu istnieje galaktyczna róŜnica.

Ghitsa delikatnymi ruchami nakładała smuŜki ostrej czerwieni, zakrywając poprzednią róŜową warstwę. Dunc przyglądała się temu z podejrzliwą fascynacją.

- Dlaczego uŜywasz tak rzucającego się w oczy koloru? - spytała. - Ohla su martalic plesodoro - odpowiedziała Ghitsa. - Co to znaczy? - To po huttańsku - wyjaśniła Fen. - Niech podziwiają naszą wspaniałość. - Ulubione powiedzonko Jabby. - Ghitsa wyprostowała rękę i przyjrzała się

swemu krzykliwemu dziełu. - Jabba rozumiał, jak potęŜną demonstracją siły jest okazywanie bogactwa. Skoro jednak Mistryle nie mają nic, nie dziwię się, Ŝe nie potrafisz tego pojąć.

Dogder nic marnowała czasu. Fen dyskretnym ruchem ustawiła kaburę z blasterem w dogodniejszej pozycji. Zastanawiała się tylko, czy ustawienie broni na ogłuszanie wystarczy, by powstrzymać atak rozjuszonej Mistryl.

Ale Dunc tylko uniosła brew, naśladując minę, którą Fen widziała juŜ kilkakrotnie u Shady.

- Widzę, Ŝe sporo wiesz o Huttach - powiedziała. - Ktoś mógłby się zastanawiać, skąd ta znajomość rzeczy.

- Ale ty na pewno się nie zastanawiasz - odparła Ghitsa, uśmiechając się wrednie. - PrzecieŜ czytałaś moje akta w bazach danych Mistryli, prawda?

- Jakie akta? - zdziwiła się Dunc. Punkt dla Ghitsy, pomyślała Fen. Jasna skóra młodej Mistryl zapewne zawsze zdradzała nawet najlŜejszy stres; Dunc musi jeszcze długo ćwiczyć sztukę, kłamstwa. Trzeba będzie wspomnieć o tym Shadzie, pomyślała Fen z odległości paru lat świetlnych.

Ghitsa, rzecz jasna, równieŜ zauwaŜyła reakcje, dziewczyny. - Och, daj spokój, Dunc. NieodŜałowanej pamięci partner Fen przez długie lata

robił interesy z Mistrylami. Podobnie jak ona sama. - Jej palec wskazujący, pokryły nieskazitelną czerwienią, dołączył do kciuka. - No, co tam na mnie wysmarowały?

- A moŜe ty mi powiesz? - zasugerowała złowieszczo Dunc.

Page 69: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 137

- Skoro nalegasz - odparta lekko juŜ poirytowana Ghitsa. - Napisały między innymi, Ŝe jestem radcą Huttów. Rozumiesz, co to znaczy?

Usta dziewczyny wykrzywiły się w lekcewaŜącym grymasie. - To znaczy, Ŝe jeden lub więcej Huttów upowaŜniło cię do prowadzenia

interesów w ich imieniu - odpowiedziała. - Na przykład do zrealizowania kontraktu na dostawę tancerek, zawartego między Durgą ą Brin’shakiem.

- Przyzwoita odpowiedź, StraŜniczko Cienia - stwierdziła Dogder z aprobatą. - Szkoda tylko, Ŝe nawet w przybliŜeniu nie dociera do istoty sprawy. Mam ci powiedzieć, co naprawdę oznacza stanowisko radcy Hutta?

Dunc skinęła głową. - Zamieniam się w słuch. - Klany huttańskie wyznaczają radców do prowadzenia swoich interesów -

zaczęła Ghitsa. - Umiejętności i lojalność, których wymaga realizacja ich skomplikowanych planów handlowych, a takŜe wrodzona długowieczność Huttów sprawiają, Ŝe najlepszym rozwiązaniem dla nich jest najmowanie radców związanych zjedna grupą, najlepiej z rodziną. Rodzina Dogderów nadzoruje huttańską penetrację rynków Światów Środka od ponad stu pięćdziesięciu lat.

Fen oderwała wzrok od wyświetlacza. Dla niej takŜe była to nowina - o ile opowieść Ghitsy była prawdziwa,

- Rozumiem - odezwała się Dunc lodowatym tonem. - No proszę, jaką chwalebną przeszłość ma za sobą twoja rodzina.

- Nie muszę tłumaczyć się przed tobą z czegokolwiek - oświadczyła wyniośle Ghitsa. - Moja motywacja, a takŜe motywacja władców mojego klanu, powinna być dla ciebie doskonale zrozumiała. - Zakończyła malowanie paznokci lewej ręki. przełoŜyła do niej pędzelek i zajęła się prawa, dłonią. - Pieniądze, zysk. bezpieczeństwo - takie terminy nawet Mistryle powinny pojąć.

Dunc parsknęła pogardliwie. - Tyle Ŝe nasze zasady nie są na sprzedaŜ temu, kto zaoferuje najwięcej. - OtóŜ cała ironia polega na tym Ŝe są. Sprzedawano je nieraz, podobnie jak

was... niczym tanie błyskotki. - Ghitsa roześmiała się pobłaŜliwie. - Naprawdę sądzisz, Ŝe Mistryle są święte, tylko dlatego, Ŝe nie robią interesów z byłymi Imperialami, odmawiają udziału w nielegalnych przedsięwzięciach i kasują podwójny szmal za te, co do których mają wątpliwości?

Fen, siedząc wciąŜ przy terminalu, opuściła rękę i odbezpieczyła Master. Nie miała bladego pojęcia, ile z tego, co mówiła Ghitsa, było prowokacją, a ile ponurą prawdą. Pewne było tylko to, Ŝe jej wspólniczka próbuje zmusić Dunc do frontalnego ataku. I Ŝe jest bliska sukcesu.

- Te wasze wzniosłe ideały i gadanie o ratowaniu zdesperowanego ludu - ciągnęła Ghitsa - nie przeszkadzają wam dostarczać Twi’lekanek w niewolę i skazywać ich na niemal pewną śmierć, jak pierwszy lepszy karazacki handlarz.

Bardzo, bardzo powoli Dunc wstała z krzesła i podeszła do stolika. Jej twarz pozostała spokojna jak śmierć. Fen chwyciła kolbę blastera, ale dziewczyna nie

Opowieści z Nowej Republiki 138

wykonała Ŝadnego ruchu przeciwko jej partnerce, jeśli nie liczyć tego, Ŝe zawisła nad nią złowrogo niczym chmura burzowa.

- W kontrakcie napisano, Ŝe będą opłacane, sługo Huttów - wycedziła Dunc. Ostatnie słowa zabrzmiały w jej ustach jak przekleństwo. - Powiedziałyście, Ŝe nie będą niewolnicami. Okłamałyście Mistryle.

Ghitsa spojrzała jej w oczy. - Nie okłamałyśmy. Twi’lekanki będą opłacane. Będą teŜ obciąŜane: za

kostiumy, wyŜywienie, nocleg i inne wydatki. MoŜliwe, Ŝe pewnego dnia zaoszczędzą dość pieniędzy, by wykupić swoje kontrakty. Niestety, śmiertelność w tej grupie zawodowej sięga siedemdziesięciu procent, toteŜ Durga potrąci im dodatkową sumę na pokrycie ewentualnych kosztów pogrzebu.

- Shada przepytała Brin’shaka - syknęła Dunc. - Pytała teŜ kaŜdą z Twi’lekanek, czy chce lecieć.

Ghitsa wyciągnęła ręce przed siebie, podziwiając własną twórczość. - Na swój dziwny, twi’lekański sposób te tancerki rzeczywiście chcą tam

polecieć. Wiedzą, Ŝe pewna liczba Twi’lekanek musi trafić do sal tronowych Huttów. Taka jest cena bezsilności ich rasy. Przedstawiciel handlowy Huttów dopilnuje, Ŝeby ich klanom zrekompensowano stratę. Alternatywą są nieograniczone ataki Karazaków na ich siedziby.

Dunc skrzywiła się. - Słyszałam, Ŝe Twi’lekowie sprzedają swoje kobiety w niewole, Ŝeby kupić

pokój dla całej planety - przyznała niechętnie - ale w twoich ustach brzmi to tak, jakby to twój altruizm powstrzymywał Karazaków przed plądrowaniem Ryloth.

- Nasz altruizm, Dunc. Nie zapominaj, Ŝe razem siedzimy w tej sprawie. - Ghitsa dmuchnęła lekko na precyzyjnie wymalowane szpony. - Doradziłam Durdze ten sposób załatwienia dostawy jako tańszy niŜ kupowanie niewolników od Karazaków. Nie dość, Ŝe ich towar jest droŜszy, to jeszcze gorszej jakości - powiedziała obojętnie, zakręcając buteleczkę. - Z mojego punktu widzenia Huttowie kupili moralność Mistryl za trzydzieści dwa tysiące. Karazakowie zaŜądaliby co najmniej czterdziestu pięciu. No, ale oni nie są tak zdesperowani jak wy.

Fen skuliła się podświadomie, słuchając niewybrednej napaści Ghitsy. Dogder zachowała się jak humanoidalne wcielenie Hutta, ubierając odraŜającą filozofię swoich panów w słowa chłodnej kalkulacji zysków i strat.

Zaczepka odniosła skutek. Dunc nachylona nad Ghitsą nabierała coraz intensywniejszych kolorów. Widać było, Ŝe kłębią się w niej emocje, jakby za chwilę miała eksplodować. Dziewczyna poruszyła się lekko, jak gdyby zamierzała sięgnąć po broń lub po prostu chwycić Ghitsę i cisnąć jej nikczemnym ciałem w przeciwległy kąt kabiny.

- Dunc, in aiente - rozległ się cichy rozkaz. Fen podskoczyła, a Ghitsa nawet nie drgnęła. - Witaj, Shado - zaszczebiotała niewinnie. - Długo stałaś za drzwiami? - Wystarczająco długo - odparła Shada, nie spuszczając oczu z Dunk. - In aiente.

Page 70: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 139

Dunc odetchnęła powoli, a potem bez słowa obróciła się na pięcie i wyszła z salonu.

Shada z nieprzeniknioną twarzą przez chwilę przypatrywała się Fen i Ghitsic. - Wychodzimy z nadprzestrzeni jutro o pierwszej - odezwała się w końcu, po

czym ruszyła śladem Dunc. Ciszę, która zapadła, przerwała po dłuŜszej chwil, Ghitsa, o dziwo, tonem

pełnym wątpliwości. - Myślisz, Ŝe przesadziłam? - Trudno powiedzieć - odpowiedziała Fen. próbując zwalczyć suchość w ustach.

- JeŜeli wyjdziemy z tego Ŝywe, powiem, Ŝe nie. JeŜeli w nocy poderŜną nam gardła, to... tak, chyba tak. - Zawahała się ostroŜnie waŜąc słowa. - Usłyszałam dziś wiele przygnębiających rzeczy... Ile z nich było prawdą?

Dngder skrzywiła się. - Wiele. Zbyt wiele. Widząc, Ŝe jej towarzyszka wierci się nerwowo w fotelu, Fen spytała: - CzyŜby sumienie cię gryzło? Ghitsa demonstracyjnie spojrzała na wypielęgnowane paznokcie. - AleŜ skąd. Fen. To tylko niestrawność. Wiesz, te statkowe racje... Fen wróciła do salonu w samą porę, by zobaczyć, jak odtwarzacz holowideo

dławi się i wysiada. Dymiąc nieznacznie, urządzenie wypluło resztki Wiadomości codziennych Ghitsy. MoŜe we wszechświecie rzeczywiście działa siła wyŜsza, nie pozbawiona poczucia humoru, pomyślała Fen.

- Koszt naprawy doliczymy do rachunku - powiedziała Shada, kończąc oględziny sprzętu.

- Koniecznie - odrzekła Ghitsa, przechodząc do stolika gier holograficznych. - Co powiesz na partyjkę. Fen?

- Nie. Dogder wzruszyła ramionami. - Właściwie to nie rozumiem, dlaczego dotąd nie zainstalowałaś holobestyjek na

„Gwiezdnej Damie”. Fen roześmiała się, unosząc wysoko ręce. - Powiem ci tylko, Ŝe kiedy ostatni raz pozwoliłam na partyjkę na pokładzie,

mój droid skończył z powyrywanymi ramionami. A w ogóle to zdaje mi się, Ŝe zaraz wychodzimy z nadprzestrzeni. Zgadza się, Shado?

- Za pięć standardowych minut - rzuciła Mistryl przez ramię, wychodząc z kabiny. - Byłam juŜ u Twi’lekanek.

Ghitsa odczekała moment, zanim szepnęła: - Nie wpadłaś na nią? - Nie - odpowiedziała ze znuŜeniem Fen, dopinając pasy. Gdy Dogder uczyniła

to samo, Nabon przymknęła powieki. - To juŜ niedługo. - Niedługo - powtórzyła Dunc tuŜ nad jej uchem.

Opowieści z Nowej Republiki 140

Fen gwałtownie otworzyła oczy. Mistryl stała obok, celując z Mastera w pasaŜerki. Z mojego blastera, zdała sobie sprawę. Fen, z opóźnieniem stwierdzając, Ŝe u biodra brakuje jej znajomego cięŜaru broni. Co gorsza, jej wibroostrze spoczywało pewnie w drugiej ręce Dunc. Dziewczyna zdecydowanie miała talent.

- Co się dzieje? - warknęła Fen. - Mała zmiana planu - odpowiedziała Mistryl. - Dogder, oddaj mi blaster, który

masz w bucie. Tylko powoli. Naturalnie - odezwała się spokojnie Ghitsa. Sięgnęła za cholewę i wyciągnęła

niewielką broń, o której istnieniu Fen nie miała pojęcia. - Nie przypominam sobie Ŝadnej klauzuli w kontrakcie na temat blasterów wycelowanych w nasze głowy - dodała, puszczając pistolet ślizgiem po płytach pokładu.

- Kontrakt teŜ się zmienił - stwierdziła Dunc, siadając naprzeciwko. Fen poczuła, Ŝe statek wpada w normalną przestrzeń. Minutę później dołączyła

do nich Shada. - Oczywiście protestujemy przeciwko takiemu traktowaniu - odezwała się

Ghitsa, by jak zwykle ostatnie słowo naleŜało do niej. Shada zignorowała ją. - Fen, od początku tej podróŜy zachowujecie się zupełnie nieracjonalnie -

powiedziała. - Przekonałyście nas, Ŝebyśmy podjęły się zadania, a potem przy kaŜdej sposobności starałyście się nam uświadomić, Ŝe to, co robimy, jest odraŜające i niemoralne. Chcę wiedzieć dlaczego.

- Po prostu jesteśmy rozmowne - mruknęła posępnie Fen. - Chciałyście, Ŝebyśmy zerwały kontrakt, prawda? - naciskała Shada, - To

jedyne wytłumaczenie. Ale dlaczego? PrzecieŜ nawet nie moŜecie wnieść sprawy przeciwko nam, bo w sensie prawnym nie istniejemy. SzantaŜ? To śmieszne.

- To najzupełniej legalna operacja - odezwała się Ghitsa. - JeŜeli się wycofacie, czeka was bardzo powaŜna przeprawa z Jedenastoma.

- Lepiej jest mieć problemy z innymi niŜ z własnym sumieniem - odparowała Dunc. - Spróbujemy szczęścia.

- Ach, tak. To ta wspaniała perspektywa roztaczająca się z moralnych wyŜyn - powiedziała sarkastycznie Ghitsa. - Na które raczej nie wstąpicie, zabijając dwie bezbronne kobiety.

- Nie oddamy Twi’lekanek w niewolę. Fen - stwierdziła kategorycznie Shada. - Nawet w tak dobrze zakamuflowaną niewolę. JeŜeli nie powiesz nam, co jest grane, nic pozostawisz nam wyboru.

Mistryl umilkła, oczekując odpowiedzi. Fen jednak nie odezwała się. Jej serce biło jak oszalałe: zastanawiała się, czy Ghitsa popełniła właśnie swój ostatni błąd. JeŜeli Shada dojdzie do wniosku, Ŝe zamordowanie z zimną krwią dwóch niedoszłych handlarek niewolnikami rzeczywiście wzniesie ją na moralne wyŜyny...

- W porządku - rzekła po chwili Mistryl. - Czas minął. Odpinać pasy. Resztę drogi pokonacie bez nas.

Wojowniczki w milczeniu zapędziły Fen i Ghitsę na rufę statku. Było gorzej, niŜ Nabon się spodziewała.

Page 71: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 141

- Chyba Ŝartujecie... Shada otworzyła niewielki właz. - Twój wybór. Fen. Właź do kapsuły. Ghitsa bez słowa protestu ruszyła przodem. Czując za plecami lufę własnego

blastera, Fen poszła jej śladem. - śegnaj. Fen - rzuciła na koniec Shada. Właz zamknął się z hukiem i uszczelnił. Pieczętując nasz los, pomyślała Nabon.

zanim zwróciła się do wspólniczki. - W ładny bałagan nas wpakowałaś. - Co ty bredzisz? PrzecieŜ wszystko ułoŜyło się idealnie. Zanim Fen zdąŜyła wygłosić odpowiednio jadowitą ripostę, „Furia” gwałtownie

wypluła kapsułę ratunkową w przestrzeń. Zepchnąwszy Ghitsę z drogi, przemytniczka zasiadła przed panelem sterowniczym.

Było dokładnie tak, jak się spodziewała. Pojazd okazał się wyposaŜony w nędzny silniczek jonowy, którego moc wystarczała jedynie na wejście na orbitę, sprowadzenie kapsuły w atmosferę i - być moŜe -spowolnienie jej lotu, zanim opadnie... a raczej huknie w powierzchnię planety. Jakie to typowe. Najlepszym pilotom zawsze dostają się najgorsze kapsuły, pomyślała Fen.

Szanse na kontrolowane lądowanie taką łupiną były minimalne. Szanse na przeŜycie tego manewru - niewiele większe. Fen miała tyko jeden pomysł na wyjście cało z opresji: wtulić się w obszerne poduchy na ramionach Ghitsy.

- Shada? Mistryl odwróciła głowę, by spojrzeć na Dunc stojącą w drzwiach do kokpitu

„Furii”. Sądząc z tonu jej głosu... - Co się stało? Coś nie tak z Twi’lekankami? - AleŜ nie - zaprzeczyła szybko Dunc. Usiadła w fotelu i podała Shadzie

niewielką holokostkę. - Są zadowolone. One, zdaje się, od początku wiedziały, Ŝe nie lecą na Nal Hutta.

- Doprawdy? - spytała, uwaŜnie oglądając nośnik hologramów. - Bardzo ciekawe. - Tak teŜ pomyślałam. - Dunc skinęła w stronę holokostki. - Dała mi ją jedna z

tancerek, Nalan. Jeśli dobrze zrozumiałam jej dziwaczny akcent, dostała ją od „Fenig - która - jest - odwaŜna”, Ŝeby nam przekazać.

Shada spojrzała w iluminator. Kapsuła ratunkowa zdąŜyła juŜ zniknąć z pola widzenia, ściągnięta polem grawitacyjnym Nal Hutta.

- Ja zajmę się nagraniem, a ty lepiej zrób szybką diagnostykę wszystkich systemów statku.

- Myślisz, Ŝe nas oszukały? - spytała Dunc, opierając dłonie na klawiaturze. - Oszukiwały nas od chwili, kiedy wylądowałyśmy na Ryloth - odparła Shada,

starannie kontrolując emocje w głosie. Okazywanie przez Mistryl frustracji i goryczy w obecności podwładnej nie było w najlepszym tonie. - Pytanie tylko, o co w tym wszystkim chodziło.

Opowieści z Nowej Republiki 142

- Cokolwiek to było, zdaje się, Ŝe nasze byłe pracodawczynie osiągnęły to, co zaplanowały - stwierdziła kwaśno Dunc. - No, moŜe nie licząc manewru z kapsułą ratunkową... O, sithowe nasienie!

- Co jest? - Sygnał identyfikacyjny „Furii”... - Dunc przebierała wściekle palcami,

wprowadzając obliczone wcześniej współrzędne nawigacyjne awaryjnego skoku poza przestrzeń Nal Hutta. - Fen musiała przeprogramować jeden z systemów łączności. Nadajemy sygnał wywoławczy „Kontraktora”, karazackiego łowcy niewolników.

Shada natychmiast zawróciła „Furią”. Mrugające światło na konsoli łączności oznaczało, Ŝe wywołuje ich jeden z portów na Nal Hutta. Mistryl zignorowała sygnał.

- Co robimy? - spytała Dunc. - To chyba jasne. Zabieramy się stąd - odparła Shada. - Nie mam zamiaru stać

się kozłem ofiarnym polityki Huttów wobec łowców niewolników. - Nie będę się sprzeczać - mruknęła Dunc. - Chodziło mi o to, co zrobimy z

naszymi byłymi pracodawczyniami? Shada skrzywiła się. Owszem, Mistryle miały u Jetta honorowy dług za jego

przyjaźń, ale nikt nie miał prawa naduŜywać tego zobowiązania w taki sposób. Nikt. - Galaktyka jest duŜa - stwierdziła ponuro, spoglądając na Dunc. - Ale nie aŜ tak duŜa. Dunc skinęła głową. - Rozumiem. Hunański patrolowiec zmierzający w ich stronę pojawił się na ekranach

sensorów. Shada popatrzyła po raz ostatni na bagnistą planetę i pchnęła dźwignię napędu nadprzestrzennego.

Fen walczyła ze sterami kapsuły, próbując ustawić ją tak, by tylne osłony wzięły

na siebie większość obciąŜeń termicznych związanych z wejściem w atmosferę. - Zderzenie za minutę - zameldowała. - Czy aby nie lecimy za szybko? W odpowiedzi Fen spróbowała wycisnąć nieco więcej mocy z beznadziejnego

systemu hamującego. Za iluminatorem pojawiła się struga białego ognia. - Fen? Widzisz tę wielką brązową plamę? Spróbuj na niej nie wylądować. - Bagno moŜe zamortyzować siłę uderzenia, jeśli się tylko nie utopimy.

Przygotuj się na najtańszą kąpiel błotną w Ŝyciu. - Ty chyba nie mówisz powaŜnie? - Piętnaście sekund - rzuciła w odpowiedzi Nabon, próbując skierować kapsułę

na wielki bagienny obszar. Po chwili pojazd ze straszliwym impetem runął w bajoro. Fen wyzwoliła się z

ochronnej uprzęŜy. - Na szczęście są pływaki. MoŜe jednak nie utoniemy od razu - mruknęła. Silne

pociągnięcie drąŜka wystarczyło, by właz odskoczył. Do wnętrza kapsuły wlały się mętne wody, podejrzane zapachy i ponure barwy Nal Hutta.

Page 72: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 143

Fen wygramoliła się pierwsza i szybko rozejrzała się dookoła. Bagno jak bagno. Mulista breja. Skoczyła i natychmiast zanurzyła się po pas w oleistym szlamie. Niezdecydowana Ghitsa zatrzymała się we włazie rozkołysanej kapsuły.

- Musisz, Ghitso - zawołała Fen. Jej partnerka oceniła odległość od brzegów bagna. - Dobre, Ŝe przynajmniej nie musimy daleko chodzić. Jaka szkoda, Ŝe mam na

sobie akurat te buty. - Westchnęła z rezygnacją i skoczyła w muł. Brodząc w śmierdzącej mazi pełnej splątanych wodorostów, posuwały się wolno

w kierunku lądowiska, które zauwaŜyły w odległości mniej więcej pięciuset metrów. Gdy wydostały się na cudownie suchą i twardą durabetonową płytę, zębaty

Whiphid wytoczył się z budynku. Zachowywał się tak obojętnie, Ŝe Fen doszła do wniosku, iŜ kapsuły ratunkowe z dwiema kobietami na pokładzie, wpadające prosto do bagna, muszą być w tej okolicy zjawiskiem codziennym.

Po gwałtownej wymianie zdań z Ghitsą, przeprowadzonej mieszaniną wspólnego i huttańskiego, Whiphid się oddalił.

- Co znowu? - Dzięki twoim wysiłkom udało nam się jakimś cudem wylądować na terytorium

klanu Durgi. Powiedziałam tubylcowi, Ŝe jestem jednym z radców Hutta. - I uwierzył ci? - Oczywiście. Takie przygody jak nasza nie są rzadkością, kiedy działa się, w

imieniu klanów huttańskich. - Ghitsa sprawiała wraŜenie rozbawionej niedowierzaniem Fen. - Posiadłość Durgi leŜy niespełna trzysta kilometrów stąd. Mój pan wybierze się pewnie niezwłocznie, Ŝeby obejrzeć swoje nowe tancerki. Zaczekamy na niego.

Znalazły na krańcu płyty lądowiska zaniedbaną ławeczkę i usiadły w cieniu. - Fen? - Tak? - Pozałatwiałaś swoje sprawy? - Moje co? - Sprawy. No wiesz: majątek, ostatnia wola, takie tam... Na wypadek gdyby

Durga postanowił rzucić nas dianodze na poŜarcie. Zdecydowanie powinnam była rozwalić ją dwa lata temu na Socorro, pomyślała

nienawistnie Fen. Coś takiego nie jest warte Ŝadnych pieniędzy. - Zdawało mi się, Ŝe to miała być ta łatwa część planu. Stopy siedzącej na ławce Ghitsy bujały się kilka centymetrów nad ziemią. - Łatwa? - powtórzyła. - Skąd ci to przyszło do głowy? - ZałoŜyłam... Odpowiedź Ghitsy, dotycząca załoŜeń i płytkich grobów, zginęła w basowym

pomruku przetaczającym się ponad bagnami, wspólniczki skoczyły na równe nogi. MruŜąc oczy. Fen dostrzegła barkę Ŝaglową, sunącą na repulsorach nad rozlewiskiem. Jej rozmiary i pewny równy lot były dowodem zamoŜności właściela; coś takiego wydawało się przemilczeć dziwnie nie na miejscu w świecie tak ponurym i nędznym jak Nal Hutta.

Opowieści z Nowej Republiki 144

To, co z daleka wyglądało jak małe krople na pokładzie barki, okazało się oddziałem cięŜkouzbrojonych i niewątpliwie w pełni oddanych swemu panu straŜników, naleŜących do najrozmaitszych ras. Gdy pojazd zatrzymał się niedaleko obu kobiet. Fen instynktownie sięgnęła po blaster. który zapewne nadal znajdował się w rękach Dunc.

Naśladując zachowanie swojej wspólniczki podczas spotkania z Mistrylami, Ghitsa ustawiła się w miejscu, w którym rampa barki miała dotknąć gruntu. Wkrótce na pomoście pojawił się potęŜny Hutt z wielkim znamieniem na czole.

- Radca Dogder - zahuczał Durga, przełomie zerkając na Fen. - Wątpię, czy moje tancerki siedzą w kapsule, która spadła na nasze ziemie. Oczekuję wyjaśnień. Gdzie Twi’lekanki?

Fen obserwowała z fascynacją, jak jej partnerka kłania się nisko Hurtowi. - Wasza Wspaniałość, banda nikczemnych łotrów wykradła tancerki z rąk twojej

uniŜonej sługi. - Wykradła? Fen wzdrygnęła się odruchowo, czując fetor zalatujący od strony Hutta. CzyŜby

to jakiś specjalny zapach, który wydzielają, kiedy się zdenerwują? - zastanawiała się. A moŜe to tylko resztki śniadania...

- Tak, Wasza Korpulentność. Zostałyśmy zdradzone przez załogę, którą wynajęłyśmy do przewiezienia ładunku z Ryloth. Kiedy dotarliśmy do przestrzeni Nal Hutta, obezwładniono nas i siłą wepchnięto do kapsuły ratunkowej.

Durga pstryknął pulchnymi paluchami i zanim Fen zorientowała się, o co chodzi, wokół Ghitsy stało juŜ pięciu straŜników. Sama znalazła się nieoczekiwanie na celowniku cięŜkiego blastera samopowtarzalnego typu E-web, zamontowanego na burcie pojazdu.

- Radco, wysłucham teraz twoich wyjaśnień. To, czy twoja śmierć będzie szybka, czy teŜ bardzo, bardzo powolna, zaleŜy od tego czy będę z nich zadowolony.

Fen spięła się. Tymczasem Ghitsa sprawiała wraŜenie zupełnie spokojnej. Być moŜe, spędziwszy większość Ŝycia pośród Huttów, upodobniła się do nich do tego stopnia, Ŝe widok pięciu obcych z blastechami w dłoniach po prostu był dla niej powszednim zjawiskiem.

- Durgo - zaczęła gładko Dogder - czy jeśli podam ci dwa powody, dla których na pewno mnie nie zabijesz, zapłacisz mi siedemdziesiąt pięć tysięcy kredytów?

- Zapłacę, radco. - A więc po pierwsze: powołuję się na Huttański Kodeks Handlowy, sekcja C,

podsekcja 12.4 e, o ochronie radców i posłańców. Fen zawsze miała kłopoty z odczytywaniem uczuć Hunów. Teraz, choć nigdy

przedtem nie widziała czegoś podobnego i wątpiła, czy jeszcze kiedyś zobaczy - od razu wiedziała, Ŝe Durga jest zszokowany

Ghitsa parła naprzód. - Jeśli mnie zabijesz, Durgo, wszystkie umowy, które zawarłam w imieniu

naszego klanu, przepadną. Według moich ostatnich obliczeń ich łączna wartość przekracza sto milionów.

Page 73: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 145

Nagła furia zatrzęsła długim cielskiem Hutta. - Ośmielasz się cytować nasze prawa?! - ryknął. - Znasz je doskonale, Durgo. - Fen słyszała w głosie partnerki ton spokojnej

perswazji. - „Radcy i posłańcy nie odpowiadają za winy tych, którzy ich wykorzystują, by zniewaŜyć lub oszukać Imperium Huttów”.

Durga długo gromił wzrokiem swojego niepozornego radcę, zanim odezwał się ponownie.

- O ile mnie pamięć nie myli, prawo to wprowadzono po nagłej i nader bolesnej śmierci dwunastu radców i niezliczonej rzeszy posłańców...

- Jak zwykle nieomylny. A więc bez wątpienia przypominasz sobie, co się stało, gdy dwa lata temu młody, chudy i wyjątkowo głupi Hutt z klanu Vermilic zapomniał o tym przepisie i unicestwił swojego radcę.

Fen stwierdziła ze zdziwieniem, Ŝe sama słyszała o tej sprawie. Klan Vermilic zbankrutował wtedy, a huttański handel praktycznie zamarł na trzy miesiące. Teraz zaczęła się zastanawiać, czy przyczyną tego zamieszania nie była solidarna odmowa prowadzenia interesów przez wszystkich radców.

Milczenie przed kolejną wypowiedzią Durgi było jeszcze dłuŜsze niŜ poprzednio.

- Zdaje się, Dogder, Ŝe wspominałaś coś o drugim powodzie. - JeŜeli zabijesz mnie teraz, nigdy nie odzyskasz Twi’lekanek. - Coś takiego, Dogder... - Śmiech Durgi skojarzył się Fen z rykiem wichru

podczas sztormu. - A jakim to sposobem zamierzasz zwrócić mi moje tancerki? - Mogę ci podać kod identyfikacyjny frachtowca, który wynajęłyśmy planowaną

trasę przelotu i dane właściciela z rejestru statków. Będziesz mógł wytropić winowajców tego haniebnego oszustwa.

Wielka twarz Durgi wyraŜała niedowierzanie. - Skąd mam mieć pewność, Ŝe informacje, które mi dostarczysz, są uŜyteczne? - MoŜesz zmącić mi połowę teraz, a resztę w ciągu standardowego tygodnia -

odparła Ghitsa. - Będziesz miał dość czasu na weryfikację danych. - Tak bardzo nam ufasz, radco? - spytał Hutt z wyraźnym rozbawieniem. Fen

wcale nie było do śmiechu. - Ufam, panie. Ghitsa stała z niewzruszonym spokojem, a Durga w zamyśleniu lustrował ją

wzrokiem. Po chwili pstryknięcie grubych palców kazało straŜnikom opuścić broń. Fen poczuła, Ŝe znowu moŜe oddychać.

Hutt, niczym najlepszy przyjaciel, otoczył łapą zabłocone ramiona Ghitsy. - Po tylu latach lojalnej słuŜby, radco, na pewno rozumiesz doskonale, Ŝe jeśli

sprawisz mi zawód, nasza galaktyka będzie stanowczo za mała, by pomieścić ciebie i mój gniew.

- Rozumiem, panie. - I choć zmartwiło mnie twoje niepowodzenie, cieszę się, Ŝe starałaś się

przewidzieć moŜliwość zdrady. - Durga wyciągnął małą dłoń, a Ghitsa włoŜyła w nią

Opowieści z Nowej Republiki 146

dysk, który Fen zabrała z pokładu „Furii”. -MoŜesz przelać połowę sumy z naszego rachunku na Coruscant.

Ghitsa skłoniła się lekko. Ogon Hutta wygiął się gwałtownie, jak wąŜ. - Wiesz równieŜ, Ŝe ze względu na dobro naszych interesów, korzystam

wyłącznie z usług wiarygodnych radców. Kiedy nasza transakcja dobiegnie końca, poszukam nowego współpracownika.

- Zawsze mądrze twierdziłeś, Ŝe radcy nie powinni padać ofiarą innych drapieŜców, panie. Nie Ŝądam, Ŝebyś dla mnie robił wyjątek.

Fen długo jeszcze zastanawiała się, czy w poŜegnalnych słowach Ghitsy naprawdę brzmiał smutek.

- W porządku - powiedziała Shada, wsuwając holokostkę do odtwarzacza.

Skanowanie wykazało, Ŝe jest to najzwyklejszy nośnik danych, wolny od przykrych niespodzianek. Mimo to nie ufała mu do końca. - Zaczyna się.

Nad podłogą ukazała się dwumetrowa podobizna Fenig Nabon. - Witaj ponownie, Shado - odezwała się fosforyzująca blado postać. - Skoro

oglądasz to nagranie, zakładam, Ŝe mnie i Ghitsy juŜ tu nie ma. Mam nadzieję, Ŝe jeszcze Ŝyjemy... Za to ty na pewno Ŝałujesz, Ŝe nie wysłałaś nas na wycieczkę przez śluzę bez skafandrów próŜniowych. Dunc chrząknęła cicho, ale nic nie powiedziała.

- Ghitsa utrzymuje, Ŝe będziecie chciały oddać nas w ręce Huttów, Ŝeby ukarali nas na swój chory sposób - ciągnęła Fen. - JeŜeli tak się stanie, sprzeda Durdze kartę danych ze szczegółowymi informacjami na temat statku, którym porwano tancerki. Kompetentny slicer powinien dojść do wniosku, Ŝe chodzi o „Kontraktora” z Karazackiej Spółdzielni Niewolniczej.

Postać uśmiechnęła się z lekkim zakłopotaniem. - Z pewnością zauwaŜyłyście juŜ, Ŝe „Furia” nadaje sygnał identyfikacyjny

„Kontraktora”. To moja robota; na wypadek gdyby namierzył was ktoś z Nal Hutta. Program nakładkowy wprowadziłam do zapasowego systemu łączności. Prawdopodobnie będziecie musiały dotrzeć do niego tą samą drogą, co ja, czyli przez tę grę symulacyjną; za to unieszkodliwienie programu nie powinno sprawić wam kłopotu.

Fen spowaŜniała. - A teraz powaŜnie: zapewne moŜecie sobie wyobrazić, co się stanie, gdy Durga

dojdzie do wniosku, Ŝe to KSN porwała jego tancerki. - Wojna gangów - mruknęła Dunc. - Ghitsa uwaŜa, Ŝe w następstwie tej rozróby i KSN, i Huttowie zostawią Ryloth

w spokoju, przynajmniej na jakiś czas. Slicer Durgi powinien teŜ dokopać się do dowodów pewnych kłopotliwych płatności, dokonanych przez Karazaków na rzecz Brin’shaka. Tym sposobem Brin’shak juŜ nigdy nie sprowadzi tancerek dla Huttów.

Blada postać przestąpiła z nogi na nogę. CzyŜby Fen czuła się niezręcznie? - Powiedziałyśmy tancerkom, Ŝe odstawicie je do Kala’uun na Ryloth. Klan

Dira, któremu moŜna ufać, juŜ na nie czeka. Klan Shak moŜe narobić hałasu, ale nie naleŜy spodziewać się Ŝadnych działań. Dwa lata temu został zdyskredytowany w

Page 74: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 147

Kala’uun. kiedy próbował orŜnąć Nową Republikę na dostawach ryll koru, więc generalnie stara się siedzieć cicho.

- I jeszcze jedno na koniec... zakładając, Ŝe nas nie zabiłyście. Ghitsa przeleje dwadzieścia tysięcy na wasze konto, jak się umówiłyśmy. Wiem, Ŝe oczekujecie trzydziestu dwóch, ale jeśli dobrze rozegracie negocjacje z klanem Dira, być moŜe dostaniecie ryll za sprowadzenie tancerek do domu. - Postać uśmiechnęła się chytrze. - Ghitsa radzi szybko go sprzedać, bo rynek moŜe się wkrótce nasycić.

Fen uniosła głowę, wpatrzona w pustkę. - Jett zawsze podziwiał Mistryle, Shado. Czasem jednak nie czuł się najlepiej,

widząc, czego podejmujecie się dla pieniędzy. Mawiał, Ŝe bieda czyni z ludzi desperatów. Niekiedy jednak lepiej pozostać biednym... Ghitsa. rzecz jasna, jest innego zdania. Wizerunek Fenig Nabon zamigotał i zniknął.

Durga odwiózł je do portu kosmicznego Bilbousa, gdzie Fen zostawiła w doku

„Gwiezdną Damę”. Gdy tylko znalazły się na pokładzie ustaliły kurs na najbliŜszą planetę Nowej Republiki, na której działał porządny bank.

Kiedy sutek skoczył w nadprzestrzeń, Ghitsa wyskoczyła z fotela drugiego pilota.

- Idę się umyć. Gdy potem takŜe Fen skończyła długą, gorącą kąpiel pod prysznicem, jej

wspólniczka siedziała juŜ w kabinie przy stoliku, oglądając w napięciu ostami rozdział miłosnych przygód Leii Organy. Fen wyjęła butelkę koreliańskiej brandy i dwa kieliszki, po czym zajęta miejsce naprzeciwko niej.

- To jak myślisz? - zaczęła, napełniając kieliszek i przesuwając go w stronę partnerki. Ghitsa bez słowa przyjęła poczęstunek. - Durga kupił tę historię?

- Wątpię. Ale będzie ostroŜny. Nie rozstanie się z tyloma milionami, zanim nie przeprowadzi śledztwa. Jak dla niego, trzydzieści siedem i pół tysiąca to śmieszna cena. A wszystkie dowody będą wskazywały na Karazaków. Jego zdaniem piraci nie zasługują na takie zaufanie jak ja.

- Tylko Ŝe przestałaś być radcą. Ghitsa rozchmurzyła się wyraźnie i ochoczo pociągnęła łyk brandy. - To się świetnie składa. - Tego chciałaś? Dogder westchnęła i oparła głowę o ścianę. Fen po raz pierwszy widziała

„normalną” wersję Ghitsy: w prostym kombinezonie, z mokrymi włosami i bez grubej warstwy chemikaliów na twarzy i paznokciach.

- Pamiętasz, jak powiedziałam, Ŝe śmiertelność wśród Twi’lekanek sięga siedemdziesięciu procent?

- Tak. - Wśród radców Huttów jest jeszcze wyŜsza. Jeśli własny klan nie zabije

swojego przedstawiciela, zrobi to ktoś z konkurencji. Fen pojęła nagle, Ŝe Ghitsa nie podjęłaby się takiego ryzyka za marne

siedemdziesiąt pięć tysięcy.

Opowieści z Nowej Republiki 148

- A co z tymi dwunastoma zabitymi? - Dwaj z nich pochodzili z rodziny Dogderów. - Ghitsa urwała i zacisnęła wargi, Fen przeszła na bezpieczniejszy grunt, - Sądzisz, Ŝe Durga zapłaci resztą? Ghitsa znowu łyknęła brandy. - MoŜe. Prawdopodobnie. Będzie bardzo szczęśliwy, kiedy dowie się o

Karazakach Spodziewam się nawet, Ŝe dołoŜy mi premię. Przez chwilę obserwowały Wiadomości codzienne, składające się niemal

wyłącznie z informacji o zbliŜającym się ślubie księŜniczki Organy. - śal mi tego Hana Solo - mruknęła Ghitsa. - Szkoda niezłego przemytnika - westchnęła Fen, wpatrując się w złocisty płyn. Z ekranu księŜniczka, cała w królewskiej bieli, obwieściła wszem i wobec, Ŝe

Dathomira stanie się światem otwartym dla byłych Aideraańczyków. Po chwili odezwał się spiker: „Organa powiedziała dziś takŜe, Ŝe Nowa Republika przeznaczy dwieście milionów na pomoc finansową dla przyszłych kolonistów, przede wszystkim w postaci nisko oprocentowanych kredytów na zasiedlenie...”

Fen gwizdnęła z uznaniem. - Szkoda tylko, Ŝe trzeba być Alderaańczykiem, Ŝeby się załapać. Przez jakiś czas w milczeniu wpatrywały się w ekran. - Wiesz - zaczęła Ghitsa - zawsze chciałam zagrać zuboŜałą arystokratkę, Fen spojrzała na ekran, a potem znowu na wspólniczkę. - Tak... - powiedziała po chwili. - Leia Organa moŜe nie wygląda rewelacyjnie w

bieli, za to ty Ghitso, na pewno.

Page 75: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 149

N A J D Ł U ś S Z Y U P A D E K

Patricia A. Jackson

Imperialny niszczyciel gwiezdny „Egzaminator” korygował swoją pozycję, posuwając się precyzyjnymi skokami, dyktowanymi przez komputer nawigacyjny. Stojąc na pokładzie obserwacyjnym, kilka poziomów poniŜej mostka, dowódca spoglądał przez transparistalową taflę, na manewry potęŜnego okrętu klasy Imperial II, zmierzającego ku otchłani czarnej mgławicy. Sunący w mroku „Egzaminator”, podobny do starannie naostrzonego sztyletu, stanowił imponujący widok na tle bezgwiezdnej pustki.

Niszczyciel, któremu zlecono misję rozpoznawczą, zbliŜał się do mało znanego rejonu galaktyki, znanego jako Nharqis’I. Nazwa ta, choć z pozoru romantyczna, pochodziła w rzeczywistości z dialektu przemytniczego i oznaczała „miejsce śmierci”. Bezgwiezdna, monotonna i groźna - ponura mgławica zdawała się uosobieniem nieskończoności trwania.

Przygryzając nerwowo dolną wargę, młody kapitan wpatrywał się w pustkę i marzył o tym, by się w niej zatracić. Nharqis’I nie mogła być zimniejszym i bardziej złowrogim miejscem niŜ anonimowa ciemność holu przed gabinetem lorda Tremayne’a. A Nharqis’Al, ohydny, mityczny potwór, który rzekomo czaił się w mgławicy, z całą pewnością nie był bardziej przeraŜający niŜ Wielki Inkwizytor, wybraniec Imperatora.

W skąpo umeblowanym i obrzydliwie sterylnym wnętrzu kapitan dostrzegł tylko jedno krzesło, stojące pod przeciwległą ścianą. Zastanawiał się, ilu imperialnych oficerów siedziało na nim do tej pory i ilu przeŜyło, by móc o tym opowiedzieć. Wiedział, Ŝe miedzy tymi liczbami istniała przeraŜająca dysproporcja; pogratulował sobie w duchu, Ŝe postanowił nie zajmować tego krzesła.

Choć nie naleŜał do przesądnych, był pewien, Ŝe zwiększy swoje szanse przeŜycia, jeŜeli Tremayne zastanie go w pozycji stojącej. Dlatego teŜ stał na baczność od trzech godzin, czekając, aŜ Adept Ciemnej Strony wezwie go osobiście.

Gdyby nawet ten pokaz karności nie miał wywrzeć Ŝadnego wpływu na przebieg rozmowy, oficerowi pozostałaby chociaŜ satysfakcja ze spotkania z Wielkim Inkwizytorem Tremayne’em oraz z egzekucji, której poddałby się przynajmniej z godnością.

Opowieści z Nowej Republiki 150

Inni takŜe umierali stojąc, skojarzył podświadomie. Admirał Ozzel, admirał Ranes, kapitan Needa... A takŜe mentor i przyjaciel, kapitan Nolaan. Było teŜ wielu innych, których nazwisk w tej chwili nie mógł sobie przypomnieć. Czym róŜni się od nich?

A Ŝe nie potrafił sobie odpowiedzieć na to pytanie, poczuł na dnie Ŝołądka lekki niepokój. Mocno zaciskając dłonie za plecami, młody kapitan zaczął niecierpliwie kiwać się na piatach do przodu i do tyłu. Był to nawyk wyniesiony z mostka, wymuszony codziennymi stresami towarzyszącymi słuŜbie na okręcie najbardziej prestiŜowej floty Imperatora. Trzeba przyznać, Ŝe oficer pracował nad pozbyciem się tego nerwowego odruchu, i to nie bez sukcesów. Tym razem jednak monotonne kiwanie się nie martwiło go tak bardzo, jak gwałtowne drŜenie rąk.

Przygładził poły munduru i poprawił insygnia, ganiąc się w myślach za tę nadmierną troskę o wygląd. Ostatnim wraŜeniem, jakie pragnąłby po sobie pozostawić, opuszczając ten świat, była pusta iluzja strachu.

Strach... Odczuwając go, źle dowodziło się statkiem i motywowało załogę oraz personel pomocniczy. Strach sprzyjał popełnianiu błędów i wzmagał napięcie wśród podwładnych, a w efekcie powodował kolejne potknięcia i podejmowanie niewłaściwych decyzji. Końcowym rezultatem niepotrzebnego napięcia był więc jeszcze większy strach. Dlatego teŜ w Akademii uczono szacunku. Szacunku i posłuszeństwa wobec przełoŜonych.

„Dyscyplina to nawyk niezwłocznego wypełniania rozkazów i niezachwianego szacunku dla władzy, a przede wszystkim samodzielnego myślenia”.

Młody kapitan uśmiechnął się, powtarzając w myśli wyuczoną na pamięć definicję - echo lat spędzonych w Akademii. Pamiętał strach towarzyszący pierwszym dniom szkolenia. gdy wszystko wydawało się poza jego zasięgiem. Pamiętał, jak niezdarnie wypełniał na początku rozkazy przełoŜonych, pamiętał niepotrzebne wątpliwości i stopniową utratę - a potem odbudowanie - własnej dumy. To prawda, w perfekcyjnym opanowaniu dyscypliny, a więc w pełnej kontroli nad samym sobą, było coś aroganckiego. A jednak umiejętność wykonywania rozkazów i szanowania decyzji Wysokiego Dowództwa, a takŜe świadomość, Ŝe jest doceniany za zdolność logicznego myślenia w sytuacjach kryzysowych - wszystko to dawało oficerowi niezmierną satysfakcję. Tak rodził się szacunek, nie strach. O pierwszym Wielki Inkwizytor Tremayne wiedział niewiele; w drugim zaś lubował się aŜ do przesady.

Kapitan uniósł głowę z niezachwianą pewnością siebie. śałował, Ŝe duma z przebiegu słuŜby nie pozwala mu zwalczyć lub przynajmniej złagodzić strachu przed Wielkim Inkwizytorem Tremayne’em. Podobnie jak cała załoga „Egzaminatora”, nie miał sobie nic do zarzucenia. Jego zdaniem był to dowód na to, Ŝe szacunek jest lepszą motywacją działania niŜ strach.

Umiejętność przyjmowania rozkazów Tremayne’a z lekkim uśmiechem i wystudiowanym skinieniem głowy uczyniła z kapitana jednego z najwyŜej cenionych oficerów floty. Nikt inny nie waŜył się nawet spojrzeć w upiorną twarz Ciemnego Jedi, oszpeconą cybernetycznymi implantami. I chociaŜ starania kapitana napotykały za kaŜdym razem zimną pogardę lub obojętność, nie ustępował, mając nadzieję, Ŝe

Page 76: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 151

lojalnością i gotowością do słuŜby wreszcie zrobi wraŜenie na osławionym słudze Imperatora.

- Ale jakie to miało znaczenie? - szepnął i przeraził się dźwięku własnego głosu. Umilkł, przekrzywił głowę i wsłuchał się w echo powtarzające jego słowa między wąskimi ścianami holu. Strofując się w duchu za utratę kontroli nad sobą, zacisnął usta, ale ucisk w Ŝołądku stawał się coraz mocniejszy, jakby dopiero teraz uzewnętrzniły się wszystkie skrywane dotąd lęki.

Ale w gruncie rzeczy, jakie to miało znaczenie? PrzecieŜ przyjaźń z nieŜyjącym kapitanem Nolaanem była zmazą na jego nieskazitelnej dotąd reputacji; to ona miała na niego sprowadzić niechybną zgubę. Czekał go taki sam los jak zaufanych doradców i najlepszych kompanów Nolaana. Wielki Inkwizytor Tremayne udowodnił to dobitnie, gdy dokonał pokazowej egzekucji dowódcy na mostku „Egzaminatora”. Minął jakiś czas i oto wśród Ŝywych nie było juŜ nikogo, kto niegdyś ośmielał się nazywać Nolaana przyjacielem i mentorem... prócz młodego kapitana. Jednak i to juŜ wkrótce miało się zmienić.

Vharing z trudem przełknął ślinę, wspominając gniew Tremayne’a. Przeszedł go dreszcz, gdy przywołał w pamięci obraz poszarzałej, zmartwiałej twarzy kapitana Nolaana i szturmowców w pośpiechu wyciągających jego ciało na korytarz. JeŜeli sprawiedliwość Tremayne’a była równie przewidywalna, jak czerń Nharqis’I, to był następny w kolejce.

Wyprostował kołnierzyk munduru i poprawił czapkę. Przyszła mu na myśl patriotyczna pieśń, której uczył się w Imperialnej Akademii Floty, a wraz z nią napłynęła fala optymizmu. Siła dobrych wspomnień dodała mu odwagi przed spotkaniem z Tremayne’em. Postanowił, Ŝe potraktuje go nie inaczej niŜ innych zwierzchników: raczej z szacunkiem i uległością niŜ ze strachem. W końcu nie był bezpośrednio odpowiedzialny za atak eskadry bombowców TIE na okrytą chmurami, bezbronną planetę Qlothos.

Jego podwładny, ambitny starszy porucznik, odebrał dziwne sygnały z tego świata. Częstotliwość nadawania była niemal identyczna z uŜywaną przez agenta Sojuszu, namierzonego nieco wcześniej. Podejrzewając istnienie ukrytej bazy Rebeliantów, oficer wysłał bombowce, by ją unicestwiły.

Wszystko to zdarzyło się, gdy kapitan spał w swojej kabinie. Porucznik obudził go dopiero wtedy, gdy było po wszystkim - gdy zebrano fakty i skalkulowano straty. Raport zawierał zresztą niewiele informacji, wszystkie maszyny bowiem powróciły z akcji w niemal nienaruszonym stanie. Zginęło za to sześćdziesięciu cywilów - w większości prominentnych obywateli Imperium. Był wśród nich ceniony inŜynier ze stoczni Kuat Drive Yards, a takŜe jego Ŝona i dwaj synowie. Rodzina zamierzała spędzić wakacje na Qlothos.

Okazało się, Ŝe gruba otulina chmur spowijająca planetę skutecznie zakłóciła pracę systemów naprowadzających w pociskach udarowych. Jedna z rakiet zeszła z kursu i zniszczyła fragment zacisznej dzielnicy willowej, leŜącej w odległości kilometra od domniemanej bazy Rebeliantów. Kilka godzin po ustaleniu ostatecznej liczby ofiar

Opowieści z Nowej Republiki 152

lord Tremayne wezwał do siebie dowódcę okrętu. Nie dzieląc się obawami ze swoim zastępcą, kapitan podąŜył na samotne spotkanie z Wielkim Inkwizytorem.

Teraz jednak Ŝałował tej decyzji. Nawet przelotny kontakt z inna istotą ludzką mógł ukoić niepokój i odwrócić myśli od niespokojnych rozwaŜań o zbliŜającej się nieuchronnie rozmowie.

Pracowity oficer obsługujący kom-skan byłby najlepszym kandydatem na powiernika. Ten dobry mąŜ i ojciec był trochę zanadto gadatliwy i moŜe dlatego kapitan nie uczynił go swoim zastępcą. Lojalny i kompetentny oficer zawsze pamiętał o tym, Ŝe kocha Ŝonę, odległą o niemal trzysta lat świetlnych, a takŜe swoje nowo narodzone dziecko, którego jeszcze nie widział, jeśli nie liczyć holografów i sporadycznych połączeń hiperkomowych.

Poczucie rodzinnej więzi, które tak dobrze słuŜyło gadatliwemu porucznikowi, obudziło z czasem podziw i zazdrość kapitana. Tego dnia jednak wszystko miało się zmienić. Po zapewnieniu Wielkiego Inkwizytora Tremayne’a, Ŝe zbyt gorliwy zastępca dowódcy zostanie przykładnie ukarany - to jest oddany pod sąd wojskowy pod zarzutem morderstwa, zniszczenia własności Imperium oraz nękania lojalnych obywateli - kapitan zamierzał awansować nadzorcę kom-skanu na swojego nowego doradcę i tym sposobem znaleźć się bliŜej jego ezoterycznego Ŝycia rodzinnego.

Drzwi gabinetu Tremayne’a otworzyły się nagle. Kapitan odwrócił się, trzasnął obcasami i zasalutował wchodzącemu Jedi.

- Wielki Inkwizytorze Tremayne, przywoŜę pełny raport w sprawie powaŜnego wykroczenia popełnionego przez starszego porucznika Leedsa i... - Głos uwiązł mu w krtani, poraŜonej przeszywającym bólem.

Gdy niewidzialna pięść zacisnęła się jeszcze mocniej, kapitan opadł na kolana. Skrzywił się, gdy usłyszał trzask miaŜdŜonych kręgów u podstawy czaszki. Nie mógł oddychać; trwał nieruchomo pochylony nad zimną, wypolerowaną podłogą holu. Zamknął oczy, próbując zebrać siły.

Jego umysł zaczął słabnąć z braku tlenu. Powoli tracąc świadomość, kapitan przypomniał sobie ćwiczenia w kontrolowaniu stresu, jakie przechodził w Akademii. Kandydatów na oficerów zamykano w sali paniki - zamkniętym pomieszczeniu, które stopniowo wypełniano szkodliwymi oparami. Niemal oślepiony i bliski utraty przytomności, Vharing wychodził z niej jako ostatni - i jedyny, któremu nie brakowało odwagi... lub głupiej dumy, jak nazywali to inni. Test, któremu poddawano go teraz, miał jednak fatalne konsekwencje. Kapitan był w pełni świadom tego, co się z nim dzieje. Trujące gazy nie przytłumiały zmysłów i nie osłabiały bólu. Czuł dokładnie wszystko, w najdrobniejszych szczegółach, od chłodnego dotyku posadzki na rękach po tarcie szorstkiego sukna munduru na łokciach i kolanach.

Młody kapitan nie mógł nawet unieść głowy i błagać Tremayne’a o drugą szansę; mógł tylko patrzeć na falujący skraj czarnej szaty Jedi. Ostatnią iskrą świadomości wyobraził sobie, Ŝe wciąga go ta ciemna tkanina i Ŝe ginie w alternatywnym świecie, tak mrocznym i bezgwiezdnym jak mgławica Nharqis’I spowijająca jego okręt.

Page 77: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 153

Jakie stosowne zakończenie mojego Ŝywota, pomyślał z gasnącym zadowoleniem. Pierwszy z kręgów pękł pod naporem niewidzialnej siły. Poczuł, Ŝe jego ciało się rozluźnia.

Decyzja o wstąpieniu Jovana Vharinga do Imperialnej Akademii Floty była raczej

spowodowana bogatymi tradycjami znanej i szanowanej rodziny niŜ osobistymi dokonaniami młodzieńca. Nie Ŝałował jednak, Ŝe tak się stało, i szybko nauczył się wydobywać z siebie to, co najlepsze, by zadowolić nauczycieli i oficerów. Nagrodą za wyjątkową pilność i karność było nie byle jakie osiągnięcie: ukończenie uczelni w gronie dwóch procent najlepszych kadetów. Pierwszym przydziałem świeŜo upieczonego porucznika była prestiŜowa słuŜba na stanowisku starszego operatora sensorów na pokładzie niszczyciela gwiezdnego klasy Victory.

Ambicja i umiejętność skutecznego, ekonomicznego działania przysporzyły doskonałej opinii młodemu oficerowi, nabierającemu praktyki w patrolowaniu kosmicznego pustkowia Zewnętrznych Odległych RubieŜy, zwanych teŜ dzikim pograniczem. I choć nie była to słuŜba rokująca zbyt wielkie nadzieje dla dobrze zapowiadającego się porucznika, zdołał osiągnąć w niej tyle sukcesów, Ŝe zaskarbił sobie uznanie kapitana Nolaana. Nolaan, który sam rozpoczynał karierę od rutynowego przemierzania RubieŜy, od razu polubił młodzieńca. Ku wielkiemu niezadowoleniu starszych oficerów wykorzystał swoje dawne kontakty w dowództwie, by załatwić transfer Vharinga wprost na mostek „Egzaminatora”. Wcale nie ukrywał przed nimi sympatii, którą go darzył.

W ciągu roku młody porucznik z nawiązką spełnił pokładane w nim przez swojego mentora nadzieje. Po egzekucji Nolaana Vharing został jednym z najmłodszych kapitanów. Był teŜ jednym z najmłodszych oficerów, którym powierzono dowództwo niszczyciela gwiezdnego klasy Imperial II. Wraz z tą zaszczytną funkcją przypadło mu w udziale brzemię spełniania rozkazów Tremayne’a oraz znoszenia zawiści wszystkich oficerów z mostka okrętu.

Nie przypadkiem zmiany na stanowisku kapitana „Egzaminatora” dokonywały się zawsze w mrocznym majestacie śmierci. Sukcesja budziła w awansowanych skojarzenie z rozpadającym się domkiem z kart do sabaka. Awans Vharinga mógł więc być skutkiem skomplikowanego planu jego kolegów po fachu, którym zaleŜało na trzymaniu się z dala od złowieszczego cienia lorda Tremayne’a. Nowy kapitan, podobnie jak jego poprzednik, miał pełnić funkcję bufora. W razie kolejnej wpadki to jego imię miał wypowiedzieć Wielki Inkwizytor i jego kark skręciłby w słusznym gniewie.

Tymczasem Vharing, jak zawsze, poświęcił się psychicznej i fizycznej pogoni za doskonałością. Jego załoga, uwaŜana za najbardziej niezawodną i lojalną, mogła poszczycić się najwyŜszą skutecznością działania w całej flocie. Podczas oficjalnego obiadu dla kolegów oficerów, którzy przez ostatnie sześć miesięcy przyglądali się ze zdumieniem, jak niezwykle skutecznie kapitan potrafi umotywować ludzi nawet w najtrudniejszych warunkach, musiał odpowiadać na nie kończące się pytania

Opowieści z Nowej Republiki 154

podwładnych. Wreszcie ktoś spytał o największe, tego zdaniem, osiągnięcie w dotychczasowej karierze.

- SłuŜba pod Wielkim Inkwizytorem Tremayne’em - odparł Vharing bez wahania. Na moment zapanowała kłopotliwa cisza; pogodna atmosfera ustąpiła miejsca

dobrze wyczuwalnemu przypływowi strachu. Oficerowie w zdumieniu spojrzeli po sobie, a potem na niego; czekali, aŜ wypowie się najbardziej elokwentny z nich.

- Oszalałeś, Vharing? - szepnął poirytowany generał Parnet i obejrzał się przez ramię, jakby się obawiał, Ŝe Wielki Inkwizytor Tremayne czai się gdzieś w ciemnym kącie i nasłuchuje.

- Dajcie spokój, panowie - zganił podwładnych Vharing, unosząc kielich w toaście. - Ten człowiek nie jest aŜ taki groźny. Trudny, wymagający, pamiętliwy... owszem. Ale nie jest gorszy niŜ nasi wykładowcy w akademii czy starsi oficerowie, pod którymi słuŜyliśmy, zanim zlecono nam bardziej chwalebne zadania.

- I tu się mylisz, Vharing - stwierdził dobitnie Parnet. Jego okrutna, choć przystojna twarz nie zdradzała emocji, ukryta w półcieniu wypełniającym naroŜnik kabiny. - PoraŜka w akademii mogła równać się wydaleniu z uczelni. PoraŜka na pierwszej linii czasem oznacza przeniesienie do upokarzającej słuŜby, czasem degradację, a w najgorszym przypadku sąd. A tutaj... - Generał odstawił kielich, demonstracyjne odmawiając wzniesienia toastu za Tremayne’a. - Tutaj karą za poraŜkę jest śmierć. A to, mój młody przyjacielu, jest najdłuŜszy upadek, jaki moŜe czekać człowieka: upadek samotny lub w towarzystwie przyjaciół. - Parnet umilkł i rozejrzał się dokoła, szukając wsparcia w twarzach kolegów.

- Dobrze powiedziane - pochwalił porucznik Uland. Wychylił duszkiem wino i postawił pusty kielich na stole; czekał, aŜ fala ciepła rozleje mu się po ciele i usunie niezdrowy stres wywołany wzmianką o Tremaynie.

Vharing zareagował na stówa Parneta słabym uśmiechem; zdziwił się, widząc cień strachu w bezbarwnych oczach generała.

- Zatem za śmierć, panowie - powiedział, wznosząc kielich. - Za najdłuŜszy upadek.

Gdy Vharing dotknął twarzą płyty pokładu, był juŜ właściwie martwy. Czaszki;

rozsadzał mu ostatni, agonalny skurcz, gdy nagle ocknął się i poczuł, Ŝe Ŝyje - na to przynajmniej wskazywał ból, który odczuwał wyostrzonymi w tej chwili do granic moŜliwości zmysłami.

Z dziecięcą radością przyjął te nieprzyjemne dowody Ŝycia: ostry ból i sztywność stawów oraz szorstki dotyk munduru ocierającego skórę. Jedna ze szpilek mocujących insygnia złamała się w chwili upadku i teraz wbijała się w pierś kapitana. Martwi nie krwawią, pomyślał, czując ciepłą, lepką plamę między ciałem a wojskowym suknem.

Powrotowi zdolności odczuwania towarzyszył nieustający szum w uszach. Kolejne ukłucie bólu uświadomiło oficerowi, Ŝe jedno lub dwa Ŝebra ucierpiały, gdy padał na podłogę. Prawy palec wskazujący nie reagował na polecenia mózgu, a próba zmuszenia go do ruchu nie poprawiła samopoczucia kapitana. Ale to nie wszystko... Coś jeszcze było nie tak: nie mógł oddychać.

Page 78: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 155

Zdesperowany Vharing powiódł wzrokiem dokoła; oczy z opóźnieniem rejestrowały otaczające go obiekty. Kłopoty z widzeniem sprawiły, Ŝe w oszołomionym umyśle kapitana obrazy zaczęły nakładać się na siebie. Drobne przedmioty, które miał w zasięgu ręki, wydawały mu się większe niŜ jego własne, umęczone ciało. To nieprzyjemne uczucie podwoiło przeraŜenie, przedłuŜając agonię.

Dlaczego nie kończy?! - pomyślał Vharing. Nie mógł wykrztusić ani słowa. Gardło paliło go Ŝywym ogniem. Słony posmak krwi wywoływał mdłości i dusił, pogarszając i tak fatalne samopoczucie.

I wtedy jego wola przetrwania pokonała wszystkie bolesne doznania obezwładniające mózg. Vharing otworzył usta. Lodowaty chłód zmroził mu język, gdy po raz pierwszy zaczerpnął powietrza. Nawet ta prosta czynność wywołała kolejną falę bólu: zimne ukłucia w gardle, ustach i nozdrzach.

Vharing zacharczał, ale płuca zaczęły normalnie funkcjonować. - śyję? - wychrypiał i przestraszył się własnego głosu. CzyŜby Tremayne

wyszedł, uznawszy mnie za martwego? NiemoŜliwe. Uniósł się powoli z podłogi i bardzo ostroŜnie przełknął ślinę. Przymknął oczy,

bliski omdlenia, czując potworny ból karku. Gniew Tremeyne’a bez wątpienia pozostawił trwałe ślady, ale nic takiego, z czym nie poradziłyby sobie droidy chirurgiczne z sekcji medycznej „Egzaminatora”. Vharing rozprostował przykurczone dłonie i palce nóg, ściśnięte w butach z twardej skóry, uśmiechnął się i odwrócił w stronę drzwi.

Zatrzymał się na moment, by przyjrzeć się swojemu odbiciu w tafli panelu obserwacyjnego. ZauwaŜył cieniutkie struŜki krwi, płynące z kącika ust i z nosa. Szybko wyciągnął z kieszeni chustkę, zwilŜył jej róg i otarł krew. Otarcie na brodzie do rana mogło zmienić się w porządny siniak, ale nie przejmował się tym. Zamierzał obnosić go z dumą, jako dowód wyŜszości nad kolegami.

Wyszedł w pośpiechu przez rozsuwane drzwi, a na korytarzu natychmiast cięŜko oparł się o ścianę. Blask wpuszczonych w sklepienie paneli oświetleniowych skutecznie go oślepił. Młody kapitan osłonił oczy dłonią i zamrugał energicznie, by odegnać napływające łzy, po czym ruszył przed siebie. Serce biło w rytmie tej patriotycznej pieśni, która wciąŜ jeszcze kołatała mu się po głowie.

Wydawało mu się, Ŝe dostrzega wszystko z przeraźliwą dokładnością: detale wystroju, wzór mozaiki płyt tworzących pokład... ZauwaŜał zwykle umykające obserwatorowi szczegóły, nawet fakturę materiałów. Widział, Ŝe oślepiające go panele jarzeniowe umieszczono dokładnie co półtora metra, z wyjątkiem skrzyŜowań korytarzy, gdzie dystans sięgał dwóch metrów, oraz rozwidlenia prowadzącego do labiryntu kwater oficerskich, gdzie wzrastał do trzech. W powietrzu wyczuwał smród środków czyszczących. Teraz, gdy zmysły wyostrzyły mu się tak bardzo, po raz pierwszy doświadczał w pełni otaczającego go świata.

O, tak, wszystko stało się wyraziste i jasne - nawet plany, które snuł względem starszego porucznika Leedsa. Zamierzał wezwać eskortę szturmowców, by towarzyszyła jego wejściu na mostek. Chciał skierować się wprost ku stanowisku dowodzenia i aresztować ambitnego oficera na oczach wszystkich. A potem, powołując

Opowieści z Nowej Republiki 156

się na wyświadczone znajomym przysługi, osobiście czuwać nad przebiegiem rozprawy przed sądem wojskowym. Admirał Hennat, jego oddany przyjaciel, z chęcią przewodniczyłby obradom i dopilnował, by wyrok był odpowiednio surowy. Leeds stałby się kozłem ofiarnym, obarczonym całą listą zarzutów - od morderstwa po zdradę - podczas gdy on, Vharing, pozostałby nieskazitelnie czysty.

Osobiście zatrzasnąwszy kajdanki na nadgarstkach Leedsa, kapitan wezwałby do siebie oficera kom-skanu, porucznika Walerana. Z zachowaniem ceremoniału, towarzyszącego zwykle nadawaniu odznaczeń bojowych, awansowałby młodego oficera do stopnia starszego porucznika na oczach całej załogi mostka. I podobnie jak Nolaan postąpił z nim, Vharing wziąłby Walerana pod swoje skrzydła, zapewnił mu miejsce pośród najwyŜszych oficerów na okręcie i zaoferował stanowisko osobistego doradcy wojskowego.

Na końcu korytarza, między włazem tunelu serwisowego a drzwiami do małego magazynu, znajdowało się wejście do turbowindy. Vharing przymknął oczy i potarł kark. Z największym trudem znosił ból, który zdawał się narastać, w miarą jak zbliŜał się do windy. OstroŜnie dotknął szyi; wyczuł deformację krtani i powiększenie gruczołów chłonnych po bokach.

Nic, z czym nie poradziłyby sobie droidy medyczne, pomyślał. Opuchnięty język wciąŜ utrudniał mu oddychanie. Gdy otworzył oczy, serce zabiło mu jeszcze szybciej. Odniósł wraŜenie, Ŝe idąc w stronę drzwi, z kaŜdym krokiem oddala się od nich o trzy kroki. Znowu zamknął oczy i przetarł je pięściami. Próbował zapanować nad zmysłami, bo znowu poczuł chłód holu przed kabiną Tremayne’a.

- Delirium - szepnął. Ze wszystkich sił próbował wyzwolić się od niepokojących wizji.

Kiedy ponownie otworzył oczy, stał na mostku „Egzaminatora”. Przed sobą miał widok zapierający dech w piersiach - materialny dowód doskonałości i poświęcenia imperialnych konstruktorów. Nigdzie jednak nie dostrzegł porucznika Leedsa. Uśmiechnął się do siebie z satysfakcją i zanotował w pamięci, Ŝe powinien złoŜyć wizytę oficerowi, choćby po to, by opowiedzieć mu o dalszej karierze, jaką dla niego zaplanował - karierze sztygara w jednej z kopalń przyprawy.

Zachwycony tą perspektywą, Vharing omal nie roześmiał się głośno. Odruchowo zasłonił usta dłonią i wziął głęboki oddech. Znów zaczął kołysać się rytmicznie z pięt na palce; był zbyt zaintrygowany tym, Ŝe przeŜył, by przejmować się powrotem do dawnego nawyku.

Stojący po przeciwnej stronie pomostu porucznik Waleran rozmawiał z ekipą nawigatorów. Jego pierś zdobiły nowe insygnia, dumnie połyskujące na szarym tle munduru. Vharing z przyjemnością obserwował, jak świeŜo upieczony starszy porucznik angaŜuje się w swoją pracę i czerpie z niej radość. Widać było, Ŝe oficer dobrze czuje się w nowej roli na mostku i Ŝe załoga dobrze się czuje pod jego rozkazami.

Przed dziobem okrętu spośród mgławicy zaczął wyłaniać się obraz dalekich gwiazd i ich planet. Załoga mostka szykowała się do opuszczenia sektora, przygotowując niszczyciel do skoku w nadprzestrzeń. Kiedy wydano rozkaz? Vharing

Page 79: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 157

wzruszył szerokimi ramionami. Chciał pokazać ludziom, Ŝe ma pełne zufanie do nowego oficera. Widocznie pod jego nieobecność Waleran dostał nowe rozkazy i teraz przystępował do ich realizacji.

Kapitan dumnie uniósł podbródek i w tej samej chwili poczuł paraliŜujący ból, impuls przesiany do umysłu przez nerwy biegnące u podstawy czaszki. Zaciskając zęby w potwornej męce, dowódca zmusił ciało do przyjęcia sztywnej, wyprostowanej postawy. Postanowił, Ŝe kiedy juŜ wyda rozkaz skoku nadprzestrzennego, oficjalnie przekaŜe mostek Waleranowi i natychmiast uda się do sekcji medycznej na kompleksowe badanie.

Gdy piloci dali sygnał, Ŝe wszystko gotowe, Vharing otworzył usta, by wydać komendę. Z jego krtani wydobył się jednak tylko głośny, bolesny charchot. Spróbował przełknąć ślinę, ale ucisk w gardle nie ustąpił. Porucznik Waleran odwrócił się i popatrzył na niego, jakby kapitan był powietrzem, po czym powrócił do stanowiska pilotów. prostując ramiona w geście, który przyswoił sobie od dowódcy, skinął głową w kierunku podwładnego i wydał rozkaz opuszczenia przestrzeni.

Vharing skrzywił się, słysząc wycie hipernapędu. Pisk motywatorów przenikał go aŜ do kości, przyprawiając o ból zębów. Eksplozja światła i koloru nastąpiła w chwili, gdy punkciki gwiazd wydłuŜyły się i rozciągnęły za panelem widokowym, tworząc gładkie włókna nadprzestrzeni. Jaskrawy blask nie ustępował; zmusił Vharinga do zmruŜenia oczu. Kapitan desperacko próbował nie zamknąć powiek; czuł, Ŝe jeśli to zrobi, juŜ nigdy ich nie podniesie, nigdy nie zobaczy świata i nigdy juŜ nie będzie w nim istniał. Blask był jednak zbyt silny, a ucisk u podstawy czaszki zbyt mocny. Dowódca nie miał wyjścia - musiał uciec przed nim w świat, w którym nie było ani światła, ani dźwięku, tylko ciemność.

Kapitan Jovan Vharing, ze skręconym karkiem i zerwanym u podstawy czaszki rdzeniem kręgowym, był niewątpliwie martwy. Jego głowa bezwładnie kiwała się na boki, gdy dwaj szturmowcy wyciągali ciało z holu przed gabinetem Wielkiego Inkwizytora Tremayne’a.

Opowieści z Nowej Republiki 158

K O N F L I K T I N T E R E S Ó W

Laurie Burns

Selby Jarrad stała na stopniach ratusza, siedziby imperialnego gubernatora Verkuyl, i czekała, aŜ będzie mogła okazać pilnującemu drzwi szturmowcowi fałszywe dokumenty. Otarła kolejne struŜki potu ściekające jej po skroniach i kolejny raz sklęła w myśli tych, którzy nie ostrzegli jej przed tym przeklętym smrodem.

Jeszcze jeden „drobny” detal, o którym spece z Wywiadu zapomnieli wspomnieć podczas odprawy przed misją, pomyślała. Miasto jak cała ta gorąca planeta - śmierdziało cząstkami alazhi, mielonymi i przetwarzanymi następnie w bactę. Na odprawie rozwaŜano wszelkie rodzaje ataków, na które miał być naraŜony zespół z Nowej Republiki podczas pomagania buntującym się przeciw Imperium robotnikom z Verkuyl, ale ten jeden - naturalny atak chemiczny - pominięto.

Selby spojrzała na stojącego obok niej wysokiego, ciemnoskórego męŜczyznę. Przed wylądowaniem kołnierzyk wystający spod marynarki majora Cobba Vartosa był sztywny i nieskazitelnie czysty. Teraz, pod wpływem nieznośnego upału, zmiękł i poszarzał w miejscach, w których męŜczyzna odciągał go palcami, by ulŜyć ściśniętej szyi. Selby wolała nie wiedzieć, jak sama wygląda. Ubranie przylgnęło jej do ciała, a kunsztownie ułoŜone, gęste kasztanowe włosy ciąŜyły jej dodatkowo.\

- Sam nie wiem, co jest gorsze - mruknął w jej stronę Bartos, znowu rozciągając kołnierzyk. - Oddychanie przez nos i wąchanie tego przeklętego świństwa czy oddychanie przez usta i smakowanie go.

Selby dobrze znała odpowiedź, ale właśnie w tym momencie szturmowiec stojący u wrót szczeknął:

- Następny! Vartos podszedł bliŜej i wręczył wartownikowi fałszywy identyfikator. Pilnując,

by nie wypaść z roli zimnej profesjonalistki, reprezentującej powaŜną firmę - jeśli chłodny i profesjonalny wygląd w ogóle był moŜliwy, kiedy włosy lepiły jej się do czoła, a pot ściekał strugami po plecach - Selby zrobiła to samo.

Szturmowiec zeskanował karty. - Cel wizyty? - warknął. - Moja wspólniczka i ja przybywamy z propozycją dla Jego Ekscelencji

gubernatora Parco Eina - odparł oficjalnie Vartos. Poczekalnia w siedzibie gubernatora

Page 80: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 159

zawsze była pełna przedstawicieli handlowych, oferujących mu rewelacyjne interesy, więc Vartos nie kłopotał się nawet wyjaśnianiem, Ŝe jedyna propozycja, którą wraz z Selby zamierzał przedstawić Einowi, brzmiała: poddaj się albo zginiesz.

Gdy Jego Ekscelencja ogłosił, Ŝe przyjmuje oferty na budowę nowej rafinerii bacty na Verkuyl, Wywiad uznał, Ŝe tak dobrej okazji nie moŜna przepuścić. Robotnicy, rodowici mieszkańcy planety, zachęceni powolną, ale stale postępującą redukcją sił Imperium, dokonującą się od trzech lat w następstwie bitwy o Endor, wreszcie zdecydowali się wszcząć otwarty bunt.

Nowi sprzymierzeńcy Republiki mieli wiele do zaoferowania. Choć Verkuyl była słabo zaludniona i leŜała zbyt głęboko w Odległych RubieŜach, by mieć strategiczne znaczenie, Selby wiedziała, co o tym sądzą w Nowej Republice: uwaŜają, Ŝe militarne wsparcie powstania to niska cena za uniknięcie otwartego konfliktu z kartelami producentów bacty i za uzyskanie dostępu do zasobów cennego medykamentu. Gubernatorskie przyjęcie dla uczestników przetargu było idealną okazją na podesłanie agentów Wywiadu. Zsynchronizowane z ich akcją pojawienie się w systemie floty miało zmusić planetę do szybkiej kapitulacji.

Selby poczuła, jak kolejna kropla potu meandruje po jej plecach; szturmowiec wyjątkowo się grzebał przy sprawdzaniu listów uwierzytelniających. Jego biały pancerz lśnił w słońcu, a przybyszom wydawało się, Ŝe tkwią na schodach całą wieczność, bacznie obserwowani przez ukryte za czarnym wizjerem oczy Ŝołnierza. Niezręczna cisza trwała. Kobieta wymieniła spojrzenia ze swoim partnerem i poznała, Ŝe myślą o tym samym. Nagle za ich plecami rozległ się głos:

- Przepraszam... jakiś problem? Odwróciła się. Chudy, jasnowłosy męŜczyzna w ciemnoniebieskim uniformie

imperialnego doradcy przyglądał im się z zaciekawieniem. Szturmowiec stanął na baczność. - Sir, tych dwoje twierdzi, Ŝe są zaproszeni na przyjęcie, ale nie mam

potwierdzenia autoryzacji. - Rozumiem - odparł męŜczyzna, podchodząc bliŜej. - Proszę o nazwiska. - Przez

chwilę spoglądał uwaŜnie na wyświetlacz notesu. - Mam państwa na liście - potwierdził. - W porządku, sierŜancie. Proszę przepuścić.

Szturmowiec skinął głową i odstąpił na bok, a masywne drzwi ratusza rozsunęły się cicho. Wewnątrz powitała gości fala cudownie chłodnego powietrza oraz droid o miedzianej powłoce, pokrytej zielonkawymi plamkami śniedzi, który niezwłocznie chwycił ich torby podróŜne. Ta okropna wilgoć, pomyślała Selby. Nawet droidom nie słuŜy.

- Nazywam się Daven Quarle - przedstawił się męŜczyzna, podając rękę najpierw Vartosowi, a potem jej. - Jestem doradcą Jego Ekscelencji do spraw budowy nowej rafinerii.

Selby zauwaŜyła silny uścisk dłoni Quarle’a; na jego palcach odkryła dobrze wyczuwalne zgrubienia. Nie był to zagrzebany w papierach biurokrata; ten człowiek bez wątpienia przywykł do pracy, i to cięŜkiej.

Inteligentne zielone oczy przyjrzały się jej uwaŜnie.

Opowieści z Nowej Republiki 160

- Przysyła was GalFactorial, zgadza się? - odezwał się, gdy weszli do turbowindy, by wraz z grupką innych interesantów dotrzeć na piąte piętro. - Wasza firma cieszy się dobrą opinią. ChociaŜ - dodał, unosząc brew, gdy kabina ruszyła w górę - słyszałem, Ŝe budowa rafinerii, którą prowadziliście na Nowej Kowii, przekroczyła budŜet. Czy to prawda?

- AleŜ skąd - zaprzeczyła Selby, głęboko wdzięczna szefom Wywiadu; chociaŜ zapomnieli o bardziej smrodliwych aspektach przetwarzania bacty, to jednak starannie przygotowali legendę dla swoich agentów. - Mniej więcej w połowie budowy klient zaŜyczył sobie zmian w systemie odpowietrzającym, tak by opary nie wydostawały się na zewnątrz. Przeprojektowanie rafinerii juŜ w fazie budowy było, rzecz jasna, niełatwe, ale inwestor nalegał, więc wprowadziliśmy zmiany w budŜecie, które on zaakceptował - wyjaśniła profesjonalnie. - Tak więc generalnie projekt został zrealizowany w ramach budŜetu, a nawet z pewnymi oszczędnościami.

- Rozumiem - mruknął Quarle. - Miło mi to słyszeć. Jego Ekscelencja zawsze docenia kreatywne podejście do spraw finansowych.

Selby spojrzała na niego uwaŜnie, nie bardzo wiedząc, jak zinterpretować tę uwagę. Postanowiła zmienić temat.

- Ile firn przysłało swoich przedstawicieli, jeśli wolno spytać? MęŜczyzna znowu uniósł brew. - Ciekawi panią konkurencja? Niespecjalnie, odpowiedziała w myśli. Martwię się o niewinnych cywilów. Choć

tłum gości stanowił doskonalą osłonę, Selby wolałaby nie kłopotać się z obowiązku losem tych ludzi. Misją zaplanowano wprawdzie tak, by była moŜliwie bezkrwawa, ale „wypadki przy pracy” zdarzały się dość często.

- Trochę - odparła głośno. - Ściślej mówiąc, zastanawiam się, czy będziemy mieli sposobność przedstawienia gubernatorowi naszej oferty osobiście. UwaŜam, Ŝe dobrze jest w cztery oczy porozmawiać z potencjalnym klientem na tematy finansowe - wyjaśniła, patrząc znacząco na doradcę i wytrzymując jego badawczy wzrok. - Naszym klientom równieŜ się to opłaca.

- Ach, tak - powiedział Quarle, domyślnie kiwając głową. Rozumiał dwuznaczny język człowieka interesu, który nie waha się wręczyć łapówki przyszłemu kontrahentowi. - Tak się składa, Ŝe będą państwo mogli poznać Jego Ekscelencję juŜ dziś wieczorem na przyjęciu. A ci z was, którzy chcieliby... - tu zawahał się na moment - ... przedyskutować swoją ofertę na prywatnym spotkaniu, będą mogli umówić się na przykład na jutro.

Selby rozwaŜyła propozycję. Tego wieczoru Claris miała pomóc członkom verkuyliańskiego ruchu oporu w załoŜeniu ładunków wybuchowych wokół głównej wieŜy planetarnego systemu łączności. Jej współpracownicy zamierzali w tym czasie wprowadzić w Ŝycie swój nie mniej wybuchowy plan spotkania z gubernatorem. Nazajutrz miano przesłać sygnał flocie, a potem zniszczyć jedyny środek łączności, który mógł pozwolić imperialnemu garnizonowi na wezwanie pomocy z zewnątrz. Selby tymczasem miała trafić do gabinetu Eina i zaoferować mu „łapówkę” w imieniu Nowej Republiki.

Page 81: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 161

Łapówkę, którą Jego Ekscelencja, jako urzędnik biegły w sztuce przetrwania, a przy tym skutecznie zachęcony przez obecność na orbicie wrogiej siły militarnej, rzecz jasna przyjmie.

Selby uśmiechnęła się do Quarle’a. - Doskonale. Będę niecierpliwie czekać na jutrzejsze spotkanie. Gdyby nie konieczność ciągłego zachowywania czujności, odpręŜyłaby się i

bawiła całkiem nieźle. Tak przynajmniej wydawało się Selby, gdy tego wieczoru razem z Vartosem weszła na dziedziniec gubernatorskiego ratusza, gdzie trwało juŜ przyjęcie. Wątpliwe uroki Verkuyl, których doświadczyła po południu, tylko potwierdziły obiegową opinię o zaściankowości planet Zewnętrznych Odległych RubieŜy; za to wygodne i dobrze wyposaŜone pokoje oraz sympatyczne wieczorne spotkanie miały szansę tę opinię zmienić.

Po zachodzie słońca wilgotność powietrza spadła do w miarę przyzwoitego poziomu. Łagodne, ciepłe dźwięki jizzu sączyły się w uszy gości. Sądząc po wyglądzie długiego stołu z zakąskami, gubernator był hojnym, ba, nawet rozrzutnym gospodarzem. Ozdobne płytki, którymi pokryto podłogę i modne, wykwintne stroje przedstawicieli handlowych podkreślały atmosferę luksusu, której nie powstydziłyby się najlepsze sale balowe Coruscant.

Gdyby nie jedno: smród. Nawet w tym pięknym otoczeniu, w budynku o zamkniętym obiegu powietrza, nie sposób było uciec przed zapachem przetwarzanych alazhi.

- Rozdzielmy się, dobrze? - mruknął Vartos, zerkając na stojącą w rogu baru fontannę, przelewającą ciemnoczerwony napój do płytkiego baseniku. - W ten sposób łatwiej będzie się wymknąć.

I tak nie wymkniesz się na rekonesans, zanim nie przeprowadzisz gruntownego rozpoznania imprezy, pomyślała z rozbawieniem Selby. Co prawda naleŜało zachować pozory.

- W porządku - zgodziła się. - Ja chyba zacznę od bufetu. Trzy godziny, dwa talerze i niezliczoną ilość pogaduszek z oferentami później

Jarrad zatrzymała się pod zgrabną kolumnadą otaczającą dziedziniec i spojrzała za siebie, na roztańczone towarzystwo. Goście bawili się tym lepiej, im szybciej znikały specjały z bufetu i kurczył się imponujący zapas darmowych trunków. Handlowcy poruszali się w takt niskich dźwięków tęsknej melodii, zajmując większość powierzchni dziedzińca. Ci, którzy nie tańczyli, spacerowali pod arkadami albo zaglądali do wnętrza ratusza.

A to oznaczało, Ŝe czas na małą wycieczkę. Selby nie odwaŜyła się wjechać turbowindą wyŜej niŜ na piąte piętro, gdzie

zakwaterowano większość gości. Mimo to odnalezienie gabinetu gubernatora nie sprawiło jej kłopotu: Wywiad wyposaŜył swoich agentów w szczegółowy plan budynku. Z pantoflami w dłoni ruszyła schodami w górę, odkrywając i unieszkodliwiając po drodze pół tuzina czujników systemu bezpieczeństwa. Odczepienie miniaturowego urządzenia podsłuchowego w kształcie srebrzystego

Opowieści z Nowej Republiki 162

guziczka, nie róŜniącego się od kilkudziesięciu innych zdobiących dekolt stylowej błękitnej sukni wieczorowej, zajęło jej tylko chwilę. O wiele trudniejsze było przeniesienie go przez sieć sensorów i kamer, a szczególnie ominięcie straŜnika stojącego przed wejściem do gabinetu Eina.

Po namyśle postanowiła skorzystać z pomocy droida sprzątającego, który albo nie zauwaŜył srebrzystego ćwieczka pięknym łukiem wlatującego wprost do opróŜnionego kosza na śmieci, albo teŜ zaprogramowano go tak, by nie zwracał uwagi na podobne zjawiska - dosyć, Ŝe posłusznie przeniósł pojemnik pod nosem wartownika i ustawił go pod biurkiem gubernatora Eina. Selby zaczekała, aŜ droid skończy sprzątanie, spakuje narzędzia na wózek i zniknie za drzwiami turbowindy; dopiero potem ostroŜnie przemknęła na schody, by powrócić na przyjęcie.

Na próŜno. Biegnąc po wypolerowanej posadzce dziesiątego piętra, usłyszała nagle za

plecami syk otwierających się drzwi turbowindy. Na ogniste gwiazdy, zaklęła w myśli, czując ucisk w dołku. CzyŜbym przegapiła sensor? Mając przed sobą ładnych parę metrów do bezpiecznej kryjówki klatki schodowej, nie miała wyboru. Przywołała na pomoc cały zasób arogancji, na jaki było ją stać, i odwróciła się twarzą do przybysza.

Davena Quarle’a. Oboje stanęli jak wryci, zaskoczeni spotkaniem. Zielone oczy omiotły jej postać i

natychmiast zauwaŜyły buty trzymane w garści, zahaczyły o ozdobny dekolt, by wreszcie zatrzymać się na gołych stopach. Selby, która szła z sukienką podciągniętą aŜ do kolan, by nie potknąć się o nią na schodach, teraz opuściła ją gwałtownie.

Quarle uniósł głowę, a w jego oczach pojawiły się błyski - podejrzliwości lub rozbawienia, Selby nie była pewna.

- Panno Jarrad - odezwał się grzecznie. - JeŜeli szuka pani swojego pokoju, to zdaje się, Ŝe to niewłaściwe piętro.

- Nie, nie szukam - odpowiedziała, myśląc gorączkowo. - To znaczy... Doceniam pańską troskę, ale wcale nie zabłądziłam.

Quarle milczał, więc pospieszyła z wyjaśnieniem: - Mamy taki uroczy wieczór i gwiazdy wyglądały tak pięknie, gdy patrzyłam na

nie z dziedzińca... Pomyślałam, Ŝe wyjdę na dach, Ŝeby móc je podziwiać w pełnej krasie.

MęŜczyzna uniósł brew. - A nie byłoby prościej wjechać na górę turbowindą? - Naturalnie, ale... - Selby wzruszyła ramionami. - I tak nie zawiozłaby mnie na

samą górę, więc znalazłam schody i poszłam pieszo. - Ach, tak - powiedział Quarle, znowu przyglądając się pantoflom, które trzymała

w dłoni. - Tak się składa, Ŝe te schody nie prowadzą na dach. - Ooo - zdziwiła się Selby, starając się zabrzmieć moŜliwie szczerze. - CóŜ, to był

taki kaprys. Nic nie szkodzi - dodała i juŜ miała się odwrócić... - Chwileczkę. Spojrzała mu w oczy. Quarle wpatrywał się w nią w zamyśleniu.

Page 82: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 163

- To rzeczywiście piękna noc - przyznał. - A widok z dachu istotnie jest imponujący. MoŜemy pojechać na górę, jeśli ma pani ochotę.

Nie spuszczając oczu z jego twarzy, Selby rozwaŜała, co teŜ moŜe kryć się za tą propozycją. Czy Quarle podejrzewał, Ŝe kłamie, i teraz chce zwabić ją w odosobnione miejsce, Ŝeby przeprowadzić bardziej gruntowne śledztwo albo coś gorszego? A moŜe nie ma złych intencji i po prostu zaprosił ją do wspólnego podziwiania nocnego nieba, jak męŜczyzna kobietę?

Po raz ostatni złoŜono jej taką propozycję tak dawno temu, Ŝe właściwie juŜ nie pamiętała kiedy. Wymogi pracy w Wywiadzie sprawiły, Ŝe większość ludzi trzymała na dystans. Powinnam przynajmniej dowiedzieć się, czego chce, powiedziała sobie w duchu. JeŜeli coś podejrzewa, dach będzie nie najgorszym miejscem na załatwienie problemu.

Przywołała na twarz promienny uśmiech. - Naturalnie. Bardzo chętnie. W milczeniu pokonali krótką drogę dzielącą ich od dachu. Powietrze było

nieruchome i duszne, co po klimatyzowanych wnętrzach ratusza było zmianą dość szokującą. Za to widok, o którym mówił Quarle, istotnie zapierał dech w piersiach: czyste niebo usiane tysiącami gwiazd, podobnych do małych, połyskujących klejnotów.

Stali przy kamiennej balustradzie. Selby podziwiała panoramę miasta, na wszelki wypadek trzymając się poza zasięgiem ramion Quarle’a. W odległości mniej więcej kilometra, pośród ułoŜonych koliście świateł, dostrzegła główną wieŜę komunikacyjną. Zastanawiała się, czy Claris i jej druŜyna zdąŜyli juŜ załoŜyć ładunki wybuchowe. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, następnego dnia o tej porze Verkuyl miała powrócić w ręce swoich prawowitych właścicieli.

- Wydają się tak daleko, prawda? - odezwał się Ouarle. - Co? - Spytała, odwracając się gwałtownie i uwaŜnie mierząc go wzrokiem. - Kto

taki? - Gwiazdy - odpowiedział zdziwiony , machnął ręką w stronę nieba. - Zdają się

daleko, ale z punktu widzenia handlu międzygwiezdnego są tylko o skok stąd. Tak blisko, Ŝe niemal na wyciągnięcie ręki.

- Aha - przytaknęła Selby. Chyba jednak przyprowadził ją tu tylko po to, by podziwiać gwiazdy. Spojrzała w górę. - „Cud nadprzestrzeni - zacytowała, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć - łączy setki tysięcy światów w jedną galaktyczną wioskę”.

- Istotnie - zgodził się Quarle, nie odrywając wzroku od nieboskłonu. - Która z nich jest pani?

Selby przebiegła wzrokiem po niebie, szukając Averill, ale układ gwiazd był tu zupełnie obcy.

- Nie wiem - przyznała, dziwiąc się, jak absurdalnie przyjemna była ta rozmowa. - A pan? Skąd pan pochodzi?

- Stąd - odparł. - Wychowałem się w tutejszych rafineriach. Nigdy nie opuszczałem planety.

- Naprawdę? - spytała, intensywnie zastanawiając się nad jego słowami. JeŜeli Quarle był tubylcem, to jego rodzice musieli naleŜeć do pierwszej grupy kolonistów.

Opowieści z Nowej Republiki 164

Prawdopodobnie przybyli na planetą jako udziałowcy Verkuylian BactaCo i jakimś cudem zdołali załoŜyć i utrzymać tę enklawę poza zasięgiem karteli przetwórców bacty. Zapewne naleŜeli do grupy robotników, którzy odwrócili się plecami do swoich towarzyszy i słuŜyli Imperium, które przysłało tu swoje siły, by zracjonalizować firmę. Biorąc pod uwagę jego pozycję w biurze gubernatora, Quarle bez wątpienia naleŜał do tych, którzy odwracali wzrok, gdy ich byli wspólnicy stawali się kimś niewiele lepszym od niewolników i nie mogli juŜ produkować bacty dla własnej korzyści, a jedynie dla tak zwanej chwały Imperium.

Jednym słowem, naleŜał do tych lojalnych obywateli Imperium, których zbuntowani - a wkrótce wolni - robotnicy nazywali zdrajcami.

Selby przypomniała sobie, Ŝe dzięki fałszywemu dowodowi toŜsamości i pakietowi przekonujących kłamstw, w które wyposaŜono ją na odprawie, Quarle ją takŜe uwaŜał za lojalną obywatelkę Imperium.

- Widzę, Ŝe jest pan właściwą osobą, do której mogę skierować to pytanie - powiedziała, celowo zmieniając temat rozmowy. - Czy zawsze pachniało tu tak... tak... paskudnie?

Quarle roześmiał się głośno. - Ledwie zauwaŜam ten zapach - odparł. - No, ale przecieŜ spędziłem tu całe

Ŝycie. Prawdę mówiąc, nie jestem pewien, czy w ogóle jeszcze mam zmysł węchu. - Szczęściarz z pana - uśmiechnęła się Selby. - Pierwszy głębszy wdech po

otwarciu włazu o mało nie zwalił mnie z nóg. MęŜczyzna znowu wybuchnął śmiechem. - Jedno jest pewne: Verkuyl nigdy nie zbije majątku na turystach. -Umilkł na

moment i spojrzał na miasto. - Ale choć nigdy nie staniemy się centrum wszechświata, jest wiele rzeczy, które warto by tu poprawić - dodał po chwili niespodziewanie powaŜnym tonem.

- Na przykład? - spytała Selby, zaciekawiona wbrew sobie. Jak imperialni władcy Verkuyl wyobraŜają sobie przyszłość planety, którą ukradli jej prawowitym właścicielom?

Quarle przyglądał się jej przez chwilę, jakby zastanawiał się, co ma odpowiedzieć. Wreszcie podjął decyzję i oparł się o kamienną balustradę. Dalekie światła wieŜy komunikacyjnej jarzyły się czerwonawym blaskiem, rzucając delikatną poświatę na jego jasne włosy. A jeszcze dalej, aŜ po horyzont, rozlewała się plama absolutnej czerni - bezkresna dŜungla alazhi.

- Gubernator ma kilka pomysłów, w większości bardzo interesujących - zaczął. Selby nie oczekiwała cudów, ale była cokolwiek zawiedziona, słysząc, jak recytuje standardowy imperialny tekst. Mimo to nie potrafiła pozbyć się wraŜenia, Ŝe męŜczyzna nie mówi z przekonaniem. Dlatego teŜ, gdy umilkł, postanowiła dowiedzieć się czegoś więcej.

- Proszę mi powiedzieć, co pan by zmienił, gdyby znalazł się u władzy? - zapytała.

Quarle posłał jej badawcze spojrzenie. Selby nie odsunęła się, gdy podszedł bliŜej.

Page 83: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 165

- Naprawdę chce pani wiedzieć? - spytał cicho, stojąc tuŜ przy niej; otarli się ramionami.

Jarrad skinęła głową, choć puls jej galopował jak oszalały, a wszystkie zmysły, wytęŜone jak nigdy, oczekiwały ataku.

Quarle nie spuszczał jej z oka. Wreszcie zaplótł ramiona na piersiach i znowu oparł się o balustradę.

- W porządku - powiedział, wpatrując się w dal. - Myślę, Ŝe potrzebne jest zupełnie nowe podejście: agresywna ekspansja, która wreszcie da Verkuyl niezaleŜność gospodarczą w galaktycznej społeczności, zapewni nam bezpieczeństwo i pozytywnie załatwi pojawiające się ostatnio Ŝądania pracowników.

Spojrzał na Selby, oceniając jej reakcję. Zaintrygowana, przysunęła się bliŜej i nadstawiła uszu. Dalszy wywód Quarlea przerwał dyskretny pisk.

- Przepraszam na chwilę - powiedział, wyciągając z kieszeni komlink. - Tak, słucham.

- Daven tu Jorli - odezwał się głos. Selby rozpoznała jednego z młodszych doradców ze sztabu Eina. - Przepraszam, Ŝe przeszkadzam, ale przyjęcie właściwie juŜ się skończyło, a zostało nam tu paru najtwardszych zawodników, do których nie docierają subtelne aluzje. Wyłączyłem fontannę z drinkami i kazałem droidom ustawiać krzesła, ale tamci i tak nie chcą wyjść. Mam wezwać ochronę?

- Nie - westchnął Quarle. - Zostaw ich mnie. Zaraz tam będą. - Chowając komlink, spojrzał smutno na Selby. - Przykro mi, ale musimy przerwać rozmowę. Obowiązki wzywają.

- Jak zawsze - odrzekła Selby. Wyprostowała się, myśląc, czy aby... - Nie mogłabym zostać tu trochę dłuŜej? Widoki są takie piękne...

- Niestety nie. Potrzebowałaby pani karty z czytnikiem linii papilarnych, Ŝeby wrócić windą, a ja nie mam zapasowej. Ta naleŜy do mnie i nie wolno mi jej nikomu poŜyczać.

- Aha. Rozumiem. - Oczywiście nie spodziewała się, Ŝe doradca pozwoli jej biegać do woli po całym ratuszu. - Zatem... idziemy? - spytała, wzruszając ramionami.

Jazda w dół upłynęła w milczeniu - chwila wspólnoty dusz minęła. Quarle uprzejmie odprowadził Jarrad do jej pokoju, poŜegnał grzecznie, Ŝycząc dobrej nocy, i odszedł. Z trudem oparła się pokusie obserwowania go aŜ do chwili, gdy zniknie w windzie, i zamknęła za sobą drzwi. Tak, to był jeden z najgorszych aspektów tej pracy: walka z przeciwnikiem, który tak naprawdę mógł być uczciwym człowiekiem, tyle Ŝe zaangaŜowanym po niewłaściwej stronie konfliktu.

Agentka westchnęła cięŜko. W tej robocie najłatwiej było widzieć świat w kategoriach czarne - białe, wróg - przyjaciel i starać się nie zauwaŜać róŜnych odcieni szarości. To było stanowczo zdrowsze; agenci, którzy wahali się, czy uciszyć przeciwnika, często przekonywali się, Ŝe nowo pozyskany „przyjaciel” nie waha się uciszyć ich. Praca w Wywiadzie wymagała jasnego podziału pola walki i nieustępliwego trzymania wroga na celowniku. Nie było miejsca na wątpliwości.

Opowieści z Nowej Republiki 166

Szkoda, pomyślała. W słowach Quarle’a - choćby w jego trosce o robotników - coś sugerowało, Ŝe ten człowiek jest kimś innym, niŜ mogłoby się wydawać. Choć, rzecz jasna, nie miało to wielkiego znaczenia. Selby znała swoje obowiązki.

W drzwiach łączących dwa pokoje stanął Vartos i spojrzał na nią spod zmarszczonych brwi.

- Wszystko w porządku? - spytał. - Długo cię nie było. - W porządku - zapewniła go Selby. Przysiadła na skraju łóŜka i wyciągnęła

ozdobne grzebyki, które podtrzymywały kunsztowną fryzurę. Kasztanowe loki rozsypały się jej na ramionach. - MoŜemy tu rozmawiać?

- Sprawdziłem. Pokoje są czyste. - Oficer wszedł do pokoju. - Zainstalowałaś? - Jasne - mruknęła Selby, przyglądając się grzebykom ułoŜonym na narzucie.

Wybrała jeden z nich i wcisnęła czubkiem paznokcia ukryty włącznik odbiornika. Nasłuchiwali przez chwilę, ale urządzenie milczało. Kobieta z satysfakcją kiwnęła głową - tak powinno być. Urządzenie podsłuchowe miało poczekać do jutra.

Niegłośne popiskiwanie przerwało ciszę. Jarrad i Vartos wymienili spojrzenia. Na tle pisków słychać było skrobanie małych pazurków. Selby uśmiechnęła się szeroko.

- Zdaje się, Ŝe Jego Ekscelencja ma kłopoty z biegusami. - Miejmy nadzieję, Ŝe nie rzucają się na małe, błyszczące smakołyki. - Nie jedzą metalu. To chyba jedyna rzecz, której nie jedzą. - I dobrze. - Partner spojrzał na nią przelotnie. - Opowiedz mi lepiej, jak to było z

tym doradcą, Quarle’em. - Zaskoczył mnie, kiedy wracałam schodami w dół - przyznała. - Myślałam, Ŝe

będą kłopoty, ale poszło całkiem nieźle. Vartos odetchnął z ulgą. - Skoro juŜ musiałaś wpaść, to dobrze, Ŝe akurat na niego. W razie czego będzie

mógł cię osłaniać. Selby zmarszczyła czoło. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Osłaniać znaczy osłaniać. Wymyślić wymówkę, dlaczego byłaś tam, gdzie nie

powinno cię być. - Vartos spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Nie pytał, co tam robiłaś? - Powiedziałam mu, Ŝe szłam właśnie na dach, Ŝeby podziwiać gwiazdy. - I kupił to? - Tak mi się zdaje. - Selby popatrzyła na przełoŜonego, wciąŜ marszcząc czoło. -

Dlaczego miałby mnie osłaniać? - Upewnij mnie, Ŝe dobrze zrozumiałem: jest przekonany ze wałęsałaś się po

ratuszu... - urwał i uśmiechnął się od ucha do ucha - ... bo miałaś ochotę pogapić się w gwiazdy?

- Tak mu powiedziałam - warknęła. - Co miałeś na myśli, mówiąc... - Sel, on jest po naszej stronie - przerwał jej łagodnie Vartos. - NaleŜy do

verkuyliańskiego ruchu oporu. ZdąŜyła ochłonąć, zanim opadła jej szczęka. - Naprawdę? - Przez dłuŜszą chwilą trawiła zaskakującą nowinę. - Więc wie o nas

wszystko - powiedziała wreszcie. - I przez cały czas wiedział, co tam robiłam.

Page 84: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 167

- Nie sądzę - odparł Vartos. - Wiesz, jak się załatwia takie sprawy, Sel. Skinęła głową, nadal rozwaŜając całą sytuację. Członkowie poszczególnych

komórek ruchu oporu najczęściej prawie nie utrzymywali ze sobą kontaktów; starali się nie znać kompletnych planów działania organizacji, by zredukować negatywny efekt ewentualnej wpadki. Dzięki temu schwytanie Rebelianta zwykle nie powodowało bolesnych skutków dla całej grupy.

Rozmyślając nad tym wszystkim, przypomniała sobie wraŜenie, jakie odniosła, słuchając Quarle’a: Ŝe nie mówił z przekonaniem.

- Trzeba mieć stalowe nerwy, Ŝeby grać na dwie strony - powiedziała, analizując rozmowę z doradcą pod kątem świeŜo pozyskanych informacji. - Pewnie ma twardy pancerz do załatania, próbując uchodzić wśród swoich za lojalnego Imperiala.

- My teŜ - odparł szorstko Vartos. - Dopóki nie będziemy zmuszeni skorzystać z jego pomocy, musimy traktować go tak, jakby był jednym z nich. Kiedy uda się dokonać przewrotu, będziecie mieli dość czasu na dyskutowanie o trudnościach pracy w podziemiu, Sel.

Z łatwością wychwyciła ton łagodnej wymówki w jego głosie. - Naturalnie - powiedziała, uraŜona, Ŝe mógł pomyśleć inaczej. - Zapewniam, Ŝe

misję zawsze będę stawiać na pierwszym miejscu, sir - zameldowała oficjalnie. - Wiem. - Major przypatrywał się jej jeszcze przez chwilę, po czym skinął głową i

zmienił temat. - Oto jak wyglądają systemy bezpieczeństwa na niŜszych piętrach. Vartos rozpoczął wykład na temat paneli czujników, posterunków wartowniczych

i ukrytych kamer. Selby słuchała zadowolona, Ŝe umysł ma zajęty wyobraŜaniem sobie rozkładu

zabezpieczeń ratusza, a nie rozpamiętywaniem wieczornego spotkania z Quarle’em. I zastanawianiem się, czy trudno mu prowadzić tę dwulicową grę. I czy czuje się... samotny, prowadząc Ŝycie rozdarte między ideałami a słuŜbą, niepewny, kto jest przyjacielem, a kogo ma uwaŜać za wroga, za to przekonany, Ŝe przed nikim nie wolno mu opuszczać gardy.

Zdając sobie sprawę, w jakim kierunku dryfują jej myśli, Selby zmusiła się do koncentracji na czekającym ją zadaniu. Jak powiedział Vartos, później będzie dość czasu na takie rzeczy.

A moŜe raczej byłoby, gdyby sprawy potoczyły się innym torem... Następnego ranka, spiesząc do gabinetu gubernatora, Selby wsłuchiwała się

uwaŜnie w szept miniaturowych głośniczków, ukrytych w duŜych, ozdobnych kolczykach. Gdy dotarło do niej znaczenie przekazu, poczuła się tak, jakby nagle uciekła jej spod nóg twarda podłoga turbowindy. I w pewnym sensie tak właśnie było: Claris, czekająca na sygnał od Selby w pobliŜu wieŜy komunikacyjnej, by wezwać flotę, właśnie została schwytana.

Przez tę krótką chwilę, gdy gubernator Ein odbierał wiadomość, a Selby podsłuchiwała, zanim sygnał urwał się raptownie, precyzyjnie opracowany plan rozsypał się w gruzy. Strata Claris podziałała jak zmiana ciśnienia w kabinie, kiedy to w poszyciu statku pojawiają się mikropęknięcia.

Opowieści z Nowej Republiki 168

W pierwszej chwili Selby wydawało się, Ŝe jej umysł przestaje pracować, zmroŜony paniką. Obserwowała biernie, jak wskaźnik piętra posuwa się coraz wyŜej, w miarę jak winda zbliŜała się do poziomu, na którym urzędował gubernator. Skoro Claris była w niewoli, w biurze Eina zapewne czekali juŜ szturmowcy...

I wtedy gorąca fala adrenaliny uwolniła mózg z zimnego letargu. Jarrad zaczęła gorączkowo szukać wyjścia z sytuacji. Myśl, rozkazała sobie w duchu, przeklinając urządzenie podsłuchowe, które zawiodło akurat w momencie, gdy najbardziej chciała wiedzieć, co się dzieje w biurze gubernatora. MoŜe istniał jakiś sposób na zatrzymanie windy i jak najszybsze ostrzeŜenie Vartosa?

Selby przygryzła wargę. Nie, nie uda się bez karty. Najpierw trzeba będzie zatrzymać się na piętrze, na którym urzęduje Ein. StraŜnik na dole wprowadził do pamięci windy numer stacji docelowej oraz zakaz zatrzymywania się na pośrednich piętrach.

Są przecieŜ inne sposoby ucieczki, pomyślała. W suficie windy zauwaŜyła zarys panelu serwisowego. Mogła go zerwać, wdrapać się na dach kabiny i przejść do... no właśnie, dokąd? Ręka, sięgająca juŜ w stronę panelu, niezdecydowanie zawisła w powietrzu.

Po chwili było za późno na jakiekolwiek działanie. Drzwi otworzyły się cicho. Selby zamarła. Naprzeciwko wyjścia stali dwaj szturmowcy z karabinami

blasterowymi zarzuconymi na zakute w biały pancerz ramiona, w tradycyjnej paradnej postawie. Agentka popatrzyła na nich, a oni odwzajemnili spojrzenie, najwyraźniej nie spiesząc się z braniem jej do niewoli. Poczuła, Ŝe nadzieja walczy w jej sercu z ostroŜnością. Wreszcie wzięta głęboki wdech i postąpiła krok naprzód.

- Przychodzę, na spotkanie z Jego Ekscelencją - oznajmiła śmiało. Szturmowcy nie zareagowali, za to gdzieś z boku wytoczył się złotooki droid

protokolarny. - Bardzo mi przykro, ale w tej chwili pan gubernator nie moŜe poświecić pani

czasu - odezwał się gładkim, przepraszającym tonem, wzbudzając w Selby podejrzenie, Ŝe dość często wygłaszał tę kwestię. - Pojawiły się niespodziewane okoliczności, które wymagają jego uwagi. Czy mogę przełoŜyć pani spotkanie na inny termin?

- Chyba tak - odpowiedziała, starając się wyglądać na poirytowaną. Nie całkiem dowierzając własnemu szczęściu, umówiła się na inny dzień i wróciła do turbowindy. Gdy kabina mknęła ku najniŜszemu poziomowi, Selby szykowała się do przekazania wieści Vartosowi. Jako dowódca misji, to on musiał zadecydować, jakiej zmiany planów będzie wymagać nieoczekiwana sytuacja.

Agentka wróciła myślą do Claris. Niewola była najgorszą rzeczą, jaka mogła przytrafić się wywiadowcy czy dywersantowi. Drzwi rozsunęły się z sykiem. Selby ruszyła na poszukiwanie hali generatorów, gdzie Vartos czekał na jej sygnał, by odciąć zasilanie ratusza. JeŜeli nawet do tej pory było inaczej, to w tej chwili Imperialni juŜ na pewno monitorowali łączność elektroniczną, toteŜ musiała przekazać wiadomość osobiście.

Jak się okazało, nie musiała tego robić. Vartos juŜ wiedział.

Page 85: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 169

Z posępną miną stał odwrócony twarzą do jednego z warczących pudeł przekaźników mocy. Odwrócił lekko głowę, widząc, jak Selby wślizguje się do pomieszczenia i natychmiast dobywa broni. Szturmowiec z karabinem blasterowym nawet nie spojrzał w jej stronę, bo i nie musiał. Zanim Jarrad ustawiła broń w pozycji do strzału, chrapliwy głos polecił rzucić pistolet na podłogę.

Selby znieruchomiała, a potem powoli odwróciła głowę. W odległości kilku metrów zauwaŜyła Davena Quarle’a. Stał między dwoma rzędami przekaźników z ramionami uniesionymi lekko w górę. TuŜ za nim stał drugi szturmowiec, który w tej chwili skierował lufę karabinu w jej stroną.

- Rzuć broń! Natychmiast! - powtórzył Ŝołnierz z naciskiem. Selby zaryzykowała jeszcze jedno spojrzenie na Vartosa. Jego smutne oczy

powiedziały jej, Ŝe major rozumie dylemat. Teraz, gdy cały zespół agentów Nowej Republiki wpadł w ręce wroga, a floty nie

miał kto wezwać, misję moŜna było uznać za kompletną klapę. Skoro Ein nie musiał obawiać się ataku z przestrzeni, mógł najzwyczajniej w świecie zebrać swoich szturmowców i zmiaŜdŜyć zbuntowanych robotników, a troje - nie, czworo, wliczając Quarle’a - jeńców czekało przesłuchanie i najprawdopodobniej śmierć.

Chyba Ŝeby Selby zdecydowała się spróbować. Gdyby zastrzeliła Ŝołnierza pilnującego Vartosa, prawdopodobnie skazałaby swojego szefa na natychmiastową śmierć, ale gdyby z kolei Quarle zareagował z bystrością, o którą go podejrzewała, odwracając uwagę drugiego szturmowca, wtedy miałaby szansę ucieczki w zamieszaniu.

A gdyby wydostała się na wolność, mogłaby spróbować wezwać flotę. „Zapewniam, Ŝe misję zawsze będę stawiać na pierwszym miejscu”, wspomniała

własne słowa. Mówiła powaŜnie. Podniosła blaster i strzeliła. Wypadki potoczyły się błyskawicznie. Rzuciła się pod metalowy pulpit, dający

jakie takie schronienie, a sala wypełniła się smugami blasterowego ognia. ZdąŜyła jeszcze zauwaŜyć, Ŝe Vartos pada. Nie mogąc opuścić kryjówki ze względu na przemykające niepokojąco blisko smugi śmiercionośnej energii, Selby nie przestawała strzelać, póki pierwszy szturmowiec nie runął na ziemię. Kiedy odwracała się, by dopaść jego towarzysza przyczajonego za metalowym pudłem, kątem oka dostrzegła jakiś ruch.

To Quarle, skradając się cichcem wzdłuŜ ściany, kierował się w stronę drzwi - jedynej drogi ucieczki. Selby zauwaŜyła coś jeszcze...

- UwaŜaj, Daven! - krzyknęła i wypaliła. Stopiła niewielki panel na ścianie, zaledwie o kilkadziesiąt centymetrów od głowy Quarle’a. Światła zamrugały i wyłączyły się, pogrąŜając pomieszczenie w ciemności.

To było to. Jedyna szansa ucieczki. Drzwi rozsunęły się jak na Ŝyczenie, oświetlając drogę do wolności. Sylwetka

Quarle’a, wymykającego się na korytarz, na moment przesłoniła blask. Posyłając

Opowieści z Nowej Republiki 170

szaleńczą serię strzałów w kierunku szturmowców, Selby poderwała się i popędziła za nim.

Mało brakowało, a wymknęłaby się bez szwanku. W ostatniej chwili zabłąkany strzał trafił ją w ramię. Ostre rwanie promieniowało aŜ po bark, wyrywając jej z piersi mimowolny okrzyk bólu, gdy oszołomiona wypadała na otwartą przestrzeń korytarza. Drzwi zamknęły się za nią z akompaniamentem łomotów opancerzonego ciała tłukącego bezsilnie o metalową barierę.

Zaalarmowany krzykiem Quarle odwrócił się gwałtownie. Oszołomiona bólem i bliska omdlenia Selby upadła kilka kroków za drzwiami i teraz nieporadnie próbowała wstać. - Którędy? - jęknęła przez zaciśnięte zęby.

Quarle zawahał się, ale dwaj szturmowcy, którzy właśnie wyłonili się zza rogu, rozstrzygnęli dylemat. Jarrad czuła, Ŝe rana pali ją Ŝywym ogniem, ale zdołała posłać serię w ich kierunku, zanim rzuciła się do ucieczki w przeciwną stronę. Echo blasterowych strzałów niosło się echem po korytarzu, gdy biegła, raczej czując niŜ słysząc za sobą obecność Quarle’a.

Nie pokonali nawet pięćdziesięciu metrów, kiedy męŜczyzna pchnął ją z całej siły w prawo, drugą ręką wciskając panel kontrolny przy mijanych właśnie drzwiach. Selby pozwoliła, by zaprowadził ją do długiego, wąskiego pokoju, w którym nie było drugich drzwi.

- Dokąd idziemy? - spytała chrapliwym od bólu głosem. - W bezpieczne miejsce - odparł krótko Quarle, obmacując przeciwległą ścianę.

Selby rozglądała się niespokojnie, poszukując jakiejkolwiek drogi ucieczki. Cieszyła się, Ŝe udało się jej uciec z linii ognia, ale nie widząc wyjścia z dziwnego pokoju, powoli nabierała przekonania, Ŝe będzie to radość krótkotrwała. Szturmowcy mogli lada chwila wpaść tu w ślad za nimi, tymczasem...

Odwróciła się w stronę Quarle’a i ze zdumieniem spostrzegła, Ŝe na ścianie, zupełnie gładkiej jeszcze przed chwilą, teraz widać zarys staroświeckich drzwi na zawiasach.

- Pospiesz się - rzucił Quarle. Udowodnił, Ŝe drzwi nie są przywidzeniem, otwierając je szeroko i wstępując w ukrytą za nimi ciemność.

Jarrad weszła za nim do wąskiego tunelu. Przyglądała się, jak majstruje przy ściennym panelu. Światło wpadające przez otwarte drzwi zmieniło się nagle. Gdy zajrzała znowu do pustego pokoju, obraz był rozmyty, jakby otwór spowijała delikatna mgiełka.

Selby drgnęła, gdy drzwi pokoju otworzyły się gwałtownie i dwaj szturmowcy wskoczyli do środka z bronią gotową do strzału. Ku jej zdziwieniu, obrzucili przeciwległą ścianę tylko pobieŜnym spojrzeniem. Dopiero w tym momencie zrozumiała, Ŝe widzą zapewne tę samą gładką powierzchnię, którą sama zauwaŜyła kilkanaście sekund wcześniej, i z szacunkiem popatrzyła na tajemniczą mgiełkę. Holokurtyna, i to jedna z najlepszych, jakie w Ŝyciu widziała, zasłaniała ukryte przejście przed wzrokiem niepowołanych.

- Jestem pod wraŜeniem - mruknęła cicho. Quarle zamknął drzwi, włączył pręt jarzeniowy i ruszył przodem w głąb mrocznego tunelu. Ból ramienia dawał się jej we

Page 86: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 171

znaki przy kaŜdym kroku. - Pod wielkim wraŜeniem - dodała po chwili. - Skąd wiedziałeś, Ŝe je tu znajdziemy?

- To stary sekret rodzinny. - MęŜczyzna obejrzał się przez ramię. - Corlin Quarle Deld był moim dziadkiem.

- Główny udziałowiec Verkuylian BactaCo - przypomniała sobie agentka, a Quarle skinął twierdząco głową. Selby zrobiła to samo; nareszcie wszystkie kawałki układanki wskoczyły na swoje miejsce. Nic dziwnego, Ŝe Quarle udawał współpracę z najeźdźcami, po cichu snując plany rewolty. Jego rodzina miała na własność całą planetę, zanim przejęło ją Imperium.

Jarrad przypomniała sobie holokurtynę i znowu zapaliła się w niej iskra nadziei. - Znasz moŜe jeszcze jakieś sekrety rodzinne, które mogłyby mnie zainteresować?

- spytała. Quarle zatrzymał się przed kolejnymi drzwiami. Korytarz, którym przeszli,

pogrąŜył się w ciemności. MęŜczyzna pochylił się i włączył pręt jarzeniowy. Oświetlił nim zakurzoną klawiaturę i wprowadził cyfrowy kod. Zamek trzasnął cicho, drzwi się otworzyły, a oczom uciekinierów ukazał się niewielki pokój.

- MoŜliwe - odpowiedział wreszcie, zamykając za sobą drzwi. - Ale najpierw, tu i teraz, musimy zastanowić się, co dalej. To oczywiste, Ŝe plan twój i twojego partnera jest juŜ nieaktualny. Podobnie jak mój kamuflaŜ. Nadzieja na wyjście z Ŝyciem z tego bałaganu jest chyba wszystkim, co nam pozostało.

- To nie wystarczy - odparła Selby, potrząsając głową. - JeŜeli uda mi się zawiadomić flotę, pojawi się szansa na dokończenie operacji.

Quarle spojrzał na nią uwaŜnie. - Flotę? - Niewielki zespół uderzeniowy Nowej Republiki czeka w pobliŜu na sygnał od

Claris, by wskoczyć do systemu. A raczej - poprawiła się po chwili - na sygnał ode mnie. JeŜeli Ein nie ma w zanadrzu niszczyciela gwiezdnego albo i dwóch, to powinno wystarczyć. Podda się, bo nie będzie miał wyboru.

- Rozumiem - powiedział wolno Quarle. Zamyślił się na moment, a potem uśmiechnął się lekko. - O ile wiem, to nie ma. - Uśmiech doradcy przygasł, gdy jego wzrok padł na przypieczone ramię Selby. - MoŜe opowiesz mi o tym coś więcej, a ja zajmę się twoim opaleniem? - zaproponował. - Wtedy pomyślimy, co dalej.

Medpakiet, który wyciągnął z kieszeni, zawierał tylko najlŜejsze środki znieczulające, toteŜ Selby była zadowolona, Ŝe moŜe skupić się na opisie misji, podczas gdy Quarle delikatnie przemywał ranę i nakładał na nią lepki, zielony Ŝel.

- Nieustabilizowane alazhi - powiedział, widząc jej niepewne spojrzenie. - Nie tak skuteczne jak rafinowana bacta, ale na pewno pomoŜe.

Pomogło. Chłodny Ŝel nawilŜył oparzenie, a twardniejąc, zapewnił ochronną warstwę, świetnie zastępującą bandaŜ. Selby ostroŜnie zgięła ramię i z ulgą stwierdziła, Ŝe ruch wywołał tylko lekkie ukłucie bólu.

- Co o tym myślisz? - spytała. - To twoje ramię - odparł Quarle, unosząc brew. - WaŜne, co ty myślisz.

Opowieści z Nowej Republiki 172

- Jest dobrze - odpowiedziała zwięźle i uśmiechnęła się z wdzięcznością - Co dalej? MoŜesz doprowadzić mnie do jakiejś stacji łączności podprzestrzennej?

Jej towarzysz zacisnął usta i wyprostował się w zamyśleniu. - Raczej tak - odezwał się po chwili ostroŜnie, po czym znowu umilkł. - Mam

jedno pytanie: jakie są rozkazy dla floty na wypadek, gdyby sygnał nie nadszedł? Przyślą kogoś do zbadania okoliczności czy wrócą do domu?

- Nie opuszczą nas - stwierdziła Selby. - Spróbują dowiedzieć się, co się z nami stało.

- A więc ktoś się tu zjawi, Ŝeby wyjaśnić, dlaczego nie nadano sygnału? - Nie opuszczą nas - powtórzyła. Bolała nad tym, Ŝe licząc na szansę uratowania

misji, zostawiła bezbronnego Vartosa w pomieszczeniu generatorów. Wiedziała, Ŝe jeśli poniesie klęskę, Wywiad przyśle kogoś prędzej czy później, ale tylko po to, by spróbować wydostać swoich agentów i wycofać się - jeŜeli któryś z nich będzie jeszcze Ŝył. Ofiara Vartosa i Claris byłaby więc daremna, rebelia verkuyliańskich robotników zostałaby brutalnie stłumiona, a Imperium odniosłoby zwycięstwo, i to moŜe raz na zawsze. Bez wsparcia mieszkańców planety Nowa Republika prawdopodobnie nigdy by tu nie wróciła.

- Rozumiem - powiedział Quarle. - Albo wezwiemy flotę teraz, albo juŜ nigdy nie będziemy mieli takiej szansy.

- Na to wygląda - zgodziła się Selby. Po chwili odezwała się z wahaniem: - Przykro mi. MoŜemy mieć więcej kłopotów, niŜ się spodziewaliśmy. JeŜeli Ein zacznie zamykać robotników i uŜywać ich w charakterze zakładników... nadal pozostanie szansa na zwycięstwo, ale jego koszt znacznie wzrośnie.

Policzek Quarle’a drgnął nieznacznie. - Wszystko, co dobre, słono kosztuje. - MoŜliwe, Ŝe wybuchną walki na powierzchni lub w kosmosie - ostrzegła. -

UwaŜasz, Ŝe warto? MęŜczyzna spojrzał na nią. W jego oczach zobaczyła ponurą akceptację. - Chcę tego, co najlepsze dla Verkuyl - powiedział. - JeŜeli konieczny będzie

rozlew krwi... - Odwrócił wzrok. - Będę Ŝałował, ale nauczę się z tym Ŝyć. - W porządku - odezwał się po chwili, zmieniając temat. - Przychodzą mi do

głowy trzy miejsca, w których moŜna znaleźć nadajniki podprzestrzenne. Zastanówmy się, do którego najłatwiej będzie dotrzeć...

Wędrując za Quarle’em wąskimi korytarzami, Selby pomyślała, Ŝe gdyby

poprzedniej nocy znała sieć ukrytych przejść spowijającą ratusz, dyskretne dotarcie do gabinetu gubernatora byłoby łatwe jak zastrzelenie mynocka na złączu mocy.

Ratusz był prawdziwym labiryntem. Dziadek Quarle’a musiał być wyjątkowo ostroŜnym - a moŜe teŜ trapionym lekką paranoją - biznesmenem. Para zbiegów mogła poruszać się ukrytymi korytarzami niemal po całym budynku, i to ze zdumiewającą swobodą; jedynym powodem do wyjścia miało być nadanie komunikatu do floty. Selby uśmiechnęła się w myślach, wyobraŜając sobie tę scenę, kiedy Imperiale, bez wątpienia monitorujący wszelkie transmisje podprzestrzenne, popędzą do sali z nadajnikiem,

Page 87: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 173

tylko po to, by znaleźć w niej nieprzytomnych straŜników. Uciekinierzy zaś po nadaniu komunikatu natychmiast schronią się za niewidocznymi drzwiami i tam będą oczekiwać na przybycie floty i konfrontację z Einem.

- Jesteśmy prawie na miejscu - powiedział cicho Quarle, zatrzymując się na skrzyŜowaniu tuneli. - Zanim pójdziemy dalej, trzeba sprawdzić, co się dzieje na zewnątrz. Musimy wiedzieć, czego się spodziewać.

- Dobry pomysł - mruknęła w odpowiedzi. - Prowadź. Zawahał się i odwrócił w jej stronę. - Wolę pójść sam - wyznał. - Znam system przejść, a ty nie. Poza tym, jeśli mnie

złapią, ty będziesz mogła dokończyć zadanie. Selby zmarszczyła brwi. Jego słowa brzmiały sensownie, ale niespecjalnie

podobała jej się myśl o działaniu w pojedynką. Quarle nie miał nawet blastera, więc w razie kłopotów nie mógłby się bronić. Agentka wspomniała Vartosa i znowu poczuła wyrzuty sumienia. Członkowie zespołu zawsze powinni pilnować nawzajem swoich pleców... Przez chwilę zastanawiała się, czy nie poŜyczyć mu blastera, ale zadecydowała, Ŝe lepiej nie. W Wywiadzie nauczono ją teŜ, Ŝe przede wszystkim naleŜy pilnować własnych pleców.

Quarle popatrzył na broń, ale nie zadał pytania. - Zaczekaj tu - powiedział. - To nie potrwa długo. Selby skinęła głową. Doradca przyglądał się jej jeszcze przez moment, jakby

chciał coś powiedzieć, ale poprzestał na kiwnięciu głową. A potem odwrócił się i skręcił za róg.

- UwaŜaj na siebie - powiedziała łagodnie. Obejrzał się przez ramię. - Jak zawsze - zapewnił ją i odszedł. Kiedy zniknął, Selby oparła się o ścianę wąskiego korytarza i westchnęła cięŜko.

Sam na sam z myślami, po raz pierwszy od czasu strzelaniny w sali generatorów, nie mogła wymazać z pamięci twarzy Vartosa. Czy naprawdę miał aŜ takiego pecha, Ŝe podczas dywersyjnej roboty nakryli go dwaj szturmowcy? A moŜe „przekonano” Claris, Ŝe lepiej zrobi, wydając swoich współpracowników?

Selby przypomniała sobie o czymś. Wyjęła z ucha bezuŜyteczny juŜ kolczyk i przyjrzała mu się w zamyśleniu. Claris musiała zacząć mówić. Skoro urządzenie podsłuchowe przestało nadawać

tak szybko i niespodziewanie, tuŜ po jej aresztowaniu, to prawdopodobnie Imperialni dobrze wiedzieli, czego i gdzie szukać. Jarrad pogładziła palcem gładką metalową powierzchnię i wygięła ją lekko, a potem uniosło urządzenie bliŜej oczu. Subtelne zdobienia kryły w sobie miniaturowy głośnik.

Zmartwiała, słysząc dochodzący z niego głos Quarle’a. Zimną jak lód dłonią przystawiła kolczyk do ucha. Cisza, jeśli nie liczyć pulsu w

skroniach... Selby zmarszczyła brwi i raz jeszcze ostroŜnie wygięła kolczyk. Tym razem wewnętrzne połączenie uszkodzonych elementów okazało się trwalsze. Słuchając przekazu, agentka czuła, jak z kaŜdym słowem robi jej się coraz zimniej.

Opowieści z Nowej Republiki 174

- ...Tafno obiecał wsparcie najdalej za sześć godzin - mówił Ein. - Co najmniej dwa dreadnaughty, moŜe więcej. Przekonaj ją, Ŝeby do tego czasu nie próbowała nawiązywać kontaktu. Kiedy Rebelianci tu przylecą, zastaną naszą małą flotę w pełnej gotowości. Nie będą to łatwe łupy, których się spodziewają.

- Oczywiście, Wasza Ekscelencjo - odpowiedziął Quarle. - Tylko jak, pańskim zdaniem, mam ją przekonać? Jesteśmy właściwie gotowi do nadania wiadomości. Będzie chciała wiedzieć, dlaczego zwlekamy.

Nastała dłuŜsza chwila ciszy. Selby oddychała z trudem, czując bolesny ucisk w gardle.

- Powiedz jej, Ŝe zarządziliśmy ciszę satelitarną - odezwał się w końcu gubernator. - śe z powodu ataków terrorystycznych zawiesiłem aŜ do odwołania łączność podprzestrzenną. Powiedz, Ŝe wszystkie przekaźniki satelitarne zostały wyłączone, ale nieoficjalny, bardzo stary przekaźnik, umieszczony na orbicie przez twojego dziadka, będzie w zasięgu za, powiedzmy, sześć godzin. I Ŝe ty... i tylko ty... wiesz, jak się do niego dostać.

Ein zaśmiał się złośliwie. Wiesz, Daven, moŜliwe, Ŝe nienawidziłeś swojego dziada, ale musisz przyznać

jedno: to, Ŝe jesteś wnukiem Corlina Quarle’a Delda, stawia cię w wyjątkowej pozycji. Masz szansę zrealizować jego wizję Verkuyl.

- To chyba jedyna rzecz, jaką mu zawdzięczam - odparł Quarle. - Jeśli chodzi o całą resztę, wolałbym zapomnieć, Ŝe ten tyran w ogóle istniał.

- Nie przejmuj się tak - uspokoił go Ein. - Nikt nie ma do ciebie pretensji. I tak zdziałałeś więcej na rzecz rozwoju Verkuyl niŜ twój dziadek przez całe Ŝycie. Twoja słuŜba dla Imperium nie pójdzie w zapomnienie.

Gdy Quarle wyłonił się zza rogu, Selby juŜ na niego czekała. Zatrzymał się raptownie, widząc blaster wycelowany w swoją pierś. Chwilę

wpatrywał się w broń, a potem spojrzał na twarz agentki. - Kłopoty? - spytał. - Jak to jest - zaczęła beztrosko - Ŝe wnuk Corlina Quarle’a Delda przechodzi na

stronę Imperium, które ukradło jego dom i zniszczyło firmę naleŜącą do jego rodziny? Quarle podszedł kilka kroków bliŜej. Lufa pistoletu nawet nie drgnęła, więc się

zatrzymał. - Nie powiedziałbym, Ŝe BactaCo została zniszczona - odparł. - W tej chwili

mamy więcej zamówień, niŜ jesteśmy w stanie zrealizować, a nowa rafineria zwiększy jeszcze i produkcję, i zysk.

- Rozumiem. - Choć Selby postanowiła, Ŝe zachowa spokój, poczuła. Ŝe ze złości oczy zwęŜają jej się w szparki. - A wiec nie obchodzi cię, co Imperium zrobi z Verkuyl, jeśli tylko firma zarobi odpowiednią sumę kredytów.

Doradca uniósł brwi. Jarrad z trudem zwalczyła w sobie chęć starcia tego niezmąconego spokoju z jego twarzy.

- Te kredyty oznaczają Ŝywność i ubrania dla robotników, Selby. Po to właśnie prowadzi się firmę: Ŝeby sprzedawać dobra lub usługi za pieniądze. NiewaŜne komu.

Page 88: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 175

Nie oszukuj się; lak samo było za czasów mojego dziadka. I nie myśl, Ŝe motywy, którymi kieruje się Nowa Republika, są czystsze. Kiedy chodzi o zarządzanie firmą, liczy się jedno: zysk.

- Twój dziadek grał przynajmniej uczciwie - odparowała. - Kupił planetę, zbudował rafinerie, sprowadził ludzi. Nie ukradł niczego prawowitym właścicielom w imieniu Imperium i nie zniewolił pracowników, tylko...

- Nie karm mnie tą rebeliancką propagandą - przerwał jej ostro Quarle. - Właśnie, Ŝe to zrobił. Co gorsza, uczynił to w imię wolnego handlu. A kiedy Imperium przejęło planetę, Verkuyl zaczęła przynajmniej dawać coś ludziom, którzy ją zagospodarowali. Przestała być fabryką kredytów, zaspokajającą chciwość mojego dziadka.

Umilkł i odetchnął głęboko, próbując zapanować nad emocjami. - Wiesz, w jaki sposób sprowadził tu robotników? - spytał po chwili juŜ

spokojniej. - Pamiętaj, Ŝe działo się to, zanim nastało Imperium. Ludzie potrzebowali pracy i byli gotowi prawie na wszystko, by ją zdobyć... nawet na to, by sprzedać się w niewolę. I tak robili. W zamian za pokrycie kosztów przelotu i przywilej pracy w rafineriach dziadka podpisywali dziesięcioletnie kontrakty. Po ich wykonaniu mieli odebrać swoje udziały w firmie, którą współtworzyli. Prawda jest taka, Ŝe tylko mój dziadek nazywał to partnerskim układem - stwierdził gorzko. - W rzeczywistości było to niewolnictwo.

Selby nie odpowiedziała. Takie umowy nie gwarantowały wprawdzie pracownikom, Ŝe sami sobie będą szefami, ale teŜ nie miały nic wspólnego z niewolą. Obie strony zawierały je dobrowolnie, a po upłynięciu terminu kontraktu...

- Kiedy kontrakt wygasał, większość robotników tkwiła tak głęboko w długach, Ŝe nie mogli z nich wyjść, nawet spienięŜając nabyte akcje - powiedział Quarle. - A kiedy juŜ sprzedali wszystko, co mieli, by je spłacić, nie starczało im pieniędzy na opuszczenie planety. Więc zostawali.

Jarrad zmarszczyła brwi. - Jakim cudem zadłuŜali się tak bardzo? - Dzięki sklepowi firmowemu, rzecz jasna. Większość ludzi przybywała tu razem

z rodzinami lub zakładała rodziny na miejscu. Mój dziadek zapewniał im Ŝywność i mieszkanie, czyli zupę, i baraki... ale za wszystko inne kazał sobie słono płacić. NaleŜności szybko narastały. Gdy wysłannicy Imperium zjawili się tu, Ŝeby znacjonalizować BactaCo, dziewięćdziesiąt procent robotników tkwiło w tak głębokich długach, Ŝe nie dostawali nawet czeków w dniu wypłaty. Pieniądze przelewano bezpośrednio na konto wierzyciela. - Quarle uśmiechnął się smutno. - Gdyby Republika naprawdę chciała uwolnić tych ludzi, powinna była to zrobić dwadzieścia pięć lat temu.

Zapadła cisza. - Co się stało, kiedy Imperium przejęło kontrolę? - spytała wreszcie Selby. Quarle wykrzywił usta w szyderczym grymasie. - Jedno trzeba przyznać staremu Corlinowi: jeŜeli sam nie mógł zarobić, potrafił

dopilnować, Ŝeby i innym się to nie udało. Kiedy zrozumiał, Ŝe Imperium nie zamierza tylko nadzorować produkcji, ale przejąć całkowitą kontrolę i wygnać go stąd na

Opowieści z Nowej Republiki 176

zawsze, zaczął likwidować dokumenty firmy. Zniszczył listy klientów, raporty z produkcji, gotowe umowy...

- I dane pracowników - dokończyła Selby. Zaczynała rozumieć sytuację. - Dlatego Imperium nic nie wiedziało o kontraktach.

- Zgadza się - przytaknął. - Więc kiedy przejęło planetę, Verkuyl przestała być Ŝałosną kolonią rządzoną przez skąpego tyrana, a stała się tym, czym juŜ dawno powinna była się stać: miejscem normalnej pracy i Ŝycia dla robotników i ich rodzin. W ciągu ostatnich dwudziestu lat liczba pracowników zwiększyła się trzykrotnie, a produkcja bacty czterokrotnie. Zyski wzrosły o tysiąc procent. Verkuylianom Ŝyje się pod rządami Imperium znacznie lepiej niŜ za czasów mojego dziadka, więc nie wyobraŜaj sobie, Ŝe wyświadczycie nam wielką przysługę „uwalniając” tę planetę.

To był fakt: Verkuylianie nie prosili o pomoc w zrzuceniu jarzma Imperium. Dopiero dwa lata temu. gdy Nowa Republika przepędziła niedobitki Imperium ze

Światów Środka i triumfalnie zajęła Coruscant, na Verkuyl powstały pierwsze komórki ruchu oporu. Podczas odpraw przed misją Selby odnosiła wraŜenie, Ŝe zastraszeni - lub zadowoleni, jak podpowiadał jej teraz cichy wewnętrzny glos - mieszkańcy planety pracowaliby na rzecz swoich nowych panów do końca Ŝycia, gdyby nie dwie sprawy. Po pierwsze, siła Imperium wyraźnie słabła, toteŜ Centrum udzielało małym, peryferyjnym światom duŜo mniejszego wsparcia niŜ dawniej. Po drugie, ubiegłoroczna strata Chennis, największego dostawcy substancji medycznych, zmusiła Nową Republikę do rozesłania grupy podŜegaczy na planety oferujące tego typu towar kupcom z Imperium. Ich zadaniem było podsycanie nastrojów prorepublikańskich...

Na Verkuyl poszło im całkiem nieźle. Ale to nie oznacza jeszcze, Ŝe robotnicy nie pragną wolności, pomyślała Selby.

MoŜe po prostu potrzebowali naszej zachęty, by powaŜyć się na zbrojne wystąpienie. Spojrzała na Quarle’a. - Kiedy zmusimy Imperium do opuszczenia Verkuyl, zapewne odziedziczysz

większość majątku firmy. Jak moŜesz być temu przeciwny? Doradca pokręcił głową. - Nic nie rozumiesz, prawda? Chcę tego, co najlepsze dla Verkuyl. Nie dla mnie,

tylko dla firmy i dla planety. I wierzę, Ŝe w tej chwili najlepsza jest dla niej współpraca z Imperium.

- Pracownicy myślą inaczej... - Pracownicy nie mają pełnego obrazu - odparował Quarle. - Są robotnikami, nie

zarządcami. W tej chwili nie widzą niczego poza obietnicami Nowej Republiki, która macha im nimi przed nosem jak wabikiem na nerfy zaganiane do dojarni. Niepodległość... - W ustach doradcy słowo to zabrzmiało jak przekleństwo. - PokaŜ mi takie miejsce we wszechświecie, gdzie robotnicy nie marzą, by być własnymi szefami. Tylko Ŝe nie mają najmniejszego pojęcia, jak to się robi. Bez wsparcia Imperium doprowadzą firmę, dzięki której mogą Ŝyć, do ruiny. Albo sprawią, Ŝe stanie się łatwym łupem karteli bacty. Ciekawe, ile wtedy będzie dla nich znaczyła „niepodległość”.

- Będą wolni - powiedziała Selby. - O, tak. Wolno im będzie głodować - odparł gorzko Quarle.

Page 89: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 177

Agentka uniosła blaster. - Selby, przemyśl to - rzucił ostrzegawczo. - Gubernator wie, co się tu dzieje. Nie

wygrasz z nim, a jeŜeli się poddasz, mogę zagwarantować, Ŝe nie stanie ci się krzywda. Zrobił krok naprzód, patrząc jej prosto w oczy. - Proszę cię, Selby. Nie masz innego wyjścia. To nie musi tak się zakończyć... Oczami wyobraźni Selby zobaczyła Vartosa na celowniku jednego z ratuszowych

szturmowców. Pomyślała o Claris i o przeraŜających historiach, które kaŜdy agent Wywiadu dobrze znał o losie, który czekał jeńców poddanych „przesłuchaniu” przez imperialnych śledczych. Pomyślała takŜe o Quarle’u i o tym, Ŝe robiąc to, co uwaŜał za najlepsze dla swoich ziomków, musiał ich zdradzić, doskonale wiedząc, Ŝe dla wielu z nich oznacza to pewną śmierć.

Czarne albo białe, przyjaciel albo wróg, powtórzyła w myśli. W tej pracy nie było miejsca na nic innego.

- Owszem, musi - powiedziała i strzeliła. Trzydzieści cztery godziny później wychylała się nad kamienną balustradą na

dachu ratusza i patrzyła w dół, na płonące na ulicach ogniska świętujących rebeliantów. Myślała przy tym, Ŝe sukces akcji zapowiadającej się na sromotną poraŜką powinien wprawić ją w znacznie lepszy nastrój.

Słuchając okrzyków dochodzących z dołu, zastanawiała się dlaczego tym razem nie czuje tej satysfakcji, która zwykle wieńczyła udaną misję. Nie wątpiła, Ŝe Nowa Republika postąpiła właściwie, ofiarowując Verkuyl niepodległość i oddając BactaCo jej pierwotnym udziałowcom - pracownikom. Bez względu na to, czy tyranem był chciwy przedsiębiorca, czy galaktyczne Imperium, mieszkańcom planety naleŜało zwrócić wolność.

A jednak, po raz pierwszy odkąd zajmowała się podobnymi akcjami - czyli od ładnych paru lat - zadawała sobie pytanie, czy jej przełoŜeni podjęli taką a nie inną decyzję w trosce o dobro planety i jej obywateli, czy teŜ dlatego, Ŝe współpraca z BactaCo leŜała w najlepszym interesie Nowej Republiki.

Nie mogła wymazać z pamięci przepowiedni Quarle’a: Ŝe Verkuylianie, którym po raz pierwszy pozwolono decydować o własnym losie, załamią się pod cięŜarem nowej odpowiedzialności. Selby wiedziała, Ŝe Nowa Republika przyśle na planetę zespół doradców, którzy pomogą w trudnym okresie przejściowym, ale... Zmarszczyła brwi, nie bardzo zadowolona z kierunku, w którym podąŜyły jej myśli. Ci „doradcy” z Nowej Republiki kojarzyli jej się niebezpiecznie z „doradcami” rozmieszczanymi przez imperium w wielu światach.

Prawie Ŝałowała, Ŝe Quarle, który miał doświadczenie w prowadzeniu firmy i prawo do niej z racji dziedziczenia, nie zdecydował się pozostać na Verkuyl. Kiedy wynoszono go z mroku korytarza, w którym postrzeliła go Selby, mroczny błysk w jego zielonych oczach zdradzał uczucia, których starał się nie okazać. Quarle postanowił opuścić planetę razem z resztą urzędników Imperium. Teraz, gdy robotnicy dowiedzieli się o tym, co zrobił, stało się jasne, Ŝe juŜ nigdy nie obdarzą go zaufaniem.

- Sel - Czyjś głos przerwał jej posępne rozmyślania. - Musimy się zbierać.

Opowieści z Nowej Republiki 178

Odwróciła się. Ciemna skóra Vartosa zlewała się z cieniem otaczającym wyjście z turbowindy, ale Selby dostrzegła w jego oczach odbicie światła gwiazd. Podobnie jak Claris, major przeŜył niewolę, choć potrzebował kilku godzin w zbiorniku bacta, by w pełni odzyskać siły. Jarrad dostrzegała w tym fakcie pewną ironię.

- Tak jest - odpowiedziała słuŜbiście. - Zaraz schodzę. Vartos skinął głową i wrócił do turbowindy, zostawiając Selby samą. Odwróciła

się w stronę balustrady i znowu spojrzała w dół. Verkuyl świętowała tej nocy zwycięstwo, ale jak długo będzie trwać radość jej mieszkańców, skoro na ich barkach spoczęła nowa, wielka odpowiedzialność?

Agentka westchnęła. Nie będzie jej tu, więc nie sprawdzi tego osobiście. Wykonała swoją robotę - i to bardzo dobrze - a teraz nadszedł czas, by zapomnieć o słowach Quarle’a i zająć się nowymi zadaniami...

Czarne albo białe, przyjaciel albo wróg, powtórzyła w duchu. Pod władzą Imperium Verkuyl była czarna. Pod rządami Nowej Republiki miała stać się biała. MoŜliwe, Ŝe tak naprawdę jej przyszłość rysowała się w róŜnych odcieniach szarości, ale Selby wiedziała, Ŝe w jej zawodzie nie naleŜy zbytnio interesować się kolorami.

Wzięła głęboki wdech. Skrzywiła się, czując smród - ten okropny smród cząstek alazhi buzujących w zbiornikach rafinerii. Przenikał wszystko, toteŜ juŜ po czterech dniach spędzonych na Verkuyl czuła się tak, jakby odorem półproduktu bacty nasiąkła jej skóra i jakby z krwią przedostał się do serca.

Bała się, Ŝe smród pozostanie tam na zawsze.

Page 90: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 179

B E Z D E Z I N T E G R A C J I , P R O S Z Ę

Paul Danner

Skrzyp. Skrzyp. Skrzyp. Większość istot uznałaby ten dźwięk za wysoce irytujący. Niektóre być moŜe

posunęłyby się nawet do tego, by jednym strzałem zmienić tabliczkę z replidrewna w garść wykałaczek. W tym momencie jednak główna ulica osady Nowa Nadzieja była zupełnie wymarła. Poruszały się po niej tylko kłęby kurzu, niesione przypadkowymi podmuchami wiatru. WzdłuŜ drogi stały rzędy opuszczonych, zamkniętych i zapomnianych sklepików. Rdzawe piaski Ladarry zaczęły odzyskiwać tereny, które im niegdyś wydarto.

I dlatego tabliczka mogła skrzypieć do woli, wisząc sobie na pojedynczym, wystrzępionym durakablu. Zdobiące ją litery zblakły nieco, ale słowa wciąŜ były czytelne: „Bar Ellstree - Zimny Lum; Droidy Mile Widziane; Bez Dezintegracji, Proszę”. Podobnie jak wszystkie sklepy na przedmieściach Nowej Nadziei, bar wyglądał na opuszczony od niepamiętnych czasów. A jednak, jak mówi stare przysłowie, „pozory i prawda mają tyle wspólnego, ile Jawowie z Hurtami”.

Dzieci rozsiadły się półkolem wokół męŜczyzny. Zebrało się ich kilkanaścioro; w większości ludzie, choć trafiali się wśród nich takŜe przedstawiciele innych ras. Były sierotami i ulicznikami, ostatnią generacją mieszkańców upadłej kolonii - zbyt biednymi, by opuścić Ladarrę i zbyt opieszałymi lub niezdolnym - by zmierzyć się z trudami Ŝycia w którymś z nowych, większych miast planety.

Dzieciaki nie wiedziały, czy męŜczyzna ma jakieś imię, wiec nazywały go po prostu Opowiadaczem. Ubrany był tak jak one: w znoszone łachy, wygrzebane z tuzina szaf i skomponowane w cudaczny zestaw w stylu wolnym. Opowiadacz był starszym męŜczyzną rasy ludzkiej, o pooranej zmarszczkami twarzy i białych zmierzwionych włosach! Wyglądał na takiego, co to widział zbyt wiele, a jego oczy nigdy nie koncentrowały się na czymś dłuŜej niŜ przez minutą, jakby wiecznie wypatrywały niebezpieczeństw.

Opowieści z Nowej Republiki 180

- Chcecie jeszcze jedną historię? - spytał znuŜonym głosem. Dzieci zgodnie kiwnęły głowami. Odzywały się tak rzadko, Ŝe nie był pewien, czy

tak naprawdę wszystkie z nich potrafią mówić. - Co powiecie na legendę o nieustraszonym, młodym rycerzu Jedi, który ocalił

piękną księŜniczkę? Odpowiedział mu chóralny jęk. - No dobrze. Zawsze mogę wam jeszcze opowiedzieć o złym gubernatorze

imperialnym, który chciał podbić planetę zwaną... - MęŜczyzna spojrzał na miny malców i nie potrafił pohamować śmiechu. - Nie? AleŜ z was trudna publika... - mruknął i potrząsnął głową z udawaną irytacją. - No to o czym chcecie posłuchać?

- Opowiedz nam coś nowego - odparła mała dziewczynka. Była śliczna, choć przez grubą warstwę, brudu trudno było dostrzec jej urodę.

- Dajcie spokój, przecieŜ słyszeliście juŜ wszystkie historyjki. Wybierzcie tę, która podobała wam się najbardziej.

Dziewczynka zaplotła ramiona na piersiach i wydęła wargi. MęŜczyzna z największym trudem zachował powagę. - No, dobrze juŜ, dobrze... - powiedział, drapiąc się po brodzie. - Nowa

opowiastka... Niech pomyślę... O, tak. JuŜ wiem! Oczy malców zapłonęły. - Eee, nie... To nie to. Dzieci groźnie zmarszczyły czoła. - śartowałem, Ŝartowałem - przyznał Opowiadacz i zachichotał, by po chwili

odezwać się ze śmiertelną powagą:. - Znam pewną historię, którą usłyszałem dawno, dawno temu. O ile wiem, od tamtej pory nikt jej nikomu nie opowiadał. - Dzieci słuchały go w napięciu. - Ile z was słyszało o człowieku znanym jako... - zniŜył głos do dramatycznego szeptu - ... Boba Fett?

Na te słowa oczy uliczników rozszerzyły się gwałtownie. Jeden po drugim nieśmiało unosili ręce do góry.

- Tak się składa, Ŝe znam dawno zapomnianą opowieść o tym najsławniejszym łowcy nagród, jaki kiedykolwiek Ŝył. Chcecie, Ŝebym podzielił się nią z wami?

Dzieci zgodnie skinęły główkami. Opowiadacz miał juŜ swoją publiczność... Uśmiechnął się przelotnie, usadowił

wygodnie w fotelu i powoli zamknął oczy. Po chwili dramatycznej ciszy rozpoczął opowieść, której malcy słuchali z wielką uwagą...

Gdy rampa wahadłowca zaczęła wolno opuszczać się w dół, nagły syk

uciekających gazów sprawił, Ŝe Rivo omal nie zeskoczył wprost na płytę lądowiska. Z trudem odzyskał równowagę, w samą porę, by uniknąć sturlania się na dół.

Generał Gaege Xarran westchnął teatralnie, pełen niesmaku, i wyciągnął rękę, by podtrzymać brata, niepewnie schodzącego po rampie.

Spojrzał przelotnie na równiutki szereg szturmowców, pełniących tym razem funkcję straŜy honorowej. śołnierze pręŜyli się na baczność tak zawzięcie, Ŝe przez chwilę wydawało mu się, Ŝe z promu klasy Lambda wynurzył się sam Mroczny Lord

Page 91: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 181

Sithów. MoŜliwe, Ŝe ubrani na biało szturmowcy Imperium nie naleŜeli do najbystrzejszych osobników, ale przynajmniej wiedzieli, kiedy mają trzymać gęby na kłódkę i wykonywać rozkazy.

W przeciwieństwie do niektórych, pomyślał generał, zerkając na Riva. Poczuł nagły przypływ gniewu i mimowolnie wykrzywił usta w szyderczym grymasie.

- Jak mogłeś być aŜ tak głupi? - szepnął. Nie przejmował się, czy szturmowcy usłyszą te słowa. Bywali obecni przy rozmowach znacznie większej wagi niŜ zwykłe utarczki słowne między braćmi.

Rivo mógł równie dobrze być jednym z milczących straŜników; zachował się tak, jakby jego brat w ogóle się nie odezwał. Strzelając oczami nerwowo na wszystkie strony, wypatrywał niebezpieczeństwa w kaŜdym cieniu i półcieniu.

Xarran lekko klepnął go otwartą dłonią w potylicę. JeŜeli było coś, czego generał naprawdę nie lubił, to ignorowania go.

- Odpowiadaj! Riposta Riva była błyskawiczna. Xarran poczuł się podwójnie wstrząśnięty,

widząc przed sobą wylot lufy blastera. Po pierwsze dlatego, Ŝe nie wyobraŜał sobie, by jego rodzony brat mógł wziąć go na celownik, a po drugie... cóŜ, Rivo podobno został przeszukany i rozbrojony. Ktoś miał zapłacić Ŝyciem za to przeoczenie, ale na razie generał nie zamierzał zajmować się tym nieszczęśnikiem.

W tej chwili jednak to Ŝycie Riva zdawało się najbardziej zagroŜone. Szturmowcy stali nadal bez ruchu, ale w stronę przybysza w mgnieniu oka

skierowało się dziewięć luf karabinów blasterowych. Młody człowiek jakby ich nie zauwaŜał - gapił się przed siebie niewidzącymi

oczami. Generał nie był nawet pewien, czy Rivo jeszcze go poznaje. - To tylko ja, braciszku - powiedział łagodnie. - Próbuję ratować ci Ŝycie. -

Powolnym i płynnym ruchem wyciągnął w stroną brata okryła rękawiczką dłoń. Stali najwyŜej o pół metra od siebie, ale zdawać się mogło, Ŝe mija wieczność, zanim palce Gaege’a dotknęły broni.

Gdy generał chwycił blaster, nerwowa energia Riva ulotniła się z niego jak z uszkodzonego ogniwa. Ciało mu sflaczało, a broń wysunęła się z rozluźnionej nagle dłoni wprost w wyciągniętą rękę Xarrana.

- Przepraszam - jęknął Rivo, szlochając. W tym ataku rozczulania się nad sobą, znowu omal nie stracił równowagi.

Xarran objął go i przytulił, skinieniem głowy dając sygnał szturmowcom - niepotrzebnie, bo ich karabiny powróciły juŜ do poprzedniej pozycji.

Generał pogładził brata po głowie, dokładnie w tym samym miejscu, w które klepnął go chwilę wcześniej. Zdawało mu się, Ŝe od tego momentu minęły całe wieki. Nagle poczuł, Ŝe czas, bez względu na to, jak krótki, miewa nieodwracalny wpływ na ludzki Ŝywot. KaŜda chwila jest skrzyŜowaniem dróg, za którym rozciągają się nieograniczone moŜliwości... A największym talentem Riva - prócz Ŝyłki do hazardu i picia - było wybieranie najgorszej z moŜliwych ścieŜek. Na szczęście rezultaty, które osiągał, choć fatalne, nie osiągnęły jak dotąd rozmiaru katastrofy. Tym razem jednak było inaczej; ostatni błąd Riva mógł kosztować go Ŝycie.

Opowieści z Nowej Republiki 182

Rozumiało się samo przez się, Ŝe Xarran zrobi wszystko, co w jego mocy, by zapobiec takiemu rozstrzygnięciu. Jako generał armii imperialnej, dysponował na szczęście odpowiednimi środkami.

Teraz delikatnie podtrzymywał brata, pomagając mu przejść długą platformę, łączącą lądowisko z kompleksem garnizonowym. Szturmowcy wykonali przepisowe „w prawo zwrot” i rzędem ruszyli za nimi.

- JuŜ nie musisz się bać, bracie. Wątpię, czy ktokolwiek dotrze twoim tropem aŜ tu - powiedział Gaege.

Rivo spojrzał na niego uwaŜnie i po raz pierwszy w jego oczach pojawił się błysk, wskazujący na to, Ŝe wie, z kim ma do czynienia.

Pokrzepiony tym dobrym znakiem, Xarran mówił dalej: - A nawet jeśli ktoś cię jeszcze ściga, w co nie wierzę, byłby skończonym idiotą, gdyby brał pod uwagę moŜliwość ataku na imperialny garnizon.

Tymczasem w oddali, ukryta przed oczami ciekawskich pod baldachimem gęstego

listowia, czaiła się w mroku samotna, milcząca postać. MęŜczyzna obserwował całą scenę, choć nie miał w ręku makrolornetki -

wbudowano ją pomysłowo w sfatygowany od niezliczonych bitew hełm. Słyszał bez trudu kaŜde słowo, jakby był jednym z obecnych na lądowisku

szturmowców; szerokopasmowa antena hełmu przechwytywała dźwięki rejestrowane przez ich komlinki, czyniąc z nieświadomych niczego Ŝołnierzy mimowolne urządzenia podsłuchowe.

Nic nie uszło jego uwagi. Podobnie jak nikt nigdy nie uszedł jemu. MęŜczyzna zszedł z kryjówki w koronie drzewa z zadziwiającą łatwością, biorąc

pod uwagę cięŜar poobijanej, szarozielonkawej zbroi. Gdy dotarł na ziemię, ciemność zdąŜyła opaść na las niczym aksamitny koc, a na

północnym niebie bliźniacze księŜyce Vryssy rozpoczynały powolną wędrówką ku górze.

Zatrzymał się tylko na moment, by spojrzeć na potęŜny masyw imperialnego garnizonu. Budowla przez chwilę pozostawała w mroku, ale zaraz rozjarzyły się ustawione wokół niej reflektory. Ostre światło wznieciło zimne błyski na wizjerze hełmu tajemniczego męŜczyzny.

Generał Xarran postąpił nierozwaŜnie, rzucając tak aroganckie wyzwanie. Wyzwanie, które Boba Fett podjął z ochotą... Patrol na śmigach zadziałał z zaskoczenia. Właśnie sprawdzał ekwipunek po

zejściu z nadrzewnego punktu obserwacyjnego i sensory ruchu niczego nie wykryły, dopóki przeciwnicy nie znaleźli się tuŜ nad nim. Śmigi były tak szybkie, Ŝe skróciły dystans do zera, zanim urządzenie zdąŜyło nadać sygnał ostrzegawczy.

Rzucając się szczupakiem w gęste krzaki, Fett dostrzegł kątem oka, Ŝe jeden ze zwiadowców macha ręką w jego stronę. Dwaj pozostali natychmiast zawrócili, ustawiając się do klasycznego imperialnego manewru oskrzydlającego. Sądząc z

Page 92: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 183

wyglądu, ich maszyny byty najnowszymi wersjami typowych rozpoznawczych śmigów: szybkie, ale pozbawione uzbrojenia i osłon.

Fett musiał się dowiedzieć, ile wiedzą przeciwnicy. Uaktywnił antenę... - ...Widziałem coś między tamtymi drzewami. Trudno powiedzieć, co to było.

MoŜliwe, Ŝe zwykła buldobestia. - Utrzymać szyk. Sprawdzę. - Przyjąłem. - MoŜe powinniśmy zawiadomić drugi patrol? - Chcesz wysłuchiwać ich docinków, jak to przestraszyłeś się małej buldo? - Nie. - Tak myślałem. UwaŜajcie. Fett obserwował zbliŜającego się zwiadowcę, który prowadził maszynę z

minimalną prędkością. Repulsorowy pojazd unosił się kilka metrów nad ziemią, a jego pilot uwaŜnie rozglądał się na wszystkie strony.

Fett bardzo powoli przewrócił się na plecy, uniósł prawą rękę i wcisnął ją między gałęzie krzewów. Wziął głęboki wdech i zamarł. Ciało łowcy było nieruchome niczym posąg z ferrobetonu.

Zwiadowca przeleciał dokładnie nad kryjówką Fetta. Łowca poczuł napór pola antygrawitacyjnego, ale nie przestał obserwować wychylonego nad kierownicą pilota. Strzał, który oddał w jego stronę, był perfekcyjny: lotka wbiła się w miękki skafander między kaskiem a napierśnikiem Ŝołnierza. Trucizna natychmiast zaczęła działać, na początek paraliŜując struny głosowe ofiary. Pilot podskoczył gwałtownie, a potem zsunął się z siodełka, pozostawiając zawieszony nieruchomo nad ziemią śmig.

Fett błyskawicznie zajął jego miejsce i włączył zagłuszacz, by odciąć łączność pozostałych zwiadowców. Otworzywszy przepustnicę do maksimum, pomknął w kierunku pierwszego śmiga. Nie patrząc nawet w stronę drugiego, uruchomił wbudowany w zbroję granatnik.

śołnierz ze zdumieniem patrzył, jak łowca mknie prosto na jego partnera. Wydawało mu się, Ŝe zdoła dopaść napastnika, ale w chwili gdy ruszał z miejsca, granat lecący wysokim łukiem upadł mu na kolana.

Łowca nagród poczuł falę uderzeniową, ale nie obejrzał się za siebie, koncentrując się na celu. Zwiadowca nawet nie próbował szczęścia w walce. Z maksymalną prędkością rzucił się do ucieczki; chciał zapewne wydostać się poza pole zagłuszające i wezwać pomoc. Pędząc na złamanie karku, szybko powiększał dystans dzielący go od przeciwnika. Fett wiedział, Ŝe takiej straty nie zdoła nadrobić, bo Ŝołnierz duŜo lepiej znał teren.

Jedną ręką prowadząc pojazd, sięgnął drugą po zmodyfikowany karabin blasterowy. Układ celowniczy broni, połączony z makrolornetką wbudowaną w wizjer hełmu, zablokował się na celu z odległości trzystu metrów. Zwiadowca nawet nie zobaczył dwóch purpurowych strumieni, które uderzyły go w plecy i zrzuciły z siodełka pojazdu.

Opowieści z Nowej Republiki 184

Fett zwolnił i zatrzymał śmig. Rozejrzał się, szukając kolejnych nieprzyjaciół. Nie był zadowolony - niepotrzebnie stracił czas i energię. Teraz przeciwnik będzie miał pewność, Ŝe łowca przybył juŜ na planetę.

A moŜe tak będzie lepiej? Szept Rivo zabrzmiał w ciszy zdumiewająco głośno. - On tu jest. - To niemoŜliwe - odparł Xarran, starając się ukryć nutę pogardy w głosie.

Generał brzydził się tchórzostwem swojego brata, szczególnie okazywanym na oczach Ŝołnierzy. - Za wysoko cenisz tego łowcę nagród, bracie. Nasze sensory wykryłyby zbliŜający się statek.

Rivo pokręcił głową. - Ten łowca nie jest prostakiem i szumowiną, z jakimi zwykle masz do czynienia.

Boba Fett jest inny. Jeszcze nigdy nie przegrał. Mówią, Ŝe jest najlepszym łowcą w historii.

Komandor Tyrix spojrzał na konsolę łączności. - Sir, patrol powinien juŜ złoŜyć meldunek. - A nie mówiłem?! - zawołał Rivo. Xarran nie zamierzał go słuchać. - Nie ma powodu, by łączyć twoją sytuację z opóźnieniem meldunku. Na razie

wiemy tylko, Ŝe... - Sir - przerwał mu Tyrix, - Drugi patrol odnalazł szczątki pojazdów... -

Komandor słuchał przez moment, dociskając słuchawkę no ucha. Zbladł wyraźnie. - Trzej zwiadowcy nie Ŝyją.

Generał zerwał się na równe nogi. - Jakim cudem!? - Blaster... granat... i coś w rodzaju zatrutej strzałki. Broń mieli naładowaną, ale

Ŝaden nie zdąŜył oddać strzału. Rivo zachichotał nerwowo. - Mówiłem ci... przyjdzie po mnie. Xarran zignorował go. - Komandorze, proszę wysłać dwa oddziały. Jeśli ten łowca rzeczywiście tam jest,

chce, Ŝeby go schwytano i doprowadzono do mnie. Najlepiej Ŝywego, chociaŜ... zwłoki teŜ wystarczą.

- Dwa oddziały, sir? - Tyrix obrócił się z fotelem, by spojrzeć na generała. - Po jednego człowieka?

Mięśnie twarzy Xarrana drgnęły nieznacznie. - Przepraszam, komandorze, mówił pan coś? - Nie, sir - odpowiedział oficer, czym prędzej powracając do konsoli, by

uruchomić komlink. Fett siedział w swojej myśliwskiej kryjówce, w splątanej koronie krętodrzewu.

Patrzył w dół, na kłębiącą się w oddali chmarę śmigów, podobnych do ruchliwych

Page 93: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 185

komarów. Wyczuwał drŜenie gruntu, wywołane marszem dwóch imperialnych maszyn kroczących, osłanianych przez sześć pokracznych transporterów rozpoznawczych AT-ST. W zdumieniu potrząsnął głową, widząc kolejne druŜyny szturmowców przedzierające się przez krzaki. Ich białe pancerze kiepsko nadawały się na stroje maskujące do walki w lesie.

Imponujący pokaz siły powiedział łowcy nagród wszystko, co chciał wiedzieć o swoich przeciwnikach.

Skoro wysłali aŜ dwa oddziały, to po pierwsze na pewno wiedzą, kogo szukają, a po drugie są mocno zdenerwowani.

Boba Fett uśmiechnął się pod maską sfatygowanego hełmu. Xarran pochylił się nad ekranem taktycznym, z dumą obserwował ruchy swoich

jednostek, rozchodzących się po lesie. Słuchał podnieconych głosów Ŝołnierzy, dochodzących z głośnika komunikatora. Jego ludzie zajmowali wyznaczone pozycje, by rozpocząć doskonale skoordynowane, systematyczne przeszukiwanie najbliŜszych okolic. Z tej sieci nikt nie mógł się wymknąć. Podobnie jak z silnej ręki Imperium. Generał parsknął lekcewaŜąco i skrzyŜował ręce na wypukłej piersi.

- JuŜ jest nasz - mruknął. Kiedy skończył zdanie, łączność została przerwana. Boba Fett po raz drugi sprawdził działanie urządzenia zagłuszającego. Był to

nadzwyczaj nowoczesny, wyjątkowo udany prototyp. Niestety, wyjątkowość dotyczyła takŜe czasu pracy: urządzenie działało efektywnie przez pięćdziesiąt osiem minut, potem zaś eksplodowało.

Przestawił chronometr na tryb odliczania. Sekundy zaczęły znikać z wyświetlacza... Miał niespełna godzinę na wyeliminowanie dwóch imperialnych oddziałów.

Łowca odwrócił się i zwaŜył w rękach karabin. Widział tylko jeden problem: co zrobić z trzema minutami, które zostaną mu w zapasie...

Siedząc na brzeŜku fotela w kokpicie transportera AT-AT, porucznik Byrga

cmokał niespokojnie w nerwowym oczekiwaniu. Kierowcy pojazdu wymienili spojrzenia, ale nie ośmielili się komentować nawyku starszego stopniem oficera. Nawet jeśli był to nawyk nadzwyczaj irytujący.

Byrga wpatrywał się w wyświetlacze danych z sensorów tak intensywnie, Ŝe wyłupiaste oczy zdawały się wyskakiwać mu z czaszki. Porucznik nie był zachwycony tym, Ŝe łączność została przerwana. Jego ludzie w Ŝaden sposób nie mogli nawiązać kontaktu ani z pozostałymi maszynami oddziału, ani z garnizonem. Byrga z kaŜdą chwilą stawał się coraz bardziej nerwowy. Cmokanie rozlegało się ze zdwojoną częstotliwością.

- Spokojnie - zwrócił się do załogi, która juŜ dawno nauczyła się ignorować jego bufonadę i beznamiętnie wykonywać swoje obowiązki. - Jesteśmy najlepszymi synami

Opowieści z Nowej Republiki 186

Imperium. Przed nami nikt nie ucieknie. Znajdziemy tego drania, który ośmiela się buntować przeciw woli Palpatine’a, i zgnieciemy go w Ŝelaznym uścisku...

Chwytak magnetyczny mocno przylgnął do opancerzonego „brzucha” AT-AT.

Dwudziestometrowa linka, którą wlókł za sobą, napręŜyła się, gdy niewielka, zakuta w zbroję postać wychynęła z gęstych krzaków i uniosła się w górę. Fett nie marnował czasu: pozwalając pracować miniaturowej wyciągarce, zajął się ładowaniem nadgarstkowych laserów.

Paplanina Byrgi nie ustawała. Z punktu widzenia załogi dobre w niej było tylko

jedno: gdy porucznik gadał, zapominał o nerwowym cmokaniu. - Dajcie mi powód do dumy, Ŝołnierze. Chcę być tym, kto złapie tego łowcę. Porucznik nagle przechylił głowę. - Słyszeliście to? Kierowcy potrząsnęli głowami. Byrga odwrócił się w stronę ciemnego tunelu, wiodącego ku pasaŜerskiemu

przedziałowi transportera. - Dziwne... PrzecieŜ nie wieziemy Ŝołnierzy. - Otworzył rozsuwane drzwi i zajrzał

w głąb korytarza. Po chwili podjął decyzję: oparł dłoń na kolbie blastera i powoli wszedł do „szyi” AT-AT. - Zaraz wracam. Kontynuujcie beze mnie.

Kierowcy uczynili to z przyjemnością. - śądani natychmiastowego przywrócenia łączności! - ryknął wściekły Xarran

do mikrofonu wewnętrznego komlinku. - Natychmiastowego!! Komandor Tyrix westchnął i zacisnął zęby. - Sir... zagłuszanie objęło takŜe łączność wewnętrzną. - Jego głos przeszedł prawie

w szept. - Dział techniczny pana nie słyszy. Trzy długie kroki wystarczyły, by generał znalazł się przy konsoli Tyrixa, z

twarzą tak blisko oczu komandora, Ŝe struchlały oficer mógł policzyć pękate Ŝyły, które wystąpiły na czole dowódcy.

- Więc rusz się i przekaŜ rozkazy osobiście - wycedził wolno Xarran przez zaciśnięte zęby.

- Tak jest! - odpowiedział Tyrix i pomknął w stronę najbliŜszej turbowindy. Kierowcy transportera kroczącego byli tak zafascynowani ciszą panującą w

kokpicie, Ŝe nie zwrócili uwagi na podejrzanie długą nieobecność przełoŜonego. I to był ich pierwszy błąd. Kiedy drzwi rozsunęły się wreszcie, nie zadali sobie nawet trudu oderwania wzroku od konsolet sterowniczych. Okazało się, Ŝe ten drugi błąd był ich ostatnim.

Boba Fett opuścił dymiącą lufę karabinu blasterowego i przez moment podziwiał swój nowy środek transportu.

Page 94: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 187

Porucznik Grejj rozsiadł się wygodnie w fotelu i zaplótł palce na wysokości twarzy. Biorąc pod uwagę okoliczności, załoga jego transportera radziła sobie całkiem dobrze. Miał tylko nadzieją, Ŝe wkrótce uda się przywrócić łączność, a wtedy ujęcie łowcy będzie jedynie formalnością, po dopełnieniu której wszyscy powrócą do swoich codziennych obowiązków. Grejj lubił rutynę. Nie lubił za to niespodzianek.

- Sir! Sensory odbierają jakiś sygnał... Porucznik pochylił się w fotelu. - Co to jest? Kierowca pokręcił głową. - To tylko inny transporter... zapewne porucznika Byrgi. - Przekonajmy się, czy jego polowanie było bardziej udane. - Chyba juŜ nas zauwaŜyli - stwierdził kierowca. - ZbliŜają się. Grejj skinął głową, sięgając ku dźwigni otwierającej kokpit. - Jeśli mamy szczęście, wkrótce powinno być po wszystkim. I rzeczywiście: wkrótce było po wszystkim. Szczątki AT-AT porucznika Grejja, a takŜe dwóch AT-AT, które przypadkiem

wzięły udział w walce, były rozsypane po sporym terenie. Kierowcy dwóch mniejszych transporterów byli tak zdezorientowani pojedynkiem siostrzanych wielkich maszyn, Ŝe otworzyli ogień w kierunku pojazdu porucznika Grejja.

Fett prowadził swojego AT-AT przez dymiące zgliszcza, gdy sensory wykazały w niewielkiej odległości obecność sporego oddziału szturmowców. Łowca spojrzał na chronometr. Akcja przebiegała zgodnie z planem.

- Komunikacja została przywrócona, sir. - Nareszcie! Połącz mnie z dowódcami oddziałów. - Palce Tyrixa zatańczyły na

klawiaturze. JuŜ po chwili oficer skinął głową w kierunku generała, potwierdzając wykonanie rozkazu.

Xarran sięgnął po komlink. - Xarran do grup Alfa i Delta. Wszystkie jednostki zgłoszą swój status. Odpowiedziała mu cisza. Rivo spojrzał na brata znacząco, ale Gaege zignorował go i spróbował jeszcze raz. - Powtarzam, tu generał Xarran. Wszystkie jednostki zgłoszą swój status. Grupa

Alfa, zgłoś się... Nic. Kropla potu spłynęła, po czole generała, gdy pochylił się niŜej nad mikrofonem. - Grupa Delta, zgłoś się... Głośnik wciąŜ milczał. Xarran spojrzał oskarŜycielsko na Tyrixa. - Myli się pan, komandorze. Nadal nie mamy łączności. - Przykro mi to mówić, sir, ale... system funkcjonuje według standardowych

parametrów. Nasi ludzie powinni odpowiedzieć na wezwanie. - A jednak tego nie robią. - Głos Xarrana nie brzmiał juŜ tak twardo. - Dlaczego?

Opowieści z Nowej Republiki 188

- Bo wszyscy nie Ŝyją! - zawył przeraŜony Rivo. Xarran obrócił się na pięcie i wymierzył bratu siarczysty policzek. - Zamknij się wreszcie! Nieoczekiwany cios posłał Riva na podłogę. MęŜczyzna skulił się w kącie,

błagalnie unosząc ręce. Xarran natychmiast złagodniał. Pomógł Rivowi wstać i szepnął cicho:

- Wybacz mi, bracie... - Zaraz! - wrzasnął Tyrix, podskakując za konsoletą. - Generale, sensory

namierzyły jeden z naszych transporterów tuŜ za zewnętrznym ogrodzeniem. Xarran rozpromienił się. - Daj na wyświetlacz. Tyrix wykonał polecenie i obraz noszącego ślady walki AT-AT wypełnił ekran. - CzyŜby zwycięski powrót? - spytał komandor. - Zaraz się dowiemy. - Xarran znowu sięgnął po komlink. - Baza do transportera.

Czekam na meldunek. Nagle pod brzuchem AT-AT pojawiły się płomienie, a chwilę później głośna

eksplozja posiała ku głośnikom komlinków falę statycznych trzasków. Transporter pochylił się do przodu, niczym śmiertelnie ranny potwór, a potem padł. Pierwsza dotknęła gruntu część przednia, a zaraz za nią całe cielsko runęło z taką siłą, Ŝe ziemia zadrŜała. Metalowe monstrum znikło w kuli ognia i dymu.

- Co to było? - jęknął komandor. - Wiadomość - odparł łagodnie Rivo. W pomieszczeniu kontrolnym bazy zapanowała absolutna cisza. Nikt więcej nie

odwaŜył się odezwać ani ruszyć. Cała załoga w milczeniu wpatrywała się w przeraŜający obraz, wypełniający ekran.

Cała, z wyjątkiem Xarrana. Generał wstał i bardzo powoli ruszył w stronę swojego gabinetu. Stukanie obcasów niosło się echem po całej sali; podobnie jak głos dowódcy:

- Niech ktoś wreszcie wyłączy ten cholerny wyświetlacz. Tyrix sięgnął do włącznika. Gdy reszta personelu powróciła do swoich zajęć,

komandor jeszcze przez chwilę wpatrywał się w pociemniały ekran, a potem omiótł wzrokiem pomieszczenie kontrolne. Wreszcie spojrzał na skulonego Riva... Podczas trzydziestoletniej słuŜby w armii Tyrix widział wiele okropności wojny, ale na widok przeraŜenia wyzierającego z szeroko otwartych oczu Riva ciarki przeszły mu po plecach.

Fett Ŝałował, Ŝe nie mógł zobaczyć miny generała w chwili, gdy AT-AT

eksplodował. MoŜliwe, Ŝe niepotrzebnie uŜył detonatora termicznego, ale miał nadzieję, Ŝe efekt psychologiczny, jaki ta demonstracja siły wywrze na dowódcy i jego ludziach, będzie tego wart.

Obie strony tej małej wojny wymieniły juŜ pierwsze ciosy - teraz nadszedł czas na rundę finałową. Fett myślał o niej niemal z przykrością. Lubił te interesujące, wstępne potyczki, zwłaszcza Ŝe wynik jego misji był z góry przesądzony.

Page 95: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 189

Boba Fett nie przegrywał. - Coś ty sobie wyobraŜał, Rivo? - Xarran siedział w miękkim fotelu krytym

repliskórą, za biurkiem, które rozmiarami przewyŜszało większość śmigaczy. Rivo usadowił się naprzeciwko na znacznie skromniejszym krześle. Wydawało

się, Ŝe jego niespokojne oczy znalazły coś niebywale interesującego na podłodze. - Pieniądze - wymamrotał po chwili i wreszcie spojrzał na brata. - Czy liczy się

coś więcej? Zaślepiła mnie chciwość, Gaege. Nie miałem pojęcia, Ŝe Jabba dotrze aŜ do mnie, szukając źródła przecieku informacji.

- Nie miałeś pojęcia, Ŝe ktoś taki jak Hutt Jabba ma własnych slicerów ekspertów? Zawsze ci mówiłem, Ŝe twoje ego kiedyś cię zabije. MoŜe i jesteś niezły, ale zawsze znajdzie się ktoś lepszy. Ta prawda dotyczy nie tylko slicerów, ale takŜe Ŝołnierzy czy łowców nagród.

- Najśmieszniejsze jest to, Ŝe wcale nie zamierzałem wcinać się w dane Jabby. To był przypadek. Ale kiedy zrozumiałem, z czym mam do czynienia, nie mogłem się oprzeć.

- Nigdy nie przegapisz zarobienia paru łatwych kredytów - westchnął Xarran. - Szczególnie gdy nie musisz brudzić rąk uczciwą pracą.

- Nie potrzebuję twoich kazań, bracie. Przyleciałem tu, bo potrzebuję pomocy - rzekł Rivo, wyglądając przez transparistalową, taflę okna na bujne lasy Vryssy. - Tylko Ŝe wygląda na to, Ŝe przybyłem w niewłaściwe miejsce.

Twarz generała przebiegł lekki skurcz. - MoŜesz spróbować szczęścia w pojedynkę, jeśli masz ochotą. Nikt cię tu nie

trzyma. - No dobra, znowu spaprałem sprawę. Przepraszam, Gaege... Wiem, Ŝe robisz, co

moŜesz. Po prostu nigdy nie sądziłem, Ŝe będę musiał uciekać przed Fettem. - Ukradłeś waŜne informacje jednemu z najbardziej niebezpiecznych bandytów

galaktyki i sprzedałeś je temu, kto oferował najwięcej... Na ile szacujesz straty, których przysporzyłeś Jabbie?

- Ponad sto pięćdziesiąt tysięcy kredytów. Ale nie wydaje mi się, Ŝeby chodziło mu jedynie o pieniądze... raczej o zasady. Hutt chce mnie załatwić ku przestrodze dla innych śmiałków. A kiedy Jabba czegoś chce, dostaje to.

- Nie dostanie cię, braciszku. I to bez względu na to, ilu łowców nagród zechce za tobą posłać.

- Naprawdę sądzisz, Ŝe moŜna powstrzymać Fetta? - Facet jest dobry. Bardzo dobry. Ale teraz, kiedy przejrzałem jego strategię, nie

zamierzam grać według narzuconych zasad. Ani jeden Ŝołnierz nie opuści juŜ bazy. JeŜeli Fett chce cię dostać, będzie musiał tu wejść. A ty zapamiętaj moje słowa: nikt nie prześliźnie się przez „sieć śmierci”. Wydałem rozkaz włączenia najwyŜszego napięcia. Ładunek jest tak potęŜny, Ŝe najmniejsza iskierka w kilka sekund usmaŜyłaby banthę. - Xarran wykrzywił wąskie wargi w uśmiechu. - Nikt się nie wydostanie. I nikt nie wejdzie do środka.

Nad Vryssą zapadła noc.

Opowieści z Nowej Republiki 190

Fett przycupnął w krzakach, mniej więcej dwadzieścia metrów od zewnętrznego ogrodzenia bazy. Dziesięciometrowej wysokości siatka, otaczająca cały kompleks, sprawiała wraŜenie Ŝywej - po jej powierzchni z trzaskiem pełzały niebieskawe łuki elektryczne. Pojawiające się to tu, to tam potęŜne wyładowania przypominały wijące się węŜe.

Miejsce, które wybrał łowca, znajdowało się w sporej odległości od najbliŜszej bramy, lecz i tu szturmowcy nieustannie patrolowali teren garnizonu, przechadzając się po umocnionej kładce zainstalowanej za ogrodzeniem. WzdłuŜ niej, mniej więcej co sto metrów, wzniesiono wieŜe obserwacyjne, wyposaŜone w reflektory, zestawy czujników i zespoły wyspecjalizowanych droidów straŜniczych. Fett zajął pozycje, w połowie drogi między dwiema wieŜami. Pięćdziesiąt metrów stanowiło przyzwoity dystans, ale i tak nie liczył na to, Ŝe zdoła się przedostać za ogrodzenie niezauwaŜony.

Uruchomił wewnętrzny komlink. Nadszedł czas na prosty manewr odwracający uwagę...

„Niewolnik I” z rykiem przemknął tuŜ nad wierzchołkami drzew, pędząc z

maksymalną prędkością ku zabudowaniom garnizonu. Jego rozbudowane systemy zakłócania pracy sensorów działały pełną mocą, a poddany polaryzacji magnetycznej pancerz dodatkowo utrudniał zadanie nieprzyjacielskim czujnikom i skanerom. Wyglądało na to, Ŝe nalot jest dla załogi bazy kompletnym zaskoczeniem.

JuŜ za pierwszym przelotem statek posłał w stronę garnizonu potęŜną porcję pocisków udarowych, torped protonowych oraz blasterowych i jonowych strzałów. Atak był tak zaciekły, Ŝe silne pola ochronne bazy zafalowały, a same budynki zatrzęsły się od uderzenia.

- Widzisz? - zawołał Xarran ze stanowiska dowodzenia. - Facet jest

zdesperowany! Wie, Ŝe nie dostanie się do środka, więc zdecydował się na atak samobójczy. - Generał skupił wzrok na Rivie. - Wszyscy popełniają błędy... prędzej czy później. A ja dopilnuję, Ŝeby to był ostatni błąd Fetta.

Tyrix, stojący przy jednym ze stanowisk taktycznych, odwrócił się w stronę dowódcy.

- Wszystkie turbolasery naładowane i gotowe do akcji, sir. Dłoń generała, osłonięta czarną rękawiczką, zacisnęła się w pięść. - Strzelać bez rozkazu. Rozwalcie go na kawałki! Gdy „Niewolnik I” rozpoczął kolejne podejście, sześć wieŜyczek podwójnych,

cięŜkich dział laserowych, rozmieszczonych wokół budynku, rozpoczęło ostrzał. Chwilę potem rozległ się ryk trzech cięŜkich dział turbolaserowych, zainstalowanych na dachu. Niestety broń tak duŜej mocy nie była przystosowana do prowadzenia ostrzału ruchliwych celów, a jej szybkostrzelność pozostawiała wiele do Ŝyczenia.

Statek Fetta wykonał serię oszałamiających manewrów, dzięki której nie przerwał ostrzeliwania garnizonu, jednocześnie skutecznie unikając gąszczu zielonych strzałów. Klucząc, nurkując i wznosząc się na przemian, „Niewolnik I” przeprowadził skuteczny kontratak, zwieńczony odpaleniem wachlarza torped protonowych, które wyrąbały w

Page 96: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 191

polach ochronnych bazy solidną dziurę. Statek doznał niewielkich uszkodzeń; z powodzeniem uniknął trafienia w któryś z najbardziej wraŜliwych systemów.

Wykonawszy przepisową pętlę Segnora, „Niewolnik I” zajął pozycję wyjściową do kolejnego nalotu.

- To na nic - powiedział Tyrix, tłukąc pięścią w konsoletę. - Nasze wieŜyczki nie

nadąŜają ze śledzeniem tak ruchliwego celu. Ledwie go ruszyliśmy, a on zdąŜył juŜ przeciąŜyć trzy czwarte naszych generatorów tarcz. - Ekran kontroli uszkodzeń rozjarzył się zielonym komunikatem. - Jeszcze jedna runda i będziemy bezbronni!

- Nikt nie moŜe być aŜ tak dobry - zagrzmiał Xarran, trzęsąc się z wściekłości. - Wysłać myśliwce TIE. Chcą, Ŝeby cały dywizjon natychmiast znalazł się w powietrzu.

Tyrix skinął głową i włączył komunikator. Wydawszy pilotom rozkaz

natychmiastowego udania się do maszyn, znowu odwrócił się w stronę generała. - Czy mam ogłosić alarm dla całej bazy, sir? - Nie - odparł Xarran, rumieniąc się lekko. - SłuŜę w armii imperialnej przez

większość Ŝycia i nie dam się sprowokować do ogłoszenia alarmu jednemu człowiekowi, bez względu na to, jaki z niego mocarz. Poza tym Fett nie przedrze się przez naszą obronę... Dopilnują tego myśliwce.

Tyrix zawahał się króciutko, zanim odpowiedział. Była to oznaka dezaprobaty, której nigdy nie odwaŜyłby się wyrazić słowami.

- Jak pan sobie Ŝyczy, sir. Rivo pokręcił głową. - Dlaczego nie ubezpieczysz się na wszelki wypadek? PrzecieŜ nie zaszkodzi... Xarran nie pozwolił mu dokończyć. - Nie zdasz się nam tutaj na wiele, bracie. MoŜe powinieneś wrócić do swojej

kwatery? - Ale ja... no dobrze. Rivo dostrzegł wyraz twarzy Gaege’a i w milczeniu

pomaszerował do turbowindy. „Niewolnik I” przemknął po niebie, strzelając wstecz, w kierunku ścigającej go

chmary myśliwców TIE. Fett z niechęcią przyglądał się tej nierównej walce, ale nie mógł nic zmienić. Jego statek był szybszy, zwrotniejszy i dwa razy lepiej uzbrojony niŜ wszystkie goniące go myśliwce razem wzięte. W przeciwieństwie do nich, był teŜ wyposaŜony w pola ochronne. Imperialne maszyny nie miały szans. choć program manewrów bojowych wprowadzony do komputera pokładowego „Niewolnika I” nie naleŜał do przesadnie wymyślnych. Atak na zabudowania garnizonu był zwykłą misją szturmową, zgodną z taktyką Rebelii, przysparzającą Imperium tak wielu problemów. Uniki przed myśliwcami komputer wybierał losowo, na podstawie danych z sensorów. Fettowi nie zaleŜało na tym, by „Niewolnik I” zbyt agresywnie atakował ścigające go maszyny. Mimo wszystko programowane manewry nie mogły dorównać umiejętnościom dobrego, Ŝywego pilota.

Opowieści z Nowej Republiki 192

Tak czy owak, akcja odwracająca uwagę obrońców była skuteczna, ale lada moment miała się zakończyć. Fett musiał się spieszyć.

Większość patroli zniknęła z kładki. śołnierze, którzy pozostali, zajęci byli głównie gapieniem się w niebo.

Fett pobiegł sprintem w stronę ogrodzenia. Gdy pokonał połowę dystansu, włączył plecak odrzutowy i na słupach ognia uniósł się w powietrze. Szybko nabrał wysokości, z łatwością przeleciał nad dziesięciometrową siatką i energetycznym polem minowym odgradzającym ją od właściwego terenu bazy, po czym bezbłędnie wylądował na kładce.

Sprawdził karabin blasterowy i szybkim krokiem ruszył w lewo, ku wieŜy. Pierwszy szturmowiec, który z niej wyszedł, dostał strzał w głowę i padł jak raŜony gromem. Nie zwalniając kroku, Fett rzucił przez drzwi straŜnicy granat ogłuszający. Wizjer hełmu ściemniał automatycznie w chwili eksplozji, umoŜliwiając łowcy natychmiastowe wkroczenie do akcji - a raczej wjechanie na brzuchu. Kryjąc się na ziemi przed dziką kanonadą, Fett spokojnie zdjął pięciu szturmowców z załogi wieŜy.

Kiedy skończył, zamknął i zablokował drzwi, a potem zbliŜył się do terminalu komputerowego. Wprowadził kody deszyfracyjne zakupione od pewnego nieuczciwego Bothanina i zabrał się do pracy. Na początek wywołał na ekran trójwymiarowy schemat garnizony.

- Jaka jest sytuacja? Tyrix spojrzał na generała z cieniem uśmiechu na twarzy. - Ponieśli śmy cięŜkie straty, ale nasze TIE juŜ go odpędzają. Proszę spojrzeć. Komandor odsunął się od ekranu taktycznego. Xarran przez chwilę przyglądał się

obrazowi, obserwując, jak „Niewolnik I” pomału odciąga myśliwce od bazy. - To atak markowany. - Co?! - Fetta nie ma na pokładzie. Tyrix zbaraniał. - Więc gdzie jest? - Tutaj. - Wypowiedzenie tego słowa kosztowało generała wiele wysiłku. - W tej

chwili juŜ wewnątrz ogrodzenia, jak sądzę. Proszę ogłosić alarm „intruz w bazie”. Wszyscy na stanowiska bojowe. Wysłać patrole we wszystkie rejony garnizonu. - Xarran w milczeniu powrócił do swojego fotela i opadł na niego cięŜko, jakby czuł na barkach cięŜar równy masie co najmniej maszyny AT-AT.

Fett stał za konsoletą sterującą na podpoziomie trzecim. Dokoła leŜały pokotem

ciała kilkunastu ogłuszonych lub zabitych techników. Łowca przyjrzał się podświetlonym klawiszom, odpowiedzialnym za kierowanie praca głównego źródła zasilania bazy, generatorów zapasowych, emiterów promieni ściągających i generatorów pól ochronnych. Po chwili zabrał się do pracy.

Tyrix o mało nie spadł z krzesła. - Sir! Mamy go!

Page 97: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 193

- Co?! - Generał stanął przy nim w ciągu kilku sekund. - Ktoś pracuje na głównej konsolecie sterującej podpoziomu trzeciego. -

Komandor wywołał dane na ekran. - Widzi pan? UŜywa kodu z zeszłego miesiąca, więc komputer nadał ostrzeŜenie.

- To musi być Fett. Próbuje wyłączyć wszystkie systemy. - Xarran nie zastanawiał się długo. - Wysłać trzy druŜyny do... nie, chwileczkę. Uszczelnić to pomieszczenie. Wpuścimy tam gaz bojowy Chemtrox. Wykończymy naszego dzielnego łowcę.

Tyrix zniŜył głos. - A jeśli to nie on...? Nawet jeśli mamy rację, to przecieŜ mogą tam być technicy

albo... Xarran odepchnął go bezceremonialnie i szybko przebiegł palcami po klawiaturze.

Uśmiechnął się złowrogo. Fett wyłączał wszystkie systemy bazy, nie było więc czasu na debaty o moralności. Wyścig juŜ się zaczął, a Xarran tym razem zamierzał go wygrać.

Boba Fett odwrócił się błyskawicznie, słysząc świst zamykanych i

hermetyzowanych drzwi. Wiedział, Ŝe znalazł się w pułapce. Ktoś wreszcie przejrzał jego fortel i zidentyfikował miejsce, w którym działał. Niestety, trwało to zbyt długo. Fett właśnie odcinał zasilanie podstawowych systemów.

Był tak pochłonięty pracą, Ŝe za późno zauwaŜył, co się dzieje... Na szczęście sensory hełmu zarejestrowały dźwięk otwierania ukrytych w ścianach zaworów, a potem cichy, monotonny syk gazu pompowanego do wnętrza odizolowanej sali.

Szybka analiza ujawniła, Ŝe to Chemtrox - śmiertelnie niebezpieczny gaz bojowy. Z tego, co było łowcy wiadomo, substancja ta powodowała wyjątkowo bolesną śmierć. Fett jednak nie zamierzał przekonać się na własnej skórze, czy to prawda.

Uruchomił funkcję uszczelniania zbroi. System zapewniał przetrwanie w szkodliwych warunkach dzięki zestawowi filtrów i dwugodzinnemu zapasowi powietrza.

Stojąc pośród wirujących obłoków gazu, Fett szykował się do wyłączenia głównego komputera garnizonu.

- Gotowe... - Xarran otarł pot z czoła i usiadł na krześle Tyrixa. - To juŜ koniec.

Nikt nie mógł przetrwać czegoś takiego. Nagle zrobiło się ciemno. W całej bazie zgasło światło, a wszystkie systemy

bojowe zamarły. Pozostał tylko mrok. - Tak pan sądzi, sir? - rozległ się w ciemności głos komandora. Purpurowy błysk strzału z blastera na moment rozjaśnił stanowisko dowodzenia i

ciało Tyrixa osunęło się na podłogę. Generał Xarran włączył pręt jarzeniowy i zwaŜył w dłoni pistolet. Jego oczy przez chwilę błądziły nerwowo po pomieszczeniu oświetlonym łagodnym blaskiem lampy, po czym skoncentrowały się na zwłokach komandora.

PrzeraŜeni Ŝołnierze patrzyli na dowódcę, jakby znienacka zmienił się w mynocka. Xarran trzykrotnie strzelił w sufit.

Opowieści z Nowej Republiki 194

- Wszyscy won! Natychmiast! Załoga stanowiska dowodzenia wykonała rozkaz: potykając się i wpadając na

siebie, ludzie Xarrana popędzili w kierunku schodów. Generał przeszedł do swojego gabinetu i zasiadł za konsoletą dowódcy. Istniał tylko jeden system, na który nie miało wpływu ani odcięcie zasilania głównego, ani zapasowego. Dysponował on własnym generatorem. o którego istnieniu wiedział jedynie Xarran - no i Tyrix, ale wyglądało na to, Ŝe komandor nikomu juŜ o tym nie powie.

Gaege wcisnął klawisz i uśmiechnął się, widząc na ekranie czerwony napis ostrzegający o uruchomieniu systemu autodestrukcji bazy. Generał pochylił głowę nad skanerem siatkówki oka, by poddać się identyfikacji, a potem zaczął recytować kod, który miał uaktywnić odliczanie...

Fett szedł ciemnymi, pustymi korytarzami bazy. Jeśli nie liczyć niezawodnych

szturmowców, wszyscy zdąŜyli juŜ opuścić do niedawna niezdobyty garnizon. Dzięki czujnikom ruchu, dźwięku i podczerwieni oraz przyrządom celowniczym łowca bez trudu wyłuskiwał z mroku i eliminował kolejnych biało ubranych przeciwników.

Ten, kto naprawdę był dla Fetta waŜny, pozostał ukryty gdzieś w zakamarkach bazy.

Łowca poświęcił małą fortunę, Ŝeby na Inat Prime dyskretnie wszczepiono temu głupcowi pod skórę mikroskopijne urządzenie naprowadzające. To była naprawdę mądra inwestycja.

Jabba nie ogłosił otwartego polowania na Riva Xarrana. Jego Opasłość zlecił tę robotę imiennie Fettowi. Zaproponował pięćdziesiąt tysięcy kredytów - za Ŝywego lub martwego.

Najemnik podejrzewał, Ŝe Hutt chce go po prostu wypróbować. Jabba dobrze wiedział, Ŝe Rivo umknie pod skrzydła wielkiego brata i będzie go błagał o pomoc, a wtedy między myśliwym a zdobyczą stanie cały imperialny garnizon.

Fett nie lubił swojego zleceniodawcy, ale Hutt płacił bardzo dobrze i zawsze w terminie, czego nie moŜna było powiedzieć o większości kontrahentów. Poza tym łowca wiedział, Ŝe Jabba i tak w końcu dostanie za swoje, bo sprawiedliwość była cierpliwym myśliwym.

Łowca dobrze znał wartość tej zalety, toteŜ niespiesznie kontynuował wędrówkę przez główną wieŜę garnizonu. Nie miał się dokąd spieszyć - koniec tej sprawy był juŜ bliski. Bez względu na to, co wydarzało się podczas kolejnych łowów, ich wynik zawsze był przesądzony od początku.

Generał Gaege Xarran, dowódca garnizonu Armii Imperialnej na Vryssic,

chichocząc cienko, zbiegał po schodach. Pistolet wsunął do kabury, bo obie ręce były mu potrzebne do trzymania znacznie większej broni - karabinu blasterowego, zaopatrzonego w reflektor punktowy umocowany nad przyrządami celowniczymi oraz w mikrogranatnik przytwierdzony od dołu do wylotu lufy.

- Wychodź, wychodź, gdziekolwiek jesteś... - powtarzał w duchu.

Page 98: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 195

Fett wyszedł z klatki schodowej na poziomie piątym. Namiernik urządzenia naprowadzającego informował, Ŝe Rivo znajduje się w odległości nie większej niŜ pięćdziesiąt metrów, w koszarach przylegających do części wypoczynkowej. Łowca nieco szybszym krokiem przemierzył ciemny korytarz i przystanął przed ostatnimi drzwiami. Wyobraził sobie, Ŝe slicer leŜy pod łóŜkiem, kurczowo ściskając w dłoniach blaster i obiecując sobie, Ŝe jeśli przeŜyje cały ten koszmar, to juŜ nigdy nie popełni Ŝadnego brzydkiego czynu...

Fett przykleił do drzwi nieduŜy ładunek wybuchowy i cofnął się. Potem uaktywnił detonator i przez moment obserwował, jak metalowa zapora zmienia się w obłoczek pary. Odczekał jeszcze chwilę, spodziewając się, Ŝe Rivo w panice zacznie strzelać w stronę unicestwionych drzwi.

Trzymając broń w pogotowiu, ruszył naprzód. Gdy czujnik ruchu przesłał sygnał alarmowy, łowca zatrzymał się i podrzucił karabin do ramienia. Przypuszczał, Ŝe Rivo spróbuje dać nogę przez otwór, który pozostał po rozsuwanych drzwiach.

Fett skupił się na swoim przekonaniu tak mocno, Ŝe minęło dobre pół sekundy, zanim zdał sobie sprawę, Ŝe czujnik nie ostrzega go o ruchu wykrytym gdzieś z przodu. Łowca obrócił się gwałtownie, nie od razu wiedział, Ŝe jest za późno. SpręŜył się i czekał na uderzenie.

Strzał z cięŜkiego blastera trafił go w lewy bok z taką siła, Ŝe zwalił go z nóg. Łowca runął na ziemię z impetem, który przeciętnemu śmiertelnikowi wydusiłby z piersi ostatnie tchnienie. Fett jednak nie był przeciętnym śmiertelnikiem.

Otworzył ogień, zanim jeszcze otrząsnął się z szoku. Zajadły ostrzał zmusił napastnika do szukania kryjówki w korytarzu. Łowca czuł przenikliwy ból w boku, ale rana nie była powaŜna i na razie mógł ją zignorować. Miał zresztą na głowie powaŜniejsze zmartwienia.

Przeciwnik znowu się pojawił i odpowiedział serią strzałów. Fett nie pozostał mu dłuŜny i nacisnął spust. W blasku blasterowej wiązki dostrzegł rysy Gaege’a. Tym razem wymiana ognia opłaciła się obu stronom. Generał, trafiony w lewą nogę, zatoczył się i raz jeszcze zniknął za drzwiami. Fett poczuł, Ŝe raŜone blasterem prawe ramię drętwieje mu gwałtownie. Karabin wypadł mu ze zmartwiałej dłoni... Łowca musiał podjąć decyzje, i to szybko.

Rzucił się szczupakiem w głąb gabinetu, o mikrosekundy rozmijając się ze strzałem, który ze świstem przeciął powietrze. Przeturlał się jeszcze dalej i wylądował na kolanach z laserami nadgarstkowymi gotowymi do strzału. Namiernik podpowiedział mu, Ŝe Rivo ukrył się w kabinie odświeŜacza. Drzwi były zamknięte, więc chwilowo mógł się skoncentrować na wejściu do pokoju. W tym momencie poŜałował, Ŝe zniszczył metalowe drzwi.

Podpełznął do ściany i oparł się o nią plecami. Prawe ramię wciąŜ zwisało bezwładnie. Na szczęście lewe było nienaruszone; mógł spokojnie wycelować laser w stronę wejścia.

Łowca nagród nie miał czasu na zbesztanie się w myślach za raŜącą nieostroŜność. W tej chwili nie to było najwaŜniejsze. Szybkie i racjonalne decyzje mogły teraz wyznaczać granicę między śmiercią a Ŝyciem, poraŜką a sukcesem. Czuł,

Opowieści z Nowej Republiki 196

Ŝe serce bije mu szybciej. Po raz pierwszy wynik misji przestał być oczywisty... Co najdziwniejsze, Fett nawet się z tego ucieszył.

Dokonał szybkiej analizy sytuacji. Riva mógł właściwie zignorować. Nawet gdyby slicer zjawił się tutaj, wymachując bronią, to jako dyletant w sprawach walki był niegroźny. W przeciwieństwie do Gaege’a Xarrana... Fett wiedział, Ŝe generał słuŜył niegdyś w gwardii imperialnej. I choć najlepsze lata pewnie miał juŜ za sobą, nie naleŜało lekcewaŜyć jego umiejętności i uzbrojenia.

Łowca musiał pamiętać i o tym, Ŝe wiele drugorzędnych systemów obronnych w jego zbroi przestało funkcjonować. Pancerz był zasadniczo nienaruszony, za to zestaw czujników wysiadł, a sprzęŜone z nimi uzbrojenie zostało pozbawione zasilania. Zniszczeniu nie uległy systemy łączności, ale w tym momencie były raczej niepotrzebne. Jedyną częścią osprzętu, która naprawdę mogła mu się teraz przydać, był plecak odrzutowy.

Sprawy nie wyglądały najlepiej... Bez sensorów Fett nie mógł przewidzieć, w którym momencie generał wyskoczy

zza ościeŜnicy, bluzgając ogniem z cięŜkiego karabinu. Jedyną obroną, która mu pozostała, była umiejętność walki wręcz, lecz i tu jego szanse zmniejszyły się drastycznie, skoro prawą rękę nadal miał bezwładną.

Łowca sięgnął do kieszeni i wyciągnął ostatni detonator termiczny. Nie mógł sobie pozwolić na dostanie się do niewoli. Zamierzał odejść, zabierając ze sobą nieprzyjaciół.

I wtedy zobaczył... Blaster Xarrana był wyposaŜony w reflektor punktowy. Zdenerwowany generał

prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy, Ŝe blask lampy zdradza jego pozycję, niwecząc plan dyskretnego podejścia przeciwnika.

Obserwując narastanie intensywności światła, Fett mógł ocenić, w jakiej odległości znajduje się Xarran. Jeszcze raz rozejrzał się po gabinecie i szybko sformułował w myśli nowy plan. W pośpiechu ustawiając opóźniacz detonatora termicznego, z trudem panował nad uśmiechem cisnącym mu się na usta.

Ostatni raz spojrzał na coraz jaśniejszy poblask widoczny na korytarzu, a potem schylił się i delikatnie pchnął okrągły ładunek w kierunku drzwi.

Chwilę później generał Gaege Xarran pojawił się w prześwicie i wprawnym ruchem omiótł gabinet serią z blastera.

- To koniec! - wrzasnął triumfalnie i... poczuł, Ŝe coś stuknęło o jego but. Z przeraŜeniem gapił się na detonator termiczny. - Tak - zapewnił go Fett. - To koniec. - Ułamek sekundy później ciąg plecaka

odrzutowego rzucił go na drugi koniec pomieszczenia. Zanim Xarran zdąŜył pomyśleć o jakiejkolwiek reakcji, Fett leŜał juŜ pod ścianą,

bezpiecznie ukryty za potęŜnym biurkiem. Eksplozja wstrząsnęła całym piętrem. Mebel, za którym schował się łowca, był typowym imperialnym produktem:

duŜym, masywnym i całkiem solidnym. Tak jak Fett zakładał, durastalowe monstrum

Page 99: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 197

przyjęło na siebie większość fali uderzeniowej, zbroja zaś skutecznie ochroniła go przed fruwającymi we wszystkie strony odłamkami.

Łowca otrzepał kurz z pancerza i zbliŜył się do drzwi odświeŜacza. Cofnął się o krok, otworzył je kopniakiem i skoczył naprzód, szykując się do unieszkodliwienia Riva jedną ręką, gdyby to było konieczne. Jak się okazało - nie było.

Tam, gdzie powinien był znajdować się Rivo, Fen zauwaŜył nieduŜy holoprojektor. Istniała moŜliwość, Ŝe urządzenie zostało zaminowane, ale łowca wątpił, czy o to chodziło. OstroŜnie odwrócił ekran ku sobie i zobaczył holograficzny wizerunek uśmiechniętej twarzy Riva Xarrana.

- Witaj, Fett. Spytałbym, jak się miewasz, gdyby odpowiedź nie była tak oczywista. CzyŜbyś spotkał mojego brata? - Rivo urwał na chwilę. - Powiesz coś, czy będziesz tak stał?

Łowca, który w pierwszej chwili sądził, Ŝe ma do czynienia z nagraniem, był nieco zaskoczony.

- Czego chcesz? - Ach, tak. Zapomniałem. Nie naleŜysz do gadatliwych. No cóŜ, jak zapewne

zdąŜyłeś się juŜ domyślić, odkryłem twoje cudowne urządzenie naprowadzające. ZałoŜę się, Ŝe chciałbyś wiedzieć, jak to zrobiłem. Przykro mi, ale nie mogę zdradzać wszystkich moich sekretów... Muszę przyznać, Ŝe jestem pod wraŜeniem. Nie sądziłem, Ŝe potrafisz rozwalić cały imperialny garnizon - dorzucił szyderczo - nawet jeśli dowodzi nim mój braciszek idiota. Oczywiście nie miało sensu naraŜanie się na zbędne ryzyko, toteŜ wolałem dyskretnie usunąć się poza zasięg twoich łap.

- Chwilowo - mruknął Fett, wpatrując się w podobiznę Riva. - Nie jesteś takim skończonym tchórzem, na jakiego wyglądasz.

- Nie jestem. Nie jestem teŜ naprawdę złym facetem. Moją jedyną bronią jest komputer... no i własna gęba. Niestety, od czasu do czasu i jedno, i drugie zawodzi. - Rivo machnął lekcewaŜąco ręką. - Ale dość o mnie. Przejdźmy do interesów. Nie mogę wrócić do normalnego Ŝycia, póki ścigasz mnie po całej galaktyce. Wiem teŜ, Ŝe nie ustaniesz, zanim nie zaciągniesz mnie lub moich zwłok przed oblicze Wielkiego Spaślaka Zgadza się?

Fett nie odpowiedział. - I dlatego proponuję kompromis... W dowód mojej dobrej woli zdradzę ci pewien

sekret. Mój brat uruchomił system autodestrukcji bazy. Spokojnie, do wybuchu masz jeszcze dziesięć minut. Mimo to będę się streszczał. Powiesz Jabbie, Ŝe zginąłem w eksplozji, zgarniesz nagrodę i odejdziesz w swoją stronę. Ja tymczasem załatwię sobie fałszywą toŜsamość, zejdę do podziemia i nigdy, przenigdy nie zdradzę, co się wydarzyło w tych murach. Tym sposobem obaj wyjdziemy na swoje. - Optymizm Riva jakby przygasł. - No, co ty na to, łowco nagród? Umowa?

Po chwili Fett skinął głową. - Tak. Ale pewnego dnia znajdą cię, Rivo. A wtedy dokończę robotę. Rivo uśmiechnął się promiennie. - Ach, tak? MoŜe tym razem potrwa to dłuŜej niŜ zwykle, ale Boba Fett zawsze

triumfuje. Niech będzie. A tymczasem... - Obraz zamigotał i znikł.

Opowieści z Nowej Republiki 198

Łowca spojrzał na chronometr. Dobrze, Ŝe przynajmniej on działa, pomyślał. Nie miał wiele czasu na ucieczkę. Podejrzewał, Ŝe oszust, sithowe nasienie, „przypadkiem” przeliczył się w oszacowaniu czasu dzielącego go od detonacji. Kierując się w stronę dachu, Fett wysłał sygnał przywoławczy do „Niewolnika I”...

Opowiadacz urwał, radując się pełnym napięcia wzrokiem dzieci. - Jak to się kończy? - spytała mała dziewczynka niemal bez tchu. Inne dzieciaki podchwyciły pytanie, domagając się porządnego zakończenia

opowieści. Opowiadacz uśmiechnął się ciepło i mówił dalej. - Po wielu, wielu latach Boba Fett zdołał w końcu wytropić Riva i dopaść go w

kantynie na jednej z planet Zewnętrznych Odległych RubieŜy... - Urwał dla lepszego efektu, a po chwili dodał łagodnie: - I wtedy wreszcie największy łowca nagród wszystkich czasów wykonał swoje zadanie. Bo tak juŜ jest, Ŝe Boba Fett nigdy nie przegrywa. - Opowiadacz spojrzał na chronometr. - JuŜ dawno powinnyście być w łóŜkach. Idźcie spać. Wszystkie. Obyście nie miały złych snów... i Ŝadnych więcej opowieści przed spaniem.

Zadowolone dzieci pomknęły schodami na górę, nie przestając dyskutować na temat usłyszanej właśnie historii. Została tylko mała dziewczynka, która z niepewną miną przystanęła w połowie drogi.

- Ten Boba Fett to... dobry czy zły człowiek? MęŜczyzna zastanawiał się przez moment. - Na to pytanie tylko ty moŜesz sobie odpowiedzieć. Dziewczynka wzruszyła ramionami i podjęła wspinaczkę po stromych schodach,

pozostawiając Opowiadacza sam na sam z myślami. No, moŜe niezupełnie. - Długo tam siedzisz? - spytał męŜczyzna. - Ty mi to powiedz - odpowiedział bezbarwny, przefiltrowany głos. Opowiadacz odwrócił się w stronę zacienionej wnęki, z której wynurzyła się

szaro-zielonkawa postać. Po chwili Boba Fett stanął przed nim z rękami złoŜonymi na piersiach.

- Po tylu latach... wreszcie mnie znalazłeś. - Opowiadacz uśmiechnął się i wstał. - Teraz przynajmniej moja historyjka będzie autentyczna aŜ do ostatka.

Łowca nagród powolnym ruchem sięgnął do jednej z toreb. Opowiadacz wziął głęboki wdech. Fett wyciągnął połyskujący srebrem przedmiot, który jego przeciwnikowi natychmiast skojarzył się z detonatorem termicznym.

Łowca od niechcenia rzucił przedmiot w kierunku męŜczyzny, a ten chwycił go odruchowo.

Opowiadacz zebrał się w sobie, przygotowany na śmierć, lecz kiedy nie nadeszła, otworzył oczy. Na jego dłoni leŜał bon kredytowy. Fett zmierzał juŜ w stronę wyjścia. Zdziwiony Opowiadacz uniósł rękę.

- Co to ma być? Łowca nie odwrócił się.

Page 100: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 199

- Wiele rzeczy, Rivo. Koniec, początek... a moŜe nawet odpowiedź na pytanie tej dziewczynki. - Fett zerknął za siebie, po czym zniknął za drzwiami.

Opowiadacz (który nawet w myślach nie nazywał juŜ siebie Rivem) uwaŜnie obejrzał bon. Wystawiono go na kwotę pięćdziesięciu tysięcy kredytów - taką samą, jaką swego czasu Jabba zapłacił za głowę Riva... I nagle wszystko stałe się jasne. Rozpromieniony męŜczyzna wybiegł na ulicę.

Boba Fett zniknął. Przepadł gdzieś na pustkowiach Ladarry. Opowiadacz przez chwilę stał w milczeniu, zanim dotarło do niego, Ŝe coś jest nie

tak. Początkowo nie wiedział co, aŜ wreszcie zrozumiał. Nie słyszał skrzypienia. Spojrzał pod nogi, na zagrzebane w piachu szczątki do niedawna wiszącej przed

barem tablicy z replidrewna. Odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się gardłowo.

Opowieści z Nowej Republiki 200

D Z I E Ń Z W A N Y N O C Ą U M A R Ł Y C H

Jean Rabe

- Ciekawe, co znajdziemy - powiedziała Solum’ke mniej więcej szósty raz, odkąd wyruszyliśmy.

- MoŜe nic - odparłem znowu. - W końcu to tylko legenda. Nie rób sobie wielkich nadziei.

- No cóŜ, Diergu-Rea Duhnes’rd, miłości mego Ŝycia... UwaŜam, Ŝe coś w tym jest - stwierdziła, wydymając uroczo pulchne nakrapiane usta. - Ten Qwohog teŜ tak sądzi. W przeciwnym razie nie namówiłby nas na wynajęcie barki Ŝaglowej.

Nie namówiłby ciebie, poprawiłem ją w myśli. Nie namówiłby cię na wydanie ostatniego z moich kredytów podczas Nocy Umarłych. Gdybyśmy zostali w mieście - i na suchym lądzie - moglibyśmy wykupić bilety na tą koreliańską korwetę, zajmującą większość tutejszego portu kosmicznego i powrócić na imperialne szlaki, a tam poszukać nowych, lukratywnych kontraktów. Podczas krótkich wakacji na tej odległej planecie wydałem tyle kredytów, Ŝe tylko zgarnięcie wyjątkowo hojnej nagrody mogło podreperować moje (zwykle pełne) konto.

Przybyliśmy na Zelos II zaledwie kilka dni wcześniej, by trochę wypocząć. Świat ten słynie ze swoich atrakcji turystycznych - licznych zdrojów oraz lokali, w których najbardziej wyszukane apetyty mogą zaspokoić niemal wszelkie gatunki Ŝywych istot. Od początku nie Ŝałowałem forsy na przeróŜne atrakcje: wystawy, kasyna czy nieprzyzwoicie luksusowy pokój hotelowy, w którym romansowałem z piękną Solum’ke. Dziewczyna, podobnie jak ja, jest Weequayem - humanoidem o nęcąco twardej, szorstkiej i pomarszczonej skórze. Jej cera ma kolor ciemnobrązowy, jakby spalony słońcem i zdobią ją jeszcze ciemniejsze plamy w najwłaściwszych miejscach. W tylnej części łysej czaszki jest względnie gładka. Moja skóra jest ciemnoszara; niemal tak ciemna, jak wspaniały warkocz spływający mi aŜ do połowy pleców. Tworzymy nader atrakcyjną parę; to pewne.

Jako Weequayowie, nie musimy uŜywać słów - a przynajmniej języka mówionego. Nasza rasa posiadła zdolność wydzielania feromonów, które wystarczająco dobitnie wyraŜają nastroje czy pragnienia. W tej chwili moim

Page 101: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 201

pragnieniem było znaleźć się gdzie indziej, ale trzymałem feromony na krótkiej smyczy, bo nie chciałem sprawić dziewczynie zawodu.

- Spójrz na te księŜyce - westchnęła ochryple. Jej feromony wołały na całe gardło, Ŝe jest w romantycznym nastroju. - Jakie piękne...

Jak powiedziałem, nie musimy uŜywać słów, tylko Ŝe ja lubię jej głos, a ona dobrze o tym wie. Spojrzałem na niebo. Zelos II ma cztery księŜyce, a ja czytałem gdzieś, Ŝe księŜycowe światło to jeden z podstawowych warunków przeŜywania miłosnych uniesień. To był jeden z powodów, dla których wybrałem akurat tę planetę.

Niestety, równieŜ z powodu czterech księŜyców znajdowaliśmy się teraz na barce Ŝaglowej z nazbyt skromną załogą, mknącej metr nad powierzchnią Wielkiego Morza Zelosjańskiego, coraz dalej od bezpiecznej przystani.

K’zk, Qwohog pilotujący teraz wynajęty pojazd, siedział wczoraj przy sąsiednim stoliku w restauracji, w której postanowiliśmy zjeść kolację. Wyglądał niepozornie i obco pośród swoich humanoidalnych, zelosjańskich ziomków, których bezskutecznie próbował namówić na udział w tej dziwnej wyprawie. Prawdę mówiąc, wyglądał teŜ jak ktoś, kto czuje się obco z dala od wody. Tym właśnie zwrócił uwagę Solum’ke, która z miejsca bardziej zainteresowała się opowieściami K’zka niŜ moimi czułymi słówkami i udźcem lemocka z rusztu, skwierczącym na jej talerzu.

Qwohogowie są dwunoŜnymi płazami. Ten akurat był bladozielony, w odcieniu niemal zlewającym się z barwą restauracyjnych zasłon. Czubek jego głowy zdobiły srebrzystobłękitne łuski. Miał spiczaste uszy i długie, szczupłe palce, którymi wymachiwał przy kaŜdym słowie. Mówił cicho i dziwacznie, głosem szorstkim i nosowym, zniekształconym przez wokalizer. Jak się dowiedziałem, Qwohogowie komunikują się zwykle między sobą, wytwarzając wibracje wody - słodkiej , wody - i nie mogą obyć się bez masek, by w powietrzu atmosferycznym wydawać zrozumiałe dla innych dźwięki. Słona woda nie jest ich ulubionym środowiskiem, lecz ten osobnik i jego kompani postanowili zapomnieć o wrodzonej mechaci i wyprawić się na Wielkie Morze Zelosjańskie. Potrzebowali tylko kogoś, kto nie miał nic przeciwko ewentualnej morskiej kąpieli.

- CzyŜ to nie romantyczne? - szepnęła Solum’ke, przerywając moje rozwaŜania. W zadumie opierała się o reling i nie odrywała wzroku od trzech z czterech księŜyców planety, wiszących nisko nad morskim horyzontem. - KsięŜyce, woda, bryza głaszcząca policzki... Bardzo romantyczne.

- Pod warunkiem, Ŝe nie jesteś Zelosjaninem - odparłem, przysuwając się i kładąc dłoń na jej plecach. - Mamy poranek i w Ŝadnych innych okolicznościach nie zobaczyłabyś tych trzech satelitów. To zasługa czwartego, który znalazł się dokładnie w jednej linii ze słońcem. Tubylcy zawsze są nader przesądni, jeśli chodzi o kwestię księŜyców, nocy i dni, ale w tym jednym przypadku przechodzą samych siebie. Tego przynajmniej dowiedziałem się z kostek danych, które zdąŜyłem przejrzeć. Nic dziwnego, Ŝe K’zk nie namówił na tę wyprawę prawie nikogo ze swoich pobratymców. Samobójstwa, przypadki obłędu, nieuzasadnionej histerii...

Opowieści z Nowej Republiki 202

- W porządku - odezwała się obojętnie, bez śladu rozmarzenia w głosie. - To tylko zaćmienie. Nic wielkiego, prawda? Przynajmniej nie dla ciebie. Histeria. Takie romantyczne słowo...

- Święto Nocy Umarłych - powiedziałem, myśląc intensywnie, jak by tu przywrócić jej dobry humor. Nie powinienem był gadać jak trzeźwy analityk. - Zwyczaj, który sam w sobie nie jest niczym romantycznym. Staje się jednak romantyczny, a nawet cudowny, kiedy jesteś przy mnie.

Uśmiechnęła się, pokazując perłowy rząd szerokich, tępych zębów, i przytuliła się do mnie.

- Tak się cieszę, Ŝe tu jesteśmy. Odpowiedziałem jej uśmiechem, w pełni kontrolując feromony, i pomyślałem o

moich kredytach, znikających z konta z kaŜdym kilometrem przebytym przez barkę. - Nigdzie indziej nie zobaczylibyśmy tak niezwykłej nocy za dnia - powiedziałem

przymilnie, obejmując ją ramieniem. Zelosjanie zbudowali swoją kulturę wokół dwóch przeciwstawnych zjawisk: dnia

i nocy, a zauwaŜyliśmy to juŜ pierwszego dnia. Według miejscowej filozofii światło jest dobre, a ciemność zła. Podczas niezwykle rzadkich zaćmień, takich jak to dzisiejsze, tubylcy przesiadywali w domach, zdjęci niepojętym przeraŜeniem. Zamykał, lokale i kasyna, opuszczali lecznicze źródła, a w portach kosmicznych odlatywały i przylatywały wyłącznie niezelosjańskie statki. Nawet ja musiałem przyznać, Ŝe niebo wyglądało tego ranka cokolwiek dziwnie.

Odbicia trzech księŜyców w pełni - niebieskawego, bladofioletowego i zielonego, o ton ciemniejszego niŜ skóra K-zka - drŜały na niskich falach, roztaczając na wodzie bladą poświatę od dziobu barki aŜ po horyzont.

ZmruŜyłem oczy, wpatrując się w odległy punkt, w którym światło załamywało się pod dziwnym kątem.

- Wrak na sterburcie! - zawołał jeden z czterech Qwohogów. Załoga, jak wspominałem, była szczątkowa, bowiem większość Zelosjan wzięła wolne, by przeczekać święto w domowym zaciszu. Moje pieniądze poszły więc na wynajęcie samej barki, K’zk zaś przyprowadził Ŝeglarzy.

- Tam, K’zk! - krzyknął krępy tubylec. - Niezłe walnęło ten ślizgacz. Musiał trafić na skały! - dodał Qwohog, gestykulując w kierunku poszarpanych szczątków kadłuba unoszących się na ciemnych wodach pośród strzępów Ŝagla i lin.

Koralowy kolec sterczał pośrodku całego bałaganu, a ciało przygniecionej nim - do niedawna zapewne hoŜej - Zelosjanki, unoszone falami, biło rytmicznie o szorstką powierzchnię niczym serce. Większość jej towarzyszy pływała opodal twarzą do dołu, nie zdradzając oznak Ŝycia. Kilku jednak trzymało się kurczowo co większych fragmentów kadłuba i całkiem moŜliwe, Ŝe jeszcze nie było po nich. Z tej odległości jednak nie sposób było tego rozstrzygnąć, a zresztą dywagacje i tak były jałowe: między falami dostrzegłem mały, kopulasty łebek melka. Łuskowaty zwierzak wielkości sporego gryzonia przewrócił wrednymi ślepiami, rozdziawił pysk i przystąpił do uczty, której jedynym daniem był któryś z pasaŜerów ślizgacza. Niemal natychmiast

Page 102: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 203

pojawiły się kolejne dwa tuziny głodnych melków. Wyobraziłem sobie, Ŝe fale, podczas zaćmienia sprawiające wraŜenie czarnych, mienią się teraz czerwienią krwi.

K’zk zbliŜył się do nas, by rzucić okiem na sterczącą skałę i pokręcił głową. - Za wiele tu mielizn. Odpływ. KaŜdy szanujący się kapitan wiedziałby, Ŝe nie

naleŜy zapuszczać się ślizgaczem na takie wody. - Pogładził swoje łuski smukłymi palcami. - Opuścić Ŝagle! - zawołał przez maskę. - Utrzymać pozycję! Nie chcę zdryfować bliŜej... Weź tratwę - dodał po chwili nieco łagodniejszym tonem, zwracając się do stojącego najbliŜej Qwohoga. - Sprawdź, czy ktoś się uratował. Nie będę ryzykował utraty barki na tej płyciźnie, Ŝeby kogoś ocalić. Diergu-Rea, moŜe dotrzymasz mu towarzystwa? Wiesz, Ŝe mam kłopoty kadrowe przez to przeklęte zaćmienie.

Skrzywiłem się. Nie przepadam za wodą, ale umiem pływać, wiec nie bałem się wycieczki chybotliwą tratwą Ŝaglową. Sęk w tym, Ŝe nie chciałem, aby nasz kapitan spędził resztą dnia na wyławianiu wzdętych zwłok. Biorąc pod uwagę liczbą ucztujących melków, szanse na odnalezienie kogoś Ŝywego były mniej więcej takie, jak na znalezienie veelgega w kemlishu wyciągniętym z głębi zatoki Kryndyn. Innymi słowy - zerowe. Nie martwiłem się takŜe o to, Ŝe mógłbym stać się obiadem któregoś z małych drapieŜców. Mając do dyspozycji tyle mięsa moczącego się bezuŜytecznie w wodzie, z pewnością nie zainteresowałyby się tratwą. Tak więc trapiła mnie jedynie niepotrzebna strata czasu.

Wypłynęliśmy w morze, by odnaleźć Grzbiet Zelosjanina - a raczej, co bardziej prawdopodobne, nie odnaleźć go - i powrócić do względnie bezpiecznego portu kosmicznego Kryndyn. Myślałem nawet, czy nie warto przedstawić moich obiekcji, bo w końcu to z mojej kieszeni finansowano tę wycieczką, ale uprzedził mnie jeden z Qwohogów.

- K’zk, widzę dwóch rozbitków! - Qwohog przyciskał do oczu makrolornetkę i wpatrywał się w czarne wody, a chudą ręką wskazywał odległy cel.

Westchnąłem głęboko i ruszyłem w stroną tratwy. - Dobra, popłynę. - Ja teŜ - dorzuciła podniecona Solum’ke. Jej feromony zdradziły mi, Ŝe pała

najszczerszą chęcią pomocy. Wdrapaliśmy się na tratwę. Sięgnąłem ku sterownikowi windy, Ŝeby opuścić nas

nieco niŜej, a potem włączyłem repulsor. Niewielki pojazd zawisł mniej więcej pół metra nad wodą. Zerknąłem przelotnie na K’zka, który grzebał w generatorze pola antygrawitacyjnego barki.

Qwohog, któremu towarzyszyliśmy, manewrował tratwą między szczątkami ślizgacza. Przyjrzawszy się rozmiarom potrzaskanego pokładu i długości wygiętego masztu doszedłem do wniosku, Ŝe była to jednostka o połowę mniejsza od naszej barki. Jej repulsor był zapewne zbyt słaby, by unieść ją ponad sterczące z wody skały, a jedno uderzenie wystarczyło, by uczynić z niej wrak.

Odór martwych ciał nie był jeszcze zbył silny, a to mogło oznaczać, Ŝe do tragedii doszło nie wcześniej niŜ o świcie. Mimo to Solum’ke zmarszczyła zgrabne nozdrza. Po chwili skinęła głową w stronę dwóch męŜczyzn, których Qwohog jakimś cudem zdołał

Opowieści z Nowej Republiki 204

wypatrzyć. W przeciwieństwie do większości nieszczęśników unoszących się na falach, byli ludźmi, nie Zelosjanami. Uczepieni desperacko jakichś skrzynek, które zahaczyły o szczyt podwodnej skałki, unosili się tuŜ nad wodą, chwilowo poza zasięgiem melków, ale z pewnością nie byli bezpieczni. Machali do nas jak wariaci i wołali o pomoc. Kiedy byliśmy blisko, tratwa zachrobotała dnem o czubek korala, nieznacznie wystający ponad powierzchnię wody. Spojrzałem za burtę i zobaczyłem rafę, której spokojnie mógłbym dotknąć, gdybym się nie obawiał, Ŝe melki natychmiast odgryzą mi rękę. Gdybyśmy ruszyli na ratunek barką Ŝaglową, być moŜe takŜe bylibyśmy teraz rozbitkami, czyli Ŝarciem dla melków.

Gdy dobiliśmy burtą do skrzyń, pomogłem męŜczyznom wejść na pokład tratwy. Obaj mieli blade twarze i ciemnobrązowe włosy, poznaczone śladami krwi. Z urody wyglądali mi na Korelian, którzy zapędzili się dość daleko od ojczystej planety, za to niezbyt daleko od koreliańskiej korwety stojącej w porcie. JeŜeli naprawdę przylecieli tym statkiem, to moŜliwe, Ŝe czekała nas darmowa podroŜ na jego pokładzie - transport w zamian za ocalenie Ŝycia.

Starszy z męŜczyzn był w gorszej kondycji. Miał mocno rozciętą wargę i głęboką ranę na udzie - najprawdopodobniej zainfekowaną, bo szybko puchnącą. Wyglądało to tak, jakby melk go nadgryzł, a potem wypluł. Prymitywny hak, który męŜczyzna nosił u pasa, był zbryzgany krwią. Zastanawiałem się, czy gość zdąŜył rozplatać gada, który tak go urządził.

- Dzięki niech będą księŜycom, Ŝeście nas zauwaŜyli - odezwał się młodszy. - Gdyby nie wy, do wieczora byłoby po nas.

- Czy ktoś jeszcze przeŜył? - spytała Solum’ke. Rozbitkowie potrząsnęli głowami, powlekli się na środek tratwy i usiedli. - Śpią w bebechach melków - odparł ponuro starszy. Po chwili wyci ągnął do mnie

rękę i przedstawił się jako Hanugar, a swojego kompana nazwał Sevikiem. - Jak to się stało? - spytałem jakby wbrew sobie. - Rafa koralowa i odpływ, wyjątkowo niski przez to zaćmienie - wyjaśnił

Hanugar. - Ślizgacz, który wynajęliśmy, uderzył w nią późną nocą. Kadłub i napęd repulsorowy poszły w diabły. To był dobry statek, tylko pani kapitan jakaś nerwowa. Chyba chciała wrócić do domu przed Nocą Umarłych. Po zderzeniu nabraliśmy wody tak szybko, Ŝe niebyło szansy, Ŝeby ją uratować.

- Co was wygnało tak daleko od brzegu? - zastanawiała się głośno Solum’ke. Sevik wzruszył ramionami. - Chcieliśmy podziwiać widoki, jak to turyści. Qwohog dobijał tratwą do burty barki, a my słuchaliśmy opowieści rozbitków o

tym, jak z trudem związali dwie skrzynki po ładunku i przewiesili przez szczyt skałki, by uniknąć losu przynęty na melki. Wyglądało, Ŝe naprawdę byli wdzięczni za ocalenie; sami zaproponowali, Ŝe opłacą nam przelot. Przeczucie mnie nie zawiodło: rzeczywiście byli z tej korwety stojącej w porcie.

Gdy znaleźliśmy się na pokładzie, Solum’ke przyjrzała się ranom Korelian. Dziewczyna ma talent do okładów i bandaŜy - Sriluur jeden wie, ile razy opatrywała mnie, gdy znalazłem się po niewłaściwej stronie knajpianej rozróby.

Page 103: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 205

- A wy? Dlaczego wypuściliście się w morze w środku nocy? - spytał Sevik. Miał prawo to zrobić; w końcu pytaliśmy ich o to samo.

- Chcieliśmy podziwiać widoki, jak to turyści - odparła Solum’ke. - To nasz miodowy miesiąc - szepnąłem równocześnie, ale tak cicho, by mnie nie

usłyszał. Uśmiechnąłem się krzywo i odwróciłem, wiedząc dobrze, Ŝe Solum’ke nie powie Korelianom, dlaczego tak naprawdę wybraliśmy się w ten rejs: szukać skarbu, który zdaniem K’zka został ukryty w Grzbiecie Zelosjanina.

Gdzieś za plecami usłyszałem jego głos - polecał swoim kumplom, Ŝeby dali rozbitkom coś do jedzenia. Kiedy się posilali, słuchałem ich leniwej rozmowy. K’zk powiedział Korelianom, Ŝe kierujemy się na południe, ku Wyspom Bryndasa i ich najbardziej niezwykłym, mineralnym źródłom. Trzeba przyznać, Ŝe brzmiało to przekonująco. Dobre sobie, pomyślałem. Najpierw, w restauracji, próbował namówić paru Zelosjan, Ŝeby wzięli udział w tym idiotycznym poszukiwaniu skarbów, ale oni mieli go gdzieś, głównie z powodu zaćmienia. Dlatego postarał się oczarować Solum’ke i to mu się udało. Wziął ją na skarby.

Gdzieś wysoko usłyszałem łopot rozwijanych i wypełniających się wiatrem Ŝagli, a z tyłu pomruk repulsora. Nadszedł czas, by wyruszyć w dalszą drogę.

K’zk mówił nam, Ŝe nie moŜe sam wybrać się po skarb. Problem stanowiła słona woda. Nie mógł w niej oddychać, a od samego zanurzenia dostałby na skórze pęcherzy. A Ŝe poszukiwane skarbów przypuszczalnie wiązałoby się z konieczności, morskiej kąpieli, potrzebował wspólników. Cokolwiek byśmy znaleźli, mieliśmy podzielić się po połowie.

Poczułem, Ŝe barka skręca ostro w prawo, by uniknąć zderzenia z kolejnym koralowym grzbietem.

K’zk twierdził, Ŝe według zelosjańskiej legendy podczas Nocy Umarłych poziom morza jest najniŜszy. I tylko w tę noc, kilka mil od brzegów kontynentu, pojawiał się ponad falami zatopiony szczyt górski, zwany Grzbietem Zelosjanina. Podobno w jednej z jego jaskiń ukryto bajeczny skarb, naleŜący niegdyś do księcia szemranych interesów. Zgodnie z legendą niemal dwieście lat wcześniej, podczas podobnego zaćmienia, jego statek dostał się w pole grawitacyjne Zelos i został ściągnięty w atmosferę, po czym rozbił się właśnie w tych górach. KsiąŜę przeŜył katastrofę i polecił, by majątek umieszczono w jednej z pieczar. Zamierzał zbudować tratwę z resztek statku, poŜeglować do portu i kupić nowy statek, który zabrałby go do domu, po drodze zahaczając o kryjówkę ze skarbem.

KsiąŜę jednak utonął, zanim dotarł do brzegu; zapewne zeŜarły go melki. Od tej pory nikomu nie udało się odnaleźć skarbu - ani Zelosjanom, którzy nie wychodzili z domów w dzień zwany Nocą Umarłych, ani turystom, przed którymi trzymano tę sprawą w sekrecie. K’zk nie chciał nam powiedzieć, w jaki sposób dowiedział się o ukrytym majątku.

- Skały, K’zk! Widzę Grzbiet Zelosjanina! - ryknął jeden z Qwohogów wprost w maskę wokalizera.

Pełen sceptycyzmu spojrzałem nad relingiem, ale nie dostrzegłem nic poza lekko wzburzonym morzem. Nie miałem pojęcia, czym tak się podniecił ów Qwohog.

Opowieści z Nowej Republiki 206

- K’zk? - powtórzył niecierpliwie. - Płyniemy tam? Poczułem, Ŝe barka Ŝaglowa skoczyła naprzód i szybko poszedłem na dziób.

Kilkaset metrów przed nami rzeczywiście coś sterczało z wody. Na pierwszy rzut oka wyglądało to jak porośnięty wypustkami grzbiet ogromnego morskiego zwierza, toteŜ odruchowo sięgnąłem po blaster. Kiedy stwierdziłem, Ŝe „zwierz” wcale się nie porusza, odetchnąłem z ulgą. To tylko kolejny koralowy grzbiet...

Zostawiwszy Hanugara i Sevika, Solum’ke bezszelestnie stanęła u mego boku. - To musi być to - szepnęła z przejęciem. - Grzbiet Zelosjanina. - PrzecieŜ tego nie wiemy - odparłem delikatnie. - W okolicy roi się od

koralowych skałek i... Jej ciemne oczy błyszczały coraz mocniej, a szerokie usta rozchyliły się kusząco,

gdy zbliŜaliśmy się do koralowego grzbietu. KsięŜycowe światło oblewało wierzchołki, sterczące dobre cztery metry nad wodą. Między nimi widać było plamy cienia - domyśliłem się, Ŝe to wyloty grot. Największy z nich był okrągły, jak ślepie gigantycznej bestii, i znajdował się pod wierzchołkiem. Mniejsze otwory widać było tuŜ nad falami.

Do moich uszu dobiegi szelest zwijanych Ŝagli, a pomruk repulsora stał się ledwie słyszalny.

K’zk wyjaśnił szybko, Ŝe nie zamierza stracić barki na ukrytej pod powierzchnią skałce, tak jak kapitan koreliańskiego ślizgacza.

- Legenda o Grzbiecie Zelusjanina - mruknął Sevik. - To dlatego tu jesteście, prawda? - spytała Solum’ke. Korelianin skinął głową. - Tak. Tacy z nas turyści, jak i z was. - Ciekawe, co tu znajdziemy... Pokręciłem głową. - To tylko grzbiet koralowy z paroma jaskiniami, kochanie, nic więcej. - A w jednej z nich znajdziemy skarb księcia - stwierdziła twardo Solum’ke. - Jak

głosi legenda, to kryształy etren wielkości pięści. - JeŜeli to właśnie ta skała i jeŜeli legenda nie mija się z prawdą - odparowałem. -

Zresztą skarbu moŜe juŜ nie być, nawet jeśli kiedykolwiek tu był. Sevik i Hanugar są Ŝywym dowodem na to, Ŝe nie jesteśmy jedynymi poszukiwaczami na tej planecie. Nie zapominaj, Ŝe minęło wiele lat. Proszę cię, Sol, nie rób sobie zbyt wielkich nadziei. - Ani moje słowa, ani feromony nie ostudziły jednak jej entuzjazmu.

- Podpłyńcie tratwą najbliŜej jak to moŜliwe - powielał K’zk, stając za nami. - Jeśli coś znajdziecie, włóŜcie do tych worków. Nie próbujcie niczego ukryć. Dzielimy się pół na pół.

- A my? - wtrącił Hanugar. - Jesteście Ŝywi - odparła groźnie Solum’ke, podnosząc głos. - Pół na pół to dwie

równe części, nasza i Qwohoga. - Jej feromony podkreślały powagę groźby, ale Korelianie nie byli w stanie odebrać tego sygnału.

- Zaraz, zaraz... - Wydobywający się z wokalizera głos K’zka przypominał brzęczenie owada. - MoŜemy im coś odpalić, jeśli się przyłoŜą.

Page 104: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 207

Chwyciłem parę prętów jarzeniowych, skoczyłem do tratwy i pomogłem wejść Solum’ke.

Była ciekawska jak jarenkot i mimo wysiłków nie udało mi się namówić jej na pozostanie na pokładzie barki, kiedy ja udam się na rekonesans. Sevik wyruszył z nami, a Hanugar wsiadł do mniejszej, jednoosobowej tratwy.

- Ciekawe, co znajdziemy - zastanawiała się Solum’ke. - Bardzo ciekawe... - MoŜe nic - odparłem po raz nie wiadomo który, próbując uwiązać pojazd do

skalistego wyrostka na powierzchni korala. Hanugar zdąŜył juŜ wylądować i teraz kierował się w stroną największego otworu;

tego, który przypominał mi oko bestii. Niech sobie idzie, pomyślałem, obserwując Korelianina. Gdybym to ja miał ukryć swój majątek, wybrałbym najmniej oczywiste miejsce. A najmniej oczywistym miejscem na tej skalistej wysepce była grota, którą dostrzegłem tuŜ nad linią wody. Jej wejście - wąska szczelina - przypominało głęboką zmarszczkę na chropowatej twarzy korala. Pomyślałem, Ŝe niełatwo będzie wcisnąć się do środka, ale pozostałe otwory były jeszcze mniejsze, więc nie miałem wyboru. Niewykluczone, Ŝe pod wodą było ich więcej.

Solum’ke szturchnęła mnie lekko, Ŝebym ruszał... Nie cierpię ciasnych przestrzeni. Podobnie jak poszukiwania skarbów. Dajcie mi lepiej garść kontraktów na schwytanie pirata, szpiega czy nieudolnego szmuglera, a zobaczycie, Ŝe będę w swoim Ŝywiole.

Solum’ke podała Sevikowi pręt jarzeniowy. Mimo jej wysiłków męŜczyzna nadal wyglądał dość Ŝałośnie, za to na myśl o rychłym wzbogaceniu się jego oczy zapłonęły mniej więcej tak samo, jak mojej dziewczyny. CzyŜbym był jedynym realistą w tym towarzystwie? - zastanawiałem się. Czy tylko ja zdawałem sobie sprawę, Ŝe najpewniej odpłyniemy stąd z pustymi rękami? No cóŜ - zrobiłbym wszystko, Ŝeby zadowolić Sol. Czułem na ramieniu dotyk jej grubych palców. Szła tuŜ za mną. Z początku było świetnie; nawet pod butami nie wyczuwaliśmy zbyt wielu ostrych krawędzi. Dziesiątki lat trwania w zanurzeniu skutecznie wygładziły ściany groty.

- Ciekawe, co znajdziemy - powtórzyła znowu. Wzruszyłem ramionami i wśliznąłem się jeszcze głębiej. Zrobiło się ciasno, a

więc nieprzyjemnie. Pręt niesiony przez Solum’ke rzucał na wilgotne ściany dziwacznie powykręcane cienie naszych sylwetek. Choć coraz bardziej niechętnie, brnąłem jednak dalej, w głąb naturalnego szybu. Zatrzymałem się po chwili, słysząc dziwne chrupnięcie pod podeszwą. Spojrzałem w dół i zamrugałem z wraŜenia: leŜały tam kości, na pierwszy rzut oka naleŜące do humanoida. Były kruche ze starości, ale białe - najpewniej obgryzione do czysta przez melki.

- Diergu-Rea? - odezwała się Solum’ke z odrobiną niepokoju w glosie. - Co znalazłeś? - zawołał Sevik, który nic nie widział zza uroczo szerokich barów

mojej dziewczyny. - To, co zostało z poprzednich poszukiwaczy skarbów - odpowiedziałem.

MoŜliwe, Ŝe przed laty i oni odnaleźli tę szczelinę podczas Nocy Umarłych, lecz zabawili w niej zbyt długo i pozostali na zawsze, gdy zaćmienie dobiegło końca, a wody wezbrały. A moŜe przytrafiło im się coś innego? Tak czy owak, wolałem

Opowieści z Nowej Republiki 208

przyspieszyć, klnąc w duchu, Ŝe przed wyprawą nie zaopatrzyliśmy się chociaŜ w maski tlenowe.

Podejrzewam, Ŝe znajdowaliśmy się ładnych parę metrów pod powierzchnią morza, gdy tunel zaczął zwęŜać się jeszcze mocniej, a pod nogami zachlupotała nam słona woda, sięgająca mniej więcej po kolana. Nic dziwnego, Ŝe Qwohog bał się tu zejść osobiście. Woda była tak zasolona, Ŝe draŜniła nawet moją grubą skórę.

Na domiar złego poczułem nagle klaustrofobiczny lęk, jak zwierz zamknięty w klatce. JuŜ chciałem dać Sol znak, Ŝe wracamy, gdy coś zalśniło w głębi szczeliny. Moje serce zatwardziałego niedowiarka zabiło nieco szybciej. Naparłem mocniej na ściany i zacisnąłem zęby, gdy moja koszula zahaczyła o skalny występ. Poczułem między łopatkami ból rozcinanej skóry, a po chwili ciepło spływającej po plecach krwi. Wiedziałem, Ŝe mój grzbiet się zagoi - juŜ Sol się o to postara - ale koszula - nie. A była to jedna z tych drogich; prezent, który dostałem od dziewczyny pierwszego dnia pobytu na Zelos II.

- Daleko jeszcze? - spytał Sevik. Nie wiedziałem, więc nie odpowiedziałem. Parłem naprzód, coraz głębiej i niŜej.

Ściany stawały się z kaŜdą chwilą bardziej wilgotne i juŜ zaczynałem podejrzewać, Ŝe zwiódł mnie zwykły odblask lampy na powierzchni wody. Przeciągnąłem palcem po skale, która piętrzyła się przede mną, i polizałem go. Znowu słona woda... Ściany musiały być spękane, skoro przepuszczały morską wodę.

- Nic tu nie ma - szepnąłem do Solum’ke. - Wracajmy i miejmy nadzieję, Ŝe Hanugarowi powiodło się lepiej. - ZdąŜyłem jeszcze zauwaŜyć jej smętną, zawiedzioną minę i odebrać to samo uczucie w feromonach, gdy znienacka wszystko się zmieniło. Zobaczyłem, Ŝe Solum’ke gapi się w odległy punkt, gdzieś za mną. Wyciągnąłem szyję i wbiłem wzrok w półmrok podziemia. Czerwone kryształy... LeŜały na półce skalnej, dość nisko, miedzy resztkami jakichś skorup. To wystarczyło, bym zapomniał o obawach i klaustrofobii. Znowu ruszyłem przed siebie.

- Mamy coś! - odezwała się podniecona Sol, odwracając się ku Sevikowi. Korelianin odpowiedział okrzykiem radości.

Pod moimi butami zachrzęściła kolejna kupka kości, gdy dotarłem do niszy z kryształami. Nieco dalej szczelina rozszerzała się znacznie - podobnie jak moje usta, bo nie będę ukrywał, Ŝe opadła mi szczęka. Miliony wielobarwnych kryształów zalegały całe dno naturalnej jaskini. Pobłyskiwały wesoło, niczym stado ogniomuszek w świetle pręta jarzeniowego. Niektóre tkwiły w niewielkich kałuŜach i trudno było określili, jak głęboko się znajdują. Urny, statuetki, wykute z metalu boŜki i mnóstwo innych skarbów natychmiast przyciągnęły uwagę Solum’ke. Ja tymczasem zainteresowałem się wielką drewnianą skrzynią sterczącą pośród drogocennych kamieni. Pogwizdując z cicha, ruszyłem w jej stronę, ciesząc uszy brzękiem klejnotów, w których brodziłem. Przyklęknąłem przed skrzynią i od razu poczułem smród starego, butwiejącego drewna.

- Jesteśmy bogaci! - krzyknęła Solum’ke. - Och, Diergu-Rea, wiedziałam, Ŝe coś jest w tej legendzie! Po prostu wiedziałam! K’zk miał rację!

Obejrzałem się przez ramię. Dziewczyna odłoŜyła pręt jarzeniowy i pełnymi garściami czerpała kryształy. Pozwalała im przelatywać między palcami i z brzękiem

Page 105: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 209

opadać na ziemię. Sevik okrąŜał słone kałuŜe, by na kawałku suchego podłoŜa rozwinąć worki, które dał nam K’zk. Przez chwilę się zastanawiał, który z nich napełnić jako pierwszy.

- To bardzo stare kryształy, kochanie - powiedziała Solum’ke, z namaszczeniem oglądając jeden z nich. - Będziemy ustawieni do końca Ŝycia. - Tu i tam walały się kawałki gnijącej skóry - resztki worów, w których dawniej znajdowały się skarby. Dziewczyna odgarnęła je na boki i zaczęła ładować kryształy do torby. - Kupimy sobie za to własny frachtowiec. Nie, całą flotę! A moŜe i jakiś zaciszny księŜyc...

Zabrałem się do otwierania skrzyni. WyposaŜono ją w duŜy, prymitywny zamek mechaniczny, który mocno zardzewiał, podobnie jak Ŝelazne obręcze spinające odbarwione drewno. Na metalowej plakietce na wieku widniał jakiś napis, ale w nieznanym mi języku. Sięgnąłem do pasa i wydobyłem rodiański nóŜ. Uderzenie w zamek wywołało głuche dudnienie, które rozniosło się echem po całej jaskini. śelastwo jednak nie chciało ustąpić. Za to przedziurawienie starego drewna nie sprawiło mi kłopotu. Skupiłem się na pracy i nie wiem nawet, ile czasu upłynęło, zanim wyciąłem zgrabną dziurą w wieku skrzyni. Sięgnąłem po pręt jarzeniowy, wetknąłem go w otwór i... zaparło mi dech w piersiach.

- Diergu-Rea, co tam widzisz? - Klejnoty, korony... cały majątek księcia. Sol - odpowiedziałem ochryple, czując

dziwną suchość w gardle. - Kryształy moŜe nie tak duŜe jak pięść, ale wystarczająco wielkie. Będziemy bardzo, bardzo bogaci.

Moja dziewczyna pisnęła z radości i rzuciła mi pusty worek. Zanurzyłem rękę w skrzyni i zacząłem garściami wydobywać drogie kamienie. Światło tańczyło na ich wielościennych powierzchniach, a ja za kaŜdym razem cieszyłem oczy tym widokiem, zanim kolejna porcja skarbów zniknęła w worku. Moje ramię pracowało coraz szybciej, wydobywając błyszczące klejnoty - czarne jak nocne niebo, blado-niebieskie w kształcie łez, pomarańczowe, które zaczynały świecić w zetknięciu z ciepłem dłoni, i wiele, wiele innych. Piękny naszyjnik z zielonych kryształów natychmiast włoŜyłem Solum’ke na szyję, po czym wróciłem do pracy. W końcu dałem się ponieść emocjom i pogładziłem czule idealnie gładką powierzchnię potęŜnego sunblaza.

Nie jestem pewien, ile czasu minęło, bo czas zdawał się czymś nieistotnym w obliczu takiego bogactwa. W kaŜdym razie miałem go dość, by napełnić po brzegi dwa spore worki. Potem zacząłem wypychać kieszenie kamieniami, które pozostały na dnie skrzyni. Nie chciałem pozwolić, by został tu choć jeden z nich.

- Ledwie mogę to dźwignąć - sapnęła Solum’ke. Trzeba wam wiedzieć, Ŝe jest potęŜnym Weequayem, zapewne silniejszym ode mnie, a worki napręŜyły się tak, jakby zaraz miary pęknąć. - Gdyby ta planeta była nieco bardziej cywilizowana, moglibyśmy wynająć droidy do noszenia ładunku...

- Na Zelos II nie ma ich zbył wicie - wtrącił Sevik. On teŜ nie naleŜał do słabeuszy. Niósł dwa pękate worki, przewieszone przez ramię. - Prawdę mówiąc, nie ma ich wiele w...

Nie dokończył, bo gestem nakazałem mu zamilknąć. Przechyliłem głowę i przez moment nasłuchiwałem w ciszy. Woda.

Opowieści z Nowej Republiki 210

- Mamy problem - powiedziałem, a moje feromony podpowiedziały Solum’ke, Ŝe się martwię. Zarzuciłem na ramię pakunek, chwyciłem pręt jarzeniowy i minąwszy Sevika wszedłem do tunelu.

Gdy dotarłem do najwęŜszego punktu, zrozumiałem, Ŝe mamy bardzo, bardzo powaŜny problem. StruŜka wody płynęła po kamienistym dnie- to ona była źródłem szmeru, który przykuł moją uwagę. Z początku wyglądała niegroźnie, ale na moich oczach stawała się coraz szersza i mknęła coraz szybciej, błyskawicznie zmieniając się w mały potok. Szybko zalała niecki połoŜone w najniŜszym punkcie jaskini i wytrysnęła po ich przeciwnej stronie jak miniaturowy wodospad.

- Sol! Zabieramy się stąd, i to juŜ! Lap, co moŜesz i ruszaj za mną! Prędko, chyba zaczyna się przypływ!

Usłyszałem za sobą szybkie kroki Solum’ke, brnącej przez pagórki kryształów. Obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem, Ŝe Sevik nie rusza się z miejsca i jak zahipnotyzowany wpatruje się w skarb, który zostawialiśmy za sobą.

- Sol! - krzyknąłem, kiwając głową w stronę Korelianina. Dziewczyna wymierzyła mu silnego kuksańca, który przywrócił go do

rzeczywistości. Sevik ruszył za nami, praktycznie bez wysiłku dźwigając cięŜkie worki. Wspinaczka w górę szybu była trudniejsza niŜ zejście. Szczelina biegła bardziej stromo, niŜ mi się wydawało, a woda płynęła coraz szybciej, bulgocąc najpierw wokół naszych kolan, a potem ud.

A jednak chwilę później wystawiłem głowę na powierzchnię i z trudem złapałem równowagę, by nie runąć do wody, sięgającej mi juŜ do pasa. Wypuściłem z ręki pręt jarzeniowy - nie był mi juŜ potrzebny. Niebo rozjaśniało się, zaćmienie dobiegało końca, a poziom morza podnosił się błyskawicznie. Wspiąłem się na czubek tego, co jeszcze przed chwilą było wysokim grzbietem sterczącym z wody, i gestem pokazałem Solum’ke, by szła za mną.

Tratwa Ŝaglowa Hanugara kierowała się juŜ w stronę barki, na której pokładzie zgromadzili się wszyscy Qwohogowie. Z naszego pojazdu zostało niewiele: w miejscu, w którym znajdował się generator repulsorowy, ktoś wyrąbał w kadłubie porządną dziurę. Mechanizm zmienił się w bezuŜyteczną kupę złomu, bo wyrwano go ze środka i rozbito o twardą, koralową skałkę. Uszkodzony kadłub jeszcze pływał, ale na wodzie, jak prymitywna łódź, a nie nad jej powierzchnią. Zasilanie równieŜ nie działało.

Wysoka fala rozbiła się o moje piersi, groŜąc strąceniem w odmęty. Przypływ był coraz szybszy i zdawałem sobie sprawę, Ŝe za kilka minut będziemy zmuszeni pływać - lub utoniemy, jeśli ni porzucimy cennego ładunku.

- Kiedy woda jeszcze się podniesie, podpłyniemy bliŜej barką! - zawołał K’zk. Krzyczał coś jeszcze, ale jego słowa zginęły w ryku fali tłukącej wściekle o szczyty grzbietu.

Miałem wraŜenie, Ŝe minuty ciągną się w nieskończoność, tymczasem woda sięgała nam juŜ do ramion. Obserwowaliśmy, jak Hanugar przywiązuje swoją tratwę do relingu i wspina się na pokład barki. Po chwili podniesiono takŜe jego pojazd.

Page 106: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 211

Tratwa... Nasza tratwa! Rozejrzałem się szybko, wypatrując naszej uszkodzonej maszyny. Dryfowała powoli, systematycznie się od nas oddalając. MoŜliwe, Ŝe przez jakiś czas zdołałaby utrzymać nas na wodzie...

- Prędko! - wrzasnąłem do Solum’ke, machając ręką w kierunku tratwy. W oddali dostrzegłem łby kilku melków, zmierzających, rzecz jasna, w naszym kierunku... i zapragnąłem natychmiast znaleźć się z dala od ich naturalnego środowiska. Czułem ból w plecach, tam, gdzie słona woda zalewała świeŜą ranę, i dobrze wiedziałem, Ŝe krwawię. Taki ślad musiał doprowadzić drapieŜniki wprost do nas.

- Gdzie Sevik? - zawołała Solum’ke. Jakimś cudem zdołała juŜ dotrzeć do tratwy i wrzucić na jej dno cięŜki worek. Potem sama podciągnęła się na rękach i wpełzła do środka. Wiosłując ramionami, skierowała pojazd w moją stronę.

Woda sięgała mi juŜ do brody i musiałem zwrócić twarz ku jaśniejącemu z wolna niebu, by utrzymać usta nad powierzchnią.

- Ani śladu! - odkrzyknąłem. - MoŜliwe, Ŝe utonął! Kilka uderzeń serca później dziewczyna wciągała mnie juŜ na pokład wraz z

ładunkiem. Spojrzałem na barkę Ŝaglową i sylwetkę Hanugara, opartego o barierkę. I wtedy szczęka znowu mi opadła: zobaczyłem Sevika wspinającego się z dwoma workami klejnotów po burcie statku. Przepłynięcie takiego dystansu w tak krótkim czasie było fizycznie niemoŜliwe, szczególnie z tak potęŜnym ładunkiem. Chyba Ŝe... Spojrzałem uwaŜniej i dostrzegłem pas repulsorowy wokół talii Korelianina.

- Ach ty nędzna namiastko nimbańskiego skórodłubca... - zakląłem. Resztę wiązanki zalała dorodna fala, która rozbiła się z pluskiem o burtę tratwy.

Barka uniosła się nieco wyŜej i popłynęła w naszą stronę. - Rzuć linę! - krzyknąłem. - Najpierw kryształy! - odparł Sevik, wychylając się za reling ze zwojem synteliny

w ręku. - Nie! - wrzasnęliśmy z Solum’ke unisono, kurczowo przyciskając do piersi worki

z łupem. K’zk stanął obok Korelianina, pochylił się i wycelował z karabinu blasterowego w

piękną twarz Sol. Po chwili wokalizer przekazał jego trzeszczący głos: - Tak czy inaczej, weźmiemy wszystko. Solum’ke sięgnęła po blaster. A co z pól na pól? - pytały jej feromony. - Słona woda - szepnąłem. Sol jęknęła cicho. Kąpiel w morzu praktycznie zniszczyła naszą broń. Objąłem

dziewczynę ramieniem, a ona wsparła się na mnie. Patrzyliśmy bezradnie, jak nasze worki z drogimi kamieniami i kryształami wędrują w górę, na pokład barki zdradzieckiego Qwohoga.

- Powiedz mi tylko jedno - zawołałem do K’zka. - Czy Korelianie od początku byli w to zamieszani? Bo coś mi się zdaje, Ŝe dobrze ich znasz.

- Oczywiście. Jesteśmy partnerami. Pół na pół - odpowiedział Qwohog, odlatując barką o kilka metrów od naszej uszkodzonej tratwy. - Dostałem wiadomość, Ŝe przytrafiła im się kraksa, więc musieliśmy ich zabrać przed wyruszeniem na poszukiwania. Wszyscy próbowaliśmy znaleźć Grzbiet Zelosjanina. Oni z pokładu

Opowieści z Nowej Republiki 212

ślizgacza, a my z barki Ŝaglowej. Dwa statki mają w końcu znacznie większe szanse niŜ jeden. Moi ludzie rzeczywiście grzmotnęli w tamtą skałę; paru nawet zginęło. Nasz kapitan nie będzie zachwycony.

- Ale to powinno go udobruchać! - Sevik zachichotał, unosząc w górę masywny kryształ.

- Więc po co wam było nasze towarzystwo? - spytałem bez ogródek. - Tak na wszelki wypadek, gdyby drugi zespół niczego nie znalazł - odpowiedział

zwięźle Qwohog. - Albo gdyby nie udało mi się uratować moich koreliańskich przyjaciół. Wiecie przecieŜ, Ŝe słona woda mi szkodzi. Poza tym nadawaliście się jako dodatkowa siła robocza. Przykro mi, Ŝe muszę was tu zostawić, bo bardzo mili z was goście... nawet zapłaciliście za wynajęcie barki... Tylko Ŝe nie moŜemy pozwolić, Ŝebyście wydali nas władzom, zanim opuścimy planetę.

- Korweta... Qwohog skinął głową. - To właśnie nasz statek. A teraz musimy się spieszyć.

Kapitan czeka. Dzięki za pomoc! KsięŜyce bladły coraz bardziej w blasku słońca wychodzącego z zaćmienia, a my

mogliśmy tylko patrzeć, jak barka Ŝaglowa zmienia się w małą plamkę na falach, a potem znika. Nasza mała tratwa podskakiwała na wodzie w pobliŜu rafy, wciąŜ utrzymując się na powierzchni i ratując nas przed głodnymi melkami.

- Zginiemy tu - powiedziała Solum’ke. Jeszcze nigdy nie słyszałem w jej głosie tyle smutku.

- Nie jesteśmy aŜ tak daleko od brzegu. Inne barki zjawią się tu zanim nastanie południe. Popłyną w stronę Wysp Bryndasa; ktoś musi nas zauwaŜyć i uratować.

- Wszystko straciliśmy - jęczała dalej. - Cały skarb. Wszystkie te... - urwała, dotykając szyi, na której wciąŜ jeszcze wisiało zielone cacko z drogich kamieni.

WłoŜyłem rękę do kieszeni i wyciągnąłem garść sunblazów. - Wepchałem je do wszystkich kieszeni. Z powodzeniem wystarczą na opłacenie

ratowników i odlotu z tej planety. Kupimy teŜ mały frachtowiec moŜe nawet nowy. - No i zostało nam jeszcze Ŝycie - dodała nieco weselszym tonem. - I to bardzo długie - dorzuciłem. Dziewczyna spostrzegła błysk w moim oku. -

MoŜe za sto albo i więcej lat wrócimy na Zelos II... podczas kolejnej Nocy Umarłych. - I wyciągniemy to, co zostawiliśmy w Grzbiecie Zelosjanina - dokończyła. Przyciągnąłem ją bliŜej i przycisnąłem nozdrza do jej wciąŜ jeszcze wilgotnego

karku. Pachniała oszałamiająco: morzem i ciepłem lata. Solum’ke przytuliła mnie mocno. - O czym myślisz? - szepnęła po chwili milczenia. - O Qwohogu. - I o dwóch Korelianach? - Chyba nie będzie trudno ich znaleźć... - Parze najlepszych łowców nagród w całym sektorze? Na pewno nie - odparła. -

Zdaje się, Ŝe juŜ słyszę silnik nadlatującej barki...

Page 107: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 213

U H L E H A R L K H O E H N G

Patricia A. Jackson

Bliźniacze, trójzębne błyskawice przecięły zachmurzone niebo Iscery. Gęsta atmosfera zabarwiła się krwistą czerwienią i oranŜem, gdy ulatniające się gazy zaczęły reagować z potęŜnym ładunkiem niesionym przez burzę. Gwałtowne podmuchy wiatru, miotającego mokrym śniegiem, uderzały o kadłub „Marnotrawcy”, z wolna okrywając frachtowiec dodatkową warstwą lodowego pancerza. Pozbawiony jakichkolwiek oznaczeń i świateł pozycyjnych YT-1300 stał samotnie na odkrytej płycie lądowiska, z dala od tętniącego Ŝyciem, isceriańskiego portu kosmicznego.

Błyskawica na moment rozświetliła wnętrze kokpitu „Marnotrawcy”. Wyczerpana Fable Astin przysiadła w fotelu, wpatrzona w szalejący sztorm. Młoda Jedi rozczesała palcami splątane włosy i odgarnęła niesforne kosmyki na ramiona. Ciasna kurtka pilota, którą miała na sobie, podkreślała jej szczupłą talię i nie zasłaniała długich, zgrabnych nóg. Dziewczyna skrzywiła się i zmieniła pozycję, czując, Ŝe szare, pirackie legginsy wpijają się w skórę pod kolanami. CięŜki pistolet blasterowy zagrzechotał u jej boku, a miecz świetlny spadł na siedzenie za plecami.

Fable po raz dziesiąty trzasnęła włącznikiem komunikatora, by wywołać wiadomość zapisaną w pamięci komputera pokładowego. Miniaturowy holoprojektor wyświetlił bezkształtny, trójwymiarowy obraz, z którego po chwili wyłoniło się popiersie kobiety. Przedwcześnie siwiejące pod brzemieniem obowiązków dowódcy, ale wciąŜ jeszcze kasztanowe włosy opadały lokami na naramienniki munduru, ozdobione insygniami oficera Sojuszu Rebeliantów.

- Pozdrawiam kapitan Astin i jej zespół Infiltratorów. Tu komandor Beatonn z fregaty „V’nnuk’rk”. - Beatonn urwała na moment, gdy w tle rozległo się wycie alarmu zbliŜeniowego. - Cel waszej misji jest najzupełniej jasny, kapitanie. Imperium rozpoczęło budowę bunkra systemów łączności na Nyszy III. Zadanie polega na zniszczeniu tej konstrukcji, zanim zostanie oddana do uŜytku. Powodzenia, kapitanie. Niech Moc będzie z wami. - Podobizna Beatonn znikła, a jej miejsce zajęła plama statycznych wyładowań, zwiastująca koniec transmisji.

Fable wyciągnęła rękę ku konsolecie, by wymazać przekaz z pamięci urządzenia. Sprawa była juŜ mocno nieaktualna. Minęło prawie siedemnaście godzin, odkąd

Opowieści z Nowej Republiki 214

wykonali zadanie, tyle Ŝe okupili je przedwczesną śmiercią oficera technicznego zespołu, Arecelisa Acosty.

- Wiedziałeś, Ŝe był półczłowiekiem? - zapytała. - Słyszałem pogłoski - odparł Deke Holman. Światła pomocniczej konsoli

sterowniczej oblewały dziwną poświatą jego przystojną, choć ponurą twarz i szopę rudych włosów na trochę zbyt duŜej głowie. Jak kaŜdy Socorranin, miał ciemną skórę i surowe rysy, a w jego lewym uchu dyndała - jak nakazywała tradycja - złota obręcz. WciąŜ jeszcze wilgotny po pechowej misji na Nyszy III, pochylił się i zapatrzył w holograf przylepiony w rogu iluminatora. Obok własnej krępej sylwetki zobaczył postacie swoich towarzyszy. Z prawej stała przyjaciółka i przełoŜona, Fable Astin - uśmiechnięta, bo akurat łaskotał ją w szyję. Po lewej miał Arecelisa Acostę, który markował cios pięścią.

Coyonita miał prawie dwa dwadzieścia wzrostu, potęŜne ramiona i masywną klatkę piersiową. Jego ciało pokrywało lśniące czarno-granatowe futro, fantazyjnie zaplecione wokół szyi i uszu. Na holografie jego grube paluchy z łatwością obejmowały całe przedramię Deke’a. Drugą dłoń zwinął w pięść, udając, Ŝe chce trzepnąć towarzysza.

Deke potrząsnął głową, w zamyśleniu zaciskając mięsiste wargi. - Będzie mi go brakowało. - Parsknął pogardliwie i opadł na oparcie fotela

przyspieszeniowego. - Nic dziwnego, Ŝe nie pilnowali bunkra. Kto by się spodziewał, Ŝe zastaniemy tam Jedi? - spytał, nerwowo pocierając czoło. - Dobrze, Ŝe byłaś z nami.

- Arecelisowi jakoś nie pomogłam - odparła ponuro Fable. Była mocno posiniaczona po krótkim spotkaniu z Vialco, ciemnym Jedi strzegącym garnizonu. Jeden unik i jeden blok wystarczyły mu, by posłać młodą wojowniczkę na przeciwległy kraniec korytarza. Trzęsąc się z wściekłości, Fable mogła tylko patrzeć i słuchać lekcewaŜącego śmiechu, niosącego się echem po nieukończonym kompleksie. Jej ograniczone umiejętności nie wystarczyły, by walczyć z Vialco jak równy z równym. Co gorsza, zawiodła samą siebie, sięgając w gniewie po miecz świetlny i w ten sposób otwierając się na Ciemną Stronę.

- Śmierdzi tu, jakby gundark wlazł do komputera nawigacyjnego i zdechł! - RozdraŜniona Jedi rzuciła rękawice na pulpit. Nie mogła dłuŜej znieść panującego w sterowni odoru. Podczas ucieczki z bunkra byli zmuszeni skoczyć do tunelu konstrukcyjnego, pełnego stojącej wody. Smród po prostu zwalał z nóg. - Musimy gdzieś pójść. Czy w tym mieście znajdzie się jakiś bar?

- To dość sucha okolica, kapitanie - odparł Deke. - Ale kiedy szedłem po racje Ŝywnościowe, przechodziłem obok teatru przy jednym z bulwarów. Zdaje się, Ŝe grają ostatni spektakl przed przerwą zimową. Właściciele rozdawali bilety.

- Dostałeś? - Nie miałem wyboru. Dzieciak o mało mnie nie przewrócił, tak bardzo chciał mi

wcisnąć ostatnie dwa. - Co to ma być? Deke wstał, przybrał heroiczną pozę, przycisnął dłoń do piersi, a potem odezwał

się głębokim głosem:

Page 108: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 215

- W imię Imperium. - Cudownie - mruknęła Fable, wychodząc z kokpitu. - Nie mogę się doczekać. Uderzenia mieczy rozbrzmiewały donośnym echem wśród wymyślnych dekoracji

na scenie. Pojedynek zakończył się nieoczekiwanie: klinga jednego z mieczy gładko przecięła rękojeść drugiego, a mały, sprytnie ukryty ładunek wybuchowy sprawił, Ŝe eksplodująca broń wyglądała niezwykle dramatycznie i przekonująco. Dysząc cięŜko, wyczerpani aktorzy wycofali się na przeciwległe krańce „jaskini”.

Fable skoncentrowała się na hipnotycznych ruchach aktora występującego w głównej roli. Doskonale zaaranŜowane oświetlenie sceny przydawało jego postaci złowieszczego charakteru. Grał tragicznego bohatera, zmuszonego do zniszczenia dawnego przyjaciela i towarzysza. Porwana ostatnimi chwilami kończącej się sceny, Fable siedziała na brzeŜku krzesła, czekając, aŜ męŜczyzna przemówi.

Publiczność aŜ westchnęła, gdy miecz przeciął powietrze kilka milimetrów przed twarzą drugiego aktora, zadając „śmiertelny” cios. Rywal upadł do stóp bohatera, a ten zwrócił się do publiczności.

- Pójdźcie, dobrzy przyjaciele - zawołał czystym, dźwięcznym głosem. - Opuśćmy tę smutną scenę i dobrą kompanią skróćmy czas podróŜy - Kurtyna opadła, a technicy rozbiegli się po scenie, by przygotować dekoracje na finał.

Fable usiadła wygodniej. - Widziałeś? - spytała, zasłaniając usta, by stłumić nerwowy śmiech. - Prawie

nienaganna technika. - Przez chwilę przeglądała błyszczący holoprogram, zanim szepnęła: - Jak on się nazywa?

- Jaalib Brandl. - Chcę go poznać. - Fable odwróciła się w stroną Socorranina i mocno ścisnęła

jego kolano. - Znasz isceriański, prawda? Pogadaj z właścicielem. Mrucząc coś pod nosem, Deke wstał i ruszył w stroną przejścia między rzędami

krzeseł. Przez większość ostatniego aktu Fable siedziała z podobizną aktora na kolanach,

porównując ją z Ŝywym pierwowzorem o młodzieńczych rysach. Czuła, Ŝe Moc jest z nim i z wielką siłą emanuje na całą widownię. Podziwiała teŜ niebezpieczną zbieŜność fabuły przedstawienia i rzeczywistości. Bohater sztuki był bowiem młodym, ambitnym radnym; powoli piął się w górę w hierarchii najwyŜszych władz i równie powoli odkrywał bagno korupcji na kaŜdym polu ich działania. W drugim akcie młodzieniec wszczął kampanię przeciwko chorobie toczącej sfery urzędnicze, w trzecim zaś, gdy jego wizja nabrała większego rozmachu, zabrał się za autokratyczną władzę i zaczął eliminować wrogów oraz tych, którzy ośmielili się mieć odmienne zdanie.

W ostatniej scenie bohater stał samotnie pośród zgliszczy świata, który sam stworzył - pozbawiony nadziei, rodziny i przyjaciół, dogorywający. Po raz ostatni spojrzał na widownię i na moment zatrzymał wzrok na Fable.

- W imię Imperium... stracone człowieczeństwo - szepnął ostatkiem sił. Po tych słowach bohater upadł i skonał, a na widowni rozszalała się burza

oklasków. Fable zerwała się jako jedna z pierwszych, z zapałem bijąc brawo

Opowieści z Nowej Republiki 216

wykonawcy. Potem, wraz z resztą publiczności, donośnym aplauzem powitała odtwórców pomniejszych ról, kolejno powracających na scenę, by oddać tradycyjny ukłon. Z boku, pod ścianą zauwaŜyła Deke’a, który dawał jej jakieś znaki.

- Chodź - szepnął po chwili i wyprowadził ją bocznymi drzwiami. - Większość aktorów zostaje, by spotkać się z publiką, ale ktoś z obsługi sceny powiedział mi, Ŝe Brandl juŜ wychodzi i wraca do domu.

- Tam jest! - wykrzyknęła Fable, gdy zatrzasnęły się za nią drzwi. - To on! - dodała, rozpoznając kostium aktora. - Brandl! - zawołała i pognała w dół, ślizgając się na oblodzonych schodach. - Jaalib Brandl!

Aktor zawahał się widząc młodą kobietę pędzącą za nim po lodzie. Fable chwiała się niepewnie przy kaŜdym kroku, szybko przebierając nogami. Jaalib rzucił torbę i zrobił krok w stronę dziewczyny; w ostatniej chwili chwycił ją pod ramiona, ratując przed upadkiem.

- Doskonałe wejście - odezwał się kpiąco. - Doskonały występ! - odpowiedziała Fable. Czerwieniąc się z zakłopotania,

cofnęła się o krok i zaśmiała nerwowo. - Gdzie nauczył się pan tak świetnie władać mieczem?

- Aktorowi przydają się nawet najbardziej egzotyczne umiejętności - odparł z uśmiechem Jaalib. - Tylko w taki sposób moŜe przetrwać w tym zawodzie... A teraz wybaczy pani, ale jutro czeka mnie długi lot - szepnął, podnosząc torbę. - Dobrej nocy, panno... panno...

- Fable. Fable Astin. - Dobrej nocy, panno Astin - dokończył, uśmiechając się jeszcze cieplej. - Fable. - Dobrej nocy - westchnęła Fable, patrząc, jak sylwetka w długim płaszczu

rozmywa się w cieniu teatralnego podwórza. Szczękając zębami, przez dłuŜszą chwilę wpatrywała się w mrok.

- Chodź juŜ, Fable! -jęknął Deke. - Zamarznąć moŜna... Wracajmy na statek. Ucisk w piersiach Fable wzmagał się gwałtownie. Desperacko próbowała znaleźć

drogę szybkiej ucieczki dla swojego zespołu Infiltratorów, uwięzionego przez szturmowców w jednym z tuneli budowanego właśnie bunkra. Rebelianci mieli juŜ piętnaście minut opóźnienia w realizacji planu, a w plecakach - ładunek detonatorów termicznych nastawionych na czterdziestominutowe opóźnienie. Eksplozja miała nastąpić bez względu na to, czy zdołają umknąć w bezpieczne miejsce. Jedi wiedziała aŜ za dobrze, Ŝe jeśli wkrótce nie dotrą do celu, z druŜyny nie pozostanie nikt, kto mógłby doprowadzić misję do końca.

Wyciągnęła rękę i klepnęła Arecelisa w ramię. Coyonita odwrócił się do niej, a jego twarz jakby się rozpłynęła i przybrała kształt wrednej, kanciastej gęby Vialco, Ciemnego Jedi, którego później mieli spotkać przy stanowisku dowodzenia.

- Gdybyś była uległa gniewowi, jeszcze by Ŝył - odezwał się drwiąco. - Teraz twoje uczucia juŜ mu nie pomogą.

Fable wyrwała zza pasa miecz świetlny i z wściekłością ruszyła do ataku. Zamarkowała pchnięcie z lewej i błyskawicznie pociągnęła klingą w dół i na prawo.

Page 109: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 217

- Grzeczna dziewczynka! Gniew daje panowanie. Strach daje potęgę. A twój strach jest wielki, moja mała. - Jego głos, rozbrzmiewający echem w półmroku, przenikał na wskroś umysł Fable. - Właśnie uczyniłaś kilka małych kroczków ku najwyŜszej ekstazie. A teraz obudź się i otwórz na prawdziwą moc.

Jest w mojej kabinie! - pomyślała z przeraŜeniem Fable, wciąŜ jeszcze zmagając się z sennym koszmarem. Rękojeść miecza, którą ściskała w dłoni, paliła Ŝywym ogniem, więc odrzuciła ją odruchowo. Broń stuknęła o twarde płyty pokładu. Młoda Jedi ocknęła się wreszcie i ze zdumieniem stwierdziła, Ŝe stoi pośrodku kabiny. Z odrazą i strachem spojrzała na poparzoną dłoń. Upadła na podłogę i zwinęła się w kłębek jak embrion. Kiwając się na boki, desperacko usiłowała zapanować nad bólem. Sięgnęła po Moc, ale jej kojący dotyk nie zdołał złagodzić cierpienia ani uspokoić rozszalałych emocji.

Przyciskając zranioną rękę do ciała, Fable pochyliła się nad koją i niezgrabnie sięgnęła do włącznika światła. Po chwili z wściekłością chwyciła leŜący na pokładzie miecz i cisnęła nim w lustro. Rozprysło się w tysiące kawałków, przysypując małą szafkę z ubraniami. Zataczając się, Jedi podeszła do umywalki, trąciła włącznik i zdusiła w sobie krzyk, gdy strumień chłodnego, wilgotnego powietrza dmuchnął na spaloną skórę. Obmyła z twarzy resztę łez i znowu osunęła się na podłogę. Jedną chwilą rozpaczy, jednym krokiem poza ścieŜkę światła zmieniła całą swoją przyszłość. Zdradziła siebie, innych Jedi i zasady, które wpoiła jej matka. Matka, która teraz uśmiechała się do niej bezsensownie z holografu stojącego na stoliku przy koi. Fable zajrzała w jeden z fragmentów lustra i zobaczyła tę samą twarz, tylko młodszą i gładszą; w jej rysach - w swoich własnych rysach - odkryła coś nowego, złowrogiego...

- Fable! - Pełen niepokoju okrzyk Deke’a uprzedził wtargnięcie Socorranina do kabiny. Jedi wstała i powoli ruszyła w stronę posłania, wspierając się na jego ramieniu. - Co się stało? - sapnął Deke, przyglądając się paskudnej ranie na dłoni.

- To on... - szepnęła Fable. - Był tutaj. - Kto? - spytał Socorranin, zakładając na opaloną skórę sterylny opatrunek. - Vialco. Tak przynajmniej sam siebie nazywał. - Skrzywiła się od przenikliwego

bólu. - Przyjdzie po mnie. Chce mnie przeciągnąć na Ciemną Stronę. Nie potrafię go powstrzymać!

Deke, który nie do końca rozumiał naturę problemu, prychnął lekcewaŜąco. - PrzecieŜ wiesz, Ŝe jestem z tobą, kapitanie. Powiedz tylko, co mam robić. Ukrywając przeraŜone oczy w cieniu długich włosów, Fable szepnęła: - Deke, chcę, Ŝebyś dokładnie przewertował akta Jaaliba Brandla. Masz dostęp do

cywilnych baz danych? - „Mieć dostęp” i „skombinować dostęp” to dla mnie jedno i to samo. Tylko w

jaki sposób moŜe ci to pomóc, Fable? - Proszę cię, Deke... Teraz nie mogę wytłumaczyć - szepnęła, rejestrując błysk

zazdrości w jego oczach. MęŜczyzna skinął głową i wstał. - Robi się.

Opowieści z Nowej Republiki 218

Gruba warstwa śniegu pokryła nie zadaszoną część portu kosmicznego Iscery, a wraz z nią pancerze stojących na płycie lądowiska frachtowców. Nieustannie wirujące w powietrzu, duŜe, niezgrabne płatki skutecznie ograniczały widoczność. Wyglądając na świat przez iluminatory w sterowni, Fable nie dostrzegała nawet sąsiednich stanowisk ładowniczych.

- Czego się dowiedziałeś? - spytała, siadając w fotelu drugiego pilota. FiliŜanka bulionu rozgrzała ją trochę, przywracając siłę wyczerpanemu ciału.

- Niczego szczególnego - westchnął Deke. Siedział przed ekranem terminala i wpatrywał się w przepływający po nim strumień informacji. - Niewiele wynika z cywilnych rejestrów. Jaalib Brandl, lat siedemnaście, sierota od dwunastego roku Ŝycia. Brak krewnych w sektorach kontrolowanych przez Imperium. Mieszkał z przyjacielem rodziny, Otiasem Atori, a potem ruszył w świat, by robić karierę w teatrze. Według baz danych, przez pierwszych dwanaście lat Ŝycia po prostu nie istniał. - Deke rozsiadł się wygodniej w fotelu. - I to właśnie wydało mi się podejrzane.

- Podejrzane? Dlaczego? - spytała Fable. - Imperialni mają brzydki zwyczaj „fabrykowania” ludzi. Podmieniają całe

pakiety danych, Ŝeby wstawić swoje wtyczki do danej populacji. Jedyny sposób na wykrycie tego manewru to uwaŜne czytanie informacji. Od czasu do czasu udaje się znaleźć w nich jakąś dziurę - dodał, uśmiechając się chytrze.

- Na przykład taką, jak brak danych przed pewną datą? - Aha. Dlatego zacząłem szukać odniesień w tej imperialnej bazie, którą

przechwyciliśmy. Zapomniałem tylko wpisać imię przed nazwiskiem... Spójrz, co otrzymałem. - Na ekranie pojawił się wizerunek starszego męŜczyzny. W jego przystojnej twarzy było coś złowieszczego. Przenikliwy wzrok i sztuczny, arogancki uśmieszek potęgowały to wraŜenie. - Dostrzegasz rodzinne podobieństwo?

- Lord Adalric Brandt - przeczytała Fable. - Aktor? - A oto jego jak dotąd największa i najlepsza rola - dopowiedział Deke, wciskając

klawisz. Pasek dostępu do zastrzeŜonych informacji ukazał się na ekranie. Deke wprowadził kod.

Fable odsunęła fili Ŝankę, bo bała się rozlać gorący płyn na kolana. - Imperialny Inkwizytor? Ojciec Brandla jest zabójcą Jedi?! - Cała sieć Sojuszu jest pełna oficjalnych not o tym maniaku. „Za wszelką cenę

unikać kontaktu”, dyrektywa numer 2354. Facet był wcieleniem zła. - Był? - Brandl w końcu się zbiesił i uciekł. Urządzono galaktyczne polowanie. Znaleźli

go - Deke wstrząsnął się w nagłym dreszczu - podąŜając śladem trupów, które pozostawiał w kolejnych sektorach. Kiedy go wreszcie dorwali, dostał szału i popełnił samobójstwo. - Okno statusu, z błyskającym napisem „nie Ŝyje”, przesłoniło część twarzy Brandla.

- Co to jest? - spytała Fable, wskazując palcem naroŜnik wyświetlacza. - To imperialny kod dotyczący trybu powiadomienia krewnych. Ten akurat

oznacza, Ŝe zwłok nie ma. - Nie ma? Dlatego, Ŝe odebrała je rodzina, czy dlatego, Ŝe ich nie odnaleziono?

Page 110: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 219

- Nic wiem, kapitanie. Nie było mnie przy tym. Fable przesunęła palcami po udzie, szukając znajomego cięŜaru rękojeści miecza. - Widziałem juŜ takie spojrzenie - mruknął melancholijnie Deke. Przez chwilę mocował się z panelem sterującym, a potem sięgnął w głąb splątanej

masy obwodów i kabli biegnących ku konsoli generatora pola ochronnego, by wydobyć przykurzoną butelkę socorrańskiej raavy. - Masz - powiedział i wręczył ją kobiecie. Potem wyjął z ucha duŜą, złotą pętlę i zrobił z nią to samo. - ZauwaŜyłem, Ŝe dyrektor portu jest Socorraninem. Daj mu kolczyk i powiedz, Ŝe potrzebny ci statek. Potem ofiaruj butelkę i powiedz, Ŝe warunki moŜe przedyskutować ze mną.

Fable otarła policzek, czując na palcach wilgoć. - Dobry z ciebie przyjaciel, Deke. - Tak mówią - westchnął, opierając nogi na konsolecie. - No, idź juŜ - ponaglił -

zanim zmienię zdanie. Fable podniosła się bez słowa i ruszyła w stronę korytarza. - Fable? - szepnął Deke. Jedi zawahała się i przystanęła przed grodzią. - Jeśli

Brandl Ŝyje... to nie ma nic do stracenia. - W tym momencie, Deke, ja teŜ nie mam. Szarpniecie hipernapędu przestraszyło Fable i przywróciło jej przytomność.

Krzywiąc się, roztarła siniak na czole - ślad po zderzeniu z twardą owiewką X-skrzydłowca.

- śadnych koszmarów? - westchnęła, uśmiechając się lekko. Nagle wychwyciła ruch wysoko nad głową; zanim zdąŜyła wydać z siebie głos, ciało Arecelisa wpadło do kokpitu przez transplastalową osłonę, a wraz z nim lodowaty chłód kosmosu. Czując, Ŝe powietrze ucieka jej z płuc, Fable mogła tylko patrzeć, jak Vialco staje nad nią w rozkroku i wybucha głośnym, gardłowym śmiechem.

Z okrzykiem trwogi spróbowała zepchnąć z kolan okaleczone ciało przyjaciela, ale... znikło. Fable gwałtownie zadarta głowę ku górze, by jeszcze raz spojrzeć na szczątki owiewki, ale tym razem zobaczyła tylko jaskrawe linie i barwy nadprzestrzeni, szybko zmieniające się w znajome światła odległych gwiazd i planet. Ocknąwszy się wreszcie z przeraŜającego koszmaru, zapadła się głębiej w fotel przyspieszeniowy.

Szmaragdowo-złota kula Trulalis pojawiła się przed dziobem wychodzącego z nadprzestrzeni X-skrzydłowca. Fable szybko uruchomiła napęd podświetlny, szykując się do wejścia w atmosferę. Odruchowo spojrzała na ekrany sensorów, pobłyskujące komunikatami o wykrytych formach Ŝycia. Czujniki natychmiast podjęły poszukiwanie sygnatury jonowej i automatycznie odnalazły ślad lekkiego wahadłowca. Lecąc jego śladem, Fable obniŜyła pułap i wkrótce wylądowała pod murem niewielkiej osady.

Oglądana z bliska, Trulalis była jeszcze piękniejsza i bardziej majestatyczna. Fable nie mogła oderwać oczu od dorodnych drzew o czarnych pniach, których liście połyskiwały w słońcu odcieniami zieleni. Ich potęŜne łukowate konary tworzyły cienisty korytarz nad zaniedbaną, zarośniętą ścieŜką. Jedi raz jeszcze sprawdziła ekrany sensorów, by potwierdzić, czy odczyty form Ŝycia rzeczywiście dotyczą w większości

Opowieści z Nowej Republiki 220

zwierząt. Komputer upierał się, Ŝe widoczne w oddali budynki są zupełnie pozbawione istot Ŝywych. Gdy Fable podeszła bliŜej, zrozumiała dlaczego.

U bram osady znalazła szczątki pancerzy szturmowców. Wewnątrz nie było wprawdzie ciał, za to charakterystyczne, osmalone ślady na wysokości piersi stanowiły aŜ nadto oczywisty dowód, Ŝe to tu na próŜno stawiano opór Ŝołnierzom Imperium. Dowodem numer dwa były zwłoki obrońców, na pół zagrzebane w rozrzuconej opodal ziemi. Stojąc przy wrotach, Jedi patrzyła na opustoszałe uliczki. Wraki i gruz zaśmiecały szeroką centralną aleję niemal na całej długości.

Truchło nieduŜej banthy leŜało przed drzwiami wąskiego hangaru. Futro zwierzęcia, choć przerzedzone, zachowało się nieźle w przyjaznym klimacie Trulalis. Niegdyś doskonale utrzymane ogrody rozpoczęły juŜ podbój trawników i zrujnowanych, opuszczonych domostw. W jednym z hangarów Fable odnalazła prom, którym leciał Jaalib. Teraz wiedziała juŜ, Ŝe jest na właściwym tropie.

Jedyna budowla, która w prawie nienaruszonym stanie przetrwała szturm imperialnych Ŝołnierzy, stała w samym środku osady. Rozległy cień, w którym zatrzymała się Fable, był świadectwem wielkości i wytrzymałości tej niezwykłej konstrukcji. Dziewczyna unosiła głowę coraz wyŜej i wyŜej, by w pełni ogarnąć ogrom staroŜytnego teatru. Nieme świadectwa tragedii - ślady strzałów z blastera - szpeciły fronton zaprojektowanego z rozmachem gmachu z wapienia. Kręta ścieŜka, prowadząca przez starannie utrzymane kwietniki, wiodła ku olbrzymiej bramie teatru. Główny portal podpierały dwie kamienne kolumny, rzucające groteskowe cienie.

Zebrawszy się na odwagę, Fable weszła do wielkiego holu. W zachwycie przyglądała się majestatycznym gobelinom zdobiącym ściany i przezroczystym gablotom, pełnym niezwykłych rekwizytów, głównie mieczy i biŜuterii, oraz kostiumów pamiętających niezliczone spektakle odgrywane niegdyś na tutejszej scenie. Z prawego skrzydła budynku dobiegał szmer rozmowy. Jedi instynktownie skupiła uwagę, wyławiając znajomą barwę głosu Jaaliba.

- Jesteś złodziejem, kłamcą i lichwiarzem! - wykrzyknął zapalczywie młodzieniec. Fable zawahała się i przystanęła w drzwiach, patrząc na zaciemnioną salę.

- Złodziejem? Kłamcą? Lichwiarzem? CzyŜ nie są to największe zalety dobrego króla?

- Zalety... - Jaalib urwał, wykrzywiając twarz w gniewnym grymasie. - Zdekoncentrowałeś się - szepnął obcy głos. - MoŜe pracujemy zbyt szybko? - Nie, to moja wina! - Słowa rozeszły się echem po zakurzonej przestrzeni nad

sceną. - Widzę i słyszę, jak ty odgrywasz tę rolę... - Młodzieniec urwał na chwilę. - A potem obserwuję własne nieporadne próby - Jaalib przygładził ciemne włosy i uśmiechnął się lekko. - Perfekcja to niełatwa rzecz, ojcze. Szczególnie perfekcja w twoim wydaniu.

Siedzący na tronie w głębi sceny Adalric Brandl zaśmiał się łagodnie. Gdy schodził z podwyŜszenia, jego luźna, czarna szata zaszeleściła złowieszczo, a powiew dotarł aŜ do pierwszych rzędów widowni.

- Spośród wszystkich tragedii, które kiedykolwiek napisano, Uhl Eharl Khoehng jest najwspanialsza - oświadczył z przekonaniem. - Rola Edjiana-Księcia jest

Page 111: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 221

najtrudniejsza, a aktora, który się w nią wciela... - Brandl zawiesił głos - ...czeka wielka przyszłość.

- Ile miałeś lat, kiedy zagrałeś ją po raz pierwszy? Dobiegłem trzydziestki, zanim Otias w ogóle pozwolił mi ją czytać. - Brandl

uśmiechnął się dobrotliwie. - Jesteś młody, Jaalibie - pocieszył syna, kładąc dłoń na jego ramieniu. - Urodziłeś się do tej roli. Daj sobie czas, by do niej dorosnąć.

Rozpoznając profil Brandla, Fable bardzo powoli ruszyła środkowym przejściem w stronę sceny. Nieśmiało złoŜyła ręce i spojrzała w oczy starszego męŜczyzny.

- Lord Brandl... - szepnęła, wpatrując się w jego cień. - Fable! - syknął Jaalib. Zeskoczył z podwyŜszenia i podbiegł do dziewczyny,

łopocząc peleryną. - Co ty tu robisz? Fable słyszała jego głos tak, jakby dobiegał z wielkiej odległości. Wiedziała, Ŝe

ściska ją mocno za nadgarstki, ale nie czuła bólu. Zahipnotyzowana przenikliwym spojrzeniem Brandla po prostu nie mogła wykonać jakiegokolwiek ruchu. Aura męŜczyzny była tak przytłaczająca, Ŝe Fable przyglądała mu się z narastającą fascynacją, jakby jego ponury majestat pasował go na tragicznego bohatera uwikłanego w mroczną intrygę niepojętego dramatu.

Wpatrywała się z namaszczeniem w szlachetną linię czoła i brwi, łagodną krzywiznę nosa i ust, w królewski podbródek. Delikatne zmarszczki otaczały wąskie, blade wargi i znikały tam, gdzie skóra napręŜała się na wydatnych, zaznaczonych kościach policzkowych. PowaŜną twarz Brandla otaczały fale czarnych, przetykanych siwizną gęstych włosów. Skórę na jego prawej skroni szpeciła ciągnąca się aŜ po oczodół blizna. Oko, równieŜ otoczone zabliźnioną tkanką, było Ŝółtawe i pozbawione tęczówki.

- Fable! - zawołał Jaalib, potrząsając nią gwałtownie. - Jaalibie - szepnął Brandl. - Gdzie twoje maniery? Publiczność, nawet

jednoosobową, naleŜy szanować. - Nie powinnaś była tu przylatywać - syknął Jaalib, patrząc jej w oczy. Fable zerknęła na niego przelotnie i odsunęła się, nie chcąc przyznawać mu racji. - Wielbicielka, Jaalibie? - Tak, ojcze, ale... właśnie wychodziła. - Zanim młody aktor zdąŜył odprowadzić

gościa, poczuł na ramieniu lekki uścisk dłoni ojca. Zwabiony niewinnym spojrzeniem młodej kobiety, Brandl zbliŜył się szybko. Po

chwili wahania pogłaskał gładki policzek Fable i delikatnie uniósł jej podbródek, zmuszając, by popatrzyła mu w oczy. Zdumiony siłą jej wzroku, uśmiechnął się uprzejmie.

- Ani śladu słabości - szepnął z nieprzyjemnym grymasem. ZmruŜył oczy, przyjrzał się obandaŜowanej dłoni dziewczyny i ogrzał jej skostniałe palce w ciepłych dłoniach. - Ciemna Strona kusi obietnicą łatwego zysku, ale wszystko ma swoją cenę. Trzeba zapłacić za namiętności, które nią rządzą.

Fable z trudem przełknęła ślinę. - Ja... ja... - zająknęła się. - Lordzie Brandl, chcę, Ŝebyś...

Opowieści z Nowej Republiki 222

- OstroŜnie waŜ słowa, młoda kobieto, ale nie trać czasu na liczenie ich. - Brandl odwrócił do syna i lekko pchnął dziewczynę w jego stronę. - Jaalibie, znajdź naszemu gościowi wygodny pokój. Zostanie u nas na noc.

Jaalib skulił się w sobie, próbując stłumić narastający gniew, ale posłusznie poprowadził Fable szerokim korytarzem w stronę wyjścia z wielkiego audytorium.

Bolesny skurcz w nodze przywrócił Fable świadomość. Natychmiast wyskoczyła

z łóŜka, szukając pośród cieni najmniejszego śladu mchu. Sięgnęła pod poduszkę i z mieczem w dłoni przyjęła odpowiednią pozycję, gotowa na atak niewidzialnego przeciwnika. Po chwili zdała sobie sprawę, Ŝe jedynym cieniem palącym się do walki jest jej własny.

śadnych koszmarów? - pomyślała. Mając w pamięć, ciasnotę kokpitu X-skrzydłowca, tym razem poczuła, Ŝe jest naprawdę wypoczęta. Parskając cicho, przysiadła na skraju posłania.

- śadnych koszmarów! - zawołała, radośnie ściskając poduszkę. Jej optymizm zgasł jednak szybko, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Chwilę później ktoś nacisnął klamkę. Owinąwszy się ciasno kocem, Fable zmartwiała z przeraŜenia. Rozluźniła się dopiero, widząc ponurą twarz Jaaliba w drzwiach komnaty.

- Śniadanie gotowe - warknął. - Zaraz przyjdę. - Gdy drzwi zaniknęły się z trzaskiem, Fable zerwała się z

posłania i szybko ubrała. Zrezygnowała z kurtki pilota, poprzestając na luźnej, lnianej koszuli wkładanej przez głowę. Na zewnątrz, w ciemnym korytarzu, czekał Jaalib.

- Tędy - mruknął. Fable poczuła radosne burczenie w brzuchu, gdy otoczył ją apetyczny zapach

kiełbasek i gotowanych warzyw. Mimo bolesnej świadomości głodu i rozdraŜnienia młodego aktora, cierpliwie czekała, aŜ Jaalib zasiądzie przy stoliku plecami do rzędu kuchenek ustawionych pod ścianą. Dopiero gdy wziął do ust pierwszy kęs, ochoczo napełniła jeden talerz parującym bulionem, a drugi kilkoma kawałkami kiełbasy.

Gdy dotarło do niej, Ŝe słyszy tylko brzęk własnych sztućców, uniosła wzrok i napotkała spojrzenie Jaaliba, pełne głęboko skrywanej odrazy. Rozejrzała się po skromnie urządzonej kuchni i pojęła, Ŝe są sami.

- Gdzie lord Brandl? - spytała cicho, mając nadzieję, Ŝe nie dostanie odpowiedzi. - Nie powinnaś była tu przylatywać! UraŜona jego napastliwym tonem, Fable cisnęła widelec na talerz. - MoŜe byś się wreszcie odczepił, co?! - On ci nie pomoŜe - wycedził pogardliwie aktor. - Inni teŜ tu przyjeŜdŜali... Tacy

jak ty. Więc moŜe spakujesz manatki, a ja odprowadzę cię na statek? - Pytałam, gdzie on jest - syknęła jadowicie Fable. - Na Kurhanach - odparł niechętnie Jaalib. - Czeka na ciebie. - Na Kurhanach? - spytała po chwili, przełknąwszy łyk bulionu. - Na cmentarzu. To był chłodny świt. Burzowe chmury pędziły po niebie, a Fable, drŜąc z zimna,

Ŝałowała, Ŝe nie włoŜyła kurtki. Otuliła się ramionami, a chłodny wiatr szarpał jej

Page 112: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 223

włosy i cienką tkaninę, koszuli. Klucząc labiryntem schodów i przydomowych ogródków, powoli oddalała się od podwórza za gmachem teatru. Nie potrzebowała szczegółowych instrukcji, by wyczuć mroczną aurę lorda Brandla. Szła najkrótszą drogą ku przedmieściom Kovit, gdzie teren wznosił się nieco, pokryty ziemnymi kopcami i trawiastymi pagórkami. Wdrapała się na najbardziej stromy z nich i zatrzymała się nagle, widząc przed sobą dziwny krajobraz setek cylindrów z wosku, umocowanych na szczytach podłuŜnych tablic wkopanych w miękki grunt. Na czubkach cylindrów umocowano metalowe łoŜyska kulkowe, które z daleka wyglądały jak małe, błękitne płomyki. Po przeciwnej stronie cmentarza, na podobnym wzgórku, u podstawy ogromnego sarkofagu, stał Brandl. Odwrócony plecami do Fable, wpatrywał się w wyrzeźbiony na kamiennej płycie wizerunek kobiety w powłóczystej sukni.

- KaŜdy Jedi jest swoim najgorszym wrogiem - stwierdził Brandl. - NajpowaŜniejsze konflikty rodzą się w naszym wnętrzu. Mistrzowie uczą nas, napominają... - męŜczyzna zawahał się na moment - ...nakazują nam, byśmy słuchali rozumu, a nie emocji.

- Nie zgadzasz się z tym? - spytała Fable, wchodząc między woskowe cylindry. - Nie ma dymu bez ognia. - Brandl wyprostował się i spojrzał jej w oczy. - Vialco

jest tchórzem. Jego taktyka polega na zwykłym kreowaniu iluzji. To dobry sposób na słabe umysły.

Fable wzruszyła ramionami, ignorując zniewagę. - A jednak jest potęŜny. Nie potrafię go pokonać. Tak mi się przynajmniej zdaje -

szepnęła, potrząsając smutno głową. - Przegrana nie jest opcją, lecz świadomym wyborem. Nie przekonasz się o tym,

póki nie spróbujesz. - Próbowanie nie wystarczy! Muszę wygrać albo... - Albo on zwycięŜy, przeciągając cię na Ciemną Stronę? A skąd wiesz, Ŝe ja tego

nie zrobię? Fable poczuła dreszcze na plecach. - Nie wiem. - Uczeń dochodzi do największych osiągnięć drogą sukcesji - zaczął Brandl. -

Sukcesji, która wymaga od niego zniszczenia mistrza. Tego właśnie uczy nas Ciemna Strona. Musisz jednak pamiętać, Ŝe kiedy się w niej pogrąŜamy, jesteśmy juŜ mistrzami w kształtowaniu losu, a nie pokornymi uczniami. - MęŜczyzna oparł się cięŜko o masywny, kamienny nagrobek. - Szukając Ciemnej Strony, szukamy własnej zagłady. I zbyt często ją znajdujemy.

- Czy to znaczy, Ŝe mi pomoŜesz? - Upadek Vialco jest przesądzony. Nawet ja to dostrzegam. - Zatem wygram, tak? Brandl pociągnął lekko za sprzączkę, by rozluźnić kołnierz. - JeŜeli szukasz wizji, Fable, to usiądź kiedyś w ciszy i zanurz się we własnej

przeszłości. A teraz przygotuj się. Widzisz to łoŜysko na szczycie woskowego cylindra. tuŜ przed tobą? Dobądź miecza i uderz w nie. Zniszcz tylko metal, nie dotykając wosku.

Opowieści z Nowej Republiki 224

Fable zawahała się i celowo bardzo powoli przyjęła pozycję do ciosu. Oddychając cięŜko, wpatrywała się w łoŜysko. Czuła mrowienie w dłoni, oparzonej podczas ostatniego kontaktu z bronią.

- Wpływ Ciemnej Strony jest silniejszy w chwilach słabości. Nie pozwalaj sobie na brak koncentracji. Uderz.

Fable odpięła rękojeść od pasa i włączyła klingę. Zatoczyła szeroki łuk, cięła w łoŜysko i ucieszyła się, widząc, Ŝe wyparowało bez śladu, pozostawiając cylinder lekko nadtopiony, ale poza tym nienaruszony. Wyłączywszy broń, wróciła do pozycji gotowości. Nie umiała się opanować; arogancki uśmieszek wykrzywił lekko jej usta.

- Wędrując w najwyŜsze góry, lepiej jest zacząć powoli - zauwaŜył cicho Brandl. - Teraz zniszcz dwa.

Nie próbując nawet skupić się na połoŜeniu najbliŜszej podpory, Fable włączyła miecz i zadała dwa szybkie ciosy. Dwa łoŜyska przestały istnieć, a woskowe cylindry pozostały nietknięte. Pełna wiary we własne siły, ponownie wyłączyła klingę i powróciła do pozycji wyjściowej, z niecierpliwością oczekując kolejnego zadania.

- Wszystko ma swoją cenę. Zostanę twoim mentorem, a ty uczennicą. Zawsze juŜ będziesz w sobie nosić zarówno część mojej chwały, jak i... hańby. Zawahał się lekko przy ostatnim słowie. - Ja te cechy odziedziczyłem po moich mistrzach.

- Chciałeś powiedzieć po Imperatorze, prawda? - szepnęła Fable. - Sam wybrałem ścieŜkę, która zgotowała mi takie Ŝycie - ciągnął Brandl. -

Poprowadzę cię równoległym kursem, pokazując blaski Jasnej, ale i majestat Ciemnej Strony. - Po chwili skinął głową w stronę kolejnej grupy woskowych cylindrów. - Teraz strąć dziesięć.

Fable zawahała się na moment, ale - pokrzepiona myślą o dotychczasowych sukcesach - włączyła ostrze i zaatakowała, posuwając się wzdłuŜ rzędu celów. Przy czwartym cylindrze potknęła się po raz pierwszy. Młócąc zaciekle mieczem, dotarła do piątego i przecięła go na pół, strącając łoŜysko do swoich stóp. Skacząc ku szóstemu potknęła się znowu; tym razem runęła twarzą w wilgotną ziemię, strącając przy okazji kilka postumentów i cylindrów.

Brandl powoli zszedł z pagórka i znalazł się w środku pola treningowego. Fable, która zawstydzona podniosła się z ziemi, wzdrygnęła się odruchowo, widząc, Ŝe włączył miecz świetlny, zmierzając w jej stronę. Energetyczne ostrze z basowym pomrukiem zmieniło się w jaskrawą, rozmazaną smugę, gdy Brandl rozpoczął marsz przez las woskowych cylindrów. Wojownik unicestwiał jedno łoŜysko po drugim, nie pozostawiając na podporach najmniejszego śladu śmiercionośnej wiązki. Fable obserwowała z niemym zachwytem taniec świetlistej klingi, Brandl zaś dokończył dzieła zniszczenia, wyłączył miecz i stanął przed nią w milczeniu.

- Jesteś prawdziwym mistrzem Jedi - powiedziała, szczerze zachwycona jego niezwykłą zręcznością.

- Tylko głupcy podziwiają to, co widzą - rzucił w odpowiedzi, mijając ją obojętnie. - Wiem, bo sam kiedyś byłem głupcem. - Pierwsze krople deszczu zaczęły zamieniać zbocza Kurhanów w warstwę rozmiękłego błota. - Będziesz kontynuować to

Page 113: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 225

ćwiczenie, póki nie opanujesz go do perfekcji. Dopiero wtedy wolno ci będzie wrócić do teatru.

- A jeśli nie zdołam? - spytała Fable. - Wiesz, gdzie zostawiłaś statek. Nie wahaj się wrócić tam, skąd przyszłaś. - Po

tych słowach Brandl oddalił się w milczeniu. Niemal osiem godzin później Fable wędrowała w strugach deszczu, wsłuchując

się w rytm lodowatych kropel. Z kaŜdym krokiem była coraz bliŜej imponującego gmachu teatru i coraz bliŜej potwornej awantury. Jaalib czekał na nią w drzwiach z miłym uśmiechem na ustach i ciepłym kocem w ręku.

- On Ŝąda niemoŜliwego! - jęknęła. Aktor owinął jej ramiona pledem. - Kolacja ci stygnie. Fable pchnęła drzwi swojego pokoju i przystanęła zaskoczona, widząc ustawioną

pośrodku cięŜką plastalową wannę, pełną parującej wody. - Kąpiel? - szepnęła zachwycona. - Och... - jęknęła i ruszyła Ŝwawszym krokiem.

Przemierzając pokój, zrzucała kolejno buty, skarpetki i pas. JuŜ miała zsunąć z ramion ubłoconą koszulę, gdy o czymś sobie przypomniała: poczuła lekki przeciąg od strony drzwi, w których stał Jaalib, obserwując ją w milczeniu. - Pozwolisz?

Młodzieniec zarumienił się i cofnął w smugę cienia. - Później przyniosę kolację - wyjąkał i zamknął za sobą drzwi. Gdy rozpoczęła się sezonowa zmiana połoŜenia osi obrotu planety, na Trulalis

rozszalały się potęŜne burze i rozpadały rzęsiste deszcze. Grzmoty nie milkły prawie nigdy, a poranne mŜawki, niepostrzeŜenie przechodzące w popołudniowe ulewy, zatapiały niziny pod coraz grubszą warstwą błotnistej wody. Ponad świst jesiennego wiatru przebijał się pomruk miecza świetlnego, przerywany stukotem padających kamiennych postumentów, woskowych cylindrów i łoŜysk kulkowych, strącanych w zapamiętaniu przez ćwiczącą Fable.

Brandl obserwował jej wysiłki z narastającym niezadowoleniem. Gdy ostatni postument padł na mokrą ziemię, w gniewie zeskoczył ze swojego ulubionego pagórka.

- Jeszcze raz, głupia dziewczyno! Fable skuliła się, słysząc złowrogi głos, i wbiła wzrok w kałuŜe błota, zbyt

przeraŜona, by zajrzeć w okrutne oczy Brandta. Mimo początkowych postępów, teraz stopniowo traciła grunt pod nogami, a dowodem na to było niezadowolenie nauczyciela i ciche przekleństwa, które cedził pod nosem po kaŜdej nowej poraŜce Fable. Dziewczyna ukradkiem przyglądała się szerokim, rozkołysanym ramionom mistrza Jedi, który wracał juŜ na swoje miejsce przy wielkim sarkofagu.

- Tak się spieszy wam, początkującym, Ŝeby oddać się Mocy i Ŝądać od niej wsparcia, jakbyście to wy byli źródłem potęgi, a nie ona! Moc nie istnieje dzięki nam i nie jest do nas podobna. Istnieje, bo tak było zawsze. A teraz do roboty!

Z wdzięcznością myśląc o deszczu, który ukrył jej łzy upokorzenia, Fable wetknęła rękojeść miecza za brudne legginsy i ruszyła w stronę przeciwległego pagórka. Nie usłuchała jednak rozkazu Brandla: skierowała się w stronę mrocznej

Opowieści z Nowej Republiki 226

sylwetki teatru, gdzie Jaalib na pewno czekał na nią z ciepłym kocem i tak potrzebnym jej dobrym słowem.

Rozwścieczony nieposłuszeństwem uczennicy, Brandl popędził za nią, miotając oskarŜenia i groźby. Choć Fable doświadczyła tylko niektórych przejawów gniewu mistrza, domyślała się, Ŝe to własny temperament i arogancja skłoniły go do upadku i współpracy z Imperatorem. ChociaŜ teraz, zalewał ją potok negatywnych emocji Brandla, zdołała spenetrować Mocą mentalne bariery i dostrzec w jego umyśle ślady poświęcenia i wierności - wartości, które hołubił w sobie przez całe trudne Ŝycie. NaleŜał do ludzi, którzy nie cofają się przed niczym na drodze do raz wyznaczonego celu. Fable doskonale rozumiała, Ŝe mimo spędzonego z nim czasu, mimo nauki i dojrzewania pod jego okiem, zabiłby ją w jednej chwili, gdyby tylko uznał to za konieczne. Myśl ta przyprawiła ją o mdłości, wprowadzając chaos do mieszanych uczuć podziwu i pogardy, którymi darzyła upadłego Jedi.

Z wysiłkiem pchnęła masywne drzwi teatru. Wróciła wcześniej, toteŜ Jaalib nie czekał na nią, jak się spodziewała. Wykończona fizycznie t emocjonalnie, mało nie padła na progu holu. Marzyła tylko o tym, by młody aktor jak zwykle pocieszył ją po kolejnym rozczarowującym dniu szkolenia. Ledwie zdąŜyła umknąć przed deszczem, Brandl wsunął się za nią do przedsionka i raz jeszcze rozpoczął słowną napaść.

- Moc jest twoim wrogiem! Odwróć się do niej plecami, a zniszczy cię bez wahania! Jest teŜ twoją kochanką, więc pragnij jej! Jeśli j ą jednak odtrącisz, spali cię Ŝywym ogniem. Ale gdy pójdziesz do niej jak dziecko do matki, ukorzysz się przed jej wszechogarniającą potęgą, poprowadzi cię tam, gdzie zapomnisz o ograniczeniach świata zwykłych śmiertelników!

Zaalarmowany hałasem, Jaalib wbiegł do holu i stanął między Fable a ojcem. Dziewczyna, bliska ataku histerii, padła w jego ramiona i rozpłakała się. Jaalib otulił ją kocem i delikatnie pchnął w kierunku jej komnaty.

- Kąpiel gotowa - szepnął łagodnie. - Zaraz do ciebie przyjdę. Brandl odczekał, aŜ cień młodej Jedi zleje się z mrokiem głębi korytarza. - Jest niemoŜliwa! - syknął. - Dziwne - zaśmiał się Jaalib, podając mu kubek gorącego bulionu. - Ona to samo

mówi o tobie. - Jest tak pełna emocji, sentymentów... - warknął gniewnie Brandl, na moment

zapominając o masce ogłady i dystansu do przyziemnych spraw. - Czuję się tak, jakby twoja matka nigdy... nigdy nas nie opuściła - dokończył łamiącym się głosem.

- Nie opuściła nas - skorygował przytomnie Jaalib. - Zginęła, broniąc mnie przed szturmowcami. Przed szturmowcami i łowcami Jedi, którzy szukali ciebie - dodał gorzko, nie pierwszy raz zastanawiając się nad absurdalnym przywiązaniem matki do człowieka, który bez skrupułów porzucił rodzinę, by powrócić do niej po ośmiu latach, sprowadzając ze sobą najmroczniejsze sekrety swojego Ŝycia. - Skoro nie znaleźli ciebie, postanowili usprawiedliwić nakłady poniesione na wyprawę, równając z ziemią całą osadę.

- Grzeczność niewiele kosztuje, Edjianie-KsiąŜę, a jej brak nawet najbogatszego pozbawić moŜe fortuny.

Page 114: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 227

Rozpoznając słynny cytat, Jaalib odsunął się od ojca z udawanym gniewem. - Grzeczność? - odpowiedział z szelmowskim uśmiechem - więc nie nazywaj

mnie więcej Edjianem-Księciem. Ubierz mnie w łachmany i pozwól być ubogim prosiakiem.

Brandl rozpromienił się widząc spontaniczne aktorstwo syna - Ćwiczyłeś nie da się ukryć! Doskonale. Wreszcie odnalazłeś właściwy ton tej

postaci. Chodź - szepnął niecierpliwie, ciągnąc Jaaliba za sobą - wykorzystajmy ten moment na dopracowanie ostatniego aktu. - Po chwili zniknęli w jednym z poprzecznych korytarzy.

Nareszcie rozluźniona i ogrzana pod warstwą puszystych kołder, Fable

postanowiła nie wstawać z łóŜka. LeŜała nieruchomo, czekając na nieuniknione stukanie do drzwi.

- Wejdź - powiedziała. - Nie śpisz juŜ - bardziej stwierdził, niŜ zapytał Jaalib, zaglądając do środka. - Zwykle nie śpię - odparła z chichotem. - Najczęściej udaję, Ŝebyś trochę mnie

poŜałował. - Niby dlaczego miałbym to robić? - Daj spokój, Jaalibie - skarciła go, przewracając oczami. - Twój ojciec to

najtrudniejszy człowiek, jakiego w Ŝyciu spotkałam. - Fable podparła się łokciami i ciągnęła tym samym tonem: - PrzecieŜ widzisz, przez co przechodzę. Nie mów, Ŝe mi nie współczujesz.

- MoŜesz uwaŜać się za szczęściarę. Uwierz mi, swego czasu był znacznie gorszy. - Gorszy? - prychnęła. - Jak to? - W ciągu ostatnich pięciu lat musiał być dla mnie ojcem, matką i nauczycielem. -

Jaalib westchnął smutno. - To go zmieniło. - Wiedziałam, Ŝe będę musiała cięŜko pracować - zauwaŜyła Fable - ale

spodziewałam się, Ŝe większość wysiłku włoŜę w to, by nie dać mu się przeciągnąć na Ciemną Stronę.

- Próbował to zrobić? - Chyba nie. Za kaŜdym razem, gdy juŜ myślę, Ŝe zbliŜa się taki moment,

powstrzymuje mnie i kaŜe dokonać właściwego wyboru. Mojego wyboru. - Fable ziewnęła i odsunęła kołdry na bok. - Lepiej juŜ pójdę.

- Ojca dziś nie będzie - odezwał się Jaalib. - Musiał wyjechać na parę dni. Nie będziesz miała treningu, chyba Ŝe chcesz poćwiczyć samotnie. - Zajrzał jej w oczy z nadzieją, Ŝe dziewczyna nie dostrzeŜe w półmroku, jak bardzo jest niespokojny. - Liczyłem na to, Ŝe wybierzesz się ze mną na piknik. Chcę ci jakoś wynagrodzić moje zachowanie.

- Zachowanie? - Pamiętasz, co zrobiłem, kiedy przyleciałaś? - Jaalib zaśmiał się cicho. - O mało

cię nie zaatakowałem. To niewybaczalny postępek. - Za to w zupełności usprawiedliwiony. Chroniłeś osobę., która jest dla ciebie

najwaŜniejsza. Na twoim miejscu zrobiłabym to samo. - Poklepała łóŜko, zapraszając

Opowieści z Nowej Republiki 228

go, by usiadł obok. - Moja matka była Jedi. Szkoliła ojca, a potem musiała patrzeć, jak ginie z rąk rywala. Później juŜ tylko uciekaliśmy przed Imperatorem. - Fable pokręciła smutnie głową. - Byłam bardzo mała, ale dobrze to pamiętam. śycie z Jedi... - Urwała, pogrąŜając się w zadumie. - Człowiek uczy się wtedy ukrywać własne uczucia, szczególnie te bolesne. Matka nigdy nie wiedziała, co naprawdę czułam. - Westchnęła, czując powracający cięŜar trudnych wspomnień. - AŜ wreszcie pewnego dnia chwyciłam za miecz i pokazałam jej! - dodała po chwili, chichocząc. - Nie wiem, która z nas była bardziej zdumiona, matka czy ja. Wtedy właśnie rozpoczęło się moje szkolenie, czy mi się to podobało, czy nie. - Fable wzruszyła ramionami. - A jeśli chodzi o ten piknik, to... umieram z głodu.

- Obawiam się, Ŝe będziemy musieli pójść pieszo. Imperialni nie zostawili po sobie zbyt wielu sprawnych pojazdów. Nie mamy nawet banthy. Masz coś przeciwko temu?

- OdpręŜający spacer. Chodźmy. Wzgórza Khoehng leŜały prawie pięć kilometrów za murami osady Kovit.

Zarośnięta dziką pszenicą ścieŜka wiodąca ku przełęczy zwęziła się teraz, od dawna nie wydeptywana przez farmerów, którzy niegdyś uprawiali te ziemie. Był jeden z nielicznych słonecznych poranków o tej porze roku. Chmury burzowe kłębiły się daleko, nad horyzontem, powstrzymywane przez podmuchy ciepłego wiatru znad nizin. Kiedy dotarli na Wzgórza, Fable rozejrzała się, chłonąc widok krajobrazu. ŚcieŜka, wijąca się aŜ po podnóŜe gór, była teraz doskonale widoczna, a wraz z nią rozległy pejzaŜ, cieszący oczy młodej Jedi.

Westchnęła, nie kryjąc zadowolenia. Czuła w Ŝołądku przyjemny cięŜar ciepłych ciastek i paluszków miodowych. Pozwoliła, by Jaalib delikatnie starł z jej policzka okruchy słodkiego pudru.

- Za długo byłam w przestrzeni - szepnęła, biorąc głęboki wdech. - Tak tu pięknie...

- Kiedy odlecieli - odezwał się Jaalib po chwili - byliśmy odcięci. Brakowało zapasów, lekarstw, wszystkiego. ZboŜe czekało na polu na Ŝniwiarzy, ale nie pozostał nikt, kto mógłby je zebrać.

Fable zanuciła melancholijną melodię. Drgnęła, owiana zimnym, górskim powietrzem. Jaalib owinął ją swoim płaszczem, a ona spój rŜała mu głęboko w oczy.

- Dlaczego nazwano tę okolicę Wzgórzami Khoehng? To ze starokoreliańskiego? - W zboczu tamtej góry wykuto amfiteatr - odparł młodzieniec, wskazując na

ciągnący się niedaleko niewysoki, skalisty grzbiet. - Nazwa okolicy wzięła się od tytułu sztuki, którą wystawiono w nim po raz pierwszy prawie pięćset lat temu.

- Pięćset lat? - zdumiała się Fable. - Uhl Eharl Khoehng. „Khoehng” to król po starokoreliansku. „Eharl” wzięło się z

mitologii socorrańskiej - wyjaśnił, wzruszając niepewnie ramionami. - Oznacza tyle, co elf lub oszust.

Wspominając swojego socorrańskiego kompana, Deke’a, Fable poczuła ukłucie Ŝalu, Ŝe musiała go zostawić. Smętne rozmyślania przerwało jej niespodziewane uderzenie pioruna. Z nieba lunął po chwili zimny deszcz. W pośpiechu zebrali koce i

Page 115: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 229

kosze z prowiantem, chwycili się za ręce i razem pognali w kierunku skalistego grzbietu. Ich głosy i śmiechy odbijały się echem w wydrąŜonym zboczu góry. Po niebezpiecznie stromym, porośniętym mchem stoku zsunęli się w osłoniętą od deszczu, cienistą niszę wiekowego teatru.

Skalny nawis wznosił się nad główną sceną i pierwszymi rzędami widowni. Choć zasnuty sieciami pajęczyn i wilgotny, amfiteatr pozostawał niemym świadectwem kunsztu od dawna martwych konstruktorów. Wystrzępione kotary zwisały z kamiennych ścian, pokryte grubą warstwą kurzu, błota i gliny osypującej się ze sklepienia. Umocowano na nich nieliczne rekwizyty i strzępy szat. Całą widownię otaczał rząd świeczników; świadectwo znacznie weselszych i bardziej tolerancyjnych czasów.

- Przychodziłem tu często jako mały chłopak - wyznał Jaalib. - To prawdziwy teatr. Tu w blasku świec zbierali się ludzie, którzy rozumieli i cenili artystów - dodał, rozkładając szeroko ramiona.

- Uhl Eharl Khoehng - szepnęła niepewnie Fable. - O czym to właściwie jest? - Akcja toczy się na odległej planecie, w królestwie ukrytym w samym sercu

mrocznej puszczy. Po wielu latach władania umiera dobry, mądry król, a jego przystojny syn - tu Jaalib mrugnął znacząco - Edjian-KsiąŜę wstępuje na tron.

- Mówiłeś, zdaje się, Ŝe to tragedia. - Jasne, Ŝe tragedia - obruszył się chłopiec. - Staje się to oczywiste w chwili, gdy

Edjian-KsiąŜę postanawia powiększyć obszar królestwa i zaczyna wysyłać w las kolejne ekspedycje z rozkazem naznaczenia drzew do wycinki. śaden z jego ludzi nie powrócił. - Jaalib zmruŜył oczy i pochylił się w stronę Fable. - I wtedy właśnie co starsi poddani księcia zaczęli szeptać o Uhl Eharlu Khoehngu.

- Przestań! - zawołała Fable i dała mu po łapach za to, Ŝe próbował ją nastraszyć. - Edjian-KsiąŜę był zaintrygowany. Zaczął codziennie posyłać do puszczy

kurierów, niosących zaproszenie dla Eharla Khoehnga na wspólną wieczerzę w pałacu. Jednak oni takŜe nie wracali. Kiedy juŜ zabrakło posłańców, wysłał niewielkie oddziały zbrojne, zatrzymując jednak najlepszych i najsilniejszych wojowników, by strzegli królestwa. Po Ŝołnierzach jednak takŜe słuch zaginął. Gdy mieszczanie zaczęli protestować przeciwko niebezpiecznemu uporowi ambitnego władcy, Edjian-KsiąŜę kazał pozostałym rycerzom wywieźć ich do lasu. I tym razem nie powrócił ani Ŝaden mieszczanin, ani wojownik. - Jaalib zapalił dwie świece i przestawił świeczniki na środek sceny. - W pałacu pozostał juŜ tylko Edjian-KsiąŜę i jego wierny, stary łowczy.

- Starego sługę teŜ posiał? - Przejęta Fable klepnęła Jaaliba w udo. - CóŜ za okropna historia! Powiedz lepiej, co się stało, kiedy juŜ stracił łowczego.

- Gdy sługa nie powrócił, Edjian-KsiąŜę zabarykadował się w pałacu. Teraz, gdy stracił swoje wojska i poddanych, nikt nie mógł powstrzymać Eharla Khoehnga przed atakiem. Pewnej spokojnej nocy - ciągnął Jaalib, zniŜając głos - Eharl Khoehng rzeczywiście się zjawił, tyle Ŝe w snach Księcia. Obiecał mu bezpieczny przejazd przez puszczę. Edjian-KsiąŜę, z niecierpliwością oczekujący zawarcia pokoju, wyruszył do lasu i... pozostał tam prawie dziesięć lat.

- Co?!

Opowieści z Nowej Republiki 230

- Eharl Khoehng oszukał go. Owszem, zapewnił bezpieczeństwo, Ŝywność, ubranie i schronienie, ale jednocześnie zrobił z niego więźnia, mamiąc iluzjami i zamykając w nieskończonym labiryncie lasu. - Jaalib zdmuchnął jedną ze świec. - Dziesięć lat błądzenia w poczuciu winy zrobiło swoje. Księciu zdawało się, Ŝe słyszy głosy swoich poddanych. AŜ wreszcie pewnego dnia przestraszył go duch ukochanego łowczego. Starzec wyjawił mu, Ŝe Eharl Khoehng zamienił mieszczan w drzewa i nakazał rosnąć w lesie. Zachowali świadomość, ale nie mogli się poruszyć ani przemówić, chyba Ŝe wiatr zadąłby w ich konary.

- I wtedy...? - I wtedy - kontynuował szeptem Jaalib - odporny na iluzje łowczy poprowadził

swojego pana na skraj puszczy, gdzie czekał na nich Eharl Khoehng. - Złowieszczy cień okrył twarz chłopca, gdy stanął na środku sceny, za ostatnią palącą się świecą. - „Czcij mnie i nazywaj panem, a wszystko, co mam, będzie twoje, łącznie z twoim dawnym królestwem”, powiedział Eharl Khoehng.

- A co na to Edjian-KsiąŜe? - Wściekł się - odparł Jaalib. wciąŜ jeszcze tonem narratora. - Powrócił do lasu i

zaprószył w nim ogień. Gdy skończył dzieło, w puszczy nie pozostało ani jedno nie spalone drzewo. „Oto jedyne królestwo, na które zasługuję - obwieścił - i jedyne, do którego ma prawo Eharl Khoehng”. - Jaalib zerwał ze ściany kawał poczerniałego płótna i zarzucił je sobie na ramię, zanim podjął opowieść. - Ubrany w łachmany, z twarzą i dłońmi poczerniałymi od sadzy, Edjian-KsiąŜe, powrócił przed oblicze Eharla Khoehnga i padł na kolana, by złoŜyć przysięgę wierności. Najgłośniej jak potrafił, a jednocześnie najpokorniej, zawołał: „Niech Ŝyje król”.

Fable, poruszona do głębi i zachwycona biła brawo. - Twój ojciec grywał tę rolę? - Edjian-KsiąŜe był jego najlepszą rolą - odpowiedział w zamyśleniu Jaalib. - Nikt

inny nie potrafił włoŜyć w nią tyle godności. - Przysiadł na skraju sceny. - Kiedy przyjdzie pora, wystawimy tę sztukę jeszcze raz. Ja zagram Edjiana-Księcia, a on mojego wroga, Uhl Eharla Khoehnga.

Zaniepokojona Fable przygryzła wargę. - Jaalibie... dlaczego nie zostałeś Jedi? - Zawsze marzyłem tylko o tym, Ŝeby być aktorem - odparł, stukając piętami o

ściankę sceny. - I udało mi się. Nauczyłem się władać mieczem świetlnym i opanowałem medytację Jedi, ale głównie po to, Ŝeby udowodnić swoją lojalność. Zresztą ojciec jakoś nie pali się do uczenia mnie czegoś więcej. A ja nie palę się, Ŝeby o to prosić.

Wpatrując się w rząd świec, Fable pomyślała o ćwiczeniu z woskowymi cylindrami.

- A ten układ z mieczem i łoŜyskami kulkowymi... Potrafisz to zrobić ze świecami?

Jaalib wzruszył ramionami. - Właśnie tak mnie tego uczył. DuŜo później przeszliśmy na woskowe cylindry.

Page 116: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 231

- PokaŜesz mi, na czym polega twój sekret? Widziałam, jak się poruszałeś: płynnie, elegancko, skutecznie...

Jaalib ustawił świeczniki w dobrze znany krąg i skinął na Fable, by razem z nim stanęła pośrodku.

- Pani pozwoli? - spytał kpiąco, delikatnie obejmując dziewczynę od tyłu. PołoŜył dłonie na jej rękach i włączył miecz świetlny. Długie ostrze pulsowało mocnym blaskiem, oświetlając scenę i kilka pierwszych rządów widowni. Fable zesztywniała na moment, czując intymną bliskość jego ciała. Kiedy jednak Jaalib zaczął prowadzić jej ręce powolnym, okręŜnym ruchem, rozluźniła się i skoncentrowała na jego wskazówkach.

- Co widzisz? - spytał. Wzrok Fable nakreślił w powietrzu niewidzialną, łamaną linią od pierwszego do

ostatniego świecznika. - Nie - szepnął Jaalib, odczytując ruchy jej ciała. - To dlatego tak cięŜko ci idzie. - Obserwowałeś mnie? - syknąła i dała mu kuksańca w Ŝebra. Jaalib zaśmiał się cicho. - Próbujesz myśleć w kategoriach linii, wektorów w przestrzeni. To nie jest latanie

statkiem. MoŜesz wyćwiczyć wzrok, zresztą juŜ ci się to udało, ale prędzej czy później on i tak ci to wytknie. - Odsunął ją delikatnie na bok. - MoŜesz pozwolić, Ŝeby oczy powiedziały ci, gdzie zaczynają się te linie, ale dalej niech Moc cię prowadzi. Nie postępuj tak, jakbyś sprzątała pokój i przechodziła do następnego. Tu nie ma następstwa ruchów, prócz tego, które sama stworzysz. Zawsze istnieje kilka dróg: z prawej na lewo, z góry do dołu... Kombinacji nie brakuje.

Jaalib odebrał jej miecz świetlny i rozpoczął ćwiczenie. Jego ruchy były powolne i dopracowane, ale i tak poruszał się szybciej niŜ kiedykolwiek udało się to Fable. Klinga przemykała nad czubkami świec, kolejno zapalając knoty i nie naruszając miękkiego wosku. Wkrótce Jaalib zakończył ćwiczenie, zdmuchnął świece i podał rękojeść dziewczynie. - Teraz twoja kolej.

Fable niepewnie przełknęła ślinę, zastanawiając się, czy w ogóle zdoła osiągnąć taki poziom. Włączyła broń i spojrzała na płomyki świec, widząc w wyobraźni nakreśloną przez nie gmatwaniną linii. A potem puściła miecz w ruch, czując nawrót dawnej pewności siebie. Dziesięć, piętnaście, osiemnaście... TuŜ przed końcem ćwiczenia straciła kontrolę nad bronią i równowagę. Pochyliła się gwałtownie do przodu, by zatrzymać chaotyczny piruet.

- Spokojnie - upomniał Jaalib, chwytając ją w ramiona. - Szło ci doskonale, póki nie straciłaś koncentracji. Spróbuj jeszcze raz - dodał, zdmuchując ostatnią świecę. - Ale tym razem pamiętaj: Moc jest wodospadem. Nic nie moŜe jej powstrzymać czy wyłączyć. Nic nie odwróci jej biegu. - Pogroził jej palcem. - Wątpliwości i niepewność tworzą bariery, ale tylko wtedy, gdy im na to pozwolisz.

- Zaczynasz gadać jak twój ojciec. W odpowiedzi Jaalib skłonił się uroczyście i wskazał na świece. Tym razem,

wstępując do kręgu, Fable pozwoliła, by deszcz poprowadził ją i pomógł otworzyć się

Opowieści z Nowej Republiki 232

na Moc. Równy rytm kropel dudniących o kamienne ławki wzmagał jej koncentrację. Bez najmniejszego błędu wykonała całą sekwencję ruchów.

DrŜąc lekko, wyłączyła miecz i wyszła z kręgu. Strumień Mocy wciąŜ jeszcze wypełniał jej umysł. Jaalib stanął za plecami Fable. Przez delikatne wibracje Mocy czuła, jak szybko bije jego serce. Zanim opuściła ją odwaga, odwróciła się i pocałowała go namiętnie.

- Spróbujemy jeszcze raz? - szepnął. - Śmiały jesteś! Jaalib wyszczerzył zęby i mrugnął porozumiewawczo. - Mówię o ćwiczeniu. - Uśmiechając się jeszcze szerzej, zabrał się do

zdmuchiwania świec. Fable czuła, Ŝe Moc jest z nią, Ŝe przenika jej ciało i umysł. WyobraŜając sobie,

jak płynie przez jej ramiona i dłonie, odczepiła od pasa rękojeść miecza i nakreśliła w myśli drogę, którą miała do pokonania. Pewnymi cięciami zniszczyła pierwszych kilka łoŜysk. Gdy rozpoczęła drugą część sekwencji, Brandl odezwał się cicho:

- Wykonuj kaŜdy ruch tak, jakby miał być twoim ostatnim. Pewnego dnia będzie od tego zaleŜeć twoje Ŝycie. Albo Ŝycie innych.

Fable ćwiczyła pierwszy układ prawie dwie godziny, zanim rozpoczęła pracę nad drugim. Wyraźnie zmęczona, popełniała coraz więcej błędów w ocenie odległości. W rezultacie skaleczyła czubki ostatnich dziewięciu cylindrów, a dziesiąty przecięła na pół. Z trudem oddychając, przyjęła postawę gotowości.

- Robiąc postępy, poznasz granice własnych moŜliwości - stwierdził Brandl. - Resztę dnia moŜesz spędzić według uznania.

Fable ukłoniła się z szacunkiem i ściągnęła z gałęzi kurtkę. Ruszyła ścieŜką w stronę teatru, gdzie Jaalib czekał na nią z ciastem, obietnicą kąpieli i pocałunkiem.

- Jak ci poszło? - Dotarłam do drugiego układu! - szepnęła w podnieceniu. - I powiem ci jeszcze,

Ŝe... chyba się uśmiechnął! - To rzeczywiście dobra wiadomość. Fable obejrzała się przez ramię i mrugnęła do Jaaliba. - Chyba w nagrodę połoŜę się dziś trochę wcześniej. Nie pogniewasz się? - Jasne, Ŝe nie. Pracujemy z ojcem nad ostatnim aktem sztuki. - Uśmiechnął się

ciepło, nie kryjąc uczuć. - Do zobaczenia rano. Fable ocknęła się pełna złych przeczuć. Ubrała się szybko, niepewnie przysiadła

na skraju łóŜka i z kolanami przyciśniętymi do piersi przyjrzała się cieniom zalegającym kąty pokoju. Coś było nie tak; tego była pewna. Ściskając w dłoni rękojeść miecza, odetchnęła głęboko. Szykowała się na najgorsze, cokolwiek miało to być i kiedykolwiek miało nadejść...

Po chwili rozległo się znajome pukanie do drzwi.

Page 117: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 233

- Proszę - odezwała się. Marzyła, by jak najszybciej podzielić się z Jaalibem swoimi obawami. Jednak gdy drzwi się otworzyły, zobaczyła w nich złowieszczy cień mentora. - Gdzie Jaalib?

- Jaalib jest ostatnim skarbem, który mi pozostał w tym nędznym Ŝyciu - warknął w odpowiedzi Brandl. - Nie pozwolę, Ŝeby to się stało. Zabraniam!

- Gdzie on jest? Chcę z nim porozmawiać! Brandl wszedł do komnaty i stanął przed dziewczyną. - Za kilka dni zaczyna się sezon teatralny na Iscerze. Wysłałem go, Ŝeby

przygotował naszą premierę. A kiedy wróci, ciebie juŜ tu nie będzie. Wzburzona Fable cięŜkim krokiem wyszła za mistrzem na korytarz. Bliska ataku

histerii, zdołała jakoś zapanować nad sobą. Wmawiała sobie, Ŝe musi zachować rozsądek. Przybyła przecieŜ na Trulalis, Ŝeby się rozwijać, Ŝeby zdobyć przewagę nad wrogiem, który nie dawał jej spokoju, a potem wrócić do przyjaciół z Sojuszu Rebeliantów, o ile to moŜliwe. Nie planowała, Ŝe się zakocha.

Brandl postawił miskę parującej zupy na końcu stołu, a sam zasiadł po przeciwnej stronie. Fable opadła cięŜko na stołek, z trudem hamując wybuch.

- Więc to tak jest być pionkiem Imperatora! - Sprawiałem przyjemność mojemu panu. wyciskając łzy z jego poddanych. - Zły

na siebie za ten przypływ szczerości, Brandl pochylił się nad talerzem. Po chwili, wracając do swojej cynicznej maniery, znowu uniósł głowę. - Idee Imperatora są szlachetne. To tylko jego metody nie podobają się tym, którzy tego nie rozumieją.

- Mówisz, jakbyś wciąŜ był lojalny wobec niego. No, ale w końcu dlaczego nie? PrzecieŜ on tylko próbował cię zabić - dodała jadowicie, mruŜąc oczy.

- Z czasem nauczysz się, Ŝe stary przyjaciel jest jak dobre lustro: im dłuŜej w nie patrzysz, tym trudniej znaleźć skazę.

Gdzieś wysoko rozległo się przenikliwe wycie, od którego zadrŜały mury teatru. Fable z dreszczem rozpoznała charakterystyczny odgłos silników przelatującego wahadłowca. Przez jęk napędu jonowego przebijało się pohukiwanie silników manewrowych. Pilot najwyraźniej krąŜył, szukając odpowiedniego miejsca do lądowania.

- To Vialco, prawda? Brandl w milczeniu przymknął oczy. Fable wyprostowała się i stanęła tyłem do

mistrza. - śadnych koszmarów - szepnęła do siebie zdecydowanie wychodząc z mroków

teatru na światło poranka. Znała na pamięć kaŜdy centymetr drogi do malowniczych wzgórz cmentarza. Dotarłszy na pierwsze wzniesienie, zobaczyła Vialco stojącego między zrujnowanymi grobami. Na moment owładnęło nią przeraŜenie, dokładnie takie, jakie poczuła przy pierwszym spotkaniu z Ciemnym Jedi.

- Dojrzałaś znacznie szybciej, niŜ się spodziewałem - odezwał się Vialco. - Nie sądziłem, Ŝe lord Brandl jest taki gościnny.

Vialco ruszył ścieŜką między pomnikami, muskając dłońmi w rękawicach grubo ciosane płyty, jakby czerpał siłę z drzemiących w nich mrocznych mocy. W świetle

Opowieści z Nowej Republiki 234

dziennym jego chuda, kanciasta twarz wydawała się jeszcze szpetniejsza: miał niezdrowo zapadnięte policzki i nieporządne, krzaczaste brwi.

- śadnych koszmarów, dziewczynko - szepnął, wyczuwając jej myśl. - Przybyłem na Ŝniwa. Jakie będą? - spytał, wykrzywiając blade rysy w grymasie złowrogiej determinacji.

Fable przeniosła cięŜar ciała na jedną nogę, arogancko wypinając biodro. Gdy Vialco włączył miecz świetlny, spokojnie dobyła broni i stanęła w gotowości. Odparowała kilka próbnych, niezbyt mocnych ataków, nie ustępując przeciwnikowi pola. Na jego zaskoczenie odpowiedziała łagodnym uśmiechem.

- Widzę, Ŝe robimy postępy - skomentował Vialco. - CzyŜbym dał ci zbyt duŜo czasu na przygotowanie się?

- Lord Brandl powiedział, Ŝe jesteś tchórzem - rzuciła drwiąco Fable, ignorując pytanie. - Ale ja wiedziałam o tym od dawna.

Twarz Vialco zsiniała z gniewu. Jedi ruszył do szturmu serią krótkich wypadów zmuszając Fable do powolnego odwrotu po obwodzie błotnistej niecki. Uskoczywszy w lewo, dziewczyna odwróciła się błyskawicznie i kopnęła napastnika w pośladek. Rozwścieczony jej bezczelnością, Vialco zwrócił się ku niej, mocno ściskając rękojeść miecza. Aby osłabić obroną młodej Jedi, spróbował na początek postawić ją pewności siebie.

- Fable? Nawet nie odwracając się w stronę, niewyraźnej postaci, którą dostrzegła kątem

oka, rozpoznała miękki głos Arecelisa. Świetlista sylwetka machnęła jej ręką i zaśmiała się, dokładnie tak, jak śmiał się nieŜyjący przyjaciel Fable.

- Nie - szepnęła - nic z tego, Vialco. Widziałam, co mu zrobiłeś. Widziałam! - krzyknęła zapalczywie. Czubek jej miecza bez trudu rozciął rękaw jego płaszcza. - I to był twój pierwszy błąd.

- A co było drugim? - To, Ŝe pozwoliłeś mi przeŜyć i pamiętać o tym! - Fable wściekle zaszarŜowała i

rzuciła Vialco na ścianę sarkofagu Ŝony Brandla. Nagle przerwała akcję i wysokim saltem skoczyła do tyłu, by wylądować z powrotem w niecce. Wyłączyła broń i znieruchomiała w wyzywającej pozie. - Mam się z tobą zabawić, tak jak ty zabawiłeś się z nim?

- Nędzna dziewko! - prychnął Vialco, pryskając kropelkami śliny. - JeŜeli nie przejdziesz na Ciemną Stronę, zginiesz! - Jedi wezwał na pomoc wszystkie mroczne siły i poczuł, jak jego ciało przepełnia energia. Wyciągnął przed siebie ramiona, zakrzywił koniuszki palców i w tym momencie wystrzeliły z nich pierwsze błyskawice.

Fable zadrŜała i o mało nie straciła równowagi, nieporadnie próbując się cofnąć. Łuk energetycznego wyładowania trafił w nią jednak nieomylnie. Krzycząc z bólu, upadła na ziemię i skuliła się w pozycji embrionalnej. Zanim zdołała się pozbierać, drugie i trzecie uderzenie sparaliŜowało jej umęczone ciało.

- Przelecieliśmy taki szmat przestrzeni, Ŝeby upaść tak nisko? - drwił Vialco. - Och, jaka szkoda - dodał, cmokając wąskimi wargami.

Page 118: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 235

Fable skoczyła na równe nogi... i zatoczyła się z osłabienia. Kiedy Ciemny Jedi przymierzał się do kolejnego ataku, wyskoczyła w gorę i z głośnym okrzykiem wykonała salto, w locie zahaczając ramieniem o nową, błękitną błyskawicę. Z mieczem w obu dłoniach rozpoczęła subtelny taniec pierwszego układu. Zastawiała świetlistym ostrzem kaŜdą nadlatującą dawkę energii. WyobraŜała sobie, Ŝe błyskawice to tylko nowa seria linii, po których naleŜy prowadzić ostrze. KaŜde załamanie oślepiającej wiązki było tylko metalicznym odblaskiem łoŜyska lub płonącym knotem świecy.

- Dwadzieścia... Trzydzieści... Straciła rachubę udanych zasłon. Gdy któraś z błyskawic przemykała tuŜ nad jej głową i zakręcała za piecami, po prostu odbijała mieczem przełoŜonym nad drugim ramieniem. Nie musiała patrzeć; ciało reagowało automatycznie, a wzrok koncentrował się na wyznaczaniu nowych linii działania.

Fable walką utorowała sobie drogę na szczyt pagórka, po czym jednym kopnięciem zepchnęła Vialco w dolinę. Z odrazą patrzyła, jak błękitne wyładowania buntują się przeciwko swojemu panu i Ŝywym ogniem palą jego ciało i strój. Ciemny Jedi nieporadnie sięgnął po zgubiony miecz, ale nie utrzymał go w palcach; broń potoczyła się poza zasięg jego ramion.

- Przelecieliśmy taki szmat przestrzeni, Ŝeby upaść tak nisko? - spytała kpiąco Fable. Ześliznęła się po zboczu i uniosła miecz, by dokończyć walkę.

Vialco skulił się w błocie u jej stóp. Było w tym widoku coś, co kazało Fable zawahać się, a potem opuścić ramiona na wysokość piersi. Świetlista klinga wciąŜ mruczała basowo w jej dłoniach.

- Dasz mu szansę, Ŝeby znowu cię oszukał? - Nie odrywając wzroku od pokonanego, Fable poczuła mroczną obecność mistrza. - Zabij go, niech juŜ będzie po wszystkim - szepnął Brandl. - Tylko wtedy koszmar skończy się raz na zawsze.

Fable wyłączyła miecz i odwróciła się w stronę nauczyciela. - JuŜ się skończył. Po co miałabym go zabijać? - Pamiętaj, kim jest i co zrobił. Zjawi się w twoich snach, jak to robił do tej pory, i

wykorzysta je przeciwko tobie. Skończ ten koszmar, Fable. Zabij go. Fable usłyszała pulsujący dźwięk miecza wcześniej, niŜ zobaczyła jasne ostrze.

Zastanawiając się, jakim sposobem Vialco niezauwaŜenie sięgnął po broń, błyskawicznie włączyła swoją. Jedi mierzył nisko, w jej odsłonięte nogi. Jednym szybkim ciosem odcięła mu głowę, nie tracąc nawet równowagi. Kiedy padał, zobaczyła, Ŝe ma puste ręce... Miecz świetlny nadal leŜał na ziemi, kilka metrów od okaleczonego ciała.

- Kto tu kogo oszukuje? - syknęła Fable, rozwścieczona zręcznym podstępem Brandla. Rzuciła się do ataku, ale mistrz bez trudu odparował cios. Potem dał upust przepełniającej go sile, posyłając dziewczynę na szczyt przeciwległego pagórka. - Okłamałeś mnie! - jęknęła, rozcierając obolały policzek. - Coś ty zrobił?

- Przygotowałem ci miejsce za stołem Imperatora - odparł Brandl. - Wkrótce znowu stanę u boku mojego pana, a ty razem ze mną. - Wyraźnie cieszył go ból, który widział w jej oczach. - PrzecieŜ wiesz, Ŝe wszystko ma swoją cenę.

- Jaką cenę?

Opowieści z Nowej Republiki 236

Brandl uśmiechnął się i przyjął butną postawę przed swoją jednoosobową publicznością.

- Czcij mnie i nazywaj panem, a wszystko, co mam, będzie twoje, nie wyłączając Jaaliba - szepnął, wyciągając rękę. - Opór nie ma sensu, Fable. Pogódź się z tym, a ja zatroszczę, się o ciebie; tyle mogę ci obiecać. - Odwrócił się, jakby chciał odejść. - I nie trudź się bieganiem do swojego statku. Detonatory termiczne to wyjątkowo skuteczne narzędzia. - Pogładził delikatnie blizny na skroni i zachichotał z cicha. - Wiem coś o tym.

Fable, zamknięta w swoim pokoju, kiwała się na boki, od czasu do czasu

wycierając rękawem łzy. Palce miała umazane krwią i ziemią po ataku histerii w miejscu, gdzie pozostawiła X-skrzydłowca. Pobiegła tam mimo wszystko, w nadziei, Ŝe uda jej się oszukać los, ale zastała tylko wypalone szczątki myśliwca, otoczone czarnym kręgiem wyjałowionej gleby. Z maszyny pozostał tylko kadłub. Podobny los spotkał wahadłowiec Vialco. Eksplozja rozerwała go na części i rozrzuciła szczątki wokół płytkiego krateru spalonej ziemi. Przeklinając Brandla, dziewczyna kołysała się coraz szybciej i mocniej, desperacko szukając w myślach drogi ucieczki.

Drzwi otworzyły się powoli. Szczelina powiększyła się tylko na tyle, by przygarbiona postać mogła wśliznąć się do komnaty. Oczy Fable rozjaśniły się natychmiast na widok znajomej twarzy.

- Jaalibie... - szepnęła - twój ojciec... - Cii... Wiem - odpowiedział uspokajająco. Przysiadł na posłaniu obok niej i

delikatnie przytulił dziewczynę. - Tak się składa, Ŝe przejrzałem dziennik pokładowy mojego statku i odkryłem, Ŝe ojciec urządził sobie wycieczkę na Byss.

- Byss? - To ulubiona planeta Imperatora. Wróciłem jak mogłem najszybciej i zobaczyłem

to, co zostało z twojego X-skrzydłowca. Reszty nie trudno było się domyślić. - Aktor podniósł z posadzki zawiniątko z rzeczami Fable i zarzucił je sobie na ramię.

- Co robisz? - Odlatujesz - odparł zwięźle. - Nic nie mów. Nie myśl. Nawet nie oddychaj

głęboko, bo nas znajdzie. - I tak dowie się o wszystkim, gdy tylko wyjdziemy z teatru. - A to oznacza, Ŝe mamy mało czasu - uciął. - Więc po prostu biegnij. Jaaib poprowadził ją ścieŜką do bramy osady, a potem w kierunku rysującego się

w oddali grzbietu górskiego i Wzgórz Khoehng, dobrze widocznych na tle rozświetlonego blaskiem księŜyca nieba Trulalis. Fable starała się dotrzymać mu kroku. Ramię w ramię przebiegi kilometr dzielący ich od pola pszenicy, na którym czekał znajomy statek.

- To „Marnotrawca”! - krzyknęła Fable. - Deke! - Słyszałem, Ŝe masz kłopoty - mruknął Socorranin z wyraźną ulgą. - Chyba nie

sądziłaś, Ŝe pozwolę ci samej iść na dno? - Słysząc buczenie alarmu zbliŜeniowego gdzieś z wnętrza statku. Deke skinął głową Jaalibowi. - Nastawiłem sensory tak, jak

Page 119: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 237

mówiłeś - powiedział, patrząc na swój statek z powątpiewaniem. - Ktoś lub coś przekroczyło właśnie granicą zasiągu ich działania.

- To on. - Fable zadrŜała, odwracając się ku odległemu gmachowi teatru. - W takim razie lepiej znikajcie - szepnął Jaalib. - A co z tobą? - zaprotestowała Fable. - Leć z nami. - On jest moim ojcem, Fable. To nie takie proste. - UwaŜasz, Ŝe to, co ja robię, jest proste? - spytała, hamując łzy. - Jaalibie... -

dodała błagalnie, widząc w jego oczach niezłomną decyzję. Jaalib przerwał jej pocałunkiem i łagodnie poprowadził w stroną rampy statku. - Posłuchaj mnie choć raz w Ŝyciu: odleć stąd, zanim on wróci. - Ale... - Nie, Fable! - zawołał Jaalib. - Masz być jego nagrodą pocieszenia dla

Imperatora. - On ma racją, kapitanie - przytaknął Deke. - Pora spadać. Patrząc w oczy Fable, Jaalib uśmiechnął się uspokajająco. - Urodziłem się, Ŝeby odegrać tę rolę, pamiętasz? Jestem Edjianem-Księciem. -

Walcząc z własnym smutkiem, przytulił ją czule. - To ostatni akt, Fable. Teraz muszę spalić las.

- Więc zrób to - jąknęła przez łzy, wtulając głową w jego ramią. - Nie mogą, dopóki tu jesteś. Fable chwiejnym krokiem wspięła się po rampie i wcisnęła klawisz domykający

właz. Potem oparła się cięŜko o hermetyczne drzwi i machinalnie otarła łzę, czując jeszcze ciepły dotyk dłoni Jaaliba na policzku.

Osłaniając oczy przed jaskrawym blaskiem silników frachtowca, Jaalib ruszył w drogę powrotną przez falujące łany pszenicy. Dysze statku zaczerwieniły się, gdy „Marnotrawca” przyspieszył gwałtownie i przeskoczył nad górami, unosząc Fable w dal. Jej odlot przypieczętowało uderzenie pioruna, po którym lunął zimny deszcz, Jaalib wziął głęboki wdech; musiał się przygotować na gniew ponurego człowieka, który właśnie się zbliŜał.

Brandl spojrzał przelotnie w niebo, szukając śladu Fable - niedoszłej nagrody. Nic nie zobaczył. Jego cięŜkie, surowe spojrzenie spoczęło na Jaalibie.

- Arogancki, podstępny smarkacz - warknął. Czując niewidzialne palce zaciskające się na jego tchawicy, Jaalib starał się nie

stracić panowania nad sobą. - Nie bardziej arogancki niŜ mój ojciec - wysapał. Desperacko łaknąc powietrza,

opadł na kolana i zaczął tracić świadomość. Ucisk był coraz silniejszy. Wreszcie ojciec puścił go i zimne, wilgotne powietrze wdarło się do płuc młodego aktora.

Wpatrując się w malejącą sylwetkę ojca, Jaalib niezgrabnie podniósł się na nogi. - Niech... Ŝyje... król! - zawołał, podąŜając chwiejnie jego śladem.

Opowieści z Nowej Republiki 238

O S T A T N I E R O Z D A N I E

Paul Danner

- Sabak! Dźwięczny śmiech Doune’a rozniósł się echem po całej szulerni, a ciało

potęŜnego osobnika rasy Herglic zatrzęsło się z wysiłku. - Znowu przegrałeś, chłopcze. Vee-Six, android Doune’a, szybko przeliczył wygraną swojego pana i nie kryjąc

entuzjazmu, podał łączną kwotę do ogólnej wiadomości. Zebrany dokoła tłumek wzniósł okrzyk na cześć Herglica, który ograł Nyo prawie

do cna, pozostawiając go z jednym kredytem w kieszeni. Nyo spuścił głowę i pokręcił nią z niedowierzaniem, z całych sił starając się

powstrzymać napływające do oczu łzy. Jak mogłem być tak głupi? - pomyślał, wpatrując się w samotny Ŝeton jednokredytowy, czyli cały swój majątek. Teraz juŜ nie miał nadziei.

- Doune... wielki gracz. Potrafi z łatwością oskubać biednego wieśniaka. Podejrzewam, Ŝe równie dobrze wychodzi ci strzelanie z cięŜkiego blastera do nieuzbrojonych przeciwników.

Śmiałe słowa skutecznie uciszyły salę. Herglic zdębiał w pierwszej chwili, a potem rozejrzał się dokoła, szukając w kręgu

pasoŜytów i klakierów właściciela nieznanego głosu. Widzowie rozstąpili się nagle, przepuszczając otuloną płaszczem postać, jakby

była detonatorem termicznym. Obszerny kaptur skutecznie ukrywał twarz przybysza, ale było oczywiste, Ŝe wzrok obcego spoczywa na Herglicu.

- Sądzisz, Ŝe sam zagrałbyś lepiej, przyjacielu? - spytał Doune głębokim, choć nie pozbawionym pewnej nerwowości głosem.

Zakapturzona posiać skinęła w stronę tłumu. - Nie chciałbym cię zawstydzać w obecności twoich... przyjaciół. - Nigdy nie odmawiam komuś, kto w tak oczywisty sposób zdradza ochotę na

oddanie mi swoich pieniędzy - odparł Doune i zachichotał. - Siadaj. Przybysz zawahał się na moment, ale w końcu zajął wolne miejsce przy stole. - Doskonale. Muszę cię jednak ostrzec, Ŝe... Herglic uniósł brew.

Page 120: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 239

- Zaraz, nic mów mi. Sam zgadnę - rzucił drwiąco z przesadnie dramatycznym gestem. - Jesteś najgenialniejszym hazardzistą wszech czasów, zgadza się?

- Szczerze mówiąc, zamierzałem powiedzieć, Ŝe nie mam pieniędzy, ale skoro sam to powiedziałeś, to cóŜ... - Obcy odrzucił do tyłu kaptur, na co widzowie zareagowali zdumiewająco zgodnym westchnieniem. - Tak, jestem.

Przybysz miał gęste jasne włosy, przetykane tu i ówdzie srebrnymi nitkami. Jego oczy były bladofioletowe, niczym tropikalne kwiaty, które zwiędły i straciły dawny blask. Postrzępiona blizna, omijająca usta i biegnąca wzdłuŜ nosa, nie mąciła królewskiego, posągowego piękna twarzy obcego. Bez wątpienia był przystojniakiem, ale nie to spowodowało Ŝywą reakcję publiczności.

Widzowie zaczęli szeptać między sobą, a szum ich rozmów budził skojarzenie ze szmerem wydawanym przez kolonię insektów. W mieszaninie słów w najrozmaitszych językach z niepokojąco duŜą częstotliwością powracały dwa wyrazy:

Kinnin Vo-Shay. Na opasłym ciele Doune’a zaczęły się pojawiać cętki - widomy znak, Ŝe Herglic

jest mocno poruszony. - To tylko sztuczka, proszę pana. - Vee-Six nachylił się, błyskając oczami, kiedy

procesor sczytywał informacje z bazy danych. - Zaginięcie „Promienia Ashandy” w gromadzie Tyus zgłoszono ponad wiek temu. Gdyby Kinnin Vo-Shay przeŜył ten wypadek, co jest mało prawdopodobne, miałby dziś ponad sto standardowych lat. To prawna, człowiek był szczęściarzem, ale nie był Jedi.

- Zdaje się, Ŝe nie jesteś tym, za kogo chciałbyś uchodzić. - Doune trochę się uspokoił, a na jego twarzy pojawił się drapieŜny uśmieszek. - Przyznaję jednak, Ŝe podobieństwo jest uderzające. Musiałeś wydać fortunę na operacje plastyczne. Nic dziwnego, Ŝe jesteś spłukany.

W tłumie rozległy się nerwowe śmieszki. - Jak na tak znanego gracza, Doune, stanowczo za duŜo gadasz, a za mało grasz. -

Przybysz uniósł głowę i utkwił przenikliwy wzrok w oczach Herglica. - MoŜe na tym polega twoja strategia: ględzisz, a twoi przeciwnicy padają z nudów.

- Mam pewną zasadę: nie bawię się w dobroczynność - warknął poirytowany Doune. - Jak nie masz z czym zacząć, to nie gramy.

To oświadczenie wywołało mieszane reakcje wśród widzów. Wielu chciało się przekonać, czy przybysz mówi prawdę, a istniał tylko jeden sposób na zweryfikowanie podejrzeń...

- Ale... Doune, co będzie, jeśli to naprawdę Vo-Shay? - spytał ktoś odwaŜnie. Herglic miał dość. Zwały sadła zatrzęsły się wściekle. - Mam to gdzieś, moŜe być nawet Jabbą Huttem! Nie ma forsy, nie ma gry! śeton kredytowy zawirował w powietrzu i błysnął w przydymionym świetle

paneli jarzeniowych. Vo-Shay bez mrugnięcia okiem, z wytrenowaną łatwością chwycił go w powietrzu i powoli obrócił twarz w stroną niespodziewanego darczyńcy.

Nyo chciał juŜ coś powiedzieć, ale Vo-Shay mrugnął do niego tak szybko, Ŝe chłopak nie był nawet pewien, czy naprawdę widział ten znak.

Opowieści z Nowej Republiki 240

- No proszę, jak to się ładnie złoŜyło: od frajera do frajera... Jesteś gotów? - spytał Doune.

Twarz Vo-Shaya stęŜała; przybysz przypominał teraz androida, któremu ktoś znienacka wyłączył zasilanie. Dziwne oczy zapatrzyły się w przestrzeń, jakby chciały przeniknąć wieczność. Gracz wypowiedział tylko jedno słowo, ale i to wystarczyło, by goście szulemi poczuli nieprzyjemny dreszcz w okolicy kręgosłupa - oczywiście tylko ci, którzy mieli kręgosłupy.

- Rozdawaj - rzekł Vo-Shay. W sali zrobiło się cicho. Rozpoczęła się gra... Herglic Doune przeciągnął pulchną płetwą po zroszonym potem czole, przyjrzał

się swoim kartom i stęknął z cicha. Jego stosik kredytów malał dość szybko, samotny zaś Ŝeton Vo-Shaya w niespełna godzinę zgromadził wokół siebie tysiące sobie podobnych. Hazardzista spojrzał na przeciwnika, ale twarz tajemniczego człowieka wciąŜ wyglądała tak, jakby wyciosano ją z ferroskały.

Tylko prawa ręka Vo-Shaya nieustannie obracała zawieszony na łańcuszku obsydianowy brelok. Gdy przybysz wydobył ten drobiazg spod koszuli, publiczność raz jeszcze odpowiedziała chóralnym westchnieniem. Wisiorek był bowiem, jak głosiła wieść, źródłem zdumiewającego szczęścia legendarnego gracza. Stanowił zatem kolejny dowód potwierdzający tezę, Ŝe męŜczyzna naprawdę był tym, za kogo się podawał.

Herglic spojrzał na karty, które właśnie zmieniły wartość, i o mało się nie uśmiechnął. Czwórka Monet stała się Panią Klepek, wartą trzynaście punktów. Miał takŜe Dziewiątkę Klepek. Doune dramatycznym ruchem rzucił karty w zasięg pola stabilizującego.

- Dwadzieścia dwa. Vo-Shay zaczął wykładać karty: Asa Manierek, Mistrza Manierek i Dziewiątkę

Manierek. W sumie trzydzieści osiem punktów... W tłumie kibiców rozległ się cichy pomruk. Nyo skrzywił się i odwrócił głowę. Gracz miał właśnie stracić to, co udało mu się dotąd wygrać.

Herglic zachichotał i wyciągnął łapę w stronę kupki Ŝetonów wartych piętnaście tysięcy kredytów.

Vo-Shay wyłoŜył ostatnią kartę: Diabła. Minus piętnaście punktów. Teraz miał równo dwadzieścia trzy punkty.

- Sabak - powiedział, chwytając dłoń Doune’a w chwili, gdy zawisła nad stosem Ŝetonów pośrodku stołu. - Zdaje się, Ŝe to naleŜy do mnie.

Herglic odpowiedział pogardliwym parsknięciem. - Twoje szczęście nie moŜe trwać wiecznie, oszuście. A jednak trwało. Po kolejnej godzinie Vo-Shay miał juŜ sto tysięcy kredytów, widzowie nie tylko

zaczęli wierzyć, Ŝe jest tym, kim jest, ale takŜe zmienili barwy klubowe. Vee-Six był

Page 121: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 241

teraz jedynym kibicem Doune’a, lecz nawet robot niespecjalnie zagrzewał swojego właściciela do walki.

- Proszę pana - apelował do niego błagalnie - naleŜy skończyć te rozgrywkę, zanim...

- Zamknij się! - ryknął Herglic, odpychając droida na bok. - Jeszcze raz, człowieku. Podwójna albo nic.

- Nie ryzykuj - szepnął Nyo, nie spuszczając oka z wygranej Vo-Shaya. - Lepiej skończyć i urwać się stąd.

Gracz uśmiechnął się, aŜ błysnęły rozszerzone podnieceniem źrenice. - Nigdy nie odrzucam wyzwania - rzekł, mierząc przeciwnika. - Gotów? Doune skinął głową, rozdymając wściekle nozdrza. Vo-Shay znowu pokręcił obsydianowym wisiorkiem. Kamień zatańczył na

łańcuszku niczym Ŝywa istota. Niejeden z obserwatorów jak zahipnotyzowany wpatrywał się w wirujący klejnot, gdy gracz sięgał po karty...

Nyo i Vo-Shay opuścili lokal bogatsi o prawie ćwierć miliona kredytów. Chłopak był tak przejęty, Ŝe gadał prawie bez przerwy. - Gdybym nie widział tego na własne oczy, nigdy bym nie uwierzył. - Doune nie tylko widział, ale i grał, a załoŜę się, Ŝe i on nie jest jeszcze pewien,

co się tak naprawdę wydarzyło. - Gracz klepnął młodzieńca po plecach i wręczył mu nieduŜy, naszpikowany elektroniką walec, zawierający dwieście tysięcy kredytów.

- To dla ciebie, chłopcze. Resztę zatrzymałem sobie na wydatki... mam nadzieję, Ŝe nie masz nic przeciwko temu?

- śartujesz?! - Nyo drŜącą ręką chwycił urządzenie. - Nie wiem, jak mam ci dziękować... Dosłownie spełniłeś moje marzenia.

- Masz tu sporo pieniędzy... - powiedział Vo-Shay, w zamyśleniu przyglądając się młodzieńcowi. - To jasne, Ŝe nieczęsto bywasz w takich norach, więc domyślam się, Ŝe nie bez powodu próbowałeś grać.

Nyo zapatrzył się w dal, niespokojnie przebierając nogami. - Przepraszam. Mam brzydki zwyczaj wtykania nosa w nie swoje sprawy.

Ciekawość to tylko jedna z wielu moich wad, ale to ona najczęściej przysparza mi kłopotów. - Gracz ścisnął lekko ramię Nyo. - Cokolwiek to jest, mam nadzieję, Ŝe ci się uda.

Vo-Shay naciągnął na głowę kaptur i szybko zniknął w tłumie. - Zaczekaj! - Gracz zatrzymał się i odwrócił twarzą do biegnącego za nim

chłopaka. - Gdybyś nie był wścibski, wracałbym teraz do domu z ostatnim kredytem w kieszeni. Czy moŜemy porozmawiać... - Nyo rozejrzał się po ruchliwej ulicy - ...na osobności?

Vo-Shay potrząsnął głową i roześmiał się. - Tu mnie masz. Nigdy nie potrafiłem sobie odmówić dobrej, poufnej rozmowy -

powiedział i wskazał na mało okazały lokal w niedalekiej odległości. - Chodźmy.

Opowieści z Nowej Republiki 242

Dwaj męŜczyźni zajmowali przytulną loŜę, w głębi obskurnej kantyny; butelka koreliańskiej whisky stała na stoliku. Od najbliŜszych miejsc zajętych przez stałych bywalców dzieliła ich spora odległość. Vo-Shay stopił się z cieniem loŜy tak dobrze, Ŝe mogło się zdawać iŜ Nyo popija samotnie.

Gracz wychylił kolejną szklankę aromatycznego trunku i spojrzał na towarzysza. - Łyknąłeś juŜ dość odwagi w płynie, czy potrzebujesz więcej? A moŜe mam tu

siedzieć całą noc? Nyo roześmiał się, ale szybko spowaŜniał. - Naprawdę jesteś Kinninem Vo-Shayem? - Tak mi się zdaje. - Więc jak to moŜliwe, Ŝe nie... Hazardzista uniósł ukrytą w rękawicy dłoń. - Myślałem, Ŝe przyszliśmy tu, Ŝeby pogadać o twoich sekretach. - Racja. - Chłopak pociągnął łyk ze szklanki i wziął głęboki wdech. - Potrzebuję

pieniędzy, bo... Obiecujesz, Ŝe nie będziesz się śmiał? - Nigdy niczego nie obiecuję, synu. Interesuje mnie rozdawanie kart, nie słów. Nyo milczał. Zapatrzył się w szkło, jakby zauroczył go obły kształt naczynia.

Kiedy wreszcie się odezwał po bardzo, bardzo długiej chwili, mówił szeptem. - Chcę kupić miecz świetlny. Gracz otworzył szeroko oczy. - Naprawdę? - UwaŜasz, Ŝe to głupie. - Nie! Tylko Ŝe to ostatnia rzecz, którą spodziewałem się usłyszeć. Oczekiwałem

czegoś znacznie bardziej przyziemnego... chorego krewniaka, który wymaga kosztownej operacji... pięknej dziewczyny, której nie moŜesz poślubić... moŜe długu u wyjątkowo wrednego bandyty...

Nyo pokręcił głową. - Nic z tych rzeczy. - Gdzie zamierzasz znaleźć taki towar? Chyba wiesz, Ŝe nie kupuje się miecza tak

po prostu, w sklepie? - Słyszałem, Ŝe pewien paser ma jeden na sprzedaŜ. - Gdzie? Widać było, Ŝe Nyo nie bardzo chce odpowiedzieć. - Mów, synu - zachęcił go gracz, sięgając po szklankę. - PrzecieŜ nie popędzę tam

przed tobą, Ŝeby sprzątnąć ci go sprzed nosa. - Na Nar Shaddaa. Vo-Shay omal się nie udławił. - Na KsięŜycu Przemytników! - wykrzyknął, zmruŜył oczy i popatrzył uwaŜnie na

Nyo. - Powiedz no, ile masz lat? - Dwadzieścia standardowych - odparł dumnie młodzieniec. - I na pewno od urodzenia mieszkasz tu, na Morado. Byłeś kiedy poza planetą? - No, nie... ale widziałem sporo holografów. Vo-Shay wybuchnął śmiechem.

Page 122: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 243

- Co w tym zabawnego? - spytał rozdraŜniony Nyo. - Nic! CóŜ moŜe być zabawnego w chłopaczku, który nigdy nie opuszczał

rodzinnej planety, a teraz wybiera się w podróŜ do najbardziej niebezpiecznej jaskini występku w galaktyce z dwustu tysiącami kredytów na zakup nielegalnej broni od szemranego dilera?! - Gracz pochylił się nad stolikiem. - Masz chociaŜ blaster?

Milczenie młodzieńca było wystarczającą odpowiedzią. Hazardzista otarł łzy ze śmiechu. - Na Moc, albo jesteś zbyt pewnym siebie głupcem, albo półgłówkiem. MoŜliwe,

Ŝe twoja gwiazda świeci jasnym światłem, ale to nie potrwa długo, jeŜeli nadal będziesz tak postępował.

Nyo zerwał się gwałtownie i huknął pięścią w stół. - Niepotrzebne mi kazania! Szczególnie z ust kogoś, kto powinien być trupem, bo

z lenistwa nie chciało mu się ominąć wyjątkowo niebezpiecznego rejonu przestrzeni! - JuŜ zbierał się do wyjścia, ale coś mu się przypomniało. - MoŜe i jesteś najlepszym graczem wszechczasów, ale musisz się jeszcze sporo nauczyć o tym, jak się postępuje z ludźmi. Do zobaczenia. - Nyo wybiegł z kantyny.

Nigdy się nie zmienisz, prawda, Shay? - Bezcielesny głos brzmiał uderzająco pięknie i gładził policzek hazardzisty jak chłodna bryza.

- Posłuchaj... - Vo-Shay urwał, by po raz ostatni łyknąć prosto z butelki i ruszyć w stronę wyjścia. - JeŜeli koniecznie musisz wtrącać swoje trzy kredyty, to najlepiej zostaw je na stoliku, bo nie mam drobnych na napiwek - zaproponował głosowi.

- Ile za przelot na Nar Shaddaa? Kapitan statku przeliczył szybko w pamięci i uśmiechnął się do Nyo. A Ŝe był

zębatym Barabelem, nie był to widok nazbyt pociągający. - Dwadzieścia pięć tysięcy, płatne z góry, nie podlega zwrotowi w Ŝadnych

okolicznościach... Młody człowiek zachwiał się, słysząc to. - No... nie wiem. Brzmi to jak... strasznie duŜo pieniędzy. - Bo to jest strasznie duŜo pieniędzy. Barabel i Nyo unieśli głowy, słysząc nowy głos. Vo-Shay stał przy ich stoliku z

rękami złoŜonymi na piersiach. - Chłopak wytargowałby lepsze warunki z Jawą, nie mówiąc juŜ o tym, Ŝe

poleciałby czymś porządniejszym niŜ ta kupa śmieci, którą szumnie nazywasz frachtowcem.

Rozwścieczony kapitan wstał. Wyraźnie górował wzrostem nad hazardzistą. - ObraŜasz mnie... - Nie. To ty obraŜasz jego - odparł Vo-Shay, wskazując na Nyo. - A jeśli chcesz

poŜyć dłuŜej, Ŝeby znaleźć innego frajera, to radzę ci stąd odejść. Jeśli nie odejdziesz, obrazisz mnie.

Barabele nie dają się łatwo zastraszyć. - Niby dlaczego miałbym się tym przejąć, człowieczku? Vo-Shay minimalnie zmienił pozycję i wyjął blastery, które ukrywał pod pachami.

Opowieści z Nowej Republiki 244

Kapitan parsknął wściekle i zrobił krok naprzód. - Mogę sprawić, Ŝe zeŜresz te pukawki. - Gdybyś był taki dobry, juŜ byś to zrobił, zamiast tyle gadać - odparował gracz,

nie ustępując mu nawet na centymetr. - A teraz spadaj. Poszukaj sobie innego nerfa do wydojenia.

Barabel bez słowa minął Vo-Shaya i zniknął w okolicy zatłoczonego baru. Nie przestając chichotać, hazardzistą wsunął blastery pod płaszcz i przysiadł za

stołem. - Czego znowu chcesz? - spytał młodzieniec. - Tylko porozmawiać. Nyo podniósł się z krzesła. - Nie mam ci nic więcej do powiedzenia. Vo-Shay wyciągnął rękę i pociągnął go z powrotem na miejsce. - Hej! Puszczaj... - Nie, dopóki nie wysłuchasz mojej oferty. - Jakiej oferty? - Polecę z tobą na Nar Shaddaa. Nyo nie wierzył własnym uszom. - Niby dlaczego miałbyś to zrobić? - śeby dopilnować, czy dotrzesz tam Ŝywy - odparł gracz, kiwając się z krzesłem.

- No i po to, Ŝebyś mi zapłacił dziesięć tysięcy. Młodzieniec nie zastanawiał się zbyt długo. - Zgoda - przysłał z uśmiechem. - No to zbierajmy się. Chłopak, który prawie podskakiwał z podniecenia, był juŜ w połowie drogi do

wyjścia. - Nie mogę w to uwierzyć... Vo-Shay pokręcił głową, idąc jego śladem. - No to witaj w klubie - mruknął cicho. - Oto i on. - Głos hazardzisty był pełen dumy, którą znają tylko szczęśliwi rodzice

i kapitanowie statków. Nyo wszedł na lądowisko numer czterdzieści dziewięć i rozdziawił usta. - „Promień Ashandy”... Zatoczyli koło spacerowym krokiem, podziwiając łagodne krągłości lekkiego

frachtowca. Vo-Shay czule pogładził brzuch maszyny. - Zaprojektował go mój dobry przyjaciel... bardzo zdolny kalamariański inŜynier. Jak większość statków budowanych na Mon Calamari, „Promień” był jednostką

wydajną, mocną i estetyczną. Bardziej przypominał ręcznie wykonane dzieło sztuki niŜ pojazd kosmiczny. Niezliczone krzywizny, bąble i wybrzuszenia nadawały mu niezwykły, organiczny wygląd wielkiego morskiego zwierzęcia.

- To utrapienie, jeśli chodzi o konserwację i naprawy, ale pod kaŜdym innym względem...

Page 123: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 245

- Jest piękny - zgodził się Nyo - ale nie widzę uzbrojenia... ani sensorów. I w ogóle niczego.

- CzymŜe byłaby egzotyczna kobieta, gdyby nie miała swoich sekretów? - Gracz objął młodzieniaszka ramieniem. - A teraz chodź. Polecimy po ten twój miecz.

Wyczerpany przeŜyciami Nyo spędził lwią część podróŜy w jednej z

nieprzyzwoicie wygodnych kabin „Promienia”. Vo-Shay odpoczywał w kokpicie, podrzemując chwilami. Statek i tak ostrzegłby

go przed niebezpieczeństwem, a nic nie usypiało hazardzisty tak skutecznie jak widok pędzących za iluminatorem linii gwiazd. Kiedy więc usłyszał cichy, melodyjny głos, nie był pewien, czy to juŜ sen, czy jeszcze jawa.

Rzeczywiście, masz swoje chwile. Vo-Shay otworzył oczy. Nie, to zdecydowanie nie sen. - CzyŜbyś miała co do tego wątpliwości? Mam być szczera czy miła? Miła. - Vo-Shay wyszczerzył zęby w uśmiechu. - No, to jak? Trudno powiedzieć. Potrzebuję więcej czasu... Jak wszyscy. JuŜ idzie. Vo-Shay wykręcił szyję nad oparciem fotela. - Proszę, proszę, kogo tu gundark przywlókł... Nyo wszedł do sterowni, przecierając wciąŜ jeszcze zaspane oczy i bezsilnie opadł

na siedzenie drugiego pilota. - Jesteśmy na miejscu? Gracz spojrzał na ekrany. - Prawie. Odpocząłeś trochę? Chłopiec skinął głową, rozglądając się po kokpicie. - To dobrze. - Vo-Shay rozciągnął się w fotelu i w zadumie zaczął obracać w

palcach wisiorek. - W miejscu takim jak Nar Shaddaa będziesz musiał mieć oczy szeroko otwarte. Przykre rzeczy przytrafiają się tam ludziom szybciej, niŜ zdąŜą pomyśleć o sięgnięciu po blaster.

- A, to nie ma sprawy - uśmiechnął się szeroko Nyo. - PrzecieŜ nie mam blastera, pamiętasz?

Hazardzista roześmiał się lekko. Po chwili jednak spowaŜniał i bardzo serio spojrzał na towarzysza.

- Nie powiedziałeś mi w końcu, po co ci ten miecz świetlny. - A ty nie powiedziałeś mi, jakim cudem przeŜyłeś swój przedwczesny zgon w

gromadzie Tyus - odparł bez wahania dzieciak. - I jak to się stało, Ŝe nie masz ponad stu lat.

- Uczciwa wymiana, co? Dobra, ale ja pierwszy spytałem. Vo-Shay natychmiast rozpoznał daleki błysk, który pojawił się w oczach Nyo.

Taki błysk, jaki zawsze towarzyszył myśli o największym marzeniu Ŝycia i zwykle oznaczał zbliŜające się kłopoty.

Opowieści z Nowej Republiki 246

- Chcę zostać rycerzem Jedi - powiedział chłopak głosem niewiele silniejszym od szeptu.

Gracz milczał przez dłuŜszą chwilę. - Sądziłem, Ŝe Jedi sami konstruują sobie miecze, kiedy są gotowi, Ŝeby zacząć

nimi władać... Nyo wyglądał tak, jakby uszło z niego nieco powietrza. ale szybko się pozbierał. - Po prostu chciałem mieć coś, co... łączy się z mmi. Skoro nie ma w okolicy

nikogo, kto mógłby mnie szkolić... Sam nie wiem. - Zapatrzył się w iluminator, na rozpędzone gwiazdy. - Chyba zdawało mi się, Ŝe kiedy poczuję w dłoniach rękojeść miecza, wydarzy się coś magicznego, wiesz? W którąś stronę trzeba zrobić pierwszy krok, a to jedyna droga, która przyszła mi do głowy.

Dobrze powiedziane, młody. - Słucham? - Nyo ocknął się z zadumy i spojrzał na Vo-Shaya. - Mówiłeś coś? - Ja? Nie - odpowiedział gracz, mrugając nieznacznie. - No, to ja juŜ zrobiłem swoje. Teraz twoja kolej. Vo-Shay dostrzegł coś kątem oka. - To musi poczekać. - Dlaczego? Dłonie gracza juŜ tańczyły na przyrządach sterowniczych, gwałtownie

wyprowadzając „Promień” z nadprzestrzeni. - Dlatego, Ŝe mamy towarzystwo. - Mam złe przeczucia - mruknął Vo-Shay, śledząc na ekranach sensorów ruchy

trzech zbliŜających się statków. - Kto to? - Jeszcze się nie przedstawili, ale jakoś nie wydaje mi się, Ŝeby to był komitet

powitalny. - Hazardzista spojrzał na inny wyświetlacz i zmarszczył brwi. - Jeden ghtrocki frachtowiec i dwaj Łowcy Głów Z-95. Chyba mogło być gorzej.

- Niby jak? PrzecieŜ mają przewagą liczebną. - Ale nie jakościową. - Przenikliwy dźwięk komlinku przyciągnął uwagę Vo-

Shaya. - Zdaje się, Ŝe chcą pogadać. To zawsze dobry znak. - Mówi kapitan Yarrku z „Nocnego Najeźdźcy” - rozległ się przefiltrowany głos. - Brzmi znajomo - mruknął Nyo. Vo-Shay westchnął cięŜko. - To ten Barabel z kantyny. - Jesteś pewien? - Nigdy nie zapominam głosów. - Czego on moŜe chcieć? - Tego moŜemy się dowiedzieć tylko w jeden sposób - odparł gracz, włączając

mikrofon komlinku. - Jakiś problem, kapitanie? - Będzie problem, jeŜeli nie oddasz mi co do jednego kredytów, które ukradłeś

Doune’owi.

Page 124: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 247

- Ukradłem? Doune’owi?! Ha! Tłusty Herglic najwyraźniej mocno się postarzał... Wygrałem tę forsę w uczciwej grze w sabaka.

- Doune nie podziela takiej oceny sytuacji. UwaŜa, Ŝe go oszukałeś, więc nas wynajął, Ŝebyśmy odzyskali pieniądze. JeŜeli je oddasz, nie uszkodzimy ani ciebie, ani statku. W przeciwnym razie... - Barabel złowieszczo zawiesił głos.

- Doune to zwyczajny, biedny frajer. I jeśli chcesz znać moje zdanie, zawsze nim będzie.

- Wiesz, miałem nadzieję, Ŝe to powiesz - powiedział Yarrku, chichocząc bynajmniej nie przyjaźnie. Potem z głośnika dobiegła juŜ tylko seria trzasków.

Dwa myśliwce rozpoczęły standardowy manewr okrąŜający, a z ghtrockiego frachtowca wystrzeliły dwie zatrwaŜająco silne wiązki laserowych promieni.

Vo-Shay wykonał statkiem szybką beczkę i wprowadził go w lot nurkowy, poprzecznie względem poprzedniego kursu. Kolejne dwie salwy przemknęły tuŜ obok, w miejscu, w którym „Promień” znajdował się o ułamek sekundy wcześniej.

Nyo stracił dech ze zdumienia. - Tamto pudło ma parę poczwórnych laserów! - Wystarczy tego gadania - warknął ponuro Vo-Shay, obracając frachtowiec tak,

by leciał wprost na goniącego za nim Łowcę Głów. - Ale twój statek ma jakieś uzbrojenie, prawda? - spytał niepewnie Nyo. Hazardzista uśmiechnął się tylko i dotknął jednego z ekranów kontrolnych. Niczym nie róŜniąca się od pozostałych bulwa na spodzie „Promienia Ashandy”

otworzyła się znienacka, odsłaniając duŜe, trzylufowe działo laserowe. WieŜyczka obróciła się błyskawicznie, a system celowniczy zablokował się na nadlatującym myśliwcu.

Seria potęŜnych wyładowań pomknęła w ślad za Z-95, który w ostatniej chwili spróbował wykonać unik. Strzały trafiły jednak w nieosłoniętą, prawą burtę maszyny, rozrywając pola ochronne i skrzydło.

Pozbawiony połowy stabilizatorów, Łowca Głów przestał być groźny: w niekontrolowanym korkociągu odlatywał coraz dalej i dalej.

- Czy to wystarczająca odpowiedź na twoje pytanie. - spytał gracz, uśmiechając się chytrze.

Jego uśmiech zgasł jednak szybko, kiedy salwa laserowa z „Nocnego Najeźdźcy” grzmotnęła w lewą burtę „Promienia”. Uderzenie zatrzęsło porządnie lekkim frachtowcem i Vo-Shay z trudem zapanował nad sterami.

Dragi Łowca Głów zbliŜał się szybko, bezlitośnie bluzgając ogniem ze wszystkich laserów.

Nie mogąc wykonać uniku, „Promień” musiał przyjąć na tarcze solidną dawkę energii ze szturmującego myśliwca.

Statek zakołysał się i podskoczył, a dwaj męŜczyźni omal nie pospadali z foteli. Hazardzista zaklął pod nosem i zabrał się do stabilizowania kursu zranionej maszyny.

- Zdjęli nam juŜ połową tarcz! - zawołał ostrzegawczo Nyo. Porządnie rozwścieczony Vo-Shay zachował się tak, jakby w ogóle go nie słyszał:

połoŜył statek w ciasny „nawrót przemytnika”, od którego jęknęły wszystkie grodzie.

Opowieści z Nowej Republiki 248

„Promień Ashandy” skracał teraz dystans do myśliwca w niewiarygodnym tempie. Nyo czuł się tak, jakby potęŜna niewidzialna ręka naciskała na jego Ŝebra.

- Nie wiedziałem, Ŝe frachtowce tak szybko latają. - Większość nie. Ale ten owszem. Dzięki mistrzowskiemu pilotaŜowi Vo-Shaya „Promień” naśladował kaŜdy

manewr umykającej maszyny. Zdawać się mogło, Ŝe dwaj piloci mają wspólny umysł. Bez względu na to, jakich sztuczek próbował Z-95, nie dał rady zgubić pościgu. Wreszcie nieprzerwana seria ognia z cięŜkich laserów zmieniła Łowcę Głów w chmurę płonących szczątków.

- Mam cię! - wykrzyknął Vo-Shay. - A ja ciebie - warknął w komlinku przefiltrowany głos Yarrku. Zaraz potem

nastąpiło kolejne potęŜne uderzenie, a na pancerzu frachtowca pojawił się nowy ślad po trafieniu salwą z poczwórnego działa.

- JuŜ po tarczach - zameldował zdenerwowany Nyo. - Hipernapęd uszkodzony. Gracz bez słowa ustawił „Promień” na wprost „Nocnego Najeźdźcy”. DuŜy

ghtrocki frachtowiec tkwił nieruchomo w przestrzeni, z poczwórnymi działami laserowymi w pogotowiu. Dwa statki przypominały teraz rewolwerowców, czekających, aŜ przeciwnik pierwszy sięgnie po broń...

W końcu Yarrku postanowił przerwać ciszę. - Nie masz pola ochronnego. Jedno trafienie i zostaną z ciebie strzępy. Zrób

wreszcie coś rozsądnego: oddaj pieniądze, zanim będzie za późno. - Więc mam ci dać kredyty, a ty zostawisz nas w spokoju, tak? - upewnił się Vo-

Shay. - Masz na to moje słowo. Kłamie - powiedział kobiecy głos. Vo-Shay i Nyo odpowiedzieli równocześnie: - Wiem. - Potem wymienili spojrzenia, a Nyo wyglądał na kompletnie

ogłupiałego. Gracz włączył komlink. - Umowa stoi. Wsadzę forsę do sondy i wystrzelę, w twoją stronę. - Minimum kontaktu, minimum zaufania. Tak będzie najlepiej. Tylko pamiętaj:

spróbujesz jakichś sztuczek, a rozwalę cię w pył. Vo-Shay wyłączył odbiornik i sięgnął ku przyrządom. - Chyba nie damy mu tych pieniędzy, prawda? - spytał zaskoczony Nyo. Hazardzista rozpromienił się. - Coś jednak dostanie... Trzy niewielkie zgrubienia na dziobie „Promienia” rozsunęły się na boki,

ukazując wyloty wyrzutni. - To dla ciebie - rzucił do mikrofonu Vo-Shay, wciskając klawisz na konsolecie

uzbrojenia. Trio torped protonowych wystrzeliło jednocześnie z wyrzutni „Promienia” i

pomknęło w kierunku „Nocnego Najeźdźcy”. W odpowiedzi ghtrocki frachtowiec plunął ogniem obu poczwórnych dział.

Page 125: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 249

Nyo zamknął oczy. Strzały dotarły do „Promienia” i uderzyły... w pole ochronne statku. - Nieeeee!!! - Tak brzmiała ostatnia transmisja z pokładu „Nocnego Najeźdźcy”,

nadana w chwili, gdy torpedy uderzały w pancerz statku, by zamienić go w gigantyczną kulę ognia.

Młody człowiek powoli rozejrzał się dookoła, zdumiony, Ŝe jeszcze Ŝyje. Tymczasem Vo-Shay szczerzył się do niego w najlepsze. - Ale... przecieŜ... nie mieliśmy tarcz! - wydukał Nyo z niedowierzaniem. - To jeden z cudów kalamariańskiej inŜynierii, synu. Zapasowe pola ochronne.

Oczywiście nie zaszkodzi teŜ mieć do czynienia z tępym przeciwnikiem - dodał gracz, włączając napęd podświetlny. -Nar Shadda, przybywamy!

- Nie mam - powiedział diler. - Ile razy mam wam powtarzać? - Jak to nie masz? - spytał Nyo po raz czwarty. Vo-Shay uniósł brew i pochylił się nad ladą. - Mój wspólnik jest po prostu ciekaw, dlaczego nie masz juŜ tego miecza. Pulchny biznesmen uśmiechnął się, błyskając bielutkimi zębami. - Bo juŜ go sprzedałem. - PrzecieŜ wpłaciłem depozyt, Ŝebyś tego nie robił. - CóŜ mogę powiedzieć? - odparł prostodusznie handlarz. - Pojawiła się lepsza

oferta. W rym momencie Nyo miał szczerą ochotę zabić grubasa. Vo-Shay ku własnemu

zdziwieniu ucieszył się w duchu, Ŝe chłopak nie ma broni. - Komu go sprzedałeś? - spytał młodzik. - Przykro mi, ale to zastrzeŜona informacja. Nyo zatoczył ręką półokrąg, wskazując na pusty magazyn, w którym mieścił się

kantor dilera. Jak okiem sięgnąć, nie widać było Ŝywej duszy. - PrzecieŜ tu nikogo nie ma. MoŜliwe, Ŝe dogadam się z tym tajemniczym

nabywcą. Przysięgam, Ŝe nikomu nie pisnę ani słowa. - Łatwo będzie się domyślić, kto wam dał informację - odparował tłuścioch,

potrząsając głową. - Nie da rady. Oczywiście jeśli interesuje was coś innego, to... Nyo wyglądał, jakby za chwilę miał eksplodować, ale opanował się. Obrócił się

na pięcie i wybiegł ze sklepu. Gracz wzruszył ramionami i spokojnie ruszył za nim. - Przykro mi, mały - odezwał się Vo-Shay, gdy wchodzili na pokład „Promienia”.

- Czasem galaktyka bywa cholernie okrutnym miejscem. - Wiem - odparł miękko chłopak. - Tylko Ŝe tak bardzo chciałem zdobyć ten

miecz... - No, nigdy nie wiadomo... - Hazardzista urwał w pół zdania, widząc komunikat

mrugający natarczywie na jednym z ekranów. - Co to? - Wiadomość. - Vo-Shay stuknął w klawisz.

Opowieści z Nowej Republiki 250

W powietrzu pojawił się mruczący cicho holograf, z wolna przyjmujący kształt pewnego herglickiego szulera.

- Doune. - W ustach Vo-Shaya to imię zabrzmiało jak przekleństwo. - Witam cię, wieśniaku. I ciebie, o legendarny. Zdaje się, Ŝe próba powetowania

strat raczej mi nie wyszła. No cóŜ, Ŝycie jest pełne niespodzianek, nieprawdaŜ? - Herglic uniósł w łapie smukły, srebrzysty walec i uśmiechnął się szeroko.

Oczy Nyo były niczym detonatory termiczne groŜące natychmiastową eksplozją. - Z pewnością juŜ odgadliście, Ŝe to ja kupiłem tę elegancką broń na której tak

wam zaleŜy. I moŜe nawet byłbym skłonny rozstać się z nią... w pewnych okolicznościach.

- Do rzeczy, wydęta torbo smrodu - wymamrotał pod nosem Vo-Shay. - Moja propozycja jest prosta: jedno, ostatnie rozdanie między mną a Vo-Shayem.

Jeśli on wygra, moŜesz zatrzymać miecz. Jeśli nie, zabieram źródło jego niespotykanego szczęścia, czyli obsydianowy wisior. JeŜeli się zgadzasz, spotkamy się w barze Nygann za trzy godziny. - Holograficzny obraz pobladł i zgasł.

Nyo i Vo-Shay spojrzeli po sobie. - Tyle juŜ dla mnie zrobiłeś - zaczął chłopak - Ŝe nigdy nie ośmieliłbym się prosić

cię o coś takiego. Szczególnie, Ŝe moŜesz przy tym stracić naszyjnik... - Nie. To znaczy: nie stracę - poprawił się gracz z uśmiechem. - Poza tym juŜ ci

mówiłem: jakoś nie potrafię odmawiać takim wyzwaniom. Doune i Vo-Shay znowu zasiedli naprzeciwko siebie, tym razem w prywatnym

pokoju gier na tyłach baru. Oprócz nich w pomieszczeniu znajdowali się tylko Nyo, android rozdający i mechaniczny towarzysz Doune’a, Vee-Six.

- To jedno, ostatnie rozdanie przesądza o wszystkim, tak? - upewnił się Herglic. Gracz powoli skinął głową, nie spuszczając oka z przeciwnika. Robot rzucił im po

pięć kart i posłusznie odczekał, aŜ przyjrzą się wynikowi rozdania. - Sabak! - Herglic wybuchnął tubalnym, triumfalnym śmiechem i czym prędzej

wsunął karty w pole interferencyjne. - Pobijesz mnie. Nyo zbladł i spojrzał na Vo-Shaya, który nerwowo obracał w palcach oszlifowany

kamień. Gracz popatrzył na przeciwnika nad własnymi kartami i pomału połoŜył je w polu.

Pierwszą z nich był Idiota. Drugą Dwójka Szabel. Trójka dowolnego koloru dałaby mu zestaw Idioty... i zwycięstwo.

Herglic ze świstem wciągnął powietrze, a jego skóra w ekspresowym tempie pokrywała się cętkami.

Hazardzista wszech czasów popchnął palcem jedną z pozostałych kart i wsunął ją w zasięg pola. Przez moment zasłaniał jej powierzchnię, zanim cofnął rękę.

Piątka Klepek. W sumie osiem punktów. Vo-Shay przegrał. Nyo mrugnął nerwowo i otworzył usta. Próbował spojrzeć partnerowi w oczy, ale

Vo-Shay odwrócił się, jakby nagle dostrzegł na podłodze coś niebywale interesującego. Herglic zaryczał z radości i wyciągnął ku niemu płetwę.

Page 126: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 251

- Zdaje się, Ŝe masz tam coś, co naleŜy do mnie. Vo-Shay ostroŜnie zdjął z szyi obsydianowy wisiorek i podał mu go bez słowa. Herglic chwycił błyskotkę niczym w transie. - I tak oto niepokonany nareszcie przegrał. A dzięki temu... ja będę niezwycięŜony

- stwierdził i uśmiechnął się do Nyo. - Gratulacje, chłopcze. Byłeś świadkiem śmierci starej legendy i narodzin nowej. - Doune wstał i ruszył w stronę drzwi w towarzystwie Vee-Six. Przy wyjściu zatrzymał się i po namyśle cisnął miecz świetlny na stół. Broń z impetem roztrąciła leŜące karty. - Masz! I tak nie będzie mi potrzebny. - Chichocząc nieprzyjemnie, Herglic znikł w korytarzu razem z androidem.

Nyo najpierw popatrzył na miecz, a potem na Vo-Shaya. - Ja... ja... nie wiem, co powiedzieć.

Gracz uniósł głowę i uśmiechnął się szeroko. - Mógłbyś zacząć na przykład od „dziękuję” - odezwał się wesoło i odwrócił

ostatnią kartę, której nie uŜył w grze. Trójkę Szabel. Młodzieniec zdębiał. - Miałeś zestaw Idioty! PrzecieŜ wygrałeś! - W tym momencie dotarła do niego

prawda. - Ale dlaczego jej nie uŜyłeś? - Pamiętasz chyba nieciekawą reakcję Doune’a po moim ostatnim zwycięstwie?

Naprawdę sądzisz, Ŝe pozwoliłby nam tak po prostu wyjść stąd z mieczem, nawet gdybym i tym razem wygrał w najuczciwszy sposób? Poza tym po drodze naliczyłem co najmniej pół tuzina najemników sączących w barze lum. Domyślam się, Ŝe czekali tylko na rozkaz Doune’a.

- Chyba cię rozumiem... Ale nie musiałeś poświęcać wisiorka! - Posłuchaj, chłopcze... Tę błyskotkę dała mi dawno temu pewna dziewczyna,

której zaleŜało na znacznie powaŜniejszym związku niŜ ten, do którego byłem gotowy. Cokolwiek mówiłem czy robiłem, nie chciała ustąpić. Istnieje jeden powód, dla którego uwaŜałem ten drobiazg za przynoszący szczęście: w dniu, kiedy go dostałem, wreszcie zerwałem z tą dziewczyną. Zatrzymałem go więc i z czasem odkryłem, Ŝe znakomicie nadaje się do odwracania uwagi innych graczy. Sam widzisz, Ŝe nie było w nim Ŝadnej magicznej mocy. Ja sam stwarzam sobie szczęście, jak wszyscy inni ludzie...

Nieśmiały uśmiech pojawił się na ustach Nyo. - A więc Doune’a czeka niemiła niespodzianka. - I właśnie dlatego powinniśmy zniknąć - podchwycił Vo-Shay, rzucając mu

miecz. Nyo zręcznie chwycił rękojeść. Nie mógł uwierzyć, Ŝe trzyma w dłoni przedmiot,

o którym marzył od tak dawna. Obracał broń na wszystkie strony, gładził jej gładkie ścianki i wyobraŜał sobie, jak pięknym łukiem prowadzi cudownie jaskrawe ostrze...

Vo-Shay wyciągnął rękę za siebie i gwałtownym szarpnięciem pociągnął rozmarzonego chłopca ku wyjściu.

Nyo ocknął się, słysząc cichy pomruk. Wysokość dźwięku zmieniała się

nieustannie. Przez chwilę chłopcu zdawało się, Ŝe podczas snu wpełzł mu do ucha jakiś

Opowieści z Nowej Republiki 252

owad... Był trochę zdezorientowany, ale wkrótce przypomniał sobie, gdzie jest: na pokładzie „Promienia Ashandy”, odlatującego z Nar Shaddaa.

Coraz dalej i dalej. W pewnej chwili dostrzegł dziwną poświatę na jednej z grodzi. Cichutko

przekradł się do saloniku dla gości i dyskretnie wyjrzał zza rogu. Vo-Shay stał pośrodku kabiny, sprawnie wywijając jasnopomarańczowym

ostrzem energetycznym w serii niewiarygodnie skomplikowanych pchnięć i bloków. Po chwili wyczuł, Ŝe jest obserwowany i wyłączył broń. Odwrócił się do Nyo i wyciągnął w jego stronę srebrzystą rękojeść.

- Mam nadzieję, Ŝe się nie gniewasz. Nie mogłem się oprzeć. - Skąd wiesz, jak to się robi? - spytał Nyo. Sekundę później rozpromienił się i

dodał: - MoŜesz mnie tego nauczyć? Hazardzista rozsiadł się wygodnie w fotelu. - O ile pamiętam, jestem ci winien moją opowieść, prawda? Młodzik skinął głową i zajął miejsce naprzeciwko Vo-Shaya. - No cóŜ... legendy na temat mojego zniknięcia były jak najbardziej prawdziwe.

„Promień” rzeczywiście utknął w gromadzie Tyus, w samym środku skupiska czarnych dziur, gdzie czas właściwie nie istnieje. Wielu innych pilotów wpadło przedtem w tą pułapkę, ale Ŝaden nie przeŜył. Z jednym wyjątkiem: mistrzyni Jedi. To ona pomogła mi ucieć i nauczyła co nieco o Mocy.

- To dość lakoniczne streszczenie. - Całą historię zostawmy sobie na kiedy indziej - odparł wymijająco Vo-Shay. - W

końcu chyba nie zabraknie nam czasu, kiedy przyjmę cię na drugiego pilota. - Mówisz powaŜnie? - Nigdy nie mówię inaczej, chłopcze. Witaj na pokładzie. - A czy... nauczysz mnie czegoś o Mocy? - Ja? Nie... Nauczę cię tylko, jak nie przegrać wszystkiego, zasiadając z

Herglikiem do sabaka. A ona pokaŜe ci tajemnicze ścieŜki Mocy. Nyo rozejrzał się, nie bardzo rozumiejąc, o co mu chodzi, dopóki nie dostrzegł

migocącej niebieskawej sylwetki, która pojawiła się tuŜ obok Vo-Shaya. Proste szaty tylko podkreślały urodę kobiety Jedi.

- To Aryzah - przedstawił ją Vo-Shay. - Piękna mistrzyni Jedi, która ocaliła mi Ŝycie.

Witaj, Nyo. Niech Moc będzie z tobą. - Między nami mówiąc, mały, będziesz jej bardzo potrzebował - rzekł Vo-Shay,

mrugając szelmowsko.

Page 127: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 253

P R O S T E S Z T U C Z K I

Chris Cassidy & Tish Pahl

- No, pani kapitan - odezwał się portowy mechanik z wyraźnie wiejskim akcentem. Czarne dłonie próbował wytrzeć niemal równie czarną szmatą. - Niezły numer wywinęła pani tym swoim statkiem.

- Niczego nie wywijałam! - warknęła Fen Nabon. - Nagły skok mocy wywalił nas z nadprzestrzeni. Napęd główny się usmaŜył, zapasowy ugotował, a stabilizatory i motywator stopiły po drodze.

Fen wiedziała juŜ, Ŝe powinna była załatać hipernapęd choćby śliną i owinąć taśmą, byle tylko dowlec się „Gwiezdną Damą”- do Nad’Ris City, planetarnej stolicy Prishardii. Tyle Ŝe uwierzyła bezczelnym zapewnieniom Przewodnika po planetach, w którym gwarantowano istnienie „standardowego portu kosmicznego z wszelkimi udogodnieniami” w Lesvol, drugim co do wielkości mieście Prishardii. Jednak juŜ w chwili lądowania w tym rolniczym zadupiu Fen zrozumiała, Ŝe obiecywane „doskonałe warunki noclegowe i znakomite wyŜywienie” prędzej znajdzie w płynnym jądrze Hoth.

Bydło nieokreślonego, ale wybitnie smrodliwego gatunku włóczyło się stadami wokół portu. Co gorsza. Fen zobaczyła na ciasnym lądowisku pordzewiałe szczątki paru śmigów i przedpotopowych, kompletnie wybebeszonych frachtowców. Wątpiła, czy którykolwiek z pojazdów widocznych w okolicy choć raz ruszył z miejsca o własnym napędzie w ciągu ostatnich szesnastu lat. Na domiar złego brudas, który właśnie do niej nawijał, był najprawdopodobniej osobiście odpowiedzialny za ten stan rzeczy.

Gibb - jak głosiła plakietka w przybrudzony kombinezon - umilkł na moment, Ŝeby splunąć zamaszyście na spaloną słońcem glebę - przezornie omijając rampę „Gwiezdnej Damy” - i wydobył z kieszeni elektroniczny notes.

- Mam tu spis napędów, które moŜemy ściągnąć stąd albo z Nad’Ris. Przeglądając krótką listę, Fen szybko zrozumiała, dlaczego musiała siłą wyrwać ją

z drŜących rąk Gibba. Oto mała do dyspozycji bardzo bardzo starego i stanowczo zbyt wysoko wycenionego Hori-zon-Hoppera. ZajeŜdŜony SoroSuub wymagał naprawy, której nawet Fen by się nie podjęła. Dopełnieniem spisu było parę nowych Lifesaverów 1000, z nekrologiem w cenie zakupu. Nie było w nim ani jednej propozycji choćby

Opowieści z Nowej Republiki 254

najmniejszego napadu, w miarę bezpiecznego i niedrogiego, który mógłby dociągnąć statek do najbliŜszej porządnej stoczni.

Niewysoki mechanik nerwowo poruszył grdyką. - Nic więcej nie mamy - wydusił przez ściśnięte gardło. Fen z rozmachem wręczyła mu notes. Rzeczywiście, nawet nie byłoby co ukraść. - Jak długo? - warknęła. - MoŜemy zamówić na Avatarze... - wyjąkał Gibb. - Jak długo? - powtórzyła głośno Fen, podchodząc znacznie bliŜej. - Na Korelię kawał drogi, nawet przy... - Jak długo? - Fen stała juŜ tak blisko, Ŝe wyczuwała, niestety, jego oddech. - Miesiąc, moŜe dwa - wyszeptał mechanik. - Miesiąc - zarządziła Nabon. - Tak jest, pani kapitan - pisnął Gibb i zwiał. - Fen, powinnaś wykładać dyplomację - odezwał się elegancko modulowany głos.

Ghitsa Dodger wynurzyła się z cienia rampy „Gwiezdnej Damy”. - Nie słyszałam, Ŝebyś proponowała pomoc - odparowała Fen. - A po co ci oszustka artystka, skoro zastraszanie i wrzaski działają tak

skutecznie? Poza tym - podjęła po chwili Ghitsa, machając notatnikiem - postanowiłam poczytać o naszym tymczasowym domu.

- Typ, który spłodził ten przewodnik, juŜ jest trupem - rzuciła Fen przez zaciśnięte zęby. - Idę na drinka na statek. A ty?

- Chyba lepiej zajmę się małym rozpoznaniem. Nabon wzruszyła ramionami i wspięła się po rampie „Damy”. Przy włazie

zatrzymała się, Ŝeby coś powiedzieć, ale jej partnerka zdąŜyła juŜ zniknąć w rozpadającym się budynku administracyjnym portu kosmicznego.

Wieloznaczna wypowiedź Ghitsy włączyła dyskretny alarm w głowie Fen. Rzecz jasna nie chodziło o to, Ŝe martwiła się o towarzyszkę podróŜy. Nawet w nieznanym miejscu mała cwaniara potrafiła doskonale o siebie zadbać. Nie, prawdziwym zmartwieniem było to, Ŝe bystre oko Ghitsy prawdopodobnie znalazło w przewodniku coś ciekawego na temat Lesvol. Coś, co umknęło uwagi Fen.

- Na Sitha - zaklęła pod nosem Nabon, zdrapując nawóz z bieŜnika buta. Gdy skończyła, wbiła pięści w kieszenie i ruszyła na poszukiwanie flaszki Koreliańskiej Rezerwy, którą schowała na szczególnie beznadziejne dni. Korelia bowiem dostarczała lekarstwa na kaŜdą okazje.

Fen sączyła właśnie trzeciego drinka, przeklinając los i wszechświat, gdy jej

wspólniczka wreszcie wróciła, niosąc jasnopomarańczowy owoc wielkości pięści. Ghitsa zajęła miejsce za stolikiem, a Nabon podejrzliwie spojrzała na jej zdobycz. Istniało kilka potencjalnych wyjaśnień zagadki, a kaŜde było gorsze od

poprzedniego. - Nie przypuszczam, Ŝebyś przyniosła to na podwieczorek. - Jasne, Ŝe nie, Fen - parsknęła Ghitsa.

Page 128: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 255

- Racja. Nie jadłaś niepłynnego posiłku od czasów bitwy o Endor - stwierdziła zgryźliwie Fen. Gdy Ghitsa poszła do swojej kabiny, wbrew sobie wstała i ruszyła za nią.

- Ghitso, co ty knujesz? - spytała, opierając się cięŜko o Ścianę przy drzwiach i czule obejmując szklankę.

- Znalazłam sposób na zabicie czasu i przewietrzenie walizek, póki czekamy na te twoje ukochane, koreliańskie części - rozległa się stłumiona odpowiedź. Z wielkiej szaty wystawał na zewnątrz wyłącznie tyłek Ghitsy. Fen z trudem oparła się chęci wymierzenia w to miejsce solidnego kopniaka.

Po chwili Dogder wynurzyła się z szafy, potrząsając łupem. Szczęka Fen opadła gwałtownie.

- Nie - powiedziała dobitnie. W odpowiedzi Ghitsa włoŜyła na siebie zgrzebną szatę. - Chyba Ŝartujesz! - Fen moja droga, przecieŜ wiesz Ŝe nie mam poczucia humoru. - Z przepastnej

kieszeni Dogder wydobyła metalową, cylindryczną rękojeść. Eksperymentalnie trzasnęła włącznikiem raz i drugi. Nic to nie dało rzecz jasna.

Ghitsa przecisnęła się obok wspólniczki i ruszyła w stronę salonu. Fen znowu powlokła się za nią.

- Dziwne, Ŝe przez tyle lal nie udało ci się zwinąć komuś prawdziwego - wymamrotała po drodze.

Ghitsa nagle spowaŜniała. - Biorąc pod uwagę to, co słyszałyśmy ostatnio o Akademii Jedi, nie zdziwiłabym

się, gdyby na czarnym rynku pokazały się nowe miecze świetlne... - Urwała nagle i spojrzała na Fen z wyczekiwaniem.

- Co? - zjeŜyła się Nabon. - Dobrze wiesz co - odparła niecierpliwie Ghitsa. - Trefny stolik do sabaka i mały

zdalniak repulsorowy. Gdzie je wsadziłaś? Sprawa wyglądała beznadziejnie. Fen usadowiła się z powrotem w fotelu z

westchnieniem pełnym rezygnacji. - W schowku na broń. Trzecia półka z tyłu - odpowiedziała. - Jak oryginalnie - zaszczebiotała Ghitsa, wracając z walizeczką partnerki,

zamkniętą na klucz. Postawiła ja na stoliku i usiadła naprzeciwko Fen, po czym poczęstowała się szklaneczką Rezerwy. Zanim Nabon teŜ zdąŜyła sobie nalać, walizeczka była juŜ otwarta.

- To naprawdę kiepski pomysł - odezwała się Fen. Ghitsa wzięła owoc i zaczęła scyzorykiem wycinać w nim dyskretny otworek. - Potwierdziłam informacje z przewodnika. W Lesvol mieszkają tysiące ludzi, a

jedyna legalna władza znajduje się ponad dwa tysiące kilometrów stąd. Panuje tu kompletny chaos, więc najzwyczajniej w świecie przydam się tubylcom.

- Tak. Jako ruchomy cel - mruknęła Fen. - Nie pamiętasz, jak się to skończyło poprzednim razem?

Ghitsa skinęła głową, nie przestając wycinać.

Opowieści z Nowej Republiki 256

- Pozwolisz chociaŜ przypomnieć sobie, Ŝe „Dama” nie nadaje się do uŜytku? Nie mamy jak się stąd wydostać, jeŜeli ktoś odkryje, Ŝe jesteś oszustką.

- W takim razie musimy dopilnować, Ŝeby nikt tego nie odkrył, prawda? Fen bełtała złocisty napój w szklance, podziwiając, jak dobrze trzyma się ścianek,

zanim ulegnie grawitacji. - Tym razem ci nie pomogę. - zadeklarowała, zdając sobie sprawę, Ŝe sprzeciw

jest równie bezsensowny, jak trzeci drink. Mimo wszystko postanowiła stawić choćby symboliczny opór.

Ghilsa pochyliła się nad stołem i podała jej mikroskopijny sterownik zdalniaka. - AleŜ oczywiście, Ŝe pomoŜesz. Fen Ŝywiła szczerą nienawiść do wielu zakątków galaktyki. Gardziła Socorro

podczas pory suchej, nie cierpiała Mos Eisley w porze wiatrów, a jej oburzenie absurdalną wysokością cen na Coruscant podczas Tygodnia Świątecznego znane było prawie wszystkim. Lesvol w dniu targowym pomogło jej jednak odkryć w sobie zupełnie nowe, nieprzebrane pokłady niechęci.

Wzięła głęboki wdech, po czym zanurzyła się w ciŜbie ludzi i zwierząt, tłoczących się na rynku. Wciskając się między przeładowany wózek z warzywami a stertę serów wielkości kół u wozu, cudem uniknęła kontaktu z nastroszonym, podejrzanie zalatującym nerfem. Gdy kobieta o przerzedzonych zębach, owinięta bezkształtną czarną szmatą, rzuciła jej prosto w twarz wrzeszczącego ptaka, Nabon o mało nie usmaŜyła obojga jednym strzałem z blastera.

Niespieszny marsz Ghitsy był przeciwieństwem nerwowych przepychanek Fen. Ludzie i inwentarz rozstępowali się z szacunkiem przed niewiastą w brązowej szacie. Szła więc spokojnie, z rękojeścią miecza świetlnego dyndającą u boku. Wspólniczki spędziły na targowisku zaledwie dziesięć minut, gdy do uszu Fen zaczęły dobiegać pełne respektu i podziwu szepty: „Jedi”.

Nabon kręciła się po okolicy, obserwując, jak Dogder wybiera sobie cel. Dwaj awanturujący się męŜczyźni, jeden bardzo niski, a drugi bardzo gruby, zgromadzili wokół siebie tłum gapiów. Było jasne, Ŝe zaraz po słowach i ślinie w ruch pójdą pięści, na czym niŜszy raczej nie wyszedłby najlepiej. Między dwoma gotowymi do bitki facetami stał sobie spokojnie groat i z obojętną miną przeŜuwał paszę.

- Przyjaciele - zadźwięczał w uszach Fen głos Ghitsy - mogę w czymś pomóc? W najbliŜszym otoczeniu zapadła cisza i wszystkie oczy zwróciły się na kobietę

Jedi. - A coś ty za jedna? - spytał gruby. - Jedi! - odkrzyknął ktoś z dalszych rzędów gapiów. - Nie wyglądasz mi na Jedi - parsknął lekcewaŜąco męŜczyzna. Ghitsa uśmiechnęła się wyrozumiale. - Rozmiar i płeć nie są miarą Jedi, przyjacielu. - Dogder od niechcenia wskazała

na pobliski stragan z owocami. - Nie pochwalam tak banalnych pokazów Mocy - odezwała się głośno - ale ten dŜentelmen pragnie zweryfikować moje umiejętności.

Page 129: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 257

Wyciągnęła prawą rękę. Fen wiedziała, Ŝe w lewej ukryła mały sterownik, kontrolujący ruchy mikrorepulsora. Jasnopomarańczowy owoc uniósł się z czubka sterty, zatoczył krąg ponad zdumionymi widzami i opadł wprost na wyciągniętą dłoń Ghitsy.

Dogder powiodła wzrokiem po gęstniejącym tłumie tubylców. - Pytam jeszcze raz: czy potrzebujecie pomocy Jedi? - Ja proszę o mediację Jedi - wydukał niski, spoglądając buńczucznie na

przerastającego go przeciwnika. - Baxendahl sprzedał mi samicę groata na rozród, a ona jest jałowa.

Fen odwróciła się i wmieszała w tłum, z niesmakiem kręcąc głową. Ghitsa zaczęła właśnie popisywać się swoim talentem do negocjacji, tak jak inni posługują się bronią. Pewnie skłoni skłóconych męŜczyzn do zgody po gruntownym przeanalizowaniu kosztów opieki nad groatem, potencjalnego zysku z mleka i róŜnicy wartości między płodnym a jałowym zwierzęciem. Wdzięczni tubylcy zaś odpłacą jej za fatygę lokalną walutą lub towarem. A zanim zapadnie wieczór, po kolejnej sztuczce z latającym owocem lub sabakowych numerach typu „umiem czytać w twoich myślach”, społeczność Lesvol nabierze przekonania, Ŝe to mistrz Jedi Skywalker we własnej osobie złoŜył im wizytę. Niech jej Moc wybaczy, pomyślała Fen. Nie zamierzała przyglądać się temu widowisku.

Fen zamierzała zapamiętać tę chwilę jako jedną z najszczęśliwszych w swoim

Ŝyciu. Dokładnie dwadzieścia dziewięć dni, czternaście godzin i dwadzieścia siedem minut po tym, jak nagły skok mocy zmusił „Gwiezdną Damę” do lądowania w zapomnianym przez Stwórcę Lesvol, do portu kosmicznego dotarł wreszcie zamówiony, nowiutki koreliański hipernapęd Avatar-10.

- Kapitanie, to po prostu ślicznotka. - Jasne, Gibb. - Fen, bezgranicznie szczęśliwa, westchnęła i z miłością spojrzała

na błyszczącą jednostkę centralną, stabilizatory, motywator i konwertery, starannie ułoŜone na płycie. - Szkoda tylko, Ŝe nie znaleźli śmy przyczyny tego przeciąŜenia - dodała.

Mechanik wzruszył wąskimi ramionami, okrytymi zdecydowanie za duŜym kombinezonem.

- Widziałem juŜ takie numery w innych YT, szczególnie tych, których właściciele zafundowali sobie własnoręczne przeróbki. Teraz przynajmniej wiadomo, Ŝe nie rozwali pani nowiutkiego avatara, kiedy juŜ wsadzimy go do środka.

Miesiąc dokładnej obserwacji wystarczył Fen, by stwierdzić, Ŝe Gibb był całkiem niezłym mechanikiem. Nie pytała jednak - a Gibb nie spieszył się z wyjaśnieniami - w jaki sposób nabył tak szczegółową wiedzę o starych koreliańskich frachtowcach i myśliwcach z tej samej epoki. KaŜdy ma przecieŜ jakąś przeszłość i sekrety, które się z nią wiąŜą...

Gibb miał racje: takie wypadki juŜ się zdarzały i moŜna było tylko mieć nadzieję, Ŝe kiedy się powtórzą, ich skutki nie będą śmiertelne.

Opowieści z Nowej Republiki 258

Fen schyliła się, podniosła kamień i rzuciła w groata szwendającego się nieco zbyt blisko jej nowego hipernapędu. Zwierzak kwiknął z przeraŜenia i puścił się galopem przez lądowisko.

- Jedi Ghitsa nie lubi, kiedy tak się traktuje jej zwierzęta - ostrzegł Gibb, rozglądając się nerwowo.

- No to niech uŜyje swojej mocy, Ŝeby mnie powstrzymać - burknęła Fen. Dogder, której terminarz towarzysko-negocjacyjny był bardzo napięty, oczywiście przebywała teraz daleko od portu kosmicznego, ale to nie przeszkodziło rozsądnemu Gibbowi martwić się o to, co powie Wszystkowiedząca Jedi. Cała ta maskarada coraz bardziej uderzała Ghitsie do głowy i coraz mocniej wkurzała Fen. Port kosmiczny i statek zapełniały się z wolna zwierzętami hodowlanymi, paskudnymi winami owocowymi i wszelkim innym dobrem domowej produkcji - darami od wdzięcznych, ale ubogich klientów jakŜe szanowanej mediatorki Jedi.

- Wezmę odczyty ze starego napędu - powiedziała Fen, wyciągając z tylnej kieszeni ulubiony skaner.

Gibb skinął głową. - A ja skończę szykować statek - oznajmił i znikł we wnętrzu „Damy”,

podzwaniając głośno wiszącymi u pasa narzędziami. Stary hipernapęd, który udało im się jakoś wywlec z pokładu, leŜał teraz na trawie

obok płyty lądowiska. Kilka precyzyjnie rzuconych kamieni wystarczyło, by odstraszyć drób - pochodzący z darów dla Jedi Ghitsy - który zrobił sobie grzędę z uszkodzonej maszyny.

Fen przykucnęła, odsłoniła pierwszą sekcję urządzenia i włączyła skaner. Delikatnie zmiotła zwęglone okruchy spomiędzy złączy numer dwa i trzy, po czym zaczęła przesuwać czujnik w dół rdzenia. Po chwili przestała.

W zamyśleniu pstryknęła skanera i zakołysała się na piętach. Dobra wiadomość brzmiała następująco: w najmniej dostępnej części hipernapędu odnalazła właśnie przyczynę wahania mocy, które uszkodziło urządzenie. Zła wiadomość...

Nieśmiałe ..przepraszam” przeraziło Fen do tego stopnia Ŝe odruchowo cisnęła cięŜkim kluczem w stronę, z której rozległ się głos i natychmiast zerwała się na równe nogi.

Nieproszony gość padł na ziemię, unikając połknięcia nadlatującego narzędzia. - Słyszałeś kiedy o pukaniu? - warknęła wściekle Nabon. Dopiero gdy przybysz

wstał, zobaczyła, Ŝe ma na sobie prosty brązowy płaszcz, a u pasa gładką metalową rękojeść.

- W co? - Obcy wzruszył ramionami i rozejrzał się dokoła. Rzeczywiście, stali na odkrytym lądowisku portu kosmicznego.

Fen uśmiechnęła się kwaśno. - Racja... - Młodo zaczynają na tym ranczu Skywalkera, pomyślała. Ten

chłopaczek wczoraj mógł skończyć dwadzieścia lat. Choć z drugiej strony, plotki o Akademii Jedi krąŜą juŜ od miesięcy... Czy ten gładkolicy, nastroszony młodzik naprawdę moŜe być w pełni wyszkolonym rycerzem Jedi? Całkiem moŜliwe. Fen potrafiła zgadnąć co sprowadza młodego Jedi na dzikie pola Lesvol.

Page 130: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 259

- Proszę, proszę - odezwała się i gwizdnęła z cicha. - CzyŜby zaszczycił nas wizytą jeden z naśladowców ascetycznego Luke’a Skywalkera we własnej osobie?

Chłopak wyprostował się w reakcji na zaczepny ton, ale wyraźnie przygasiła go treść wypowiedzi.

- Tak, jestem z akademii mistrza Skywalkera. Nazywam się Zeth Fost. - Fenig Nabon. MoŜesz mi mówić Fen. - Przemytniczka miała jednak pilniejszą

sprawę do załatwienia niŜ dyskusja o powodach wizyty prawdziwego Jedi czy zastanawianie się, co w tym układzie naleŜy zrobić. Kucnęła i znowu pochyliła się nad napędem.

- Nie przypuszczam, Ŝeby Moc powiedziała ci, co oznaczają te ślady spalenizny między energozłączami.

Zeth przysiadł obok. - To niezupełnie tak działa. - Szkoda. - Fen wyciągnęła z kieszeni na piersi lupę i pełzając po ziemi, zaczęła

badać powierzchnię rdzenia. Dotarła do przerwy między ósmym a dziewiątym złączem, zanim znalazła to, czego szukała.

- Co to? - spytał miękki głos zdecydowanie zbyt blisko jej ucha. O mało nie trzasnęła Fosta pięścią; odruchowo, rzecz jasna.

- Masz - powiedziała zamiast tego, podając mu szkło powiększające. - Wygląda jak... drucik. - To stara sztuczka sabotaŜystów. Trzeba zamknąć obwód, spinając wybrane dwa

energozłącza hipernapędu. Na przykład kawałkiem drutu, cienkim jak włos. Wystarczy iskra podana na rdzeń, Ŝeby pojawił się łuk elektryczny między złączami, przechodzący do następnych. W ten sposób smaŜy się cały system. - Fen machnęła ręką w stronę przeciwnego końca napędu. - Gdzieś tam znajdę pewnie resztki przekaźnika lub ogniwa, które wygenerowało napięcie na rdzeniu.

Zeth odchrząknął dyskretnie. - Wiesz dlaczego? Nabon wstała powoli. - Tak. Chyba tak. Ktoś poluje na moją wspólniczkę, Ghitsę Dogder. Fost

zareagował gwałtownym syknięciem. - To z jej powodu tu jestem - powiedział szybko, wstając. - Słyszeliśmy, Ŝe jest

potęŜnym Jedi i robi tu wiele dobrego. - Owszem, ale ma teŜ wielu wrogów. Fen była bardzo dumna z siebie, Ŝe nie udławiła się, kiedy Zeth oświadczył z

powagą: - Ci, którzy czynią dobro, często miewają wielu wrogów. - Po chwili znowu się

zasępił. - A ci, którzy nie w pełni zgłębili Moc bywają manipulowani. Gdzie ona jest? - spytał dość naglącym tonem.

Gdy tylko spotka Ghitsę, sprawa się rypnie, pomyślała Fen. Choćby dlatego warto zapłacić za bilet.

- Nie wiem - odparła, podejmując decyzję. - Wybrała się na negocjacje, ale Gibb powinien wiedzieć, gdzie ją znajdziemy.

Opowieści z Nowej Republiki 260

- Dlaczego nie przyleciałeś promem? - jęknęła Fen z siedzenia pasaŜera w wynajętym śmigaczu Zetha.

- Nie wiedziałem dokąd - odparł Fost. Jego wzrok błądził po sielskim krajobrazie. - Wszyscy w promieniu tysiąca kilometrów gadali o cudownej Jedi Ghitsie, ale nikt nie wiedział, gdzie ona jest.

Fen zabębniła palcami o konsolę. Ktoś zajął się sabotaŜem statku na Chadzie, znał trasę lotu i zamącił w hipernapędzie tak, Ŝeby wybuchł w pierwszym zamieszkanym systemie... Ale kto? I dlaczego?

- Osoba wraŜliwa na Moc byłaby potęŜnym sprzymierzeńcem organizacji przestępczej - przerwał jej rozmyślania Zeth.

- Wynocha z mojej głowy, zginaczu łyŜeczek - warknęła Fen. - Wcale mnie tam nie było - odparł spokojnie Fost. - To tylko dość oczywista

obserwacja. - I niech tak zostanie... Zdaje się, Ŝe mnóstwo złych ludzi uwzięło się na was. Jedi

- dodała po chwili pojednawczo, choć nie przepraszająco. Nie spodziewała się. Ŝe Zeth wzdrygnie się jak poraŜony. - Co jest?- spytała. Młodzieniec potrząsnął głową. - Nic. - Tutaj skręć w prawo - poleciła. Śmigacz przemknął przez bardzo starą i

zniszczoną bramę. Pilot i pasaŜerka umilkli. Czując, Ŝe pojazd zaczyna przyspieszać. Fen spojrzała na Zetha, który wpatrywał

się nieruchomo w dal. Dała sobie spokój ze zwalczaniem niepokoju, który narastał w niej od chwili, gdy przelecieli przez rozwaloną bramę.

Po chwili śmigacz skręcił i zaczął hamować kilka metrów przed zabudowaniami. Zanim się zatrzymał, Fen zeskoczyła na ziemię. Nie tylko ponura mina i milczenie Zetha tak ją zaniepokoiły. Chodziło raczej o niemiły ucisk w Ŝołądku. Identycznie czuła się w chwili, gdy powróciła do tamtej kantyny na Ord Mantell i znalazła na podłodze człowieka, który był dla niej ojcem. Martwego.

Wyrwała z kabury blaster i pobiegła w stronę budynku. Drzwi były otwarte i lekko przekrzywione. Na progu leŜała szata Jedi.

- Zakładam, Ŝe to ktoś spoza planety - trajkotała Fen, gdy sunęli z powrotem w

stronę Lesvol. - Ciekawe, dlaczego potrzebowali aŜ tyle czasu... - MoŜe pomyśleli, Ŝe skoro nawalił wam napęd, to wylądujecie w Nad’Ris -

odrzekł Zeth. - A kiedy tego nie zrobiłyście, zaczęli szukać w taki sam sposób jak ja. Planeta to spory obszar, kiedy szuka się jednej osoby.

Gdy śmigaczem zarzuciło na ostrym zakręcie, Fen z zadowoleniem stwierdziła, Ŝe Jedi prowadzi maszynę tylko trochę wolniej, niŜ zrobiłaby to sama.

- Gibb sprawdza raporty o nowo przybyłych. MoŜe dowie się czegoś, zanim wrócimy.

- Co potem? - spytał Fost. - Słuchaj no, Zeth - zaczęła Nabon. - Doceniam twoją pomoc, ale poradzę sobie

sama.

Page 131: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 261

Kiedy chłopak się, uśmiechał, wyglądał jeszcze młodziej niŜ normalnie. - Jedi są odpowiedzialni za tych, którzy są wraŜliwi na Moc. A szczególnie za

tych, którzy jak Ghitsa mają w sobie prawdziwy talent i mogliby zostać wykorzystani przez niewłaściwe osoby. - Fost spochmurniał nagle. - CięŜko to wytłumaczyć, ale to właśnie Moc mnie tu przyprowadziła. Dlatego zostanę.

- KimŜe jestem, Ŝeby dyskutować z kosmicznym przeznaczeniem? - mruknęła Fen.

Gibb wybiegł im na spotkanie, gdy parkowali w porcie. Ignorując protesty Zetha, Fen znowu wyskoczyła ze śmigacza w biegu.

- Co znalazłeś, Gibb? - spytała, siląc się na spokój, gdy biegli w stronę budowli. - Prawie nic, kapitanie. Parę raportów o skiffie lecącym z duŜą prędkością w

kierunku Nad’Ris. Po chwili byli juŜ w ciasnym budynku administracyjnym. - Dawno? - zadała pytanie Fen. Złapała za krzesło, ale oparcie wysunęło się jej z

rozdygotanych rąk i mebel z hukiem upadł na podłogę. Gibb odczekał, aŜ je ustawiła, zanim odpowiedział:

- Parę godzin temu. Od strony drzwi dobiegł głos Zetha. - Dlaczego ktoś w ogóle zwrócił uwagę na samotny skiff? Gibb spojrzał na Jedi,

jakby zastanawiał się, komu właściwie pomaga. - Był duŜy, nowy, szybki. Inny niŜ te, które się tu widuje. Fen z głośnym chrupnięciem rozciągnęła palce i uśmiechnęła się w duchu, widząc

kwaśną minę Zetha. - Dobra, Gibb. Muszę się wciąć w rejestry portu kosmicznego w Nad’Riss, a

konkretnie w listę statków przylatujących. Mechanik zbladł. Zerkał nerwowo to na Fen, to na Zetha. - AleŜ, kapitanie... - wyjąkał. - Gibb - przerwała mu spokojnie, rozciągając po kolei stawy wszystkich palców. -

Nie musisz odgrywać przede mną świętego tylko dlatego, Ŝe patrzy na nas samozwańczy straŜnik sprawiedliwości. Jedynym sposobem na odnalezienie Ghitsy jest sprawdzenie, dokąd ją najprawdopodobniej zabrano. Kapujesz?

Gibb niechętnie skinął głową, wciąŜ sceptycznie przyglądając się rycerzowi Jedi. Zeth mrugnął i rozłoŜył ręce w geście znaczącym; „Czemu nie, skoro ona tak uwaŜa?”.

Fen podeszła do klawiatury. Po paru minutach pracy odwróciła się gwałtownie. - Gibb musisz się tak ostentacyjnie niecierpliwić? - warknęła. - Kapitanie, to dobry sposób, ale... - Gib spojrzał niespokojnie na Zetha. - Ja znam

lepszy. Fost roześmiał się. - Nie martw się, Gibb. Nikomu nie powiem. Mechanik odetchnął z ulgą. Trzydzieści sekund później przeglądali juŜ rejestr

portu w Nad’Ris. - Muszę, zobaczyć nazwy statków - oświadczył znienacka Zeth, przepychając się

do terminala.

Opowieści z Nowej Republiki 262

Fen obdarzyła go wściekłym spojrzeniem i sójką w bok. - A ja muszę sprawdzić planowane trasy odlotu i zarejestrowane ładunki. Gibb wklepał komendę i na ekranie pojawiły się trzy kolumny danych. Fen

rozpoczęta gorączkowe poszukiwanie. - Tu! - wykrzyknął nagle Zeth. Uspokoił się nieco, gdy Fen obrzuciła go kolejnym nieprzyjemnym spojrzeniem. - A dlaczego mianowicie tak uwaŜasz? - Ta nazwa, „Szuler”... - odparł Zeth. - Mam przeczucie. - Przeczucie? Przykro mi, Jedi, ale potrzebujemy czegoś solidniejszego. - Fen

odwróciła się i znowu zapatrzyła w ekran. - Jak się domyślam, twoje przeczucie nie powiedziało ci, Ŝe „Szuler” zjawił się tu dzień po nas, zgłosił, Ŝe podróŜuje z Chadu na Nal Hutta i nie złoŜył deklaracji celnej, choć statek tej klasy zabiera ponad dwa tysiące ton ładunku.

- Kapitanie... - odezwał się Gibb z odcieniem nerwowości w głosie. - Widzi pani ten migający wskaźnik? „Szuler” właśnie wystąpił o pozwolenie na start.

Fen poczuła w brzuchu lodowaty cięŜar, jak po szklance tutejszego piwa. - Ile mamy czasu? - Godzinę, moŜe dwie. Zeth pochylił się niŜej, by spojrzeć na mrugający znacznik. - PodróŜ do Nad’Ris zajmie nam całą noc. Chyba Ŝe macie tu coś szybszego niŜ

mój śmigacz. Nie mieli i dobrze o tym wiedzieli. Napęd „Gwiezdnej Damy” wciąŜ był w

proszku, a Ŝaden z pojazdów zgromadzonych przez dziesięciolecia w porcie nie był zdolny do ruszenia z miejsca, nie mówiąc juŜ o lataniu. Fen z furią zabrała się do stukania w klawiaturę.

- Jeśli masz w zanadrzu jakieś sztuczki, to uŜyj ich teraz - zwróciła się do Zetha. - Mówiłem ci, Ŝe to nie działa w ten sposób. Dlaczego wyznawca Mocy, który ledwie wczoraj przestał być nastolatkiem, musi

być tak ponury? Fen odsunęła na bok te rozwaŜania, by skupić się na robocie. - Dobrze, Ŝe ja znam parę sposobów - powiedziała. Gibb za jej plecami zarechotał

głośno. - To ich zatrzyma w porcie do następnych zbiorów, kapitanie. Fen wstała z

krzesła. Widok Zetha, który z szerokim uśmiechem pochylił się nad terminalem, sprawił jej satysfakcję: udało jej się zrobić wraŜenie na Jedi.

Pociągnęła go lekko za rękę. - Chodź. Musimy się zbierać. Piosenki o porzuconych lub utraconych kochankach oraz napoje wyskokowe

konsumowane w celu zabicia wspomnień o niespełnionej miłości - oto dwa motywy pojawiające siew tkance kulturowej wszystkich cywilizacji opartych na podróŜach kosmicznych i produkcji alkoholu. Na Korelii napisano dobry milion płaczliwych historii tego rodzaju; połowę z nich Fen znała ze słyszenia, a drugą z własnych doświadczeń. Dawno temu, jako umorusana smarkula, wyśpiewywał banalne teksty w

Page 132: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 263

zatłoczonym porcie kosmicznym, bez trudu zarabiając parę kredytów lub nawet gorący posiłek. Teraz, po z górą trzydziestu latach, nuciła je, gdy była zdenerwowana, podniecona lub pijana.

Na razie biegała po salonie „Damy”, gromadząc ekwipunek. - „Na długie i szczęśliwe Ŝycie nadzieję mogę mieć... Nadzieję na szczęśliwe

Ŝycie i szybką, łatwą śmierć...” - Fałszując nieco, domknęła ostatnią szufladę. Zeth czekał cierpliwie i w milczeniu, gdy Nabon dokładała do sterty broni leŜącej

na stole jeszcze dwa detonatory. - „Szybki, mocny statek...” - Fen śpiewała, ze znacznie większym zapałem o

„szybkim statku” niŜ o „szybkiej śmierci”. Po chwili zaczęła metodycznie upychać zabawki i gadŜety w kieszeniach kombinezonu. - „I szybkie, mocne piwo” - zakończyła z przytupem.

Wsunęła do kaŜdego buta po wibroostrzu i zapięła w kieszeni na rękawie mały blaster. Westchnąwszy z zadowoleniem, zaczęła sprawdzać stan ogniwa w cięŜkim pistolecie blasterowym.

Zeth zasłonił dłonią usta, by nie zdradzić uśmiechu. Odpiął pas i połoŜył go na stole, Ŝeby zdjąć płaszcz Jedi. Zwinął szatę w kłąb i cisnął w kąt kabiny. ZałoŜył z powrotem pas, odpiął od mego rękojeść miecza i wsunął do bocznej kieszeni.

- I co? - spytał. - Ujdę w tłoku? - Pozbądź się jeszcze tej uczciwości z twarzy, to moŜe nam się uda. Tym razem Fost nie potrafił zapanować nad uśmiechem, więc po prostu odwrócił

głowę. - Masz broń? - spytała Fen, oglądając go uwaŜnie ze wszystkich stron. - Nie potrzebuję. - Czekaj, nie mów mi: pewnie Moc cię obroni. - Nie. Po prostu doszedłem do wniosku, Ŝe z takim arsenałem obronisz i mnie, i

całe Coruscant... A ja mam miecz świetlny i Moc - dodał, widząc niebezpieczne błyski w oczach Fen.

- A to jest moja moc. Nazywa się blaster - odcięła się, wsuwając broń na miejsce: do wiszącej u biodra kabury. - Idziemy.

Zwykle Fen była mniej więcej równie rozmowna jak Gamorreanin. Tym razem

jednak nocna wyprawa na pomoc komuś, kto wcale nie zasługiwał na ratunek, o dziwo, skłoniła ją do zwierzeń. Dlatego teŜ, rozpracowując kolejne butelki gazowanego, wysokoenergetycznego napoju - rozsądnie nazwanego Gorączką - wylewała z siebie potoki słów z prędkością równą tej, z jaką śmigacz pędził poprzez mrok.

Opowiedziała Zethowi o młodości na ulicach Koronetu, a nawet wspomniała co nieco o Jetcie.

Historia Fosta, podobnie jak jej własna, rozwijała się z początku dość opornic, ale w końcu chłopak się rozkręcił. Kiedy przyznał, Ŝe był na Kessel, spędzili ponad godzinę, wymieniając się opowiastkiami o Moruthu Doole’u.

- Tak więc - podsumował Zeth, pociągając kolejny solidny łyk z flaszki - nigdy nie wydostałbym się z Kessel, gdyby nie Han.

Opowieści z Nowej Republiki 264

- Solo? - Fen zakrztusiła się Gorączką. - Tak. - Zeth odczekał chwilę, zanim dodał: - Znasz go. - Mówiłam ci, Jedi, wynocha z mojego umysłu - rzuciła ostrzegawczo. - Wcale tam nie zaglądałem - odparł. - Ale nic nie poradzę, Ŝe uczucia biją od

ciebie jak z łzawego holowideo. - No to chyba w twoim towarzystwie będę musiała zacząć myśleć nieco ciszej -

mruknęła Fen i zacisnęła zęby. - śywisz silne uczucia i jesteś lojalna - zawyrokował Zeth. - Dlaczego próbujesz

to ukryć? - Nie zraŜony jej milczeniem, po chwili podjął wątek. - PrzecieŜ gdyby było inaczej, nie lecielibyśmy teraz po Ghitsę, prawda? Na kosmos, przecieŜ ty jej nawet nie lubisz!

- Jest moją wspólniczką i tyle - warknęła w końcu Fen. - Nikt nie będzie krzywdził moich wspólników. Z wyjątkiem mnie.

- Czy ktoś skrzywdził Jetta? - spytał łagodnie Zeth. Fen zaśmiała się krótko i gorzko. - JeŜeli wibroostrze wbite w gardło moŜna nazwać krzywdą, to chyba tak. - Przykro mi, Fen - szepnął miękko. Nabon zamierzała wspierać się swoim gniewem jak blasterem czy kochankiem.

Tymczasem współczucie i szczerość Zetha sprawiły, Ŝe poczuła, jak uraz rozpływa się gdzieś wraz z energią, którą jej dawał.

- Dzięki - mruknęła, zdobywając się na lekki sarkazm. - PotęŜny z ciebie Jedi. Spojrzała na niego tak niechętnie, Ŝe nie mógł się nie uśmiechnąć. - Skąd ci się bierze ta niechęć do Jedi? - spytał. - Twoja umiejętność docinania

graniczy ze sztuką. - Sama nie wiem - odpowiedziała Fen, za jego przykładem przechodząc na lŜejszy

ton. - Po prostu chyba nie lubię, kiedy ktoś jest taki nieskalanie uczciwy i w dodatku ma autorytet.

- To sithowo - stwierdził Fost. - UwaŜaj, co mówisz, synku. Jak się będziesz tak wyraŜał, narobisz sobie

kłopotów. Zeth roześmiał się. - Masz rację. Jeśli wrócę, przeklinając jak przemytnik, więcej mnie nie

wypuszczą. Fen uśmiechnęła się krzywo wbrew sobie. - Wtedy powiesz, Ŝe uczyłeś się od wielkiej mistrzyni. Śmiech Zetha urwał się raptownie i chłopak znowu zapatrzył się posępnie w

ciemność. Jechali dalej w milczeniu, a Nabon próbowała domyślić się, co teŜ takiego

powiedziała, Ŝe wywołało tak gwałtowną zmianę nastroju. W końcu jednak zrezygnowała i postanowiła zaatakować frontalnie.

- Skoro juŜ tak wylewamy wszystko, co nam leŜy na wątrobie, to moŜe mi powiesz, jaka bantha siedzi ci na plecach? Upuściłeś niechcący kamień na innego zginacza łyŜeczek, czy co?

Page 133: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 265

Zeth milczał, jakby zastanawiał się, co odpowiedzieć. Gdy wreszcie przemówił, jego głos był jakby nieobecny i pełen smutku.

- UŜyłem umiejętności Jedi... dla zemsty. Fen spojrzała na niego uwaŜnie, Fost zaś patrzył na swoje dłonie, jakby były

brudne. Przemytniczka zmusiła się do oderwania wzroku od towarzysza podróŜy i znowu skoncentrowała się na drodze. Zemsta była czymś, co doskonale potrafiła zrozumieć, ale nagle jakoś straciła ochotę na słuchanie smętnych wynurzeń młodzieńca. Zanim jednak zdąŜyła coś powiedzieć, Zeth znowu się odezwał.

- W swojej arogancji sądziłem, Ŝe cel uświęca środki - szepnął. - Mój brat i wielu innych ludzi zapłaciło najwyŜszą cenę za mój upadek na Ciemną Stronę.

Fen straciła dech, gdy kawałki układanki zaczęły wskakiwać na swoje miejsce. Te niepojęte pogłoski... To, co mówił Zeth... Gdy wreszcie odpowiedź rozbłysła w jej umyśle, nie była pewna, czy wpadła na nią samodzielnie, czy podsunął ją Fost.

- Karyda - jęknęła. Miliony, miliardy trupów. Cały system gwiezdny starty z mapy galaktyki.

Nabon szarpnęła sterem i z całych sił wcisnęła hamulce. Coś w jej umyśle krzyknęło znowu: „Karyda!”. Przestraszona, odwróciła się i spojrzała na młodego Jedi. Fost wyglądał przez okno, z trudem powstrzymując napływające do oczu łzy. Po chwili skinął nieznacznie głową.

Fen dzieliła śmigacz i los z najbardziej znanym masowym mordercą od czasów Palpatine’a. Ten niewinnie wyglądający chłopaczek był drugim Vaderem. Rzeźnikiem. Zabił miliardy...

W nagłym ataku klaustrofobii Nabon postanowiła wyrwać się z ciasnej kabiny śmigacza. Gdy wreszcie otworzyła właz, do środka wpadł podmuch chłodnego wiatru. Fen wyskoczyła na drogę i zatoczyła się wszechświat wariował jej pod nogami. Miliardy trupów. A ona nawet go polubiła. To było najgorsze. Nabrała się jak dziecko na tę jego niewinność, szeroko otwarte oczy i nieśmiały uśmiech.

Świadomość tego faktu uderzyła ją jak podmuch supernowej i w rym momencie przegrała bitwę o kontrolę nad emocjami: poczuła, Ŝe ogarniają ją mdłości. Opadła na kolana i opróŜniła Ŝołądek na miękkie, świeŜo zaorane pole.

Wszechświat właśnie przesiał wirować przed jej oczami, gdy usłyszała za sobą kroki. Z trudem podniosła się z ziemi.

- Więc to ty jesteś ten pieprzony Durron? - upewniła się. - Kyp Durron? - Tak. - Okłamałeś mnie. - Fen wyprostowała się i wcisnęła ręce w kieszenie, wpatrzona

w czubki butów. Przydałyby się nowe, zauwaŜyła, po czym w duchu kopnęła się w tyłek za myślenie o takich drobiazgach w takiej chwili.

- Tak - odpowiedział Kyp po dłuŜszej chwili. - Istnieje słowo na określenie tego, co zrobiłeś: ludobójstwo. - Wiem - odparł Durron łamiącym się głosem. Fen obróciła się na pięcie. Poczuła, Ŝe ślepa furia zaczyna brać w niej górę nad

instynktem samozachowawczym. Wreszcie stanęła twarzą do młodzieńca i dotknęła palcem wskazującym jego piersi.

Opowieści z Nowej Republiki 266

- Powiedz mi, Jedi - to słowo omal nie uwięzło jej w krtani - jak to jest, Ŝe moŜesz szwendać się po galaktyce, rekrutując innych, na przykład moją wspólniczkę, Ŝeby szli w twoje ślady?

Kyp milczał. Przygarbił się jeszcze mocniej i nie odrywał oczu od czarnej ziemi. - Dlaczego nie siedzisz w pudle? - spytała. - Dlaczego cię nie rozwalili? - dodała,

wciskając mu palec z całej siły w pierś. Kyp padł na ziemię, nie stawiając oporu. - Nie wiem - odpowiedział chrapliwie. - Powinienem... powinienem być martwy. Fen chwyciła przeraźliwie zimną rękojeść blastera. Wyciągnęła pistolet z kabury i

wymierzyła w leŜącego przed nią drania. Zabijała juŜ lepszych od niego i to za mniejsze przestępstwa przeciwko galaktyce.

Jedi wreszcie spojrzał jej w oczy i wtedy zobaczyła, Ŝe na jego twarzy lśnią łzy. - Nikt nie będzie cię winił, Fen, za wykończenie mordercy miliardów świadomych

istot. Nabon poczuła, Ŝe świerzbią ją palce. On chce, Ŝebym go zabiła, dotarło do niej

nagle. - Proszę cię, Fen, rozległ się w jej umyśle cichy jęk. Chłopak wyciągnął ku niej

ręce. Fen była poruszona, ale nie Ŝałowała go. - Jesteś tchórzem o czarnym sercu, Jedi - warknęła, z rozmachem wciskając

blaster z powrotem do kabury. - Próbujesz mnie sprowokować, Ŝebym zrobiła coś, na co nie starcza ci odwagi.

Schyliła się i podniosła go z ziemi. - A teraz posłuchaj, sithowy lordzie - zaczęła, starając się włoŜyć w obelgę tyle

jadu, ile tylko potrafiła. Z przyjemnością zauwaŜyła, Ŝe skrzywił się, słysząc jej słowa, i nie uznał ich za zabawne. Obiecała sobie w duchu, Ŝe juŜ nigdy nie uŜyje tego przekleństwa. - Mam gdzieś, czy będziesz Ŝył, czy zdechniesz. Sama chętnie bym cię rozwaliła, Ŝeby uwolnić wszechświat od twojej Ŝałosnej obecności - zadeklarowała, bezceremonialnie chwytając Durrona za łokieć i popychając w stronę śmigaczu. Ale najpierw pomoŜesz mi ocalić moją wspólniczkę. Jasne?

- Powtarzam jeszcze raz - odpowiedziała spokojnie Ghitsa. - Nigdy o tym nie

słyszałam. Cios Culana Brasliego strącił ją z krzesła. Ze spętanymi nadgarstkami i kostkami

zdołała jakoś obrócić się w locie tak, by nie spotkać się zbyt twardo z niegościnnymi płytami pokładu.

- A ja słyszałem, Ŝe jest inaczej, radco - wycedził Brasli. Ghitsa nie pierwszy raz była bita. To naleŜało do ryzyka zawodowego,

związanego nieodłącznie z pracą dla Huytów. W skali od jednego do dziesięciu, wysiłki Brasliego plasowały się mniej więcej na ósmej pozycji. Oprawca koncentrował się na zadawaniu maksymalnego bólu przy minimalnej liczbie nieodwracalnych uszkodzeń ciała. Prawdziwy artysta, pomyślała Ghitsa. Zwinęła się w kulę, by stanowić mniejszy

Page 134: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 267

cel dla nieuniknionego kopnięcia. Tym razem Brasli naprawdę się przyłoŜył; zadawał cięŜkimi buciorami cios za ciosem...

Do świtu pozostała niespełna godzina. PodąŜając za wskazaniami pokładowej

mapy, Fen prowadziła śmigacz ulicami Nad’Ris, w stronę alei biegnącej na tyłach portu kosmicznego. Wreszcie, manewrując z wprawą do przodu i do tyłu, wleciała w wąski zaułek, osłonięty od zniszczonego chodnika stertą śmieci.

Nie zamienili nawet dwóch zdań, odkąd Kyp wyznał jej prawdę na środku polnej drogi. Nabon wcisnęła śmigacz w głąb tymczasowego schronienia i wyłączyła silnik. Widząc, Ŝe Durron wciąŜ nie reaguje, spytała:

- Idziesz? Jedi wyskoczył z pojazdu, ale nie przerwał milczenia. Mur otaczający tyły portu był brudny i wznosił się na dobrych pięć metrów. Fen

rozejrzała się uwaŜnie i dostrzegła to, co miała nadzieję dostrzec: wejście dla personelu. - Spróbuję je otworzyć - powiedziała, kiwając głową w stronę drzwi. - Zostań na

warcie, dobrze? Wyciągnęła z kieszeni urządzenie wielkości dłoni i nałoŜyła je na zamek. - Czy to jest to, co myślę? - spytał Kyp. Fen uniosła brew, słysząc w jego głosie dezaprobatę. - Jeśli myślisz, Ŝe to Opirus Model FD 62, łamacz szyfrów, to tak. - Czy takie maszynki nie są nielegalne? - Są, podobnie jak morderstwo - odparowała drwiąco. Minęło kilka chwil, zanim Durron spytał cicho: - Czy zabiłaś wszystkich, których uwaŜałaś za winnych śmierci Jetta? Fen o mało nie upuściła deszyfratora. Dobrze wiedziała, dokąd zmierza ta

rozmowa, ale tak rzadko zdarzało jej się wstępować na wyŜyny moralności, Ŝe nie miała zamiaru łatwo rezygnować.

- Zabiłaś? - Tak - odpowiedziała w końcu, prawie tak wolno, jak działał deszyfrator. - A gdyby winnych było więcej, czy przeciwko reszcie teŜ urządziłabyś krucjatę? - Zabiłeś miliardy istot! - nie wytrzymała Fen. Rozejrzała się niespokojnie dokoła,

ale w alejce wciąŜ panował spokój. - Wiem - jęknął Kyp. - I przeŜywam tę chwilę co dzień. Ale gdybyś miała taką

moŜliwość, taką potęgę, nie zrobiłabyś tego samego, by pomścić Jetta? Odpowiedź nie była nawet w przybliŜeniu tak prosta, jak powinna być. Obudził ją obłudnie słodki, ludzki głos. - Brasli, posadź proszę panią radcę. Ghitsa wykręciła szyję, Ŝeby coś zobaczyć, ale zyskała na tym tylko przenikliwy

ból. Brasli bez ceregieli poderwał ją z podłogi i posadził na krześle. Po drugiej stronie stołu siedział młody, dobrze ubrany męŜczyzna.

Opowieści z Nowej Republiki 268

- Przepraszam za entuzjazm Brasliego. - Młody człowiek machnął ręką, między palcami której tkwiła karta danych. Ghitsa zauwaŜyła na blacie elektroniczny notes. którego przedtem tam nie było. - RozwiąŜ ją, Brasli.

Ghitsa stęknęła cicho, gdy wiązy opadły i krew napłynęła do zdrętwiałych stóp i dłoni. Choć Brasli usłuchał bez wahania, męŜczyzna, który wydał mu rozkaz, był zdecydowanie zbyt młody i niewyrobiony, by od dawna zajmować wysokie stanowisko. Jego strój wskazywał raczej na zamoŜność niŜ na dobry smak.

- Czy twoi pracodawcy z klanu Desilijic wiedzą, Ŝe twój coruseański akcent jest fałszywy? - spytała Ghitsa, dotykając opuchniętych, rozciętych warg.

MęŜczyzna zarumienił się. - Jak dotąd nikt tu nie wspominał ani o klanie Desilijic, ani o Huttach w ogóle. - Miałam juŜ przyjemność spotkać Brasliego. Na pokładzie „Szulera” teŜ byłam

nieraz. - Ghitsa poczuła ciepłą struŜkę na brodzie i niecierpliwym ruchem starła krew. - Choć przyznają, Ŝe w zgoła odmiennych okolicznościach,

- Bez wątpienia było to w czasach, gdy twój klan huttański zajmował się metodycznym łupieniem mojego.

Ta spokojna odpowiedź upewniła Ghitsę, Ŝe Desilijicowie nie wysłali z misją kompletnego Ŝółtodzioba. Jeśli jednak miała uratować skórę, walcząc tylko ostrym językiem, musiała poznać więcej szczegółów. - Radco, nawet nie znam twojego imienia.

MęŜczyzna ani na chwilę nie przestał obracać w dłoni karty danych, jakby była kartą do sabaka. Kartą do sabaka, właśnie, zastanowiła się Ghitsa. Tak, pewnie zaczynał jako hazardzista.

- Radca Rai - przedstawił się oficjalnie, wsuwając kartę w otwór czytnika. - A teraz, radco Dogder, podyskutujemy o inwestycjach Hutta Durgi w Konsorcjum Orko.

- Nie zrobiłabym tego - stwierdziła Fen. Raz jeszcze pokręciła gałką deszyfratora,

ale urządzenie najwyraźniej było o rok za stare, a drzwi o rok za nowe. - Wiem - przyznał Kyp, nie przestając się rozglądać. - Ale czy nie myślałaś o

czymś takim? - Owszem. - Rzeczywiście myślała. W rozpaczy po śmierci Jetta zachowywała się

znacznie brutalniej niŜ kiedykolwiek przedtem. Mimo wszystko jednak nie posunęłaby się tak daleko, jak stojący teraz na warcie Jedi.

- Nienawidzę tego, co zrobiłem, Czasem myślę, Ŝe poczucie winy doprowadzi mnie do obłędu - wyznał Kyp drŜącym głosem. - Chyba byłoby mi łatwiej, gdyby mnie gdzieś zamknęli.

- Albo zabili - podpowiedziała uprzejmie Fen. - Jak powiedziałaś, to wyjście dla tchórzy. Fen schowała deszyfrator i wytarła ręce o nogawki kombinezonu. - Nic z tego nie będzie. Musimy znaleźć inną drogę. Kyp oparł się cięŜko o mur i Ŝałośnie zwiesił głowę, przecierając oczy kułakami. - Ale nie zamknęli mnie i nie zabili - powiedział z suchym szlochem. - Co mam

robić, Fen?

Page 135: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 269

- A skąd mogę wiedzieć? - odpowiedziała pytaniem, zła na samą siebie, Ŝe zaczyna mu współczuć. Fen Nabon jako sędzia, moralistka i powierniczka? Gdyby to nie było takie zabawne, byłoby groteskowe. Na razie jednak miała na głowie waŜniejsze sprawy niŜ pokuta mordercy. Po chwili odchrząknęła dyskretnie.

- MoŜe po prostu pilnuj, Ŝeby coś takiego nigdy się nie powtórzyło. Kyp objął się ramionami.

- A jeśli to nie wystarczy? - To będziesz robił to, co wszyscy - odparła, unosząc palcem jego podbródek, by

spojrzał jej w oczy. - Czyli starał się najlepiej jak potrafisz. - A jeŜeli zawiodę... - szepnął, nie kończąc zdania. - To będę cię ścigać i zabiję własnoręcznie. - Ich oczy wreszcie się spotkały i

przez moment Fen nie mogła oderwać wzroku od jego pełnego wdzięczności spojrzenia. - Chodź. Czas na plan B.

- Twoi informatorzy są w błędzie - powiedziała Ghitsa, siląc się na cierpliwość,

której wcale nie czuła. - Od ponad trzech lat nie pracuję dla klanu Durgi. Nagły glos z interkomu wbudowanego przy drzwiach przestraszył wszystkich

obecnych w kabinie. - Radco? - odezwał się bezcielesny, uprzejmy mówca. - Mówiłem, Ŝeby nam nie przeszkadzano - rzucił ostro Rai. Podszedł jednak do

komunikatora i ustawił parametry tak, by Ghitsa nie mogła podsłuchać rozmowy. - Zaraz przyjdę - rzekł po chwili, posyłając jej mroczne spojrzenie. - Zdaje się, Ŝe

urząd celny w Nad’Ris odmawia przerwania kwarantanny nałoŜonej na nas z powodu podejrzenia o skaŜenie biologiczne.

- Doprawdy? - odezwała się obojętnie Ghitsa. czując mocniejsze bicie serca. Wcięcie się w rejestry portu w Nad’Ris, Ŝeby zatrzymać statek na ziemi, byłoby klasycznym numerem w stylu Fen.

- To bardzo ciekawe, bo „Szuler” nie deklarował Ŝadnego ładunku - zastanawiał się głośno Rai. Wreszcie skinął głową w stronę Brasliego. - Zajmij się nią. Celnicy chcą urządzić nam inspekcję statku. Zamkniesz tutaj naszego radcę; moŜe w spokoju wreszcie coś sobie przypomni. - Ghitsa obojętnie zniosła spojrzenie Rala, ale facet był bystry. - Jeszcze jedno, Brasli. Postaw na nogi swoją druŜynę. Musimy się przygotować na wizytę nieproszonych gości.

- Powinniśmy być nie dalej niŜ dwa stanowiska lądownicze od „Szulera” -

stwierdziła Fen. WciąŜ ukrywali się za stertą śmieci w bocznej alejce, a mur okalający port niezmiennie górował nad nimi.

- Musimy się pospieszyć - powiedział Kyp, odwracając się ku niej. Nagle na jego powaŜnej twarzy pojawił się krzywy uśmieszek, a oczy rozbłysły figlarnie, wpatrzone w przemytniczkę.

- O co chodzi? - warknęła, odgarniając łokciem kosmyk włosów. - Powinnaś o czymś wiedzieć. - Tak?

Opowieści z Nowej Republiki 270

- Masz na czole wielką czarną smugę. Fen poczuła, Ŝe jej policzki płoną gorącą czerwienią. Przetarła czoło rękawicą i

zobaczyła ciemną plamę smaru. Jęknęła, bo przypomniała sobie, Ŝe nieskończenie dawno temu zaglądała do starego hipernapędu „Gwiezdnej Damy”. - Mam ją, odkąd spotkaliśmy się przy statku, prawda?

Uśmieszek zmienił się w uśmiech od ucha do ucha. - Owszem. - Mogłeś mi powiedzieć - mruknęła oskarŜycielsko, nie przestając wycierać czoła. - Właśnie to zrobiłem. - Kyp uniósł rękę i dotknął jej skroni. - Przegapiłaś plamkę. Fen, o dziwo, nawet nie próbowała odtrącić jego dłoni. - JuŜ? - spytała, rozcierając skroń. Młodzieniec skinął głową i odwrócił się w stronę ściany. - MoŜemy się wdrapać. Nabon podjęła szybką decyzję. - Kyp, powinnam ci o czymś powiedzieć. Durron spojrzał na nią z rozbawieniem. - Co mam resztki obiadu między zębami? -Chodzi o Ghitsę... - Ja juŜ wiem, Fen - przerwał jej w pół zdania. - Znowu czytałeś w moich myślach! - krzyknęła wściekła. Kyp przewrócił oczami. - Nie musiałem. Szukałem jej Mocą, odkąd tu przybyłem. Szybko wyczułbym

obecność kogoś o takich zdolnościach, szczególnie gdyby został porwany. - Więc... wiedziałeś od początku? - bąknęła. - I mimo to zamierzasz mi pomóc w

ratowaniu marnej oszustki, którą wreszcie spotkało to, na co zasłuŜyła? - Nie spodoba ci się to, co powiem, ale... to Moc mnie tu przywiodła. - Kyp wziął

głęboki wdech. - I chyba zaczynam rozumieć dlaczego, Fen trawiła przez moment jego słowa i doszła do wniosku, Ŝe chyba jednak się

dogadają. Wstała i wyprostowała się. - MoŜe spróbowałbyś uŜyć Mocy do przerzucenia za mur liny z hakiem? Kyp skinął głową i rozwinął linę, którą wzięli ze śmigacza. Zakręcił nią zręcznie

nad głową i po chwili usłyszeli cichy stuk. Jedi sprawdził, czy hak trzyma jak naleŜy, po czym wspiął się po ścianie z lekkością owada.

Ten sam manewr w wykonaniu Fen nie był nawet w przybliŜeniu tak zgrabny. Zaczynała juŜ stękać z wysiłku, gdy nagle jakaś siła poderwała ją w górę i delikatnie ustawiła na szczycie muru.

- Łatwizna - mruknął Kyp, podając jej rękę, gdy zachwiała się na wąskiej krawędzi ściany.

Ku irytacji Nabon, chłopak zdawał się czuć tutaj równie pewnie jak na ziemi. Spojrzała na niego wymownie, lecz Kyp nie wyglądał ani na zastraszonego, ani na zawstydzonego.

- Chwyt Mocy - wyjaśnił, wzruszając ramionami. - Ach, tak. Dzięki. - Fen szybko rozejrzała się po porcie. - Tam -powiedziała,

wskazując na masywny ghtrocki frachtowiec, stojący o dwa stanowiska dalej.

Page 136: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 271

Przebiegli chyłkiem po szczycie muru, by zdąŜyć przed świtem i ciekawskimi oczami. Kyp zeskoczył wprost na pancerz „Szulera” i wspiął się wyŜej, do górnego włazu. Fen trzymała się o krok za nim.

Durron pociągnął mocno za dźwignię włazu, ale pokrywa nawet nie drgnęła. - Zablokowany! - To oczywiste - mruknęła Fen, wyciągając z przepastnej kieszeni kolejne

niewielkie urządzenie. - Niech no zgadnę - powiedział Kyp. - Wysoce nielegalny zestaw do porywania

statków? Przemytniczka przyłoŜyła dekoder do zamka włazu. Na małym wyświetlaczu

pojawił się rządek cyfr, a system rozpoczął wyszukiwanie właściwej kombinacji otwierającej zamek.

- ZałoŜą się, Ŝe na Yavinie Cztery w ogóle nie zamykacie statków, co? - Fen ugryzła się w język, widząc minę Durrona; przypomniała sobie, Ŝe Jedi moŜe być cokolwiek przewraŜliwiony na punkcie kradzionych statków. - Cofam to. Przepraszam.

Wreszcie usłyszała cichy szmer mechanizmu i stłumione szczęknięcie. - Na dole spokój? - spytała, wkładając dekoder do kieszeni. Kyp skinął głową. Fen połoŜyła lewą rękę na klapie, a prawą sięgnęła po blaster. - Czekaj - odezwał się Durron. Teraz Nabon była juŜ porządnie wnerwiona. - Czego znowu? - Twój blaster.. - odpowiedział z powagą. - Jeśli sądzisz, Ŝe wejdę tam bez broni, to... Kyp gwałtownie potrząsnął głową. - AleŜ skąd. Fen. Musisz tylko przestawić pistolet na ogłuszanie. - Nie wyjeŜdŜaj mi tu z mądrościami Jedi... - Fen, zabicie tych ludzi nie zwróci Jettowi Ŝycia. Powiedział to tak łagodnym

tonem, Ŝe musiała najpierw przełknąć kulę wielkości banthy zatykającą jej gardło, zanim zdołała odpowiedzieć.

- A nie zabicie ich nie przywróci Ŝycia twojemu bratu. Kyp spojrzał na rękojeść miecza świetlnego, którą ściskał w dłoni. - Wiem. Mimo to pomogę ci. Fen. Ale nie zmuszaj mnie, Ŝebym tam wchodził i

zabijał, kiedy wiem, Ŝe moŜna temu zapobiec. Trafił ją w czuły punkt, i to najmocniej, jak potrafił. - Nie kaŜdy atak moŜna odeprzeć bronią nastawioną na ogłuszanie - ostrzegła. - Wiem - odparł krótko Kyp. - Ale tak trzeba. - Niewiele ci przyjdzie z tej uczciwości, kiedy będziesz sztywny - odparowała

Fen. Dość czasu zmarnowaliśmy, pomyślała, przestawiając blaster na ogłuszanie. Potem otworzyła właz i półmrok świtu przecięła smuga ciepłego, Ŝółtego światła.

Kyp wskoczył do środka. Fen nie była tak zręczna: oparła dłonie na krawędzi otworu i pomału opuściła się na dół. To, co powinno zabrzmieć jak cięŜki upadek, zmieniło się w przyjemną jazdę z bezgłośnym lądowaniem jak w pierzynie. Niezła rzecz, ten chwyt Mocy, pomyślała.

Durron rozejrzał się szybko i wcisnął klawisz wystający ze ściany. Drzwi otworzyły się i po chwili byli juŜ w pogrąŜonej w mroku kabinie.

Opowieści z Nowej Republiki 272

- Jak ją znajdziemy?- spytał Jedi. - A nie mógłbyś jej wyczuć, czy coś w tym guście? - Fen kończyła juŜ inspekcją

ciasnego pomieszczenia. - Nie, juŜ próbowałem. Na pokładzie jest całe mnóstwo przestraszonych ludzi. -

Kyp cofnął się nagle ku drzwiom. - Ktoś idzie! - szepnął ostrzegawczo. - Naprawdę? Nigdy nie brakowało mi śmiałości, kiedy trzeba było spytać o drogę. Gdy tylko cięŜkie kroki zaczęły się oddalać, Kyp otworzył drzwi kabiny. Po cichu

wymknęli się na korytarz i... Fen ucieszyła się, widząc znajomą sylwetkę. - Witaj, Brasli. - Do radosnego powitania dołoŜyła lufę blastera, wetkniętą między

Ŝebra opryszka. Brasli stanął jak wryty. - Bardzo ładnie - zaszczebiotała Fen. - A teraz unieś rączki i trzymaj je z daleka

od tego blastera, który masz przy boku. - Domyślałem się, Ŝe przyjdziesz po tę swoją sithową wspólniczkę, Nabon -

warknął Brasli, odwracając się pomału w jej stronę. - Nie przeklinaj przy Jedi - pouczyła go Fen, gdy Kyp odbierał mu broń. - A teraz

albo powiesz mi, gdzie ona jest, albo ten Jedi zajrzy w twoją Ŝałosną masę neuronów, którą nazywasz mózgiem, i sam się dowie. Co wolisz?

Gdy wpadła do kabiny z Kypem u boku i Braslim na muszce, powitalne „Fen!” w

wykonaniu Ghitsy zawierało w sobie zarówno nutkę ulgi, jak i niepewności. Nabon brutalnie pchnęła Brasliego na krzesło. - Siad. Masz coś, Ŝeby go związać? - zwróciła się do Ghitsy. - To, czym mnie spętał, powinno wystarczyć - odparła Dogder, strzelając

solidnym kawałkiem kabla. Na twarzy miała potęŜny siniec, ale poruszała się bez trudu. - Nic ci nie jest? - spytała Fen, otrząsając się z ponurej wizji przedstawiającej inną

bliską jej osobę, leŜącą w kałuŜy krwi. - Nic, z czego nie wyleczyłby mnie tydzień w sanatorium. - Jęki Brasliego w pełni

odzwierciedlały zapał, z jakim Ghitsa kneblowała go i pętała kablem. Dogder odpoczęła chwilkę, po czyn zmierzyła wzrokiem Durrona. - Widzę, Fen, Ŝe znalazłaś prawdziwego Jedi.

Fen nie paliła się zbytnio do zdradzania sekretu, wiec ucieszyła się, gdy Kyp przejął inicjatywę..

- Jestem Kyp Durron. Ghitsa zamarła. - Durron? Jedi Kyp Durron? - Zostaw to sobie na później - wtrąciła Fen. Dogder pracowała dla Huttów, więc

fakt, Ŝe ludobójca przybył jej z odsieczą, nie powinien zwalić jej z nóg. - Zablokowałem drzwi - zawołał Kyp. - Więc jak stąd wyjdziemy? - zainteresowała się Fen. Podskoczyli jak na

komendę, gdy w kabinie rozległ się władczy głos. - Brasli, zgłoś się!

Page 137: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 273

Ghitsa wskazała na komlink przypięty do kołnierza opryszka. - To radca Rai, szef tej akcji. Fen zbliŜyła się do spętanego męŜczyzny, wyciągnęła mu knebel i wymierzyła z

blastera między oczy. - Odpowiesz mu teraz, i to grzecznie. Spróbuj tylko jakichś sztuczek, a rozwalę

cię na kawałki. Brasli skinął głową. - O co chodzi, Rai? - Jego głos brzmiał względnie normalnie, choć nieco ochryple. - Gdzie jesteś? - W kabinie, z radcą Dogder - odparł gładko Brasli. - To dobrze. Zostań tam. MoŜliwe, Ŝe mamy gości. Przeszukujemy statek. Rozmówca rozłączył się, a Fen natychmiast wetknęła zwiniętą szmatę w

rozdziawioną gębę bandziora. Ghitsa oderwała komlink od jego kołnierza i przypięła go do własnej bluzy.

- Fen - zawołał Kyp. - Tak? Jedi przyglądał się bieŜnie ścianom kabiny - To zewnętrzna grodź, prawda? - Między tobą a wielką, wredną galaktyką jest pół metra wzmocnionego kadłuba i

pancerza, jeśli o to ci chodzi. Co zamierzasz... Słowa uwięzły w krtani Fen, a Ghitsa sapnęła z wraŜenia, gdy rozległ się

charakterystyczny pomruk, a z dłoni Kypa wystrzeliło drŜące, jasnofioletowe ostrze. Rycerz Jedi i miecz świetlny... Był to widok wręcz święty, kojarzący się Fen z

dawno minioną erą w jej Ŝyciu. Nie mogła uwierzyć, Ŝe odrodził się akurat tu, w ciasnej kabinie frachtowca Huttów.

Kyp roześmiał się beztrosko. - Tylko nie zaczynaj. Fen. Po prostu wytnę dziurą i będziemy wolni. - Obrócił się

w stronę Ghitsy i wyciągnął ku niej rękę z mieczem. - Chyba Ŝe ty wolałabyś to zrobić. - Zaczekaj! - krzyknęła Nabon, gdy Jedi uniósł broń. - Jeśli to zrobisz,

uruchomimy alarm ostrzegający o nieszczelności kadłuba! Zanim zdąŜymy prysnąć, będziemy mieć na karku całą bandę.

- Mógłbym was osłaniać - zaoferował Kyp. - Obie? Jak długo? - odparowała Fen. I kosztem ilu trupów? - dodała w myśli na

uŜytek Kypa. Gdy skinął nieznacznie głową, wiedziała, Ŝe zrozumiał. - ChociaŜ pomysł nie jest aŜ taki zły - dodała po chwili. Podeszła do panelu sterującego i zdarła z niego obudowę.

Jej wspólniczka szybko zrozumiała, w czym rzecz. - Masz coś, co mogłoby generować nieskończoną pętlę? - spytała rzeczowo

Ghitsa. - Tak. Chyba moŜemy podłączyć jeden ze znikaczy, które zabrałam z naszego

arsenału. - Fen sięgnęła do kieszeni na udzie, wydobyła niepozorne urządzenie i podała je Ghitsie. - Zobacz, co się da zrobić.

Opowieści z Nowej Republiki 274

- Co to jest znikacz? - spytał Kyp, zaglądając jej przez ramię. Nabon zauwaŜyła, Ŝe zdąŜył juŜ wyłączyć miecz.

- Coś, czego byś na pewno nie pochwalił - odparła dumnie. - Generator pola pasywnego - wyjaśniła Ghitsa. Fen usłyszała trzask obudowy

pękającej w rękach wspólniczki. - Ten, kto go nosi, staje się niewidzialny dla większości detektorów.

- Kable od wszystkich sensorów z tej kabiny, w tym takŜe i tych, które kontrolują stan poszycia, biegną tędy - powiedziała Fen, jedną ręką wydobywając z kieszeni obcąŜki, a drugą wskazując na biegnące w ścianie przewody. - Wszystkie prowadzą do głównego komputera.

- A ty zamierzasz wciąć się w obwód i wykorzystać znikacz do generowania nieprzerwanego sygnału? - Głos Kypa wskazywał na to, Ŝe tego typu kombinacje nie są jego najmocniejszą stroną.

- Mniej więcej - odpowiedziała Fen, grzebiąc w wielobarwnej plątaninie kabli. Który moŜe być odpowiedzialny za kontrolę stanu kadłuba? Wzruszeniem ramion zbyła wątpliwości, wzięła obcąŜki w zęby i zaczęła wyciągać spod zdemontowanego panelu zielony przewód. - Ghitso - zawołała niewyraźnie, Ŝując izolowaną rękojeść narzędzia - skończyłaś mieszać w tym generatorze?

- Tak. Gdy Dogder przypinała naprędce zmontowane urządzenie do zielonego kabla,

Nabon nie omieszkała rzucić stosownego komentarza - Pierwszy raz w Ŝyciu widzę tak przemyślne zastosowanie szpilki do włosów. - Nie mów z pełnymi ustami. Fen. Przemytniczka wypluła obcąŜki i zamknęła obwód. Wstrzymała oddech, ale nie

włączył się Ŝaden z alarmów. - To powinno utrzymać ich z daleka od naszych grzbietów. Wspólniczki odwróciły się zgodnie, bo za ich plecami znowu rozległ się pomruk

Kypowego miecza. Jedi uniósł klingę nad głowę i zaczął ciąć półmetrową warstwę metalu, jakby była z ciasta.

- Wiesz, Fen - odezwała się Ghitsa, przyglądając się metodycznie pracującemu Kypowi - nie chciałabym zobaczyć miecza świetlnego na czarnym rynku. Nigdy, przenigdy.

Po kilku minutach Durron skończył cięcie i wyłączył broń. - Wszystko zawisło na pasku metalu, który będziemy musieli zerwać, wypychając

pancerz - oznajmił. Fen przycisnęła ramię do zaimprowizowanych drzwi. - Rusz się, Ghitso. Wreszcie przydadzą się te twoje poduchy na ramionach -

zachęciła, widząc wahanie partnerki. - Zastanawiam się tylko, co zrobimy, jak juŜ wyjdziemy ze statku. Fen spojrzała

na Kypa, który w odpowiedzi wzruszył ramionami. - Pobiegniemy?

Page 138: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 275

Chichocząc, Fen zaczęła odliczanie. Na „trzy” uciekinierzy pchnęli mocno i plaster pancerza z hukiem wypadł na płytę lądowiska. Do kabiny wpadł strumień światła i świeŜego powietrza.

- Wyczuwasz tam kogoś? - spytała. Kyp pokręcił głową. - Na razie nie, ale nie mamy zbyt wiele czasu. - Jeszcze jedno - wtrąciła Ghitsa, wskazując głową na uwiązanego do krzesła

Brasliego, którego oczy stały się prawic kwadratowe. - Nie powinniśmy się go pozbyć? Fen dobrze rozumiała tę Ŝądzę odwetu. Widać było, Ŝe Brasli solidnie popracował

nad Ghilsą, sądząc chociaŜby po sińcach i rozbitej wardze. Kyp rozwiązał dylemat, zeskakując na ziemię z wysokości dobrych dwóch

metrów. - Chodźcie - zawołał, machając ręką. Fen skoczyła pierwsza, a Ghitsa tuŜ po niej. We troje ukryli się pod kadłubem

„Szulera”, zasłonięci przez potęŜną płozę podwozia. Kyp wskazał palcem na wyjście z platformy po przeciwnej stronic lądowiska. - Zdaje się, Ŝe to jedyna droga. - Dokładnie pod lufami dział laserowych „Szulera” - zauwaŜyła Fen z duszą na

ramieniu. Ghitsa zacisnęła usta. - ZałoŜę się, Ŝe w drzwiach jest zamek szyfrowy. Kyp odgarnął dłonią kosmyk włosów - po trosze z konieczności, a po trosze z

nawyku. - Fen, jeŜeli zajmiesz się tymi, którzy zjawią się na rampie statku, a ty, Ghitso,

popracujesz nad drzwiami, to ja zajmę się resztą. - Tak po prostu? - rzuciła wyzywająco Nabon. Rycerz Jedi skinął głową. - Tylko trzymajcie się za mną. ZdąŜyli przebyć połowę drogi między dziobem statku a wyjściem z platformy

ładowniczej. Fen juŜ zaczynała wierzyć, Ŝe moŜe nikt ich nie zauwaŜył, gdy nagle Kyp przerwał ciszę.

- Biegiem do drzwi! - zawołał. Fen usłyszała za plecami ogłuszający ryk laserowego ognia. Pochyliła się

instynktownie i pchnęła Ghitsę w stronę drzwi, ale nie potrafiła zidentyfikować źródła dziwnych dźwięków kojarzących się z rykoszetującymi strzałami.

Nabon obróciła się na pięcie i w tym momencie wyostrzony przez lata praktyki instynkt, nakazujący pod ostrzałem robić uniki i odpowiadać ogniem, zawiódł ją po raz pierwszy w Ŝyciu.

Kyp, młodociany Jedi, stał samotnie pośrodku lądowiska. Z dziobowych dział „Szulera” wylewały się potoki ognia, a on, niczym w dziecinnej zabawie, mieczem świetlnym odbijał zabójcze strumienie, posyłając je w zupełnie przypadkowych kierunkach.

Opowieści z Nowej Republiki 276

- Fen! - krzyknęła Ghitsa. Przemytniczka obejrzała się przez ramię. Dogder była juŜ względnie bezpieczna, ukryta za obramowaniem drzwi. - Zamknięte i zablokowane! Musicie zatrzymać ich na parę minut!

Parę minut! W takich okolicznościach brzmiało to jak doŜywocie. Fen podbiegła do Kypa, który metodycznie i spokojnie odbijał kolejne strzały. Wiązki energii odbijały się od klingi jak zaczarowane, pod najrozmaitszymi kątami.

Kątem oka Fen dostrzegła ruch we wnętrzu statku, w górnej części rampy. Kryjąc się za Kypem, przykucnęła, oparła blaster na kolanie i raz za razem posyłała w stronę frachtowca fale błękitnego światła, ogłuszając słuŜących Huttom opryszków, gdy tylko pojawiali się na widoku.

Podświadomie jednak przez cały czas liczyła sekundy. Dobrze wiedziała, Ŝe są pod ostrzałem nie dłuŜej niŜ minutę, ale wydawało się, Ŝe kanonada trwa całą wieczność. Ghitsa była świetna w rozbrajaniu zamków, ale tu... było ich tylko dwoje przeciwko całemu statkowi wrogów. Jeśli Kyp opadnie z sił lub pomyli się chociaŜ raz...

Nagle nad lądowiskiem rozległo się wycie repulsorów. Co jest, do... Fen spojrzała w górę, zastanawiając się czemu nagle zrobiło się ciemno. W powietrzu unosił się frachtowiec. Fen doszła do wniosku, Ŝe pilotuje go przyjaciel i Ŝe jest mocno wkurzony... ale dotarło to do niej dopiero w chwili, gdy nieznany statek otworzy! ogień w stronę „Szulera”.

Ghtrocka maszyna, bezradna na płycie lądowiska, zatrzęsła się pod ostrzałem. Fen znowu spojrzała w górę i zauwaŜyła charakterystyczne oznaczenia na dziobie oraz osprzęt, którego nie spotykało się raczej na frachtowcach YT. „Gwiezdna Dama”? Co ona tu robi!?

Osobisty komlink Fen oŜył znienacka. - Kapitanie, tu Gibb. Pomyślałem, Ŝe przyda wam się pomoc. - Mechanik

podkreślił ostatnie słowo donośną salwą w stronę uziemionego statku. Ryk budzących się do Ŝycia silników „Szulera” skutecznie zagłuszył inwektywy,

którymi Fen zasypała nierozwaŜnego mechanika. Repulsory wielkiego frachtowca zawyły, wzbijając w powietrze tumany kurzu.

Wobec zagroŜenia z powietrza załoga statku przestała interesować się celami naziemnymi. Fen omal nie dostała zawału, gdy „Szuler” prawie zahaczył o wiszącą nieruchomo „Gwiezdną Damę”. Uniósłszy się ponad zabudowania portu kosmicznego, ghtrocki frachtowiec wystrzelił w niebo.

- Gibb! - wrzasnęła Nabon prosto w komlink. - Ląduj natychmiast! I ani się waŜ... - Ale Gibb juŜ się waŜył: „Dama” ruszyła w pościg za umykającym „Szulerem”.

- W porządku, kapitanie, przecieŜ uciekają. JuŜ zawiadomiłem słuŜby celne Nad’Ris. Zaraz ich przechwycą.

Fen zerwała z pasa makrolornetkę i skierowała ją na malejące w oddali statki. - Kto pilotuje „Gwiezdną Damę”? - spytała Ghitsa. - Gibb - odparł zmęczony Kyp. Fen przemogła się i oderwała wzrok od „Gwiezdnej Damy”, ścigającej znacznie

większy i lepiej uzbrojony ghtrocki frachtowiec.

Page 139: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 277

- To naprawdę ładnie z twojej strony, Ŝe pozwoliłaś Gibbowi przylecieć tutaj „Damą” - dodała Ghitsa głosem pełnym niedowierzania i podziwu.

Fen zdobyła się tylko na sztywne skinienie głową. - Świetnie się spisałeś - pochwaliła Kypa. Durron odpowiedział uśmiechem i odgarnął z czoła spoconą czuprynę. - Cieszę się, Ŝe nie musieliśmy nikogo zabijać. - Właściwie to... - zaczęła Ghitsa. - To co? - spytała Fen, marszcząc brwi. - Nie wiedzą, Ŝe mają tę dziurę, którą Kyp wyciął w kadłubie. JeŜeli polecą za

wysoko... Jedi poszarzał na twarzy. - Gibb! - ryknęła Fen, chwytając komlink. - Wycofaj się! Powiedz celnikom, Ŝeby

nie ścigali „Szulera”! Siatek jest niezdolny do lotu! Eksploduje, jeśli wzniesie się wyŜej.

Ghitsa spojrzała na nią ze zdziwieniem. - W czym problem? - Później, Ghitso. Nie moŜesz jakoś kazać im zawrócić? - spytała Kypa. Durron spojrzał w niebo, na niknące sylwetki statków. - Nawet gdybym mógł, to...

Mocy nie wolno uŜywać w taki sposób. Przejmujący smutek w jego głosie sprawił Fen prawie fizyczny ból. Ghitsa chrząknęła znacząco; odpięła komlink, który zabrała Brasliemu, i włączyła

go kciukiem. - Ostrzegam, Ŝe to nic nie da. - Spróbuj! - rozkazała Fen. - Radco Rai, mówi Dogder. - Ghitsa odczekała moment, po czym wprawnie ucięła

przekleństwa Rala. - Tak, jak zauwaŜyłeś, mam tu komlink Brasliego. A teraz posłuchaj, bo mówię zupełnie powaŜnie: macie nieszczelny kadłub. Nie moŜecie opuścić niŜszych warstw atmosfery. Musicie wrócić.

W głośniczku rozległ się śmiech. - To hazardzista - wyjaśniła Ghitsa, - Myśli, Ŝe blefuję. - Spróbuj jeszcze raz - ponagliła Fen. - Celnicy nadal myślą, Ŝe statek podlega kwarantannie. Będą próbowali go

zatrzymać - mruknął Kyp, spoglądając niespokojnie w niebo. Fen znowu uniosła makrolornetkę na wysokość oczu. Ledwie dostrzegała

„Szulera”. Gibb wreszcie usłuchał rozkazu i nie ścigał juŜ uciekinierów, za to towarzyszyły im dwie mniejsze jednostki, zajadle ostrzeliwujące umykający frachtowiec.

- Rai, daję ci słowo radcy - zaklinała się Ghitsa. - Przysięgam, Ŝe macie dziurę w poszyciu...

- Za późno szepną! Kyp. W komlinku rozległ się krzyk, a potem słychać juŜ było tylko statyczne trzaski. W

wizjerze makrolornetki Fen dostrzegła mały błysk. „Szuler” przestał istnieć.

Opowieści z Nowej Republiki 278

To było jedno z tych miejsc w galaktyce, co do których Fen była pewna, Ŝe nigdy ich nie odwiedzi. Wylądowali na skromnym kawałku utwardzonej nawierzchni, nieopodal gigantycznej kamiennej budowli. Świątyni, jak podejrzewała Fen, wzniesionej przez staroŜytną, zniewoloną rasę... Dziwne miejsce na Akademię Jedi, pomyślała.

Przez iluminatory kokpitu widzieli grupkę ponurych, ubranych na brązowo postaci róŜnych płci i ras,

- Komitet powitalny? - spytała Kypa, siląc się na złośliwość. Durron potrząsnął głową i zdjął pasy. - Coś się dzieje. Fen ześliznęła się z fotela, a Ghitsa nawet nie drgnęła. - Nie idziesz? - spytał Kyp. Ghitsa oderwała wzrok od posępnych Jedi zgromadzonych przy statku. - Nie, Kyp - odparła wolno. - Chyba nie. Nawet gdybym miała dostać parę

cennych wskazówek na następny raz - dodała; najwyraźniej niebezpieczna przygoda nie pozbawiła jej doszczętnie poczucia humoru.

Kyp uśmiechnął się ze zrozumieniem. - Bądź szczera wobec siebie, Ghitso Dogder. To jedyna wskazówka, jakiej ci

potrzeba - powiedział i wyszedł ze sterowni. Fen poraz ostatni spojrzała na wspólniczkę i ruszyła za nim.

Wykazując inicjatywę, która w innych warunkach mogłaby ją mocno zdenerwować, Kyp zdąŜył juŜ otworzyć właz i rampę. Podmuch gorącego, wilgotnego powietrza wdarł się do wnętrza statku, na moment pozbawiając Fen oddechu.

Kyp zbiegł po rampie w dół. Wraca do swoich przyjaciół, czy kim tam dla niego są, pomyślała smętnie Fen. Powlokła się za nim, nie zamierzając bratać się z nikim, zirytowana, Ŝe ta banda dziwacznych kapłanów zapewne potrafi wyczuć, jak bardzo niezręcznie się czuje, przybywając do ich świątyni.

Kyp zamienił z nimi kilka słów i grupka się rozproszyła. Została tylko jedna kobieta, zdaniem Fen zdecydowanie zbyt nieufna. Przemytniczka oparła się bezczynnie o wspornik rampy, odpowiadając na nieprzyjazne spojrzenie kobiety sardonicznym uśmieszkiem.

Durron pospieszył do niej z raczej niewesołą miną. - Stało się coś? - spytała. - Tionne mówi, Ŝe Mistrz Skywalker jest ranny. - Znowu? Kyp uśmiechnął się krzywo. - Statki schodzą juŜ z orbity; będą tu lada chwila. - Przestąpił nerwowo z nogi na

nogę, jakby ziemia zaczęła go nagle parzyć w pięty. - Powinienem... Fen zbyła go machnięciem ręki. - Nie cierpię poŜegnań - burknęła niechętnie, zastanawiając się, dlaczego oczy

nagle zaszły jej mgłą. To pewnie wina powietrza w tej cholernej dŜungli... - Idź juŜ. Same się odprowadzimy. - Nabon odwróciła się i znieruchomiała, bo czyjaś dłoń delikatnie spoczęła na jej ramieniu.

Page 140: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 279

Kyp przekrzywił głowę i przyglądał się jej poprzez grzywę, która stanowczo dopominała się strzyŜenia.

- Ja teŜ będę za tobą tęsknił, Fen. - Jedi cofnął dłoń i zarumienił się, zawstydzony własną śmiałością. - Na pewno nie chcesz zostać na parę dni?

- Na pewno. A ty jesteś im potrzebny. - Fen spojrzała na Tionne czekającą cierpliwie. - W przeciwieństwie do mnie.

Nabon wyciągnęła rękę do Kypa, marząc o tym, by ucisk w gardle wreszcie ustąpił.

- A jeśli znudzi ci się kiedyś podnoszenie głazów, zawsze moŜesz dołączyć do mojej załogi.

Jedi przez dłuŜszą chwilę wpatrywał się w wyciągniętą dłoń, a potem delikatnie ujął ją w obie ręce.

- Dzięki, Fen. Za wszystko. - Zanim zdąŜył dodać coś jeszcze, Nabon cofnęła się o krok.

- Tobie teŜ, Jedi. - Okręciła się na pięcie i wspięła po rampie do statku, nie oglądając się za siebie. Tymczasem Kyp wreszcie znalazł słowa, które umykały mu od dłuŜszej chwili.

- Moc jest takŜe z tobą. Fen - odezwał się w jej umyśle glos Durrona. Opuszczenie przestrzeni powietrznej akademii zajęło im dwa razy mniej czasu niŜ

przylot, fen zignorowała wywołanie z lądującego właśnie koreliańskiego frachtowca i ekskluzywnego jachtu. Gdy tylko „Dama” skoczyła w nadprzestrzeń, uciekła do swojej kabiny.

Pół godziny później dołączyła do swojej wspólniczki w salonie. Ghitsa akurat ze śmiertelną powagą upychała swoją brązową szatę i rękojeść

miecza świetlnego w niszczarce śmieci. W końcu przysiadła się do Fen za stolikiem do gier i postanowiła przerwać

milczenie. - To juŜ przestało być zabawne. - Nie Ŝałuję, Ŝe to wyrzucasz - stwierdziła Fen, patrząc na nią wilkiem. - Cała ta

wyprawa była jednym wielkim błędem. - To fakt. - Ghitsa wetknęła w elektroniczny notes kartę danych, którą bawiła się

od dłuŜszej chwili i pchnęła urządzenie w stronę partnerki. - Zwinęłam to Ralowi. Co o tym sądzisz?

- Orko SkyMine? Pierwsze słyszę. - To dlatego ścigał mnie klan Desilijic - wyjaśniła Ghitsa. - Szukają kogoś, kto

mógłby im powiedzieć, co knuje Durga. - Potarła policzek, na którym wciąŜ jeszcze widać było znikający pomału siniak. - Byli zawiedzeni, Ŝe ja teŜ o niczym nie wiem.

- Jak myślisz? - spytała Fen, wzruszając ramionami. - Pewnie znowu zaczyna się jakaś międzyklanowa, huttańska afera szpiegowska.

- Przewiń kawałek dalej. Fen przesunęła dane sczytała fragment, potem jeszcze raz, aŜ wreszcie gwizdnęła

cicho.

Opowieści z Nowej Republiki 280

- Nie wiem, co to takiego Orko, ale widzę, Ŝe Durga zbiera i wydaje kosmiczne pieniądze. Zdaje się, Ŝe Huttowie kombinują coś naprawdę wielkiego... jeśli dane są prawdziwe, rzecz jasna.

Ghitsa gwałtownie wstała i zaczęła nerwowo przechadzać się po salonie. - Klan Desilijic uwierzył w ich prawdziwość na tyle, Ŝe chciało mu się nas śledzić,

sabotować twój statek i porwać byłego radcę klanu Durgi. Fen znowu spojrzała na wyświetlacz i nagle ją olśniło. - Ghitso - zaczęła powoli - takie coś moŜe być warte majątek dla porządnego

brokera informacji. Jej partnerka sflaczała nagle i cięŜko opadła na fotel. - Bałam się, Ŝe zasugerujesz coś takiego - powiedziała, wygładzając zadbanymi

palcami zmarszczki na czole. - Komu chcesz to sprzedać? Wywiadowi Nowej Republiki?

Fen parsknęła lekcewaŜąco. - Musiałybyśmy tłumaczyć się przed jakimś pajacem niskiego stopnia. Poza tym

WNR nie płaci najlepiej. Nie... Zawiozę to Talonowi Karrde’owi. Zaskoczona Ghitsa spojrzała na nią szeroko otwartymi oczami. - Karrde? Ten gość mnie nienawidzi. - Większość ludzi z marginesu cię nienawidzi, Ghitso Tylko Ŝe on zapłaci

uczciwie za sprawdzone informacje. - Ale nie tylko o to chodzi, prawda? - Nie tylko przyznała ostroŜnie Fen. - Rzecz w tym czy ze chcesz wreszcie

odwrócić się plecami do Huttów - wyjaśniła, wstając - Pomyśl nad tym. Decyzja naleŜy do ciebie.

Gdy wychodziła z kabiny, Ghitsa zatrzymała ją gestem - Fen? Nabou odwróciła się powoli. Wiedziała, Ŝe kobieta z która współpracowała od

ośmiu lat, znalazła się właśnie na rozdroŜu. I choć znały się tak długo, nie miała pojęcia, jak to się skończy. „Bądź szczera wobec siebie” - powiedział Ghitsie Jedi. Ale co to moŜe znaczyć dla kobiety, która jest urodzoną oszustką i przez większość Ŝycia pracowała dla Huttów?

- Jak, twoim zdaniem, wyglądają te liczby z karty danych? - Na pewno nie tak, jak bilans legalnej przykrywki dla przemytu czy działalności

kryminalnego syndykatu. Ghitsa uniosła głowę i spojrzała jej w oczy. - Rzeczywiście. Tak wielkie liczby spotyka się tylko w budŜetach wojskowych. -

Wstała, podeszła do stolika i wyciągnęła kartę z notesu. - Wiesz, Jabba popełnił kiedyś podobny błąd.

- To znaczy jaki? - spytała Fen, przyjmując od niej nośnik. - Polityka. Zadawanie się z niewłaściwymi ludźmi. Apetyt na coś więcej niŜ

dominacja w półświatku. - Ghitsa pokręciła głową. - Zadzwoń do swojego znajomka. Powiedz mu, Ŝe mamy coś, co bardzo zainteresuje Karrde’a.

Page 141: 51.7 Schweighofer Peter, Carey Craig - Opowieści z Nowej Republiki

Peter Schweighoffer, Craig Carey 281

- Talon ma świetne kontakty w Nowej Republice. - Bo nie ma nic gorszego niŜ poświęcanie się za darmo, dokończyła w myśli Fen. - Dopilnuje, Ŝeby dane trafiły do właściwych rąk.

Wędrując w stronę kokpitu, Fen pomyślała, Ŝe okazja jest warta uczczenia. Oto zdołały z Ghitsa, klucząc poplątaną ścieŜką Ŝycia po moralnym bagnie marginesu, zrobić wreszcie coś słusznego. To pewnie dlatego, Ŝe za długo przestawałyśmy z Jedi - pomyślała kwaśno. A w sztuczkach Jedi nie było nic prostego. Absolutnie nic.

Opowieści z Nowej Republiki 282

P O D Z I Ę K O W A N I A Inspiracja i wsparcie płyną z wielu źródeł. Liczni i utalentowani autorzy, świetny współredaktor, spore grono oddanych

przyjaciół - wszyscy zasługują na podziękowania za pracą nad Opowieściami z Nowej Republiki. Jako redaktor pomagałem piszącym ukierunkować ich pomysły i szlifować umiejętności, by mogli dzielić się z czytelnikami historiami ze świata Gwiezdnych Wojen. Kontakt z takim gronem autorów sprawił nam wielką przyjemność, a kaŜdy z nich uczciwie zapracował na miejsce w zbiorze.

Kiedy w styczniu 1998 roku firma West End Games zatrudniła Craiga Careya na stanowisku szefa „Star Wars Adventure Journal”, poznałem i nauczyłem się podziwiać jego profesjonalizm, bezgraniczny entuzjazm i optymizm. Po czterech latach kierowania magazynem byłem mile zaskoczony, jak szybko Craig poznał wszystkie aspekty tej pracy. Sprawował rządy silnej ręki, modelując kształt redagowanych opowiadań, aŜ zyskały ostateczną formę. Dziś uwaŜam, Ŝe Craig był znacznie lepszym redaktorem naczelnym niŜ ja. Praca z nim była prawdziwą przyjemnością. Tak się jednak złoŜyło, Ŝe firma West End Games nigdy nie wydała współtworzonych przez niego utworów, toteŜ jestem dumny, Ŝe w tej ksiąŜce wreszcie ujrzały światło dzienne.

Podziękowania za Opowieści z Nowej Republiki naleŜą się takŜe wielu innym osobom. Patrick LoBrutto i Evelyn Cainto z wydawnictwa Bantam Spectra słuŜyli nam nieocenioną pomocą w sprawach logistyki i produkcji ksiąŜki. Timothy Zahn, Michael A. Stackpole, Jean Rabe, John Whitman i Richard Hawran nieustannie zagrzewali nas do boju i wspierali swoją przyjaźnią. Liczni kompani z „ciemnej” i „jasnej” strony (a takŜe ci ze środka) podtrzymywali nas na duchu w najtrudniejszych chwilach. Ciepło i uprzejmość Denise Clarkston i nocne z nią rozmowy pozwalały mi spojrzeć na wszystko z właściwej perspektywy. Moja rodzina równieŜ zapewniła mi wsparcie i miłość - jak we wszystkich przedsięwzięciach, które kiedykolwiek podejmowałem. Dziękuje teŜ Lucy Autrey Wilson i Allanowi Kauschowi za oficjalną pomoc Lucasfilmu. George Lucas, rzecz jasna, zasługuje na specjalne podziękowania za stworzenie filmów, które inspirowały nas wczoraj, ekscytują do dziś i będą zniewalać jeszcze przez wiele lat.

Peter Schweighofer, marzec 1999