11
296 ALMA MATER MIĘDZY AKRĄ A ALGIEREM Afrykańskie wyprawy studentów archeologii D o najbardziej spektakularnych przedsi ę wzi ęć Ko ł a Naukowego Studentów Archeologii UJ w cał ej histo- rii jego dział alności należą trzy wyprawy do Afryki pół - nocno-zachodniej, zorganizowane w latach 1979/1980 (listopad–marzec), 1981 (maj–wrze- sień) i 1983/1984 (październik–kwie- cień). W czasach, kiedy zorganizowa- ny pobyt w którymś z bratnich krajów tzw. demokracji lu- dowej budził spore emocje, a na wyjazd za żelazną kurtynę państwo przydzie- lał o szczęśliwcom zawrotną kwotę 20 dolarów, realizacja szale ń czego, wy- dawał oby si ę, po- mysłu przez grupkę zapaleńców miał a dla wielu z nas (a na pewno dla mnie) przełomowe znaczenie. Dowodziła bowiem, że nawet w tych warunkach da się dokonać czegoś, co nie mieści się ani w nor- mach wyznaczo- nych przez ówczes- ne władze państwo- we, ani zdrowego rozsądku, nakazu- jącego dostosować si ę do realiów, na przyk ł ad finanso- wych. Marzenie okazywał o si ę bo- wiem silniejsze niż wszelka racjonalnie pojmowana rzeczy- wistość. Pomys ł odawc ą i dusz ą tych nie- zwykł ych wypraw oraz ich gł ównym organizatorem był Krzysztof Izak, ów- czesny szef KNSA. Niezwykle sprawny organizator, potra- ący wykorzystać każdą okazję do przybliżenia wyznaczonego celu i każde niepowodzenie przekuć w sukces. W wyprawy zaangażowanych był o zwykle okoł o dziesi ęciu studentów i kilka osób „funkcyjnych”, jak kierowcy, lekarze, pracow- nicy naukowi. Wśród tych ostatnich znalazłem się i ja. Na prośbę ówczesnego dyrektora Instytutu prof. Kazimierza God- łowskiego pełniłem bowiem oficjalnie funkcj ę opiekuna naukowego wy- praw. Nieoficjalnie moim zadaniem było dbanie o to, by z wyprawy wszy- scy powrócili „cali i zdrowi”. Na włas- nej skórze przeko- nał em si ę zreszt ą , że nie było to wcale takie proste. W tych wypra- wach nic nie był o bowiem ani zwy- czajne, ani oczywi- ste, ani proste. Po- czynając od środka transportu, którym by ł wypo ż yczony przez MON wojskowy samochód „Star 266”. Poza własnymi możliwościami i pomysłami, w jego dostosowaniu do afrykań- skich wojaży nieocenioną pomoc okazywał nam serwis fabryki Stara w Staracho- wicach. Decyduj ą- ce w tym zakresie były jednak zwłasz- cza umiej ę tno ś ci i inwencja inżynie- ra Stefana Ro ś ka, konstruktora i me- chanika pełniącego funkcj ę kierowcy na dwóch ostat- nich wyprawach. To dzi ę ki niemu kierownik serwisu w Starachowicach móg ł przeprowa- dzić dla wszystkich mechaników lekcję pogl ądową pt. Jak w ś rodku Sahary naprawi ć mecha- nizm rozrz ą dowy stara przy pomocy puszki po konserwie 1 . Na pierwszych dwóch wyprawach nasz świetny konstrukcyjnie, ale lekko sł abowity pojazd (tylko 150 KM) był w dodatku wyposażony w dużą przyczepę, co Wielki Zachodni (Czerwony) Erg na północ od El-Goléa Djemila – rzymskie Cuicul. Kolonia założona przez cesarza Nervę. Widok na forum ze świątynią i łukiem triumfalnym

Jan Chochorowski – MIĘDZY AKRĄ A ALGIEREM

Embed Size (px)

Citation preview

Page 1: Jan Chochorowski – MIĘDZY AKRĄ A ALGIEREM

296 ALMA MATER

MIĘDZY AKRĄ A ALGIEREMAfrykańskie wyprawy studentów archeologii

Do najbardziej spektakularnych przedsięwzięć Koła Naukowego Studentów Archeologii UJ w całej histo-

rii jego działalności należą trzy wyprawy do Afryki pół-nocno-zachodniej, z o r g a n i z o w a n e w latach 1979/1980 (listopad–marzec), 1981 (maj–wrze-sień) i 1983/1984 (październik–kwie-cień). W czasach, kiedy zorganizowa-ny pobyt w którymś z bratnich krajów tzw. demokracji lu-dowej budził spore emocje, a na wyjazd za żelazną kurtynę państwo przydzie-lało szczęśliwcom zawrotną kwotę 20 dolarów, realizacja szaleńczego, wy-dawałoby się, po-mysłu przez grupkę zapaleńców miała dla wielu z nas (a na pewno dla mnie) przełomowe znaczenie. Dowodziła bowiem, że nawet w tych warunkach da się dokonać czegoś, co nie mieści się ani w nor-mach wyznaczo-nych przez ówczes-ne władze państwo-we, ani zdrowego rozsądku, nakazu-jącego dostosować się do realiów, na przykład finanso-wych. Marzenie okazywało się bo-wiem silniejsze niż wszelka racjonalnie pojmowana rzeczy-wistość.

Pomysłodawcą i duszą tych nie-zwykłych wypraw oraz ich głównym organizatorem był Krzysztof Izak, ów-czesny szef KNSA. Niezwykle sprawny organizator, potra-fi ący wykorzystać każdą okazję do przybliżenia wyznaczonego celu i każde niepowodzenie przekuć w sukces. W wyprawy zaangażowanych było zwykle około dziesięciu studentów

i kilka osób „funkcyjnych”, jak kierowcy, lekarze, pracow-nicy naukowi. Wśród tych ostatnich znalazłem się i ja. Na prośbę ówczesnego dyrektora Instytutu prof. Kazimierza God-

łowskiego pełniłem bowiem oficjalnie funkcję opiekuna naukowego wy-praw. Nieofi cjalnie mo im zadan iem było dbanie o to, by z wyprawy wszy-scy powrócili „cali i zdrowi”. Na włas-nej skórze przeko-nałem się zresztą, że nie było to wcale takie proste.

W tych wypra-wach nic nie było bowiem ani zwy-czajne, ani oczywi-ste, ani proste. Po-czynając od środka transportu, którym był wypożyczony

przez MON wojskowy samochód „Star 266”. Poza własnymi możliwościami i pomysłami, w jego dostosowaniu do afrykań-skich wojaży nieocenioną pomoc okazywał nam serwis fabryki

Stara w Staracho-wicach. Decydują-ce w tym zakresie były jednak zwłasz-cza umieję tności i inwencja inżynie-ra Stefana Rośka, konstruktora i me-chanika pełniącego funkcję kierowcy na dwóch os ta t -nich wyprawach. To dzięki niemu kierownik serwisu w Starachowicach mógł przeprowa-dzić dla wszystkich mechaników lekcję poglądową pt. Jak w środku Sahary naprawić mecha-nizm rozrządowy stara przy pomocy

puszki po konserwie1. Na pierwszych dwóch wyprawach nasz świetny konstrukcyjnie, ale lekko słabowity pojazd (tylko 150 KM) był w dodatku wyposażony w dużą przyczepę, co

Wielki Zachodni (Czerwony) Erg na północ od El-Goléa

Djemila – rzymskie Cuicul. Kolonia założona przez cesarza Nervę. Widok na forum ze świątynią i łukiem triumfalnym

Page 2: Jan Chochorowski – MIĘDZY AKRĄ A ALGIEREM

ALMA MATER 297

w trudnych warunkach terenowych przysparzało nam mnóstwa kłopotów. Dopiero w trakcie ostatniej ekspedycji dysponowali-śmy drugim samochodem, „Starem 200”, który jednak po prze-kroczeniu granicy w Zgorzelcu w drodze powrotnej uznał, że jego misja została wypełniona i odmówił zdecydowanie dalszej jazdy. Mniej więcej 10-tonowy ekwipunek kilkunastoosobo-wych ekspedycji wymagał jednak zapewnienia odpowiednich środków transportu. Ze względów fi nansowych musieliśmy być w pełni samowystarczalni, co oznaczało między innymi konieczność wywiezienia zapasów żywności na około pół roku i odpowiednich możliwości zatankowania zapasów paliwa i wody. Dzięki wcześniej zebra-nym doświadczeniom najlepiej byliśmy przygotowani do ostat-niej wyprawy, kiedy na dwa samochody, poza całym ekwi-punkiem i żywnością, byliśmy w stanie zabrać jednorazowo jakieś 1500 litrów wody i około 4000 litrów oleju napędowego. Oczywiście główne zbiorniki na paliwo były dyskretnie ukryte, bowiem na większości granic (nie mówiąc już o promach) obowiązywał zakaz przewoże-nia paliwa. Dzięki temu można się było jednak zaopatrywać w paliwo w tych krajach, w któ-rych jego ceny były najniższe. Nasze możliwości w zakresie zaopatrzenia w paliwo były też przy tym przyczyną zabaw-nych incydentów. Zdarzało się bowiem, że po mniej więcej godzinie wlewania paliwa pra-cownicy stacji benzynowych zaczynali dyskretnie obchodzić nasze samochody, podejrzewa-jąc jakiś podstęp lub popatrując, czy aby zbiorniki nie są jednak gdzieś dziurawe.

Zasadniczo dysponowaliśmy pełnym, choć skromnym wy-posażeniem, by samodzielnie przez około pół roku podróżo-wać i działać, pokonując szlaki i bezdroża Afryki Zachodniej, zwłaszcza Sahary – brakowało jedynie pieniędzy. Budżet na-szych ekspedycji przekraczał zazwyczaj niewiele kwotę 1000 dolarów. Ratowaliśmy się „pieniądzem przedmiotowym”, czyli krótko mówiąc różnego rodzaju towarami, no i oczywiście umiejętnościami ich spieniężania, a zwłaszcza wykorzystywania różnic cenowych pomiędzy krajami, przez które przyszło nam podróżować. Nieocenione okazały się zwłaszcza „arcydzieła” ra-dzieckiej techniki fotografi cznej, czyli małe plastikowe aparaty fotografi czne „Smiena 8M”, w Polsce za 50 ówczesnych złotych, w niektórych afrykańskich krajach uzyskujące kilkudziesię-ciokrotne przebicie, a także – na Saharze – namioty, których zresztą sami na ogół nie używaliśmy, biwakując pod gołym nie-bem. Niekwestionowanym mistrzem w zakresie „umiejętności

handlowych” okazał się Krzysiek Izak, który w samym środku morza piasku i pyłu, w pustynnym Agadeszu (Niger), spieniężył wędkę! W jaki sposób objaśnił funkcję tego urządzenia skwapli-wemu nabywcy, pozostaje jego słodką tajemnicą. Mam jednak cichą nadzieję, iż szczęśliwy kupiec nie nabrał przekonania, że wystarczy zarzucić wędkę, by pojawiła się ryba.

Geneza wypraw afrykańskich, a zwłaszcza ich ostateczny charakter, też były w dużej mierze dziełem przypadku i zbiegu różnego rodzaju okoliczności. Pierwotnym celem i powodem zorganizowania pierwszej wyprawy przez KNSA w 1979 roku było przeprowadzenie badań wykopaliskowych w Ile-

-Ife w południowo-zachodniej Nigerii, dawnej stolicy państwa Joruba, ludu którego kultura i sztuka z klasycznego okresu rozwoju w XII–XV wieku jest jednym z największych rodzimych osiągnięć cywiliza-cyjnych Afryki. Znana przede wszystkim z oryginalnej rzeźby, fascynuje między innymi per-fekcyjnie wykonanymi z brązu fi gurkami i przedstawieniami ludzkich głów – wyobrażeń bo-gów lub przedstawień władców Joruba. Kilkumiesięczną kam-panię wykopaliskową na terenie Ife gwarantowała nam koncesja uzyskana przy poparciu komi-tetu UNESCO od stosownych władz nigeryjskich. Ponieważ w ówczesnych warunkach ani termin, ani miejsce dotarcia do krajów położonych nad Zatoką Gwinejską nie dały się dokład-nie określić (zwykle stosowany wówczas sposób to skorzystanie z któregoś z polskich statków PLO lub PŻM zawijających do portów w tym regionie)2, a wizy nigeryjskie miały charakter terminowy, zadowoliliśmy się obietnicą i gwarancją ambasady nigeryjskiej, iż otrzymamy je już w Afryce na granicy Nigerii

lub w ambasadzie, znajdującej się w którymś z państw sąsia-dujących z Nigerią. Wstępnie ustalono, że będzie to Douala w Kamerunie. Ta sytuacja ujawniła właściwy nowicjuszom stykającym się po raz pierwszy z rzeczywistością afrykańską brak wyobraźni i naiwność w postępowaniu z urzędnikami z Czarnego Lądu. Jedyną nadarzającą się możliwością prze-transportowania naszego stara z przyczepą oraz członków ekspedycji był statek m/s „Łódź”, płynący ze Szczecina via Las Palmas na Gran Canaria i Arrecife na Lanzarote do Abidjanu na Wybrzeżu Kości Słoniowej, a następnie do Lobito w Angoli. Kiedy po wylądowaniu – z konieczności – w Abidjanie i po wielu dramatycznych przygodach związanych z brakiem wiz Wybrzeża Kości Słoniowej, Ghany i pierwszymi kontaktami z egzotyką Czarnego Lądu dotarliśmy do Akry, okazało się, iż

Djemila. Łuk triumfalny wzniesiony po 169 r.

Page 3: Jan Chochorowski – MIĘDZY AKRĄ A ALGIEREM

298 ALMA MATER

w ambasadzie nigeryjskiej nikt nie miał zamiaru spełnić wcześ-niejszej obietnicy. Po miesiącu oczekiwania wypełnionego biurokratyczną szamotaniną o zdobycie wiz zapadła po cichu przygotowywana decyzja „ratowania się”, tzn. powrotu do kraju drogą lądową, czyli przez Saharę. Okazało się bowiem, że najwcześniejszy polski statek przypływa do najbliższego portu w Témie koło Akry za około 3 miesiące, a informacje o rejsach z innych pobliskich portów afrykańskich były wy-soce niepewne.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, iż do przejaz-du przez Saharę nie byliśmy zupełnie przygotowani, ani technicznie, ani logistycznie. Wprawdzie w ekspedycji brał udział znakomity geograf, obecnie profesor UJ Włodzimierz Kurek, który o Afryce wiedział wszystko, jednak na przykład stan wyposażenia wyprawy w mapy (tak ze względów fi nan-sowych, jak i ówczesnych możliwości zaopatrzenia) nie od-biegał nadmiernie od zawartości szkolnych atlasów. Niewiele wiedzieliśmy też o przygotowaniu samochodu do pustynnych szlaków, a możliwości zaopatrzenia wyprawy w paliwo i wodę pozostawiały wówczas wiele do życzenia. Zupełnie też nie było wiadomo, jak spisze się nasz środek lokomocji, obcią-żony w dodatku ciężką przyczepą, działającą jak kotwica. Czekało nas ponadto zdobycie wiz Nigru i Algierii oraz ekspresowy przejazd w trzy dni (wiza tranzytowa) przez ogarnięty jakąś kolejną rewolucją Dahomej, zmieniający się stopniowo w Benin, co też przysporzyło nie lada emocji.

Później wszystko poszło już jak z płatka, nie licząc iluś incydentów ze służbami poli-cyjnymi, celnymi, granicznymi, złodziejami, problemów z chorobami, z zaopatrzeniem w wodę i paliwo, awariami samochodu i przyczepy, brakami w aprowizacji, kłopotów z odnalezieniem właściwej drogi w bezdro-żach Sahary i dziesiątków innych przeszkód. Po opuszczeniu Akry i przecięciu w poprzek Togo udaliśmy się wzdłuż Beninu szlakiem na

Parakou do przeprawy przez Niger w Gaya, po czym do Niamey, a następnie przez Tahoua, Agadez, Arlit, In-Quezzam do Tamanrasset w sercu Sahary i przez In Salah oraz El-Goléa do Algieru, który osiągnęliśmy po czterech tygodniach podróży. Dziś jest to prawie w całości droga asfaltowa, co najwyżej miej-scami zniszczona przez naturalne kataklizmy (np. nagłe wezbrania wód w ouedach), ale wówczas od Birnin-Konni w Nigrze aż po In Salah w Algierii, na odcinku ponad 2000 kilometrów, był to gorzej lub lepiej oznako-wany szlak, typowa afrykańska pista, której atrakcyjność określał jedynie charakter pod-łoża, pyłów Sahelu, piasków Wielkich Ergów, skalistych, tnących opony wertepów hamady czy ponurych, czarnych żwirowisk serirów. Powoli nabieraliśmy rutyny, ale nie obyło się bez frycowego i dramatycznych momen-tów, jak na przykład „utopienie” samochodu

w pylastym podłożu pod Tahua przy równoczesnym defekcie silnika. To wówczas nabrałem głębokiego przekonania, że na szlaku nie wolno nikomu i w żadnej sytuacji odmówić pomocy. Kilkanaście minut wcześniej w obawie przed kłopotami z ru-szeniem samochodu nie zatrzymaliśmy się na widok biegnącej w naszą stronę, rozpaczliwie gestykulującej Tuareżki z pustym pojemnikiem na wodę. Te kilka tysięcy kilometrów bezdroży Sahelu i Sahary zadecydowało jednak o naszej fascynacji tą częścią Afryki, jej krajobrazem, kulturą zamieszkujących ją społeczności i najdawniejszą historią, która interesowała nas najbardziej.

Afrykańskie wyprawy KNSA miały bowiem tak poznaw-czy, jak i eksploracyjny charakter. Trasy tych wypraw prowa-dziły w zasadzie przez wszystkie strefy klimatyczne i roślinne charakterystyczne dla Afryki północno-zachodniej, począwszy od lasów równikowych nad Zatoką Gwinejską, poprzez sa-wanny, półpustynie i pustynie, a skończywszy na alpejskich pasmach Atlasu Wysokiego i obszarach śródziemnomorskich,

Teatr na trzy tysiące widzów

Kolonia Marcjana Trajana Thamugadi (Timgad), zbudowana w 100 r. przez Minucjusa Gal-lusa, legata III legionu Augusta, dla weteranów tego legionu. Widok na Cardo Maximus

Page 4: Jan Chochorowski – MIĘDZY AKRĄ A ALGIEREM

ALMA MATER 299

dając możliwość obserwacji charakterystycznych cech zróżni-cowania przyrodniczego i środowiskowego. Jeszcze bardziej fascynująca była możliwość kontaktu i zaznajomienia się z au-topsji z różnymi elementami tradycyjnej kultury społeczności zamieszkujących tereny leżące na szlakach wypraw, zwłasz-cza że większość z tych zjawisk podlega silnej transformacji i zanikowi, szczególnie pod presją cywilizacji zachodniej. Ekspedycje KNSA pozyskiwały również przedmioty repre-zentujące tradycyjną i współczesną wytwórczość artystyczną niektórych regionów Afryki północno-zachodniej3. Istotnym celem wszystkich wypraw było też oczywiście przeprowadze-nie, w miarę możliwości, własnej prospekcji archeologicznej obszarów leżących na trasie ekspedycji. Przebieg pierwszej wyprawy zadecydował, że była to przede wszystkim Sahara.

To właśnie wówczas naszą uwagę zwróciła niezwykła obfitość reliktów prehistorycznego osadnictwa w samym sercu Sahary, w rejonie Tamanrasset. Na bogate w znalezi-ska, głównie wyroby kamienne i fragmenty naczyń ceramicznych stanowiska archeolo-giczne natrafi aliśmy już w drodze od granicy Nigru i Algierii (Assamakka/In-Quezzam), w stronę Tamanrasset, ale szczególnie inte-resująca wydała się nam sytuacja w strefi e Hoggaru, pasma górskiego znanego również z licznych zespołów saharyjskiej sztuki na-skalnej. Szczegółowa prospekcja terenowa przeprowadzona na północny zachód od Ta-manrasset, w obrębie niewielkiego grzbietu górskiego otoczonego równinami akumu-lacyjnymi, a odchodzącego ku południowi od Atakoru, głównego pasma Hoggaru, wykazała obecność skupienia licznych (kil-kudziesięciu) stanowisk archeologicznych. Są one pozostałością intensywnego zasiedlenia tych rejonów, głównie w okresie tzw. neolitu saharyjskiego (VI–IV tys. przed Chr.), tj. do momentu nasilenia się procesów pustynnienia tych obszarów w IV tysiącleciu przed Chry-

stusem. Podstawą egzystencji społeczności neolitycznych była głównie hodowla bydła rogatego, często przedstawianego też na po-łożonych w pobliżu stanowiskach z rytami naskalnymi (np. Adjenar, Outoul). W tych ga-leriach obrazów z przeszłości, o wielkiej su-gestywności przekazu, uwieczniono też inne przedstawienia, tak starsze (np. zwierzyny sawannowej, żyjącej tu zanim sawanna stała się pustynią), jak i młodsze (np. wyobrażenia koni i wielbłądów), potwierdzające długo-trwałość zasiedlenia w tym rejonie. Analiza sytuacji topografi cznej śladów osadnictwa z okresu neolitu wskazuje, że osiedla były lokowane na wypłaszczeniach stokowych, a nawet na grzbietach wzniesień. Jeszcze wówczas istniały zatem warunki, głównie obecność źródeł (rezerwuarów) wody, pozwa-lające na osiedlanie się w wysokich partiach krajobrazu.

W czasie pobytu w północnej Algierii głównym przedmiotem naszych zainteresowań były zespoły ruin i muzea dokumentujące relikty cywilizacji rzymskiej na tych terenach. Ta część afrykańskiego wybrzeża Morza Śród-ziemnego wchodziła w skład dwóch prowincji rzymskich: Numidii (wschodnia Algieria) i Mauretanii Caesariensis (zachodnia Algieria). Ogromne wrażenie wywarły zwłaszcza rozległe kompleksy ruin rzymskiego Cuicul (obecnie Djemila) i Thamugadi (Timgad), z czytelnym planem zabudowy i sta-rannie zrekonstruowanymi w wyniku – prowadzonych głów-nie przez Francuzów – badań archeologicznych budowlami sakralnymi i cywilnymi, typowymi dla rzymskich zespołów urbanistycznych. Równie imponujące są pozostałości obozu III legionu Augusta w Tazoult Lambèse (rzymskie Lambesis), z monumentalnym pretorium, oraz urocza, położona nad mo-rzem na zachód od Algieru Tipasa. Na terenie Algierii doszły do tego monumentalne grobowce: w Medracen koło Batna – przypisywany numidyjskiemu królowi Massynissie oraz grób

Timgad. Ruiny świątyni kapitolińskiej wzniesionej około 160 r.

Medracen. Grobowiec przypisywany numidyjskiemu królowi Massynissie (203–149 przed Chr.)

Page 5: Jan Chochorowski – MIĘDZY AKRĄ A ALGIEREM

300 ALMA MATER

Kleopatry Selene (?), żony Juby II na wzgórzu Sahel (w Sidi Rachel) koło Tipasy i wiele, wiele innych obiektów i muzeów. W czasie następnych wypraw do katalogu poznanych z autopsji, imponujących reliktów cywilizacyj-nego dorobku Rzymu zostały włączone między innymi Volubilis, ważny ośrodek rzymskiej prowincji Mauretania Tingitana (obecnie na te-renie Maroka), czy – przede wszystkim – szereg niezwykle atrakcyjnych poznawczo zespołów związanych z prowincją Africa na terenie dzi-siejszej Tunezji, w tym: Bulla Regia, Dougga (rzymska Thugga), Thuburbo Majus, Maktar (Mactaris), Sbeitla (Sufetula) czy El-Djem (Thysdrus) i dziesiątki innych. Nie zabrakło też w tym zestawie oczywiście ruin skazanej przez Rzymian na zagładę Kartaginy (Carthago). Dziś, może poza zespołami ruin znajdujących się na terenie Algierii, obiekty te są dostępne nawet dla średnio zainteresowanego turysty, ale 30 lat temu, były prawie nieosiągalnym marzeniem nawet dla wielu specjalistów w tej dziedzinie działających w naszej strefi e politycznej. Możliwość obcowania z prawdziwymi perłami architektury rzymskiej, monumentalnymi świątyniami, majestatycznymi łukami tryumfalnymi, rozległymi forami, teatrami i amfi teatrami obliczonymi na tysiące widzów, do-mami z urokliwymi atriami, barwnymi mozaikami, ulicami o kamiennych nawierzchniach, w koleinach których niemal utrwalił się turkot kupieckich wozów czy bojowych i tryum-falnych rydwanów, dającymi miastom życie akweduktami, itd., była najlepszą lekcją poglądową, zapadającą w pamięć w prawie fotografi czny sposób. Trudno było nie poddać się refl eksji nad fenomenem cywilizacji, która pozostawiła taki dorobek, ale też nad nieuchronnością przemijania.

Dramatyczny przebieg miał także ostatni etap wyprawy, czyli powrót do kraju z terenu Algierii. Najkrótsza i – co dla nas było najważniejsze – najtańsza droga prowadziła przez Tunezję, promem na Sycylię oraz przez Włochy i Austrię,

ale dla nas okazała się nieosiągalna. Ambasada tunezyjska w Algierze odmówiła wydania nam wiz tranzytowych, oświad-czając wprost, że ma to związek z sankcjami za inwazję ZSRR w Afganistanie. Pozostała nam droga z Oranu do Alicante w Hiszpanii i dalej przez Europę Zachodnią, na co – trzeba szczerze przyznać – zupełnie nie mieliśmy środków. W do-datku, w czasie podróży w Algierii, nieszczęśliwie – w czasie ulewy (poślizg) – rozbiliśmy samochód, który miał zgniecioną kabinę i urwane przednie zawieszenie. Po prowizorycznej naprawie, wykonanej we własnym zakresie, funkcję przedniej szyby pełniło na przykład przylepione plastrami grube szkło okienne, a boczne okienka zasłonięte zostały tekturą. Kiedy zgromadziliśmy wreszcie pieniądze na podróż, spieniężając wszystko, co miało jeszcze jakąś wartość, droga przez zachod-nią Europę okazała się „bajecznie łatwa”. W dodatku wygląd naszego pokiereszowanego wehikułu nie wzbudził niczyjego zdziwienia. Zainteresowała się nim dopiero polska drogówka w… Bronowicach przed Krakowem! Ponadto kierowca wylegi-

tymował się ghańskim prawem jazdy w języku angielskim, wydanym w Akrze, gdy utracił polskie po ograbieniu naszego samochodu przez rabusiów na nadmorskiej plaży. Tego już było za wiele dla dzielnych stróżów porządku drogowego, ale to całkiem inna historia!

Pierwsza wyprawa poza wieloma doświad-czeniami utwierdziła nas też w przekonaniu, że Polaków można spotkać w każdym niemal zakątku Afryki i – na ogół – można liczyć na ich bezinteresowną pomoc. Już w pierwszym dniu pobytu w Ghanie, na ulicach Kumasi, stolicy ludu Ashanti, wyminął nas samochód, którego kierowca – żywo gestykulując – da-wał nam znaki zachęcające do zatrzymania się. Okazało się, iż jest to dr Henryk Łaba-ziewicz, bodajże chemik, od kilkunastu lat wykładający na miejscowym uniwersytecie. W efekcie biwak rozłożyliśmy przed bun-galowem państwa Łabaziewiczów i w ich towarzystwie spożyliśmy wigilię wzbogaconą

Berberyjskie dzieci z koczowniczych obozowisk (Maroko)

Kościół katolicki w El-Goléa

Page 6: Jan Chochorowski – MIĘDZY AKRĄ A ALGIEREM

ALMA MATER 301

polskimi korniszonami i konserwowym chle-bem (!). Drugi dzień świąt Bożego Narodze-nia, w drodze do Akry, spędziliśmy z kolei w katolickiej misji w Ananyiam, prowadzonej przez ks. Jana z Wodzisławia Śląskiego, opiekującego się 22 stacjami misyjnymi. W jednej z nich, w Osino, przy dźwiękach bębnów i śpiewie znakomitego chóru prze-tańczyliśmy połowę mszy świętej. Kościół ks. Jana, niewiele różniący się od zwykłego afrykańskiego domostwa, rozpoznaliśmy po obrazie Czarnej Madonny, zawieszonym nad zwykłym stołem pełniącym funkcję ołtarza. W Akrze nieocenioną pomoc i stałe towa-rzystwo zapewniał nam z kolei inż. Janusz Szostak, architekt, dla którego Afryka stała się drugim, a może nawet pierwszym domem. W czasie trzeciej wyprawy, w Bamako, do-mem naszej wyprawy stał się ogród państwa Manikowskich (zresztą absolwentów UJ), którzy nie bacząc na uciążliwości, gościli nas przez długie tygodnie. Znacznie bardziej wymagający okazał się ich czarny boy, który – z racji naszej obecności – zażądał od gospodarzy podwyżki pensji. To państwo Manikowscy zor-ganizowali dla nas i naszej ciężko rannej koleżanki, która na szlaku przed Gao wypadła z ekspedycyjnego stara, swoisty „komitet pomocowy”. Życie uratowali jej zresztą Japończycy, pracujący na jakiejś budowie w Gao, którzy bezinteresow-nie przetransportowali ją awionetką do szpitala w odległym o ponad 1200 kilometrów Bamako. Tu opiekował się nią chirurg, jeden z panów Keita, kuzynów, którzy po studiach ukończonych w Polsce wraz z polskimi żonami osiedli w Ba-mako, aktywnie uczestnicząc w życiu miejscowej Polonii. Najmniej pomocy i sympatii zaznaliśmy od pracowników polskich placówek dyplomatycznych, którzy specjalizowali się raczej w wynajdywaniu trudności i przeszkód i jak ognia unikali wzięcia na siebie jakiejkolwiek odpowiedzialności. Paradoksalnie w Bamako, gdzie nie było polskiej placówki

dyplomatycznej, w akcję przewiezienia do kraju naszej rannej koleżanki zaangażowała się w sposób niezwykle profesjonal-ny… ambasada radziecka!

Zdarzały się też zaskakujące i niezwykłe „polonica”. Do takich należy zabawny epizod z Akry, który szczególnie zapadł nam w pamięć. Któregoś dnia w upalne południe, poszuku-jąc tańszej stacji benzynowej, za wskazówkami znajomych trafi liśmy na peryferie miasta, w dość – mówiąc oględnie – podejrzany rewir. Okazało się jednak, iż pod wskazanym adresem znajduje się niewielki placyk, otoczony straszną rupieciarnią, budami, blachami, wśród których tkwiły wpraw-dzie jakieś beczki, ale w żaden sposób nie przypominało to stacji benzynowej. Zdezorientowani, przy lejącym się z nieba żarze, wysiedliśmy z samochodu, bezradnie rozglądając się wokół. W pewnym momencie blachy się poruszyły i spośród nich wyłonił się półnagi, ociekający potem, czarny jak smoła jegomość w opadających gatkach. Stanął pośrodku placyku, ponuro popatrując to na nas, to na naszego stara, po czym

najczystszą polszczyzną, bez jakichkolwiek obcych naleciałości, zagadał: O kurwa! Ale gorąco.

Trzeba przyznać, że żona Lota, w po-równaniu z nami, w tym momencie mogłaby uchodzić za uosobienie zrywającej się do lotu Nike. Chwilę staliśmy całkowicie oniemiali, po czym po placyku przetoczył się huragan niepowstrzymanego śmiechu. Czarny, jak-by lekko urażony tą reakcją, rzucił jednak w naszą stronę: Benzyna czy diesel i zaczął montować ręczną pompkę do jednej z beczek. Okazało się, że nasz nowy znajomy studio-wał coś na Uniwersytecie Warszawskim i po powrocie otworzył po prostu biznes, spożyt-kowując nabyte umiejętności.

Kiedy wyruszaliśmy na drugą wyprawę w 1981 roku, Sahara – z jej niewiadomymi – była nam już niestraszna. Wybierając, z konieczności, termin letni, zafundowaliśmy sobie jednak jeszcze jedną niewiadomą – wy-

Oaza Taghit na tle Wielkiego Zachodniego (Czerwonego) Ergu

Ryty naskalne koło Taghit

Page 7: Jan Chochorowski – MIĘDZY AKRĄ A ALGIEREM

302 ALMA MATER

trzymałość naszych organizmów na saharyjskie upały i burze piaskowe. W dodatku plan działania zakładał dotarcie do sa-mego środka pustyni, do Tamanrasset, i to drogą przez Reggan na zachodnim szlaku transsaharyjskim, a więc skrajem pustyni Tanezrouft (zwanej pustynią pustyni). Wprawdzie zamiary te trzeba było nieco zweryfi kować, kiedy przed Adrar termometr zamontowany w kabinie stara wskazał 54 ˚C, a wystawiony na słońce pękł, ponieważ wyskalowany był tylko do 70 ˚C! Droga przez Timimoun na El-Goléa okazała się równie cie-kawa, zwłaszcza że w ten sposób zatoczyliśmy pęt-lę wokół Wielkiego Za-chodniego (Czerwonego) Ergu.

Zanim to nastąpiło, był przejazd przez za-chodnią Europę, prom Algeciras – Ceuta i zwie-dzanie Maroka (m.in. Fes, Meknes). Głównym celem wyprawy w tym kraju było jednak dotar-cie na Saharę marokań-ską, w rejon Taouz w re-gionie Tafi lalt, na południe od oaz Erfoud i Rissani, znanych z niezwykłej urody palmerii utopionych w bezmiarze hamady (Hammada du Guir). Oaza Taouz położona w Oued Ziz, którego wody płynące z Atlasu Wysokiego giną w piaskach pustyni, jest bowiem jednym z najciekawszych stanowisk archeologicznych w tej części Sahary. Nie-zwykłe nagromadzenie kamiennych kurhanów, tolosów – grobowców w kształcie niskiego cy-lindra z kopulastą gór-ną częścią oraz rytów naskalnych powoduje, iż jest to jedno z naj-ważniejszych źróde ł do prehistorii tej części Afryki. Charakter ka-miennych budowli i te-matyka rytów wskazują na ich związek z póź-nym neolitem i epoką brązu pogranicza Magh-rebu i Sahary.

Niezwykłym, z punk-tu widzenia poznawcze-go, doświadczeniem było też dotarcie do zagubionej wśród wydm Zachodniego Ergu oazy Taghit, na południe od Béchar w Algierii. Znajdujący się tu monumentalny zespół rytów naskalnych z okresu neolitu z przedstawieniami zwierząt hodowlanych (głównie bydła), a także fauny sawannowej, poświadcza istnienie intensywnego osadnictwa neolitycznego również w tym regionie. Potwierdziły to liczne stanowiska ar-

cheologiczne zidentyfi kowane tu przez nas w wielu miejscach na trasie wyprawy.

Program badawczy ekspedycji zakładał także przeprowadze-nie szczegółowej prospekcji terenowej w jednym z regionów Sahary. Tym razem wybrano rejon po północnej stronie pustyni, na północny wschód od Laghouat, na pograniczu Atlasu Saha-ryjskiego i obszarów pustynnych, w paśmie Djebel Mergueb.

Rejonem poszukiwań były tereny znajdujące się na wschód od ma-leńkiej oazy Morhoma ko ło Sidi-Makhlouf. W ramach penetrowane-go regionu o powierzchni około 20 kilometrów kwadratowych rozpozna-no pod względem arche-ologicznym (odkrywając 63 stanowiska archeo-logiczne) różne strefy krajobrazowe, a więc część głównego pasma Djebel Mergueb i frag-menty jego odgałęzień, grupy skalistych wyspo-wych wzniesień na jego południowym przedpolu

oraz tereny równiny akumulacyjnej, poprzecinanej korytami Oued Mergueb. Zespół osiedli prehistorycznych oraz ryty na-skalne z neolitu i okresów późniejszych zidentyfi kowano też na zachód od oazy Morhoma. Nie powiódł się natomiast zamiar kontynuowania prospekcji terenowej na płaskowyżu Hoggar,

w nawiązaniu do badań z poprzedniej wyprawy. Po przybyciu do Taman-rasset miejscowa policja zezwoliła nam tylko uzu-pełnić zapasy wody, a na-stępnie poleciła udać się niezwłocznie w drogę po-wrotną, co też skwapliwie uczyniliśmy, wynosząc się poza teren oazy.

Możliwość w miarę swobodnego poruszania się po rozległych teryto-riach Algierii pozwoliła jednak na poznanie wielu niezwykłych miejsc i zja-wisk kulturowych tego pięknego krajobrazowo i ciekawego etnografi cz-

nie kraju. Do takich należała niewątpliwie dolina M’Zabu (Al-Mizab), z Ghardają na czele i niezwykłym światem kultury iba-dytów, czy El-Goléa – z potężną twierdzą zbudowaną w IX–X wieku przez Berberów. W tej oazie, na maleńkim cmentarzyku obok najstarszego na Saharze katolickiego kościoła, znajduje się też grób ojca Foucauld (Charles’a de Foucauld), francuskie-go ofi cera, podróżnika i badacza północnej Sahary, a w końcu

Samochody wyprawy „Afryka 83/84” na pustyni Tanezrouft

Zabudowa wioski Banani

Page 8: Jan Chochorowski – MIĘDZY AKRĄ A ALGIEREM

ALMA MATER 303

trapisty i misjonarza Tuaregów. Jego pustelnię w Assekrem, w Atakorze na północ od Tamanrasset, mogliśmy odwiedzić w czasie następnej wyprawy w 1984 roku. Poszukiwanie śla-dów ojca Foucauld zaprowadziło nas też wówczas do maleńkiej lepianki w Tamanrasset, gdzie francuski misjonarz sprawował mszę świętą. Stojący przed niepozorną budowlą samochód wyprawy został przy tej okazji obrzucony kamieniami przez miejscowych wyrost-ków. Kiedy w 1916 roku ojciec Foucauld został zabity w czasie walk międzyplemiennych, jego ciało Tuaregowie przenieśli do odległej o ponad tysiąc kilome-trów El-Goléa, by spo-częło w poświęconej ziemi obok katolickiej świątyni.

Niezwykłych wrażeń dostarczyły też oazy Wie lk iego Wschod-niego (Białego) Ergu, jak Ouargla , Hass i --Messaoud, Touggourt i El-Oued oraz utopione w piaskach palmerie, naznaczone ciągłą walką z pochłaniającą wszystko pustynią. Nie sposób zapomnieć też krajobrazów gór Aures, wyznacza-jących południową granicę świata rzymskiego, z leżącymi po ich północnej stronie ruinami Timgadu i Lambesis, czy Wielkich Kabyli we wschodniej Algierii, zamieszkałych przez odrębnych kulturowo Kabylów, zwartą grupę ludności berberyjskiej, pierwotnych mieszkań-ców tej części Afryki.

Największym przed-sięwzięciem o zakrojo-nym z rozmachem pro-gramie była jednak trze-cia wyprawa z 1983/1984 roku. Jej celem było zato-czenie wielkiej pętli przez kraje Afryki północno--zachodniej, uwzględnia-jące nie tylko pokonanie Sahary, ale również do-tarcie do krajów Czarnej Afryki. Obok programu poznawczo-eksploracyj-nego ważnym zadaniem były również prace dokumentacyjne. Do wyprawy dołączył wówczas Jerzy Bezkowski, reżyser i operator filmowy z łódzkiej Wytwórni Filmów Dokumentalnych, a do węzło-wych punktów na szlaku ekspedycji włączono kraj Dogonów w strefi e płaskowyżu Bandiagara (Falaise de Bandiagara) oraz legendarne Timbuktu w Mali. Znów powtórzono drogę przez zachodnią Europę i Maroko, z tym że na Saharę marokańską

(przez Rabat, Casablankę, Marrakesz) wyprawa przedostała się przez Atlas Wysoki, przełęczą Tizi-n-Tichka, docierając do oazy Zagora w malowniczym ouedzie Drâa z licznymi stanowi-skami archeologicznymi (kurhanami, pozostałościami osied-li) na jego obrzeżach. Stąd – ciekawym krajobrazowo, choć bardzo trudnym szlakiem przez Tazzarine do znanej już oazy Rissani i dalej do Figuig – granicznego przejścia z Algierią –

wyprawa osiągnęła Bé-char, punkt wyjścia do przejazdu przez Saharę. Tym razem wybraliśmy bowiem tzw. zachodni szlak transsaharyjski, przez Adrar, Reggae i Bordj-Moktar na gra-nicy Algierii i Mali, i następnie przez Tessa-lit z malijską kontrolą graniczną i celną oraz Anèfis do Gao, węzło-wego punktu przeprawy przez rzekę Niger. Zgod-nie uznaliśmy, iż zarów-no doświadczenie, jak i techniczny stan przy-gotowania wyprawy tym razem stwarzają

szanse pokonania pustyni Tanezrouft, w tym najtrudniejsze-go odcinka szlaku między Reggae i Bordj-Moktar, gdzie na przestrzeni 1317 kilometrów nie ma praktycznie żadnej moż-liwości zaopatrzenia się w wodę. Dla 14-osobowej ekspedycji oznaczało to wprawdzie ostry reżim i – poza potrzebą picia

– racjonowanie wody używanej do prania i mycia (pół litra dzien-nie!) , ale wyzwanie to miało niewątpliwie posmak wielkiej przy-gody.

Na całej trasie prze-jazdu, zwłaszcza pro-wadzącej obszarami północnosaharyjskiej hammady aż do oazy Taghit, zarejestrowano wiele stanowisk archeo-logicznych. Szczególnie interesujących odkryć dokonano jednak po-między Tessalit i Anèfi s, w dolinie Tilemsi, ciąg-nącej się wzdłuż za-

chodniego obrzeżenia gór Adrar des Iforhas. Stanowią one uzupełnienie zasobu materiałów dotyczących prehistorycznego osadnictwa z innych rejonów Sahary i znakomite źródła do studiów porównawczych w tym zakresie.

Działalność ekspedycji na terenie Mali obejmowała mię-dzy innymi różnorodne prace badawcze i dokumentacyjne w kraju Dogonów, ludu staronigryckiego zamieszkującego

Zagroda dogońska. Banani

Członkowie bractwa Ava w czasie rytualnego tańca. Z wysokim piórem maska serige, w głębi tancerze w maskach kanaga

Page 9: Jan Chochorowski – MIĘDZY AKRĄ A ALGIEREM

304 ALMA MATER

skalisty Płaskowyż Bandiagara, znanego z oryginalnej kultury i owianego nimbem tajemniczości, zwłaszcza z racji rozbudo-wanego systemu kosmologicznego, mitologicznej roli Syriusza B (Po Tolo), umieszczonego przez stwórcę Amma pośrodku wszechświata, tajnego stowarzyszenia Ava oraz oryginalnych masek posiadających siłę Nyama i używanych w ceremoniach religijnych (np. w pogrzebowych obrzędach Dama czy w cere-monii Sigi, odbywającej się co 60 lat jako wspomnienie śmierci Dyongu-Seru – pierwszego Dogona odrzuconego przez boga Amma), itd. Na zajmowanych obecnie terenach Dogonowie pojawili się w XIV–XV wieku, jako przybysze z zachodu, z krainy ludu Mande, wypierając zbieracko-łowieckie ple-miona Telem, które z kolei dały początek ludom Kurmba na terenie dzisiejszej północnej Burkina Faso. Wioski Dogonów, zwłaszcza te zlokalizowane w strefi e Falaise de Bandiagara, 200–250-metrowego uskoku tektonicznego wznoszącego się nad równiną Gondo, z oryginalną architekturą i organizacją,

w tym z centralnym „wielkim domem” (Ginna Bana) z ołtarzami przodków (Wa-gem) w elewacji oraz z Toguna – miejscem zgromadzeń rady starszych, fascynują tak egzotycznym wyglądem, jak i atmosferą jakby pozaracjonalnie postrzeganego otoczenia. Murem oddzielającym codzien-ność mieszkańców dogońskich wiosek od obcych jest wszechobecność tabu, zaka-zów broniących ich przestrzeni fi zykalnej i mentalnej. Siadając na niewłaściwym kamieniu lub przekraczając strefę niewi-docznej sakralności, intruz narażony jest natychmiast na agresję. Nigdy nie jest jednak tak, by nie można było wykupić się, uiszczając stosowne „cadeau”, oczywiście dla przebłagania Omolo.

Na bazę i punkt wypadowy wyprawy wybrano Sanga, wioskę leżącą w centrum regionu, tuż przy Falaise. Miesiąc pobytu w tym miejscu wypełniony był fi lmowa-

niem, podpatrywaniem zajęć gospodarczych, wyprawami do innych wiosek, udziałem w obrzędach Dama w wiosce Koun-dou, składaniem ofi ar dla Omolo (fetysza), a nawet audiencją u Hogona (religijnego autorytetu Dogonów) z wioski Arou. Za słoną opłatą mogliśmy także podziwiać rytualny taniec wyko-nany w szaleńczym tempie, narzuconym warkotem bębnów, przez bractwo masek Ava.

Równie ekscytującym, obfi tującym w przygody i nieza-pomniane wrażenia był wypad do Timbuktu, legendarnego centrum Sahelu, miasta założonego według kronik sudańskich przez Tuaregów w końcu piątego wieku hidżry (około 1110 r.). Nawet pokonanie morderczego szlaku z Mopti na Kona, Niafounké i Goundam, prowadzącego przez wewnętrzną deltę Nigru, okazało się nie lada wyczynem. Przedzierający się przez barierę pyłów i piasków, na kołach ze spuszczonym w połowie powietrzem, star palił tu 100 litrów oleju napędowego na 100 kilometrów.

Dziś Timbuktu to ukryte za oceanem wydm niemal baśniowe wspomnienie daw-nej świetności i jej tragiczny świadek. Sym-bolem tych czasów pozostają teraz prawie wyłącznie monumentalne bryły meczetu Djinguere-ber, wzniesionego w 1325 roku na rozkaz władcy Mali, „mansa” Moussy, po jego powrocie z pielgrzymki do Mekki, czy niemal współczesnego mu meczetu Senkoré, islamskiego centrum religijnego i intelektualnego, z którym związany był wielki uniwersytet należący w swoim czasie do najsławniejszych w islamskiej Afryce. W okresie kulturalnego i ekonomicznego rozkwitu Timbuktu za panowania dynastii Askia (1493–1592), w ramach państwa Songhay z Gao, liczba jego mieszkańców sięgała 100 tysięcy, a w 180 medresach (szkołach koranicznych) kształciło się 20 tysięcy studentów. Podążające z odległej Teghazy karawany Maurów i Tuaregów do-

Źródło; pralnia i miejsce pogawędek. Banani

W wiosce Bozo

Page 10: Jan Chochorowski – MIĘDZY AKRĄ A ALGIEREM

ALMA MATER 305

starczały tu sól, przeładowywaną następnie na łodzie i transportowaną dalej, w głąb Czarnej Afryki. Dziś z odległych o ponad 700 kilometrów kopalni w Taoudenni do Timbuktu i jego portu w Kabara nadal do-cierają tuareskie karawany z płytami soli, ale kilka tysięcy jego mieszkańców, czy nawet kilkanaście, gdy ściągną tu gromady nomadów, nijak nie przystaje do legendy złotego miasta z jego dorobkiem intelek-tualnym i cywilizacyjnym.

Mimo to wszystko jest tu fascynujące, od glinianej architektury meczetów, przez dostojnie kroczących przy swych wielbłą-dach Tuaregów, po solne targi w Kabarze, a nawet przykrywające jakby uśpione miasto tumany rudego pyłu niesionego z pustyni przez harmattan. Nie sposób też oprzeć się pokusie odszukania domów z tablicami upa-miętniającymi pobyt w Timbuktu pierwszych Europejczyków, którzy zwabieni legendą złotego miasta postanowili odkryć je na nowo: Szkota Aleksandra Gordona Lainga, majora armii indyjskiej, który dotarł tu jako pierwszy w 1825 roku, choć kilka dni po sukcesie zapłacił za to życiem, Francuza Renégo Calliégo, któremu w 1828 roku udało się nie tylko osiągnąć cel w przebraniu Araba, ale i wymknąć, powrócić i opisać, czy Heinricha Bartha, wielkiego niemieckiego podróżnika, który po dłuższym pobycie w latach 1853–1854 po-zostawił rzetelny obraz stanu zachowania niezwykłego miasta.

Timbuktu zostało założone jako koczownicze obozowisko przez tuareskich wojowników-imharów (Tuaregowie Magha-ren u XVII-wiecznego kronikarza Es-Sadiego). Przejściowo (po upadku znaczenia Mali a przed wzrostem potęgi państwa Songhay) Tuaregowie amenokala Akila Ag Melaula w latach 1433–1469 stali się władcami Timbuktu, pobierając roczny trybut w wysokości 3000 mitkali (14,1 kg) złota, ale też po-zostawiając miastu wielki margines swobody, sprzyjający jego rozwojowi gospodarczemu i intelektualnemu, zaznaczonemu wzrostem znaczenia ulemów (uczonych, teologów, prawników). W 1440 roku wzniesiono w Timbuktu trzeci wielki me-czet, zwany później Sidi Yahia, na cześć działającego tam wówczas sławnego ma-rabuta i uczonego. Później znaczenie poli-tyczne wywodzących się z berberyjskiego ugrupowania etnicznego rycerzy, ale też „rozbójników” pustyni zmalało, choć nadal dominowali oni na pustynnych terenach Sahary i Sahelu, utrzymując w militarnych ryzach mieszkańców oaz i miast oraz kupieckie karawany na szlakach handlo-wych. Legendy Timbuktu nie można i dziś oddzielić od legendy Tuaregów, żyjących nadal w zhierarchizowanych społecznoś-ciach o feudalnej strukturze: wolnych wo-jowników – imharów, uznających jedynie wodzowski autorytet amenokala, ich wa-sali – imradów, zajmujących się hodowlą i handlem, rzemieślników (inaden) oraz

niewolników (iklani). Dzisiejsi Tuaregowie, rozrzuceni na ogromnych przestrzeniach Sahary i Sahelu, nękani skutkami suszy, destrukcyjnym wpływem obcych czynników cywiliza-cyjnych, sztucznymi granicami państw przecinającymi trady-cyjne szlaki ich koczowniczych wędrówek, zachowali jednak kulturową tożsamość oraz zbiorową i osobistą godność. Widok błękitnych rycerzy pustyni, w strojach koloru indygo (ale też czarnych i białych), z nieodłącznym takuba (mieczem) przy boku, dosiadających na wysokich siodłach szybkich mehari, to nadal jeden z symboli tej części Afryki. Z twarzami za-słoniętymi zaciągniętym po oczy lithamem, zachowujący się z dystansem i na pierwszy rzut oka jakby niedostępni, budzą mimowolny szacunek.

Podróżując po Mali, nie sposób ominąć innych ważnych ośrodków handlowych wewnętrznej delty Nigru, zwłaszcza tętniącego dziś życiem Mopti i starożytnego Djenné. Mopti, „Wenecja Sudanu”, miasto zawdzięczające swoją egzystencję

Mopti. Bazar nadbrzeżny z matami

Mopti. Bazar – stoisko z owocami

Page 11: Jan Chochorowski – MIĘDZY AKRĄ A ALGIEREM

306 ALMA MATER

wydarzeniom politycznym XIX wieku, to dziś wielki port rzeczny oraz ważny ośrodek handlowy, w którym łączą się tradycyjne szlaki Sahary, Sahelu i zachodniego Sudanu, sięgające daleko w głąb Czar-nej Afryki. To jednocześnie miasto tłocznych nabrzeży portowych i dziesiątków ba-zarów, rojnych i gwarnych, oferujących natarczywie całe bogactwo tej ziemi, emanują-ce specyfi cznym zapachem, który pozostaje w pamięci jako kwintesencja Afryki. Wśród realizowanych tu zdjęć fi lmowych wiele uwagi po-święciliśmy roli rzeki w życiu miejscowej ludności, zwłasz-cza pierwotnych mieszkań-ców tego regionu, rybaków Bozo. Nie mniej fascynujące jest Djenné, historyczna „sio-stra” Timbuktu, ukryte za barierą rzeki Bani (w której zresztą w drodze powrotnej, w czasie pokonywania brodu, utopiliśmy samochód), zało-żone pod koniec VIII wieku; ważny ośrodek kulturalny państwa Mali i Songhay oraz centrum średniowiecznej architektury sudańskiej. Bajecznie kolorowy bazar u stóp potężnej bryły glinianego meczetu w Djenné jest dla mnie osobiście wręcz symbolem „mojej” Afryki.

Później była już tylko droga powrotna ze zwykłymi prob-lemami z służbami celnymi, graniczny-mi, złodziejami, bra-kiem paliwa, żyw-ności i wszystkiego. Tym razem poniosło nas przez ogarniętą akurat przewrotem politycznym Górną Woltę, zmieniającą się właśnie w Bur-kina Faso (!), trasą na Bobo Dioulasso, Ouagadougou i dalej przez Niamey, zna-nym już, wschodnim szlakiem transsaha-ryjskim na Tamanrasset. Zamknął on pętlę tej wyprawy liczą-cą ponad 26,5 tysiąca kilometrów, a szlaki wszystkich trzech wypraw afrykańskich „wywindował” do astronomicznej

wręcz długości 60 tysięcy kilometrów.

Dziś wszystkie tamte przygody wspominam w ka-tegoriach wydarzeń z pogra-nicza snu i jawy. Dopiero teraz rozumiem reakcję kierowcy autobusu l ini i 113, którym w 1979 roku udawałem się na Dworzec Wschodni w Krakowie, by następnie pociągiem do Szczecina i statkiem m/s „Łódź” wyruszyć na pierw-szą wyprawę. – Dokąd to się Pan wybiera w taką pogodę – zagadał do mnie dobro-dusznie, widząc, jak w listo-padowej ulewie usiłuję wy-siąść obładowany potężnym plecakiem, marynarskim workiem, torbami z aparata-mi fotograficznymi, kame-rami i Bóg wie czym jesz-cze. – Do Afryki – rzuciłem pośpiesznie przez ramię, próbując opanować wypa-dający z autobusu potwornie ciężki worek i nie upuścić równocześnie jakiejś torby z cennym sprzętem. Kątem oka dostrzegłem jednak tę-

żejącą w grymasie złości twarz kierowcy, który poirytowany rzucił podniesionym głosem w moją stronę: – Do dupy, nie do Afryki. Nie dość, że człowiek uprzejmie zagada, to se jeszcze

będzie jaja robił!. Widząc unoszącą się z fotela zwalistą postać, szybko po-zbierałem manatki i udałem się… do Afryki.

Jan Chochorowski

1 Niestety na ostatniej wyprawie Stefan nie był w stanie dopasować jakiegoś simeringu do mechanizmu wspomagania kierownicy, dzięki czemu jest zapewne jednym z niewielu kierow-ców na świecie, którzy prze-jechali Saharę w poprzek ciężarówką bez wspomaga-nia kierownicy. 2 W naszym wypadku brana

była głównie pod uwagę Douala w Kamerunie, nigeryjski Port-Harcourt, ewentualnie Cotonou w Beninie.

3 Część z nich została wyeksponowana na specjalnej wystawie zorganizowanej przez członków wyprawy w Muzeum Etnografi cznym w Krakowie.

Rycerze pustyni – Tuaregowie

Djenné – meczet