166
Jerzy Kukuczka MÓJ PIONOWY ŚWIAT czyli 14 x 8000 metrów © Copyright Cecylia Kukuczka © Zdjęcia archiwum Jerzego Kukuczki (z wyją tkiem fotografii podpisanych) Zdjęcie na ok ładce: Yves Ballu Wydanie pierwsze 1995 ISBN 1-899397-09-4 Wydawnictwo AT London Dystrybucja w Polsce: ATI, tel./fax (0-12) 56-21-66 Redakcja: Andrzej Marcisz i Andrzej Matuszyk 

Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat

Embed Size (px)

Citation preview

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 1/166

 

Jerzy Kukuczka

MÓJ

PIONOWY ŚWIATczyli 

14 x 8000 metrów 

© Copyright Cecylia Kukuczka© Zdjęcia archiwum Jerzego Kukuczki(z wyją tkiem fotografii podpisanych)Zdjęcie na ok ładce: Yves BalluWydanie pierwsze 1995ISBN 1-899397-09-4

Wydawnictwo AT LondonDystrybucja w Polsce: ATI, tel./fax (0-12) 56-21-66Redakcja: Andrzej Marcisz i Andrzej Matuszyk 

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 2/166

 

Korekta: Barbara Wojtanowicz Sk ład: „COMTEX” Kraków, tel. (0-12) 25-55-40

Wszystkie osoby, które przyczyniły się do wydania tej książki, niech zechcą przyjąć nasze podziękowanie.

Wydawnictwo AT

Ewa DereńCecylia KukuczkaJacek Cieszewski

Artur Hajzer Jacek Jasiński

Wojciech KurtykaAleksander Lwów

Janusz Majer Ryszard Pawłowski

Andrzej SamolewiczJerzy Wala

Adam Zyzak 

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 3/166

 

Od autoraPo raz pierwszy dotknąłem skały w sobotnie popołudnie 4 września 1965 roku. Od tej pory

wszystko przestało się liczyć. Zrezygnowałem nawet z wycieczek w Beskidy, które byłyoderwaniem się od naszej czarnej, ślą skiej rzeczywistości, tą odrobiną zielonego i wolności,choć by tylko w niedzielę.Przywieziony przez kolegę do Podlesie, w 20-metrowe wapienne skały, zobaczyłem, żeludzie wspinają się nawet po pionowej ścianie. Dotknąłem, podcią gnąłem się na r ękach,wyczułem, że nie tylko jakoś się tej skały trzymam, ale potrafię ją nawet pokonać.Tak odkryłem zupełnie dla mnie nowy pionowy świat.W rok później, po 11-dniowym kursie wspinaczkowym, zostaję już w Tatrach, bo czuję, że to

 jest to. Pokonuję owianą dawnym jeszcze mitem Zamar łą Turnię. Nastę pnego ranka porywamsię z Piotrkiem Skorupą na uważany za najtrudniejszy w Tatrach — lewy filar Kazalnicy. Poczterech wycią gach wycofujemy się, bo łamię własnor ęcznej roboty młotek. Niezwłocznie

 bierzemy z Piotrkiem tydzień dodatkowego urlopu i wracamy w Tatry, bo filar Kazalnicy nie

dawał nam spokoju. I pokonujemy go. W cią gu półtora dnia powtarzamy to, co jestdorobkiem jedynie najściślejszej czołówki taterników polskich.Zostajemy zaproszeni na obóz unifikacyjny dla wybijają cych się młodych taterników, zktórego droga prowadzi już w Dolomity i Alpy. Nie dla nas... Powołanie do wojska odbieram

 jako życiową klęsk ę, oderwanie na dwa lata od tego, co stało się dla mnie sensem i pełnią  życia, od gór. Kiedy jesteśmy nareszcie znowu cywilami, postanawiamy zrobić zimą  direttissimę Kazalnicy, uznawaną za największy nie rozwią zany wówczas jeszcze, mimo

wielokrotnych prób, problem polskich Tatr. W połowie drugiego dnia wspinaczki oblodzona

lina sprawia, że idą cy ze mną Piotrek Skorupa spada i ginie. Po raz pierwszy stykam się wgórach z tragedią , śmiercią Przyjaciela. Szok. Powrót do Katowic, bolesne spotkanie zrodziną , pogrzeb. Zadaję sobie pytanie: czy warto dalej, czy t o ma w ogóle sens?Dramatyczna rozterka, bo góry cią gną , ale rozsą dek mówi: daj sobie spokój...

Po trzech tygodniach jestem znowu w Tatrach. Robimy kilka pierwszych przejść zimowych,co pomaga mi otrzą snąć się ze zwą tpienia. W 1971 roku na obozie centralnym w Dolomitachrobimy z Januszem Skorkiem i Zbyszkiem Wachem direttissimę Torre Trieste i nową drogę na Cima del Bancon. O ile dawniej książk ę Dorawskiego „Człowiek zdobywa Himalaje”czytałem jak o górach całkiem dla mnie nierealnych, fantastyk ę, teraz coraz częściej

 przebłyskuje mi zuchwała myśl, że może kiedyś trafię też w najwyższe góry.W czasie ślą skiej wyprawy w góry Alaski, już na wysokości 4500 metrów rozk łada mniezupełnie choroba wysokościowa — jedynie siłą woli gramolę się na wierzchołek MountMcKinleya, góry sześciotysięcz-nej. Schodzą c doznaję odmrożeń, wracam do kraju, prosto doszpitala i od tej pory moja droga górska zaczyna się kr ęcić w miejscu. Wypadam z obiegu.Załapuję się na wyjazdy środowiskowe i studenckie. Robię nawet w Alpach z WojtkiemKurtyk ą dwie nowe drogi: na północnych ścianach Petit Dru i Grandes Jorasses, lecz mimo to

droga w góry wysokie jest dla mnie nadal zamknięta. W 1975 roku wyjeżdżam wreszcie wrazz gliwickim Klubem Wysokogórskim w Hindukusz, prawdziwy przedsionek Himalajów,gdzie już na począ tku wyprawy rozchorowuję się. Nie bior ę udziału w ataku szczytowym naKohe Tez, podczas którego Janusz Skórek, Grzegorz Fligiel i Marek Łukaszewski, w dzień 

 po zdobyciu szczytu obsuwają się i spadają kilkaset metrów. Są mocno poturbowani, ale żyją ,wyprawa zamienia się w zakończoną powodzeniem akcję ratunkową . W ostatniej już chwilisam wychodzę drogą normalną na siedmiotysięczny Kohe Tez.W 1978 roku mój katowicki klub podejmuje wyprawę w prawdziwe Himalaje, z zamiaremwejścia wschodnim filarem na Nanga Parbat. Stają c jednak przed tymi pięcioma tysią camimetrów ściany... robimy w portki. Idziemy w gór ę drogą normalną , gdzie na wysokości ponad

8 tysięcy metrów zatrzymuje nas bariera skalna. Wycofujemy się. Ruszamy w dół. Jest piękna październikowa pogoda, idziemy przez pomalowany jesienią na żółto i złoto rzadki las. Idę i

staram się nie patrzeć za siebie, gdzie piętrzy się oświetlona zachodzą cym słońcem ścianaWielkiej Góry, na któr ą nie wszedłem.Ten widok wzbudza we mnie potworny żal. Tak mało przecież brakowało, żeby stanąć na jej

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 4/166

 

wierzchołku...Pocieszałem się tylko odkryciem, że Himalaje są też dla ludzi. Że kiedyś w te największegóry wrócę.Muszę wrócić.I wróciłem.A potem napisałem tę książk ę.

 Nie ma w niej odpowiedzi na uparcie przez wielu stawiane pytanie o sens wypraw w wysokiegóry.

 Nigdy nie odczuwałem potrzeby podobnej definicji. Szedłem w góry i pokonywałem je.To wszystko.

 Jerzy Kukuczka

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 5/166

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 6/166

 

Trochę w prawo od najwyższej góry świata...

 Lhotse, pół nocno-zachodnia ś ciana, 1979

 — Wiecie, od tego są wielkie, wyspecjalizowane przedsię biorstwa. Na przyk ład HutniczePrzedsię biorstwo Remontowe... Słyszeliście o takim?Dyrektor wyraźnie postawił sobie za cel, że nie straci niczego ze swojego majestatu. Jest rok 1978. W gabinecie wisi na ścianie godło państwowe, obok biurka stoi rachityczna paprotka,w oszklonej szafce na półce kilka tomów dzieł Lenina.A przez okno widać wielki, stary komin.Chodzi właśnie o ten komin, jednak wszystko jest tutaj starannie przemyślaną gr ą , w którejnie można popełnić błędu. Więc unosimy się z krzeseł, na których ledwo zdążyliśmy usiąść.

 — Rozumiemy. To my w takim razie... Może innym razem. Wyraźnie robimy ruch w

kierunku drzwi. Ale gra trwa, jeszcze nic nie wiadomo. — Zaraz, zaraz, chwileczk ę. Porozmawiajmy trochę...Bo dyrektor wie, że my wiemy, że kolos, jakim jest Hutnicze Przedsię biorstwo Remontowe

 potrafi zrobić wszystko, nawet postawić od nowa wielki piec. Na wszystko ma plany,horrendalne kosztorysy, narzuty. Tylko na malowanie kominów akurat nie ma z reguły czasu.Dlatego dyrektor świadom, że może coś jego majestat na tym nawet ucierpi, nie pozwala nam

 jednak wyjść z gabinetu. — Ciekaw jestem, ile też czasu panowie na to potrzebują ?Za oknem widać ten potężny, chociaż już mocno odrapany komin, patrzymy w jego kierunkui kr ęcą c głową , wykrzywiają c przy tym usta w podkowę, mówimy:

 — Ze dwa tygodnie. Może dalibyśmy radę i w tydzień. — Tydzień? — dyrektor poprawia się w fotelu, jest wyraźnie rozbawiony. Punkt dla niego. — Tydzień, wiecie, nie wystarcza, żeby postawić samo rusztowanie... — Bo my malujemy bez rusztowań. — To jak?

 — Na linach.Zapada chwila ciszy, która może decydować o wszystkim. W dyrektorskiej głowie k łę bią się 

 przeróżne myśli. Ma nad czym myśleć. Stoi przed nim dwóch młodych i bezczelnych, według pierwszej oceny, ludzi, a za oknem jest ten cholerny komin. Rdzewieje od lat, powinien być co roku, najwyżej co dwa konserwowany i malowany. Powinien. Przepisy. Ale kto to mazrobić, jeżeli brak wykonawcy. Tylko patrzeć, jak znowu przyczepi się do tego jakaś komisja.Postoi tak jeszcze par ę lat i, co również prawdopodobne, po prostu się rozleci. A wtedy... Nie,dyrektor nie chce kończyć tej ponurej myśli. Skupienie na jego twarzy narasta, nagle

 przechodzi w grymas pogodnego zainteresowania. — Kawę czy herbatę? — Wszystko jedno, nie chcemy sprawiać k łopotu...Wtedy, jeżeli to jest ważny dyrektor dużej huty, naciska guzik na biurku; jeżeli mniej ważny,

sięga po telefon; jeżeli jest tylko kierownikiem w bardzo starej hucie, wtedy wstaje zza biurka, idzie do drzwi, uchyla je i stoją c w progu mówi, bez względu na swój status, zawszete same słowa:

 — Proszę przygotować dwie kawy.Wraca za biurko, albo odk łada słuchawk ę, nieważne. Zawsze jednak mówi coś w tym sensie:

 — Ja już wypiłem trzy kawy, miałem dwie narady, nie będę pił, darujcie.Robi przy tym wyraźny ruch r ęk ą w kierunku serca, twarz dyrektora poważnieje (cierpienie).Bo musimy absolutnie zdawać sobie sprawę z wielkiej odpowiedzialności, jaka na nimspoczywa, z mnóstwa spraw, z którymi tylko do niego się zwracają , jakby nikogo już innegow tej hucie nie było. A my wiemy swoje. Że dyrektor po prostu kruszeje.

 Nam chodzi o milion.Tyle potrzeba, żeby doszła do skutku wyprawa w Himalaje. Na Lhotse, czwarty szczyt Ziemi.

Dzisiaj inflacja oswoiła nas aż za dobrze z sześciocyfrowymi liczbami Ale wtedy to byłaciężka forsa. Milion to było w 1978 roku 200 średnich miesięcznych pensji. Stawka jest więcduża. Bywa, że za taki 80-metrowy komin bierzemy i ćwier ć miliona. To znaczy, że Lhotse

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 7/166

 

ma dla nas wymierną cenę pięciu kominów. Trochę więcej, bo przecież odchodzą od tego procenty, które zabierał Klub, i ktoś jeszcze, jeszcze podatek, koszty farby, któr ą trzeba„załatwiać”, albo jak kto woli — „organizować”. Niech będzie więc sześć kominów Góra!Ale najpierw na każdą tak ą robotę trzeba zdobyć zlecenie. I stą d nasza wizyta u dyrektora

 — Na linach? — Widzimy, że trudno mu uwierzyć, a przy tym widmo tych komisji, którelada dzień mogą się znowu przyczepić, nie ustę puje.

 — Jesteśmy alpinistami. My to naprawdę umiemy. — Taaak Na linach — Dyrektor cią gle nie bardzo potrafi to sobie wyobrazić, alerównocześnie wie, chociaż nie przyzna się do tego za żadne skarby, że spadliśmy muwłaściwie z nieba. Z nieba, prosto na ten przeklęty, rdzewieją cy komin. Broni więc już nietyle sprawy, co swojego autorytetu.

 — Ale my jesteśmy, wiecie — przedsię biorstwem państwowym. My nie możemy zlecać tak  poważnych robót, wiecie, byle ko — tu ugryzł się w język — to znaczy chciałem powiedzieć,że osobom prywatnym:

 — Te pienią dze są przeznaczone na Fundusz Akcji Socjalnej Młodzieży. Wszystko jestdok ładnie określone w odpowiednich przepisach, my już nie pierwszy raz.Jeżeli trzeba, wyrecytujemy numer odpowiedniego Dziennika Ustaw, a nawet rozporzą dzeniaJesteśmy do tej lekcji dobrze przygotowani:

 — Juz dobrze, dobrze Będę musiał jeszcze zasięgnąć opinii radcy prawnego. W razie czego.Od kiedy, wiecie, moglibyście zacząć z tym kominem?Wygraliśmy. Dyrektor też. Ale takich rozmów, często zresztą znacznie krótszych i bez efektu,musieliśmy przeprowadzić dużo. Zdobyć wtedy milion nie było łatwo.Sk ą d my w ogóle na Lhotse? Ta sprawa ma też swoją historię Jeszcze w latachsiedemdziesią tych wspinaliśmy się najczęściej w Tatrach, wyjazd w Alpy był szczytemosią gnięć, później wywęszyliśmy szansę stosunkowo niedrogich wypraw w afgańskiHindukusz. Za nieduże pienią dze można już było zrealizować marzenia o górze liczą cej 7 ty-sięcy metrów.Apetyty polskich alpinistów rosną jednak niezwykle szybko.W drugiej połowie lat siedemdziesią tych wyjeżdżają pierwsze polskie wyprawy w Himalaje!Rusza prowadzona przez Janusza Kurczaba wyprawa na K-2, Wandy Rutkiewicz na

Gasherbrumy, wrocławiaków na Broad Peak. Były to jednak pierwsze jaskółki. W latach1977-1979 zaczyna wypraw przybywać Dochodzi do sytuacji, w której Polski Klub Górskiotrzymuje zezwolenie na atakowanie Lhotse, ale równocześnie stara się o zezwolenie tak że nainne szczyty. Kiedy do Warszawy dociera wiadomość, że można organizować wyjazd nadziewiczą jeszcze Kangchendzongę Środkową i Południową , Polski Zwią zek Alpinizmunagle przeżywa typowe k łopoty bogactwa. Kangchendzonga jest celem ambitniejszym, więc

 jej postanowiono poświęcić całą energię organizacyjną i główne siły sportowe. Ale co zrobić z Lhotse? Polski Zwią zek Alpinizmu decyduje się tę gór ę „odpuścić”. Czy jednak ktoś wPolsce chce i potrafi w cią gu roku przygotować tak ą wyprawę? Zdecydowało się na to kołogliwickie. Na czele tego śmiałego projektu stanął Adam Wilczewski.I tak się to zaczęło. Łaziliśmy po kominach, a myśleliśmy o Lhotse. Z tymi kominami była wogóle fajna sprawa. Jakoś nikogo nie raziło, że aby podreperować Fundusz Akcji Socjalnej

Młodzieży wspinali się na nie z kubłami farby i potężnymi pędzlami nierzadkoczterdziestolatkowie, w dodatku bywało, że z wysokimi stopniami naukowymi. PerspektywaHimalajów potrafi uskrzydlić, nieważne stają się metryki i naukowe przewagi. A cała bataliao te kominowe miliony rozgrywa się późnym popołudniem w soboty i w niedziele, bo

 przecież każdy z nas w normalnych dniach pracuje albo studiuje. Jedni na tych kominachwisieli dłużej, inni krócej. Ci drudzy odpracowywali swój udział w czynnościach ściśleorganizacyjnych. Jeździli na przyk ład daleko w Polsk ę po odpowiedni na ś piwory i kurtki

 puch, gonili za wszystkim, bez czego nie może obejść się himalajska wyprawa.Kiedy mieliśmy już uciułane 90 procent tego miliona złotówek, doszły do tego tak że małedotacje z WKKF-u i innych instytucji.Gorzej było z dolarami Wtedy jeszcze, za pośrednictwem WKKF-u, można było w celachturystycznych załatwić wymianę 150 dolarów na osobę. Wszystkie te „zielone” szły do

wspólnej „skarpety” i stanowiły dolarową pulę wyprawy. Chociaż byśmy jednak nie wiem jak tę najważniejszą „skarpetę” oszczędzali, nie zajechalibyśmy w niej zbyt daleko. Problemrozwią zał dopiero Robert Niklas. Kiedyś wspinał się z nami w Tatrach, był jednym z moich

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 8/166

 

 pierwszych instruktorów. Później, chyba w 1970 roku, wyjechał do RFN i tam już został.Teraz jedzie z nami i cały swój udział w wyprawie opłacił w „twardej walucie”. Dzięki niemunasza „skarpeta” nabiera na znaczeniu.Wyprawa na Lhotse... Dajmy sobie już spokój z tymi złotówkami, dolarami. Dla mnie ma onaznaczenie wyją tkowe. Proponują c mi w niej udział Klub Gliwicki jakby przymykał oczy nawszystkie moje dotychczasowe problemy w wysokich górach. To przecież właśnie Adam Bil-czewski czy Janusz Baranek najlepiej wiedzieli o tym, że na Alasce nie bardzo się sprawdziłem, bo „sieknęła” mnie tam choroba wysokościowa już na pięciu tysią cach metrów.Wiedzą , bo byli przy tym. A jednak pamiętali o mnie. W tej liczą cej 19 osób wyprawiezarysowuje się wyraźnie grupa 6-8 osób, na których można polegać w czasie akcji górskiej.Czuję się zaliczony do tej „szpicy”.Problem, którego rozmiary trudno w tej chwili określić, kryje się w czym innym. Nie mawłaściwie wśród nas ludzi naprawdę sprawdzonych na dużych wysokościach. Brzmi to jak 

 paradoks, ale pod tym względem bynajmniej nie odstaję od innych. Mimo że byłem tylko nasiedmiu tysią cach w Hindukuszu i raz, bliski już szczytu Nanga Parbat, otar łem się również o8 tysięcy.A Lhotse jest czwartą gór ą  świata. Liczy 8511 metrów.

 Nie miałem większych złudzeń, że wpisują c mnie na listę tej wyprawy puszczono całkowicie

w niepamięć sugestie o mojej słabości. Przecież wystarczy tylko raz gdzieś coś o kimś  powiedzieć, najlepiej na ucho, i taki „smrodek” za człowiekiem się wlecze uparcie. Lhotsemoże więc być moim ważnym argumentem. Wobec wszystkich. Zwłaszcza jednak dla tych,którzy byli też na Alasce, a teraz wiążą ze mną określone nadzieje.

***

Samolotem polecieliśmy do Bombaju, gdzie czekały już na nas przewiezione morzem,załadowane ekwipunkiem nasz star i nysa, którymi mieliśmy przewędrować całe Indie aż do

 Nepalu.Jestem po raz pierwszy w Indiach. W porze, w której akurat zaczyna się okres monsunów.Leje. Wychodzimy z jako tako cywilizowanego lotniska, wsiadamy w taksówk ę i nagleznajdujemy się w dzielnicy, w której są jedyne dostę pne dla naszej kieszeni hotele — za dwadolary. Brudne klitki z pryczami, po korytarzach biegają szczury, cią gle leje deszcz, wszędzie

 panuje straszliwa wilgoć i upał. Noc właściwie nie przespana.Leżę na lepkiej od brudu pryczy w jakimś półśnie, szarpany cią głym dudnieniem po

 parapecie. Nagle zaczyna mnie nurtować niedobra myśl.To tak wyglą dają wielkie podróże sławnych wojażerów?

 Na każdym kroku przestrzegani jesteśmy, że nie wolno tu byle czego jeść. Nie wolno pić wody. Nie wolno właściwie niczego, bez czego trudno tutaj Europejczykowi w ogóleegzystować. Wolno wypić zimną coca-colę czy lemoniadę, bo są kapslowane i wolne odameby. Ale skarbniczka wyprawy Małgosia Kiełkowska trzyma twardo r ęk ę na „skarpecie”,do której złożyliśmy po 150 dolarów i broni ich jak lwica swych dzieci. Raz, tylko raz,wydzieliła każdemu z nas na jedną cocę. Pamiętam, bo było to wielkie święto. Jeżeli nawet

ktoś z nas ma jakiegoś dewizowego „zaskórniaka”, to traktuje te 10 czy 20 dolarów jak swoistą relikwię. Obraca je długo w palcach i najczęściej wk łada z powrotem do kieszeni. Nie

 będzie ich wydawał na głupstwa. Odmawia sobie. Typowe podróżowanie po polsku zwszystkimi jego uciechami.Szybko dochodzi do zderzenia teorii z indyjsk ą rzeczywistością . Teorią jest wszystko, coczłowiek kiedyś o Indiach przeczytał, co usłyszał od bardziej doświadczonych, bywałych wświecie znajomych. Nie trzeba wielu godzin, by wszystko to okazało się mitem. Indii trzebauczyć się tutaj, na miejscu, od nowa.Uczono mnie na przyk ład, że trzeba się wytrwale targować na każdym kroku, w efekcie tegorodzaju pouczeń człowiek okazuje się tak „mą dry”, że wyk łóca się i tam, gdzie tego nie

 potrzeba. Odkrywam wkrótce, że znajduję się wśród zupełnie innych, ale też... ludzi. Wszy-stko to jakoś funkcjonuje i to bynajmniej nie na zasadzie najbardziej uproszczonej, któr ą mi

wpajano, że jest to zwyk ły motłoch, z którym nie należy się w ogóle wdawać w rozmowy. Ztymi ludźmi właśnie rozmawiać trzeba. Chociaż by wtedy, kiedy należy cokolwiek załatwić i

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 9/166

 

musi się zejść z tego żenują cego „piedestału” białego człowieka. W miar ę upływu czasustraciłem resztę zaufania do mojej „wiedzy” o Wschodzie.

 Nie oznacza to jednak, że od razu potrafię się ze wszystkim oswoić.Po dwóch dniach wycią gnęliśmy wreszcie bagaże z komory celnej i od tej pory zaczęła się nasza droga na północny wschód przez całe Indie. Wrażeń z tego etapu podróży nie zapomnę chyba nigdy. Nasz ogromny star z przyczepą i nyska, brną ce w tłumie taksówkarzy, rowe-

rzystów, innych ciężarówek. Zupełnie inne prawidła ruchu. Prawidła? Cią gła walka nerwów prowadzona w myśl zasady, że na drodze ma rację większy i silniejszy, on wygrywa, słabszymusi mu ustą  pić. Nasze wozy prowadzą Wiesiek Lipiński i Andrzej Popowicz. Obłęd.I na każdym kroku, wr ęcz namacalnie widać, ilu ludzi żyje w tym kraju. Bywało, żestawaliśmy w szczerym polu, gdzie wydawało się, że nie ma żywej duszy. Po trzech minutach

 jesteśmy już otoczeni tubylcami. Przychodzą , patrzą , dotykają nas, bo jesteśmy dla nich kimś innym, nowym.

 Nie są agresywni, ale natr ętni. Przekreślają jak ą kolwiek intymność, do jakiej przywyk łem.Kiedy jem, przychodzą , stają i patrzą uparcie w menażk ę. Bardzo mało brakuje, żeby któryś znich włożył do tej menażki palec i oblizał go. Nie agresja, ale ciekawość w wymiarzeobdzierają cym mnie z resztek własnego ja. Nie żebranina. Oni o nic nie proszą , ale patrzą .Tylko patrzą . Jeżeli cokolwiek dostaną , przyjmują bez słowa.

Jedziemy tak dwa tygodnie. I leje. Cią gle leje. Jesteśmy cały czas mokrzy, nie mamy niczegosuchego, wszystkie rzeczy dzielą się na brudne mokre i czyste mokre. Noclegi albo w„hotelach” na pryczy wśród szczurów, albo w polu, gdzie zawsze natychmiast zostaję oblepiony Hindusami niczym chmar ą mszyc, gdzie nie ma innego wyjścia, jak wmówić sobie:„nie ma nikogo, nie przejmuję się, robię swoje”.

 Nie jestem w stanie ocenić, co było próbą trudniejszą : „hotel” czy biwak pod nieustannymciężarem śledzą cych każdy ruch setek par oczu.Docieramy wreszcie do Katmandu, gdzie z wielk ą pompą zajeżdżamy na dziedziniec polskiejambasady. Ministrem pełnomocnym jest Andrzej Wawrzyniak (znany w Polsce jakozałożyciel i dyrektor warszawskiego Muzeum Azji i Pacyfiku). Jest wobec nas pełen dobrejwoli, stara się pomóc, co doceniamy, a zawdzięczamy to faktowi, że jeszcze stosunkoworzadko docierają do Nepalu takie wyprawy jak nasza. W miar ę upływu lat, kiedy każdego

sezonu zajeżdżało tutaj cztery, a nawet pięć wypraw, pok łady entuzjazmu i gościnnościnaszej ambasady zaczęły się wyraźnie wyczerpywać. Dla ofiarnego dyplomaty stały się k łopotliwym dopustem Bożym. Trudno się temu dziwić. Może jednak sam komplikował sobie po trosze te sprawy? Czuł się nie tylko gospodarzem, ale wymagał również, by tak właśnie go traktować, dążył do tego, by mieć nad wszystkim kontrolę. I przez toabsorbowaliśmy jego czas i uwagę ponad miar ę.Robię swoje. Wraz z kolegami przepakowuję cały sprzęt. Dzielimy go na ładunki 30-35kilogramowe, rzeczy niepotrzebne zostawiamy w ambasadzie. Bilczewski z Kiełkowskim nietracą ani chwili, gonią po urzędach i załatwiają niezliczone formalności.Karawana trwała prawie 19 dni. Najpierw był to marsz z dolin nepalskich przez porośnięteryżem wzgórza. Później pięliśmy się coraz wyżej i wyżej.Jak każda wyprawa, i my korzystamy z usług miejscowej agencji. Jest nią w naszym

 przypadku Sherpe Cooperative, która organizacją całości zajmuje się już na miejscu.Zapewnia sirdara, również kucharza, stawia sobie w ogóle za cel, by wyprawa odbywała się w warunkach komfortowych (czytaj: kosztownych), więc usiłuje wcisnąć każdej ekspedycji

 jak najwięcej swoich pracowników. My najchętniej zrezygnowalibyśmy z tego „komfortu” wogóle. Po długich wzajemnych przekonywaniach udało się nam wytargować tylko pięciutakich „umysłowych”, to znaczy: kucharza, dwóch jego pomocników, sirdara i dochodzą cegodo tego z urzędu oficera łą cznikowego, który pełni rolę przedstawiciela rzą du nepalskiego,ściślej — Ministerstwa Turystyki.

 Nie cieszyliśmy się tym sukcesem długo, bowiem sirdar już na wstę pie oświadczył, że do pomocy musi mieć koniecznie naików, a urzędnicy w agencji przytakiwali jego słowom zezrozumieniem.

 — Wiąże się to, oczywiście, z pewnymi dodatkowymi wydatkami, ale macie, panowie, za to

„z głowy” wszystkie problemy zwią zane z karawaną . Dochodzicie do bazy bez kiwnięcia palcem — zapewniali przekonywają co.Kiwnąć palcem jednak było trzeba, i to już w pierwszym dniu.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 10/166

 

Sirdar zażą dał pieniędzy na wypłatę dla tragarzy za 7 dni z góry.Dostał je.Idą c pod gór ę postanawiamy w pełni korzystać z luzu, jaki daje nam karawana, której losy

 powierzono tak fachowym r ękom. To, co się rozgrywa między tragarzami, obserwujemy jakociekawostki obyczajowe, miejscowy folklor. Tylko, na przyk ład, nie bardzo mogę zrozumieć,dlaczego jeden porter idzie sobie z r ękoma w kieszeniach, a inny ugina się pod dwoma

ładunkami. Ten z r ękoma w kieszeniach jest widocznie lepszy i podnajmuje sobie chybainnych. Ciekawi ludzie...Kiedy jednak po dwóch dniach cała karawana staje w miejscu, a ludzie oświadczają , że dalej

 bez pieniędzy nie pójdą — czar pryska. Wzywamy sirdara. — Dlaczego ci ludzie nie dostali pieniędzy? — Bo już nie mam. Wszystkie wypłaciłem — bije się w piersi. — Przedwczoraj dostałeś pienią dze na wypłatę za cały tydzień... — Dostałem — odpowiada z niezachwianym spokojem. Więc bierzemy kartk ę, długopis i powoli przy nim liczymy. — Wychodzi, że powinieneś mieć jeszcze 10 tysięcy rupii. — Ale nie mam. — Jak to, nie masz?

 — No nie mam. Wszystko wydałem... — Ale komu wydałeś? — Zapłaciłem naikom — sirdara nic nie jest w stanie wyprowadzić z równowagi. — To w takim razie naikowie powinni zapłacić tragarzom — naciskamy naszego trudnego, bardzo trudnego rozmówcę. — Powinni, ale zabrak ło...Widzimy, że cała ta rozmowa staje się beznadziejna. Nie porozmawiasz z nim. „Wydał” ikoniec. 10 tysięcy rupii to jest tysią c dolarów, czyli dla zamożnej europejskiej wyprawy nic.Ale nie dla nas. Mamy przecież wszystko tak dok ładnie wyliczone, że może nadejść moment,w którym wyprawa rozłoży się z powodu braku nawet stu rupii. Bo nadwyżki dewiz, niestety,nie mamy. Nie jesteśmy wyprawą zachodnią , której każdy uczestnik w takiej sytuacji sięgniedo kieszeni, wycią gnie stówę „zielonych” i dołoży. Drobiazg. Nie ma sprawy.

A dla nas to jednak mają tek. Stają zaraz przed oczami te godziny przedyndane w kraju nakominach, te 150 dolarów wymienionych i wpakowanych do pilnowanej przez Małgosię „skarpety”, których brakuje nawet na jedną coca-colę. Ile byłoby coca-coli, takich zimnych,w zroszonej od chłodu butelce, za 10 tysięcy rupii? - Coś jednak trzeba zrobić.Przede wszystkim zwalniamy sirdara i cały ten jego „staff’. Napisaliśmy, oczywiście, doagencji, że sirdar nie rozliczył się z pobranych pieniędzy, w zwią zku z czym oczekujemy ichzwrotu.Od tej pory cały transportowy bałagan mamy na swoich głowach.Za nauk ę płacimy drogo. Dyżurni pilnują cy kuchni muszą wstawać jeszcze przed świtem,żeby cokolwiek ugotować. Każdy ma dok ładnie określone funkcje. Jeden rozlicza tragarzy,którzy już skończyli pracę, inny wynajmuje nastę pnych. Ale to nie jest normalne

 przedsię biorstwo. Kiedy rozlatuje się jakiś ładunek, przy jego przepakowaniu zostaje kilka

drobnych rzeczy, trzeba je dać innemu tragarzowi. Jednak ten się buntuje, nie chce brać, bouważa, że i tak ma ciężko. I tak codziennie.Ale idą naprzód.W całym tym zwariowanym młynie ludzi i ładunków nie mamy żadnego wsparcia ze stronyoficera łą cznikowego. Podobno zdarzają się i tacy oficerowie, którzy są prawdziwymiopiekunami wyprawy, okazują c pomoc. Nasz, do takich, niestety, nie należy. Tak jak wielu

 jego kolegów jest dla nas zwyk łym balastem. Nic go nie obchodzi. A zwłaszcza tragarze,których traktuje jak śmieci, bo jest najczęściej z lepszej kasty, więc w ogóle z nimi nierozmawia.19 dni karawany było dla nas jedną wielk ą nauk ą stosunków nepalskich. Próby narzuceniatragarzom naszej woli nie przynosiły większych rezultatów. Mają własne, utarte zwyczaje,których my nie rozumieliśmy. Jeden z nich mówi, na przyk ład:

 — Jutro robimy odpoczynek. — Jaki odpoczynek? — zaraz krew uderza nam do głowy. — Nie ma mowy o żadnymodpoczynku. My płacimy za pracę, nie za odpoczywanie. My też niesiemy. Nam się spieszy!

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 11/166

 

 — Don’t worry — Nepalczyk spokojnie odczekał, aż skończymy się pienić. — Jutro i tak musicie zmienić tragarzy. Nasi od tamtej wioski już nie pójdą , bo tam ich pobiją .Przeświadczeni, że ktoś nas usiłuje znowu zrobić w konia, stawiamy na swoim.

 — Nigdzie, żadnych tragarzy zmieniać nie będziemy. Wybijcie to sobie z głowy!A okazuje się, że trzeba było tragarzy zmienić, bo nakazywały to miejscowe zwyczaje. W

 przek ładzie na polskie realia dałoby się to sprowadzić do tego, że ci z „Sosnowca” przyszli do

„Katowic”, więc trzeba ich popędzić, bo odbierają nam robotę. Sprawa była poważna,rozróba groziła rozpierzchnięciem się całej karawany. Trzeba pamiętać o niezliczonych

 podobnych sprawach, a przede wszystkim trzymać nerwy na wodzy. Nie jest to łatwe.Kiedy już mało brakowało, by doszło do bójki między bardziej krewkim Wieśkiem a jednymz tragarzy, później drugim i trzecim, wszyscy zaczynają nagle uciekać i żaden z nich w ogóleniczego nie chce nosić.W dodatku cały czas pada deszcz. Non stop. W wyniku tego namiot, który normalnie waży 7kilogramów, kiedy daję go po nocnej ulewie tragarzowi, waży dwa razy tyle. Tragarz

 protestuje i ma rację. Ale nie można tej płachty rozłożyć, poczekać aż wyschnie, bo z niebacią gle leje.Wszystkiego dopełniały pijawki, które w nieustannym chlupocie wody czuły się jak w raju.Przedzierają c się przez trawy i krzewy zgarnialiśmy je sobą bezwiednie. Wpijały się w nas

 bezlitośnie. Odkrywaliśmy je najczęściej dopiero na biwaku, przywarte do najbardziejnieoczekiwanych skrawków naszego ciała, już leniwe, bo syte od naszej krwi.

 Nawet najuciążliwsze drogi mają jednak swój kres. Gdy rozcią gnięci na odległość paru dnidochodzimy do Namche Bazar, pogoda popr ą wia się. Jesteśmy już na 3200 metrach, wtypowo szerpańskim miasteczku, zamieszkanym przez zupełnie innych ludzi. Solo Khumbuto kraina Szerpów. Wczorajsze k łopoty zostają za nami. Jesteśmy jakby na naszym Podhalu,wśród górali.Od tej chwili w karawanie kroczą też jaki, a na ich grzbiety wędruje cały majdan. Z tą chwilą  kończą się wszelkie problemy transportowe. Jeżeli nawet któryś z tych czworonożnychsamochodów ciężarowych otrze się o skałę i rozwali przy tym cały ładunek, przepakowujemygo bez słowa, bo nie jest to aż tak uciążliwe. Cią gle idziemy pod gór ę, teraz zaczynamy corazczęściej odpoczywać.

Z począ tkiem września docieramy wreszcie do bazy pod Everestem i Lhotse. Po trudach podróży przez niziny, puszcze, zmaltretowani przez pijawki, które o tej porze roku są zmor ą  wszelkich zarośli Nepalu, jesteśmy w miejscu, o którym tak dużo słyszałem i czytałem. Wmiejscu, o którym tak często od dawna marzyłem.Kilka dni wcześniej rozbiła już tutaj namioty międzynarodowa wyprawa na Mount Everest,organizowana w zasadzie przez Niemców. Byli jednak w jej sk ładzie i Francuzi, iSzwajcarzy, był nawet tak że stary nasz znajomy z Alaski Ray Genet.Wynajdujemy miejsce pod namioty i stawiamy je, wygrzebujemy z bę bnów wszystko co

 potrzebne, na każdym kroku czeka masa robót czysto gospodarczych. Trwa to trzy dni idzieje się na wysokości 5400 metrów. Nastą  piło więc pierwsze zetknięcie się z wysokością ,która nawet najprostsze czynności zamienia w męczarnie. To zmuszanie się na począ tku do

 pracy jest straszne. Boli mnie głowa, męczą nudności, najchętniej zwalił bym się pod

najbliższym głazem i poddał temu ogólnemu osłabieniu, rozbiciu.Po raz pierwszy odkrywam, że najlepszym lekarstwem na chorobę wysokościową jest ruch icią gły wysiłek fizyczny. W ten sposób pobudza się organizm do intensywniejszej wentylacji,szybszego kr ążenia krwi, zmusza do szybszej adaptacji w nowych warunkach.Kiedy nareszcie wszystko w bazie stoi i leży na swoim miejscu, po raz pierwszy, tak na serio,

 patrzymy w gór ę.Za cel postawiliśmy sobie wejście na Lhotse, jednak każdemu z nas wzrok jakoś sam uciekaw kierunku, gdzie piętrzy się on, Everest.Góra jak inne. Są nawet od niej piękniejsze. Ale przez to swoje „naj” wzbudza pragnienie„zaliczenia” jej, chęć kryją cą w sobie wszelkie cechy fizycznego pożą dania.„Jeżeli już tutaj jestem...” — ta myśl tłucze się uparcie w głowie. Na to pożą danie

 Największej Góry nak łada się myśl, że aby naprawdę ją posiąść, trzeba będzie od począ tku

organizować całą wyprawę. A przecież jesteśmy na miejscu... Nie pozostaje nic innego, jak bardzo żałośnie westchnąć.Rodzi się z tego pomysł, że może by tak pogadać z tą międzynarodową wyprawą , może ktoś z

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 12/166

 

nich chciał by akurat na Lhotse, a w zamian za to ktoś z nas wślizgnął by się dzięki ichzezwoleniu, niejako „bocznymi drzwiami” na Everest? Nieśmiałe rozmowy na ten tematutknęły szybko w miejscu. Nie kwapili się. Postanowiliśmy sobie w duchu wrócić do nichewentualnie po wejściu na szczyty, kiedy już będziemy wiedzieli jak komu poszło.Trudno klasyfikować, która z tych dwóch gór jest trudniejsza. Technicznie są porównywalne,Everest jest jednak wyższy o 400 metrów, a na tej wysokości jest to bardzo dużo.

Do wysokości 7300 metrów drogi na obie góry biegną identycznie.Ale widzimy już oczami wyobraźni ten moment, kiedy jedni pójdą , bo tak nakazujezezwolenie, w prawo, a drudzy w lewo.My na Lhotse. Będzie to, o ile oczywiście sprostamy zadaniu, pierwsze polskie wejście naszczyt czwartej góry świata, siódme w ogóle w jej dziejach. Ale co ja na to poradzę, że mniete wyłą cznie patriotyczne ambicje jakoś nie satysfakcjonują .

 Nawet nie zastanawiam się nad tym, że te rozmyślania z wysoko zadartą w gór ę głową mogą  kryć w moim przypadku pewne cechy swoistego hochsztaplerstwa. To właśnie ja, który tak robiłem bokami na McKinleyu, tylko raz byłem w Hindukuszu na szczycie siedmiotysięcz-nym, jedynie raz, w dodatku przegrywają c, otar łem się o wysokość 8 tysięcy na NangaParbat, wreszcie ja, za którym gdzieś tam w kraju wlecze się posiany kiedyś „smrodek”, że dowysokich gór się nie nadaję — stoję teraz tutaj z głową uniesioną wysoko i wybrzydzam na

 perspektywę wejścia „tylko” na Lhotse.Bezczelność?

 Nie. Tkwi we mnie coś takiego, co sprawia że nie interesuje mnie gra o małe stawki. Dlamnie liczy się jedynie „naj”. Tylko to mnie bierze naprawdę.Teraz psuje mi humor tylko jedna rzecz, że pójdziemy na Lhotse drogą klasyczną i niczegonowego tym samym nie wniesiemy. Zastanawiamy się z Januszem Skorkiem i AndrzejemCzokiem, czyby jednak nie pójść nieco bardziej w prawo i zrobić direttissimę zachodniejściany.Wielu chętnych do tego jednak nie było. Przeważyła w końcu opinia, że robienie wariantu,który jest wprawdzie o wiele trudniejszy, niemniej zostanie tylko wariantem, jest pchaniemsię na siłę w trudności w ścianie, w której o 100 metrów dalej jest łatwy żleb, dostę pny bezwiększych problemów. Wszystko to jest wynikiem myślenia kategoriami tatrzańskimi, i nie

warto ryzykować.W czasie tych rozważań u podnóży najwyższych gór świata zrodził się inny pomysł.Spróbujemy zrobić Lhotse bez tlenu.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 13/166

 

 Lhotse, pół nocno-zachodnia ściana, 4 pa ździernika 1979

Począ tkowo postanowiło podjąć tę próbę czterech z nas. Oprócz Andrzeja Czoka i mnie,Janusz Skórek i Zyga Heinrich. Zyga jednak bardzo szybko „odpuścił” to. Pewnego dniazakomunikował:

 — Iść tam bez tlenu, to za duże ryzyko.I nikt z nas się temu nie dziwił. Pamiętajmy, że podejmowaliśmy tę decyzję jeszcze w latach,w których pokutowała teoria o złych nastę pstwach niedotlenienia mózgu na dużychwysokościach. Prowadzić to miało do stałych w nim zmian. U nas, w bazie, mówiło się o tymżartem, w rodzaju:

 — Zobaczysz, jak ubędzie ci połowa szarych komórek... będziesz przygłupem...Tworzyło to pewną zrozumiałą barier ę psychiczną . I nikt się z Zygi nie śmiał.Do ostatniego momentu, to znaczy noclegu w obozie IV, w którym byliśmy po miesią cu

akcji, chcieliśmy wychodzić na szczyt bez tlenu w trójk ę. Równocześnie jednak nikt z nasswojej decyzji w tej sprawie nie wypowiedział na głos. Kwestia jest właściwie otwarta. Małotego, zachowujemy się wszyscy tak, jakbyśmy tlenu mieli używać. Wnosimy ze sobą  aparatur ę i butle. Są złożone pieczołowicie w obozie IV na wysokości 7800. Kiedyschodzimy przed atakiem szczytowym do bazy, one, tam wysoko, na nas czekają .W bazie ustalamy, że pierwszym zespołem będzie czwórka: Janusz Skórek, Andrzej Czok,Zyga Heinrich i ja. Nie wynika to z żadnych zawiłych „kadrowych” spekulacji. Bardzo

 pomogła w tym postawa naszego kierownika Adama Bilczewskiego, który widzą c, że mawyraźnie określoną „szpicę”, prowadzą cą właściwie całą akcję, dał nam w tym decydują cymmomencie całkowicie wolną r ęk ę. Nie działał na zasadzie: „to j a jestem kierownikiem i mamtu coś do powiedzenia”. Dał nam maksimum swobody.Wyruszamy z bazy, dochodzimy do obozu IV, rano mamy ruszać na szczyt. Wstajemy rano i

 jest absolutnie najwyższa pora, by jasno sobie powiedzieć jedną rzecz, być możenajważniejszą .

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 14/166

 

 — Co z tym tlenem?Andrzej Czok był twardy od samego począ tku, więc nie zaskoczył nikogo z nas, mówią c:

 — Ja idę bez. — Nie będę ryzykował. Zaraz włą czam aparat — oznajmia Skórek. — Ja też — mówi sucho Zyga.Ja wykombinowałem wyjście pośrednie. Bez słowa bior ę na plecy całą aparatur ę, butlę i

mask ę, które ważą w sumie około 10 kilogramów, ale postanawiam nie podłą czać się do tegowszystkiego. Kiedy widzę, że oczekują i ode mnie jakiejś jednoznacznej deklaracji, mówię:

 — Bior ę to, ale nie będę się podłą czał. Najpierw przekonam się, jaka będzie między wami amną różnica...Będę się trzymał Andrzeja, pójdę sobie tak z godzinę — myślę — przekonam się o ileszybciej „niesie” tych z tlenem. Wiem, że musi być różnica w wydolności, bo oddychają c

 powietrzem wzbogaconym w tlen, człowiek działa sprawniej. Znam siebie, potrafię w górach

wpatrywać się w pracę własnego organizmu, bywa, że mierzę sobie w czasie akcji tętno.Uważam więc, że mam do tego eksperymentu pełne prawo. Zobaczę i ocenię w akcji siebie itych, którzy oddychają tlenem.Pierwsi ruszają Janusz i Zyga. Po godzinie marszu widzę, że zostaję za nimi w tyle tylkotrochę i różnica nie jest bynajmniej niepokoją ca. Nadchodzi więc moment, w którym

decyduję się i mówię do Andrzeja: — Wyrzucam ten balast...Zostawiam w śniegu butlę tlenową i już lżejszy ruszam dalej.Po trzech godzinach różnica odległości rośnie. Wyprzedzili nas o godzinę. Byliśmy już 

 powyżej 8 tysięcy metrów. Czym wyżej, tym wyraźniej widziałem, że Janusz i Zyga coraz bardziej się oddalają . Jakoś jednak z Andrzejem posuwamy się. Powolutku, powolutku...Dziesięć kroków, odpoczynek, w czasie którego zwisam całym ciężarem na wbitym w śniegczekanie tak długo, aż się uspokoją płuca. Znowu dziesięć kroków.Zaczyna się ten rytm walki na wysokości. Liczę dziesięć kroków, na które nastawiłem„zegarek” własnego organizmu, po chwili zmuszam się do nastę pnych dziesięciu. Najgorzej

 jest poddać się i usiąść, bo „zegarek” przestaje działać. Wtedy gubi się ten zbawczy rytm bezpowrotnie, a kolejne „nakr ęcenie” trwa bardzo długo.

I tak, walczą c sami z sobą , dochodzimy w okolice grani szczytowej. Ostatni odcinek jestdosyć głę bokim żlebem. Ograniczony z dwóch stron turniami, tworzy coś w rodzajuotwartego z jednej strony komina. Od strony Kotła Zachodniego wieją zazwyczaj bardzosilne wiatry. Stłoczone masy powietrza pr ą tym kominem w gór ę, właśnie z dołu do góry.Zawsze idzie się tędy w śnieżnym tumanie, który jednak dodaje skrzydeł, pcha do celu.Momentami, w tej białej od pędzonego wiatrem śniegu chmurze, nie widzimy się.Kiedy Janusz z Zygą schodzą po osią gnięciu celu, mnie z Andrzejem dopiero czekają ostatniekroki.

 — Fajnie, wam się już udało — dyszymy zmaltretowanymi brakiem tlenu płucami. — Macie już niedaleko, najwyżej 20 metrów, ale nie czekamy na was — mówią . Klepiemysię słabo po ramionach, uwiarygodniają c tym serdeczność naszych gratulacji.I dalej, już tylko te ostatnie z najcięższych kroków.

Wchodzimy na szczyt.Ma on postać sporego nawisu i właściwie nie wiadomo, kiedy przestać iść dalej, bo wisi caływ powietrzu. Wycią gam pożyczoną ciężk ą „exactę”, robimy zdjęcie z proporczykiem mojego

 pierwszego Harcerskiego Klubu Taternickiego, i z drugim, z biało-czerwonym herbem Ka-towic.Jest południe. Nie przeżywam najmniejszej nawet euforii. Wiem tylko, że mam za sobą sześć godzin tego upartego dreptania po dziesięć kroków, przerywanego przystankami,wymuszonymi przez skatowany do granic organizm. Całą szychtę, w której czas jakoś okropnie się wydłuża, a człowiek staje się w wyniku tego przytłumiony, pozbawionykontaktu z wszystkim, z wyją tkiem jednego: celu.

 Nie pamiętam nawet dobrze, co na tym szczycie robiliśmy. Zdjęcie jeden drugiemu na pewno, bo wycią gania z dna plecaka bryły lodu, jak ą jest aparat, zapomnieć się nie da. I że poszliśmy

w dół... Natomiast dojście do szczytu, ten moment, kiedy mijamy się z Januszem i Zygą , którzy już 

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 15/166

 

schodzą , a ja mam jeszcze zrobić dwadzieścia kroków, wszystko to utrwaliło mi się w pamięci ostrzej niż na kliszy. Bo sam wierzchołek, to już tylko świadomość potwornegofizycznego zmęczenia i przemożna myśl o jednym: jak najszybciej w dół!Schodzimy „kominem”, w którym wicher usiłuje nas jakby nie puścić w dół. Dochodzimy do„czwórki”, później jeszcze niżej, do „trójki”, w której czekają na nas Bilczewski i Baranek.Jutro pójdą wyżej, by zanieść tlen do „czwórki” dla nastę pnych zespołów. Ale dzisiaj są prze-

 jęci powodzeniem naszej akcji. Gotują i podają do r ą k gor ą cą herbatę i jak ąś zupk ę. Siedzę,słyszę jak wewną trz mnie uspokaja się ta skomplikowana, bliska „zatarcia” machinaorganizmu. Trzymam w r ękach wciśnięty przez dobrych kolegów gor ą cy kubek i czuję, żezaczynają puszczać we mnie wewnętrzne lody. Jest mi tak dobrze, że kiedy Andrzej Czok iJanusz Skórek postanawiają schodzić do obozu drugiego, gdzie warunki są wr ęczkomfortowe, mnie robi się... żal. Mówię:

 — Ja tu zostanę jeszcze jedną noc. Do rana. Dobrze? Nie mówiłem wszystkiego, co właśnie przeżywałem. Że jest piękna pogoda i szkoda mi tak nagle rozstać się z gór ą , która kosztowała mnie tyle wysiłku.Dobrze mi tu.Wlazłem do ś piwora, rozmawiamy. Dociera do mnie, że wysiłek skończył się sukcesem.Jednak doszedłem.

Później zejście do bazy. Świętowanie, słodkie lenistwo, nie muszę się już spr ężać, noc jestznowu normalnym snem, a nie jedynie wyczekiwaniem wstawania. Pełny luz. Chwile, wktórych zaczyna się spijać smaczek całej wyprawy.I cały ten szampański nastrój nagle zmienia się w wielki smutek. W międzynarodowej

wyprawie doszło do tragedii. Dzień przed naszym atakiem na wierzchołek Lhotse weszli na

szczyt Everestu. W drugiej grupie była tak że żona kierownika wyprawy Hannelore Schmatz.Miała być pierwszą Niemk ą na wierzchołku najwyższej góry świata. Szła z dwoma Szerpami,

 był też z nimi nasz przyjaciel z Alaski Ray Genet. Dotarli na szczyt bardzo późno. W zejściu,na pierwszym biwaku, zmar ł z wyczerpania Ray Genet. Hannelore zaczęła nazajutrz schodzić z dwoma Szerpami. W pewnym momencie usiadła i już się nie podniosła. Nie żyła.Ta tragedia rozgrywała się na naszych oczach. Podchodzą c do obozu IV, z odległości parukilometrów widzieliśmy jakieś ruchome punkciki na śniegu. Mam to przed oczami jeszcze

dzisiaj. Trzy punkciki przesuwają ce się powoli w dół. Jeden z nich się zatrzymuje, stają  wszystkie. Myślałem: „odpoczywają ”. Po chwili w dół przesuwają się już tylko dwa

 punkciki, więc dodałem w myśli: „ Jedna z tych osób wypoczywa dłużej”. Kiedy jeden z tychdwóch zaczął w pewnym momencie przesuwać się w gór ę, wracać, moja wyobraźnia

 przestała działać. Pomyślałem tylko: „wraca po tego słabszego...”O tym, że ruch tych punkcików zak łóciła ludzka śmier ć dowiedziałem się dopiero przezradiotelefon.

***

 — Pan Messner idzie! Wyprawa pana Messnera!Biegną dwaj zdyszani Szerpowie i gdyby znali polskie porzekadło, krzyczeliby zapewne: „Z

drogi śledzie...” W powrotnej drodze spod wielkich gór zatrzymaliśmy się na biwaku koło Namche Bazar. Syci chwały zdążyliśmy już rozbić namioty, rozprostować przygięte ciężkimi plecakami grzbiety. Za chwilę zapadnie zmrok, coś tam pichcimy.I wtedy przebiegła ta dwuosobowa forpoczta Szerpów, znamionują ca zbliżają cą się z dołukarawanę.Rozbijają jego namiot, długo z niego nie wychodzą , wszystko w nim wyraźnie pieszczą ,wieszają lampę, rozk ładają wytworne legowisko. Obserwujemy tę nietypową krzą taninę,udajemy, że nie takie rzeczy się już widziało, ale wzrok sam ucieka w ich kierunku. Poupływie kilkunastu minut wyłania się karawana.Idzie o n.Widzę go po raz pierwszy. Jest naturalny, otwarty. Kiedy zrzuca plecak, nasza kuchnia dymi.Zapraszamy na herbatk ę i menażk ę typowego górskiego „eintopfu”. Siada z nami.

 — Sk ą d wracacie? — Byliśmy na Lhotse — odpowiadamy skromnie, ale widzimy, że wywołuje to tylko

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 16/166

 

grzecznościowy grymas ni to uznania, ni podziwu. — A ty co masz w planie? — AmaDablam...Trochę jestem zaskoczony. Ten szczyt ma 6856 metrów. Kiedy ta typowo górska rozmowarozkr ęciła się na dobre, ja — w tym gronie nowicjusz — postanawiam wtr ą cić swoje trzygrosze.

 — Dwa lata temu szliśmy nowym wariantem na Nanga Parbat, i na przełą czce, niedalekoszczytu, niemal na 8 tysią cach znalazłem latark ę. — Widzę przy tym, że zagadywany zewszystkich stron przez moich starszych kolegów Reinhold Messner milknie i zaczynauważnie słuchać tego co mówię.

 — Latark ę?... — wlepia we mnie wzrok. — Tak ą zwyk łą . Dziwiłem się, sk ą d się wzięła, bo przecież tam nie było jeszcze żadnejdrogi...

 — Siedem lat wcześniej od ściany południowej doszliśmy do tej przełęczy z bratem, którywtedy zginął w czasie zejścia. To musiała być jego latarka. Akurat tam zmieniał baterię.Po siedmiu latach tę latark ę znalazłem ja. Coś nas jednak łą czy, chociaż nie mogę oderwać oczu od wspaniałego sprzętu, jaki mu niosą w góry Szerpowie, od lżejszych niż puchubiorów.

 — Mam do ciebie proś bę — zwraca się do mnie Messner. — Piszę akurat książk ę o moimwejściu na Nanga Parbat. Wdzięczny ci będę, jeżeli znajdziesz tę latark ę. Pamią tka po bracie,rozumiesz. W każdym razie napisz par ę słów o tym, jak ją znalazłeś.

 — Dobra — odpar łem.Wymieniliśmy jeszcze adresy. Później chcieliśmy koniecznie porobić sobie z nim zdjęcia, ale

 było już bardzo ciemno. Kiedy dzisiaj oglą dam te odbitki, właściwie nie można z nichodczytać kto koło kogo stoi.Rano oni poszli w gór ę, my w dół.Jedna z warszawskich gazet informację o tym, że ślą ska wyprawa zdobyła szczyt Lhotse,opatrzyła krótkim komentarzem: „Już od dawna samo wejście na jak ąś gór ę, nawetośmiotysięczną , przestało być wielkim sukcesem”.Takie podsumowanie naszych wysiłków zabolało mnie. Musiało upłynąć trochę czasu, nim

 przyznałem rację temu stwierdzeniu. Nadchodziły inne czasy dla polskiego himalaizmu: poprzeczka poszła mocno w gór ę.W domu byłem w „Barbórk ę”. 4 grudnia.

 Nastę pnego dnia z Warszawy zadzwonił do mnie Andrzej Zawada. — Jurek, gratulacje! Mam dla ciebie propozycję. Czy nie pojechał byś z nami na pierwszą whistorii zimową wyprawę na Everest? Ruszamy za niecałe dwa tygodnie...Dla mnie był to bardzo ważny telefon. Świadczył o tym, że ktoś przekonał się, że potrafię wyjść na wysok ą gór ę. W domu zastałem jednak skomplikowaną sytuację. Celina jest wzaawansowanej ciąży, ma rodzić w począ tkach stycznia, poród może nie być łatwy.Trzymam przy uchu słuchawk ę, w której słyszę słowa Andrzeja. Nie odpowiadam nic.Słucham i myślę.Everest zimą , ten sam, pod którym byłem zaledwie kilka tygodni temu, ale nie miałem prawa

nawet go dotknąć. Takiej okazji może już nie być...Głos Andrzeja nie milknie, zaczynam się łamać. Odkrywam w tej powodzi słów jednak szansę. Bo Andrzej chce robić również wyprawę na Everest wiosną . To znaczy najpierwzimą , ale chce w pełni wykorzystać cały sprzęt przyniesiony z mozołem pod najwyższą gór ę świata i zaatakować ją jeszcze raz. Mówię więc:

 — Słuchaj. Z zimowej wyprawy rezygnuję, ale na wiosnę jestem pewnym kandydatem. — Powiem ci szczerze — Andrzej na to — że wcale nie jestem pewny, czy ta wiosennawyprawa dojdzie do skutku. Planuję ją tylko tak sobie... Gdyby nie powiodło się zimowewejście, próbowalibyśmy wiosną od nowa jeszcze raz. Nawet nie wiem, czy będą na tośrodki...Wywnioskowałem z tego, że Andrzej, któremu fantazji odmawiać nie można, próbuje tą  wiosną jedynie się asekurować na wypadek niepowodzenia niezwykle trudnej akcji zimowej.

Pierwszej tego rodzaju próby w dziejach alpinizmu. Jeżeli ta zimowa przyniesie sukces,wiosenna straci w jej blasku jakby sens. Nie potrafię się jednak przełamać.

 — Andrzej, tak jak powiedziałem. Inaczej nie mogę... Odk ładam gor ą cą i wilgotną od potu

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 17/166

 

słuchawk ę.15 grudnia odleciała pierwsza grupa.Beze mnie.Są sprawy jeszcze ważniejsze niż Himalaje.

 Najważniejsze.W sylwestra urodził nam się syn. Daliśmy mu na imię Maciek.

Everest „po polsku” Mount Everest, poł udniowa ś ciana, 1980

Czekam na wynik zimowej wyprawy na Everest. Trwa to dosyć długo, bo Leszek Cichy iKrzysiek Wielicki wychodzą na szczyt 17 lutego. Ten olbrzymi sukces budzi entuzjazm, ale i

 pogłę bia moją niepewność.Co dalej? Będzie wiosenna wyprawa, czy nie? W myśl tego, co mówił Andrzej przedwyjazdem, szansę maleją .Jednak cią gle w niego wierzę. Ten chłop ma fantazję, nie myśli tuzinkowo, stać go na

 planowanie z szerszą perspektywą . I nie zawiodłem się.Zawada postanowił iść za ciosem!Było wejście zimowe, to teraz zrobić na Everest nową drogę — rozumuje. Tylko dwóch

uczestników wyprawy zostawia w bazie, Zygę Heinricha i Waldka Olecha, by pilnowali wniej sprzętu, reszta przyjeżdża z nim do kraju. Nie chodzi bynajmniej tylko o zanurzenie się wsławie, ale przede wszystkim o dodatkowe... pienią dze. Sk ą dś je trzeba było wykombinować.Kiedy wyprawę wspar ł Szwajcar Julian Godlewski, największe przeszkody organizacyjnezostały przełamane.Z począ tkiem marca wylatuję z pierwszą grupą . Zawada jeszcze zostaje, szuka dalej

 pieniędzy. Zostaje niestety tak że ze świadomością , że bezwiednie wpakował się w poważnek łopoty natury formalnej.Wyszła na jaw nielegalna łą czność nawią zana przez jego wyprawę bezpośrednio z krajem.Czegoś takiego w Nepalu nie wolno robić, przepisy są w tych sprawach stanowcze. Każdawiadomość musi iść via ich Ministerstwo Turystyki. Dopiero oni puszczają wszystkie

informacje w świat. Gwarantują im to przepisy, które każda wyruszają ca w Himalaje

wyprawa musi respektować.A w czasie wyprawy zimowej tak się złożyło, że Jankowski, wyraźnie nudzą c się w bazie,rozmawiał w eterze z kim popadło, również z krajowymi krótkofalowcami. I im właśnie

 podał bardzo ważną , właściwie sensacyjną wiadomość:„Pierwsze w historii zimowe wejście szczytowe na Mount Everest. Weszli Cichy i Wielicki.Uwaga, do godziny 19 obowią zuje na tę wiadomość embargo. Over...”Do dziewiętnastej właśnie dlatego, że była to pora ściśle ustalonej codziennej łą czności bazyz nepalskim Ministerstwem Turystyki. Tak się jednak dziwnie złożyło, że było akurat ichświęto, więc w Ministerstwie nie było nikogo.Minuty upływały. Jankowski wywoływał ich uparcie, raz za razem, ale bez rezultatów.

 Nikt nie odpowiadał.A w Polsce, rozgor ą czkowani sukcesem krótkofalowcy poczekali posłusznie do 19 i puścili

wiadomość w świat. Zdążyła nawet do głównego wydania dziennika telewizyjnego, gdzieodczytał ją przejęty spiker, anonsują c ważną informację z ostatniej chwili.Gdy nastę pnego dnia o „żelaznej” porze baza nawią zała łą czność z Ministerstwem Turystyki,

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 18/166

 

 już na samym począ tku, zamiast wymiany kurtuazyjnych pozdrowień, padło bardzonieprzyjemne pytanie:

 — Właściwie jak mamy to, panowie, rozumieć? Bardzo liczymy na szybkie wyjaśnienie, jak do tego doszło?Afera. Jak? Dlaczego? Co to wszystko ma znaczyć?I jeszcze długo Andrzej Zawada musi się dobrze z tym nieprzewidzianym problemem

gimnastykować. Kiedy wydawało się, że jakoś uda się ten k łopotliwy zatarg załagodzić,władze Nepalu wstrzymują zezwolenie na wejście wiosenne. Jesteśmy już w Katmandu, azezwolenia nie ma. Głupio wyszło. Nie ma też kierownika i nie ma pieniędzy.Mija tydzień, mijają nastę pne dni, sytuacja się nie zmienia. Co robić? Domyślamy się, że jestto forma kary nałożonej na nas przez Ministerstwo Turystyki. Gra jest nawet czytelna. Chcą  wydanie zezwolenia odwlec w czasie, a kiedy wreszcie nam je wr ęczą , że niby wszystko jestw porzą dku, będzie za późno, by gdziekolwiek się wspiąć.Ponieważ nie było żadnej innej przyczyny zwlekania z „permitem”, jesteśmy wr ęcz pewni, żeo to chodzi. Postanawiamy załatwiać całą sprawę „po polsku”. Nie możemy czekać, aż Zawada zjawi się wśród nas z pieniędzmi. Musimy działać.Decydujemy się na zorganizowanie trekkingu, turystycznej wycieczki do podnóży Everestu,na któr ą zezwolenia wydają każdemu, od r ęki, za kilkanaście dolarów.

Pojawiamy się w bazie formalnie jako turyści, którzy nie mają prawa podejmowania jakiejkolwiek działalności górskiej. Baza zorganizowana jest już od zimy, czekają w niejcierpliwie Waldek Olech i Zyga Heinrich. Możemy natychmiast zaczynać akcję górsk ą . I tak robimy.Obok nas mają też swe bazy dwie inne wyprawy: Katalończycy i Baskowie. Działają . Mają  ze sobą , czego nie mogliśmy w tej sytuacji lekceważyć, swoich oficerów łą cznikowych.Oficerowie są przydzieleni do wypraw również po to, by kontrolować, czy w górachwszystko odbywa się zgodnie z przepisami. Na szczęście żadnemu z nich nie przyszło nawetdo głowy, żeby sprawdzać nasze zezwolenia. To, że przyszliśmy do swojej bazy i działamy wgórach, wyglą dało całkiem naturalnie.W efekcie, bez zezwolenia, bez oficera łą cznikowego i bez kierownika... założyliśmy obóz II.Gdy Andrzej Zawada zjawia się w bazie z „glejtem” w kieszeni i naszym oficerem

łą cznikowym przy boku, jest począ tek kwietnia. Gdybyśmy czekali na niego nic nie robią c,musielibyśmy z najwyższą gór ą  świata przegrać. Po połowie maja zaczyna się okresmonsunów, które bronią jej skuteczniej niż jakiekolwiek przepisy.A mamy już zapor ęczowaną drogę poprzez lodospad Khumbu i zak ładamy obóz III.Prócz kierownika jest nas dziewięciu: Gienek Chrobak, Andrzej Czok, Rysiek Gajewski,Zyga Heinrich, Janusz Kulis, Waldek Olech, Jacek Rusiecki, Wojtek Wróż i ja.Wynosimy liny, por ęczujemy, wszystko robimy w stylu tradycyjnym. Do obozu III naEvereście idziemy już nową drogą . Trwa to dosyć długo, bo pogoda zaczyna nam płatać figle:co chwila się załamuje, co kilka dni wali z nieba śnieg, pokrywają c coraz grubszą warstwą  zbocza. Robi się bardziej lawiniasto.O obóz IV toczy się walka. Jeden zespół wychodzi, zak łada 100 metrów liny i wraca. Po nimrusza nastę pny, który przez cały dzień wyrywa tę linę spod grubej warstwy śniegu, wraca.

 Nastę pny mocuje kolejne 100 metrów liny...Do miejsca założenia obozu IV dochodzimy z Andrzejem Czokiem. Robimy platformę,stawiamy namiot.Mamy świadomość, że jest to ważny etap wyprawy. Niemal każda przeżywa zawsze moment,w którym wszyscy wychodzą w gór ę, wszyscy działają , ale cała robota stoi w miejscu.Brakuje przełomu. Czasami wystarczy założyć kolejne 100 metrów liny, by puścił tenniewidoczny „korek” i cała akcja ruszyła wyraźnie do przodu, odzyskała impet.Obóz zak ładamy pod barier ą skalną , która jest zasadniczym problemem naszej, polskiej drogina Everest. Jest wysoka, prawie pionowa, i znajduje się na wysokości ponad 8 tysięcymetrów.I trzeba ją pokonać.

Pierwszą próbę podejmuje zespół Zygi Heinricha. Robią 40 metrów niełatwego terenu,schodzą . Kolej na mnie i na Ryśka Gajewskiego. Udaje nam się przemęczyć najcięższyfragment tej bariery. Długo później stwierdziłem, że był to najtrudniejszy odcinek, jaki

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 19/166

 

kiedykolwiek pokonywałem w Himalajach. W tatrzańskiej, sześciostopniowej skali trudnościten fragment zasługuje na pią tk ę — to znaczy: „nadzwyczaj trudno”.

Mount Everest, nowa droga wiod ą ca poł udniową   ścianą  , 19 maja 1980Zrobienie go na tej wysokości kosztowało mnie tak dużo siły, że w pewnym momencie zwysiłku najzwyczajniej... zlałem się w spodnie. Chwilami ciemniało mi w oczach. Chodziło o8-10 metrów pionowej skały. Zrobiliśmy cały wycią g, 40 metrów miejscami trudniejszych,miejscami łatwiejszych, chociaż ogólnie bardzo trudnych. Jednak o wszystkim decydowałowłaśnie te 8-10 metrów. Były przełamaniem się przez całą barier ę i otwierały dojście na bliski

 już stą d śnieżny stok. Zak ładamy linę i schodzimy do bazy. W akcję wszedł kolejny zespół.Bez problemów przechodzi przez z takim trudem pokonany odcinek i w łatwym tereniezak łada por ęczówki do wysokości 8300 metrów, gdzie ma powstać obóz V. Ostatni.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 20/166

 

Schodzę. Od tej pory zaczyna się przymierzanie do ataku szczytowego.Jest połowa maja. Czas nas goni nieustę pliwie. Na dobr ą sprawę powinniśmy kończyć akcję.Gdybyśmy chcieli grać według tradycyjnych reguł, musielibyśmy mieć zapor ęczowaną drogę 

 przynajmniej do 8600 metrów. Dopiero wtedy bezpieczniejsze byłoby dojście do samej granii późniejszy atak szczytowy.W mesie jest tłok. Każdemu wypowiedzianemu słowu towarzyszy wyczuwalne napięcie. Ja

 powiedziałem: — Nie stać nas na to, żeby jeszcze 300 czy nawet 100 metrów por ęczować na tak dużejwysokości. Samo wyniesienie liny na 7000 jest dużym problemem. Do tego trzeba jeszczezapor ęczować, zejść, wszystko to potwornie rozcią ga się w czasie. A czasu brakuje. Uważam,że z obozu V trzeba iść ciurkiem na szczyt.Zerwał się lekki szmer głosów, z których można było wywnioskować, że większość 

 przyznaje tym słowom rację. I teraz Andrzej Czok, czują c tę sprzyjają cą atmosfer ę, postanowił iść za ciosem. — Idziemy na szczyt, oczywiście, bez tlenu...To nie był dobry moment na tak ą deklarację. Szmer głosów wyraźnie przybrał na sile, pochwili zlał się w coraz bardziej wyraźny, wr ęcz stanowczy sprzeciw. Już nie pamiętam ktowyraził to słowami:

 — Odpada. Idą c bez tlenu, zmniejszacie szansę. Tu chodzi o powodzenie całej wyprawy.Andrzej ucichł, jakby skulił się w sobie, ja też nie powiedziałem nic, poroszenie sprawywychodzenia bez tlenu było zdecydowanie przedwczesne. Nie padło jeszcze ani słowo natemat najważniejszy:Kto ma to zrobić?Właściwie osiem, może nawet dziewięć osób ma szansę wejścia na szczyt. Wśród tychdziewięciu osób są same gwiazdy polskiego himalaizmu. Taki Wojtek Wróż i Gienek Chrobak zrobili pierwsze wejście na Południową Kangchendzongę, mają za sobą sukcesy,całą dobrze zapisaną himalajsk ą kartę. Wiadomo na co ich stać. Jest Zyga Heinrich, który nakażdej wyprawie haruje jak wół, ostatnio wszedł zresztą na Kangchendzongę Środkową orazna Lhotse. Można by tak długo wymieniać. A my z Andrzejem jesteśmy w tym groniemłodzieżą . Mamy na swym koncie Lhotse, ale tutaj już nie raz słyszeliśmy:

 — Lhotse? Łatwa góra. Każdemu może się raz udać.Po prostu nie funkcjonowaliśmy jeszcze w świadomości tego elitarnego środowiska jako ci,których stać na dużo. Nie jesteśmy jeszcze w czołówce. Nie liczymy się.Bardzo liczna i wyrównana grupa. Osiem osób. Każdy z nas ma szansę wejścia na szczyt.

 No więc kto pójdzie pierwszy?W mesie robi się cicho. Nie pamiętam kto przerwał ciszę, mówią c:

 — Uważam, że powinni iść Wróż i Chrobak, ewentualnie Heinrich i Olech.Zrywa się znowu szmer głosów bezładnych, czasem skierowanych jedynie do są siada naucho, ale sytuacja wyraźnie zaostrza się.

 — Powinniśmy iść we czwórk ę — odzywam się. — Najchętniej poszedł bym z AndrzejemCzokiem. Ale musi być też zespół pomocniczy, który w przypadku, gdyby nam się nieudało...

Tak zaczęła się dyskusja na serio. Trudna, cholernie trudna, jak ten fragment ściany o tylekilometrów nad naszymi głowami, przy pokonywaniu którego miałem już ciemno w oczach.

 Nikt tego nie powiedział wprost, nikt ostentacyjnie nie traktował nas z góry, ale jasne było jedno, właściwie dominowało:„Spokojnie chłopcy. To my mamy tutaj pierwszeństwo....”Tak to w każdym razie odbieraliśmy.Powoli jednak z tej powodzi słów wyłania się coraz częściej to, co mówi Zyga Heinrich.Mówi spokojnie. Opiera się nie tyle na samym fakcie uznanego autorytetu, co naargumentach. A Zyga wie, że dotychczas w pracy na tej górze byliśmy z Andrzejemnajbardziej aktywni. Docenia to. Szmer w mesie znowu słabnie. Czasem tylko możnausłyszeć westchnienie i wyczuwalną nutk ę rezygnacji. Andrzej Zawada przez cały czas tylkosię przysłuchuje. Zbliża się moment, w którym musi przyjść kolej na niego. Wszyscy kierują  

wzrok w jego stronę. — Uważam —jego słowa padały w absolutną ciszę... — uważam, że jako pierwsi powinni pójść Kukuczka z Czokiem, bo mają najlepszą kondycję, są w sztosie. A za nimi, jako drugi

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 21/166

 

zespół, Heinrich i Olech, bo im się to należy. Idziecie w czwórk ę.Zdarzają się sytuacje, w których jest bardzo ważne, by ktoś podjął decyzję jednoosobowo. Byta osoba była w dodatku dla wszystkich autorytetem. Uważam tak nie tylko dlatego, żedecyzja ta wyróżniała akurat mnie. Dyskusja zresztą nie dobiegła jeszcze końca. Głos zabrał Zyga, poruszają c kwestię, któr ą wszyscy uważaliśmy już za postanowioną .

 — Zastanówmy się jeszcze nad jednym. Opamiętajmy się... Proponuję, żeby jednak wyjść 

 jeszcze raz, zapor ęczować najwyższy odcinek, bo dopiero wtedy będzie bezpieczniej. — Nie mamy na to czasu — skontrowałem go. — Albo robimy atak szczytowy teraz, albomożemy stanąć wobec sytuacji, że trzeba będzie pakować manatki i wracać do domu z

 pustymi r ękami.Mam chyba moralne prawo stawiania sprawy właśnie w ten sposób. Teraz przecież byłowiadomo, że to ja z Andrzejem będziemy pierwsi pokonywali ostatni odcinek drogi na szczyt.To my byliśmy tam, bardzo wysoko, na tyle długo, że wiedzieliśmy na pewno jedno:Trzeba się ś pieszyć.Zyga nie protestował. Stanęło na tym, że idziemy w czwórk ę.Do obozu II towarzyszą nam jeszcze Zawada, Kulis i Rusiecki.I w tym momencie na Lhotse schodzi lawina. Porywa jednego z towarzyszą cych wyprawiekatalońskiej Szerpów. Przez około 500 metrów lawina poniewiera nim. Gdy odnajdują go,

 jest straszliwie poturbowany. Po trzech dniach umiera.Działa to deprymują co. Zwłaszcza na Zygę.

 — Nie mamy szans. To, co chcemy robić, jest zbyt niebezpieczne — mówi. I nikt nie ma doniego o to pretensji.Ja z Andrzejem Czokiem nie rezygnujemy. Zyga i Olech ruszają dopiero dzień po nas, już 

 jako zespół asekurują cy.Dochodzą c do obozu III czuję, że prawie 60-dniowy aktywny pobyt na wysokości zrobił swoje. Odcinek drogi, który wcześniej pokonywaliśmy 8 godzin, teraz zabiera nam jedyniedwie i pół godziny. Wsłuchuję się w miarowe uderzenia tętna. Jest dobrze.Do obozu V dochodzimy spokojnie po por ęczówkach. Rozbijamy specjalny, bardzo lekkinamiot, włazimy do ś piworów i wracamy do tematu, który nam od począ tku tej wyprawy niedaje spokoju.

Do sprawy tlenu.W bazie wszyscy naciskali nas, aby wychodzenie bez tlenu wybić sobie z głowy. Bozmniejsza to szansę powodzenia całej wyprawy, bo wejście bez tlenu na Lhotse nie jestżadnym argumentem, tam nie ma takich trudności technicznych jak tutaj; Everest jest wyższy,nie wiadomo, czy w ogóle nas na to stać.Jest już ciemno, kiedy roztrzą sają c te racje dochodzimy do wniosku, że każda zawiera sporyładunek logiki. Kokoszę się niespokojnie w ś piworze, wreszcie mówię do Andrzeja:

 — Niech im będzie...Andrzej też coś mruczy, że trudno. Rzeczywiście, gdybyśmy mieli przez to nie wejść, nikt zwyprawy by nam tego nie wybaczył. Ale jest nam przy tym żal.Wycią gamy wyniesione tutaj wcześniej butle i aparaty. Podpinamy się pod tlen. Zasypiamy.Sen jest spokojny, płuca wreszcie mogą się „najeść”. Nie męczą nas żadne koszmary. Dzisiaj

zdążyliśmy przecież zapor ęczować jeszcze ostatnią liną 80 metrów drogi nad samym biwakiem.Wyruszamy o pią tej rano, począ tkowo korzystają c z rozwieszonej wczoraj liny. Lecz taszybko się kończy. Jest ciężko, leży świeży śnieg, wprawdzie nie ma tragedii, ale kopanie się w tym głę bokim puchu wykrusza siły. Po wyjściu z namiotu ustawiłem w aparacie przepływtlenu na 1-2 litry w cią gu minuty, tyle, ile potrzebuje organizm ludzki w czasie snu. Kiedytrzeba pokonać jakiś uskok, podkr ęcam przepływ do 8 litrów na minutę. Przy wejściu na grań napotykamy coraz częściej trudności skalne. Wszystko rozcią ga się w czasie. Idziemyznacznie dłużej niż planowaliśmy.

 Na Wierzchołku Południowym jesteśmy dopiero o godzinie 14. A czeka nas jeszcze długa iostra grań.I tutaj czuję, że płuca coraz słabiej nadążają za wysiłkiem. Akurat, kiedy sięgam do zaworu

aparatu, słyszę słowa Andrzeja: — O, psiakrew! Moja butla jest pusta.Szarpię coraz bardziej niespokojnie zawór mojego aparatu, pcham go na „max”, ale nie

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 22/166

 

 przynosi to żadnej ulgi. Wszystko stało się jasne. — Moja też...Teoretycznie możemy wyjść z założenia, że zrobiliśmy już dosyć dużo. Weszliśmy na

Wierzchołek Południowy i połą czyliśmy się z drogą  normalną . Mija chwila, w której

szukamy nawzajem swojego wzroku, żeby w nim wyczytać decyzję. Później dopiero padają  słowa:

 — I co? Idziemy? — Oczywiście. Jesteśmy za blisko szczytu, żeby się cofać.Była to zwięzła, męska rozmowa. O sytuacji poinformowaliśmy bazę przez radiotelefon.Porzucamy puste butle i aparaty. I w gór ę.Czeka nas tylko 100 metrów różnicy poziomu, co w dobrych warunkach nie powinno zabrać więcej niż 45 minut. Najwyżej godzinę. Pokonuję Uskok Hilary’ego, jest strasznie„lufciasto”, grań jest ostra.Idziemy dwie godziny.

 Na szczycie jesteśmy dopiero o godzinie 16.Łą czymy się z bazą . Są zaniepokojeni, bo ostatni znak życia daliśmy z WierzchołkaPołudniowego. Zostawiliśmy ich wtedy z tym samym pytaniem, które postawiliśmy sobie: Iść w kierunku szczytu czy schodzić, bo nie mamy już tlenu? Potem ruszyliśmy jednak w gór ę,

 bo doszliśmy do wniosku, że od tej pory jest to już wyłą cznie nasza sprawa. Nasze płuca,nasze wirują ce przed oczami ciemne płaty, nasze być albo nie być. Oni, na dole, nie naciskali,oni od począ tku byli przeciwni robieniu tej największej góry bez tlenu. Co przeżywali odchwili, kiedy na Wierzchołku Południowym powiedzieliśmy to ostatnie, kończą ce zawszełą czność słowo „over” — nie dowiemy się. Możemy tylko domyślać się tego teraz, gdyłą czymy się ponownie, dyszymy, potwornie dyszymy, że jesteśmy na szczycie. A w ichsłowach, płyną cych z tak niska, słychać nie tylko gratulacje, radość, ale i ulgę. I tylko jakby

 przez echo tych słów dociera do mnie, że rzeczywiście coś się stało, że mam pod stopaminajwyższą gór ę świata. „Over...”

 Na szczycie najwyższej góry trzeba bardzo długo stać opartym na czekanie, aż powróci wmiar ę normalny oddech. Trzeba wycią gnąć z plecaka przeraźliwie ciężki aparat „start” i tak samo ciężk ą „practicę”. Trzeba zrobić zdjęcie. A wszystko najwyższym wysiłkiem, całym

uporem.Ze szczytu trzeba zabrać na pamią tk ę flagę brytyjsk ą , pozostawioną tu kilka dni temu przeznaszych są siadów z bazy, którzy wyszli na Everest drogą klasyczną . Oni znieśli na dół 

 pozostawiony tu przez Leszka Cichego i Krzyśka Wielickiego, w czasie ich triumfalnegowejścia zimowego, termometr maksymalno-minimalny i papieski różaniec.My zostawiamy zwiniętą w rulon flagę polsk ą . Zabieram kilka kamieni.Wszystko, co człowiek robi na najwyższej górze jest więc potwornie prozaiczne, rzeczowe,kosztuje ogromnie dużo wysiłku. A przez wszystko przedziera się to wyprane z jakiejkolwiek euforii myślenie:„Everest jak Everest. Taka sama góra, taki sam śnieżny nawis jak na innych...”Zaczynam schodzić. Jest już godzina pią ta po południu. Wyłazi ze mnie cholerne zmęczenie.Poruszam się jakby we mgle, czuję się tak, jakbym cały czas był właściwie obok siebie.

Kiedyś wyczynowo uprawiałem sport i zdarzało mi się, że dobiegają c do mety miałem przedoczami czarne plamy, zaczynałem jakby majaczyć. Tu jest podobnie, ale trwa niepomierniedłużej. Cią gle. Nade wszystko odczuwam jednak niedotlenienie.

 Nie zawsze udaje się odetchnąć te wyliczone siedem czy osiem razy, nie zawsze przy każdymkroku. Wtedy przed oczami pojawia się mgła.Zaczyna się robić szaro, kiedy ponownie jesteśmy na Wierzchołku Południowym. Wracamynaszą drogą , chcemy trafić do namiotu. Po pewnym, trudnym do określenia, czasie jest już kompletnie ciemno. Schodzimy po omacku, staramy się jedynie nie zgubić własnych śladów.Tylko one mogą nas doprowadzić do celu.Wchodzimy, niestety, na pole śnieżne, na którym wszystko jest już zawiane. Ślady znikają .Od tej pory tylko instynktownie usiłujemy utrzymać właściwy kierunek, marzymy o tym,żeby dojść do zostawionej tutaj gdzieś liny i po niej dowlec się do namiotu. Żeby się to

 powiodło, postanawiamy... czekać. Na wschód księżyca. Jest!Trochę się rozjaśnia. Schodzimy, ze zmęczenia potykamy się.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 23/166

 

 Na śliskim podłożu obsuwa mi się noga. Lecę!Turlam się bezwładnie w głę bokim śniegu jakimś żlebem. Po kilkunastu metrach udaje mi się zatrzymać, staram się wygrzebać z tej białej pierzyny i łapię przy tym r ęk ą ... linę!Przypadkowi jedynie zawdzięczam, że zjechałem właśnie tu.Po tej zbawczej linie schodzimy do naszego namiotu. Jest już po dziewią tej wieczorem. Chcesię nam cholernie pić, ale przy gotowaniu zmęczenie wzięło gór ę. Zasypiamy. To nie jest sen,

ale szarpana zmęczeniem i nerwami drzemka. W pewnym momencie wyrywam się z niej.Czuję, że coś mnie dusi. Otwieram oczy i uprzytamniam sobie, że przywala mnie jakiś ogromny, pęcznieją cy ciężar. Nie mam czym oddychać.Wpadam w panik ę. Lawina! — przemyka mi przez myśl. Budzi się Andrzej. Przerażeni, wedwójk ę zaczynamy się szamotać, wreszcie udaje nam się jakoś wykopać z namiotu. Stajemyna śniegu tak jak nas to c o ś wyrwało ze snu. Bez butów, które zostały gdzieś tam w środku.Okazuje się, że na ustawiony na zboczu namiot zsuwa się śnieg. Nie jest to, na szczęście,lawina, ale powoli, nieustę pliwie napierają ce masy śniegu, zasypują ce z milczą cym uporemwszystko, co znalazło się po drodze. Mogło jednak być gorzej.Jedno jest pewne. Tej nocy nie prześ pimy.Zamiast snu jeden z nas zagrzebuje się w resztkach namiotu, a drugi zgarnia z niego tenciężar i zgarnia. Potem zmieniamy się.

Tak dotrwaliśmy do świtu, z nastaniem którego jestem bardziej zmęczony niż wtedy, gdyogłuszeni wysiłkiem, jaki kosztowało nas wejście na szczyt, zaszywaliśmy się w ś piworach.Wydawało nam się wtedy, że bardziej skonany człowiek już być nie może.Przejaśnia się na tyle, że możemy znaleźć buty. Wk ładamy je i na nic więcej nie mamy już sił.Schodzimy.W obozie IV czekają na nas Zyga i Waldek Olech. Trzymają dla nas termos pełny gor ą cejherbaty. Żłopię ją  łapczywie. Jest to pierwszy napój, jaki mamy w ustach od 36 godzin,wypełnionych wielkim wysiłkiem i zmęczeniem. Żłopiemy tę herbatę, żłopiemy, powoli

 pomaga nam otrzą snąć się z otę pienia. Możemy iść dalej.W bazie radość, uściski, gratulacje.Zrobiliśmy to.

Słaniają c się trochę na nogach, jak bokser, który jeszcze nie wrócił do siebie po morderczych piętnastu rundach, wyczuwam, że w nastroju, który mnie otacza, chyba nie wszystko jest tak.Andrzej też. Pod cienkim naskórkiem tych gratulacji i uśmiechów tkwi coś, czego nie

 potrafimy określić. Coś, co ten świą teczny nastrój wyraźnie mą ci.Po piętnastu minutach już rozumiemy.Andrzej Zawada, kiedy dowiedział się, że po wejściu szczytowym dotarliśmy do biwakudopiero o godzinie 22, doszedł do wniosku, że było to przedsięwzięcie zbyt ryzykowne.Rozumował, że jeżeli zespół, który według jego oceny był kondycyjnie najlepszy, musiał torobić tak długo, kolejny, chociaż by nawet dysponował takim samym zapasem sił, może dotego szczytu nie dojść. I powiedział:

 — Dość. Koniec akcji, koniec wyprawy. Wracamy wszyscy do domu.Słowa te wzbudziły jeden wielki protest i żal. Tutaj trzeba wyjaśnić pewną wyją tkowość 

naszej wyprawy. Bardzo często się zdarza, że po udanym ataku szczytowym duży zespół ludzi, jakim jest wyprawa, cieszy się nie tylko z sukcesu, ale i z tego, że skończyła się walkaz gór ą , która pochłonęła tyle sił. Mają dosyć. Chcą wracać, jak najszybciej.U nas jest inaczej. Coś takiego zdarza się niezwykle rzadko. Wszyscy chcą wejść na szczyt!Wszyscy chcą cel osią gnąć osobiście. I nie ulega wą tpliwości, że w przypadku tej grupy,zespołu najlepszych polskich alpinistów, nie były to ambicje bez pokrycia w możliwościach.Dlatego teraz wszyscy są rozżaleni. Na Andrzeja Zawadę. Że jak tak może. Każdy z nichczuje się bardzo silny, a przez tę decyzję wielu z nich musiało zrezygnować ze swoich marzeń o szczycie. O tym szczycie.Trwa to długo. Bardzo długo. Może sobie wmawiam, ale jakaś czą stka tej goryczy musi być tak że kojarzona ze mną i Andrzejem.Bo nam się udało.

To nie jest temat, który porusza się tutaj, w bazie, na głos. Wszystko tkwi gdzieś w człowiekugłę boko jak zadra, przyprawiają ca w każdym momencie o ból.Po kilku dniach pogoda pogorszyła się zdecydowanie, nadchodził monsun, zaczął sypać taki

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 24/166

 

śnieg, który nieodwołalnie przekreślił wszystko definitywnie.Być może właśnie ten śnieg najskuteczniej przytłumił rozpalone ambicje. W każdym razie wocenie tego, co zdarzyło się u stóp Everestu, zaczęły przeważać głosy:

 — Zawada miał rację.Został jeszcze tylko ten pierwiastek pewnej zazdrości wobec mnie i Andrzeja Czoka. Takierzeczy się czuje, nie potrzeba słów. Na naszej radości ciążyło to, że innym się nie udało. Bo

na przeszkodzie stanęły względy, powiedzmy, administracyjne.Powrót te urazy pogłę bia. Na lotnisku są dziennikarze, czekają na nas złote Medale zaWybitne Osią gnięcia Sportowe. Coś się koło nas cią gle dzieje, ktoś tam nas docenił.Po raz pierwszy doznaję sławy.Swoistym przeżyciem był pierwszy dzień w pracy. Witano mnie przed bramą . Jak zwycięzcę.Dyrekcja „Emagu” wyszła, załoga wyszła, był transparent: „Witamy zdobywcę Everestu”.W tym samym zak ładzie pracy, zaledwie par ę miesięcy temu, jeszcze na krótko przedwyjazdem na Everest, musiałem się jakoś niepostrzeżenie prześlizgiwać, uważać, żeby się za

 bardzo nie narazić. Chodzić z proś bą o podpisanie podania o bezpłatny urlop sportowywłaśnie do tego, a nie do innego dyrektora. Bo ten inny mógł mnie wyrzucić za drzwi. Stoją  teraz przed bramą i tacy, którzy mówili wprost:

 — Ja to mam, panie, dwutygodniowe wczasy, a jego w roku, panie, nie ma dwa albo i trzy

miesią ce. Czy on musi tak cią gle jeździć na te wyprawy?Fajno było.

 Nie zapominajmy jednak kiedy się to wszystko działo. Przed paroma miesią cami wrócili wglorii wielkiego zwycięstwa Cichy i Wielicki. Ich historyczny sukces, jakim było pierwszezimowe wejście na Najwyższą Gór ę Świata, w kraju wyraźnie „pompowano”. Był potrzebny,spadł władzy jak z nieba.Osią gnięcie wkrótce po tym kolejnego celu w Himalajach zmusza już specjalistów od

 propagandy do czujności. Nie upłynął miesią c chwały, w jakiej się z Andrzejem pławiliśmy,gdy za sprawą dobrze zorientowanego człowieka dotar ły do mnie „przecieki”.Ktoś Bardzo Ważny powiedział:

 — No, słuchajcie, dość już o tych alpinistach. Zimą na Everest, teraz znowu, wiecie. Co onitam, tego, wiecie. Trzeba to jakoś, wiecie, spokojnie wyciszyć. Czy nie ma już o czym innym

 pisać?I tak też się stało. Był przecież lipiec 1980 roku.Zbliżał się sierpień. Ten, który od tej pory będziemy w Polsce pisać dużą liter ą .

Biedronka z plastyku

 Makalu, pół nocno-zachodnia grań , 1981

Kiedy mordowałem się z Everestem, mój katowicki klub organizował wyprawę, której celemmiały być góry dalekiej Oceanii i Nowej Zelandii. Wyprawy tej nie zatwierdzono ze względuna jej słaby sk ład „nie gwarantują cy realizacji celów sportowych” — jak brzmi tradycyjna wtakich decyzjach formuła. W tej sytuacji jej kierownik zaproponował mnie i KrzyśkowiWielickiemu, żebyśmy ten sk ład wzmocnili. Doszedłem do wniosku, że taki przerywnik po

Himalajach w trochę niższych, za to bardzo trudnych wspinaczkowo górach, dobrze mi zrobi.Podobnie myślał Krzysiek Wielicki. Zgodziliśmy się.Wyjazd miał nastą  pić w grudniu 1980 roku. W listopadzie, kiedy przygotowania są zapięte na

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 25/166

 

ostatni guzik, nagle zaczynają się wyłaniać jakieś nowe, niemal tajemnicze problemy, wefekcie których wyprawa zostaje... skreślona z kalendarza imprez GKKFiS.Okazało się, że jakiś „życzliwy” rodak, nie wiedzą c o tym, że wszystkie wyprawy w tamtychczasach wyjeżdżały za pienią dze ciężko wypracowane przez samych uczestników, najczęściejna kominach i ścianach hal fabrycznych, napisał regularny donos, że alpiniści nic tylko sobiewyjeżdżają za społeczne pienią dze nawet na koniec świata. I doszło nawet do tego, że teraz,

kiedy kraj w potrzebie, robimy sobie wycieczki do Nowej Zelandii, a przecież każdy wie, żetaka wyprawa nie ma sensu, bo tam w ogóle nie ma gór.Dotar ło to do bardzo wysokich władz, do GKKFiS-u też. Zrobił się szum. Nie miałem innegowyjścia — wpakowałem do torby album o Nowej Zelandii i pojechałem do Warszawy, doGKKFiS-u. Tutaj udało mi się na korytarzu upolować Najwyższą Władzę i w czasie jej po-ś piesznego marszu z gabinetu do gabinetu pokazać, że w Nowej Zelandii są góry i to takie o

 przewyższeniach wr ęcz himalajskich. Na przyk ład prawie 3000 metrów ściany. Truchtałem zotwartym albumem w dłoniach za Najwyższą Władzą , cały czas przy tym mówiłem imówiłem. I dotar ło. Całe szczęście, że w GKKFiS na Litewskiej są długie korytarze.I jednak na tę wyprawę wyjechaliśmy. Była zresztą bardzo ciekawa, udało nam się zrobić kilka nowych dróg. Byliśmy w dodatku pierwszymi Polakami, wspinają cymi się w tychgórach. Przełamaliśmy chyba też lody w kontaktach z bardzo konserwatywną tamtejszą  Polonią .Do Polski wróciliśmy w kwietniu 1981 roku i tutaj wpadłem zaraz w wir dalszych planów i

 projektów. Jeszcze przed wyjazdem na „drugi koniec świata” słyszałem, że Wojtek Kurtykarozglą da się za partnerem na wiosenną wyprawę na Makalu. Kim jest Wojtek? Właściwietrudno go nie znać, należy do ścisłej czołówki wybitnych wspinaczy tatrzańskich, alpejskich ihimalajskich, ma znakomite przejścia w górach Norwegii, w 1979 roku zrobił z LudwikiemWilczyńskim oraz Anglikiem Maclntyre’em i Renę Ghilinim nową drogę na Dhaulagiri. Jestw środowisku, nie tylko polskim, bardzo znany. Kiedyś dwukrotnie zwią załem się z nim liną  w Alpach, raz robią c nową drogę na północnej ścianie Petit Dru, w rok później, idą c nową  drogą na Pointę Helenę na Grandes Jorasses.Teraz chce atakować Makalu i zastanawia się z kim. Rozmawiał z paroma osobami,

 proponował to między innymi Andrzejowi Czokowi. Kiedyś, znacznie wcześniej, rozmawiał 

na ten temat i ze mną . Czy mnie by coś takiego ewentualnie interesowało? Nie było to jednak wiążą ce. Wojtek był w naszych krajowych warunkach zagorzałym prekursorem stylualpejskiego, nie interesowały go wielkie wyprawy tradycyjne, chciał działać tylko w małymzespole. Powiedziałem mu wtedy, że taka forma atakowania gór bardzo mi odpowiada, gdybycoś podobnego kiedyś realizował, może na mnie liczyć. Konkretnej propozycji jednak się niedoczekałem, więc pojechałem do Nowej Zelandii.I teraz, kiedy jestem znowu w kraju, zastaję w domu list wysłany z Nepalu. Od Wojtka.„Jurek! Przyjeżdżaj. Byłem pod zachodnią  ścianą Makalu z Alexem Maclntyre’em, Renę Ghilinim i Ludwikiem Wilczyńskim. Nie powiodło się, byliśmy tylko na 6700. Ale wierzę, że

 jest to do pokonania. A może płd. Lhotse? Zostało mi trochę pieniędzy na konciekrakowskiego klubu, resztę musisz jakoś zdobyć i przywieźć do Katmandu. Liczę na Ciebie!Wojtek.”

Jest maj. Gwałtownie zaczynam szukać pieniędzy, organizować wyprawę muszę praktyczniesam. Najgorzej jest z forsą . Na kominy nie mogę już liczyć, bo został tylko jeden miesią c, wcią gu którego nie sposób znaleźć robotę i wykonać ją . Muszę szukać sponsorów. Mogę ewentualnie liczyć na to, że pożyczy mi pienią dze klub, albo na WKKFiS w Katowicach.Wybieram tę drugą możliwość, pukam do odpowiednich drzwi i tu mi przyrzekają pomoc.Dochodzi do tego jakieś 200 tysięcy, które zostały na krakowskim koncie Wojtka. Powinnowystarczyć. W pracach organizacyjnych pomógł mi Rysiek Warecki. Nie zdajemy sobienawet sprawy z ogromu czekają cej nas pracy. Wyłania się przed nami zupełnie nowa barierawr ęcz nie do pokonania. Zakupy... Dokonanie ich w 1981 roku, w sklepach wymiecionych z

 jakichkolwiek towarów, wydaje się absurdem.Są wielkie problemy ze wszystkim. Nawet z dżemem. Dwa lata wcześniej, kiedyorganizowaliśmy wyprawę na Lhotse, wybierało się w sklepach rzeczy najlepsze. Te, które

się w nepalskich warunkach nie zepsują , takie a nie inne szynki, konserwy... A tu człowiek  jest szczęśliwy, gdy złapie cokolwiek. Zaczynam wytrwale deptać po różnych urzędach, żebydostać jakiekolwiek przydziały. I odkrywam przy tym, że nawet z bardzo poszukiwanymi

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 26/166

 

artykułami wcale nie jest w kraju tak źle. Bo wy dreptałem jakoś te przydziały i nagle przeżywam zaskoczenie. Wprawdzie w sklepach nie ma niczego, ale magazyny, w którychodbieram te wytargowane specjały, są ... pełne! W Janowie, na przyk ład, w magazynie PSS-uczy MHD realizuję specjalny przydział na rodzynki i susz owocowy. Kiedy znalazłem się wewnętrzu olbrzymiego pomieszczenia, wr ęcz hali wyłożonej od podłogi po sufit kartonami znajwymyślniejszymi delikatesami, zbaraniałem.

 — Co to jest? Co to... — mamrotałem. — Przecież tego w sklepach nigdzie nie ma. — To są zapasy państwowe — odpar ł z całą powagą magazynier. Widziałem to. Widziałemna każdym kroku, kiedy zacząłem wszędzie chodzić, mą cić, byle tylko gdzieś coś uszczknąć.

 Najgorsze przeżyłem w pobliżu katowickiego „Supersamu”, pod którym są potężne chłodniezawalone wówczas po samo sklepienie specjałami mięsnymi. Brałem stamtą d konserwy.Wyjeżdżałem w biały dzień z tego podziemnego magazynu przed „Supersam”, cią gną c zasobą wózek r ęczny, na którym leżały puszki konserw mięsnych, puszki z szynk ą .Przechodzą cy ludzie, którzy to widzieli, stawali się wr ęcz agresywni.

 — Sprzedaj to! — Sk ą d to masz? — Dawaj, dobrze ci zapłacę!Marzyłem, by jakoś chyłkiem dojechać z wózkiem do „malucha”, wrzucić te skarby do

środka i odjechać. Wydawało mi się, że jednak nie dam rady. Zbiegowisko rosło, ludzienapierali, pytania i propozycje kupna stawały się coraz bardziej niecierpliwe, wrogie. Kiedy

 byłem w samochodzie i cią gnąłem za rozrusznik, czułem się jak wtedy, gdy w górachczłowiek ucieka przed suną cą w dół lawiną . Ruszają c, dusiłem gaz do dechy, pomruk zawiedzionych głosów zostawał w tyle...Ale na tym nie koniec. Podjeżdżam przecież pod blok, gdzie z pełnego wszelkiego dobra„malucha” wycią gam i przenoszę do piwnicy puszki z szynk ą , słoiki z miodem, dżemy.Staram się wcześniej pakować je do worów, żeby ludzi ich widok nie bolał, ale nie zawsze nate środki ostrożności starczało czasu. Zawsze więc towarzyszył tym poczynaniom zwyk łystrach.Że ktoś może pierwszej lepszej nocy przyjść i włamać się do pomieszczenia suszarni w

 piwnicy, pełnią cej funkcje magazynu wyprawy.

Że ktoś zrobi donos, że jestem złodziejem albo spekulantem.Już nie wiem co gorsze. Później zaczęły dochodzić do mnie słuchy, że coraz częściej

 przebą kiwano na osiedlu, w którym mieszkam: — Ten Kukuczka z dziewią tego piętra to jakiś spekulant. Dziwię się, że nie zainteresuje się takim milicja.Jakoś się nam jednak udało wszystko zapakować, przepchać przez Urzą d Celny, wysłać. Iwreszcie, razem z Ryśkiem Wareckim, wolni od zawistnych spojrzeń, polecieliśmy doBombaju. Później jazda pocią giem przez całe Indie, przerzucanie ładunków rykszami na

 prom przeprawiają cy się przez Ganges, telepanie się wynajętą półciężarówk ą . Na granicy nepalskiej czeka na nas Wojtek. Ma przy sobie komplet pisemek, wymaganych przy wwożeniu do Nepalu naszego ekwipunku, sprzętu i żywności.W Katmandu nastrój mą ci tylko jedno: cią gle nie ma obu naszych zagranicznych

uczestników. Mija dzień, dwa, pięć, a tu nie ma nawet wiadomości od nich. Wojtek decydujesię na wysłanie telegramów i dopiero wtedy dowiadujemy się, że Renę Ghilini rezygnuje zwyprawy, nie przyjedzie. Wkrótce nadchodzi tak że telegram z Anglii. Alex donosi, że matrudności finansowe i chyba udziału w wyprawie nie weźmie.W ten sposób z naszej zamierzonej wyprawy polsko-francusko-angielskiej, nagle zrobiła się wyprawa katowicko-krakowska. W dodatku bez środków dewizowych, bo wszystkie wydatkiw twardej walucie miały być pokryte właśnie z wk ładu Alexa i Renę. Zaczynamy się więc

 przymierzać, jak tu ruszyć w góry tylko w dwójk ę?Przede wszystkim... za co?Mamy wykupione zezwolenie i nic więcej. Na tragarzy, na wszystkie wydatki miaływystarczyć pienią dze właśnie angielskie i francuskie. Alex i Renę obiecali wpłacić po 2tysią ce dolarów od osoby.

Ale ich nie ma. Na szczęście, po kilku dniach dostajemy teleks z Anglii od Alexa, że zdobył pienią dze i ladadzień przylatuje. Oddychamy z ulgą . Będą te dwa tysią ce Alexa i 200 „dolców”, które zostały

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 27/166

 

Wojtkowi z wyprawy wiosennej. Nie jest to dużo, ale już coś. Musimy w każdym razie w tejkwocie się zmieścić. Ograniczamy do minimum ilość żywności i sprzętu, jaki będziemytransportować do bazy, dzięki czemu wynajmujemy tylko 25 tragarzy.Pod Makalu trzeba iść długo, jest to jedna z dłuższych dróg prowadzą cych w wielkie góry.Zazwyczaj trwa 12 dni, my dotarliśmy na miejsce po dziesięciu. Droga jest uciążliwa nie tylew sensie fizycznym, co nerwowym. A wszystko za sprawą przydzielonego nam oficera łą cz-

nikowego. Ten młody chłopak nigdy jeszcze nie był w górach, ma jednak dosyć specyficznerozeznanie w tym, co się należy towarzyszą cym wyprawom oficerom. Ponieważ zarobek człowieka oddelegowanego z nami w góry jest pięciokrotnie wyższy niż ten, jaki możnauzyskać siedzą c za biurkiem, by złapać „fuchę” przy wyprawie, trzeba mieć niezłą protekcję.

 Nasz oficer nazywał się Khatka i miał, jak się później okazało, „plecy” wr ęcz k łopotliwieszerokie. Ale po kolei.Już przy pierwszym spotkaniu zorientowaliśmy się, że z tym człowiekiem będziemy mieli

 problemy. Przyszedł z drugim typem, którego przedstawił jako swego przyjaciela. — On był oficerem łą cznikowym wyprawy amerykańskiej i niech panowie się spytają , co onod nich dostał...

 Nie zareagowaliśmy na tę zagrywk ę. Udawaliśmy, że nas to nie interesuje. Po pierwsze,wiedzieliśmy bardzo dobrze, do czego jesteśmy zobowią zani odpowiednimi przepisami, po

drugie, nie mieliśmy wcale zamiaru rywalizować z Amerykanami. Byliśmy na to za biedni.Ale mister Khatka nie spuszczał z tonu.

 — Jeżeli panowie nie chcecie pytać, to ja wara powiem sam. On dostał od Amerykanówznakomitą odzież, ale nie tylko. On dostał też radiomagnetofon stereo. I ja mówię tylko otym, żeby panowie wiedzieli, bo liczę, że nasza współ praca będzie równie owocna.

 — Jeżeli współ praca będzie dobra, to postaramy się, w miar ę naszych możliwości, jakoś się odwdzięczyć — odparliśmy, zgrzytają c po cichu zę bami.Z upływem czasu mister Khatka coraz częściej zaczął zdradzać rozczarowanie. Kiedywr ęczyliśmy mu określony przepisami „fasunek”, nie podobało mu się właściwie nic. Zaczął wybrzydzać:

 — Co to za skafander? Nie ma na nim nawet nalepek... Krzywił się na widok przeznaczonychdla niego dwóch par spodni,

z których jedne muszą być wełniane, na trzy pary ciepłych skarpet, na ś piwory, na wszystko.Co gorsza, biegał z tym na skargę do ministerstwa. Kiedy wreszcie pokwitował nam na

 piśmie odbiór całego wyposażenia, odetchnęliśmy, bo nic nie stało na przeszkodzie, byministerstwo wreszcie zgodziło się na briefing, czyli błogosławieństwo na drogę. Trwało todługo i zżar ło nam sporo nerwów. Na dodatek mister Khatka zakomunikował nam jeszcze wKatmandu, że lekarz mu zalecił, by codziennie wypijał jedno piwo, więc prosi ouwzględnienie tego w kosztach wyprawy. Przyjmowaliśmy te jego bezczelne żą dania zestoickim spokojem, raz czy dwa postawiliśmy mu nawet po jednym piwie, ale coraz mocniejzalewała nas krew. Bo my stawaliśmy na głowie, by zamknąć niezbędne wydatki całejwyprawy w tych 2200 dolarach, więc piwo dla oficera nie mogło się w tym w żaden sposóbzmieścić. Warto dodać, że po naszej wyprawie informację o niej jedna z bułgarskich gazetopatrzyła tytułem „Ekspedycja, czy awantura za 2200 dolarów?” Fakt wyruszenia z tak ą  

kwotą w Himalaje do tego stopnia nie mieścił się w głowach, że sugerowano wr ęcz, iż kryjesię za tym jakaś afera.Kupowanie czegokolwiek w czasie karawany nie wchodziło w ogóle w rachubę. Raz czy dwawysupłaliśmy coś na najtańszą jarzynę do obiadu, żeby się nie pozbawić zupełnie witamin. Atutaj, w czajhanie, gdzie można zjeść najtańszy obiad za 5 rupii, mister Khatka dopomina się 

 piwa, które kosztuje rupii... 30. Zaczął tego piwa wr ęcz żą dać. Najpierw domagał się na niespecjalnego dodatku do diety, jak ą otrzymał, później... Później powiedzieliśmy mu, że niedostanie i koniec. Uspokoił się nieco, dał za wygraną , ale problemów nie ubywało.Złapaliśmy go i na tym, że buntował tragarzy. Nie zdawał sobie sprawy tylko z jednego: on

 był na wyprawie pierwszy raz, a my znaliśmy panują ce tutaj zwyczaje i przepisy z dosyć  bogatego doświadczenia.Kiedy nagle zobaczył góry, oczy wyszły mu na wierzch. Mimo że człapaliśmy jeszcze po

zielonej trawie, zażą dał wyposażenia alpinistycznego dla wszystkich tragarzy. — Należy imwypłacić — zażą dał — dodatki wysokościowe.Tragarze jednak poszli dalej. Dotarliśmy w końcu do bazy położonej na wysokości 5400

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 28/166

 

metrów. I tutaj zaczął się powoli koniec panowania mistera Khatki. Drugiego czy trzeciegodnia nie wstał na śniadanie. Kiedy zaczęliśmy go wołać, zobaczyliśmy, że wychodzi, awłaściwie wygrzebuje się ze swojego namiotu, cały osmolony, aż czarny, patrzynieprzytomnie.

 — Co się stało? — pytamy zaniepokojeni. — W nocy było bardzo zimno — wystękał, wdychają c łapczywie świeże powietrze.

Okazało się, że całą noc palił świeczki, które okopciły wszystko. Siedział w dok ładniezasznurowanym namiocie, wyszedł z niego na wpół uduszony. Narzekał, ale już płaczliwie:

 — Przecież tutaj nie można żyć. Ja jestem chory. Baza musi być niżej. — A my na to: — Chcesz schodzić, to schodź. Dobra. Ale nas zostaw w spokoju. Stanęło na tym, żewyposażyliśmy go w namiot, daliśmy mu nadrogę żywność i posłaliśmy go w dół. Korciło mnie bardzo, by kopnąć go przy tym w tyłek,ale opamiętałem się w por ę.W każdym razie byliśmy nareszcie wolni.I od tej pory nie traciliśmy czasu. Najpierw poszliśmy na najbliższą bazy górk ę, wysok ą na

 jakieś 6 tysięcy. Kiedy wróciliśmy, stwierdziliśmy, że nie jesteśmy już w bazie sami — doszła wyprawa austriacka, która w tym samym miejscu rozbiła namioty. Nie chcemy działać w poś piechu, zależy nam na spokojnym dotarciu naszych organizmów na coraz większych

wysokościach.Po paru dniach podejmujemy pierwsze wejście aklimatyzacyjne na drodze normalnej.Warunki są trudne, śnieg po kolana, teren dosyć niebezpieczny, narażony na lawiny.Dochodzimy do wysokości 7800, co zabiera nam kilka dni. Schodzimy do bazy.Mamy gości. Zajrzał do naszego namiotu Reinhold Messner z Dougiem Scottem.Aklimatyzują się również w okolicy przed ambitnym planem trawersowania Makalu

 południową granią i zejścia w dół północno-zachodnią . Częstujemy ich „góralsk ą ” herbatą ,lekko wzmocnioną spirytusikiem z apteczki. Siedzę w k ą cie, słucham górskich opowieści.Liczy się i znany jest tutaj, w Himalajach, Wojtek, który już niejedno takie spotkanie zMessnerem w najwyższych górach celebrował. Zna go i Doug Scott, bo przecież Wojtek wspinał się w Hindukuszu z Anglikami. Wojtek i Alex są gospodarzami, a ja zajmuję się kuchnią . Do rozmowy się nie pcham, wolę słuchać. Zwłaszcza że grzebałem w domu, w

 piwnicy, we wszystkich szpargałach i za żadne skarby nie mogłem znaleźć tej latarki, któr ą   podniosłem pod szczytem Nanga Parbat. Gdybym wiedział, że to nie jest zwyk ły powyprawowy rupieć, ale cenna dla Reinholda Messnera rodzinna pamią tka, zaraz po powrocie położył bym ją w mieszkaniu na honorowym miejscu. Ale teraz przepadło. Stało się.Wypili, pożegnali się i poszli.Po krótkim odpoczynku przygotowujemy się do ataku na ścianę.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 29/166

 

Makalu punkt osią  gnięty podczas próby na  zachodniej ścianie. Droga samotnego wej ścia Kukuczki wiod ł a ścianą na lewo, a nast ę pnie pół nocno-zachodnią granią  , 15 pa ździernika 1981 roku.

Dok ładnie przeglą damy sprzęt. Medytujemy przy tym, jak  zabrać to, co jest niezbędne azarazem najlżejsze. Liny, haki — wszystko musimy dopasować do charakteru ściany, dotego, czego się na niej możemy spodziewać. Wojtek i Alex już znają tę ścianę, byli tamwiosną . Zrozumiałe, że w tej dyskusji grają pierwsze skrzypce. Ważymy wszystko na wadzespr ężynowej, wychodzi tego po jakieś 24 kilogramy na plecy. Pakujemy. Dodajemy do tego

 jedzenie na 6 dni, liczymy bowiem, że więcej czasu wspinaczka nie powinna nam zająć.I wyruszamy w ścianę. Pierwszy biwak pod nią . Tutaj jemy jeszcze bardzo solidny, ciężki

 posiłek. Mięso też. Piszę o tym z lekkim uśmiechem, bo Wojtek jakoś już zapomniał o tym,

że jeszcze tak niedawno bawił się w wojują cego wegetarianina. Teraz wycofał się z tychzasad, głosi wprost, że w górach bez mięsa nie może niczego dokonać. Kiedy pisał do mnie,do kraju, domagał się na pierwszym miejscu, żeby przywieźć koniecznie szynk ę i kabanosy...Jakoś się to, o dziwo, zdobyło i dzięki temu jemy teraz solidnie, tak jak trzeba.Dalej idziemy bez namiotu, mamy tylko trzyosobową płachtę biwakową . Zaczyna się wspinaczka. Od samego począ tku trudna. Cią gle, jeżeli nie trudności, to ekspozycja. Wdodatku cały dzień jesteśmy w cieniu, słońce dociera tu dopiero po południu. Jest przez to

 potwornie zimno. Wstawanie rano w trzaskają cym mrozie staje się tortur ą . Bo jeżeli człowiek  pakuje się do wyjścia w słońcu, to choć trochę go ono ogrzeje, jest jakby raźniej, wszystkowydaje się weselsze. Tutaj na uśmiech nie ma co liczyć.Miejscem pierwszego biwaku była szczelina lodowa pod serakiem. Po nim wyjście już na

 pola lodowe. Wszystko cią gle w tym cholernym cieniu, który ma jednak i swoje dobre strony,

 bo nie sypie tu śniegiem, nie dociera do nas wiatr, który cały czas ostro napiera na gór ę od północnego wschodu. Na ten bardzo silny wiatr narzekają idą cy w gór ę drogą klasyczną  Austriacy, ale my go w ogóle nie odczuwamy. Właściwie pogodę mamy bardzo dobr ą .

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 30/166

 

 Na polach lodowych skończyło się już tuptanie, musimy przejść dosyć trudną barier ę skalną .Od tej pory, z duszą na ramieniu, wspinamy się po coraz stromszych polach lodowych.Idziemy bez asekuracji, bo lina, by nie tracić czasu, została w plecaku i całe ubezpieczenieogranicza się do dobrze wbijanych czekanów i wgryzania się rakami w twardy jak szk ło lód.Wojtek pokonuje bardzo trudną przewieszk ę skalną , my za nim. Później zdarzają się miejscaz zupełnie szklistym, twardym lodem. Wiosną , jak wynika z opowieści Wojtka, była tu jedna

tafla lodowej „szklanki”, teraz spore jej połacie pokryte są twardym, zmrożonym śniegiem.Wchodzą weń całe zę by raków, idzie się bardzo dobrze. Droga po „szklance” jest straszniemęczą ca, przed każdym krokiem trzeba kilkakrotnie kopnąć nogą , żeby rak jakoś złapał.Takich miejsc teraz, na szczęście, jest tylko kilka. Wiosną były przekleństwem, które międzyinnymi przesą dziło o nieosią gnięciu celu.Postę p w dwóch pierwszych dniach pokrywa się z tym, co sobie zaplanowaliśmy. Biwaki też.Dochodzimy na wysokość około 7500, później 7800, już pod główne spiętrzenie ściany.Stajemy pod barier ą skalną wysokości 400 metrów, z czego 200 bardzo trudnych. Pionowa,lita skała. Wojtek od samego począ tku widział możliwość jej przejścia formacją , któr ą można

 by nazwać szerokim kominem. Przekonywał, że to jest właśnie słaby punkt tej bariery skal-nej, że można ją pokonać tylko tamtędy. Byłem co do tego sceptykiem, ale szedłem.Uwierzyłem, że to jest rzeczywiście do przejścia. Wspinaczk ę zaczął rano Alex. Musiał stosować technik ę hakową , od haka do haka, bo inaczej się nie dało, tak było trudno. Przezcały dzień ugryźliśmy tej ściany niecałe 30 metrów.

 Nie ma co ukrywać, duch bojowy zaczął w nas gasnąć. Coraz bardziej. Widzieliśmy, że nawet jeżeli jutro zrobimy kolejne 15 metrów, to dużej krzywdy tej ścianie nie wyrzą dzimy, a jedzenia zostało nam tylko na dwa dni. Nadchodzi taki specyficzny moment, w którym nikt do nikogo nic nie mówi, ale jedendrugiego obserwuje i widzi, jak ta wola zwycięstwa siada. Tempo słabnie, wszystko idziecoraz wolniej, oporniej...I czeka się właściwie na chwilę, w której partner przerwie tę narastają cą ciszę i powie: „Dość!Idziemy w dół”.

 Nadeszła wkrótce. Gdy Alex szarpał się jeszcze przy pokonywaniu przewieszki, ciszę  przeciął Wojtek.

 — Nie widzę szans. Nie zrobimy tego. Jeżeli nawet w takim tempie uda się nam pokonać  jeszcze kilkadziesią t metrów, to do szczytu będzie cią gle daleko...Mowa cały czas o barierze skalnej, która tam, znacznie wyżej, trochę się już k ładzie, może

 być łatwiej. Jednak dojście do miejsca, które powinno przynieść ulgę, jest bardzo wysoko nadnami. Próbuję jeszcze coś powiedzieć. Byle co.

 — Cholera, żywności mamy jeszcze na jeden dzień, ale może by spróbować innymwariantem? Zróbmy jeszcze te 15 metrów, może się okaże, że wyżej jest lepiej.Widzę jednak, że do Wojtka to nie trafia. Mnie zawsze trudno się pogodzić z myślą owycofaniu. Z Wojtkiem, kiedy idzie coraz wolniej, wolniej, kiedy nagle mówi: „Koniec, niedamy rady więcej, idziemy w dół” — nie ma już dyskusji. U mnie przychodzi to trudniej,muszę wobec samego siebie wyczerpać wszystkie argumenty zanim przytaknę: „Oczywiście.

 Nie ma szans. Koniec. Wracamy”. Kiedyś ktoś mi nawet zarzucił, że specjalnie tak się 

ocią gam, by później móc dać do zrozumienia, że to nie ja zrezygnowałem, że robili to inni, a ja tylko przez partnerów, bo musiałem. Że jeszcze bym poszedł, ale niestety... I tak dalej.Spotkałem się z takimi zarzutami, które potrafią być bardzo przykre.

 No, mniejsza o to. W każdym razie teraz wycofujemy się. Jeszcze wtedy, kiedy Alex zrobił  już pierwsze kroki w dół, a ja z Wojtkiem dopiero kończyliśmy się pakować, powiedziałem: — Słuchajcie... Ze ścianą przegraliśmy, ale chyba nie przegraliśmy jeszcze z gór ą . Na gór ę  jeszcze szansę są .Spotkało się to z milczeniem. Idziemy w trójk ę, jeden za drugim, w dół.

 Najpierw kawałek dzielą cy nas od pierwszego biwaku. Jest ciężko, bo idziemy tyłem, noga zanogą . Zejście jest również bardzo męczą ce i bardzo trudne. Spędzamy noc, później znowu toniełatwe zejście do podstawy ściany, gdzie biwakujemy i dopiero kolejnego dnia jesteśmy w

 bazie.

 Nastroje niewesołe. To samo wśród Austriaków, których na drodze klasycznej zamęczył lodowaty wiatr. U nas Alex coś przebą kuje, że będzie się chyba pakował. Nie minął dzień i zbiera wszystkie swoje rzeczy.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 31/166

 

 — I tak za długo siedzę na tej wyprawie. Mam w Anglii masę spraw, nie mogę ich odk ładać w nieskończoność. W dodatku, mówią c szczerze, nie widzę możliwości pokonania góry wtych warunkach...Z dalszego atakowania góry rezygnują również Austriacy. Też się pakują , muszą jednak czekać na tragarzy.Dochodzi do nas wiadomość, że Reinhold i Doug są tak że w drodze do Katmandu, po dwóch

nieudanych próbach na południowej grani.Wojtek również wysłał gońca po tragarzy. Zanim dotr ą tutaj, upłynie co najmniej tydzień.Robi się smutno i trochę beznadziejnie.Siedem dni... Patrzę tam, wysoko w gór ę, gdzie tak silnie wieje po tych graniach, i cią gle niemogę pogodzić się, że wrócimy z niczym, że nie byliśmy na szczycie. Tak chodzę, chodzę, aż wreszcie proponuję Wojtkowi:

 — Może spróbujemy jeszcze raz? Pójdziemy inną drogą — łatwiejszą . Tą , która mi się już wcześniej nasuwała. Jeżeli się wstrzelimy w pogodę, może być z tego szybkie wejście...Ale Wojtek nie jest do tego przekonany. Należy do ludzi, którym, jeżeli już podejmą decyzję o zakończeniu wyprawy, przerzucić się z niej na myślenie o jeszcze jednej próbie jest bardzotrudno — trwają przy swoim. Wchodzi tu w gr ę szczególny stan psychiczny, który rozumiem.Funkcjonujesz najpierw na wysokich obrotach, bo masz cel przed sobą , a później wszystko w

tobie siada. Podnieść się z tego ponownie, jeszcze raz całkowicie zmienić nastawienie jestciężko. Nie dawałem mu jednak spokoju.

 — Jeszcze tylko raz. Szybko. Mogą wystarczyć trzy, najwyżej cztery dni. A nuż trafimy na pogodę.Jednak Wojtek miał również swoje argumenty.

 — Po pierwsze, pogody nie ma. Widzisz, że wszyscy się wycofują , bo wieje jak cholera. Podrugie, mam trochę odmrożone nogi. Naprawdę nie widzę możliwości.I wtedy powiedziałem coś, czego właściwie do końca nie przemyślałem:

 — W takim razie spróbuję sam.Trochę go to zaskoczyło. Chwilę pomyślał, zanim się odezwał.

 — Hm! Jeśli jesteś do tego przekonany, spróbuj, twoja wola, aleja nie widzę szans. Możesziść. Nie po to jesteśmy w górach, żeby sobie ustalać jakieś nakazy czy zakazy. Jeżeli chcesz

spróbować, proszę bardzo. Możesz skorzystać również z mojego sprzętu, bierz wszystko, cotylko będzie ci potrzebne.

 — Dziękuję ci. Jeszcze się nad tym wszystkim zastanowię — odpar łem. Bo to nie była łatwadecyzja. Wchodził w rachubę tak że zwyk ły lęk przed nieznanym, świadomość dążenia dosytuacji, w której będę sam, będę mógł liczyć tylko na siebie. Przekonanie, że powodzeniemożliwe będzie jedynie w przypadku, gdy wszystkie warunki ułożą się w idealną całość.Byłem na wpół spakowany, patrzyłem tylko cią gle w niebo, pogoda wiele się nie zmieniała.Postanawiam jednak już dłużej nie zwlekać:

 — Wyjdę rano.Kiedy jednak rano otwieram oczy, czuję się jakoś nie bardzo. Dopiero po śniadaniu, okołodziesią tej, zbieram się nieodwołalnie.Wychodzę o zupełnie nietypowej porze, w południe. Myślę sobie przy tym: „Podejdę do

ściany, zabiwakuję pod nią i zobaczę, jak będzie na drugi dzień. Jeżeli będzie dalej paskudnie, to wrócę, a jeżeli będą szansę na zmianę pogody, pójdę dalej”.Doszedłem pod ścianę, a tu dopiero godzina trzecia. Zostało jeszcze dużo czasu. Więc gadamznowu ze sobą : „Jeżeli mam siedzieć pod ścianą , a na biwak jestem i tak przygotowany, towszystko jedno czy będę spał pod ścianą , czy w jej połowie. Tam, w prawo od drogi normal-nej, powinno być niezłe miejsce biwakowe.I wchodzę w ścianę.Do wieczora posuwam się ostr ą  śnieżną granią . Są bardzo dobre warunki, śnieg jestzlodowaciały, nie muszę się w nim przekopywać, pokonuję tę nową drogę dość szybko, alemiejsca na biwak nie widzę. Jest księżycowa noc, pełnia. Postanawiam iść tak daleko, jak tylko się da. I szedłem do jedenastej wieczorem, aż. dotar łem do miejsca, gdzie jest mała

 płasienka, mniej więcej tam, gdzie moja droga przecina się z normalną , często więc tutaj

zak ładano obozy.By nie dramatyzować sytuacji, nie pisałem do tej pory o jednym że cią gle wieje. Jest bardzosilny wiatr On daje mi się we znaki najbardziej.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 32/166

 

 Nie potrafię rozwinąć mojej płachty biwakowej. Kiedy tylko ją wycią gam, wiatr wyrywa mi ją z r ą k niczym żagiel, a przecież trzeba w nią wpakować jeszcze maszt. Po dwóch godzinachszamotaniny z tym kawałkiem tkaniny szarpanej wiatrem, daję za wygraną Dostrzegam

 jednak, że ze śniegu coś sterczy. Podchodzę bliżej, bo mimo że jest pełnia nie widzę dok ładnie — jest jednak środek nocy. Okazuje się, że mam przed sobą wierzchołek jakiegoś starego, zawalonego namiotu. Postanawiam odkopać go ile tylko się uda. Po dwóch

godzinach odkopałem tylko jego górną kopułę, zresztą z rozdartym wejściem. Wystarczyło to jednak, żeby się do niej wczołgać i w takiej pozycji, w jakiej się wcisnąłem, skulony, aleosłonięty trochę od przejmują cego mroźnego wiatru, doczekałem do rana.Gdy rozjaśniło się, wyjrzałem, ogarnąłem spojrzeniem horyzont i skuliłem znowu wewnętrzu, porzuconego nie wiadomo jak dawno temu, namiotu. „W tej pogodzie nie mamwielkich szans” — powiedziałem do siebie. Nie mam jednak zamiaru akurat terazrozpamiętywać tych złych „wiadomości” z nieba, zwijam się znowu w k łę bek i zasypiam.Jestem tak zmęczony, że ś pię do jedenastej. Po obudzeniu nie ś pieszę się z niczym. Myślę sobie „Zejść zawsze zdążę”. Zanim ugotowałem herbatk ę i zacząłem pakować plecak, abyschodzić, minęło południe.Wyłażę z namiociku i stwierdzam, że po gor ą cej herbacie świat wyglą da trochę weselej.

 Niebo błękitne, tylko że cią gle wieje, cholernie wieje. Kiedy jednak wpatruję się uważnie w

horyzont, dostrzegam, że coś się chyba nad nim dzieje, jakby czepiały się szczytówmaluteńkie chmurki, których wczoraj jeszcze nie było. „To pachnie jak ąś zmianą ” — mówię do siebie. Ale po chwili dodaję, żeby nie zauroczyć. „Nie wiadomo tylko, na lepsze czy nagorsze”Jest w każdym razie szansa. Może mi się tylko tak wydaje, ale wiatr jakby nieco zelżał. Jaspakowany, z plecakiem na grzbiecie, z czekanem w r ęku, w ubranych rakach, zaczynam się kr ęcić dookoła W gór ę czy w dół? W gór ę czy w dół?W końcu poniosło mnie do góry.Idę w kierunku przełęczy. Cią gnie mnie tam tym bardziej, że jeszcze w czasie wejściaaklimatyzacyjnego zostawiliśmy tam namiot. Prawdziwy namiot. A ostatnia noc utwierdziłamnie w przekonaniu, ze z samą płachtą biwakową , przy takim wichrze, nie ma co w gór ę iść.I dlatego myślę sobie.

„Spróbuję, do przełęczy mogę dojść”.Doszedłem, znalazłem namiot, rozbiłem go W międzyczasie chmury jakby się powiększyły.

 Nie zastanawiam się jednak nad tym. Czeka mnie normalna, krzepią ca noc, w normalnychwarunkach, w prawdziwym namiocie, w ś piworze Kiedy budzę się rano, widzę, że chmuryukształtowały się na jednym poziomie, poniżej mnie, wyżej nie podchodzą . I wiatr jakbyzelżał, właściwie go już nie ma, no prawie nie ma. Zostawiam tę nieszczęsną płachtę, pakuję starannie namiot, bior ę go na plecy i idę dalej dziewiczą granią Nie wiem co tam spotkam,mogę się jedynie domyślać.

 Na 8 tysią cach kopię platformę, rozbijam namiot. I mam ochotę odwołać wszystkiekomplementy, jakie rano wygłosiłem pod adresem pogody. Jednak wieje Wprawdzie nie tak 

 jak wczoraj, ale wystarczają co mocno, by ta „zabawa” z namiotem wyrwała mi resztę sił.Chodzi o proste czynności, które potrafię robić z zamkniętymi oczami, ale tutaj nie ma

nikogo, kto by mi tę łopoczą cą płachtę chociaż na chwilę przytrzymał. Kiedy wreszcie tamordęga się kończy, wchodzę do wnętrza, zabielam się do gotowania upragnionej herbatyPrzezywam nagle trudne do wytłumaczenia chwile. Czuję, że nie jestem sam, że gotuję dladwóch osób. Mam tak silne poczucie czyjejś obecności, że łapię się na przemożnej chęcirozmawiania z n i m.Jestem tak skonany, że przy tym gotowaniu, wszystko jedno dla jednej osoby czy dwóch,zasypiam.

 Nastę pnego dnia wychodzę dosyć późno, bo dopiero koło ósmej. Już na „lekko”. Tylko aparatfotograficzny, dziesięć metrów liny, trzy haki, dwie śruby lodowe. I w gór ę.Mam poczucie jedynej szansy do wykorzystania. Albo dzisiaj wejdę na szczyt, albo będę musiał się wycofać.

 Niestety, im wyżej, tym bardziej pogarszają się warunki. Napotykam na głę boki, zapadają cy

się śnieg Dochodzę do ostrza grani, gdzie natrafiam na uskok skalny.Jak go ugryźć? Iść w lewo czy w prawo?Z lewej, widzę, że nie, bo pion zupełny. Ostrze grani to natomiast wspinaczka skalna „na

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 33/166

 

oko” w skali IV-V. Bez asekuracji boję się. Zaczynam próbować z tej strony, gdzie idzie małezacięcie w prawo. Może tędy? Mam jednak tylko dziesięć metrów liny. Decyduję się iść z tak zwaną autoasekuracją . Zawią zuję koniec liny „na sztywno” do haka i pnę się do miejsca, wktórym znowu zapinam ją „na sztywno”. Teraz wracam, odpinam od dolnego haka, idę z

 powrotem do góry. I tak dalej. Przypadkowi tylko mogę przypisać, że dziesięć metrów liny,które zabrałem, akurat wystarczyło. Gdyby jej było o pół metra mniej, nie przeszedł bym tej

ścianki. A tak idę, cią gle idę dalej, tam gdzie grafika jest już wreszcie łatwiejsza. Są w niejwprawdzie jakieś szczeliny, ale jestem coraz bliżej szczytu.I jedno nie daje mi spokoju. Pół godziny temu, koło pierwszej w południe, na normalnym

 błękitnym niebie, zobaczyłem nad Tybetem zwyk łe, mrugają ce... gwiazdy! Siadłem na ichwidok, bo nigdy się z czymś takim nie spotkałem. Zamknąłem na moment oczy, otwar łem — są ! Przetar łem oczy r ękawicą , bo myślałem, że może to jakieś drobiny śniegu uczepioneźrenicy. Nie — gwiazdy są . Po prostu kilka gwiazd na normalnym, błękitnym niebie. Nie wwyniku zmęczenia, które sprawiło, że nie wiedziałem już co się dzieje. Nie dlatego, że czymś ciężkim dostałem w łeb. Kalkulowałem wszystko na zimno. Po prostu na niebie byłygwiazdy. I koniec. Przypomniałem sobie momentalnie film z udziałem Lionela Terraya„Gwiazdy w południe”. On też to widział.Ale nie miałem przy sobie nikogo, kto by to mógł potwierdzić. Dwóch rzeczy byłem za to

 pewny absolutnie. Że te gwiazdy w południe na niebie były, i że mój organizm funkcjonował wtedy zupełnie normalnie.I myślę o tym, zbliżają c się powoli do celu. Robi się późno, ale świadomość, że moje szansę na zdobycie szczytu są realne, coraz bliższe, zagłusza zwią zany z tym niepokój. Wiem, żemogę przed nocą nie zdążyć do namiotu, jednak niebaczny na wszystko idę do góry.Około wpół do pią tej jestem pod dosyć łatwym uskokiem. Już ostatnim. Za nim jest szczyt.Jeszcze kilka odpoczynków, jeszcze kilka kroków i to, na co się zdecydowałem, okaże się realne, za chwilę to osią gnę...Ten moment dochodzenia jest dla mnie najpełniejszym, najpiękniejszym przeżyciem.

 Na szczycie znajduję dwa haki jakiejś starej wyprawy, między które wbijam swój. Wycią gamz plecaka plastykową biedronk ę, któr ą zabrałem mojemu rocznemu Maćkowi, na szczęście.Zostawiam ją przy tych hakach. Fotografuję proporczyk na czekanie.

I w dół.Chcę koniecznie uciec przed nocą , niestety do uskoku dochodzę już w kompletnychciemnościach. Mimo dobrej pogody wiatr wieje jednak uparcie i miecie cały czas śniegiem.Idę cały czas w zadymce. Mogę liczyć na księżyc, ale jest już po pełni, więc pokaże się 

dopiero o dziesią tej.

 Noc.A tu trzeba dok ładnie patrzeć na każdy krok, posuwać się noga za nogą . Z uskoku zjeżdżam.Jadę pionowo w dół, jak najkrócej, żeby tylko liny wystarczyło. Po omacku znajduję szczelinę w skale, wbijam w nią ostatni hak jaki mam, zawią zuję linę na sztywno i myślę przytym cały czas z duszą na ramieniu, czy liny wystarczy do tej zaśnieżonej przełą czki, czy nie.Do samego śniegu nie wystarczyło. Jest jej akurat tyle, że gdy trzymam r ękami jej koniuszek,czubkami butów jeszcze nie dotykam śniegu. Ale wszystko kończy się dobrze —jestem pod

uskokiem.Po chwili na szczęście pokazuje się księżyc, trochę rozświetla drogę. Mam jednak cią gletrudności z odnalezieniem namiotu. Ale jakoś do niego trafiam.

 Nocleg. Rano, mimo że śmiertelnie zmęczony, jestem bardzo szczęśliwy. Czeka mnie już tylko droga w dół. Schodzę.Gdzieś koło pią tej po południu Wojtek, który mnie wcześniej wypatrzył, wychodzi minaprzeciw. Do tej pory nie miałem z nim żadnego kontaktu. Nie wie nic. Pyta tylko:

 — Jak tam było? — Byłem na szczycie...Jest zdziwiony, może nawet trochę zaskoczony. Upłynęło par ę sekund zanim powiedział:

 — Gratuluję. Przyznam szczerze, nie spodziewałem się, że dojdziesz. W bazie pustki.Alexa już nie ma.

Są tylko Austriacy, którzy bezczynnie tkwią i czekają cią gle na tragarzy. Są zdumieni. Ichlekarz pobiera mi krew, a kiedy zna już wynik kr ęci bardzo poważnie głową . Jest mocno

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 34/166

 

zagęszczona, bo przecież człowiek, gdy wraca z wysokiej góry jest bardzo odwodniony.Widzę to i dzisiaj na zdjęciach, które mi wtedy zrobiono. Mężczyzna na nich, szary iwychudzony, to właśnie ja. Dostałem mocno w kość. Ale wszystko według reguł, tak właśniew górach bywa.Austriacy zapraszają na kolację. Nie jestem głodny, ale cią gle piję. Zupy, herbaty, soki —jak leci. Byle dużo, jak najwięcej. W mesie jest tłok i gwar. Czasem odpowiadam na jakieś 

 pytanie, później zatapiam się już tylko w myślach, przez zmęczenie dociera do mnie w pełniświadomość, że ta wielka, samotnie pokonana góra jest już za mną . Po chwili jeszcze myśl, żeto mój trzeci ośmiotysięcznik, jestem jedynym Polakiem, który ma trzy. Gdzieś tam w środkurobi się ciepło...Później ten obcojęzyczny gwar znowu wraca, narasta, czuję, że zaczyna wyłazić ze mniezmęczenie. Rozglą dam się po twarzach i w pewnym momencie odzywam się:

 — Dalibyście coś zapalić...Zapadła cisza. Zbaranieli.

***

W Katmandu czekał na nas mister Khatka. Zaczął od nas znowu żą dać pieniędzy, twierdzą c,

że za mało mu wypłaciliśmy. Nie dawaliśmy się wyprowadzić z równowagi. — Chwileczk ę — klarowaliśmy jak dziecku. — Dostałeś wyżywienie na pięć dni drogi donajbliższej wioski? Dostałeś do tego jeszcze siedem diet na drogę do Katmandu?Ale nasz oficer łą cznikowy tego nie słuchał. Zaczął się rzucać, że nas „załatwi”, bo nie

 podpiszą nam debriefingu. Nie było innego wyjścia, poszliśmy sami do MinisterstwaTurystyki i powiedzieliśmy wszystko o wyczynach i żą daniach pana Khatki. Urzędnik wysłuchał nas poważnie i w pewnym momencie zawyrokował:

 — W tej sytuacji macie panowie prawo nie płacić mu nawet pensji. Ani grosza. Ja bymwłaśnie tak na waszym miejscu postą  pił.

 Na pensję pienią dze mieliśmy. Jeżeli jednak radzi tak sam przedstawiciel MinisterstwaTurystyki, to zaczęliśmy się nad tym zastanawiać. I chyba dobrze, bo już nastę pnego dnia tensam urzędnik szukał nas gorliwie, był wyraźnie zaaferowany.

 — Panowie. Zapłaćcie jednak pensję temu łobuzowi. On wywodzi się z bardzo wpływowejrodziny, może nam narobić dużo k łopotów. Już są bardzo mocne naciski na ministerstwo wsprawie debriefingu waszej wyprawy...Zapłaciliśmy panu Khatce, co mu się należało, ale ani grosza więcej. Mieliśmy już tegoserdecznie dosyć. On jednak, nie. Zgłosił się do nas nepalski dziennikarz z proś bą o wrażeniaz wyprawy, napisał, ukazało się to w miejscowej gazecie, ale po kilku dniach ten samdziennikarz zaprosił nas do siebie na obiad, w czasie którego nagle spytał:

 — Czy znacie faceta, który nazywa się Khatka? — Mowa! Był, niestety, naszym oficerem łą cznikowym. A dlaczego pytasz? — Bo przyszedł do mojej redakcji i kazał napisać na was ordynarny paszkwil. Twierdził, żewejście na Makalu jest w ogóle niemożliwe, i że na pewno nie był pan na szczycie, bo to

 przekracza ludzkie możliwości. — Nasz gospodarz cytował tezy tego paszkwilu niby żartem,

ale uważnie obserwował przy tym nasze reakcje. — On neguje to, że pan wszedł na szczyt.Mało tego, kopię tego pisma złożył tak że w Ministerstwie Turystyki...Wzruszyliśmy tylko ramionami. Paszkwil w gazecie się nie ukazał, bo dziennikarz znał się lepiej na himalaizmie niż mister Khatka. Ale w Ministerstwie Turystyki Nepalu zawrzało.Zaczęło się od nowa to tę pe wypytywanie:

 — No to jak? Był pan na szczycie czy nie?Złożyliśmy wyczerpują ce sprawozdanie, ale sprawa zawisła. Stanęło na tym, że „urzędowo”moje wyjście na szczyt Makalu nie zostało uznane. Zamiast tego było poklepywanie po

 plecach: — No problems! No problems...Ze zdumieniem wyczułem w tym nutk ę pocieszenia. Jakby chcieli mi powiedzieć: „Byłeś natym szczycie, nie byłeś, nieważne. Chociaż wygodniej dla mnie byłoby, żebyś się przyznał...”

Wyszedłem z nerwów. — Nie po to wychodziłem na szczyt, żeby wam udowadniać, że na nim byłem. Możecie sobie

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 35/166

 

robić co chcecie, ja powiedziałem już wszystko i nie mam do dodania ani słowa. Dla mnie tasprawa jest zakończona. A czy wy w to uwierzycie, czy nie, jest dla mnie najzupełniejobojętne.

 Na tym się skończyło. Wskóraliśmy tylko tyle, że uzyskaliśmy debriefing wyprawy,mogliśmy wrócić do kraju. Sprawa mojego samotnego wejścia na Makalu pozostawała wzawieszeniu. Dzięki plecom Khatki.

Po roku, wieczorem, gdy w domu zapanowała cisza, sięgnąłem po pocztę. Najpierwrozciąłem kopertę z egzotycznym znaczkiem.Korea Południowa?Rozpostar łem kartk ę papieru. Widniało na niej kilka zdań w nie najlepszej angielszczyźnie,więc pozwólcie, że je przetłumaczę.

„Drogi panie Kukuczka.Gratuluję zeszłorocznego (październik) sukcesu szczytowego na Makalu I. Cieszę się, żemogłem się o tym przekonać osobiście. Jestem uczestnikiem wyprawy koreańskiejorganizowanej w 1982 roku na Makalu. Znaleźliśmy tam małą maskotk ę — zabawk ę wkształcie żółwia (czarne plamy na czerwonym tle), na miejscu której zostawiliśmy naszkarabinek. Panna Havley powiadomiła mnie, że to właśnie członek waszej wyprawy zostawił to, dlatego piszę do pana. Proszę o odpowiedź na adres naszej wyprawy, szczerze oddanyHuh Young Hoadres: Huh Young Ho191 WhaSan z dongTe chun city Chung Buk Seoul, Korea”.

 Nie miałem do koreańskiego kolegi pretensji o to, że z biedronki zrobił żółwia. Przeczytałemlist jeszcze raz. Odłożyłem tę kartk ę papieru, wstałem i zajrzałem do Maćka, któremuzabrałem rok temu jego biedronk ę właściwie bez pytania.Już spał.

„Skradziona” góra

 Broad Peak, zachodni ą ś cianą , 1982

W stanie wojennym, jak wszystkim Polakom tak i nam nagle zupełnie siadła „psycha”. Nie wiadomo było co nas czeka, co będzie dalej. Wszystko nieczynne, wszystko pozamykane, wydawało się, że wszystko trzeba będzie zaczynać od począ tku. I nasuwało się  pytanie: czy w ogóle warto zaczynać cokolwiek? Poczuliśmy się zamknięci. Kluby pozamykane, nikt nie prowadzi działalności. Czułem się jak w klatce.Co robić?

 Nie tylko ja stawiałem sobie to pytanie. Po Sierpniu, tak jak większość moich dorosłychrodaków złożyłem swój podpis pod deklaracją członka „Solidarności”. Poczułem nagle w tymmłodym żywiołowym ruchu tchnienie świeżego powietrza w zaduchu, jaki panował wsytuacji naszego kraju.

Podpisałem, popar łem i... wyjechałem na wyprawę.Pierwsze dni stanu wojennego to apatia i w głę bi duszy wyrzuty sumienia: przecież ja nic niezrobiłem, żeby utrzymać ten ruch. Potem przyszła kopalnia „Wujek”, która znajduje się nie

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 36/166

 

opodal mojego domu. Załamanie staje się wszechogarniają ce.Po pewnym czasie wyczuwamy, że zarysowują się pewne furtki, bo sportowcy jednak 

wyjeżdżają . My też jesteśmy zarejestrowani w GKKFiS, a więc są pewne szansę Przymykamy oczy na wszystko i próbujemy 7 Wojtkiem myśleć o wyprawie RównocześnieWanda Rutkiewicz przygotowuje dużą wyprawę kobiecą na K-2 „Może — zastanawiamy się 

 — podłą czymy się do jej zezwolenia na K-2? Nie będziemy jej obciążać jakimikolwiek naszymi kosztami czy sprawami. To jest okazja „ Chcemy jechać we dwóch. Postanawiamy zWojtkiem działać dalej w stylu alpejskim Tak jak na Makalu.Wyprawy kobiece nie mają długich tradycji Właśnie Wanda była prekursork ą czysto kobiecejdziałalności w górach Uważała, że wspinaczka w wyprawach mieszanych uwłacza kobiecie,odbiera jej szansę wykazania, że jest zdolna do tego samego, co mężczyzna. Być może jest tospojrzenie na alpinizm przez pryzmat sportu, który kiedyś uprawiała wyczynowo (grała wsiatkówk ę). Dlatego przypuszczam, że dążyła do podzielenia alpinizmu na konkurencjekobiecą i męsk ą .W 1975 roku zorganizowała wyprawę na Gasherbrum II i Gasherbrum III W założeniu czystokobiecą , narodową . Ta czystość płci została w rzeczywistości trochę skażona, bo wspierał ją  

 jednak zespół alpinistów. W czasie samej akcji stworzyły się, oprócz zespołów tylko iwyłą cznie kobiecych, również mieszane Wyglą dało to więc różnie. Zespół męski miał 

 począ tkowo zupełnie osobny cel, miał się wspinać gdzie indziej, głównie miał stanowić ochronę dla kobiet w kraju czysto muzułmańskim. Wyglą dało to jednak trochę inaczej niż wzamierzeniach. Nie zmienia to w niczym faktu, że wyprawa zakończyła się bardzo znacznymsukcesem pierwszym wejściem na liczą cy 7950 m Gasherbrum III (Wanda, Ahson Chadwick-Onyszkiewicz, Krzysztof Zdzitowiecki i Janusz Onyszkiewicz) oraz na ośmiotysięcznyGasherbrum II ale w zespole męskim. Wśród mężczyzn, którzy postawili wówczas stopę naszczycie Gasherbruma II byli Leszek Cichy, Andrzej Łapiński, Janusz Onyszkiewicz,Krzysztof Zdzitowiecki i Marek Janas. Oni w zasadzie cią gnęli też akcję na Gasherbrumie III,są to bowiem góry są siednie, na których szczyty prowadzi w trzech czwartych wspólna droga.Jednak 12 sierpnia 1975 w zespole kobiecym na szczycie stanęły Anka Okopińska i HalinaKruger-Syrokomska. Jasne było, że dokonane akurat w tej wyprawie osią gnięcia mężczyznnie były zbyt eksponowane. Ekspedycja odbywała się w Międzynarodowym Roku Kobiet,

Wanda jako jej kierowniczka podejmowana była przez żonę premiera Pakistanu, panią Brutto.Wszystko w duchu równouprawnienia kobiet.W środowisku było to przyjmowane różnie. Najczęściej z lekkim uśmieszkiem. Tak samo

 patrzyłem na to wówczas i patrzę do dzisiaj również ja.Dlaczego piszę o tym akurat w momencie, kiedy zarysowuje się przede mną możliwość dołą czenia się do kolejnej wyprawy kobiecej? Uważam, że w tej sytuacji trzeba jasno określić stosunek do idei przyświecają cej tym kobiecym inicjatywom i ambicjom. Była to jedyna dlamnie w tym roku szansa wyjazdu na wyprawę Miała wyruszyć na K-2 również wyprawakierowana przez Janusza Kurczaba, ale on już skompletował dobraną starannie ekipę. Ja iWojtek chcieliśmy wspinać się stylem alpejskim, tylko we dwóch i dlatego nie było dla nasmiejsca w tym zespole. Janusz uważał, że owszem, na łatwych drogach prowadzą cych nasiedmiotysięcznik, można sobie na to pozwolić. Nie dopuszczał jednak myśli o atakowaniu w

tym stylu gór najwyższych. I jakakolwiek współ praca z nim na zasadzie, że dołą czymy się do jego wyprawy, ale działamy osobno, była niemożliwa.Podejmowaliśmy więc rozmowy z Wandą , której wówczas jeszcze osobiście nie znałem. Wlepszych uk ładach z nią był Wojtek Kurtyka, obydwoje pochodzili przecież z klubuwrocławskiego. To on podsunął jej pomysł naszego udziału na zasadzie zupełnie odr ę bnegozespołu, który będzie robił swoje. I Wanda to przyjęła. Trzeba jej to poczytać za duży plus, iuznać, że miała głowę nieco bardziej otwartą . Było w tym tak że coś z normalnego w naszymśrodowisku interesu. Zobowią zaliśmy się w zamian zająć organizacją karawany. Niechcieliśmy, oczywiście, obciążać budżetu tej wyprawy, byliśmy absolutnie na własnymgarnuszku od począ tku do końca. Sami i osobno organizowaliśmy pienią dze, co od począ tkudawało nam niezależność. Nie mieliśmy jedynie pieniędzy na zapłacenie zezwolenia, dlategodla władz pakistańskich byliśmy członkami jednej wyprawy — kobiecej. Dopisano nas do

listy uczestników, jako fotoreporterów. Tym razem my mieliśmy pełnić rolę ochrony kobietw czasie karawany prowadzą cej przez kraje muzułmańskie. Oprócz nas był na liście jeszcze

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 37/166

 

 jeden mężczyzna, dziennikarz francuski, Daniel, o którym jednak było wiadomo, że główną  uwagę poświęci zaprzyjaźnionej z nim rodaczce uczestniczą cej w wyprawie, Christine deColombel.Mimo stanu wojennego wyprawa doszła do skutku. Mało tego, okazało się, że wyruszają ce zkraju wyprawy alpinistyczne właśnie w tym ponurym okresie były o wiele liczniejsze niż 

 poprzednio. Nie było innych możliwości wyjazdu Podcią gało się więc do sk ładu ekspedycji

różnych turystów, którzy tylko w roli jej uczestników mogli dostać paszport. I tak wyprawyrozrosły się, wyjeżdżało w nich po 20, a nawet 30 osób. Nie byli to bynajmniej„opiekunowie”, ale ludzie ze środowiska, turyści, bo przecież w żadnym klubiewysokogórskim nie ma samych tylko sportowców. Są też inni, którzy chcą również jeździć wgóry. Zarabiają na kominach, ale jedynie po to, by pojechać w Himalaje — wejść naniewysok ą i nietrudną gór ę, czy przejść z wyprawą do bazy, bo to sprawia im przyjemność.Tylko niewielk ą część bagaży dołą czyliśmy do ładunku transportowanego przez wyprawę,większość taszczyliśmy z Wojtkiem ze sobą . Spotkaliśmy się wszyscy w Islamabadzie, sk ą dzaczęła się wspólna droga. Razem z Haliną Krüger na wynajętej, załadowanej po czubki burtciężarówce, pilotujemy ten ładunek na kołach przez 500 kilometrów. Trzy dni jazdy wstraszliwym upale kr ętą wyboistą drogą , nazywaną z górskim przek ą sem „Karakorum-Highway”, często wykutą w zboczu, bardzo przepaścistą . Sporo rozmawiałem z Haliną na tej

roztelepanej ciężarówce, bo wcześniej jakoś się nie znaliśmy. Była właściwie głównymmotorem organizacyjnym tej wyprawy. Wanda pół roku temu poślizgnęła się na Elbrusie,

 poleciała kilkadziesią t metrów tak nieszczęśliwie, że złamała nogę. Wzięli ją do szpitalaradzieckiego, sk ą d bardzo szybko uciek ła — przyjechała do Polski, gdzie dopiero posk ładali

 jej nogę. Później wylą dowała w Austrii, i tam zaczęto ją leczyć już na serio. Trwało to długo,w efekcie i tak wyjechała na wyprawę o kulach, z nogą nie wyleczoną do końca.W bazie pod K-2 są trzy wyprawy. Wszystkie z... Polski.Wyprawa kobieca stawia sobie za cel wejście na K-2 drogą normalną , co byłoby pierwszymwejściem kobiecym na drugą gór ę świata.Janusz Kurczab, w sk ładzie wyprawy którego są również Meksykanie, rozbił namioty nainnym lodowcu, o dzień drogi od nas. Chce zrobić nową drogę na ścianie południowo-zachodniej K-2. Są z nim: Leszek Cichy, Krzysiek Wielicki, Wojtek Wróż, Alek Lwów.

Bardzo silny zespół, chyba najlepszy, jaki mogła wówczas Polska wystawić.I jesteśmy my. Naszym celem jest nowa droga na wschodniej albo na południowej ścianie K-2.Wojtek myśli począ tkowo tylko o tej pierwszej, wschodniej. Uczestniczył w wyprawie na K-2 kilka lat temu i wypatrzył wtedy ten problem — możliwość przejścia tą nie zdobytą do tej

 pory, bardzo ładną  ścianą .Ja byłem pod K-2 po raz pierwszy.Ta góra robi ogromne wrażenie. Szczególnie, gdy patrzy się na nią z Concordii — miejsca, w

którym spotykają się dwa lodowce. Widzi się stamtą d całą południową  ścianę. K-2 jest chyba

 jedną z najładniejszych gór, wypiętrzoną w kształcie piramidy — przez to trudną , bo bardzostromą i narażoną na gwałtowne zmiany pogody.Przeżycie piorunują ce. Ta góra przytłacza. Jej widok budzi we mnie pewien niepokój,

którego dotychczas nie zaznałem. Nie opuszczał mnie przez cały czas.Co to będzie? Uda się czy nie?Mit K-2 działa bardzo mocno. Patrzą c jej „prosto w oczy”, myślę o wielokrotnych,

 bezskutecznych próbach zdobycia tej góry. Mit góry trudnej, niebezpiecznej, bronionejdodatkowo cią głymi załamaniami pogody. Jak każdy mit, powstał właśnie z opowiadań oniedostę pności, o wypadkach, częściej niż na innych górach tragicznych.Widziałem tę gór ę na setkach fotografii. Teraz stoję naprzeciw niej.Aby jednak zobaczyć wschodnią  ścianę, trzeba gór ę obejść. Z bazy jej nie widać. Wiemtylko, że na nią jesteśmy zdecydowani.Ale przed oczami mam cały czas ścianę południową , która mnie korci bardziej. Jest szalenieefektowna. To się dla mnie liczy. Pierwsze wrażenie. Zupełnie jak ze spotkaną dziewczyną ,która na począ tku musi być przede wszystkim efektowna, dopiero później te wrażenia

ustę pują innym. A piękno tej ściany przykuwa wzrok. Takie sprawy przy wyborze drogi są  istotne.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 38/166

 

Dla Wojtka istnieje jednak tylko ściana wschodnia, ona jest jego idee fixe od kilku lat.W bazie mamy osobne namioty, oczywiście blisko namiotów wyprawy kobiecej. Nieupłynęło wiele dni i zorganizowaliśmy wspólną kuchnię. Prowadzenie dwóch osobnychkuchni byłoby w tych warunkach nierozsą dne. Daliśmy całe nasze żarcie do jednego „kotła”.Ich wyprawa miała kucharza, który umiał tylko zmywać naczynia i gotować ryż. Dyżury wkuchni pełniliśmy więc kolejno, na zmianę. Korzystaliśmy w tym samym stopniu z ich usług,

co one z naszych.Z jednego tylko musieliśmy zrezygnować. Chcieliśmy aklimatyzować się, podchodzą c drogą  normalną na K-2, bo tam byłoby to najłatwiejsze. Trafiliśmy jednak w tej sprawie nazdecydowany opór dziewczą t, że godziłoby to w zachowanie czystości specyficznegocharakteru ich kobiecej wyprawy.A może nie chciały, żebyśmy się pętali pod nogami? Szczególnie ortodoksyjna była w tychsprawach Anka Okopińska, która cią gle podkreślała:

 — Tu nie ma miejsca na zabawy. Albo jesteśmy wyprawą kobiecą , albo nie.Chodzenie po ich drodze byłoby więc nieetyczne.Skomplikowało nam to trochę sytuację, bo główny „deptak” do aklimatyzacji został wyłą czony. Postanowiliśmy więc pójść drogą normalną na Broad Peak, by tam

 przyzwyczajać organizm do dużej wysokości. Przebiegało to wszystko zgodnie z „permitem”,

który pozwalał nam na poruszanie się po okolicy K-2 w celu robienia zdjęć i zdobywaniaaklimatyzacji.W czwartym dniu po rozbiciu bazy dochodzimy już do wysokości 6400. Przed zejściemzostawiamy depozyt sprzętu i jedzenia. Wracamy, odpoczynek.Drugi wymarsz w tym samym kierunku podejmujemy z zamiarem dojścia jak najwyżej izejścia, co powinno na tyle oswoić nas z dużą wysokością , by myśleć o głównym celu, czyliK-2.Wychodzimy z Wojtkiem ponownie w gór ę, dochodzimy do naszego depozyciku, nocujemy.

 Nastę pnego dnia zak ładamy obóz na 7300. Rano wychodzimy z zamiarem dojścia jak najwyżej, nie wykluczają c nawet szczytu.Tuż przed przełęczą , na wysokości 7800, czuję, że zaczyna mnie zatykać. Jestem corazsłabszy. Wiem, że moja aklimatyzacja jest jeszcze niepełna. Wojtek czuje się lepiej, jego

organizm adaptuje się szybciej. Widzi jednak co się ze mną dzieje, więc po dojściu na przełęcz pyta: — No, jak tam? — Czuję się kiepsko. Najchętniej bym wrócił... — Cholera, szkoda. Jesteśmy blisko szczytu — stwierdza Wojtek. — Chyba pójdę dalej. — To dobra. Idź...I siedzę sobie na miejscu, widzę jak Wojtek powoli się oddala, po chwili idzie już granią .Zrobiło mi się trochę żal.„Przecież zostało wszystkiego kilkaset metrów. Może jednak przełamię słabość i pójdę 

 przynajmniej dok ą d się da...”.Kiedy podniosłem się i zacząłem znowu iść, trudno już było powiedzieć sobie: „Dalej nie

 pójdę. Wracam. Wystarczy”. Szczyt ma wysokość 8047 metrów. Jest naprawdę blisko. Drogaw dodatku nie jest trudna technicznie, jest wprawdzie w grani kilka uskoków, ale wznosi się na ogół łagodnie. A ja nie potrafię łatwo rezygnować.Szczyt działa trochę jak magnes. Przycią ga, trzeba dojść. „Jeżeli zacząłeś, trzeba dokończyć”

 — zacinam się najczęściej w takich sytuacjach. Więc idę, mimo że kosztuje mnie to zbytdużo. Ostatnie metry pokonuję z takim trudem, jakby to była góra dziewięciotysięczna. Bra-

kuje mi sił, brakuje tchu. Idę dziesięć metrów, siadam. Dziesięć metrów, siadam. Nie zawszesiadam, czują c że wstawanie ze śniegu może mnie kosztować wiele wysiłku. Coraz częściejodpoczywam wsparty ciężko na czekanie.Pół godziny przed szczytem mijam wracają cego już Wojtka.

 — Późno się robi. Może byś zawrócił... — radzi przyjaźnie. — Nie. Jest za blisko. Jakoś się dokulam. Schodź i przygotuj w namiocie coś do picia... — 

ciężko dyszę.Tylko sile woli zawdzięczam, że udało mi się do tego szczytu jakoś dojść. Niczemu więcej.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 39/166

 

Wiem, że 12-dniowy okres aklimatyzacji jest dla mnie za krótki, musi u mnie trwać dłużej niż u Wojtka.

 Na szczycie robię tylko zdjęcie czekana i zdjęcie wschodzą cego nad granią księżyca.Pstryknąłem jeszcze panoramę. I koniec. Wziąłem ze szczytu na pamią tk ę kamień i powolizaczynam wracać.

 Na szczycie Broad Peaku byłem przecież... nielegalnie.

Przepisy o zezwoleniach na zdobycie góry zawsze uważałem i uważam za rzecz nienaturalną ,nawet głupią . Kiedy jadę w góry, bez względu na to, czy są to góry pakistańskie czynepalskie, czuję się jak u siebie w domu. Uważam, że wchodzę na gór ę, bo tak lubię, bo tak chcę. A jeżeli już jestem na tej górze, to odczuwam ją jako swoją . Jakiekolwiek przepisysprowadzają ce się do tego, że „możesz iść tędy, a nie tamtędy”, śmieszą mnie. To tak, jakby

 powiedzieć, że powietrze nad moją działk ą jest moje, więc nie oddychaj. Jedynymsensownym uzasadnieniem zezwoleń czy zakazów wejścia na gór ę może być to, że na

 przyk ład dziesięć czy piętnaście wypraw zechce się wybrać jednego roku akurat na tę samą  gór ę. Że wszystkie będą się tłoczyć na jednej drodze, co odbiera wspinaczce cały sens. Bo wgórach szukam samotności, kontaktu z natur ą , tego sam na sam ze sobą , mimo że obok możeiść partner.Góry to dla mnie cią gła rozmowa ze sobą . Pójdę dalej czy nie? Czy stać mnie jeszcze na to?

To są przeżycia, dla których tu jestem. Czy w takim razie można „rzą dzić” gór ą ? Szczególnie,gdy kryje się za tym tylko jakiś biurokrata, który nigdy w górach nie był i nie rozumie ich.Piszę o tym tyle, by się przed Wami wytłumaczyć.Otóż kiedy zaczynam schodzić z tej „skradzionej” góry, nie przeżywam bynajmniejwyrzutów sumienia. Wr ęcz przeciwnie. Cała ta sytuacja dodaje wszystkiemu smaczku,

 pieprzu. Ze jest to kolejna moja góra. Ja na nią wszedłem. Bo zostaje to tylko i wyłą czniemoje dlatego, że nie mogę się tym pochwalić. Wierzcie mi, że jest to satysfakcja głę bsza.To myślenie nie zrodziło się we mnie dopiero tu, w Himalajach. Często, w latach młodości,robiłem sobie pewne sprawdziany. Konkurowanie z kimś jest sprawą naturalną . Jeżeli biegniesię na sto metrów, każdy chce być pierwszy, a nie ostatni. Zaczęła mi być potrzebna tak żeświadomość, że potrafię niektóre rzeczy pokonać. Kiedyś zrobiłem sobie sześciodniową  głodówk ę Nie jadłem i nie piłem tylko po to, żeby zobaczyć czy wytrzymam I nikt o tym nie

wiedział Nie tylko nie chciałem, ale i nie mogłem się do tego przyznać. Wytrwałem Samasatysfakcja, że potrafię to, wystarczyła mi. To trochę tak, jak z kobietą . Jeżeli ją masz, jeżeli

 jest ci z nią dobrze, to wcale nie czujesz potrzeby opowiadania o tym wszystkim. To jesttwoja i jej tajemnicaPodobną cenę ma dla mnie wiedza o sobie. Uważam, że powinienem co pewien czas robić taki sprawdzian.Tak jest i teraz. Złażę z Broad Peaku skonany, lecz niosę w sobie, wprawdzie mocnostłumioną zmęczeniem, ale prawdziwą i głę bok ą satysfakcjęDo namiotu docieram już w nocy Jestem tak strudzony, że Wojtek nie wspomina w ogóle otym, że to na mnie przypada kolej z gotowaniem

 — Nie jestem w stanie już nic zrobić. Ugotuj, proszę, za mnie — oznajmiam na powitanie. Na tej wysokości jest obowią zek picia. Po pewnym czasie człowiek bez płynów staje się 

suchy jak szczapa. A nie piliśmy cały dzień.Wojtek rozumiał mnie i bez słowa zabrał się do gotowania. Takie „nagłe zastę pstwa” zdarzają  się w górach często.

 Nastę pnego dnia zaczynamy schodzić do bazy. Na wysokości 6400, akurat tam, gdzie postanowiliśmy spokojnie odpocząć i coś ugotować, widzimy podchodzą cy do górytrzyosobowy zespół. To Reinhold Messner i dwóch jego pakistańskich partnerów Nazir Sabir i Scherham. Idą drogą normalną na Broad Peak.Messner zna Wojtka, mnie cią gle jeszcze jakoś nie kojarzy. Pierwsze słowa kieruje więc doniego.

 — Mam dla was przykr ą wiadomość. Jedna z waszych dziewczyn zginęła w drodze na K-2.Dopytywaliśmy się kto, jak to się stało, ale wzruszył tylko bezradnie ramionami. Nie znał nazwiska ani szczegółów. Nie mieliśmy radiotelefonu, na jakiekolwiek informacje mogliśmy

liczyć dopiero po zejściu do bazy. Byliśmy niespokojni, podłamani, już na samym począ tkutragedia. I pytanie, na które boimy się zgadywać. Kto7

Messner przysiada tuz obok nas.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 40/166

 

 — Sk ą d wracacie? — Robiliśmy takie wyjście aklimatyzacyjne. Byliśmy w okolicach szczytu — odpowiadawymijają co Wojtek.Messnerowi jednak to nie wystarcza. Przyglą da się nam chwilę bez słowa i pyta wprost.

 — To byliście na szczycie, czy nie? — Byliśmy w okolicach szczytu — Wojtek powtórzył z naciskiem. I Messner już tylko się 

uśmiechnął. — Tak, tak Rozumiem. — I Jeżeli można o to prosić, to raczej nie mów za wiele, że nas tutaj spotkałeś. — Dobra, dobra — zbagatelizował sprawę.Po godzinie wypoczynku rozstaliśmy się. Oni poszli w gór ę, my w dół. Zupełnie tak, jak ponaszym pierwszym spotkaniu, kiedy mijaliśmy się wracają c z Lhotse.W bazie okazało się, że to Halina Kruger W obozie II nagle, w cią gu kilkunastu sekund,zmar ła na obrzęk płuc, a może mózgu. Już trwa transport jej ciała, prowadzony siłamiwyprawy Kurczaba i jej koleżanek. Dołą czamy się do tego himalajskiego konduktu.Sprowadzamy ją na dół, do bazy. Właściwie do jedynego miejsca opodal, w którym możnawykopać dół, by normalnie pochować ciało w ziemi. Wszędzie jest tylko lodowiec albo skała.Spoczywa tu już amerykański himalaista Art Gilkey, który też zginął na K-2 wiele lat

wcześniej.Chowamy Halinę z jej czekanem, usypaliśmy nad nią kopczyk, ustawiliśmy krzyż, na

 blaszanym deklu od bę bna zrobiliśmy odpowiedni napis. Bardzo staraliśmy się, by przy całej prostocie warunków był to pogrzeb na miar ę Człowieka i Przyjaciela, którego już zabrak łowśród nas, na miar ę polskiego, katolickiego obrzędu. Żegnała ją Wanda, mówił ktoś jeszcze,

 była wspólna modlitwa. Pierwszy raz byłem na takim pogrzebie.Ta śmier ć zaciążyła na wszystkim. Zrodziło się pytanie co robić dalej? Dziewczyny zaczęłysię zastanawiać, czy nie pakować manatków i nie wracać. Dyskusja trwała długo — byłaspokojna, sprowadzała się właściwie do sondowania opinii.

 — Myślę, że trzeba wracać — powiedziała jedna z dziewczyn. — Jestem za tym, że wyprawę jednak trzeba kontynuować — stwierdziła inna.W pewnym momencie Wanda przeprowadziła coś w rodzaju głosowania, w którym

większość opowiedziała się, aby akcję kontynuować. Tylko Anka Okopińska, partnerkaHaliny, nie potrafiła jakoś pogodzić się z faktem, że już nigdy nie pójdzie z nią ani wHimalaje, ani w Tatry. Tylko ona powiedziała, że nie może, że rezygnuje. Że wraca.Z tych smutnych dni utkwił mi w pamięci właśnie obraz Anki, jak bardzo wcześnie ranosiedzi samotnie w pewnej odległości od obozu. Przełamywała się.Piszę o tym, by łatwiej było każdemu Czytelnikowi zrozumieć, że kobiety w obliczu górskiejtragedii zachowują się podobnie jak mężczyźni. Tak samo, jak nie ma na ośmiu tysią cachmetrów miejsca na euforię — usprawiedliwioną nawet sukcesem, nie ma tak że miejsca narozpacz — jak ą sobie wyobrażamy — wobec śmierci.Po kilku dniach odpoczynku ruszamy w kierunku wschodniej ściany K-2 na rekonesans. Podojściu na miejsce, z którego nareszcie ją widać, stwierdzamy, że w tym roku jest chybaniemożliwa do przejścia. Dlaczego podkreślam, że w tym roku? Otóż w trzech czwartych

ściany wystę puje bariera z seraków, która się zmienia. Raz obrywy seraków są większe, razmniejsze. Jedyna, ta zapamiętana przez Wojtka możliwość przejścia, prowadzi nieco po

 prawej, filarem, niby ostrogą  śnieżną , przerzynają cą jakby tę dwustumetrową barier ę. Jejgrubość się zmienia. Zdarzają się lata, w których jej prawie nie ma, tego roku jednak seraki są  wielkie i naprawdę groźne. Ładowanie się teraz w tę ścianę jest zbyt niebezpieczne. Wmiejscu, gdzie powinna być ta zbawcza ostroga śnieżna, widnieje tylko lodowy obryw.Musiała tu niedawno runąć w dół cała ściana lodu. Teraz, nawet gdybyśmy tam dotarli iseraki okazałyby się w miar ę stabilne, pokonanie przewieszonej lodowej ściany byłobyniezwykle trudne z technicznego punktu widzenia.Wracamy. Decydujemy się na ścianę południową . W duchu się nawet cieszę. Pisałem już, że

 bardziej mi się podobała.Przy planowaniu drogi wyłania się ten sam problem. Mniej więcej w połowie ściany jest

 bariera seraków, któr ą trzeba jakoś bezpiecznie ominąć. Z daleka widać, że są dwiemożliwości: z lewej albo z prawej strony. Decydujemy się przejść pod nią z prawej, wmiejscu najwęższym. Czeka nas tam zaplanowane ryzyko na zasadzie „20 minut strachu”.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 41/166

 

Trzeba tamtędy przebiec wtedy, kiedy serak jest najbardziej stabilny, czyli wcześnie rano, jeszcze przed wschodem słońca. Nie widać dok ładnie co się dzieje po lewej stronie seraka, boukryty jest za skalnym załomem, wydaje się jednak, że może być znacznie węższy. Raczej się 

 jednak tego tylko domyślamy.Dojście do 6200-6400 metrów, gdzie zak ładamy biwak, zajmuje nam dwa dni. Jest dosyć trudno, musimy pokonywać różne uskoki i granie. Napotykamy na drodze jakieś kawałki

starej liny, świadczą ce o tym, że ktoś już próbował do tej ściany się „dobierać”. Mamy więcnamacalny dowód, że nie tylko nas korciła ta ściana. I nic dziwnego — wyrasta wimponują cy sposób wr ęcz przed nosem, jest widoczna jak na dłoni.Zasypiamy z boku bariery. Nastę pnego dnia, jeszcze nocą , zbieramy się do niebezpiecznegotrawersu. Udaje nam się przejść cało te „20 minut strachu” i wyjść ze strefy zagrożonej.Kontynuujemy wspinaczk ę terenem już niezbyt trudnym, wyłaniają się jednak nowe

 problemy. Śnieg. Psuje się pogoda. Sypie, widoczność staje się coraz mniejsza. Na 7200zak ładamy w końcu biwak. Wykopujemy platformę, rozbijamy namiot, wchodzimy do środkai z niepokojem wyczekujemy, co będzie dalej z pogodą . Szczególnie ja. Zanim rozbiliśmy

 biwak, doszło między nami do pewnej wymiany zdań. Wyglą dało to już wtedy, nie ma coukrywać, niewesoło. Wojtek rozejrzał się po okolicy, długo patrzył w gór ę, szczególnie wtym kierunku, z którego nadcią gały chmury.

 — Nie wierzę, żeby pogoda się poprawiła — ocenił. Wiedziałem do czego zmierza, więcuprzedziłem go.

 — Poczekajmy jeszcze. Jeżeli już tu jesteśmy, to może „zakibluje-my”. Wracają c będziemymusieli „kiblować” i tak...W ten sposób wytargowałem właściwie ten nocleg, po którym pogoda jednak się nie

 poprawiła. Robię co mogę, żeby wszystko opóźnić, przecież pogoda może jeszcze się uśmiechnąć. Ale nie wygrywam tym niczego. Wczorajsza rozmowa wraca jak bumerang.

 — No, więc co? Schodzimy... — Poczekajmy chociaż jeden dzień. Nic na tym nie tracimy. Będziemy lepsi aklimatyzacyjnie — czepiam się nieomal absurdalnych argumentów. Mówię to, .wiedzą c, że gdy nie przestaniesypać, wyłoni się nowe ryzyko. Może się zrobić strasznie lawiniasto.I tak czekamy, czekamy... Kiedy jednak dochodzi południe, Wojtek postanawia:

 — To nie ma sensu. Po prostu szkoda naszych sił.Wiem, że nie ma już szans. Wprawdzie z bólem serca, ale trzeba jednak wracać. Znowu te„20 minut strachu”, znowu cały dzień zejścia w kopnym, świeżym śniegu. Dochodzimy do

 bazy. Nie tylko nasza próba utknęła. Dziewczyny założyły kolejny obóz chyba na wysokości 6800 imimo codziennych starań, wszystkie ataki w tym miejscu się załamywały. Przez śnieg i

 bardzo silny wiatr.My podejmujemy jeszcze kilka prób. Po tygodniowym opadzie śniegu zostawiamy namiot icały sprzęt biwakowy w bezpiecznym miejscu na 6400 i czekamy na pogodę. Kiedy wracamyw to miejsce, brną c w dwumetrowych masach śniegu, stwierdzamy, że nasz namiot zniknął.

 Nie ma go. Musimy z wyobraźni odtwarzać miejsce, w którym mógł być postawiony. Ryjemyw tym śniegu jak krety, bo przecież idziemy bez sprzętu biwakowego. Tam jest namiot, tam

są  ś piwory, wszystko.Tylko... gdzie?Zabrało nam to pół dnia, grzebaliśmy się w śniegu z wzrastają cym napięciem, bo

 perspektywa snu pod gołym niebem, „do figury”, stawała się z każdą godziną bliższa.Udało się. Jest. Kiedy wreszcie dokopujemy się do namiotu, zostawiamy za sobą  śnieżnytunel. Biwakujemy, nastę pnego dnia znowu wychodzimy na wysokość około 7000. Jednak 

 pogoda ponownie się pogarsza. Nie ma szans. Wracamy.Ale i wtedy odwrót poprzedzony był wymianą zdań między mną a Wojtkiem. W czasiedługich godzin, spędzonych w wielkiej śnieżnej pierzynie, zaczynała nie dawać mi spokojumyśl o wariancie drogi prowadzą cym na lewo, którego nie widać dok ładnie z bazy. Coś mnietam cią gnęło.

 — Chodź, spróbujemy to zobaczyć. Wyjdźmy chociaż za załom, tam będzie może nieco

trudniej, ale chyba bezpieczniej. Nie trzeba będzie pokonywać tych „20 minut strachu”.Wojtek nie był jednak do tego przekonany.

 — Nie ma sensu. Jeżeli poprawi się pogoda, będziemy ewentualnie mogli tam zerknąć.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 42/166

 

Wydaje mi się jednak, że tam dalej będzie trudno.I na tym stanęło. Zeszliśmy do bazy, w której czekaliśmy kolejne dwa tygodnie. Pogoda byłauparta. Nie poprawiała się. Każdy nastę pny dzień utwierdzał nas w obawach, że nie mamy już wielkich szans.Wyprawa Kurczaba dochodzi do wysokości 8300 metrów i też rezygnuje.Powrót. Jako jedyni z trzech polskich wypraw nie wracamy z pustymi r ękami. Weszliśmy na

Broad Peak drogą normalną , co nie jest dzisiaj żadnym sukcesem sportowym.Dla mnie jest to jednak mój czwarty ośmiotysięcznik.Dzięki temu wśród polskich himalaistów wyszedłem do przodu.Mamy za to k łopoty w Islamabadzie, dok ą d dotar ły jakieś „przecieki”. Pierwszenajprawdopodobniej za sprawą tego Francuza, który towarzyszył wyprawie, a raczej jednej z

 jej uczestniczek. Był dziennikarzem. Dziewczyny traktowały go jak pewien dodatek, podczasgdy on, Francuz, patrzył na nie po prostu tylko jak na kobiety, a nie jak na wielkie alpinistki.Bardzo się to nie podobało, zwłaszcza Wandzie. W efekcie trochę się pok łócili, Francuzspakował manatki i opuścił wyprawę wcześniej. No i zaczął na lewo i prawo rozpowiadać różne rzeczy. Są dzę, że to było główne źródło „przecieku”.W każdym razie teraz, w Islamabadzie, w Ministerstwie Turystyki męczą Wandę upartym

 pytaniem:

 — Czy ci dwaj byli na szczycie Broad Peaku, czy nie? — Nic mi o tym nie wiadomo. Działali, owszem, na Broad Peaku, bo chodziło im oaklimatyzację, a ponadto chcieli stamtą d robić zdjęcia...Wyjaśnienia Wandy brzmią wiarygodnie. Na zezwoleniu widniejemy jako fotografowie, anajwspanialszy widok na ścianę K-2 roztacza się właśnie z drogi na Broad Peak. Wanda jestw trudnej sytuacji. Nie może zlekceważyć tych dociekliwych pytań, bo to właśnie odMinisterstwa Turystyki zależy zgoda na „debriefing”, czyli oficjalne rozwią zanie wyprawy, aw efekcie zezwolenie na wyjazd z Pakistanu. Ale jakoś sobie z tym daje radę.Po powrocie z wyprawy, na zebraniu Zarzą du Polskiego Zwią zku Alpinizmu, rocznesprawozdanie z działalności sportowej przedstawiał Janusz Kurczab. Sezon w Karakorum

 podsumował mniej więcej tak:„Wyprawa kobieca doszła do około 6800 metrów, na czym poprzestała ze względu na

niepogodę. My doszliśmy na 8300 i też ze względu na fatalne warunki pogodowe musieliśmysię wycofać. Była również trzecia wyprawa, z góry skazana zresztą na niepowodzenie, bo

 przecież dwuosobowy zespół nie ma najmniejszych szans na takiej ścianie...”O naszym wejściu na Broad Peak nie pisnął słówka. Była to przecież góra „skradziona”.

 Natomiast wkrótce po tym ukazała się książka Reinholda Messnera, zatytułowana „3 x 8000”, bo w cią gu jednego roku zdobył on trzy ośmiotysięczniki. Są w niej zawarte również i takiesłowa:„W drodze na Broad Peak, gdzieś na wysokości 6400, spotykamy wracają cych ze szczytuWojtka Kurtyk ę z jeszcze jakimś Polakiem...”Do dziś się zastanawiam.Może po prostu zapomniał o tym, o co prosiliśmy go w czasie tamtego spotkania.

Góra „na kredyt”

Gasherbrum II, poł udniowo-wschodnia grań , Gasherbrum I, poł udniowo-zachodniaś ciana, 1983

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 43/166

 

Z nieba leje się żar, pot zalewa oczy, Wojtkowi i mnie r ęce wyraźnie się trzęsą  Rozbebeszamy jeden bę ben po drugim, bo tak każe hinduski celnik Jesteśmy wściekli Tegonie przewidywaliśmy Przejazd przez granicę indyjsko-pakistańsk ą nie nastr ęczał dotychczas

 poważniejszych problemówPrzejście graniczne koło Armitsaru wyglą da tak: najpierw jest odprawa hinduska, później

rozpościera się 200-metrowy pas „ziemi niczyjej”, za nim jest szlaban odgraniczają cy już terytorium Pakistanu. Raz tylko udało się ubłagać, by wynajętą w Indiach ciężarówk ą  

 przerzucić bagaż przez ten pas „ziemi niczyjej” po sam szlaban pakistański, co wszystkoznakomicie ułatwiało, bo własnymi siłami przenieśliśmy ładunki na ciężarówk ę stoją cą już naziemi pakistańskiej. Tym razem nic z tego, próbowaliśmy zagadać coś do miejscowych„wopistów”, ale nie chcieli nawet słuchać.Czyli, że trzeba najpierw załadować wszystko tutaj, później nająć specjalnych tragarzy,którzy mają wyłą czne prawo przemierzania tego dwustumetrowego pasa, i za przeniesienienaszego majdanu do drugiego państwa bior ą mniej więcej tyle, ile kosztowało wynajęcie

 półciężarówki, któr ą jechaliśmy tutaj przez niemal całe Indie.Mało tego, zabrali się do dok ładnej kontroli celnej.

 Najgorsze może się jeszcze wydarzyć. Za pięć minut, może za minutę.

Hinduscy celnicy zawzięli się na nas. Pół godziny temu liczyliśmy jeszcze, że pozwolą namtym wozem przejechać, a tutaj przychodzi wyraźnie naburmuszony oficer, o niczym nie chcesłyszeć, każe natychmiast rozładować cały samochód. Znosimy jeden bę ben po drugim,ustawiamy je na rozpalonym słońcem placu obok siebie w szeregu, jak wojsko.I celnik każe otwierać jeden bę ben po drugim. Kiedy ta zabawa przedłuża się, Wojtek, który

 jest zdecydowanie mocniejszy w angielskim, mówi trochę zirytowany. — Człowieku, czego ty szukasz? Przecież my opuszczamy wasz kraj, a nie wjeżdżamy.Jednak celnik, jak wielu urzędników na służ bie, odburknął tylko:

 — Takie jest polecenie — I kazał rozbebeszać bę bny dalej. Nie w każdym szperał do samegodna, ale otworzyć musieliśmy wszystkie. Wreszcie dał za wygraną i poszedł do swojegonaczelnika, któremu zameldował:

 — Wszystko już sprawdziłem

 — Cooo? Sprawdziłeś? Tak szybko? — skoczył na niego szef, którego mundur obwieszony był rozlicznymi dystynkcjami — Natychmiast wracaj. Sprawdzimy to jeszcze raz. Teraz już naprawdę. Razem!I zaczęli od nowa. Szef wk ładał łapy do wszystkiego sam. Kiedy zbliżali się do trzechostatnich bę bnów, ja już po prostu nie wytrzymałem. Czyż by mieli jakiś „cynk”?Odwróciłemsię na pięcie, usiadłem w sk ą  pej plamie cienia naszej półciężarówki, wycią gnąłem papierosa izapaliłem. Postanowiłem o niczym nie myśleć. Czekałem na najgorsze.Słyszę tylko, jak Wojtek już z wyraźną furią krzyczy.

 — Czegoż wy, do cholery, szukacie? Chcesz oglą dać wszystko? Dobrze Proszę bardzo!Uniosłem wzrok, widzę jak Wojtek spocony i wściek ły sięga do pierwszego z tych ostatnich

 bę bnów, wyjmuje zawinięty w tłumok ś piwór, jeden po drugim, potrzą sa nim, krzyczy,nieledwie wali nimi o ziemię

Kulę się przy tym w sobie jak człowiek, który spodziewa się, ze lada chwila nastą  pi wybuch.To już koniec.W tych ostatnich bę bnach, w tych tobołach ś piworów i puchowych kurtek jest whisky, jest„Jasio Wędrowniczek”. Jest go o wiele więcej niż pozwalają przepisy.Ja wiem, że to jest karalne, Wojtek też, ale na tej whisky zbudowany jest spory procentkosztów całej karawany. Tylko że nikt się nie będzie o to pytał. Zaraz wybuchnie skandal. Ityle.

 Nagle dociera do mnie, że ten gigantyczny bluff Wojtka robi jednak swoje! W pozorowanejfurii wyrwał właściwie sprzed nosa celnikom pierwsze pakunki z alkoholem. Jak to zrobił,gdy walą c nimi o ziemię nie potłuk ł tego, mało — nawet butelki nie zabrzęczały, nie mam

 pojęcia.Ale celnicy zrezygnowali z dalszych poszukiwań. Niezwykle groźny szef nagle zmienił ton,

 był wyraźnie udobruchany. Odszedł w kierunku biura, po chwili Wojtek niósł w r ękachświstek o dokonanej odprawie, a oficer uprzejmie salutował.Obskoczyli nas tragarze, wzięli nasz bagaż na plecy, przenieśli przez „ziemię niczyją ”. Forsę 

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 44/166

 

wzięli, a jak że, dużo. W Pakistanie czeka nas ponownie odprawa. — Czy macie alkohol? — Pytanie rutynowe, ale kryje odwieczne i nieubłagane prawo oraztradycje miejscowej wiary. Jesteśmy w kraju islamskim.

 — Jaki alkohol? — odpowiadamy jak w żydowskim kawale.Tu trzeba odpowiadać zdecydowanie. Kiedyś, na tej samej granicy, kolega na to samo pytanieodpar ł:

 — W zasadzie nie... To znaczy mam tam coś, jedno piwo. — To pokaż — rozkazał celnik. — Leży w torbie na samym wierzchu. — Pokaż — naciskał celnik.Kiedy nie spodziewają cy się niczego kolega wycią gnął wreszcie tę jedną puszk ę, celnik wskazał mu tylko palcem kierunek.

 — Tam jest kanał, wylej to. Natychmiast! Na myśl, że musielibyśmy wylewać tutaj, do kanału, te nasze „dewizy” przeszły mi pogrzbiecie ciarki. Po chwili jechaliśmy wynajętą ciężarówk ą w głą  b Pakistanu.Udało się...W czasie monotonnej jazdy ciężarówk ą przyszła chwila refleksji. Jak niewiele brakuje, żebystać się przestę pcą . Pomyśleć, że jeszcze kilka kilometrów wcześniej mogłem sobie siedzieć 

w restauracji i popijać piwo. Tutaj grozi za to kara publicznej chłosty. Na dodatek jest akuratramadan, w czasie którego branie czegokolwiek do ust w miejscu publicznym grozi linczem. Inikogo nie obchodzi, że wyznajemy inną wiar ę.Wyprawa właściwie jeszcze się nie zaczęła, a my czuliśmy się już, jakbyśmy wracali z

 podróży. Bardzo dalekiej.Jedziemy na Gasherbrumy.W czasie poprzedniej wyprawy na K-2 i Broad Peak znaleźliśmy z Wojtkiem cztery dni czasu

i zrobiliśmy wycieczk ę rekonesansową  właśnie pod Gasherbrumy. Zaintrygowały nas.Zwłaszcza południowo--zachodnia ściana Hidden Peaku, czyli Gasherbruma I, alemyśleliśmy, żeby w czasie jednej wyprawy zrobić dwa szczyty. Pr^ed wyjazdem zIslamabadu zostawiliśmy stosowną „aplikację” w Ministerstwie Turystyki. Pisaliśmy tylko odrodze południowo-zachodnią  ścianą na Hidden Peak. Nie było nas stać na to, by płacić za

dwie góry. Niech będzie jedna...Teraz dojeżdżamy do Islamabadu ponownie. Pierwsza rzecz, pukamy do MinisterstwaTurystyki. Po obiecane zezwolenie.Urzędnik jednak na nasz widok poprawia się jakby w fotelu i zamiast sięgać po swoją  

 pieczą tk ę albo nasze dolary, pyta tylko o jedno: — A jak to było, panowie, w zeszłym roku z tym Broad Peakiem? Byliście na szczycie czynie?

 — Na jakim szczycie? — usiłujemy sprawę zbagatelizować. — Już w zeszłym roku pytano oto kierownika naszej wyprawy. Wyjaśniała...

 — Wiem. Byłoby jednak dobrze, gdyby panowie również złożyli oficjalne oświadczenie w tejsprawie. Na piśmie.Mają nas w r ęku, bo przecież przyjechaliśmy robić Gasherbrumy, mogą uprzeć się i nie dać 

zezwolenia.Wojtek wije się jak piskorz, mówi, wyjaśnia, wreszcie płodzi pismo, z którego jest „wilk sytyi owca cała”. Urzędnik, zmęczony wilgotnym upałem i warkotem ogromnego wentylatora,który uparcie rozrzuca mu na biurku papiery, czują c zbliżają cy się schyłek dnia, bliski zachódsłońca i perspektywę zastawionego stołu po całodniowym ramadano-wym poście, przyjmujewyjaśnienia za wystarczają ce.Wkrótce mamy przydzielonego oficera łą cznikowego i zezwolenie w kieszeni.Jest koniec maja, możemy wyruszać w kierunku gór.Pod Urdukas, kiedy mamy wejść na lodowiec Baltoro, spada rzadki o tej porze roku śnieg.Sypie, sypie, a przecież na przełomie maja i czerwca nie powinno go być w ogóle. Jednak 

 jest, przybywa go, robi się najprawdziwsza zima.I tragarze, którzy nie są na to przygotowani — nie wzięli odpowiedniego obuwia, chodzą  

najczęściej w trampkach — teraz siadają i dalej iść nie chcą , bo śniegu jest po kolana.W Karakorum tragarzom należy zapewnić w drodze do bazy obuwie i żywność. Każdy dostał 

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 45/166

 

 po parze trampek, które większość z nich jeszcze przed wyruszeniem karawany sprzedała,wolą c iść w swoich ni to sandałach, ni łapciach, ni kaloszach. Ale sk ą d wziąć im tutaj, już 

 blisko samego serca Karakorum, 30 par zimowych butów? Żywność też  jest sama w sobie problemem. Potrzeba jej sporo w drodze dla ciężko pracują cych tragarzy, samego ryżu i mą ki30 kilogramów dziennie. Stą d każda, nawet mała karawana musi być w istocie liczna, bo w

 pewnym sensie sama się „zjada”. Na 20 ludzi niosą cych sprzęt wyprawy, trzeba dodatkowosześciu, którzy niosą tylko żywność dla tragarzy.A oni rzucili te wszystkie toboły w śnieg, wrzeszczą , gestykulują . Jedno jest jasne. Ladachwila może nastą  pić moment, w którym zostaniemy sami na środku lodowca. Jeżeli nie

 pójdą , to koniec wyprawy. Jesteśmy jeszcze bardzo daleko od naszej góry. I tak mija jedendzień. Bezczynnie.

 — Słuchaj, Wojtek — mówię —jakoś trzeba ich przekonać. Może więcej zapłacić, możezwiększyć racje żywności?Wojtek rozumie powagę sytuacji, ale myśli o innym rozwią zaniu.

 — A może lepiej będzie puścić ich na dół, niech tam przeczekają tę zimę i po tygodniuwrócą ? Im może być naprawdę zimno, trzeba ich zrozumieć...Bo Wojtek lubi w najbardziej nieoczekiwanych momentach okazywać dobre serce, potęgują ctym problemy. Czekanie tutaj przez tydzień grozi nam tym, że zjemy wszystko, co mamy

 przeznaczone na całą wspinaczk ę. Puszczenie tragarzy w dół na tydzień jest w dodatkurównoznaczne z ponownym organizowaniem od począ tku całej karawany.

 — Nie. Musimy robić wszystko, aby ich przekonać i żeby jednak ruszyli.Wojtek nie oponuje. Zwalniamy i odsyłamy kilku najsłabszych porterów, pozostałychzaczynamy namawiać, obiecywać dodatkowe pienią dze. Ale nie przynosi to żadnychrezultatów. Przeżarliśmy bezczynnie całą dobę, zapowiada się druga taka sama.I wtedy, niczym błogosławieństwo z nieba, schodzi niemiecka wyprawa, powracają ca zBroad Peaku. W pierwszych dniach akcji zginął jeden z jej uczestników, więc zlikwidowali

 bazę i wracali. Kiedy doszli do nas, ich oficer łą cznikowy, wyraźnie zaintrygowany, zaczął oglą dać to nasze „pobojowisko”.

 — Mamy problem — wyjaśniłem. — Nie możemy przecież ich zmusić, by poszli w gór ę. — Jaki problem? Co za problem? — rozsierdził się nagle oficer. — Przecież wy im za to

 płacicie i oni mają obowią zek słuchać. Gdzie macie oficera łą cznikowego?Tym pytaniem zbił nas trochę z tropu, bo nasz oficer łą cznikowy, zresztą prawdziwy oficer wojskowy, już dwa dni temu zawrócił — miał problemy z nogą . Co, mówią c szczerze, byłonam trochę na r ęk ę. Wią zaliśmy zresztą z tą jego nieobecnością pewne nadzieje, ale teraztrzeba było jakoś jego i nas wytłumaczyć.

 — Nie ma go, musiał nas opuścić ze względów zdrowotnych.Oficer nie czekał. Wziął sprawę w swoje r ęce. Kiedy wrzasnął na naszych tragarzy,natychmiast się poderwali. Coś im tam mówił. Chociaż nie znam ich języka, jestem pewny, żekażde z tych słów miało siłę bata i smak... marchewki.Po trzech dniach byliśmy w bazie.Są już tutaj Szwajcarzy. Poznajemy kierownika wyprawy Stefana Wörnera oraz osoby,których nazwiska niewiele mi mówiły: Marcela Ruedi i Erharda Loretana. Wkrótce okaże się,

że to jedni z najwybitniejszych himalaistów, należą cy do czołówki w konkurencji 14 x 8000.Teraz idą drogą normalną na Gasherbrumy. Rozbijamy namioty i najpierw zabieramy się do...

 pisania. Ci spośród uważnych Czytelników tych wspomnień, którzy trochę mnie i Wojtka poznali, domyślają się o co chodzi.Przecież, tak naprawdę, to my chcemy wejść na dwie góry, na Gasherbrum II też. Gdybyśmywystą  pili o to tydzień temu w Islamaba-dzie, chyba otrzymalibyśmy zgodę od r ęki, ale jestabsolutnie pewne, że kazaliby nam zaraz za to zapłacić. A my tej forsy nie mamy. Więc terazgramy roztargnionych milionerów, którzy tylko przez przeoczenie zapomnieli wystą  pić ozezwolenie również na drugą gór ę. Akurat pod nią jesteśmy, nic więc nie stoi na

 przeszkodzie, aby ministerstwo wyraziło zgodę, po czym, oczywiście, resztę „formalności”załatwimy już wracają c z wyprawy, na miejscu, w Islamabadzie. Taki jest mniej więcej tonnaszej „aplikacji” wysłanej do Islamabadu. Mało tego, list skierowany jest najpierw do

naszego oficera łą cznikowego, który byczy się w stolicy, więc nic nie powinno stać na przeszkodzie, by niejako z urzędu zaopiniował pozytywnie nasz wniosek i przekazał dalej.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 46/166

 

Jesteśmy pewni, że nasze pismo dotrze na właściwe biurko w Ministerstwie Turystyki wodpowiednim czasie. Jesteśmy równocześnie pewni, że odpowiedź na nie, zapewne

 pozytywna, nie zdąży złapać nas w bazie przed wyjściem w góry.Goniec porwał nasze pismo i poleciał na dół.My, nareszcie, mogliśmy pomyśleć na serio o prawdziwej górskiej robocie.Zaczniemy, oczywiście, od... Gasherbruma II.

 Najpierw okres aklimatyzacji, później, cią gle w ramach jej zdobywania wychodzimy na niezdobyty jeszcze Gasherbrum Wschodni o wysokości 7700. Nie mamy na to zezwolenia, ale

można uznać, że szczyt leży niejako „po drodze”, więc aż się prosił, wejście nań mieściło się 

zapewne w przyjętych regułach gry. Po krótkim odpoczynku bierzemy się za sprawę znacznietrudniejszą — wejście na Gasherbrum II jego wschodnią granią .Robimy to w cią gu czterech dni. Pierwszy biwak na przełęczy, drugi pod GasherbrumemWschodnim, trzeci pod wierzchołkiem, czwarty już w zejściu. Bez większych przygódwracamy bezpiecznie do bazy. I tutaj przygotowujemy się do głównej akcji.Czeka nas Hidden Peak, a dok ładniej jego południowo-zachodnia ściana.

 Nie ma już Szwajcarów. Jeszcze kilka dni temu, w czasie „dnia polskiego” podejmowaliśmyich ślą skim specjałem — golonk ą z kiszoną kapustą . Musiało im smakować, bo kiedy zwijaliwyprawę, zrewanżowali się po królewsku. Przeliczyli się z żarciem, wzięli go za dużo, doszli

do wniosku, że znoszenie go i wiezienie z powrotem do domu nie ma sensu. Zostawili nam12 bę bnów, prawie 300 kilogramów żywności. Znakomite szynki, balerony, słodycze, sery.Wr ęcz zaskakują cy uśmiech losu. Jeszcze tak niedawno, organizują c wyprawę, długodyskutowaliśmy z Wojtkiem ile zabrać żywności, żeby nie wydać przypadkiem jednegodolara za dużo. Czy 10 dekagramów cukru na dzień wystarczy, czy lepiej 12? Czy mięsa iwędlin liczyć dziennie na osobę 10 czy 15 dekagramów? Teraz możemy się w żarciu tarzać.A jest nas w bazie tylko dwóch.Jesteśmy sami. W dodatku zaczyna się psuć pogoda.Sypie.Sypie dzień, dwa...Codziennie rano wstajemy, wychodzimy ze swoich namiotów, patrzymy w niebo, a tuniezmiennie sypie. Nie widać nic. Wali śniegiem.

W tej bezczynności jedyną atrakcją są posiłki. Przygotowujemy je na zmianę, jednego dniaWojtek, drugiego ja. Wymyśla się przeróżne rzeczy. Ciapaty z sardynkami, z wspaniałymszwajcarskim serem. Wojtek zaserwował kiedyś zwyk łą rybę z puszki na gor ą co w oleju.

 Niezła.Sypie pięć dni, tydzień...Dyżurny przygotowuje śniadanie, wyrabia ciasto i piecze ciapaty. Jemy. Rozmawiamy. Owszystkim. Planujemy drobiazgowo nastę pne wyprawy górskie. Dużo mówimy o polityce. Okraju. O domach.Później obiad. Znowu żarcie. Mamy go pod dostatkiem: wspaniałe suszone mięso, plasterkifoliowanego boczku, czekolady, cukierki.Maleją jednak szansę na zdobycie upragnionej góry.Wyliczyliśmy, że w cią gu najwyżej piętnastu dni wejdziemy spokojnie na gór ę, zejdziemy,

zlikwidujemy bazę.A tu sypie.Dziewięć dni, dziesięć...

 Najtrudniejsze są godziny między posiłkami. Każdy z nas „zamyka się” w swoim namiocie.Wyczytujemy do ostatniego słowa wszystkie książki, każdy strzę p starej gazety. Instrukcję z

 płachty namiotu znamy na pamięć, Wojtek wkuwa słówka francuskie, ja angielskie. Kiedywreszcie będzie kolacja?Mijają dwa tygodnie. Sypie...Powiedzieliśmy już sobie wszystko.W pewnym momencie partner zaczyna przeszkadzać. Choć bym nie wiem jak dobrze z nimżył, w tej pustelni potrzebuję samotności. Więc wk ładam kurtk ę i idę. Byle gdzie, jakieś dwakilometry. Przed siebie. Chcę być sam. Absolutnie sam.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 47/166

 

Gasherbrum II  — nowa droga wiod ą ca poł udniowo-wschodnią granią  , I lipca 1983

Bezczynność i oczekiwanie powodują , że czuję, jak siada we mnie „psycha”. Zaczynamdopuszczać do siebie myśl, że trzeba będzie wracać. Że nie ma szans.Przecież nie możemy nawet ruszyć palcem.Kiedy raz przez te przeklęte chmury przedar ło się trochę słońca, patrzyliśmy tylko wkierunku kotła u podnóża południowo-zachodniej ściany Hidden Peaku. Idą c w gór ę, musimy

 przeciąć dolinę otoczoną z trzech stron lodowymi ścianami, z których schodzą lawiny. Cią gle.

Bywa, że jednego dnia po kilka. Więc nasz wzrok ucieka właśnie tam. Ile tam już musi być śniegu? Czy da się te ogromne białe masy oszukać?A później niebo zasnuwa się, nie widać nic. Sypie dalej.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 48/166

 

 Najgorsze są noce. Często zrywam się z materaca, jestem zlany zimnym potem, bo śni mi się cią gle jedno i to samo. Że idę tym kotłem i coś nagle na mnie leci. Później przytomnieję izasypiam z ulgą .W dzień nie myślę o górach, ale o domu. Co tam się dzieje? Zaczynam tęsknić. Gór mam już 

 powoli dosyć. Odkrywam, że wzdycham do normalnego życia. Stawiam sobie pytanie, naktóre chyba nigdy nie znajdę odpowiedzi: dlaczego, kiedy jestem tam , to tęsknię za górami, a

kiedy jestem tutaj, skazany na bezczynność, tęsknię za tym zwyk łym życiem?Lada dzień powinni przyjść tragarze. Planują c nawet na wyrost, z ok ładem, liczyliśmy, że jak 

 przyjdą tutaj 20 lipca, to będzie już po wszystkim. Będziemy spakowani, pójdziemy w dół.Ale mija już osiemnasty i sypie. Cią gle sypie...19 lipca nagle pokazuje się słońce. Giną chmury, robi się pogoda tak piękna, że człowiek zaraz wie: to nie chwilowe przejaśnienie, ale trwała poprawa.Stoję z Wojtkiem bez słowa i patrzymy jak urzeczeni na bogactwo sk ą  panych w słońcuwielkich gór. Później zatrzymujemy wzrok tylko na jednym miejscu. Tym, w którymwidnieje aż opuchły od śniegu kocioł u podnóża południowo-zachodniej ściany. Ten, którytrzeba przeciąć. Wszystko jedno jak, byle dojść tylko na jego drugi kraniec.I wtedy widzimy, jak spod szczytu tego kotła rusza lawina.Zsuwa się w dół śnieg, który nagromadził się tam w cią gu blisko 20 dni opadów, trzymał się 

lodowych ścian kotła ledwo-ledwo. Białe piek ło. Nigdy jeszcze nie widziałem tak ogromnej lawiny.Jest tak potężna, że zatrzymuje się dopiero po kilku kilometrach na przeciwległym zboczu.Chociaż wszystko to rozgrywa się w oddali, bezgłośnie, jednak przeraża. Jest jak kataklizm.Rośnie z tego ogromna, zasłaniają ca pół horyzontu, chmura śnieżnego pyłu.

 Nie mówimy do siebie słowa. Stoimy jak porażeni. Groza, ale i wielka ulga.Wszystko to mogło spaść przecież na nas. Ale już poszło, wymiotło cały kocioł. Przestaje być groźny. Nie, groźny jest zawsze. Przestaje być tak groźny, jak jeszcze pół godziny temu.Jutro postanawiamy wyruszyć w gór ę.Wyłania się tylko jeden problem, wcale niełatwy do rozwią zania. W tym samym dniu do bazymają przyjść tragarze. Jak ich zawiadomić, że jesteśmy w górach, żeby na nas czekali? Mogą  

 przyjść i zabrać sobie całą bazę, traktują c ją jako mienie opuszczone. Mogą dojść do wniosku,

że nie ma nikogo i wrócić, a wtedy ponowne organizowanie karawany zajmie nam conajmniej dziesięć dni. Więc jak im to wszystko przekazać, nie tracą c równocześnie czasu, niemarnują c ani chwili z tej olśniewają cej pogody.List?Wiemy, że są to ludzie niepiśmienni, w każdym razie w znaczeniu europejskim. Może któryś z nich nawet umie czytać, ale „robaczki” języka urdu, którego nie znamy z kolei my.Po długim namyśle decydujemy się list... narysować. Na dużym kartonie malujemy bazę, wniej namioty, koło których stoją ludzie. Nad tym gór ę, na której wystrzałkowaliśmy naszą  drogę w gór ę i w dół. Obok tych strzałek wymalowaliśmy pięć księżyców, co miało znaczyć,że nie będzie nas przez pięć nocy.Powinni zrozumieć.Przygotowujemy potrzebne dla nich jedzenie, które zostawiamy w zachęcają co otwartych

 bę bnach. Przez chwilę zastanawiamy się, co robić z dokumentami i pieniędzmi. Odchodzimy jakieś 200 metrów poza bazę i tutaj je zakopujemy. Żarcia jest w bród. Na wszelki wypadek chowamy skrzętnie trochę specjałów, które przydadzą się w drodze powrotnej. Wśród nichostatnią już puszk ę z moją ulubioną golonk ą .W zasadzie ryzykujemy, że wracają c z góry możemy tutaj niczego już nie zastać. Możemystracić namioty, całą ich zawartość, sprzęt.Dochodzimy jednak do wniosku, że w rachubę wchodzą straty jedynie materialne. Ryzykują c

 je, nie tracimy szansy wygrania z gór ą . A po to tu przyjechaliśmy.Bardzo trudna, na każdej wyprawie, jest ta ostatnia noc. Jak zawsze nie przespana. Do późna

 jeszcze coś tam musi się poprawić, coś przyszyć, coś po raz setny sprawdzić. Kiedy k ładzieszsię, nierzadko dochodzi północ. Z takiej „nerwówki” nie sposób przejść zaraz w normalny,

 pełnowartościowy sen. Wszystko, na co można się zdobyć, to płytka, niespokojna drzemka,

często przerywana koszmarnymi snami.A wyjść trzeba na długo przed świtem.

 Na Hidden Peak ruszamy o drugiej nad ranem.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 49/166

 

Gasherbrum I (Hidden Peak), nowa droga na poł udniowo-zachodniej ścianie, 23 lipca 1983

Z duszą na ramieniu przebiegamy tak szybko, jak tylko potrafimy, ten piekielnie groźnykocioł. Kiedy wchodzimy w ścianę, przeżywamy chwilę ulgi. Zaczynamy wspinaczk ę odstromych pól śnieżnych, które przechodzą po kilkuset metrach w lodowe. Czym wyżej, tymlód twardszy. Dosyć wcześnie jesteśmy pod barier ą skalną , pod któr ą planujemy biwak. Ale

 jak tu wykopać platformę pod nasz malutki namiot? Czekan odskakuje od twardego lodu nierobią c mu wielkiej krzywdy.

 — A może spróbujemy przewinąć się jeszcze dzisiaj przez barier ę? — mówię do Wojtka, bowszystko wydaje mi się lepsze i łatwiejsze od tego dziobania lodu czekanem.

 — Wyglą da na trudną — odpowiada — ale spróbować możemy. Zaczyna wspinaczk ę.Asekuruję go na stanowisku, przypięty dodwóch śrub lodowych. Powoli posuwa się do przodu.

 — Cholera! — słyszę jak sapie. — Nie ma gdzie wbić haka. Obserwuję jego zmagania.Widzę jak próbuje raz, drugi. Z wysiłkudr żą mu łydki, bo od dłuższego czasu stoi na malutkim wystę pie skalnym, o który zaczepił zaledwie jeden zą  b raka. Kończy się dzień. Wojtek zostawia linę i wraca.

 Nie pozostaje nic innego, jak cztery godziny kucia lodu, dzięki czemu możemy wejść donamiotu, którego część i tak zwisa nad kilkusetmetrową przepaścią .Rano kolej na mnie. Szybko przechodzę po linie do ostatniego wbitego przez Wojtka haka.Widzę, że jedyna możliwość przejścia to oczyszczenie skał ze śniegu i polewy lodowej.Tylko w ten sposób zdołam się doszukać jakichś chwytów, stopni i szczelin do wbicia haka.Zaczyna się żmudna i męczą ca robota. Wreszcie znajduję miniszczelinę, wbijam

najmniejszego haka i podbudowany tą raczej psychologiczną niż faktyczną asekuracją  decyduję się na kilka ryzykownych ruchów, które doprowadzają mnie do łatwiejszego już 

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 50/166

 

terenu. Zak ładam stanowisko asekuracyjne i krzyczę do Wojtka: — Możesz iść!Tego dnia biwak rozk ładamy na wysokości 7200. Jest tu naturalna płaska platforma, na której

 po chwili rozbijamy namiot. Gotuję jedną po drugiej menażki ciepłych napojów i serwuję największy przysmak, czyli plasterkowany bekon z czarnym chlebem. Robi się ciepło, syto,

 jak u Pana Boga za piecem. Zasypiamy.

Wojtek zaczyna gotowanie przed świtem. Wszystko po to, by wspinaczk ę zacząć jeszcze wszarówce. Ruszamy prosto w gór ę, „na lekko”. Idziemy już na szczyt. I... dostajemy w łeb. W

 przenośni na szczęście. Okazuje się, że obrany wariant jest dla nas nie do przejścia. Stajemywobec bariery skalnej, niemożliwej do pokonania na tej wysokości. Wracamy z rosną cym

 postanowieniem, że spróbujemy jeszcze raz. Ale któr ędy? Wojtek ma swoją koncepcję, jaswoją . Podczas powrotu głowimy się, któr ą z nich wybrać.Zjeżdżaliśmy akurat na linie. I wtedy...Wojtkowi spada rak. Leci w dół, nie ma po nim śladu. A w ścianie lodowej nie można bawić się w bociana i korzystać tylko z jednej nogi.Kiedy jakoś dochodzimy do naszego namiociku i uk ładamy się na nocleg, Wojtek wypowiadasłowa, których mogłem oczekiwać:

 — Żywność się kończy, zostałem bez raka. Koniec. Jutro zak ładamy liny i zjeżdżamy.

 Nie potrafię się z tym pogodzić. Po dwudziestu dniach tego upiornego czekania, znaleźć się tak blisko szczytu i wycofać?

 — Z żarciem nie ma sprawy. Jeżeli rzeczywiście zabraknie, to jeden dzień można nawet przegłodować. Gorzej z tym cholernym rakiem... Spróbujmy może jednak tak: ja będę  prowadził, będę wybijał w lodzie stopnie tam, gdzie potrzeba, a ty może jakoś moimiśladami...?Mam świadomość miałkości moich argumentów. Żarcia rzeczywiście zaczyna brakować,Wojtek rzeczywiście zgubił raka. To są fakty. Tymczasem jednak Wojtek podchwytuje teirracjonalne pomysły i przytakuje mi. Coś jeszcze pomrukuje. Zasypiamy.Jest jeszcze noc, kiedy wybieramy się w dalszą drogę. Wybieramy inny wariant, pójdziemy

 bardziej w prawo, byle tylko ominąć paskudną barier ę skalną nad nami, która tak skuteczniezagrodziła nam wczoraj drogę. Idę pierwszy, Wojtek wspina się za mną , wszystko właściwie

odbywa się na trzech nogach, bo ta jedna „goła”, Wojtka, cholernie utrudnia każdy krok.Przechodzimy jakoś sto metrów, dwieście.Zaczyna świtać.

 Nagle patrzę pod nogi i nie wierzę własnym oczom.Leży Wojtkowy rak.To jest wr ęcz coś niesamowitego. W porównaniu z tym znalezienie igły w stogu siana jest

 bajecznie łatwe. Akurat wybraliśmy wariant wspinaczki w tym miejscu, w którym leżał iczekał na nas. Ten sam, który spadł Wojtkowi znacznie wyżej, a szliśmy dziś zupełnie inną  drogą niż wczoraj. To dobry znak.Odnaleziona zguba tak nas podnosi na duchu, że poszliśmy dalej i bez większych problemówdoszliśmy do szczytu.

 Nowa droga na tej „niemożliwej do przejścia” ścianie staje się faktem.

Schodzimy do namiotu, siadamy z menażk ą herbaty w r ęce, i dopiero teraz potrafię  psychicznie „odtajać”. Do tej pory nie mogę sobie wyjaśnić, jak odnalazł się ten rak. Nie dowiary. Bez niego droga na szczyt byłaby niezwykle trudna.Ze szczytu pamiętam tylko piękną pogodę, dzięki czemu siedzieliśmy sobie na nim prawie

godzinę. Jest to szczyt bardzo ładny, taki klasyczny śnieżny stożek. Wyszły mi na nim bardzo

udane zdjęcia. Byliśmy w znakomitej kondycji aklimatyzacyjnej, więc mogliśmy sobieusiąść, odpoczywać, kontemplować uroki panoramy i przywoływać wrażenia z udanejwspinaczki. Niczym nie zak łócona chwila refleksji. Na szczycie Hidden Peaku było po prostufajnie.Znaleźliśmy tam czekan, który mam do tej pory, w tym samym miejscu wbiliśmy na znak triumfu nasz hak z pętlą . Dziesięć metrów pod szczytem wygrzebałem kamyk, któryschowałem na pamią tk ę.

Zejście nie przysparza nowych emocji. Cały czas męczy nas tylko pełne niepokoju pytanie:co z naszą bazą ? Czy cokolwiek tam zastaniemy? Czy tragarze doszli, czy nie?

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 51/166

 

Schodzą c ze ściany, widzimy z daleka namioty, czyli że najgorsze przypuszczenia niesprawdziły się. Zbliżamy się i widzimy kr ęcą cych się koło nich ludzi. Uff! Są tragarze.Przywitanie. Pytamy, czy zrozumieli nasz list. Z tego co mówią wynika, że nie wszystko byłow nim jasne, jednak postanowili zaczekać. Jeden tragarz dodał, że wypatrzył nas przezlornetk ę w ścianie, więc czekali, bo wiedzieli, że wrócimy.Z godnością w głosie oświadczyli, że pozostawionego dla nich jedzenia nie tknęli.

 Natomiast ten depozyt smakołyków, który tak skrzętnie ukrywaliśmy w nadziei, że podreperuje nasze samopoczucie po powrocie do bazy, zniknął bez śladu. Nastę pnego dnia likwidujemy bazę, schodzimy. Po siedmiu dniach jesteśmy w Skardu, sk ą dautobusem udajemy się do Islamabadu. Tutaj spotykamy się z naszym oficeremłą cznikowym. Opowiadamy mu przebieg akcji, jak ą przeprowadziliśmy w górach. On na to,że list do Ministerstwa Turystyki wysłał z własną adnotacją . Czyli, że wszystko jest,oficjalnie rzecz bior ą c, w porzą dku.Oficjalnie rzecz bior ą c...Tymczasem na debrefingu, czyli rozwią zaniu umowy, urzędnikom nie wystarczają wymagane

 papiery i sprawozdania. Pytają nas jeszcze raz o wszystkie szczegóły. Opowiadamy, że byliśmy tu i tam. I dopiero teraz pada kluczowe pytanie. — Jak to? Dlaczego weszliście na Gasherbrum II bez zezwolenia?

 — Przecież wystę powaliśmy w tej sprawie. Dostaliście chyba nasze pismo. Czekaliśmy w bazie na odpowiedź, ale nie mogliśmy siedzieć bezczynnie w nieskończoność. Groziłozałamanie pogody, wasza zgoda była dla nas zresztą tak oczywista, że poszliśmy w góry.

 — Ależ panowie! Tak postę pować nie można!... Dobra — dodał po chwili zastanowieniaurzędnik ministerstwa. — To wy jesteście wolni. Proszę o pozostanie tylko oficerałą cznikowego.I zaczęli maglować jego. Nasz oficer parował wszystkie pytania z niezachwianym spokojem.„Dlaczego miałem się nie zgodzić? Przecież ich proś ba o zezwolenie nie kolidowała zniczym. Nie było na miejscu żadnej wyprawy, żadna inna, oprócz nich, nie miała w tymsezonie nawet zamiaru działać w tym rejonie. Nikomu nie przeszkadzali, nikomu niewchodzili w drogę. A dodatkowe dwa tysią ce dolarów dla Pakistanu za kolejne zezwoleniechyba piechotą nie chodzi...”.

Sprawa nie została oceniona przez ministerstwo jednoznacznie, bo na debrefing musieliśmyczekać. I to mimo zapewnień, że jak tylko powrócimy do kraju, prześlemy im należne

 pienią dze za dodatkowe wejście.Zaczęliśmy się już poważnie niepokoić. Posiadanie debrefingu jest warunkiem otrzymaniawizy wyjazdowej z Pakistanu, bez tego — wiedzieliśmy — nie wypuszczą . Normalniezałatwia się wszystko w cią gu jednego dnia, nazajutrz idzie się po wizę i z głowy.A tymczasem mijał już dziesią ty dzień. Chyba jednak ktoś usytuowany wyżej w urzędniczejhierarchii podjął wreszcie decyzję, bo nasz urzędnik zakomunikował:

 — Wy jesteście wolni. Ta sprawa — stuknął palcem w leżą ce przed nim na biurku naszesprawozdanie — nie była jednak czysta. Wyjaśnimy to sobie jeszcze z oficerem.I tak jakoś wszystko rozeszło się po kościach. Tak, w każdym razie, nam się wydawało. Nawszelki wypadek prosiliśmy jeszcze naszą ambasadę w Islamabadzie o ciepłe słowo w tej

sprawie i gwarancję, że jesteśmy wypłacalni.Wróciliśmy do kraju.Wracaliśmy z bardzo spektakularnym, jedynym w tym sezonie osią gnięciem. Dwie nowedrogi na dwa ośmiotysięczniki w cią gu jednego sezonu. I to zrobione w zespoledwuosobowym, w czystym stylu alpejskim. Czyli, po pierwsze: utarcie nosa jego

 przeciwnikom, udowodnienie, że styl alpejski jednak ma sens, przynosi wyniki, bo wielkawyprawa tradycyjna prawdopodobnie by się z tym nie uporała. A po drugie: oszczędność.Gdyby na drugi ośmiotysięcznik organizować kolejną wyprawę, kosztowałaby kilka razywięcej.W tym duchu napisaliśmy sprawozdania, między innymi do GKKFiS-u, dołą czają c do tego

 proś bę o uregulowanie rachunku za dodatkowe zezwolenie na Gasherbrum II.I wszystko może skończyłoby się dobrze, gdyby nie jeden głos na obradach Komisji

Sportowej PZA. — Przecież oni weszli na Gasherbrum II bez zezwolenia... Pamiętam dok ładnie te słowa. To,co mówiono, brzmiało zresztą 

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 52/166

 

 przekonywają co: —... No to jak? Teraz każdy będzie sobie wchodził na gór ę bez zezwolenia, a później chciał,żeby mu za to zapłacić? Sk ą d na takie ponadplanowe wydatki weźmiemy pienią dze? Kryjesię w tym, panowie, jakiś niebezpieczny precedens. Zastanówmy się nad tym.Jakoś broniliśmy się. Sięgnęliśmy po wszystkie możliwe argumenty. W końcu, na zasadziewyją tku, uznano nasze racje. Zapadła decyzja zarzą du, że tym razem rachunek trzeba

koniecznie zapłacić.Do dziś nie jestem pewny, czy zaważyła tutaj ocena naszego, niekwestionowanego jednak osią gnięcia sportowego, czy tylko obawa, że dalsze przedłużanie sprawy może wywołać nieprzyjazny stosunek władz pakistańskich wobec wszystkich nastę pnych polskich wypraw.

 Najważniejsze, że rachunek zapłacono.Jakieś echo musiało dotrzeć jednak tak że do GKKFiS-u, bo i tutaj komuś się to niespodobało. Trafiam znowu na to samo pytanie:

 — Jak to? Bez zezwolenia?A pamiętajmy, że wszystko to działo się w 1983 roku, kiedy słowo „zezwolenie” stawiałoPolaków na baczność. Na dobitk ę nie przyschła jeszcze sprawa Wandy Rutkiewicz, któramiała problem z rozliczeniem ubiegłorocznej, kobiecej wyprawy na K-2. W gr ę wchodził typowo polski absurd. Kazano jej rozliczyć się w Polsce z kilku tysięcy dolarów przyznanych

 przez sponsorów... zagranicznych. I teraz urzędnik-kontro-ler zza biurka mówi tonemnieledwie oskar życielskim:

 — A gdzie rozliczenie tych dolarów? — Z tamtych pieniędzy rozliczyłam się już dwa lata temu z moimi sponsorami. Zwyk łam się z tym rozliczać, kto mi daje pienią dze...

 — Ale to była przecież wyprawa polska, firmowana przez Polski Zwią zek Alpinizmu. Imusimy teraz wiedzieć, sk ą d były te pienią dze, wiecie, i co z nimi zrobiliście, wiecie.Wanda wpadła przez to w ciężkie tarapaty. Bo jak tu ponownie rozliczać się po dwóchlatach? I to wobec faceta, który i tak „wie lepiej”.A rok po niej przychodzę ja z Wojtkiem, i człowiek, który może raz w życiu wyjechał kolejk ą  na Gubałówk ę, grzmi:

 — Tego nie puścimy płazem. Zostaniecie ukarani.

Wiemy, że z urzędnikami nie ma żartów. Wandę ukarali dwuletnim zakazem wyjazdów zagranicę, co było najprostszym środkiem represji w warunkach stanu wojennego. Mogliśmysię spodziewać tego samego.Andrzej Zawada też miał trudności z rozliczeniem wyprawy. Zresztą są to problemy prawiekażdego kierownika wyprawy. Typowe. Zjawia się po jakimś czasie u niego kontrola i mówi:„Wywieźliście dziesięć namiotów, a przywozicie pięć. Jak to się stało?” Więc kierownik tłumaczy: „Jeden wpadł do szczeliny, dwa zabrała lawina, jeden się rozdar ł”. Słyszy jednak na to stanowczy protest „faceta z Gubałówki”:

 — Ależ panowie! W ten sposób nie może zniknąć połowa namiotów. Gdzie one są ? Cozrobiliście z resztą ? Przecież to trzeba naprawić, przywieźć do kraju!Więc tłumaczy jeszcze raz. Jeden wpadł do szczeliny, dwa zabrała lawina, jeden się rozdar ł.Jest do niczego, można by go na upartego przywieźć do kraju, ale to by kosztowało 4 dolary

od kilograma tej bezużytecznej już szmaty. Jednak oni wiedzą lepiej. Przywozi się czasemtym komisarzom, których można spotkać w każdym urzędzie, na odczepne, jakieś strzę py,które później gniją już bezpowrotnie w magazynie. Wszystko po to, żeby usłyszeć:

 — No, teraz jest w porzą dku. Na te sprawy trzeba być przygotowanym zawsze. I przy planowaniu wyprawy, i przy jejrozliczeniu.A nasza sprawa opiewa na dwa tysią ce dolarów.Zaczęliśmy już przygotowywać się do kolejnej wyprawy, a tutaj grozi nam zawieszenie.W końcu prezes PZA Andrzej Paczkowski jakoś przytomnie ułagodził GKKFiS.Zaproponował im, żeby może wstrzymać przyznane nam Złote Medale za WybitneOsią gnięcia Sportowe i na tym poprzestać.Takie „mniejsze zło”, którego pojęcie było wtedy modne i robiło wrażenie, zwłaszcza na

urzędnikach.Drogi w Himalaje nam nie zamknięto.Czasem tylko męczyło mnie takie przekorne pytanie: „Czy alpinistom z innych krajów też 

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 53/166

 

może ktoś zabronić wyjazdu? I czy kierownicy wypraw zachodnich też mają swojego faceta zGubałówki, który każe im zwozić do rozliczenia stare szmaty?”Już widzę oczami wyobraźni Reinholda Messnera, postawionego na baczność przed JegoDostojnością „Rozliczeniem”...

Przejechany wąż Broad Peak trawersem poprzez Wierzchoł ki: Pół nocny i  Ś rodkowy, 1984 

 — Gdybyśmy się tak podłą czyli do twojej wyprawy na K-2, to ile by nas to kosztowało?Stefan Wörner przez chwilę się zastanawiał:

 — Jakieś tysią c dolarów od głowy.Wörner jest Szwajcarem, organizuje w Himalaje wyprawy komercyjne. Wiadomo, że znawartość pienią dza, ale nas chyba jednak traktuje ulgowo. W głowach błyskawicznie

 przewalają się nam, niczym w komputerze, dolary, szwajcarskie franki, złotówki, a przedewszystkim myśl o upiornej gonitwie za każdym drobiazgiem, sk ładają cym się na pojęcieorganizacji wyprawy. Decyzja może być tylko jedna.

 — Jedziemy. Dopisz nas.Warunki, które postawił nam Szwajcar, wbrew pozorom, są atrakcyjne. Przecież tylemusielibyśmy z Wojtkiem zapłacić za samo zezwolenie, na które zresztą , Bóg wie jak długo,

trzeba by czekać. Mamy jeszcze dokupić trochę rzeczy, które u nas w kraju są jeszczeosią galne za złotówki i dołą czyć z tym do jego wyprawy już w Islamabadzie. Wszystko to

 jest bardzo opłacalne. I, co niemniej ważne, Wornera nie obchodzi w ogóle, co i jak będziemyw górach robić. W tej sytuacji Wojtek i ja wyruszamy z twardym postanowieniem, żedziałamy w starym, żelaznym sk ładzie. We dwójk ę. Okazuje się, że w tym terminie, w tosamo miejsce organizuje małą wyprawę Janusz Majer z Katowic. Jadą w czwórk ę na BroadPeak. Łą czymy więc siły, bo łą czenie przygotowań do wyjazdu zawsze sprawę ułatwia.Ale w przygotowaniach wyprawy w naszych warunkach nie ma spraw łatwych. Zwłaszczagdy w kraju brakuje wszystkiego, a najbardziej mięsa. Utkwiła mi w pamięci scena, jak ą  

 przeżyłem wystę pują c w pewnym Wysokim Urzędzie, od którego zależy zezwolenie nadodatkowy zakup mięsa. Po długich walkach u drzwi dostałem się przed oblicze SamegoDyrektora, który rozparty za biurkiem z słabo skrywaną niechęcią powitał mnie słowami:

 — No i o co tu właściwie chodzi?Więc ja, szanują c czas i nawał obowią zków Dyrektora, od Którego Zależy Wszystko,wyłuszczam sprawę:

 — Wkrótce czeka nas wyprawa w Himalaje, musimy zgromadzić w tym celu również niezbędne ilości mięsa, których nie jesteśmy w stanie pokryć z samych tylko kartek uczestników wyprawy. Bardzo liczymy na pana dyrektora, że podobnie jak dotychczas, przyorganizowaniu poprzednich wypraw, i tym razem zostaniemy wysłuchani...Kiedy mówię te słowa, widzę, że z Bardzo Ważnym Dyrektorem dzieje się coś niedobrego.Marszczy brwi i nie daje mi już dopowiedzieć ostatnich słów:

 — No! Najwyższy już czas z tym skończyć. Ja, wiecie, jak wyjeżdżam na wycieczk ę w góry,to przez cały rok oszczędzam sobie kartki i potem kupuję konserwy. A wy tu chcecie jakieś specjalne przydziały!

Wyrzucił mnie za drzwi, gdzie musiałem wszystko błyskawicznie przemyśleć od nowa, bo bez tego mięsa nie mamy w ogóle po co wyruszać do Pakistanu. Dyrektor dyrektorem, trzebazałatwić to z panią , która to wszystko wypisuje. Nazajutrz byłem u niej. Czekolada, kwiatki,

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 54/166

 

 pamią tkowy proporczyk, proś ba o to, by zrozumiała, że tu nie chodzi o zwyk łą wycieczk ę, omój urlop, ale o coś naprawdę ważnego. Odpowiada:

 — Niech pan to zostawi, jakoś to panu załatwię.Jak tego dokonała, nie wiem. Nieistotne. Grunt, że sprawa została załatwiona.

 Nasze graty wyruszają ciężarowym mercedesem, którego właściciele, Rysiek Warecki iTomek Świą tkowski, za kilka dolarów dziennej diety i szansę zobaczenia lodowca Baltoro,

 podejmują się transportu naszych bagaży tak daleko, jak tylko się da. Wszystko gra jak wzegarku. Przylatujemy do Islamabadu w dzień po tym, jak Rysiek i Tomek dotarli tutaj zakółkiem swojego „merca”. Na miejscu jest tak że Stefan Worner. I bardzo przykraniespodzianka.Ministerstwo Turystyki nie zgadza się na dopisanie nas do wyprawy szwajcarskiej. Już na

samym starcie zostajemy więc pokonani przez  biurokrację. Trudno mi dzisiaj powiedzieć, co

się na tę k łopotliwą dla nas sytuację złożyło. Może kryły się za nią jeszcze zeszłoroczne echanaszego Gasherbruma „na kredyt”? Przypuszczam jednak, że tło tej decyzji było bardziej

 prozaiczne. Ktoś jechał z jedną wyprawą , później dopisywał się tylko do drugiej i robił wefekcie w cią gu jednego roku dwa szczyty, co w pewnym sensie godziło w interesyPakistanu. W Islamabadzie woleli, by dla zdobycia każdej góry organizowana była oddzielnawyprawa, płacą ca osobno za zezwolenie, osobno agentom za tragarzy itd. I trudno im się 

dziwić. Chodzi przecież o pienią dze, a Pakistan nie jest krajem bogatym.I tego ani Wörner, ani my nie mogliśmy przeskoczyć.Wszystko się pokr ęciło. Nie mamy zgody na dopisanie się do K-2, wr ęcz zabroniono tego.Mamy tylko zezwolenie na Gasherbrum IV. Na otarcie łez dostajemy Broad Peak nazezwolenie Janusza Majera. Dolarów przeznaczonych dla Wörnera, oczywiście, nie tracimy,zmieniamy tylko zespół. Jesteśmy z Majerem.

 Nie o tym marzyłem. Byłem tam przecież. Co prawda, drogą normalną i do tego nieoficjalnie,ale byłem. I teraz czeka mnie „powtórka” z Broad Peaku, już legalna, oczywiście nową drogą ,albo nawet trawers wszystkich jego szczytów. W każdym razie zaczniemy od Broad Peaków,a później weźmiemy się za Gasherbrum IV.Ten ostatni ma „tylko” 7920 metrów. Nie jest więc ośmiotysięcznikiem i nie może wchodzić do mojego rachunku w konkurencji 14 x 8000. Ale przycią ga wszystkich, jak magnes, swoją  

 piękną nie zdobytą jeszcze, słynną  Świetlistą  Ścianą . Strzela w gór ę niedaleko stą d, zConcordii, w miejscu, przez które przechodzą wszystkie wyprawy idą ce pod K-2 iGasherbrumy. Nie dawała mi spokoju od pierwszego wejrzenia.Z Wojtkiem byliśmy przekonani, że trzeba spróbować. To znaczy najpierw Broad Peak, a

 później ona, ta piękna i świetlista...Przede wszystkim jednak trzeba dojechać, a później dojść do bazy.Już w Islamabadzie Rysiek Warecki i Tomek Świą tkowski powiedzieli, że coś tam im się 

 pokrzyżowały plany i muszą wracać do kraju. Przylecą dopiero po wyprawie i zabior ą  samochód z naszymi bagażami z powrotem. Postawiło nas to przed kolejnym problemem, bo

 bardzo liczyliśmy na umowę sprowadzają cą się do tego, że dowiozą nasze bambetle tak daleko, jak tylko może dojechać samochód, a do samego Skardu jest z Islamabadu 600kilometrów. A teraz są już tylko dwie możliwości. Albo wynająć za grube pienią dze

samochód pakistański, albo prowadzić tę naszą ciężarówk ę własnymi siłami. Wojtek nie jest nam potrzebny w tych medytacjach, goni i załatwia ostatnie formalności. W efekcie zostaje

 jeszcze przez dwa dni w Islamabadzie, a my wsiadamy na pak ę mercedesa i ruszamy przedsiebie. Niech się dzieje co chce. Na szczęście jest z nami tak że Austriak, Edek Westerlund,który ma zawodowe prawo jazdy. Z Islamabadu wyjeżdżamy o czwartej po południu,

 jedziemy całą noc. Do czwartej nad ranem prowadziłem ja, później zmienił mnie Edek, a jawgramoliłem się na pak ę i par ę nastę pnych godzin jakoś przedrzemałem. O ósmej siadamznowu za kółkiem. A droga cały czas jak ze złego snu — przepaścista, bardzo męczą ca Z

 jednej strony zbocze, z drugiej przepaść, w której jakieś 200 metrów niżej wije się rzeka.„Karakorum Highway” mówią o tej trasie, ale my, tkwią c za kółkiem, nie mieliśmy głowy dożartów.Jest wą sko, a tamtejsi kierowcy jeżdżą w sposób mrożą cy krew w żyłach. W nocy ruch

zmalał, ale nad ranem całe piek ło zaczęło odzywać od nowa. Kiedy w pewnym momencie przejeżdżam pełzają cego jezdnią węża, krzywię się i tylko przez moment rodzi mi się w

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 55/166

 

głowie pytanie, czy z wężem tutaj nie jest przypadkiem tak, jak u nas z czarnym kotem przebiegają cym drogę. Jedziemy dalej.Do Skardu mamy jakieś 150 kilometrów i nagle Stop! Droga zamknięta. Naszą wykopaną wzboczu „autostradą ” przeszła lawina kamieni i teraz je usuwają . Jest „zatkana”. Może to

 potrwać jeszcze cztery dni. Skr ęcam kierownicę do oporu, zawracam wóz i ruszam wkierunku najbliższego miasteczka, oddalonego o 40 mil Gilgitu. Tam będzie łatwiej

 przeczekać par ę bezczynnych dni.I tak wyjechaliśmy wreszcie z tych uciążliwych, górskich serpentyn, znaleźliśmy się wzupełnie innej zielonej krainie, przez któr ą prowadziły już ostatnie kilometry zupełnie prostejdrogiJadę na luzie, niemal środkiem wą skiego pasa asfaltu, czuję, że wóz jest trochę przeładowany,ale to nie odgrywa takiej roli jak tam, na serpentynach. Czasem tylko drogę przecinają  

 przepływy, jakby malutkie wiadukty, nad którymi chwilowo jest wą sko. Wjeżdżamy akuratna jeden z nich i decyduję się odbić trochę w prawo (w Pakistanie obowią zuje ruchlewostronny), żeby zjechać bardziej na środek. Robię to od niechcenia, rutynowo. I naglewłos mi się jeży na głowie. Samochód nie reaguje.Trwa to wszystko ułamki sekund, na drugi ruch nie mam już czasu. Jednym kołem wpadamna murek ograniczają cy przepust, wybija mi kierownicę z r ą k. Nie mogę zrobić absolutnie

nic. Wpadamy do rowu.Rów nie jest głę boki, ma może metr, na szczęście po drugiej jego stronie jest pobocze wkształcie skarpy. W tę skarpę wbija się wóz. Ja zapar łem się jakoś w szoferce i nic mi się właściwie nie stało. Siedzą cy obok mnie Rysiek Pawłowski akurat drzemał, wyleciał z wozu

 przez szybę, zrobił klasyczny przewrót judoki, fiknął koziołka lecz po chwili stał już nanogach. Na szczęście, skończyło się na potłuczeniach i otarciach naskórka.Co z resztą ? Wyobraźnia nasunęła mi koszmarne obrazy tego, co może się stać w skrzyninaszego mercedesa 506, w którym jedynie cienkim przepierzeniem z desek oddzieliliśmy

 przedział „osobowy” od reszty wypchanej bagażami. Jeżeli to przepierzenie nie wytrzymało itrzasnęło pod naporem ciężaru ładunków, musiały się one zwalić na ś pią cych kolegów.Po chwili słychać pełne protestów i oburzenia głosy i jeden po drugim wychodzą . Postękują ,są trochę obolali, ale cali. Wszyscy!

Gorzej z samochodem. Gołym okiem widać, że nadaje się na złom. Najpierw ścią gnęliśmy ciężarówk ę, na któr ą przeładowaliśmy nasze ładunki, dojechaliśmy dohoteliku w Gilgit i dopiero tutaj ochłonęliśmy na tyle, żeby poważnie zastanowić się, co robić dalej.Szczęściem w nieszczęściu jest, że właśnie w Gilgit mieszka Sher-khan, ojciec znakomitego

 pakistańskiego alpinisty, który nie raz chodził w góry z Polakami Tata jest emerytowanym pułkownikiem lotnictwa, zasiada w miejscowych władzach, jest człowiekiem o rozległychmożliwościach i wobec nas niezwykle uczynnym. Drzwi jego domu są dla nas zawszeszeroko otwarte. Ale to nie wszystko. To mister Sherkhan wynajął z miejscowej jednostkiwojskowej dźwig, który wycią gnął naszego gruchota z rowu i przywlók ł do miasteczka. Toon wynalazł „warsztat”, którego właściciel obiecał zająć się wrakiem.Tak nasz „samochód” znalazł się w „warsztacie”, czyli na środku nasią kniętego plamami

oliwy i smarów placyku, na którym dwóch facetów z jednym młotkiem i dwoma kluczamifrancuskimi w dłoniach oświadczyło z całym przekonaniem, że jeszcze coś z naszego wozu

 będzie. — Zrobi się — pomrukiwali spokojnie — Będą potrzebne tylko niektóre części.Mieli na to dwa miesią ce czasu, bo na tyle przewidywaliśmy nasz pobyt w górach. Edek Westerlund wkrótce miał wracać do Austrii i obiecał, że natychmiast wyśle stamtą d co trzeba.Usiedliśmy do pisania teleksu do Ryśka i Tomka. Nie było to łatwe, gdyż nie chcieliśmy ich

 przerazić, ale jednocześnie chcieliśmy prosić ich o pomoc w reperacji i przyjazd oraz oułatwienie nam decyzji, co robić z wrakiem dalej. Przecież to jest ich samochód.Jeszcze wczoraj byliśmy bliscy sprzedania go na złom, teraz jednak zaczynamy wierzyć właścicielowi warsztatu. Niech próbuje naprawić.W ten sposób problem rozbitego samochodu zostaje nie tyle rozwią zany, co odłożony na

 później. Ale na tym nie koniec. Chcą c dotrzeć w góry, musimy jakiś wóz wynająć. Tokosztuje. Sporo. Musimy zredukować do minimum wszystko, co zabraliśmy ze sobą . Mają c„własną ” ciężarówk ę, braliśmy co popadnie, w efekcie mieliśmy sporo bagażu. Nie wszystko

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 56/166

 

 było niezbędne, zabraliśmy się za staranne przepakowywanie, selekcję, bo nagle cena przewozu bardzo poszła w gór ę. Minimalizujemy wszystko do absolutnie niezbędnych już ilości. Zarówno jedzenie, namioty, ś piwory jak i sprzęt. Ale to nie rozwią zuje problemukosztów, które nas będą czekały po powrocie z gór do Gilgit, kiedy trzeba będzie zapłacić mechanikom za wskrzeszenie „merca”.Resztę, tę niepotrzebną ... sprzedajemy. Robi się natychmiast bazar. Sprzedajemy garnki,

menażki, ś piwory. W pewnym momencie wyglą dało to, co tu ukrywać... strasznie. Bo przychodzi na przyk ład facet i mówi: — Słyszałem, że macie coś do sprzedania, pokażcie co?Więc pokazujemy mu cokolwiek z naszych nadwyżek, ale jego nic nie obchodzi, bo zobaczył akurat mydło, które porywa i wciska nam na siłę jakieś rupie. Zbiegowisko, sprawa jest wkońcu nielegalna, bo nigdzie nie wolno tak sobie, na ulicy, handlować. Mieliśmy więc pełne

 portki strachu, że wcześniej czy później, ale na pewno napatoczy się policja. W końcu jednak  jakoś te wszystkie sprawy załatwiliśmy, zlikwidowaliśmy nasz „bazar” i z ulgą wyjechaliśmyw góry.Bazę zak ładamy pod południową granią Broad Peak. Nie interesuje nas samo wejście naBroad Peak, na którym już byliśmy, chociaż „po cichu”, ale chcemy zrobić trawerswszystkich wierzchołków tej góry. Zacząć od południowej — dziewiczej jeszcze grani. Broad

Peak jest gór ą , na której nie ma innej drogi prócz drogi pierwszych zdobywców. Rozpoczęcietrawersu granią południową pocią gało nas najbardziej. Dlatego tutaj ustawiliśmy namioty,żeby być blisko i móc dobrze sprawdzić szansę dojścia i pokonania jej. Bo z daleka wszystkowyglą da zachęcają co, ale nieczytelnie. Dolinka, grańka, ścianka, przełą czka itd. Więc czasnajwyższy zobaczyć, jak to wyglą da naprawdę. Z bliska.Okazuje się, że niewesoło. Już pierwszy rekonesans zamienia się w kubeł zimnej wody,wylany na nasze rozpalone głowy. Od samego począ tku musimy por ęczować, wspinać się zesztywną asekuracją .Przy kolejnym wyjściu decydujemy się na biwak w stromym polu lodowym. Zapada noc,gotujemy, łapczywie pijemy i jemy, przesuwamy się do upatrzonego k ą ta, włazimy doś piworów.I niemal w tym samym momencie coś zaczyna bę bnić w płótno namiotu. Począ tkowo

niewinnie, jakby ktoś sypnął w naszym kierunku gar ścią grochu. Instynktownie jednak  przytulamy się do ściany, chcemy plecami wgryźć się w nią , schować. Po chwili czujemy, że„groch” leci coraz grubszy.A później nastę pują już tylko dwa głuche łupnięcia. I koniec. Cisza.Otwieram oczy, które odruchowo zacisnąłem, Wojtek też, i nagle odkrywamy, że nadgłowami mamy gwiazdy. Cały namiot jest rozerwany, a na środku, tam gdzie jeszcze par ę minut temu siedziałem w kucki i gotowałem, leżą dwa kamole wielkości ludzkiej głowy.Zleciały gdzieś z góry i „zapukały” akurat w nasz namiot.Mocne przeżycie. Co robić? Uciekać z rozszarpanego namiotu? Ale dok ą d? Jest noc, tkwimyw sporym polu lodowym nachylonym pod k ą tem 50 stopni. Jeszcze za dnia oceniliśmy, że to

 jest jedyne miejsce na biwak, trzy godziny kuliśmy w szczerym lodzie platformę pod namiot, bo innej możliwości nie było. Tylko tutaj. Kr ęcimy się w tych ciemnościach i mrozie trochę 

 bezradnie wokół szczą tków namiotu, wreszcie mówię: — Bomba dwa razy w jeden lej nie wpada. Spróbujmy jakoś wytrzymać.Wojtek nie powiedział nic. Wleźliśmy znowu w ś piwory, siedliśmy na poprzednim miejscu itak przetrwaliśmy do rana.

 jesteśmy bez dachu nad głową . Nastę pnym razem dochodzimy do wysokości 6200, gdzie zatrzymuje nas bardzo strome polelodowe. Lód jest tak twardy, że nawet w rakach trudno się na nim utrzymać. Na ten widok siada nam „psycha”. W pewnym momencie Wojtek mówi:

 — Jak na począ tek trawersu, jest trochę za trudno. Można, oczywiście, grań zrobić jako celsam w sobie, dojść do głównego wierzchołka i koniec. Jeżeli jednak planujemy trawers, towejście na szczyt będzie dopiero połową drogi...

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 57/166

 

 Broad Peak: 1 - droga wej ścia zachodnią   ścianą w 1982 i zej ścia po dokonaniu trawersu w1984, 2 - droga trawersem poprzez Wierzchoł ki: Pół nocny i Ś rodkowy, 1984

Byłem trochę innego zdania, ale mówiłem mało. Schodziliśmy właściwie w milczeniu. W bazie zaczęliśmy się nad wszystkim zastanawiać jeszcze raz. Trwało to długo. Przeze mnie, bo jakoś strasznie trudno godziłem się z myślą o zmianie pierwotnego planu. ArgumentyWojtka nie przekonywały mnie, nie potrafiłem rozstać się, ot tak, z południową granią , która

 jest pięknym problemem sportowym. Przegadaliśmy tak chyba ze dwa dni. Jednak Wojtek w pewnym momencie upar ł się. Przestały do niego docierać jakiekolwiek inne racje. W końcu, bardzo niechętnie, wydusiłem z siebie: — Jeżeli jesteśmy już na siebie skazani, to niech ci będzie! Pójdziemy od strony północnej.

Coś w każdym razie musimy robić.Poszliśmy. Zabrało nam to wszystko pięć dni. Północny Wierzchołek nie poddawał się łatwo,czekała nas tam bardzo trudna wspinaczka. Wejście na Wierzchołek Środkowy było już łatwiejsze, w efekcie cały plan zrealizowaliśmy bez większych problemów i wynikają cychczęsto z nich „poślizgów”. Byliśmy znakomicie zaaklimatyzowani dzięki tym wcześniejszymrekonesansom na grani południowej. Wojtek miał rację, trawers od strony północnej był łatwiejszy. Ale jak że piękny mógł być, gdybyśmy zaczęli go od południa?Wracamy ze szczytu zadowoleni i rozpr ężeni. Mimo tylu przeciwności losu udało nam się 

 przecież zrobić trawers. Teraz już tylko pędem do bazy, gdzie czeka nas morze picia i pełnetalerze jadła. Schodzimy nietrudną drogą tradycyjną , na której pełno śladów po ekspedycjiwłoskiej i grupie Janusza Majera. Tuż przed obozem II (6400), przy przechodzeniu trawersu,tracę Wojtka z oczu.

Przystanąłem i czekam.Mijają minuty, kwadranse, nie ma go. Co jest? Trwa to za długo, przecież Wojtek nie należydo ludzi, którzy zwykli się guzdrać. Chyba po niego wrócę.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 58/166

 

Ukazał się akurat wtedy, gdy miałem już robić pierwszy krok. Oczy majak szklanki, jestwyraźnie nieswój.

 — Czemu cię tak długo nie było? — Wiesz co... — w głosie Wojtka łatwo było wyczuć, że coś się musiało stać. — Dobrze, żew ogóle jestem. Mało brakowało, mogło być po mnie...Kiedy ochłonął, opowiedział wszystko ze szczegółami. Schodził sobie bardzo pewnie, bo

 przecież było łatwo. Ale pod r ęk ą znalazła się lina, więc złapał za nią , a ona w pewnymmomencie trzasnęła. Była stara, wisiała na haku długo, musiała być przetarta. Ale Wojtek otym nie wiedział. I zaczął się obsuwać po lodowym zboczu, próbował ratować się, drapią c lódrakami, ale bezskutecznie. Tylko ostatnim wysiłkiem jeszcze raz zadar ł nimi i jakoś złapały,utrzymał się tuż przed pionowym uskokiem. Gdyby tam poleciał, byłoby „po ptokach”.Palec Boży nakazują cy uważać w górach do końca? Chyba tak...I wraca znowu wspomnienie węża, przejechanego na kamienistej drodze. Za dużo tego pecha

 jak na jedną wyprawę. Najpierw niewydanie nam zezwolenia na K-2, później kraksasamochodowa, teraz Wojtek o krok od najgorszego.A robią c tę nową drogę trawersem Broad Peaków zrealizowaliśmy dopiero połowę naszego

 planu.Teraz czeka na nas Gasherbrum IV. Jego słynna Świetlista Ściana.

Od wielu lat jest przedmiotem tęsknot licznych alpinistów, równocześnie jednak synonimemniemożności. Przycią ga wzrok jak najwspanialsza dziewczyna, ale wystarczy posłać w jejkierunku tylko jedno spojrzenie, by uprzytomnić sobie, że musi być piekielnie trudna, że niema w tym murze skały i lodu punktów łatwych.Ściana, o której mówi się, że nie sposób określić kto i kiedy zdoła ją pokonać. Gdyzobaczyłem ją po raz pierwszy, powiedziałem to samo:

 — Ona jest niemożliwa do przejścia.Później jednak przechodziłem koło niej jeszcze raz, i jeszcze... aż nadszedł moment, wktórym spojrzałem na te trzy tysią ce metrów skały i lodu już śmielej i dostrzegłem, że może

 jednak są jakieś szansę. Długo przekonywałem sam siebie, że trzeba by się za ten GasherbrumIV zabrać. Długo namawiał mnie do tego Wojtek, bo „świetlista” to jest wyzwanie, które niedaje spokoju. I nadszedł dzień, w którym powiedziałem sobie wreszcie:

 — To się może udać. Idziemy na nią . Potem powtórzyłem to na głos Wojtkowi. Ale to byłodawniej. Przedtem.Teraz, po kilku dniach odpoczynku, idziemy przygotowani do wspinania na pięć dni, z

 pełnymi plecakami, pod ścianę, któr ą dzieli od naszej bazy osiem godzin marszu. Świecisłońce, pogoda jest niby dobra, ale niepewna. Od kilku dni dzieje się z tymi chmurami coś takiego, co zmusza do cią głego zastanawiania się: załamie się czy nie? Tylko jak długomożna czekać. Kolejnego takiego samego ranka decydujemy się na wymarsz.Idziemy.W miar ę zbliżania się do niej Świetlista Ściana powoli rośnie, rośnie... W pewnym momenciewidzę, że Wojtek jakby zwalnia kroku. Nie mówi nic, ale domyślam się, że coś się z nimdzieje. Siada nagle i mówi:

 — Wiesz co? Ja to pierdolę. Nie jestem do tej ściany przekonany. Do tego ta pogoda...

Wracam do domu.We mnie aż się zagotowało. Przecież za pierwszym razem miałem o „świetlistej” takie samozdanie, jak on teraz. Że to jest niemożliwe, że nie ma co marzyć. Jest przecież tyle innych,równie ładnych ścian, które da się przejść, więc po co akurat tutaj tracić czas. I potem, latamisię z nią oswajałem, przekonywałem sam siebie, przekonywał mnie właśnie on, Wojtek.

 Nadszedł moment, w którym powiedziałem, że ma rację, że tak. Że widzę jednak możliwość, bo ten żleb idzie tak wysoko, że można po lodzie bardzo szybko podejść, potem tylko przeskok przez 200 metrów bardzo trudnej skały, ale później teren już się trochę k ładzie.Mam już tę drogę dok ładnie wyrysowaną w myślach, wierzę.I właśnie teraz, on...Wkurzyłem się.

 — Wojtek! Dobra, wracamy. Uważam jednak, że musimy od siebie odpocząć.

Schodzimy do bazy. Koniec wyprawy. Janusz Majer, Krzysiek Wielicki, Rysiek Pawłowski iWalenty Fiut weszli całą czwórk ą , drogą normalną , na Broad Peak i osią gnęli tym swój cel.Krzysiek Wielicki dokonał w dodatku tak niebywałego wyczynu, że właściwie nie sposób go

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 59/166

 

sklasyfikować. W cią gu 22 godzin wszedł i zszedł na ponadośmiotysięczny Broad Peak. To był praktycznie bieg, a nie wspinaczka. Fenomen!Zbieramy się do drogi powrotnej. I po raz pierwszy bardzo silnie przeżywam nagłą potrzebę samotności. Postanawiam sobie, że jakiś czas muszę być w górach sam. Wojtek myśli chyba

 podobnie. Kiedy tragarze ruszyli w dół, Janusz powiedział tylko, że moje rzeczy zostawi wIslamabadzie. Wojtek odbił z plecakiem na ramionach gdzieś w prawo, a ja bior ę swój i

ruszam przed siebie. Wybieram mało poznany szlak w rejonie lodowca Masherbrum. Chcę  poznać obszar prawie dziewiczego terenu, dotrzeć do przełęczy Masherbrum La i właśnietamtędy dojść, krótszą drogą , do pierwszych wiosek, a później do Skardu.Idę samotnie... I w ogóle nie przypuszczam, że w czasie tej samotnej wycieczki przeżyję aż tyle.

 Nie potrafię przejść spokojnie koło szczytu Biarchedi, o którym wiem, że jest nie zdobyty.Wprawdzie niewysoki, wszystkiego 6781, ale powiedziałem sobie zaraz na jego widok:„zboczę tylko z trasy, za jeden dzień będę go miał z głowy”. I rzeczywiście.Przeżywam bardzo fajne chwile, jestem zupełnie sam; w samotności wszelkie odczucia są  głę bsze, inaczej odczuwa się góry. Wiem, że jestem tylko ja i one. Z braku partnerarozmawiam sam ze sobą i z gór ą . Czuję się czą stk ą tego ogromnego świata.A przede wszystkim robię, co chcę.

W efekcie wchodzę na dwa szczyty, w tym jeden dziewiczy.Kiedy zszedłem z tego drugiego, syty wrażeń, skierowałem się w stronę przełęczyMasherbrum La. Mapy tutejszych terenów są mało dok ładne, niektóre rejony Karakorum są  do tej pory bardzo słabo poznane. Z reguły szuka się każdej możliwości zaczerpnięciainformacji u żyją cych w okolicy ludzi. Ja, przed wyjściem, pytałem się kucharza naszejwyprawy, który mówił, że był kiedyś na tej przełęczy. Odpowiedział mi z całym

 przekonaniem: — Linę, jeżeli chcesz, możesz na wszelki wypadek wziąć, ale najwyżej dziesięć metrów, bo jest tam jakiś nieduży uskok. Ale nic poważnego.I teraz okazało się, że wlazłem w taki labirynt szczelin i seraków, że pętam się w kółko przezcały dzień, z duszą na ramieniu i strachem w oczach. Nie mogę zejść, nie mogę wrócić.Pokonywanie szczelin lodowych nie jest znowu takie strasznie trudne, jeżeli robi się to... we

dwójk ę. Wtedy jeden asekuruje, drugi zjeżdża lub skacze i już. A ja jestem tutaj sam. I wiem,że jeżeli zdecyduję się na skok, to muszę doskoczyć do przeciwległej wargi. Jeżeli zjeżdżamdo szczeliny, to muszę wiedzieć, że gdzieś tam znajdę z niej wyjście, bo0 własnych siłach z powrotem się nie wydostanę.Tę przełęcz przeżyłem straszliwie. Kiedy wreszcie wydostałem się z seraków i jakoś się z niejwyczołgałem, znalazłem się nad tak ą „kieszenią ” lodowca. Bo lodowce, spływają c, tworzą  czasem przed sobą lub z boku jak gdyby morenk ę, gdzie nagle, na wysokości nawet czterechtysięcy metrów robi się łą czka, rośnie na niej zielona trawa, kwiatki.A ja to widzę, po dwóch miesią cach wyprawy w Karakorum, gdzie jest tylko lód, śnieg alboczarna skała, gdzie zapomniałem, że mogą istnieć na świecie inne kolory niż biały, czarny iszary. Ta nagła zieleń mną wstrzą snęła.Mam do tego zielonego raju blisko, jest tylko trochę poniżej. Ale tkwię cią gle w labiryncie

 bloków lodowych, często o rozmiarach kamienicy. Tu coś potężnego wisi, tam otwiera się nagle jakaś szczelina. Na domiar złego kończy się dzień. I cały czas sam. Sam z duszą naramieniu, co gorsza, ze świadomością , że w każdej chwili którykolwiek z elementów tejgroźnej scenografii może runąć. Wiem jedno: zbliżam się do końca spadają cego z tej

 przełęczy lodospadu. Tam, blisko, jest ta olśniewają ca zielona trawa. Ale mnie od płaskiegodzieli 15-metrowa ścianka, po której nie zejdę i koniec. Szukam jakiegokolwiek obejścia. Niema.A kucharz powiedział, że 10 metrów liny wystarczy.Przyrzekam sobie solennie, że jeżeli spotkam jeszcze kiedyś tego kucharza, to już powiemmu, co myślę o jego znajomości tego rejonu. Co myślę o nim samym, też. Ale w niczym tomojej sytuacji nie zmienia.Decyduję się na wbicie śruby lodowej, wiążę do niej jeden koniec liny, drugi puszczam w

dół. Dynda sobie beztrosko o pięć metrów nad podłożem.Skok?5 metrów to jest dobre pierwsze piętro. Jeżeli jednak nawet się uda, nic przy tym nie złamię 

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 60/166

 

ani nie zwichnę, pozostaje jeszcze jedna niewiadoma. Nie wiem na co skaczę. Z góry widać tylko rumowisko lodu, śniegu i szutru, ale może być pod nim szczelina...Innego wyjścia jednak nie mam. Najpierw puszczam plecak, leci w dół jak kamień, waligłucho o podłoże, chyba jest twardo. Zdejmuję i zrzucam po kolei wszystko, co mam na sobieciężkiego. Zak ładam klucz zjazdowy i powoli, powoli opuszczam się w dół. Zbliża się moment, który tak często pokazywany jest w kiepskich filmach sensacyjnych: w zaciśniętych

r ękach trzymam nad głową koniuszek liny, a pode mną jest tylko te pięć metrów „luftu”.Dyndam w rakach na nogach, bo tylko one mogą mnie utrzymać na lodzie, w dole nierozcią ga się bynajmniej boisko piłkarskie, ale dwumetrowej szerokości półka. Dalej leci wdół rumowisko. Nadchodzi chwila decyzji.Puszczam linę, w jednej r ęce ściskam jeszcze kurczowo czekan. Lecę. Uderzam stopami wlodową półeczk ę, która na szczęście nie kryje w sobie szczeliny. Utrzymuje mnie. Wbijamczekan. Stoję „na czterech łapach”. Już się nie poślizgnę i nie polecę dalej.Powoli się podnoszę, powoli, bardzo powoli wracam do siebie. Zbieram manatki, zak ładam

 plecak. Nie chciał bym takich skoków już nigdy w życiu powtarzać. Ale za chwilę czeka mnienagroda. Jestem na polance, czuję się tak, jakbym przed chwilą wykonał skok do raju.Uk ładam się na zielonej murawie, mrużę rozkosznie oczy, czuję się jak w krainie wiecznej,

radosnej wiosny, do której trafiłem z innego świata. Leżę sobie do góry brzuchem na trawie idobrze mi. Rozbijam namiocik i wchodzę do ś piwora.Takie chwile warte są największego wysiłku, największego wyrzeczenia, największegoryzyka.Ale wszystko co piękne, nie może trwać wiecznie. Rano zwijam niechętnie biwak i schodzę wdół. Po całym dniu marszu dochodzę do pierwszej wioski pasterskiej. Zbliżam się do osadludzi, żyją cych w tych odległych zakamarkach Karakorum zapewne tak samo, jak tysią c lattemu. Mają zwyk łe lepianki-szałasy, zadowalają się tym, co daje im pasterstwo.Przyzwyczaili się do krajobrazu niezmiennego od tysięcy lat.A tutaj, z lodowca prowadzą cego jak gdyby kanionem, wyłania się inny człowiek, którywkracza szutrową  ścieżk ą w sam środek wioski.Otaczają mnie umorusane twarze kobiet, ale przede wszystkim dzieciaków. Najpierw patrzą  

na mnie przestraszone, później tylko z ciekawością . Coś do nich mówię, uśmiecham się, niemożemy się jednak dogadać. Robię gesty, które na całym świecie znaczą to samo: jeść i pić.W końcu przynoszą mi glinianą michę jakiegoś zsiadłego mleka. Wypijam ile mogę.Posiedziałem chwilę, dałem dzieciakom cukierki, które jeszcze miałem z sobą i poszedłemdalej.Po kilku godzinach doszedłem do wioski już bardziej cywilizowanej, do której raz na tydzień dociera nawet jeep. Kiedy przechodziłem koło szkoły, zaczepił mnie nauczyciel:

 — Chodź, prześ pisz się u mnie. Nareszcie było z kim pogadać. Gospodarz, który tak troskliwie mnie przygarnął, uparcienacierał na mnie cią gle tymi samymi pytaniami:

 — Sk ą d idziesz? Dlaczego jesteś sam? Gdzie reszta twoich kolegów! — Przeszedłem właśnie przez przełęcz Masherbrum La. Szedłem sam — odpowiadałem

cierpliwie. Ale to nie wystarczało. — Jak to? A gdzie reszta? — Nie ma reszty. Szedłem sam... — Przecież to niemożliwe — zawziął się nauczyciel. — Raz tylko tędy przeszedł człowiek, pięć lat temu, ale to była cała grupa amerykańskich alpinistów. Poza nimi nikt tędy jeszcze się nie przedostał...Przestałem już na te jego pytania odpowiadać. Nie wierzył mi do samego końca. Pozostała mitylko z tego spotkania głę boka satysfakcja, że nieopatrznie dokonałem chyba nie mniejszegowyczynu niż trawers na Broad Peaku.Postanowiłem nie czekać cały tydzień na ewentualny przyjazd jeepa, pożegnałem się zgościnnym, choć jeszcze do ostatniej chwili nieufnym, nauczycielem i ruszyłem w dół na

 piechotę. Szedłem przez zielone doliny. Był upał, ale przyjemny, którego można zaznać tylko

na wysokości 2000-3000 m, gdzie chociaż słońce doskwiera, w cieniu jest przyjemnychłodek. I po drodze wszędzie pełno drzewek morelowych. Wcinam morele jedną po drugiej,nie potrafię ukryć radości z tak bardzo przecież prostego faktu, że jestem, że na świecie może

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 61/166

 

 być aż tak wesoło od zieleni i kwiatów. Można mieć pełny brzuch. Doceniam to.W Skardu spotykamy się z Wojtkiem. Odżywają k łopoty z samochodem. W Gilgiciezastajemy ciężarówk ę wyklepaną , pospawaną , stoją cą na kołach... nie naprawioną . Niedotar ły części, nie dotar ł w odpowiedzi na nasze teleksy i telegramy żaden, nawetnajmniejszy sygnał od jej właścicieli. Nie wiemy co się dzieje, znowu ślemy teleks, drugi,trzeci, aż wreszcie nadchodzi odpowiedź, że części są w drodze. Od momentu nawią zania

kontaktu z właścicielami zaczynają się bardzo trudne rozmowy, wspólne debaty nad tym, corobić dalej. Wiadomo, że rama była jednak „strzelona” i mimo że ją pospawali, rama jesttylko ramą , musi mieć odpowiednią geometrię. Jak takim wozem wracać tyle kilometrów dokraju? I wiem, że Rysiek i Tomek mają tam, w kraju, pretensje do mnie, bo to ja rozwaliłemich samochód. My do nich, bo przecież ostatecznie oni też nie wywią zali się z umowy dokońca. Robi się wokół tego niemiła atmosfera. I wcale nie sprzyjał złagodzeniu napięcia fakt,że czekaliśmy tutaj miesią ce na jak ą kolwiek odpowiedź z kraju. Że nie dawali znaku życia, anawet przysłowiowej odpowiedzi w stylu „pocałujcie nas w dupę”. Nic.Kończy się na tym, że po miesią cu szamotaniny, załatwiań, telefonów i teleksów dostajemywreszcie zezwolenie władz pakistańskich na sprzedaż gruchota. Do ceny, jak ą uzyskaliśmy zaniego, dopłaciliśmy z Wojtkiem 700 dolarów i właściciele nieszczęsnego „merca”, którym

 przejechałem w drodze do Skardu węża, jakoś nam darowali.

Mimo pięknego sukcesu, jakim było pokonanie trawersu Broad Peaków, sezon ten nie dawał mi pełnej satysfakcji. Do tego rozbity samochód, straty materialne, niewykonanie „planugórskiego” i zgrzyty z kolegami, których zawsze uważałem za moich przyjaciół. W zasadziestracony sezon w konkurencji 14 x 8000. Wszystko to wpływało na ponury nastrój. Trzebazacząć od nowa, mówię więc do Wojtka:

 — Przygotowują dwie polskie wyprawy zimowe w Himalaje, co ty na to? — Mnie zima nie interesuje — odpowiedział. — Jest szansa zrobienia dwóch szczytów w jednym sezonie zimowym... — Bzdura! Niemożliwe. Za krótki czas, to jest szaleństwo — obruszył się Wojtek. — Ale takie właśnie szaleństwo może być fajne — podsuwam z nadzieją . — W takim razie musimy się rozstać... — słyszę. I nie pozostaje mi już nic innego, jak  powiedzieć:

 — Wiesz co? Może rzeczywiście będzie lepiej, jeżeli weźmiemy chociaż czasowy rozwód?Idź swoją drogą , ja pójdę swoją .I tak się skończył rok 1984.

8167 metrów śniegu i mgły

 Dhaulagiri, zima 1985

Zadzwoniłem do dobrze mi znanych drzwi i pomyślałem w tym momencie, że wszystkowłaściwie jest tak, jak kilka lat temu, kiedy szedłem się tutaj oświadczać. Butelka dla teścia,kwiaty dla teściowej, czekoladki dla szwagierki.Przyjęli mnie serdecznie. Jak wtedy. Tyle że ja przyszedłem teraz do nich w całkowicie innejniż tamta sprawie.

 — Co tam u Celiny? — zapytali. — Jest w szpitalu. Lekarz mówi, że wszystko w porzą dku. Lada dzień będzie rodzić. Czuje

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 62/166

 

się dobrze...I tak się zaczęła rozmowa, podobna do tylu innych, prowadzonych w domach, gdzie wkrótcema się pojawić potomek. Moja sprawa była jednak bardziej skomplikowana.

 — W zwią zku z tym wszystkim — zacząłem — mam do was, kochani, proś bę. Wkrótce mammożliwość wyjazdu, któr ą bardzo chciał bym wykorzystać. Rozmawiałem już z moją mamą ,

 powiedziała, że mogę na nią liczyć. Bez waszej jednak pomocy nic z tego nie będzie, bez

waszego zrozumienia. Myślę konkretnie o tym, żebyście mnie w rozmowie z Celiną poparli.Oczywiście już po jej powrocie z kliniki, jak wszystko będzie dobrze, w co głę boko wierzę...Moi teściowie tak dużo pomagają w opiece nad dziećmi, że nie wyobrażam sobie, jak mógł bym bez ich opieki zostawić Celinę. Teraz oni stali się kluczowymi postaciami w moichdalszych himalajskich planach. A wszystko nabiera wr ęcz wariackiego rozpędu. Wróciłem

 przecież we wrześniu, w październiku ma przyjść na świat drugie dziecko, a ja w listopadziemam znowu wyjeżdżać. Nie będę mógł pomóc żonie w „najtrudniejszych pierwszychtygodniach macierzyństwa, nie będzie mnie po raz pierwszy w domu w czasie Świą t Bożego

 Narodzenia, które zawsze są tak bardzo rodzinne, nasze. Do tej pory starałem się przestrzegać  pewnej reguły: jedna wyprawa na rok. Teraz zaczyna się przeskakiwanie z jednej wyprawy nadrugą . Ale wszystko zależy od nich, od tego, co powiedzą :

 — Jeżeli to jest dla ciebie rzeczywiście takie ważne, to jedź. Pogadamy z Celiną ... — 

 powiedzieli.Od tej pory, ilekroć słyszę płytkie dowcipy o teściowych, krzywię się z niesmakiem. Bomnie, 26 października, urodził się drugi syn, Wojtek — promiennie radosny od pierwszychchwil swojego życia. Kiedy k ą  pię go, błogo uśmiechniętego, nastrój w domu robi się tak 

 pogodny, że dokończenie poważnej rozmowy z Celiną staje się formalnością . Zgadza się, wieże może liczyć na pomoc rodziców.Gdy rzucam się w wir wszystkich spraw organizacyjnych, powoli wygasa we mnie poczuciewiny, dezercji od ojcowskich powinności. Ale innego wyjścia nie mam. Trudno.W środowisku nie odkrywam do ostatniej chwili kart. Po co dawać nowe argumentysceptykom. Bo ja wyraźnie gram na dwóch fortepianach. Adam Bilczewski, kierują cyzimową wyprawą na Dhaulagiri, właściwie położył na mnie krzyżyk. Andrzej Zawada,

 prowadzą cy zimową wyprawę na Cho Oyu, czegoś się chyba domyśla, ale nie zgłasza sprze-

ciwów. Może zresztą Adam też wie, ale nie bardzo mu się to wszystko mieści w głowie. Niezostałem skreślony z listy uczestników wyprawy, jednak widzę, że za bardzo na mnie nieliczy. Już się pakuję, z począ tkiem listopada wysyłają bagaż wyprawy, muszę więc być gotowy z dołą czeniem mojego. Kiedy zdyszany, w ostatniej chwili przywożę do Gliwic swojedwie beczki sprzętu, wyczuwam, że nie traktują mojego udziału w wyprawie poważnie. Niemówią mi tego, ale bywają sytuacje, w których słowa nie są potrzebne, a i tak się wie. Potygodniu telefonuję do Gliwic i dowiaduję się, że bagaż wyprawy poszedł, zostały tylko dwie

 beczki. Moje. Mieli k łopoty z upchaniem wszystkiego na samochodzie, więc najprostszymwyjściem z sytuacji było ustalenie: „On i tak nie pojedzie, jego sprzęt możemy bez

 problemów zostawić”. Wyjechali, a ja zostałem z moimi beczkami sam. Tutaj, na Ślą sku. Ale przez to zaciąłem się jeszcze bardziej i powiedziałem sobie z żelaznym uporem: — Ja i tak do was dojadę...

Myślałem tak, zdają c sobie sprawę, że zalegam wobec tej wyprawy z dwoma tradycyjnymi„wk ładami”: pracy na kominach, która przynosi konkretne pienią dze i pracy w

 przygotowaniu wyprawy, jak ą starannie dzieli się zawsze między wszystkich jej uczestników.Tym razem jednak nie miałem czasu na nic. Dotacja z klubu pozwalała na pokrycie kosztówzłotówkowych i mojego biletu lotniczego, a wszelkie dodatki dewizowe zobowią załem się 

 pokryć z własnej kieszeni. Chociaż nieco wariacki, uk ład ten wydawał mi się prawidłowy.Ale oni pojechali, a ja zostałem ze sprzętem w Katowicach. Wszystko, co mogę załatwić, tostanowczy monit do Adama Bilczewskiego:

 — Bardzo cię proszę, żebyś w Nepalu nie skreślał mnie z listy uczestników wyprawy. Bo jado was dotr ę. Mówię to poważnie...I od tej pory włą czam się w przygotowania do wyprawy... Andrzeja Zawady na Cho Oyu.Uczestniczę w pakowaniu, wszystko to odbywa się kosztem domu, czego świadomość nie

opuszcza mnie ani na moment. Dzięki temu udaje mi się jednak dołą czyć do tych bagażymoje wzgardzone dwie beczki. Odleciały do Katmandu, lecz na karawanę pod Dhaulagiridotr ą za późno. Wszystko to jest takie szalone, że kiedy przylatuję z wyprawą na Cho Oyu do

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 63/166

 

stolicy Nepalu, muszę od począ tku dobrze pozbierać myśli. I dopiero nazajutrz po przyjeździe, przy śniadaniu, odkrywam karty. — Może to, co powiem teraz, trochę was zdziwi, a nawet zaskoczy, ale nie będę dłużejukrywał swoich prawdziwych planów. Otóż chcę tej zimy zaatakować dwa ośmiotysięczniki.I Dhaulagiri, i Cho Oyu. Pierwsza musi być Dhaulagiri, bo tam chłopaki już są pod gór ą iwyprzedzają nas mocno w czasie. Gdybym miał z wami jechać na Cho Oyu, a później

dołą czyć na Dhaulagiri, nie zdążył bym. Na to nie mogę sobie pozwolić.Robi się cicho, wyczuwam, że to milczenie nie jest dla mnie przychylne. Zaraz posypały się różne głosy, najwięcej w nich było jednak słów sprzeciwu. Trudno mi dzisiaj wiernieodtwarzać tę dyskusję, najmocniej utkwiły mi w pamięci racje Zygi Heinricha:

 — Musisz sobie zdać sprawę, że jest to bardzo duże osłabienie naszej wyprawy. Wiesz, żeczeka nas trudna droga, a ty już teraz wyłą czasz się z najcięższej górskiej harówy. I nie chcę ci prawić komplementów, ale bardzo na ciebie właśnie liczyliśmy. Tymczasem ty chceszsobie, po prostu, dołą czyć później, co najprawdopodobniej w ogóle ci się nie uda. Moimzdaniem cały pomysł to zawracanie głowy, które obraca się przeciwko interesom naszejwyprawy...Kanadyjczycy, którzy z racji wk ładu finansowego mieli bardzo dużo do powiedzenia też byli

 przeciwni.

Byli jednak i tacy, którzy machali r ęk ą i mówili: — A, niech sobie idzie, nie ma sprawy.I nie mogliśmy jakoś dojść do porozumienia. Andrzej Zawada słuchał tego wszystkiego i niezabierał głosu. Nie będę krył, że właśnie na jego poparcie liczyłem najbardziej. Ale nie mówił nic. Dopiero nastę pnego dnia, znowu przy śniadaniu, powiedział:

 — A co do projektu Jurka, to bior ę tę decyzję na siebie. Możesz iść na Dhaulagiri.Oczekujemy ciebie pod Cho Oyu. Plan jest ciekawy, chociaż zwariowany. Może się jednak 

 powieść...Z wdzięcznością spojrzałem Andrzejowi w twarz.

 Na drugi dzień pakuję absolutnie minimalną ilość wyposażenia osobistego, chociaż i tak uzbierało się tego około 40 kilogramów, i wyjeżdżam autobusem do Pokhary. Spieszę się.Wybieram wariant drogi do bazy pod Dhaulagiri droższy i bardziej ryzykowny, ale

skracają cy za to (przy dobrych uk ładach) drogę prawie dwukrotnie. Całe ryzyko polega natym, że droga wiedzie przez French Pass (5360 m) i Thapa Pass (5250 m) — wysokie

 przełęcze, które są trudne do przebycia w normalnym sezonie, a zimą nie wiadomo, czy są wogóle do pokonania. Dochodzi do tego przelot samolotem, który wprawdzie skraca znacznieczas podejścia, ale tylko wtedy, kiedy... leci, bo małe 20-osobowe Fokkery wzbijają się w

 powietrze jedynie w idealnych warunkach atmosferycznych.Pod Dhaulagiri wyprawy zwyczajowo idą od strony doliny Mayangdi Khola, co trwa o wieledłużej, ale pozwala ominąć kosztowne przeloty samolotem i ryzykowne przejścia wysokich

 przełęczy.Przyjeżdżam do Pokhary, kupuję bilet i czekam na samolot.Czekam dzień, nie ma lotu, odwołany. Drugi dzień, lot odwołany. Trzeciego dnia jestemszczęśliwy, bo siedzę nareszcie w samolocie, ale po chwili muszę... wysiadać. Lot odwołany.

Dociera do mnie, że podejmują cy lot na tej trasie samolot musi mieć idealne warunkiatmosferyczne. Inaczej nie startuje i koniec.Zaczynam się niepokoić. 20 grudnia wyjechałem z Katmandu do Pokhary, zbliża się już Wigilia, a ja cią gle jeszcze „w krzakach”. Gdzie tam do gór.

Pokhara, po stolicy, jest drugim co do wielkości miastem Nepalu. W sezonie aż roi się w niejod turystów, ale zimą hoteliki są puste, ulice spokojne, wszystko wyraźnie odpoczywa poletniej inwazji ciekawskich z całego świata. Staję wobec problemu wolnego czasu, którymuszę czymś wypełnić. Wypożyczam więc rower, na którym przez cały dzień buszuję po

 pięknej okolicy. Pokhara leży nad malowniczym jeziorkiem Phewa Tal, roztacza się z niejwspaniały widok na południową stronę Annapurny i Machapuchar ę. Widać jak na dłoni ichośnieżone szczyty. Tylko, że są daleko, czekają , a ja nie wiem, jak się do nich dostać. Nie jest

nawet zimno, pogoda przypomina nasz wrzesień, w południe grzeje ostro, za to wieczory są  chłodne. Hotele, w których za nocleg płaci się dolara, są ulepionymi z kamienia i glinyklitkami, przypominają cymi nasze stare ślą skie chlewiki, które okalały podwórko

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 64/166

 

„familoków”. W pokojach jest tylko prycza, stolik i nic poza tym.Tutaj przyszło mi spędzić Wigilię. Kupuję trochę południowych owoców, otwieram puszk ę sardynek, gotuję barszcz z torebki zamiast tradycyjnej w moim domu zupy z suszonychśliwek.Przywiozłem ze sobą opłatek, którym nie mam się z kim podzielić. Mam też Stary i NowyTestament. Kiedy zapalam świeczk ę, robi mi się przykro. Moja pierwsza, od niepamiętnych

czasów, Wigilia spędzona poza domem. Piję łyk miejscowej gorzałki, która nie jest w stanie przezwyciężyć smutku.Co tu ukrywać, jestem bardzo bliski płaczu.Kiedy wstaję o pią tej rano, wiem, że czeka mnie znowu dzień niczym nie odbiegają cy od

 poprzednich. To znaczy najpierw spakuję plecak wypełniony szczelnie puchami i ubraniem,ważą cy 20 kilogramów, bardzo lekko liczą c. Do tego torba, któr ą trudno nazwać „podr ęcz-ną ”, bo wypełniona jest wszelkim żelastwem (czekany, haki, raki) ważą cym drugie tyle. Ikiedy jest jeszcze szaro, przenoszę to wszystko na lotnisko. Przechodzę tu odprawę 

 bagażową , udaję po raz kolejny, że moja torba podr ęczna nic nie waży, a już na pewno niewięcej niż przepisowe 5 kilogramów. Wypisują mi bilet, uśmiechają się, bo jestem już 

 przecież starym znajomym. A potem zaczyna się to najgorsze. Czekanie. Przyleci czy nie przyleci? Słychać, jak cią gle łą czą się z lotniskiem docelowym, cią gle dopytują jak tam

 pogoda, aż wreszcie nadchodzi moment, w którym definitywnie, po raz ostatni odk ładają  słuchawk ę i mówią , że lot odwołany. Więc bior ę wszystko i znowu wracam do swojegohoteliku. Mam przed sobą cały dzień...Jutro wstanę znowu o pią tej rano, spakuję się, pójdę na lotnisko... Nachodzą mnie chwileapatii, w moje myśli zaczyna się wkradać rezygnacja.Ale w drugi dzień Świą t Bożego Narodzenia, kiedy przekonany o bezcelowości tegowszystkiego wnoszę swój plecak i torbę do budynku lotniska, nastę puje cud. Wchodzę dosamolotu i... startujemy! Dopiero teraz dotar ło do mnie, że wszystkie słowa pretensji i żalu,

 jakie kierowałem pod adresem wygodnego, a może nawet tchórzliwego pilota, były dla niegokrzywdzą ce. Trasa lotu prowadzi długą doliną , wzdłuż której cią gle, uparcie prosto „w pysk”samolotu, wieje wiatr. Aby wejść w tę osłoniętą z boku górami gardziel, pilot musidokonywać nieprawdopodobnych manewrów. Maszyną rzuca przy tym i postanawiam w

 pewnym momencie, że już po raz ostatni wsiadłem do samolotu. Żałuję, że nie poszedłemzaraz na piechotę, bo w cią gu tych pięciu dni, które przesiedziałem w Pokharze, był bym już dawno na miejscu, w dodatku cały. Podczas gdy tutaj, w powietrzu... Nie... raczej w piekle.Oprócz mnie była jeszcze na pok ładzie jakaś para turystów i amerykański żołnierz,stacjonują cy chyba w Bangladeszu, który teraz wybrał się do Nepalu na urlop. Są jeszczetubylcy, Tybetańczycy, z siatkami pełnymi zakupów, żywymi gęsiami i owcami pod pachą . Inikt z nich bynajmniej nie nadrabiał miną . To nie ja jeden przeżywałem tę zwyk łą ludzk ą  „cykorię”.Wysiadłem z samolociku na trzęsą cych się nogach, patrzyłem przy tym z najwyższą  wdzięcznością w kierunku kabiny pilota, i chciałem całować ziemię, na której znowu stałem.Ale nie było czasu na roztkliwiania się nad sobą . Muszę znaleźć tragarza, na dodatek takiego,który zna ten szlak, nie boi się gór zimą i nie zażą da za swoją pracę fortuny. O konkurencję 

 bać się nie muszę, jestem na pewno jedynym, który o tak dziwnej porze roku pcha się w góry.Pierwsze próby spaliły na panewce, nie udało mi się namówić nikogo. Dopiero po upływiedwóch godzin przyprowadzono mi chłopaczka, który zareklamował się z przekonaniem, że

 jest nie tylko tragarzem ale i przewodnikiem, może pełnić tak że obowią zki kucharza. Wdodatku zna drogę. Ideał. Bez większych oporów przyjąłem jego warunki płacy, mniej więcej

 podwójną stawk ę letnią . Ruszamy. On niesie na grzbiecie plecak 25-kilogramowy, ja jakieś 15 kilogramów.Pierwszego dnia wszystko jest w porzą dku. Dochodzimy do końca pastwisk w okolicachTukuche, kierują c się w stronę wysokich przełęczy Thapa Pass i French Pass. Pierwszynocleg w namiociku wypada jeszcze w okolicy bezśnieżnej, ale jest zimno. Jesteśmy trochę zmachani, więc daję swojemu tragarzowi wiktuały, maszynk ę, niech kucharzy. Kiedyrozk ładam ś piwór, k ą tem oka obserwuję jego poczynania i widzę, że jeżeli tak będzie dalej, to

się nie najemy. Z biedą ugotował herbatę, z czego zresztą był wyraźnie dumny. Zabrałem się do gotowania sam. Najważniejsze przecież, że niesie moje rzeczy oraz zna drogę.

 Nastę pnego dnia dochodzimy do strefy śniegu, przełęcze przez które będziemy musieli

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 65/166

 

 przejść mają wysokość 5250 i 5360 m, są więc wysokie. I tutaj stwierdzam z niepokojem, żemój tragarz zaczyna wyraźnie zostawać w tyle. Próbuję narzucić rytm marszu niezbyt wyśru-

 bowany, ale nie daje się pocią gnąć, odległość między nami powiększa się coraz bardziej.Czekam na niego, a gdy wreszcie dochodzi, pytam o dalszą drogę. Jest wyraźnie zbity ztropu.

 — Jakoś nie pamiętam... Szedłem tu bardzo dawno — odpowiada bezradnie.

 Nie pozostaje mi nic innego, jak wycią gnąć mapę, do której nie mam zaufania. Mapytutejszych obszarów są , mówią c delikatnie, bardzo niedok ładne. Sytuacja robi się poważna.Zostaję skazany na prowadzenie śnieżnym odludziem, na cią gnięcie za sobą tragarza, wdodatku w niezbyt znanym kierunku.Kolejny biwak, już na śniegu, pozbawił mnie reszty złudzeń. Ledwo rozstawiłem namiot, mójtragarz wlazł w ś piwór i nie był już zdolny niczego robić. Musiałem go nakarmić, opiekować się nim jak dzieckiem.

 Nastę pnego dnia jest coraz gorzej. Przechodzimy przez Thapa Pass i kierujemy się wkierunku French Pass. Tutaj śnieg zaczyna już bardzo utrudniać marsz. Jest głę boki, drogę trzeba torować. Idę pierwszy, rozgarniam rosną cą cią gle białą poduchę, lecz to nie wystarcza

 — mój partner cią gle zostaje w tyle. Decyduję się na przepakowanie plecaków. Od tej poryniosę znacznie więcej niż on. Krok po kroku, z liczeniem jak przy „tuptaniu” na ośmiu

tysią cach metrów, powoli posuwamy się naprzód. Naprzód, ale czy na pewno w dobrymkierunku? Słowo „przełęcz” wprowadza w błą d. To nie jest zwyk łe przejście między dwomagórami, ale dwukilometrowy śnieżny bezkres. Na Przełęcz Francuzów trafiamy jednak dobrze, dochodzimy jakoś do lodowca, na którym powinna gdzieś być baza pod Dhaulagiri, aw niej moi kumple.Tylko że lodowiec ma szerokość trzech, a może nawet i czterech kilometrów, jest całyzasłany potężnymi lodowymi załomami, wypatrzenie wśród nich namiotów okazuje się niezwykle trudne. Gdziekolwiek człowiek spojrzy, widać tylko białe rumowisko i nic więcej.Próbuję kierować się intuicją , szukają c miejsca, gdzie sam rozbił bym bazę, gdybym dotar ł nato lodowe odludzie. Szukam jakichkolwiek śladów, po pewnym czasie znajduję puszk ę pokonserwach. Polskich! Ten widok zamiast ucieszyć — wzbudza niepokój. Jeżeli puszki są , a

 bazy nie ma, oznacza to, że mogli już skończyć walk ę z gór ą , zwinąć wszystko i wrócić w

doliny. Mam prawo się tego obawiać. Są w akcji od począ tku grudnia, wspinać się potrafią ,więc wystarczy, że przypasowała im pogoda, by zrobili swoje.I co ja, w takim razie, mam tutaj do roboty? Kr ęcę się coraz bardziej bezradnie po tymlodowym pustkowiu, mój tragarz ze mną .Akurat wtedy widzę wyłaniają ce się w oddali zza załomu dwie sylwetki. Rozpoznaję zdaleka, że to Janusz Skórek i Andrzej Czok. Nie wiem, sk ą d we mnie ta ochota do żartów i towłaśnie w chwilę po nastroju, w którym przeważało przygnę bienie ale... nie krzyczę, nie wy-machuję wesoło r ęk ą , nie skaczę z radości, tylko siadam w śniegu i czekam. Dopiero, gdyzbliżyli się do mnie na dwa metry, podrywam się z okrzykiem:

 — Pasowa kontrola! Przepustku matę?Ta nagła, niespotykana w himalajskiej scenerii, sytuacja przedrzeźniania stróżów zza bratniejgranicy w Tatrach powoduje, że stają w miejscu jak wryci. Są zaskoczeni, niemal w szoku.

Witamy się wreszcie serdecznie, ściskamy i teraz już oni krzyczą : — To wspaniale! Jeżeli jesteś, to nie idziemy w żadne góry, wracamy do bazy!Czekałem na te słowa, bo mimo radości ze spotkania, tliła się jeszcze we mnie iskraniepokoju, że może jednak już są po całej górskiej robocie. Kiedy ruszamy do bazy, pryskareszta niepokoju. Zdążyli — opowiadają — założyć dopiero drugi obóz. Czeka ich jeszczemnóstwo ciężkiej górskiej pracy, potrzeba ludzi. Cieszą się, że jestem.A za mną wlecze się bez słowa mój zmaltretowany do granic „przewodnik”. Jeszcze tegosamego dnia wysyłam go na dół. Polecam, by wracał drogą normalną , która jest dłuższa,

 jednak nie prowadzi przez przełęcze, na których sam nie da sobie rady. To, że w tę stronę  jakoś je przeszliśmy, zawdzięczam nie tyle mapie, co górskiemu instynktowi. Jeżeli człowiek „szlaja się” przez 20 lat po przeróżnych górach, to ma jakieś tam doświadczenie, może nawetinstynkt, drogę się czuje, nogi same prowadzą . Pokonują c te przełęcze, sprawnie

odnajdywałem drogę. Jeżeli mieliśmy problemy, to z głę bokim śniegiem, w którym trzeba było torować. Wypłacam należność tragarzowi, dok ładam bakszysz, przykazuję, by nie ważył się iść przez góry. I widzę z ulgą , jak po chwili biegnie przed siebie szczęśliwy, że wreszcie

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 66/166

 

skończył się ten „spacer”.Baza znajdowała się zaledwie o... 20 metrów dalej. Mogłem jej jednak nigdy nie odnaleźć, bo

 jest jakby wciśnięta pod wielki, 20-metro-wy kamień. Prawdziwa baza jest jeszcze dalej, dużoniżej, w lesie, a ta jest tylko bazą wysuniętą , do której nie dali rady przerzucić tej niższej.Mieli przygodę z lawiną . Kiedy tam nisko założyli bazę, zmiotła swym podmuchemwszystkie namioty. Obecni przy tym tragarze, którzy nastę pnego dnia mieli założyć bazę 

właściwą , tak się lawiny przestraszyli, że wszystko rzucili, oznajmiają c kategorycznie, żedalej nie pójdą . Udało się przekonać tylko kilku, którzy wspólnie z chłopcami, ruchemwahadłowym przerzucili część sprzętu pod ten wielki kamień. Tutaj jest bezpiecznie,lodowiec szeroki, do ścian daleko.Chłopcy założyli drugi obóz na wschodniej przełęczy Dhaulagiri, na drodze normalnej. Niktnie wspomina o pierwotnym planie robienia nowej drogi, ja teraz nie mam nic do

 powiedzenia, mogę się tylko włą czyć w prowadzoną akcję. Nie dotarli jeszcze zbyt wysoko.6400 to wysokość przełęczy, z której właściwie dopiero zaczyna się wspinaczka.

 Dhaulagiri, pierwsze zimowe wej ście - pół nocno-wschodnią granią  , 21 stycznia 1985

 Nastę pnego dnia był sylwester, którego przeznaczyłem na odpoczynek. Tutaj, o tej porzeroku, w nocy jest zimno, więc „bal” trwał tylko dwie godziny, które upłynęły pod znakiemwspomnień. Ja też się trochę rozkleiłem, wspominają c swoje sylwestry w Istebnej, gdzietradycyjnie witałem każdy Nowy Rok. Ostatnio byli tak że ze mną Andrzej Czok i JanuszSkórek. Te sk ładkowe, oczywiście, imprezy bywały dosyć liczne, w „porywach”, w ciasnejchacie góralskiej szalało i 20 osób. Robiliśmy kuligi, strzelaliśmy w niebo rakiety, Nowy Rok witaliśmy o północy zawsze na zewną trz chaty.Tutaj jestem cały czas „na zewną trz”, pod sobą mam lód, nie muszę nigdzie wychodzić. Asylwester pod Dhaulagiri jest pierwszym, który spędzam tak daleko od rodzinnych stron.Robi się smutno. Chyba nie dotrwaliśmy do północy, bo było tak zimno, że wszyscy uciekli

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 67/166

 

do ś piworów.Drugiego stycznia wyruszamy w gór ę. Idę z Andrzejem Czokiem i Januszem Skorkiem. Boję się trochę o moją aklimatyzację. Oni tutaj są prawie trzy tygodnie, Ja otar łem się tylko,

 przechodzą c w drodze pod Dhaulagiri przez przełęcz, która ma 5360 m. Na razie jednak czuję się dobrze, nie odstaję od nich. Do obozu drugiego, trudnego do odnalezienia, bo zasypanegodok ładnie śniegiem, dochodzimy około północy. Nastę pnego dnia chcemy iść chociaż trochę 

wyżej, ale „siada” pogoda. Zaczyna padać śnieg, wieje porywisty wiatr, jest bardzo zimno,mgła. Dopiero później dotar ło do nas, że takie warunki są tutaj regułą . Na dobr ą sprawę niemamy w trakcie wyprawy nawet kilku dni pogody z prawdziwego zdarzenia. Bardzo zimno,

 bardzo porywisty wiatr, bardzo dużo świeżego śniegu, w który czasami wpadamy aż po pachy — te warunki stają się chlebem codziennym. Himalajskiej zimy uczyłem się zopowiadań kolegów, którzy zdobyli Everest. Mówili, że tam niemalże opadów nie było,natomiast problemem miał być szklisty lód w miejscach wywianych przez wiatr. Tymczasemna Dhaulagiri zastałem coś zupełnie innego. Owszem, są silne wiatry, ale towarzyszy imnieprzerwanie opad śniegu. Świeżego śniegu jest wszędzie w bród. Jest to dla mnie coś zupełnie nowego. Warunki niepomiernie trudniejsze od tych, w których dotychczasdziałałem. Trzeba spróbować i tego, po to przecież pchałem się w te najwyższe góry zimą .Jak zawsze, wsłuchuję się uważnie w swój organizm. Kiedy po raz pierwszy dochodzę do

obozu I, samopoczucie nie jest jeszcze takie, jakiego bym chciał. Drugie podejście jest lepsze.Wiem o tym, bo sprawdzam tętno, z którego bezbłędnie odczytuję przebieg aklimatyzacji. Na

 począ tku wyprawy tętno mam z reguły normalne, siedemdziesią t par ę, a w miar ę zwyżkowania aklimatyzacji liczba uderzeń mojego serca spada. Dochodzi do tego, że podwóch-trzech tygodniach działania w górach, odpoczywają c w bazie mam tętno 48. Jest todziwne, bo wydawałoby się, że tętno powinno rosnąć.W obozie II przeczekujemy dwa dni, pogoda się nie poprawia, schodzimy w dół. Wychodzikolejny zespół, po nich ponownie my, znowu do obozu drugiego. Wreszcie zak ładamy obózIII, schodzimy i od tej pory rozwija się już akcja na serio. Jestem cały czas w „szpicy”,zak ładamy obóz IV na wysokości 7000. Mamy świadomość, że jest to trochę nisko, ale

 począ tkowo jesteśmy dobrej myśli i chcemy z tej wysokości atakować szczyt. Wychodzimy zAndrzejem Czokiem i Januszem Skorkiem wcześnie rano, ale koło południa, na wysokości

około 8000 metrów widzimy, że nie mamy szans, nie zdążymy. Decyzję najlepiej ujął Janusz: — Ja to p...lę! Idę do domu.Wracamy do bazy. Pogoda bez zmian, przejaśnienia trwają najwyżej pół dnia, później

 przeważnie sypie i wieje przenikliwy wiatr. Stwierdzam jedynie, że gdy niebo zacią ga się chmurami, wiatr nie daje się tak we znaki. Niby jest wtedy lepiej, ale ceną jest cią głe kopaniesię w śniegu i widoczność sięgają ca zaledwie kilkunastu metrów. Trzeba się odwoływać doinstynktu, a wą tpliwości zdarzają się na każdym kroku. Bywają momenty, że staję i nie wiem:w prawo czy w lewo, bo jest jakiś żleb, który może być niebezpieczny. Cią gle trzebadokonywać wyboru, czasami wybór sprowadza się do decyzji: tędy jest niebezpieczniej, ale

 przejdę szybciej. A tu jest trudniej, a też nie wiadomo czy dojdę...Klasyczna droga na Dhaulagiri nie jest trudna. Jest typową drogą na ośmiotysięcznik, możenawet łatwiejszą niż na Annapurnę. Począ tkowo idzie się bardzo długą i prostą granią , na

której nie ma wielkich problemów ze znalezieniem drogi. Od chwili, kiedy grań wrasta wścianę wyłaniają się wą tpliwości czy iść dalej granią , czy wchodzić w ścianę. Czasem

 pomagają nam w tym cudze ślady, zwłaszcza wtedy, gdy trafiamy na jakieś wywiane miejsce,w którym znajdujemy star ą linę, co nas upewnia, że idziemy dobrze.Rozważamy wszystkie elementy tej drogi, analizujemy ją na spokojnie, w bazie. Musimyzałożyć jeszcze jeden obóz, bo ten czwarty jest za nisko, z niego nie damy rady. Robi się 

 późno, jest połowa stycznia. Spoglą dam na kalendarz ze zdwojoną obawą , nie przestaję myśleć tak że o Cho Oyu. Jestem bardzo zadowolony, gdy zwycięża koncepcja podcią gnięciaobozu IV wyżej, już w czasie ataku na szczyt. Bo na ponowne wyniesienie ś piworów,namiotów i wszystkiego co potrzebne, nie ma czasu.Przy podziale na zespoły wystę pują problemy, powiedzmy, moralne. Janusz Skórek cały czaswspinał się z Andrzejem Czokiem, są  żelazną par ą , w któr ą w pewnym momencie wcisnąłem

się, i od tej pory wspinaliśmy się w trójk ę. Gdybyśmy to utrzymali, za nami posuwał by się zespół o wiele słabszy. Trzeba więc zrobić dwa zespoły równorzędne.I tutaj wyłaniają się k łopoty.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 68/166

 

Odżywka Janusza w czasie ostatniego podejścia nie wskazuje na to, że jest w maksymalnejformie. Ja z Andrzejem byliśmy dotą d najwyżej na tej górze. Mamy najlepszą aklimatyzację izdajemy sobie obaj sprawę, że jeśli zwiążemy się we dwójk ę, to mamy szansę na wejścieszczytowe. Jednak Janusz wyczuwa, że może w wyniku tego przepaść jego szansa. Owszem,

 jest jeszcze Machnik, jest Mirek Kuraś, ale ich partnerstwo go nie satysfakcjonuje. Wynikają  stą d pewne tarcia.

 — Chcę iść z Andrzejem Czokiem — deklaruje uparcie Janusz. Andrzej, z kolei, jest wgłupiej sytuacji, bo chce iść ze mną , ale od

 począ tku był z Januszem. Jednym słowem: węzeł, który trudno rozplatać. Podejmuje się tegow końcu kierują cy wyprawą Adam Bilczewski:

 — Kukuczka pójdzie z Andrzejem, a w drugiej dwójce Janusz z Machnikiem. Z tym, że jako pierwsza pójdzie właśnie para Janusz i Machnik, ona przesunie wyżej obóz IV, a Jurek zAndrzejem będą szli za nimi...Janusz nie ukrywa, że nie o takiej decyzji marzył. W końcu jednak dostosował się.Idzie więc z Machnikiem, dochodzą do obozu trzeciego, do czwartego, i tu napotykają ciężkiewarunki: jest fatalna pogoda, zimno, nie dadzą rady iść wyżej. Schodzą do obozu II.Kolej na nas. Wychodzę z „dwójki” z Andrzejem i Mirkiem Kura-siem. W tym czasie obóztrzeci zostaje kompletnie zasypany. Nie ma go. Dochodzimy do obozu IV, który jest, jak na

razie, najwyższy. Nocleg. Jest rzeczywiście bardzo zimno i nie dziwimy się wcale, żeMachnik w czasie zejścia odmroził sobie palec.Rano ubieramy się, czeka nas dzisiaj niełatwe zadanie — chcemy przecież ten namiot

 przenieść wyżej. W momencie, gdy jestem już właściwie gotowy, mam wyczołgiwać się znamiotu, czuję, że coś mnie nieustę pliwie odpycha od jego ścianki. Zaczyna nas przytłaczać 

 jakiś niewidzialny ciężar. Tracę głowę. Coś tam krzyknąłem w panice. Pamiętam tylko, że pierwszą czynnością był skok w kierunku otworu namiotu, z którego jednak nie potrafię się wydostać. Po chwili wszystko jakby się uspokaja, czuję, że ciężar, który napiera — niesłabnie, ale świta w mej głowie takie bardzo proste stwierdzenie: jesteśmy. Jednak co z tego,kiedy zaczynam się dusić.

 — Dajcie jakiś nóż! — krzyczę, bo chcę rozciąć namiot. I słyszę opanowany głos Andrzeja: — Spokojnie, spokojnie, nie tak nerwowo, damy sobie radę bez noża. Zaczynam się szamotać 

z tymi przeklętymi sznurkami, obrywać je,odgarniam chociaż trochę śniegu i wreszcie...Jest powietrze!

 Nie jesteśmy, na szczęście, tak mocno przysypani. Wyczołgujemy się z namiotu, któryustawiliśmy na półce wykutej w lodzie, niżej ucieka w dół ściana. Oglą damy śnieżne

 pobojowisko spowodowane językiem lawiny, który o nas zahaczył. Andrzej nie ma jeszczeubranych butów, więc wyskoczył tylko w skarpetkach, Mirek nie może znaleźć swoichr ękawic, marzną mu dłonie. Jakoś udaje się nam odgarnąć trochę tej masy śniegu, wycią gnąć z niej co potrzebne, jednak Mirek odmraża sobie przy tym r ęce, traci w nich czucie. I zaraznachodzi mnie ta uparta myśl, która wyłania się zawsze wtedy, gdy jest bardzo trudno:

 — Niestety. Już po wszystkim. Dalej nie pójdziemy... Namiot jest cały sprasowany. Powoli, powoli zaczynamy się jednak jakoś ruszać, przecież 

trudno pogodzić się z tym, że już jest „po ptokach”, że drugiego ataku nie będzie, bo nie makto go podjąć. Zaczynamy wygrzebywać rurki. Odkrywam, że nie są połamane, tylko pogięte,

 bo są wykonane, na szczęście, z polskiego duraluminium, które nie jest tak sztywne jak  powinno być. Mówię przy tym: — Może da się to jakoś wyprostować.Odkopywanie całego namiotu zabiera nam kolejne dwie godziny, przyk ładamy do siebiekońce rurek i widzimy, że coś z tego może jeszcze być. Tylko Kuraś, niestety, musi zwszystkiego rezygnować, bo r ęce ma już odmrożone tak mocno, że najwyższy czas jeratować. Żegnamy się, schodzi, a ja z Andrzejem pakujemy namiot i ruszamy w gór ę. Krok 

 po kroku zdobywamy wysokość. Cały otaczają cy świat kurczy się do kilku metrów,obserwuję tylko dziób czekana i zę by moich raków. Uderzenie czekanem, młotkiemlodowym, podcią gnięcie się na r ękach, wbicie zę bów raków i metr wyżej... I znowu czekan,

młotek...Pod koniec dnia dochodzimy na wysokość 7700 metrów, gdzie na małej grańce rozbijamynasz pokiereszowany namiot, w którym przygotowujemy się do czekają cej nas w nastę pnym

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 69/166

 

dniu wspinaczki. Jednak k łopoty bynajmniej się nie skończyły. Andrzej dopiero teraz przyznaje, że z jego nogami dzieje się coś złego. W ochraniaczach, gdy zaskoczyła go lawina,zepsuł się zamek, więc skazany był na zasznurowanie ich, co nie zabezpieczało w pełni już stóp. Nie mówi nic, odwraca się do mnie plecami i stara się jakoś te zgrubiałe stopy ocieplić.Masuje je wytrwale, po chwili pomrukuje z wyczuwalnym zadowoleniem, bo zaczynastopniowo odzyskiwać czucie, ale jego stopy są od tej chwili bardzo zagrożone. Andrzej

 jednak ani myśli „odpuszczać”.Jutro, jak najwcześniej rano, wyruszymy w kierunku szczytu „na lekko”. Z tym

 postanowieniem zasypiamy.Podejście jest bardzo trudne, bo cią gle sypie śnieg, nie widać prawie nic, czasem tylko lekkosię przetrze i wtedy można rozeznać coś na odległość najwyżej 100 metrów. Kierujemy się 

 przede wszystkim wyczuciem, raczej domyślamy się, gdzie może być szczyt. Idziemy w stro-nę grani szczytowej, na której napotykamy podmuchy wiatru, który jednak nie zamęcza,

 pozwala się jakoś poruszać. Wchodzimy na dosyć trudną technicznie grań szczytową , jestspadzista w jedną i drugą stronę, idziemy po skałach. Trzeba się wspinać. To już nie jest takietuptanie po polu śnieżnym, ale normalna wspinaczka w skali II—III, miejscami, IV. Taka jak w Tatrach. Idziemy zwią zani liną , stosują c asekurację lotną .Grań jest mocno postrzę piona, pełno tu turni, uskoków, przełą czek. Widzę przed sobą  najwyższy punkt, chyba szczyt. Dochodzę tam i... okazuje się, że kilkanaście metrów przednami jest jeszcze wyżej. Krótki odpoczynek, wyrównanie oddechu, idziemy, ostatnie metryrobimy już na bezdechu, by stwierdzić, że... Cholera! ten dalszy jest jeszcze wyżej, trzeba iść znowu.I tak o godzinie trzeciej jesteśmy już w punkcie na pewno najwyższym, gdzie znajdujemykawałek bambusowego patyka, który niewą tpliwie pełni tu rolę masztu flagowego.Jesteśmy na szczycie.Wieje. Jest zimno. Andrzej, widzę, cały zalodzony, broda w lodzie, pod nosem wiszą mumalownicze sople, ja wyglą dam chyba tak samo. Andrzej zaczyna wygrzebywać z plecakaradiotelefon, ale łapię go za r ęk ę.

 — Daj spokój. Zejdźmy chociaż trochę niżej, stamtą d się połą czymy. Daje się w końcunamówić, robię par ę zdjęć i jak najszybciej w dół.

Jednak kilka metrów poniżej grani Andrzej stanowczo się zatrzymuje. — Musimy się połą czyć. Chłopcy na pewno się niepokoją . Od rana nie daliśmy znaku życia.Przyznam szczerze, że nie chciałem nawią zywać tej łą czności. Moim jedynym celem byłoschodzić jak najpr ędzej w dół. Robi się późno, do namiotu jest kawał drogi, jakoś w tej„cwangli” musimy do niego trafić i zdążyć. Nie tracę bynajmniej nadziei, wierzę, że pośladach dowleczemy się. Tylko ten czas. Minuty lecą , a Andrzej koniecznie chce złapać łą czność. Trzyma w dłoni radiotelefon, który nagle ożywa.

 — Udało nam się wejść na szczyt, wejść na szczyt, over...Przez trzaski przebija dochodzą cy z dołu ryk radości, słowa gratulacji. W tym momencieuprzytamniam sobie, że pokieł basił nam się czas. To nie jest godzina trzecia, ale czwarta.Bezceremonialnie bior ę od Andrzeja radiotelefon i mówię:

 — Dobra, chłopcy, dobra, kończymy, musimy szybko schodzić w dół, byle dojść do namiotu.

Over. Nie czekam na potwierdzenie, nie czekam na nic. Andrzej upycha radiotelefon w plecaku. Wdół, szybko w dół... Ale ten wyścig z czasem musieliśmy przegrać.Zimą słońce zachodzi wcześnie, dzień jest krótki, ani się obejrzałem, gdy uzmysłowiłemsobie, że stoimy gdzieś na polu śnieżnym, z wszystkich stron otaczają nas ciemności iabsolutnie nie wiemy, w któr ą stronę iść. Próbujemy w jedną , próbujemy w drugą , tu jestspadzisto, tu zbyt trudno, zaczynamy gonić w piętk ę. Teren niby ewidentny, bo trzeba tylkotrafić na grań i tą granią schodzić, ale w nocy nawet łatwe staje się kompletnie nieczytelne.Robię krok i nie wiem dok ą d. Czy to jest grań, czy tylko maleńki uskoczek? Mówię w

 pewnym momencie: — Andrzej, nie damy rady. Zaczynamy błą dzić, a to się może tylko źle skończyć. Siadamy.Trudno, biwak.

 — Spróbujmy jeszcze trochę niżej — odpowiada Andrzej.A ja pamiętam z topografii, że niżej, to znaczy wejść w ścianę, która się urywakilkusetmetrowym uskokiem i koniec. Upieram się na moim. Kopiemy nyżę, próbujemy się 

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 70/166

 

 jakoś wbić w śnieg, który jest tak sypki, że co się wkopiemy, to się nam urywa.Przemęczyliśmy przy tym godzinę. Jest cholernie zimno. Za to jak gdyby troszeczk ę się 

 przejaśniło. Andrzej rozglą da się i mówi: — Wiem, gdzie jesteśmy. Musimy zejść na dół i tam znajdziemy star ą linę por ęczową , któranas poprowadzi na grań.

 — Ruszamy...

Idziemy, zjeżdżamy nawet kawałek na linie, sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej. Niewiemy już niczego. Czy będziemy schodzili 200 czy 100 metrów, czy nie zejdziemy za niskoi później trzeba będzie wracać, podchodzić. Mówię:

 — Andrzej, to nie daje nic... — Rzeczywiście — odpowiada zrezygnowany. — Trudno, siadamy na biwak.Siadamy na plecakach, przytulamy się do siebie i tak, dygocą c, tkwimy na chyba 40-stopniowym mrozie. Jeść, oczywiście, nie ma co, o piciu nie ma mowy. Liczy się tylko jedno:

 byle do świtu, byle jakoś to przetrzymać, byle przeżyć. Okresami zapadam w jakiś letarg,kiedy się z niego otrzą sam, ufny, że minęła już co najmniej godzina, stwierdzam, że tylkokilka minut.Wreszcie jednak wstaje blady świt i zaczynamy schodzić. Już w i -d z i m y , gdzie jesteśmy.Po półgodzinie dochodzimy do namiotu i dopiero stą d nawią zujemy łą czność z bazą , w której

chłopcy bardzo się niepokoją , bo całą noc nie mieli od nas żadnego znaku życia. AdamBilczewski przyznał mi się później, że tej nocy, z nerwów, po 17 latach znowu zaczął palić 

 papierosy. Teraz cieszy się, że zeszliśmy. Jest fajnie tylko do momentu, gdy pada pytanie onogi Andrzeja. Odpowiada spokojnie, jakby chodziło o kogoś zupełnie innego:

 — Z nogami źle. Nie mam w nich czucia...Po chwili w namiocie nie bardzo wiemy, od czego zacząć. Chcemy równocześnie pichcić cokolwiek, gotować byle jaki płyn, żeby tylko było go dużo, ale przede wszystkim masujemyna zmianę Andrzejowe nogi. Raz on, raz ja. Widzimy, że dużo już nie wskóramy, są  spuchnięte jak banie, jedynym dla nich lekarstwem, ratunkiem, może być jak najszybszeschodzenie w dół. Jestem jednak tak zmęczony, Andrzej też, że każdy, nawet chwilowy

 bezruch kończy się zaśnięciem. Budzą c się, odczuwam tak wielkie pragnienie, że postanawiam: to jeszcze jedną herbatk ę i schodzimy. I znowu drzemka nad parują cą menażk ą ,

znowu herbatka...W efekcie nasze postanowienie, że „jak najszybciej w dół”, oznacza wyjście z namiotudopiero o drugiej. Wcześniej się nie dało.Wyruszamy spokojni, bo czeka nas droga przejrzysta i łatwa. Dojdziemy nią bez trudu doobozu III, a może nawet niżej.Tylko, że nawet na tak ewidentnej drodze, któr ą normalnie pokonuje się w dwie godziny,

 przy naszym zmęczeniu czas się wydłuża. Nie da się iść szybciej. Krok za krokiem, siadamy.Krok za krokiem, siadamy. Tak schodzimy, schodzimy i znowu robi się czwarta. Wieje wiatr,idziemy w silnej zadymce, w której widać ledwie na cztery metry, chociaż wyżej nad nami

 jest słońce. Idziemy bez liny. Raz pierwszy jest Andrzej, raz ja. Nadchodzi chwila, w którejuzmysławiam sobie, że do obozu drugiego nie dojdziemy na pewno. Byle tylko dojść dotrzeciego. Na chwilę siadam, Andrzej idzie dalej i znika mi z oczu. W tej zadymce mieliśmy

kontakt wzrokowy na dziesięć, najwyżej piętnaście metrów. Wstaję, idę po jego śladach,które jednak nagle znikają . Wkrada się we mnie niepokój: Andrzej zaczyna chyba schodzić zanisko...Stoję przecież w miejscu, w którym trzeba zaczynać trawers, prowadzą cy do obozu III.Krzyczę za nim, ale nikt nie odpowiada. Myślę, a raczej się pocieszam, że zrobił pewnie tentrawers i teraz już siedzi sobie jak król w namiocie. Próbuję i ja trawersować. Widzę pochwili, że to chyba nie jest miejsce, w którym stoi nasz namiot.Wracam na grań i robi się już ciemno.Krzyczę, ale Andrzeja nie ma. Zaczynam schodzić po omacku, bo jest już kompletnie ciemno.Idę noga za nogą i wiem, bo już nie potrafię dłużej odpychać tej myśli, że czeka mnie kolejny

 biwak.Wiem, że wytrzymam, chociaż jestem cholernie zmęczony. Chce mi się ciepła, chce mi się 

 pić, cią gnie mnie do tego namiotu.Boję się, że druga już z kolei taka noc może być bardzo dramatyczna. Nie pozostaje mi

 jednak nic innego. W dodatku czuję, że urywa mi się grunt pod nogami, może to być jakiś 

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 71/166

 

uskok, może ukryta w śniegu szczelina. Ale tutaj nie było żadnych szczelin. Gdzie ja jestem?Gdziekolwiek próbuję czekanem — lód. Twardy lód.Gdzie ja jestem?To pytanie nie daje mi spokoju, rodzi się przerażenie. Widzę tylko jedną szansę: byle tylko

 jakoś się osłonić od przeklętego wiatru. Próbuję się wkopać w tak ą nyżę, żeby się tylko jakoś wtulić w śnieg. Przy otwieraniu plecaka gubię latark ę, jestem skazany na zupełną ciemność.

Siadam na plecaku — zaczyna się walka o przetrwanie nocy.Od czasu do czasu śnieżny tuman się przerzedza i wtedy widzę pod moimi nogami światełka.Światełka? Tak, to nie jest złudzenie, tylko prawdziwa wioska położona o cztery tysią cemetrów niżej w głę bokiej dolinie, u stóp wschodniej ściany Dhaulagiri. Jestem tam, z nimi.Siedzę przy palenisku. Jest ciepło, grzeje się herbata, do której wypijam kieliszek ciepłego

 bimbru robionego przez tubylców z jabłek. Marzę o takim gor ą cym bimbrze...Jestem trochę otę piały. Na tych majaczeniach w stanie swoistego letargu, na poprawianiu cochwila nyży z rozsypują cego się śniegu, schodzi noc. Mam w plecaku ś piwór, ale go niewycią gam. Wpakowałem go rano na samo dno i teraz myślę sobie, że sięgają c po niegomusiał bym najpierw wycią gać te wszystkie r ękawiczki nie r ękawiczki, przeróżne drobiazgi,których nie ma na czym położyć, bo wszystko rozgrywa się w tumanie śniegu. Boję się, że totylko pogubię. Pocieszam się, że ś piwór był kompletnie przemoczony i teraz jest bryłą lodu,

która niewiele mi da. Gdybym jednak potrafił wtedy myśleć bardziej logicznie, to na pewnodocenił bym, że musiał by mi coś dać, nawet gdybym do jego mokrego wnętrza nie wszedł cały. Ale w tych warunkach trudno o logiczne myślenie. Opanowuje człowieka szczególnyrodzaj marazmu, który się sprowadza do myślenia najprostszego: jeżeli już siedzę, to siedzę.Po co mam zmieniać pozycję? Po co leżeć?Gdy nadchodzi świt, odkrywam, że jestem na stoku, którym można beztrosko zbiec na dół, żegdybym wczoraj podjął to ryzyko, zszedł po omacku, to gdzieś tam bym dotar ł. Ale ranoczłowiek jest zawsze mą drzejszy.Rozpoczynam zejście. Dochodzę do obozu drugiego, kiedy zaczynają się dopiero wnamiotach ruszać. Krzyczę, wychodzą i zapanowuje pełna radość. Wszyscy jesteśmy razem.Okazuje się, że Andrzej zszedł wczoraj wieczorem gdzieś w okolice obozu drugiego, chłopcywyszli mu naprzeciw i o dziesią tej był już w namiocie. Nie wiedzieli jednak co się dzieje ze

mną . Przeżyli znowu chwile niepokoju.Są Janusz Baranek i Mirek Kuraś, którzy czekali wiernie w „dwójce” cały czas na naszezejście. Mirek jakoś w tym czasie doprowadził swoje dłonie do czucia, nie wyglą dały wkażdym razie tak źle, jak w górze.Likwidujemy obóz drugi, schodzimy. Niżej pogoda jest lepsza, świeci słońce, nie ma wiatru.Ale są potężne zwały śniegu. Schodzą c w nich w dół, wystarczy zrobić niewłaściwy krok icałe zbocze śniegu wyjeżdża spod stóp. Jest niebezpiecznie. Właściwie trudno mówić oschodzeniu. Bardziej zsuwamy się, często z warstwą  świeżego śniegu. Nie udaje nam się dojść do obozu pierwszego, znowu biwak między obozem drugim a pierwszym. Jest jednak co jeść, jakaś ostatnia ciepła kaszka, jakaś ostatnia zupa. Do tego się pije, pije, pije...

 Nastę pnego dnia o czwartej dochodzimy do bazy.Lekarz oglą da nogi Andrzeja. Stwierdza odmrożenie trzeciego stopnia prawie wszystkich

 palców u nóg. Ratunek możliwy jest tylko na dole, trzeba tam dostać się jak najszybciej.W kuchni nie ma już żarcia. Chłopcy trzymają dla nas jedynie resztki, żebyśmy choć trochę 

 podjedli. W ostatnie dni pałaszowali wyłą cznie kaszę, odk ładają c dla nas jedną jedyną  konserwę.Wszystko jest przygotowane do zejścia. Jemy ostatnią kolację, rano nastę puje ewakuacja wdół.A ja... do góry. Bo tędy najbliżej.Oni mają wszystko za sobą . Mogą się rozluźnić. Dla mnie skończył się dopiero pierwszy etapwyprawy, te 8167 metrów śniegu i mgły na Dhaulagiri, pełny cel jest cią gle przede mną . Nie

 pozwala mi to na błogi, upragniony relaks.Wk ładam plecak, ruszam przed siebie. W gór ę.Przede mną druga runda.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 72/166

 

Wyłamane szczeble

Cho Oyu, poł udniowo-wschodni filar, zima 1985

Bior ę absolutnie najpotrzebniejsze rzeczy: namiot, ś piwór, maszynk ę butanową , trochę odzieży, trochę jedzenia, a plecak waży i tak 25 kilogramów.Idę znowu w kierunku French Pass.Byle jak najszybciej dostać się do ludzi do Pokhary i pod Cho Oyu.Z Dhaulagiri schodziłem już z lekko odmrożonymi nogami, mam na palcach stóp pierwsze

 pęcherze, ale w porównaniu ze stopami Andrzeja Czoka, które oglą dał starannie w bazielekarz, moje były „dobre”. Nie bardzo się tymi moimi odmrożeniami chwaliłem, bo niechciałem lekarza stawiać w dwuznacznej sytuacji. Zaczęłoby się namawianie do porzuceniamojego dalszego planu. Mam jednak szczęście, bo całą jego uwagę pochłonęły biedne sinenogi Andrzeja. Na moje tylko zerknął i doszedł do wniosku, że nie ma tragedii, a Andrzeja wdół musieli znosić tragarze.Do kulminacji French Pass dochodzę bez większych problemów, śnieg jest dosyć dobry, ale

 po przekroczeniu przełęczy wpadam w biały puch po pachy.Zaczynam wą tpić, czy w ogóle dojdę. Myślę nawet nad tym, czy nie lepiej wrócić i iść w śladza karawaną . Droga dłuższa, ale pewniejsza.Jednak świadomość straty czasu nie daje spokoju. Muszę dojść! Muszę tędy, bo tędy droga

 jest najkrótsza. Muszę iść przez wysokie przełęcze na własnych nogach i zapomnieć, że są  

odmrożone. Muszę, bo tak jest najszybciej. Jest już 25 stycznia, a czas zezwolenia na działal-ność wyprawy pod Cho Oyu mija 15 lutego.Cały dzień upływa na potwornej walce ze śniegiem. Miejscami odczuwam już bezsilność.Ruszam nogami, grzebię nimi, a później widzę, że posunąłem się dwa metry, zostawiają c zasobą głę boki, śnieżny tunel. Brnę, na dodatek zygzakiem. Bo widzą c z daleka skały, myślę:„Tam nie będzie dużo śniegu. Jeżeli są skały, to przejdę po nich, uwolnię się wreszcie od tego

 przeklętego śniegu”. Ale zawsze okazuje się, że te skały są zaledwie trzy-, czterometrowymiwyspami kamienia, po których znowu wpadam w śnieg po pas.Walka, przy której człowiekowi chce się płakać.Idę cały dzień i widzę cią gle doskonale miejsce, w którym wczoraj biwakowałem. I cały czasczuję tę presję czasu.Kolejnego dnia walka ze śniegiem równie zaciek ła jak do tej pory. Są momenty, w których

myślę: „Nie ma siły. Chcę, bardzo chcę, ale muszę wrócić”.Jednak idę; mówię sobie: „Jeszcze dwa metry, jeszcze metr...”Gdy zaczynam iść w dół, aż krzyczy coś we mnie radośnie, że teraz będzie nareszcie łatwiej.Jednak śniegu nie ubywa. Czuję to na własnych udach i piersiach orzą cych to białe piek ło, żew cią gu miesią ca mojej nieobecności na przełęczy, śnieg doszedł niemal już do samych dolin.Cała nadzieja w tym, że w oddali widzę granicę lasu. Jego ciemna linia jest dla mnie tymsamym, czym widok odległej oazy dla człowieka, padają cego z wyczerpania w piaskachSahary. Jedyną szansą .

 Na każdym biwaku pieczołowicie opatruję sobie nogi. Są całe w cią gle rosną cych bą  blach, cocholernie przeszkadza w czasie zejścia. Zrobiłem coś, czego nie wolno mi robić, przek łułem

 je. Wziąłem ze sobą jakieś opatrunki, ale mam świadomość, że mogą nie uchronić od zakaże-nia. Wszystko zaczyna ropieć i gnić. Walczę z tym jak potrafię, cały czas przemywam.Więcej zrobić nie mogę. Rano wk ładam buty i idę dalej.

 Nareszcie jestem w lesie. Nie idę drogą , któr ą poznałem zdążają c pod Dhaulagiri, tylko nawprost, w dół, jestem przecież w lesie, o pomyłce nie może być mowy. Byle w dół.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 73/166

 

Jednak w t y m lesie śniegu tak że nie brakuje. Tracę orientację, bo najprostsza myśl, że jakoś się tam do ludzkich domostw dostanę, mają ca zastą  pić kompas, zawodzi. Okazuje się, że

 jestem w takim lesie, który w pewnym momencie rośnie na niemal pionowej ścianie.Decyduję się trochę cofnąć, idę w prawo, w lewo, aż napotykam ślady jakiejś dzikiejzwierzyny. Skoro czworonogi tędy zeszły, to ja też powinienem. Nie są to, na szczęście, śladyśnieżnej pantery, ale stadka jeleni. Nimi dochodzę, cią gle lasem, do terenu bardziej płaskiego.

Znajduję mały szałas, koło którego są  ślady świadczą ce, że ktoś tutaj nie tak dawno musiał  być.Trzymam się tych śladów i po kilku godzinach dochodzę do wioski Marpha.

 Na każdym kroku napotykam wlepione we mnie z niedowierzaniem oczy. Kiedy próbuję coś wyjaśnić, nie jestem w stanie przebić nieufności do moich słów. Zachodzę do tego samegohoteliku, w którym nocowałem idą c w gór ę.Moja gospodyni puszcza mimo uszu, że odłą czyłem się od wyprawy, przedtem byłem naszczycie Dhaulagiri, a teraz przeszedłem przez French Pass. Jest w tym i niechęć do k łóceniasię (u nas w takich dyskusjach puka się tylko wymownie palcem we własne czoło), ale i

 pokora wobec faceta, który przecież płaci za nocleg, więc ma prawo sobie trochę pobredzić.Raz tylko zaoponowała:

 — Tędy o tej porze nikt jeszcze nie przeszedł...Ale dała za wygraną . Niech mi będzie. Nie przejmuję się tym, bo jest mi tutaj dobrze,najmniej obchodzi mnie czy ktoś mi wierzy, czy nie. Mam nareszcie wymarzony ciepły k ą t,siedzę przy palenisku nad całą michą parują cego ryżu, mam pod r ęk ą szklaneczk ę ciepłej„Marpha Brandy”. Wszystko jest absolutnie jak wtedy, gdy majaczyłem uwięziony nocą wśniegach pod szczytem Dhaulagiri. Czy komukolwiek na świecie może być lepiej?...I wtedy, w ten błogi nastrój włą cza się głos radia nepalskiego, przez które podają komunikat:„Polska wyprawa na Dhaulagiri zakończyła się sukcesem: Andaray Chokoyo and JerryKukuczak weszli na szczyt, jest to pierwsze w historii zimowe wejście na tę gór ę...”Może bym nawet te słowa puścił koło uszu, radio przecież często brzęczy, płyną z niegodziesią tki, setki wyrazów, za których znaczeniem nie zawsze się nadąża, nasze nazwiska są  straszliwie przekr ęcone. Ale najpierw dostrzegłem coś zupełnie nowego w oczach mojejgospodyni, dopiero później dotar ło, że to przecież mówią o mnie. Uwierzyła. Kolejną  

szklaneczk ę „Marpha Brandy” dostałem gratis.Rano biegnę na lotnisko. Niestety, nie ma samolotu. Lot odwołany. Przez dwa nastę pne dninie miało być lotu już planowo, co oznacza trzy dni czekania. To nie wchodzi w rachubę.Bior ę tragarza i ruszam w dół.Ból w nogach wraca uparcie, ale nie mogę sobie pozwolić na odpoczynek. Tragarzem jestmłody chłopaczek, pomógł mi go wynająć Szerpa, miejscowy notabl, właściciel dużego sadu

 jabłkowego, który kiedyś zetknął się już z Polakami i do tej pory mile to wspomina. Dziękiniemu płacę tragarzowi normalną stawk ę, zamiast czterokrotnie wyższej, jak ą oferowano midotychczas, a chłopiec potrafi utrzymać tempo — od świtu do nocy idziemy non stop. Tadroga, normalnie, „na lekko” zabiera siedem dni szybkiego marszu, a ja już trzeciego dniadochodzę do Pokhary, łapię taksówk ę i prosto na dworzec, gdzie akurat stoi autobus doKatmandu. Nie zdążyłem nawet wypić coca-coli, wsiadam, autobus rusza. O dziesią tej

wieczorem jestem w Katmandu.Biegnę prosto do agencji, w której mają  łą czność radiową z bazą pod Cho Oyu.

 — Polish Cho Oyu expedition, Polish Cho Oyu expedition — wywołują bazę. Stoję obok izagryzam ze zdenerwowania wargi. Jeżeli zgłoszą się, mogą przecież powiedzieć, że są już 

 bardzo wysoko, góry mają „z głowy”, nie mam tam już czego szukać. Ale wśród trzasków pojawia się w eterze znajomy głos. W bazie jest tylko Kanadyjczyk, jaki on tam zresztą  Kanadyjczyk — Jacek Olech. Jest szczerze ucieszony. Mówi:

 — Natychmiast wsiadaj w samolot do Lukli, natychmiast w samolot, czekamy na ciebie.Over...Jest już 5 lutego.

 Nastę pnego dnia zdobywam bilet, co nie jest wcale takie łatwe, bo każdy lot do Lukli, gdziezaczyna się popularny szlak pod Everest, jest z reguły oblegany przez turystów.

Wcześnie rano pakowanie, taksówk ą na lotnisko, odprawa bagażu, lot odwołany. Do domu,do hotelu. Znowu cały dzień nie mogę sobie znaleźć miejsca. Czas leci. Nastę pnego dniawszystko od nowa. Taryfa, lotnisko, odprawa, samolot nie leci. Z powrotem.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 74/166

 

Zdaję sobie sprawę, że został mi już tylko jeden, ostatni dzień. Jeżeli jutro nie wylecę, to niemam już po co tam się pchać. Bo trzeba jeszcze trochę czasu, żeby dojść do bazy, trochę nasamą wspinaczk ę.Wprawdzie jestem w dobrej kondycji, ale martwię się nogami, mam je cią gle zdr ętwiałe icieknie mi z nich cały czas ropa.Trzeciego dnia samolot jednak startuje. Natychmiast po wylą dowaniu łapię jakiegoś tragarza,

któremu mówię: — Będziesz niósł tylko połowę ładunku, ale iść musimy non stop, do oporu. Droga etapamimnie nie interesuje. Rozumiesz?

 — Non stop, rozumiem — przytakuje głową . Żą da jednak wyższej ceny. Nie dziwię mu się.Idziemy.W cią gu jednego dnia robimy trzy etapy. Mam szczęście — tragarz szedł akurat w kierunkuwłasnego domu, więc też był zainteresowany, by do niego jak najszybciej dojść. Ś pimy uniego, nastę pnego dnia robimy przed zapadnięciem nocy kolejne trzy etapy. Rozglą dam się za

 jakimś szałasem, gdzie można się przespać, ale napotykamy na drodze młodą Szerpank ę,która gdzieś tam wyżej prowadzi hotelik, to znaczy zwyk ły szałas z paleniskiem w środku iwią zk ą słomy zamiast materaca. Jeśli jednak tam dojdę, to nie będę musiał grzebać się zwłasnymi rzeczami i rozstawiać namiotu, co zimą nie jest wygodne ani przyjemne. I ta

dziewczyna, która akurat schodziła, bo zimą klientów nie ma, na mój widok decyduje się wrócić, iść z nami trzy godziny po nocy, żeby przyjąć mnie, jedynego klienta. Mamy w tymsporo szczęścia, bo nie wiem, czy sami potrafilibyśmy znaleźć właściwą drogę. Mój tragarztych stron nie znał już tak dobrze.Mamy za sobą „komfortowy” nocleg, rano wstajemy, idziemy w gór ę.Tragarz jednak, w miar ę oddalania się od własnego domu, traci coraz więcej ze swojego

 począ tkowego animuszu. Narzeka: — Mnie się już nie chce tak iść, i iść. Ja już nie chcę cią gle się ś pieszyć, i ś pieszyć. Nie chcę  pieniędzy. Ja chcę tylko do domu...Tempo jest rzeczywiście straszne. Ale co mam robić? Sam ledwo dyszę, więc twardo go

 poganiam. Jednak on ma już dosyć. — Odpocznijmy chociaż trochę. Zjedzmy coś —jęczy.

 — Nie. Jeść będziemy dopiero za dwie godziny — pcham go z uporem naprzód, a słowomnadaję ton nieubłagany. Inaczej nie mogę. Nadchodzi moment, w którym siada...

 — Dalej nie idę.Opadają mi r ęce, chociaż to nie pierwsza dramatyczna chwila w tej wariackiej wyprawie. Inagle, jak spod śniegu wyłania się... człowiek, kurier pchnięty przez zaniepokojonegoAndrzeja Zawadę. Bez słowa przejmuje plecak od zniechęconego do cna poprzednika.I tak, dziewią tego lutego, o godzinie drugiej po południu jestem w bazie pod Cho Oyu. Witamnie w niej Zyga.Chłopcy robią nową drogę. Macki (Maciek Berbeka i Maciej Paw-likowski) są w obozie IV,decydują się przenieść go wyżej, żeby z niego atakować szczyt. Gienek Chrobak z MirkiemGardzielewskim są w obozie III i mają ruszać za Maćkami jako druga grupa szturmowa.Wieczorem, po nawią zaniu łą czności, słyszę głos Gienka, który mówi, że rezygnuje, bo

musieliby dosyć długo czekać na tamtych, a ma już tego czekania dość. Ewentualnie spróbuje pójść na szczyt drogą normalną .O odpoczynku nie ma więc mowy. Nie ma czasu. Wieczorem przepakowuję plecak, ranowychodzimy z Zygą do obozu I. Nastę pnego dnia obóz II, w którym musimy czekać, aż chłopcy wejdą na szczyt, przenocują w ostatnim obozie i go zwolnią . Mamy przed sobą  

 prawie tysią c metrów pionu w trudnym terenie. I trochę się boję, czy damy radę przeskoczyć to w cią gu jednego dnia. Nie tracimy jednak z Zygą wiary we własne siły. Po jednym dniu

 przeczekiwania wychodzimy w kierunku obozu czwartego, bo trzeciego już nie ma.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 75/166

 

Cho Oyu, pierwsze zimowe wej ście nową drog ą   —  poł udniowo-wschodnim filarem, 15 lutego1985

W drodze mijamy schodzą cych po zdobyciu szczytu Maćków. Gratulujemy im. Trochę imzazdroszczę, oni już tam byli przed nami. Kawał harówki. Opisują nam jak trzeba iść,wspominają przy tym, że idą c w gór ę musieli zlikwidować w trudnym terenie kilkadziesią tmetrów lin, które były im potrzebne wyżej.Teraz ja z Zygą , wspinamy się miejscami bez por ęczówek. Taka droga po przygotowanejwprawdzie drabinie, ale z powyłamywanymi szczeblami. Najtrudniejsze wspinanie to ostatnie160 metrów przed obozem IV. Tutaj też nie ma lin, zostały po nich tylko haki i śruby lodowe,wbite co kilkadziesią t metrów. Wkrada się nerwowa atmosfera, bo jest już zdecydowanie

 późno. Byleby tylko pokonać ten trudny odcinek bez lin jeszcze „na jasno”. Później powinno być łatwiej. Jednak właśnie tutaj, gdzie jest najtrudniej, łapie nas kompletna już ciemność.Próbuję iść dalej, wycią gam niezbędną w tej sytuacji latark ę, która przy zmianie baterii spadai leci w dół.

Jestem bez światła.Teren jest właściwie klarowny: ściana lodowa, w której nie trzeba szukać po omackuchwytów. Zastę pują je czekan i czekano-młotek wbijane w twardy lód, stopnie wykuwamtylko co kilka metrów. Okazuje się, że nawet po ciemku jakoś można iść. Od stopnia dostopnia, powoli, podcią gają c się dwoma czekanami, posuwam się w gór ę. Do wysiłkuzagrzewa myśl o czekają cym w obozie namiocie, gor ą cej herbacie i ciepłym ś piworze.Wiem, że Zyga na stanowisku asekuracyjnym stoi już dwie godziny, że marznie, ale nie mainnego wyjścia. Rozrusza się, gdy mnie uda się dojść do miejsca, w którym będę mógł założyć stanowisko. Trudno. Jesteśmy w ścianie, nie ma mowy o biwaku, trzeba iść w gór ę.Dochodzę do ostrza grani. Znajduję miejsce, od biedy, siedzą ce na dwie osoby. Niedawnemarzenia o ciepłym wnętrzu namiotu muszę zastą  pić zwyk łą szansą przetrwania do rana nasiedzą co. Wkopuję się w śnieg, wbijam czekan, robię stanowisko asekuracyjne, krzyczę do

Zygi: — Możesz iść.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 76/166

 

Czekam. Kompletna ciemność, wiatr wieje, zagłusza wszystko. Nie mam z Zygą  żadnegokontaktu. Tylko po linie wyczuwam czy idzie dalej, czy nie. Jest napięta, więc idzie. Ale trwato strasznie długo. Coś się tam dzieje. Krzyczę:

 — Zygaaaa!Może sobie tylko wmawiam, że przez to wycie wiatru przebija jakiś głos? Mijają jednak godziny, zanim wreszcie słyszę już na pewno ciężki oddech tuż pode mną . Wyłania się Zyga.

 — Co tak długo?Dyszy ciężko, jest tak zmordowany, że odpowiada sylabami:

 — Od-pad-łem na tra-wer-sie...Szedł, poślizgnął się, poleciał trzy metry, zrobił wahadło i zawisł na linie w powietrzu. Za

 pomocą „mał py” udało mu się docią gnąć do ściany. Wraca z dalekiej drogi. Nie dziwię się wcale, kiedy mówi:

 — Mam już dość! — Jeszcze tylko kilka metrów i będziesz mógł usiąść.Po chwili jesteśmy razem. Jest przeraźliwie ciemno i głucho.

 — Zak ładamy „kibel” — mówię uspokajają co do Zygi. Owijamy się w płachtę  jednorazowego użytku NRC, siadamy nawydeptanej platforemce wielkości dwóch krzeseł, nogi zwisają nam nad czarną czeluścią .Przytulamy się do siebie, i tak, dygocą c z zimna, doczekujemy świtu.Rano wygrzebuję się ze śniegu, idę jakieś 50 metrów wyżej i tutaj widzę... namiot. Brakowałonam do niego 60 metrów. Nasze nocne marzenia o suchym ś piworze i menażkach gor ą cejzupy były tak silne, że postanawiamy w namiocie chociaż chwilę wypocząć. Jesteśmy sko-nani do tego stopnia, że chwila zamienia się w cały dzień i w całą noc.Kiedy budzimy się, jest 15 lutego. Ostatni dzień. Wysokość 7400.Wychodzimy z namiotu „na lekko” i zaczyna się znowu trudne wspinanie. Wysokość daje osobie znać. Znowu śnieg, choć tylko do pół łydki. Jestem solidnie zmęczony, chociaż czuję się dobrze. Zdaje mi się, że poruszam się normalnie, ale brak mi świeżości. Z kolei Zyga niema jeszcze pełnej aklimatyzacji. Czekają c przymusowo w bazie, nie był jeszcze tak wysoko.Teren jest trudny, więc nasze tempo słabe.Gdy dochodzi godzina 16, sytuacja staje się poważna.

 — Co robimy dalej? — mówię. — Jeżeli dojdziemy jeszcze w słońcu do szczytu, to dobrze.Czeka nas wtedy zejście po ciemku. I grozi nam biwak...I tutaj Zyga mnie zaskakuje. Jest człowiekiem znanym w środowisku z dużej rozwagi. Ma 48lat, należy do ludzi, którzy gdyby mieli zaryzykować więcej niż pozwala rozsą dek, torezygnują . A tymczasem mówi głosem przerywanym wielkim wysiłkiem płuc:

 — Jesteśmy za blisko szczytu... Idziemy do oporu. No to idziemy. Jednego się już nauczyłem, że biwaki zimą na ośmiu tysią cach też można przeżyć. A szczyt jest naprawdę blisko. Dzieli nas od niego już tylko ostatni, rzeczywiścietrudny, stromy odcinek w lodzie. Jednak to, że Zyga myśli tak jak i ja, podniosło mnie naduchu. Nie tylko ja jestem tym szaleńcem, który prze cią gle do przodu.Idziemy cały czas z asekuracją . Dochodzę do ostrej grańki, doprowadzają cej do szczytu. Jesttrudno i przepaścisto na obie strony. Zaczyna się walka z ogromnym zmęczeniem, brakiem

tlenu i z czasem.W blaskach czerwonych promieni zachodzą cego słońca wychodzę na szczyt. Doznrję niesamowitego wrażenia. Robię krok i nagle znajduję się w zupełnie innym świecie. Nikną  strome ściany, ostre i groźne granie, wychodzę jak gdyby z ciemnego, pełnegoniebezpieczeństw kanionu na płaszczyznę oświetloną jasną purpur ą . Jest 17.15. Za chwilę zcienia wyłania się Zyga.Cho Oyu ma szczyt bardzo nietypowy. Platforma potężna jak kilka boisk piłkarskich, którejkońca prawie nie widać.Jest pogodnie, na horyzoncie czerwienieje wielka kula słońca. Znajduję dwa cukierki. Tochyba po Maćkach. Kr ęcę kilka ujęć malutk ą kamer ą super-8, któr ą dał mi Zawada. Później

 pstrykam trochę moim aparatem. Jest tak cudownie, że chciałoby się tu być dłużej. Zygarównież fotografuje, ale od tej chwili liczy się tylko jedno: jak najszybciej w dół, który

zalewa mrok.Zyga ma gorszą niż ja aklimatyzację, zaczyna trochę odstawać. Muszę go popędzać. Cochwila siada, a wtedy wrzeszczę:

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 77/166

 

 — Wstawaj! Musisz iść!Po chwili sytuacja odwraca się, kiedy ja walę się w śnieg, słyszę nad sobą :

 — Wstawaj! Idź!Gdyby ktoś obserwował te sceny z boku, mógł by pomyśleć, że się pastwimy nad sobą . Ale „z

 boku” nie ma nikogo, a walka o każdy metr w dół jest walk ą o wielk ą stawk ę, może nawet ożycie. Schodzimy, schodzimy resztkami sił. I wiemy już obaj, że czeka nas ponowny biwak.

Oby tylko jak najniżej. Nieubłaganie nadchodzi chwila, przed któr ą nie udało się uciec. Robi się ciemno, mrok gęstnieje ostatecznie gdy jesteśmy na polu śnieżnym. Ale schodzimy dalej. Po ciemku,wycią g za wycią giem, asekurujemy się na zmianę. Byle niżej. Idę pierwszy, Zyga za mną .Jakoś mnie ubezpiecza, chociaż jest to już asekuracja trochę iluzoryczna, bo luz na liniespory, jest noc, a nie mam siły, by go kontrolować. Byle niżej. Schodzę tyłem uczepiony„dziabadeł”. Robi się coraz stromiej. Jeszcze raz wbijam czekan i nogami czuję pustk ę. Jakiś uskok. Zaczynam się niepokoić. Błyskawicznie odtwarzam w pamięci drogę pod gór ę. Prze-cież tutaj nie było żadnego uskoku. Może to tylko metrowa szczelinka? Wybijam w lodziestopień, stawiam na nim jedną nogę, drugą . Opuszczam się powoli niżej i w tym momencie

 puszcza mi czekan. Próbuję nim jeszcze coś zrobić, ale poślizgnęła mi się noga.Lecę...

Pierwsza myśl: „To już koniec”. Po kilku ułamkach sekundy walę się na coś z rumorem. Nielecę dalej. Dotykam się ostrożnie, odczuwam ból, ale dochodzę do wniosku, że chybawszystko w porzą dku. Zaczynam obmacywać otoczenie, leżę na jakiejś półeczce, mam

 podparcie. Jestem.Krzyczę do Zygi:

 — Stój! Tu jest uskok! Idź bardziej w prawo!Jestem mą dry, bo widzę już na tle nieba, że uskok ma jakieś pięć metrów, ale im bardziej w

 prawo, tym się zmniejsza, zmniejsza aż wreszcie zanika. Zyga usłyszał, robi ten trawers,schodzi do mnie i postanawiamy już tutaj zostać. Pod nami widać tylko czarną czeluść. Niewiadomo dok ą d po nocy iść. Biwak. Siadamy, nasze płachty jednorazowe są już podarte, niechronią przed zimnem, a mróz jest sakramencki. Czterdzieści na pewno. Rozpamiętuję 

 jeszcze w myśli tę sytuację, jak ą tak niedawno przeżyłem. Nie chciał bym czegoś takiego

doświadczyć jeszcze raz. A później myślę tylko o sprawie przeraźliwie rzeczywistej. O moichstopach.Przed wyjściem w gór ę nie przyznałem się lekarzowi do moich k łopotów, by uniknąć zbędnych dyskusji. Nie przyszło mu, na szczęście, do głowy, że mogę mieć odmrożone stopy,skoro na własnych nogach przy maszerowałem z jednej wyprawy i idę dalej. Walczę z tyminogami cały czas, na każdym biwaku spędzonym w namiocie zmieniam opatrunki, masuję.Robię to tak, żeby nie widział Zyga, by nie wyniknęła z tego jakaś niepotrzebna konfliktowasytuacja. Ta jałowa gadanina, co robić dalej, iść wyżej czy nie itp. Wolę tego uniknąć. Aleteraz, na tym potwornym mroźnym „kiblu” nie mogę nogom pomóc w żaden sposób.Przeżywamy jakoś tę noc, zaczynamy schodzić i wkrótce jesteśmy w namiocie, do któregoznowu zabrak ło nam tylko 200 metrów. Wchodzimy do środka i wiemy dobrze, że długo nieruszymy się stą d. Przeczekujemy cały dzień, chociaż trudno nazwać to odpoczynkiem, bo

wszystko dzieje się na wysokości 7400. Jesteśmy jednak zbyt słabi, żeby tego samego dniaschodzić niżej. W namiocie są jeszcze resztki jedzenia, coś do picia, jesteśmy jednak tak 

 padnięci, że staje przed nami właściwie alternatywa: gotować albo spać. Pichcą c coś nazmianę przesiedzieliśmy tak dzień i noc. Kiedy wstajemy nastę pnego ranka, wydaje nam się,że wszystko już jest proste: idziemy w dół, w cią gu jednego dnia będziemy w bazie...Tymczasem przed nocą docieramy z trudem do obozu drugiego. Schodzą c! Normalnietrwałoby to dwie, góra trzy godziny. Jestem jednak potwornie zmęczony, a jeszcze gorzej jestz Zygą . Działamy na zupełnie zwolnionych obrotach.Biwak w obozie drugim. W bazie trochę się niepokoją . Wiedzą już, że doszliśmy do celu,zostaje tylko drobiazg, zejść na dół. Już nie pamiętam, który raz z kolei zapewniam przezradiotelefon:

 — Już wychodzimy. Dzisiaj na pewno zejdziemy do obozu pierwszego. Może nawet do bazy.

Do bazy. Over... — Fajno. Czekamy. Over.I tu się okazuje, że wszystko się na siebie nawarstwia. Bo nie wstajemy już o pią tej, ale o

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 78/166

 

siódmej. Zanim coś ugotujemy, robi się godzina dziewią ta. Kiedy zbieramy się do wyjścia, jest cholernie późno. Jakoś schodzimy na lodowiec, na którym jest obóz pierwszy, i tutaj zdaleka widzę poruszają ce się na śniegu punkciki, coraz większe, większe. Tak, to chłopcywyszli nam naprzeciw, żeby pomóc Schodzimy znowu po nocy, docieramy do bazy na krótko

 przed północą , 19 lutego.Karawana jest przygotowana do drogi powrotnej. Czekają tylko na nas. Rano nie ma czasu na

odpoczynek. Zwijamy namiot i ruszamy.Wszystko wykonuję jak automat, ale prawdą jest, ze im niżej schodzi się w dół, tym więcejtlenu, tym bardziej przybywa sił. Robi swoje normalny posiłek, organizm jest nareszcienawodniony. A karawana posuwa się tak, jak pozwalają tragarze, czyli wolno. Etapy nietrwają od rana do nocy. Idzie się cztery, najwięcej pięć godzin i koniec.Jestem wyschnięty, straszliwie wychudły, ale jakoś ruszam się. Ruszam się i myślę. Mamświadomość, że po Cho Oyu zacząłem być traktowany jako ten, który goni ReinholdaMessnera i ma w tej gonitwie szansę. Kiedy mówią mi o tym tutaj, krzywię się niechętnie.Owszem, pogonić go trochę mogę, ale na to, by ten wyścig wygrać, musieliby Reinholdauwięzić w jego alpejskim zamku, a mnie pozwolić robić w Himalajach co chcę. Nie oznaczato bynajmniej, że sk ładam broń. Co to, to nie Przecież „odfajkowanie” podczas jednej zimydwóch ośmiotysięczników jeszcze nikomu w dziejach światowego alpinizmu się nie udało.

To był wyczyn, zdaję sobie z tego sprawę. Ten „wyścig” z Messnerem zrodził się jakby sam,dałem się weń wcią gnąć bez przekonania do jego formuły. Nie dlatego, ze „wystartowałem” ztak wielkim opóźnieniem w stosunku do rywala. Samo gonienie po wielkich górach drogaminormalnymi tylko po to, żeby je „zaliczyć”, nie bawi mnie. Fascynuje mnie natomiast pomysł czternastu nowych dróg na czternaście ośmiotysięczników. Realizuję go zapamiętale. Nową  drogą albo zimą , kiedy jeszcze nikt tam o tej porze roku nie był. To jest stawka wartaświeczki. Naprawdę wielka gra. A wyścig z Messnerem pomoże mi w realizacji tego planu.Mam o czym myśleć, człapią c ostrożnie z karawaną na moich zmaltretowanych nogach.Wieczorem po raz pierwszy przyznaję się do odmrożeń. Proszę lekarza, żeby je obejrzał.Łapie się za głowę, momentalnie aplikuje mi zastrzyki antybiotyków, kroplówk ę, ok łady,wszystkie możliwe „rozszerzacze”, jednym słowem — stosuje intensywną terapię.Teraz każdy kolejny biwak to rozk ładanie polowego szpitala, najczęściej w k ą cie szerpańskiej

kurnej chaty. Lekarz, Krzysiu Flaczyński, rozk łada swoje instrumenty, kroplówki, strzykawkii zaczynają się zabiegi na moich nogach, zdejmowanie z palców kawałków martwicy,

 przemywanie, zak ładanie opatrunków. W tym czasie zajadam podawane przez Szerpank ę ziemniaki w łupinach, gotowane w wielkim kotle na ognisku, rozpalonym w środku chaty.Smakują jak najlepszy specjał. Wygłodniały żołą dek domaga się coraz to nowych porcji. I

 piję, piję, piję.Ale rano muszę schodzić. Nikt tego za mnie zrobić nie może, nie ma przecież pocią gu aniautobusu. Odmrożenia mają , na szczęście, to do siebie, ze w pierwszym stadium nie bolą . Idę więc normalnie, tym bardziej ze w lekarstwach, jakie dostaję, są  środki przeciwbólowe.I tak dochodzimy do Katmandu.Ze względu na odmrożone nogi natychmiast poleciałem do Delhi, sk ą d mam jak najszybciejdostać się do kraju Tutaj jednak zdany jestem na łask ę Aerof łotu.

Codziennie kuśtykam do biura, pytam o wolne miejsca w samolocie i codziennie otrzymuję odpowiedź „Niet, nie nada, nie wazmozno”. Nie pomagają wizyty u dyrektora biura, nie

 pomaga konsul polski, który napisał nawet w mojej sprawie list do Aerof łotu. Niestety, nie mogę obrazić się na tego przewoźnika i polecieć innym samolotem. Na moim bilecie widnieje czerwony stempel „Not Adversible”.Trwało to 10 dni, w czasie których, zamiast w szpitalu, tkwię z moimi ropieją cymi nogami wniemiłosiernym upale, w hoteliku na Tourist Camp, w którym panuje nieopisany brud, smród,

 buszują szczury.Szczęściem spotkałem tu polskiego lekarza z Cieszyna, który mi jakoś codziennie nogiopatrywał. Wspaniały człowiek, ale do Delhi przyjechał jako turysta, szpitala ze sobą niezabrał.W marcu jestem w kraju. Palce uratowane.

Cieszę się dziećmi, domem, rodziną . Mam to wszystko, czego mi tak bardzo t a m brakowało.Grzeje mnie ogromna satysfakcja, ze wariacki pomysł udało mi się jednak zrealizować.We wszystko to wk łada się nieubłaganie pewien niesmak. Nikt mi tego nie powiedział w

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 79/166

 

oczy, ale już po kilku rozmowach z kolegami wyczułem. W środowisku kr ąży opinia, że naCho Oyu wyszedłem jakby po przygotowanej przez kolegów drabinie. Może mają rację.Pełnia satysfakcji jest wtedy, kiedy mogę sobie powiedzieć „Pracowałem od samego począ tkuwyprawy, nikomu nie siedziałem na grzbiecie”.To fakt, że kiedy razem z Zygą ruszaliśmy na Cho Oyu, droga była prawie gotowa.„Drabina” stała, brakowało w niej tylko paru szczebli

Tych górnych.

Nanga nie pobłaża

 Nanga Parbat, poł udniowo-wschodni filar, 1985

Siedzę w domu po zimowych wyprawach na Dhaulagiri i Cho Oyu i wiem, że krakowiacy przygotowują od roku wyprawę na Nanga Parbat.Czekam na zaproszenie do tańca. Już nie jestem żółtodziobem sprzed lat, kiedy tonieopatrznie zwróciłem się do jednego z kolegów który był kierownikiem wyprawy: „Jestemgotów jechać, weź mnie”.Chodziło wtedy o organizowaną w 1976 roku wyprawę w Himalaje. Przyszedłem ufny wwartość swoich alpejskich osią gnięć i powiedziałem wprost:

 — Chciał bym jechać z wami... — Zespół mamy już skompletowany — oświadczył kierownik. Słowa nie były przy tymważne. Czułem, że mnie spławił.Prosiłem tylko raz w życiu i od tej pory postanowiłem, że więcej na tak ą odprawę nie będę się narażał.Dlatego teraz czekam. Dotar ły nawet do mnie przecieki, że w jakichś tam rozmowach

 przewijało się moje nazwisko. Nie była to jednak propozycja. Po kilku dniach przyszła i ona.Zadzwonił do mnie kierownik wyprawy na Nanga Parbat, Paweł Mularz. Później spotkałemsię z nim w Krakowie i tak się zaczęło.

Udało mi się spożytkować moje doświadczenie i „chody” na ślą skiej ziemi, dzięki czemuwydę biłem odpowiednie przydziały trudno osią galnej żywności i 3 maja „maluchem”załadowanym po dach znakomitymi suszonymi wędlinami i szynkami, ruszyłem do Krakowa.Data jest ważna, pamiętajmy, kiedy to się wszystko dzieje. Trwają restrykcje po staniewojennym, a ja jadę autem pełnym poszukiwanych smakołyków akurat w dniu, kiedy należy

 przypuszczać, że w Krakowie będzie „gor ą co”. Na dodatek, w drodze, na stacji benzynowejzdjąłem kurtk ę, położyłem ją na dachu „malucha”, coś tam poprawiłem w środku i poje-chałem. A w kieszeni kurtki były moje dokumenty. Wszystkie, paszport też. Dopiero kilkakilometrów przed Krakowem spociłem się. Szukam dokumentów... nie ma. Za kilka godzinzaczyna się odprawa całego bagażu. Wracać? Nie, nie mogę. Ładuję się prosto do centrummiasta aż niebieskiego od milicyjnych mundurów.Dojeżdżam do klubu i tu zaczyna się odprawa celna, która trwa... dwa dni. Celnicy zaglą dają  

nawet do pasty do butów, zgrzytają c przy tym zę bami: — Taka ciężka robota, a wszystko przez te anonimy. Otrzymaliśmy polecenie z góry,

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 80/166

 

 panowie rozumieją ...Wyprawa wyjeżdża w sk ładzie międzynarodowym, ale jej duszą są Paweł Mularz i Piotrek Kalmus. którzy w organizację włożyli bardzo dużo pracy.Ja wyjeżdżam dwa tygodnie później. Po zimowych wyprawach musiałem jakoś wygospodarować chwilę wytchnienia, trochę odpocząć. Teraz ich gonię. Najpierw 30 godzin

 jadę autobusem z Islamabadu do Gilgit. Stą d wynajętym jeepem do Jaglot.

Samochód telepie się na kamienistym highwayu, rozglą dam się w koło. Czuję się, jakbym poszedł do kina na film, który już widziałem...Przecież tutaj właśnie, 8 lat temu, po raz pierwszy zetknąłem się z górami, do których się modliłem. Tutaj, na Nandze, przeżyłem wszystko: oczarowanie wielkością Himalajów, dotyk ośmiu tysięcy, i rozczarowanie — zawód i gorycz porażki. Przywiozłem tu wtedy mitzrodzony z lektury książek typu „Człowiek zdobywa Himalaje”, z których stronic bije trud,groza i śmier ć oraz przekonanie, że człowiek w tym strasznym otoczeniu może przetrwać znajwyższym trudem.Wracałem już wyzwolony z tego mitu Wielkich Himalajów — gór, przed którymi trzeba

 padać na kolana i czołgać się w pokorze na brzuchu. Zarozumiałość? Bluźnierstwo? Nie.Wielki szacunek — ale i przeświadczenie, że Himalaje też są dla ludzi. Poza tym byłem wznakomitej kondycji.

 Nanga to jedyna ośmiotysięczna góra, do której podnóży można dostać się bez większych problemów, po stosunkowo krótkiej drodze jeepem i 2-dniowym podejściu. Jedyna, pod któr ą   bazę zak łada się na wysokości 3650 metrów, gdzie są zielone łą ki, namioty, ognisko, prawie jak na obozie harcerskim Jedyna góra, na któr ą wspinają c się, przechodzi się wszystkie poryroku Od pełni lata po 40-stopniowy mrózGóra, która pozwoliła mi zabawić się z sobą , dopuszczają c do mitycznej wysokości 8000metrów, a później skarciła jak matka swe dziecko

 Nanga ParbatTam odkryłem, ze himalaizm to cią gła, ogłupiają ca praca w przedsię biorstwietransportowym, nie mają ca nic wspólnego ze wspinaniem Zanim się dorwiesz do skały,musisz przez tydzień podchodzić przygięty ciężkim plecakiem jak juczny wół, wnieść namioty, ś piwory, paliwo, żywność Schodzić i od nowa to samo I zaduma, ze gdybyśmy

 przyjechali tylko we trójk ę, to dokonalibyśmy tego samego co z całą wyprawą W Himalajachmożna działać w małym zespoleA nade wszystko wspomnienie sceny, jaka rozegrała się między trzema przyjaciółmi, rano, ponocy spędzonej w namiocie na 7400, po pierwszym ataku, który załamał się na 8000 metrówWiedzieliśmy, ze do szczytu jest blisko, ale dzieli nas od niego skalna bariera W tej scenie

 brał udział Matek Pronobis, Marian Piekutowski i ja Pierwszy wygłosiłem swoją kwestię — No to co, próbujemy jeszcze raz, wychodzimy*7

 — Ja nie dam rady, cią gle nie czuję nóg — mówi z rezygnacją Marek  — Nie bardzo widzę sens dalszej drogi — przyznaje Mamuś — Zostawmy tu Marka na jeden dzień, mech zajmie się odmrożonymi nogami, a mychodźmy jeszcze w gór ę — podsuwam rozpaczliwy kompromis Byliśmy już spakowani i

 potrzebne było tylko jedno zdanie idziemy w gór ę czy w dół9 Wiedziałem, ze już go nie

usłyszę, bo milczenie bywa często bardziej wymowne od słów I rzucam wtedy z całą  desperacją 

 — To może ja pójdę w gór ę sam, a wy schodźcie Zareagował na to Marek  — Nie wygłupiaj się, w końcu ty jesteś tutaj jedyny zdrowy! Miał rację Manius przecież też miał odmrożone r ęce i trochę przymrożone stopyUsiadłem na śniegu zrezygnowany, chłopcy powoli człapią w dół, cią gną c linę asekuracyjną  Oddalają się, asekuruję ich 80-metrową liną Spoglą dam w gór ę Błękitne niebo, nie ma wiatru,cisza Wymarzona pogoda, szczyt tak bliskoChce mi się płakaćSzarpnięcie liny

 — Kooniec luzuuu! — Schodź!— krzyczy z dołu Marek 

Po kilku dniach likwidujemy bazę i wracamy w doliny Jest począ tek wspaniałej jesieni,chłodno, ale wokół nas całe piękno jesiennego złota i br ą zu, a nad nami rozświetlona

 blaskiem słońca góra i cholerny żal, ze trzeba od niej odejść, chociaż byliśmy tak blisko

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 81/166

 

szczęściaCzy gdybym wtedy zdecydował się na samotne wejście, wszedł bym na szczyt, czy nie?To pytanie męczy mnie do dzisiaj

 — Niezła pogoda — dociera do mnie głos kierowcyOdrywam się od wspomnień sprzed siedmiu lat. Jeep kołysze się cią gle na wybojach.Zbliżamy się do góry, z któr ą już raz przegrałem. Niedługo stanę przed nią po raz drugi.

Chyba bez kompleksu. Ale nie mogę uwolnić się od myśli, ze już raz nie dałem jej rady Tkwiwe mnie na pewno jakiś psychiczny hamulec. Złe myśli na bok. Trzeba wejść na tę gór ę.Trochę się tej wyprawy boję. Plan jest ambitny nowa droga południowo-wschodnim filarem.Tą samą drogą chcieliśmy iść wtedy, w 1977 roku, chociaż w ostatniej chwili zmieniliśmy

 plany. Dzisiaj, po siedmiu latach mamy inny sprzęt, większe doświadczenie. Jest z namiTadek Piotrowski, znakomity o wielkim dorobku himalaista, najlepiej obeznany z tą drogą .Jest również niezawodny Zyga, reszta to w zasadzie himalajska młodzież. Po raz pierwszyspotykam par ę Meksykanów Carlosa Carsolio i Elzę Avile. Co tacy młodzi, urodzeni wkrainie kaktusów, mogą być warci? Ano, zobaczymy.Cią gle jestem przekonany, że będę się wspinał z Tadeuszem Piotrowskim i Zygą Heinnchemale jeszcze przed pierwszym podejściem w gor ę koledzy skontrowali ten zamysł.

 — Nie będziecie szli razem. Za bardzo od nas odstajecie poziomem. W takim uk ładzie

zmniejszylibyście tylko nasze szansę wejścia na szczyt.Zaniemówiłem na moment, bo po raz pierwszy na wyprawie spotkałem się z takimi racjami.Po chwili namysłu spojrzałem jednak na to inaczej. Ujęła mnie szczerość, nie pozbawionazresztą pewnej słuszności. Duże, prowadzone w stylu tradycyjnym wyprawy, wybielałyzwykle jeden z dwóch sposobów działania. Albo atakują gór ę małym, ale najsilniejszymzespołem, „szpicą ”, która prze do przodu, a reszta wyprawy jak gdyby ją tylko wspomaga.Albo tworzy się dwa, trzy, równorzędne zespoły, które cią gną akcję na zmianę. Zawszenależałem do zwolenników działania „szpicą ”, tym razem przystaję jednak na drugą  koncepcję Wszystkiego trzeba spróbować Jesteśmy w efekcie podzieleni na trzy zasadniczezespoły. Tadek prowadzi jeden, Zyga drugi, ja trzeci. W akcji jeden zespół jest zawsze w

 przodzie, a dwa pozostałe odpoczywają . I tak na zmianę. Droga jest bardzo trudna iniezwykle niebezpieczna. Prowadzi przez strome żleby, którymi nieustannie lecą lawiny. Na

szczęście wyryły już sobie jak gdyby stałe koryta, więc można się domyślać, któr ędy lecą zgóry rwą ce rzeki błota i kamieni w niższych partiach, a śniegu i lodu w wyższych Te korytatrzeba jednak cią gle przekraczać. Problem sprowadza się do wyczekiwania na odpowiednimoment i przeskoczenia najgroźniejszej strefy. Ze względu na to stałe zagrożenie uważam, ze

 była to jedna z moich najniebezpieczniejszych wyprawZna tę drogę tylko Tadek Piotrowski, który dwa lata temu wraz z Andrzejem Bieluniem szedł tędy z wyprawą niemieck ą , prowadzoną przez doktora Karla Henilgkoffera. Cią gną c całą  akcję, doszli bardzo wysoko, jeden z Niemców najwyższym wysiłkiem dotar ł nawet do grani,z której do szczytu było już niedaleko. Ta droga była więc prawie zrobiona. Prawie Zabrak ło

 jej przysłowiowej kropki nad „i”.Dzisiaj spada na Tadka cały ciężar prowadzenia drogi. Zna ją dobrze, zatem powinien być cały czas w czołówce.

Droga jest niebezpieczna do tego stopnia, że nie wszędzie można zak ładać obozy Między I aII jest ponad 1000 metrów różnicy poziomów Aby cokolwiek zrobić, trzeba najpierw

 przekraczać te rynny lawinowe Obóz II powstaje na wysokości 5300. Por ęczujemy nadal, jednak już w czasie powrotu często stwierdzamy, ze liny są poprzecinane przez spadają cekamienie. Jeden zespół cały czas nie robi nic innego, tylko remontuje por ęczówki. Nie daje to

 pełnego szczęścia, bo po kilku dniach okazuje się, ze por ęczówek mamy w ogóle za mało, źleobliczyliśmy, trzeba je dokupić, jechać po nie do najbliższego miasteczka, Gilgit.

 Największych trudności nastr ęcza por ęczowanie między obozem drugim a planowanymtrzecim. Dzielą cy je odcinek jest tak długi, że samo dojście do końca już założonej liny trwatrzy, a nawet cztery godziny. Zostaje zaledwie par ę godzin, pozwalają cych na założenie jed-nej, najwyżej dwóch lin, bo czeka przecież jeszcze cała droga w dół, do obozu. Wystarczy, ze

 przysypie śnieg, że trzeba jakiś kawałek liny wymienić, by cały ten montaż górskiej drabiny

zaczął się strasznie przedłużać. Bywa, ze zespół dochodzi tylko do końca por ęczówek, ale już nie zdąża założyć kolejnej, tylko wiesza liny na haku i schodzi z powrotem. Przez tydzień właściwie drepczemy w miejscu.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 82/166

 

Jak to przełamać? Postanawiam ruszyć z moim zespołem już „na ciężko”, czyli taszczą c na plecach sprzęt biwakowy, potrzebny do założenia obozu III. Tam, gdzie dojdziemy, tamzabiwakujemy — określamy dosyć płynny cel Po dojściu do końca por ęczówek, zak ładamy

 jeszcze.200 metrów lin w bardzo trudnej, zalodzonej ścianie. Kiedy staje na stanowiskuasekuracyjnym jest już noc, moi partnerzy dochodzą po omacku. Wybijamy w ostrej ścianie

grani minimalną platformę pod dwuosobowy namiot, do którego pakujemy się w szóstk ę, costwarza warunki jedynie do przeczekania nocy.Lecz był to moment przełomowy. Dzięki temu, od planowanego miejsca obozu III dzieli nastylko 200 metrów. Rozerwaliśmy ten nużą cy kr ą g niemożności. Nastę pnego dnia nawysokości 6500 m, pod kilkunastometrowym serakiem, zak ładamy obóz III.Zaczyna sypać. Patrzę z niepokojem na rosną ce masy śniegu i giną ce w nim kopuły naszychnamiotów. Jeżeli zostawimy je bez opieki, obóz przestanie istnieć. Postanawiam więc zostać tu ze Sławkiem jedną noc. Reszta schodzi do bazy.Wchodzimy do namiotu, zaczynamy gotować. Po kilku godzinach ruszają lawiny pyłowe.Przewidzieliśmy to, ustawiają c obóz pod serakiem i liczą c, że będzie tarczą , weźmie na siebieewentualne uderzenie masy suną cego z góry śniegu. Mieliśmy rację, jednak pyłówki są  większe niż zak ładaliśmy Swoimi językami opływają serak i dosięgają nas. Nie są to gwał-towne uderzenia, a powoli wzbierają ca, napierają ca na namiot fala śniegu. Odkopywanie go i

 przenoszenie w miejsce pewniejsze pochłonęło kolejne godziny, przeznaczone na upragnionywypoczynek.

 Nazajutrz ze Sławkiem przesuwamy namiot ponownie, jeszcze głę biej pod serak. Cią glesypie, pada już drugi dzień. Rano wreszcie uśmiecha się słońce. Podczas zejścia do bazy, tuż nad obozem I, dostrzegam nagle wiszą cy na skale plecak.Sk ą d on się tu wziął? Przecież plecak każdy nosi na sobie.Ten plecak zaczyna mnie niepokoić. Niepokój rośnie w miar ę zbliżania się do obozu. Zastaję namioty puste Jestem już pewny, że cos się musiało stać. Przecież jeszcze tak niedawnowidziałem z wysoka ludzi podchodzą cych w gór ę.Schodzę coraz szybciej, rozglą dam się na wszystkie strony w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów czegoś, co musiało się tutaj wydarzyć

Czego?U podnóża skały, któr ą nazwaliśmy „sercem” dostrzegam dwie sylwetki. Po chwili wiemwszystko.Andrzeja Samolewicza, około 400 metrów nad obozem I, złapał język lawiny. Nie był duży,ale wystarczył, by porwać go w dół. Turlał się po zboczu prawie 600 metrów.Ale przeżył!Okazało się, ze leciał korytem, wyżłobionym przez poprzednie lawiny, podobnym do toru

 bobslejowego. To cud, że wyszedł z tego cało.Szli wtedy we dwójk ę z Pawłem Mularzem, który widzą c co się stało, powiesił swój plecak na skale i pobiegł za Andrzejem, oczywiście nie żlebem, ale prowadzą cymi wzdłuż tegogroźnego „toru bobslejowego” por ęczówkami. „Samol” nie miał żadnego złamania, był 

 jedynie tak podrapany, ze zamienił się w jeden wielki strup.

Miał szczęście.Było to pierwsze poważne ostrzeżenie.W bazie czeka nas kilka dni odpoczynku, w czasie których kolejne zespoły por ęczują  

 powyżej „trójki”, napotykają c na duże trudności. Bywa, ze efektem całodniowej pracyzespołu jest tylko jedna 40-metrowa lina. Znowu przychodzi kolej na mój zespół. Z PawłemMularzem uk ładamy dok ładny plan działania.

 Nie chcę prowokować złego licha i za często przechodzić tymi zdradzieckimi żlebami międzyobozem I i II. Postanawiamy więc przed nastę pnym wyjściem z bazy dojść do obozu III itraktować go jak bazę wysuniętą . Od tej pory na odpoczynek zamierzamy wracać jedynie doobozu III, z którego będziemy szli już tylko w gór ę. Jako najbliższy cel stawiamy sobiezapor ęczowame drogi do obozu IV, nocleg w nim, por ęczowanie jeszcze 200-300 metrów

 powyżej, do miejsca, w którym teren się k ładzie, i powrót do obozu III. A po dwóch dniach

odpoczynku chcemy ruszyć w kierunku szczytu, zak ładają c po drodze obóz V. Ta koncepcja bardziej odpowiada mojemu temperamentowi, nawią zuje do stylu alpejskiego. Czas akcji planuję na 12-15 dni. Pakujemy ogromne plecaki i czekamy na swoją kolej.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 83/166

 

29 czerwca, zespół, który miał iść do góry pierwszy, ocią ga się, a ponieważ pogoda jestniepewna, odczekują jeden dzień. My mamy iść po nich, to opóźnienie wstrzymuje w efekcietak że naszą akcję. Trochę się denerwujemy, jesteśmy gotowi do wyjścia, plecaki mamyspakowane, a tymczasem musimy czekać Wszystko jest szczegółowo zaplanowane, więc niemożna rytmu zmieniać zaraz na starcie.Wreszcie Tadeusz wychodzi wraz z Mikołajem Czyżewskim. Mają zapor ęczować ostatni

odcinek przed obozem IV. Walczą z pyłówkami i twardym lodem. Por ęczują 200 metrówReszta należy do nas Sławek, Cailos i ja dochodzimy do obozu I, którego nie ma. Już powyjściu w gór ę Tadka i Mikołaja, obóz został dosłownie zdmuchnięty oddechem potężnejlawiny. Do ogromnego żlebu, którym często schodziły lawiny był kilometr. Czasami jednak itutaj docierał pył z tamtych lawin. Ta musiała być wyją tkowo potężna, jeżeli sam jej

 podmuch, niczym wybuch ciężkiej bomby, rozwalił obóz na szczą tki, rozrzucają c je w pro-mieniu kilkudziesięciu metrów Znajdujemy tylko kilka ś piworów, par ę materaców i nic pozatym. Zbieramy te resztki, łą czymy się z bazą , informują c ze obóz I trzeba założyć od nowa.

 Nastę pnego dnia, lawirują c i czają c się przed suną cymi co chwila w dół lawinami,dochodzimy do obozu II. W tej drodze obowią zują twarde reguły gry, jakie dyktuje pogoda.Rano lawiny nie są tak groźne, dopiero gdy słonce wychodzi wyżej i przygrzewa, śniegizaczynają ożywać. W południe jest to już kanonada. Czynności trzeba zaplanować tak, by

wyjść jak najwcześniej rano albo zdecydowanie późno, kiedy słońce jest schowane i mrózznowu bierze wszystko w swoje mocne łapy. Docieramy do obozu II, nastę pnie do „trójki”.W stromych żlebach, które mieliśmy szybko zapor ęczować, napotykamy bardzo twardy lód

 pokryty warstwą nie zwią zanego śniegu. Wspinaczka jest trudna i czasochłonna.Prowadzą cego czeka najpierw czyszczenie terenu, zrzucanie warstwy śniegu a dopiero potemwgryzienie się w warstwę lodu, w który można już wbić zę by raków, ostrze czekana i wkr ęcić śrubę lodową . Dochodzę do grańki i nią podchodzę jeszcze 100 metrów wyżej.

 Na jeden dzień wystarczy. Schodzimy do „trójki”. Nastę pnego dnia idziemy pozapor ęczowanym odcinku, dalej przebijamy się przez pas seraków i w głę bokim śniegudocieramy wreszcie do „czwórki”. Jest już noc Rano por ęczujemy z Zygą jeszcze 100 metrówi schodzimy do „trójki” na jednodniowy odpoczynek. Wracamy do obozu IV, w dzień po nasz bazy ruszają do góry Tadek Piotrowski, Piotrek Kalmus i Mirek Gardzielewski. Mają  

dołą czyć do naszego zespołu, albo nas zmienić. Założenie jest takie my idziemy do szczytu,ajezeh nam się nie uda, oni ponowią atak jako drugi zespół.10 lipca w nocy zrywa się potężna wichura. Zawala tutaj, „w czwórce” (7400 metrów),namiot Sławka i Cailosa Namiot, w którym ś pię z Zygą jakoś się broni przed podmuchami.Wieje do południa. Cały dzień czekamy na popiawę pogody Tadeusz ze swoim zespołem

 późno dochodzą do obozu I. Nastę pnego dnia idą wyżej. W drodze do obozu II, w najbardziejniebezpiecznym miejscu znajdują się w samo południe.Kiedy o godz 13.00. o zwyk łej porze łą czności, uruchamiam swój radiotelefon, słyszę:

 — O godzinie 1110 Piotrka Kalmusa porwała lawina.Siedzę z innymi na wysokości 7400 metrów, słuchamy szczegółów. Zdarzyło się to tuż przedobozem II, przy trawersowaniu jednego z ostatnich niebezpiecznych żlebów. Lawina zerwałago z liny por ęczowej, w któr ą był wpięty i porwała w dół Tadek i Mirek, zaraz po dojściu do

„dwójki”, nadali alarmują cy komunikat. Wiedzą , że poniżej w „jedynce” jest zespół, który manajwiększe szansę szybkiego włą czenia się do akcji szukania Piotrka. Sami są uwięzieni wobozie II, bo jest południe, czyli pora schodzenia lawin. Tylko ci, którzy są poniżej, mogą bezwiększego ryzyka ustalić, co się z nim stało. Muszą to zrobić szybko, bo zawsze istniejeszansa, że gdzieś tam utknął, żyje, trzeba to koniecznie sprawdzić.My też nie możemy w niczym pomóc — jesteśmy o dobry kilometr wyżej i zanimdoszlibyśmy do nich, minął by co najmniej dzień i o dotarciu przed nocą nie ma mowy.Tkwimy w „czwórce”, skazani na radio, wiemy co się rozgrywa na dole.Chłopcy z „jedynki” podjęli poszukiwania. Idą równolegle z torem lawiny, przeczesują  wzrokiem każdy jego zakamarek...W miar ę upływu czasu nasz niepokój rośnie. Chociaż jesteśmy bardzo wysoko nad nimi,mamy tę samą  świadomość co oni, że szansa ratunku maleje. Kiedy zbliża się wieczór,

markotniejemy zupełnie. Radiotelefonu nie wypuszczamy z r ą k, jesteśmy przygotowani nanajgorsze.Około godziny czwartej w śnieżnym rumowisku dostrzegają ludzk ą sylwetk ę i dochodzą do

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 84/166

 

niej tylko po to, by stwierdzić, że Piotrek nie żyje.Odcią gają go mozolnie z toru lawin pod najbliższą skałk ę, gdzie nawet przy ponownymruszeniu śniegów będzie miał spokój. Zostawiają go i wracają do „jedynki”.

 Nastą  piła tragedia. Zginął nasz kolega.Do późna wieczorem nie milkną radiotelefony. Zaczyna się długa dyskusja nad tym, co robić dalej.

Siedzę z radiotelefonem w dłoni i dociera do mnie każde słowo tej dramatycznej rozmowy.Wszyscy w „jedynce” i w „dwójce” zaabsorbowani są akcją . Po pierwsze, trzeba ścią gnąć zwłoki Piotrka. Kto to zrobi? Ilu ludzi potrafi się z tym uporać? W bazie jest sześciu, do tegodojdzie zespół, który przebywa w obozie II. Czy wystarczy im jednak sił? Sprowadzaniezwłok w trudnym terenie, opuszczanie ich często na linie jest piekielną harówk ą ...

 — Ścią gamy Piotrka do bazy, pochowamy go w bazie, over — skrzeczy radiotelefon.Jest więc pierwsza decyzja. Dla nas to jeszcze nie wszystko. Tkwimy jakby z bokunajważniejszego nurtu tego k łę bowiska przygnę bionych głosów. Co robić dalej? Iść w gór ę czy w dół? Czy pakować manatki, zwijać obóz i schodzić, włą czyć się w akcję transportuzwłok? Wziąć udział w pogrzebie Piotrka, czy też koledzy czują się na siłach dokonać tego

 bez naszej pomocy? Ale sprawa jest zbyt ważna, by ktoś postanawiał sam. Musi to być decyzja całej wyprawy.

Jestem w bardzo trudnej sytuacji. Wiadomo, że w tym zespole pełnię rolę motoru cią gną cegoakcję w gór ę. Jestem tym, któremu w odczuciu kolegów najbardziej zależy na wejściu naszczyt. Domyślają się, że moje stanowisko będzie takie: „Nastą  piła tragedia, śmier ć Przyjaciela. Uważam, że faktu tragedii nie odwróci nic, ale dojdzie do tego jeszcze porażka.Jeżeli natomiast wejdziemy na szczyt i zejdziemy, tragedii tym wprawdzie nie wymażemy,ale wyprawa osią gnie jednak cel, którego pragnął również Piotr”.Ale... stchórzyłem. Zdania te okazują się dla mnie zbyt trudne do wypowiedzenia na głos.Kiedy czekają na moją opinię, wykr ęcam się:

 — Kierownikiem sportowym wyprawy jest Zyga Heinrich, któremu powierzyliśmy tę funkcję z szacunku dla jego doświadczenia i wieku. Jest obok mnie, dostosuję się do każdegostanowiska, jakie zajmie...

 Nie wypowiedziałem tego, co myślałem — schowałem się za plecy Zygi. Mam do siebie żal,

że zachowałem się asekurancko, że nie byłem zdolny powiedzieć do mikrofonu wprost: — Ja idę w gór ę.Zyga, którego znałem z wielu wypraw, to człowiek będą cy ważną czą stk ą historii polskiegoalpinizmu i himalaizmu. Ma na swoim koncie chyba największą ilość ekspedycji, jednak rzadko stawał na szczycie. Jest typowym człowiekiem gór, może żyć w nich chodzą c międzydrugim a trzecim obozem, przeświadczony przy tym, że rzetelnie wykonuje swoją robotę,która mu sprawia satysfakcję. Zawsze mu brakowało, tak w każdym razie ja go oceniałem, tej

 pełnej ambicji cią gną cej do wierzchołka góry. I zawsze uważałem, że do swojej obecności wgórach podchodzi trochę zbyt ostrożnie. Brakuje mu tej szczypty luzu, która pozwala wnajważniejszych momentach zawyrokować: „Zaryzykuję ten «paznokieć», żeby wejść”.Obawiałem się, że powie: „Zwijamy manatki, schodzimy”.Pierwszy raz zaskoczył mnie jednak na Cho Oyu. Tutaj nastę puje to samo. Bierze z moich r ą k 

radiotelefon i mówi: — Uważam, że musimy zrobić wszystko, by ta tragedia nie poszła na marne. Na górze jestwszystko przygotowane, stoimy w obliczu jedynej szansy wejścia na szczyt. Jeżeli terazzejdziemy na dół, oznaczać to będzie koniec akcji. Nie będzie już możliwości wysłaniadrugiego zespołu, który by wyszedł jeszcze do góry. Powinniśmy cią gnąć. Over...Mówi to do Pawła Mularza, który o całe kilometry niżej jest najbardziej załamany tragedią .Piotrek był jego przyjacielem, śmier ć tak nim wstrzą snęła, że wyznał: „Mam tegowszystkiego dosyć. Uważam, że powinniśmy sobie z tą wyprawą dać spokój”.

 Na drugim biegunie sytuuje się teraz Zyga, którego oczywiście milczą co popieram. Radiowadyskusja trwa dwie godziny. Staje wreszcie na tym, że wszyscy, którzy są poniżej obozu IV,schodzą , by uczestniczyć w transporcie zwłok i pogrzebie, a my cią gniemy akcję do góry.Wyłania się jednak kolejny problem.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 85/166

 

 Nanga Parbat, nowa droga poł udniowo-wschodnim filarem, 13 lipca 1985

Jest nas tutaj na górze sześciu, a cała szóstka nie pójdzie na szczyt, bo mamy za małożywności i sprzętu. Ktoś musi zejść na dół. Tylko kto? Losować? A może ktoś zrezygnujesam? Rodzi się nowa dyskusja, już tylko między nami. Kieruję się wyłą cznie oceną kto jestsilniejszy, a kto słabszy.

 — Moim zdaniem teraz może wyjść w gór ę tylko trójka, bo jedynie na tyle jest jedzenia.Trójka najsilniejsza, która potrafi przetorować drogę do szczytu i niejako otworzy ją  kolejnemu zespołowi. Druga trójka w tym czasie zejdzie do obozu III, gdzie poczeka dwa dni,uzupełni żywność i będzie miała szansę dojścia do szczytu...

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 86/166

 

Kiedy jednak mówię o tym, widzę, że moje słowa trafiają w próżnię, bo każdy boi się, że niewiadomo co w cią gu takich dwóch, a może trzech dni może się stać. Jeżeli on będzie wtedyniżej, straci szansę.Ja z kolei oceniam ich tak:Carlos jest pierwszy raz w Himalajach. Jest zaciek ły, młody, nie baczą c na nic rwie do przodu

 jak źrebak, nie jest to jednak jeszcze podparte wystarczają cymi umiejętnościami i

doświadczeniem. Sławek Łobodziński, amerykański polonus, ma swoje osią gnięcia w górachAmeryki, gdzie się wspinał, ale jeżeli chodzi o Himalaje, jest żółtodziobem. Zyga jestnajstarszym repem i widziałem się w dwójce razem z nim. Kogo jednak na trzeciego?Wyłaniają się względy innej natury, może w tym momencie drugorzędne, niemniej nie możnaich zupełnie lekceważyć. Sławek w dużej mierze jest sponsorem wyprawy. On dał gotówk ę na jej zorganizowanie. Tak samo Carlos. Mogą więc w każdej chwili odezwać się w tensposób: „To my dajemy pienią dze na wyprawę, a w najważniejszym momencie eliminujesznas?” Mikołaj i „Samol” też są pierwszy raz w Himalajach...Sytuacja naprawdę nie jest łatwa. Proponuję wreszcie:

 — Pójdzie Zyga, ja i Sławek. Natomiast Carlos, Mikołaj i Andrzej ruszą w gór ę później, jakodrugi zespół.Mówią c to nie bardzo jestem pewny, czy potrafią się do tego drugiego ataku poderwać.

Czuję, że skazuję ich na odcięcie od szczytu. Pomógł mi w tych rozterkach Mikołaj, który pochwili zastanowienia zawyrokował sam:

 — W takim razie uważam, że powinienem jednak zejść.Tylko Carlos zapar ł się r ękami i nogami: — Nie będę jadł, nie musicie mnie liczyć wkalkulacji resztek żywności, ale z wami pójdę. Muszę iść, bo to jest dla mnie jedyna szansa na

 pierwsze meksykańskie wejście na szczyt ośmiotysięczny.Carlos jest cholernie ambitny, nie będę ukrywał, że to właśnie przy nas wyrósł na wielkiegohimalaistę. I co tu z takim uparciuchem robić? Zaczęliśmy w końcu liczyć, liczyć, świadomi,że od liczenia nie przybędzie ani odrobiny żarcia. Odezwałem się wreszcie jeszcze raz:

 — Mikołaj Trudno Zejdź z Andrzejem, a my spróbujemy pójść w czwórk ę.I na tym stanęło Mikołaj z „Samolem” zeszli, a my ruszyliśmy w gór ę. Jednak czwórka jest

 bardzo niepraktycznym zespołem. Na trójk ę jeden dwuosobowy namiot z biedą wystarczy, na

czwórk ę muszą być dwa Żarcia, wiadomo, nie starczy na pewno. Wiemy, ze ostatni dzień  będziemy szli na głodno. Byle nie za długo.Kiedy rozk ładamy namiot obozu V na 7600, jest sakramencko zimno. Oszczędzamy gaz,którego mamy niewiele. Nastę pnego dnia chcemy iść w kierunku szczytu. Jest jeszczewysoko nad nami, a wiatr daje już mocno w kość, bo zbliżamy się do grani. Na dzielą cychnas od szczytu 600 metrach nie będzie łatwo. Muszę się skonsultować z Zygą .Jeszcze raz zabiwakować, zaryzykować dwa dni bez żarcia? Czy jednak pójść na pełneryzyko, ruszyć w gór ę zupełnie „na lekko”, ale szybciej? Wzrosłaby wtedy szansa wejścia naszczyt, lecz ryzykowalibyśmy dotarciem do obozu dopiero w nocy.Podejmujemy większe ryzyko. Bierzemy ze sobą jak najmniej Jedynie płachty biwakoweTylko Zyga do ostatniej chwili medytuje.

 — Wziął bym jednak maszynk ę z resztk ą gazu.

 — Jeżeli mamy się odciążyć, to bą dźmy konsekwentni — sprzeciwiam się.Wyruszamy wcześnie rano. Zaczyna się ciężka robota w śniegu, lodzie, zalodzonych skałach.Wszystko dzieje się strasznie wolno, opornie. Trafiamy na żleb ze szklistym twardym lodem.Cały czas asekuracja Koło godziny drugiej, przed granią , do której mamy jeszcze 120metrów, spiętrza się bardzo pionowa ściana Zaczyna się wspinaczka ze sztywną asekuracją .Prowadzę, co kilka metrów wbijam śrubę czy hak, zak ładam linę Partnerzy czekają aż zrobię te 80 metrów i po tej linie dojdą do mnie. Idzie mi to niezwykle wolno Co gorsza, zaczynają  nadcią gać chmury. Wysokość około 8000 metrów.O czwartej przezywamy burzę śnieżną , z wyładowaniami atmosferycznymi. Jedynym

 punktem mojego oparcia jest wbity w ścianę żelazny hak Jest tak naelektryzowany, ze widzę skaczą ce po nim iskry. Muszę walczyć ze sobą , bo pierwszym odruchem jest chęć ucieczki odniego, ale równocześnie jest on jedynym oparciem. Daje szansę przetrwania tego białego

 piek ła, rozdzieranego błyskawicami i piorunami.Po półgodzinie burza przechodzi. Skrzykujemy się, wrzeszczą c na odległość do Zygi.

 — Dzisiaj do szczytu nie dojdziemyyyy! Poszukaj tam niżej, koło waaas jakiegoś miejsca,

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 87/166

 

zę by można się w nie wkopaaać! Tutaj nie ma gdzieee!Kr ęcą się, kr ęcą , wreszcie dochodzi krzyk z dołu:

 — Jeeest Da się wykopać jamę!Gdy zjeżdżam na dół, kończą już kopanie. Jama jest mała — w czwórk ę ledwo do niejwchodzimy Ale spełnia najważniejsze zadanie — zabezpiecza przed wiatrem. Tulimy się dosiebie, aby podzielić się własnym ciepłem. I wtedy Zyga, bez słowa, wycią ga z plecaka ma-

szynk ę butanową i gaz. To jest to, czego nam właśnie brakowało. Błogosławiłem w duchuZygę, któremu jeszcze tak niedawno kazałem się rygorystycznie odciążać. Gazu wystarcza natyle, by stopić na nim tylko troszeczk ę śniegu, ale nawet łyk ciepłego płynu na takim biwakuznaczy bardzo, bardzo dużo.Zaczyna się noc, spędzona na kr ęceniu się, wierceniu, szukaniu oparcia na koledze,

 przemożnej, ale nie do zrealizowania, chęci wyprostowania zgrabiałych nóg, bezwiednegowpychania są siadowi łokcia w usta. Na zewną trz jest na pewno minus 40 stopni, może nawetmniej, ale w jamie nie wieje, jesteśmy owinięci w jednorazowe płachty i jakoś udaje nam się 

 przetrwać noc. Najważniejsze, ze byliśmy osłonięci od wiatru, gdyż na wietrze, przy tak niskiej temperaturze, nocy się raczej nie przeżywa.Gramolimy się powoli i idziemy te pierwsze 80 metrów po linie, która już na górze czeka.Znowu jestem na prowadzeniu, ale nie jest tak trudno jak wczoraj. Teraz największą  

 przeszkodą jest twardy lód, no i wysokość. Robię jednak 80 metrów określone długością liny.Rozluźniam się, zak ładam stanowisko, chcę ścią gnąć towarzyszy do góry i wtedy:Lina mi ucieka!

 Nie wiem jak to się stało. Kiedy jest się cały czas zwią zanym liną , nie ma szans, by się wymknęła. A jednak, kiedy ją przek ładałem, rozwią zała się. Poleciała w dół.Stoję na lodowym zboczu, uczepiony zę bami raków i ostrzami dwóch czekanów i jestem bezliny Co lobić? Zyga jest, na szczęście, przywią zany do drugiego końca, dzięki czemu nietracimy jej zupełnie.Ale musi jeszcze raz, od nowa, poprowadzić ten sam odcinek.A ja stoję wbity czubkami stalowych raków w ścianę lodową o nachyleniu 60 stopni.Trzymam się tych swoich dwóch czekanów i czekam na Zygę. W takim lodzie nie zrobisz

 płaskiego stopnia, jedynie podziobiesz nieco. Oparte nogi szybko się męczą , trzeba je co

chwilę luzować, przenosić ciężar ciała z jednej na drugą , żeby całkiem nie odmówiły posłuszeństwa.Jakoś jednak wytrzymuję tę lodową stójk ę. Zyga dochodzi z liną , zak ładamy stanowisko.Sławek i Carlos mogą przejść po linie, a my dalej w gór ę.Dochodzimy do grani szczytowej i widzimy, że do wierzchołka zostało około dwóch godzindrogi, już łatwiejszym terenem.Ale na wysokości ośmiu tysięcy metrów nic nie jest łatwe.Idę cały czas jak gdyby we mgle, świat odbieram trochę nierealnie, w głowie panuje mętlik.Jestem przytłumiony, bo słońce świeci cholernie jasno; gdybym zdjął okulary, ślepnę momentalnie. Jest jasno, wieje silny wiatr. Kraina, któr ą trudno określić, rozświetlona aż do

 bólu, groźna. Wyglą da trochę tak, jak na prześwietlonym filmie.Robię pięć albo siedem kroków i siadam, bo włożyłem w nie wszystkie siły. Odpoczywam i

robię nastę pne pięć lub siedem kroków. Wszystko to wyznacza brak tlenu. Tutaj nie możnazrobić niczego szybciej, nie można zamiast siedmiu zrobić dziesięciu kroków. Ostatnie metrydrogi to jedno, przytłaczają ce wszystko, liczenie. Siedem kroków i odpoczynek, siedem iodpoczynek. Kiedy mam już dosyć monotonii tych rachunków i próbuję zrobić dziesięć kroków, okazuje się, że dług tlenowy urósł przy tym do takich rozmiarów, że przed oczamizaczynają latać czarne plamy, a oddech jest na granicy wydolności, co działa na moją  świadomość jak sygnał alarmowy. Wiem, że gdybym zrobił trzynaście, albo nawet dwanaściekroków, to stracił bym przytomność.Cały czas balansuję na krawędzi swojej wytrzymałości, wiem, że stać mnie tylko na siedemkroków, bo dalej jest zupełna ciemność. Koniec.Więc siedem kroków i odpoczynek, siedem i odpoczynek...Jeżeli robi się trudniej, tych kroków musi być mniej.

Jest w tym jednak pewne pocieszenie: widzę już szczyt. Jest niedaleko, wiem, że wszystko, conajtrudniejsze, mam już za sobą . Pozostaje tylko kwestia cierpliwości.Jest coraz bliższy, bliższy... Mimo tego wytłumienia siebie wielkim wysiłkiem, mam

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 88/166

 

świadomość, że zbliża się kres tego, do czego tak wytrwale się piąłem.Wychodzą c na szczyt Nangi wymyśliłem sobie pewien efektowny scenariusz. Postanowiłemchociaż raz przy wejściu na wierzchołek podskoczyć i wrzasnąć: hurrra! Nie wiem jak wypada ten podskok, jak brzmi okrzyk. Wiem na pewno jedno: kosztuje mnie to tyle, żenatychmiast siadam i przez dłuższy czas nie mogę w ogóle złapać oddechu.I postanawiam sobie solennie, że już nigdy nie będę się porywał na tak ą demonstrację.

Kiedy łą czę się z bazą i rozmawiam z Pawłem Mularzem, później z innymi, poprzez tenauszniki zmęczenia dociera do mnie radość w ich głosie. Mimo tragedii, a może właśnietragedia to pogłę biła, sukces dla tej wyprawy jest ważny. I teraz stał się faktem.Mam jeszcze osobistą satysfakcję. Patrzę na Carlosa, 23-letniego Meksykanina, którywłaściwie dzięki nam wszedł na tę gór ę. Pierwszego alpinistę z tak egzotycznego kraju, którywspiął się na szczyt liczą cy więcej niż osiem tysięcy metrów. Dla Sławka to też wielkisukces, ale dla Carlosa mam więcej uznania. Skojarzenie wielkiego himalajskiego sukcesutego chłopca, z krainą , w której się urodził, cią gle wydaje mi się wr ęcz nierealne.Szczyt Nanga Parbat jest kilkumetrową kopułą z twardego lodu, w który wchodzą tylkokońce raków. Kiedy weszli za mną Sławek i Zyga, a później Carlos, zrobiło się fajnie, walimysię sobie w ramiona niczym wyczerpani bokserzy, których nie potrafi rozłą czyć nawet koń-czą cy walk ę gong. Gratulujemy sobie, potem łą czenie się i rozmowa z bazą , grzebiemy się z

tym wszystkim dość długo, ale uważamy, że mamy na te szczytowe uciechy dosyć czasu —  jest przecież dopiero godzina trzynasta. Trzynastego lipca, godzina trzynasta... — Dzisiaj dochodzimy do obozu V, a jutro schodzimy niżej, over. Kiedy rzucamy wradiotelefon ostatnie słowa, nie zdajemy sobie sprawy z tego, że jest w nas znacznie więcejanimuszu niż realnych sił.Zaczynamy zejście, które już w pierwszych metrach ujawnia star ą himalajsk ą prawdę, żeludzkie oceny odległości potrafią być absolutnie mylne. Bo wszystko wydaje się bliskie. Ot,wezmę linę w dłonie, zejdę szybko, w cią gu godziny będę na miejscu naszego biwaku w

 jamie, po nastę pnych dwóch godzinach w namiotach obozu V...A tu się nie da.Jesteśmy jeszcze bardziej zmęczeni niż w czasie podejścia. Znowu, mimo że w dół, idę tymkator żniczym rytmem: pięć kroków i siadam, pięć kroków i siadam. Znowu, mimo że w dół,

wszystko rozcią ga się w czasie. Przy naszej jamie, w której nocowaliśmy, jesteśmy dopiero o pią tej. Zyga jeszcze raz spoglą da w gór ę i w dół, aż wreszcie odzywa się: — Wydaje mi się, że będziemy musieli jeszcze raz „zakiblować” w tym samym miejscu. Bodo „pią tki” nie dojdziemy na pewno. Idą c dalej ryzykujemy, że gdzieś po drodze, w nocy,

 będziemy znowu szukali miejsca, ryli w śniegu i lodzie nową jamę. To nie ma sensu. Zagodzinę będzie już ciemno.Chociaż z ciężkim sercem, przyznajemy mu rację. Bo taki ponowny „kibel” nie jest jedyniedrzemk ą na świeżym powietrzu, ale przedygotaniem całej nocy w drgawkach, których niesposób opanować na tym piekielnym mrozie. Dochodzi do tego zażarta walka o czucie wnogach, które tylko masaż i ruch mogą uratować przed odmrożeniem.

 Nie ma już gazu, nie ma niczego do jedzenia. Mało, można przypuszczać, że tam niżej też nieczeka na nas dobrze zaopatrzona „spiżarnia”. Ale trudno. „Kiblujemy” drugą noc. O tym, jak 

wą tły to był wypoczynek, najwięcej mówi fakt, że do „pią tki”, odległej w normalnychwarunkach o dwie godziny, schodzimy cały nastę pny dzień. W czasie tego upiornegoodwrotu zwycięzców widzę, że nie tylko ja jestem zmęczony.

 Na Carlosa czasami muszę aż krzyknąć. Kiedy wpina się w linę, albo zaczepia karabinek,wszystko robi już odruchowo. Stoi w prawie pionowej ścianie i widzę, że zasypia.W każdej chwili może dojść do tragedii. Więc ryczę, ile mam jeszcze sił:

 — Carlos! Obudź się! Idź! Nieszczęście jest tak blisko, że trzeba robić co tylko się da, żeby mu zapobiec. Właśnie teraztrzeba być cały czas wewnętrznie spiętym. Jeszcze, cią gle, nie wolno odpuścić ani namoment, mimo że to tylko zej -ś c i e . A widzę, że Carlosowi już tego brakuje. Tenfantastycznie ambitny źrebak słania się na nogach. Więc wrzeszczę.To samo dzieje się ze Sławkiem Łobodzińskim. Obaj pływają . Trzeba ich pilnować,

 prowadzić jak na sznurku, mówić przy tym: —Teraz weź czekan. Teraz złap się liny. Zjeżdżaj powoli...Pierwszy zawsze zjeżdża Zyga, który ich odbiera na dole. I tak cały dzień. W pewnym

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 89/166

 

momencie opada mgła. Nie wiemy któr ędy iść. Zyga mówi: w prawo, ja: w lewo.Uparcie się kontroluję, bo zmęczenie nieuchronnie podsuwa wariant najłatwiejszy: w dół! Akiedy zacznie się schodzić w dół, to nawet gdyby wiedziało się, że idzie się źle, nie jest się 

 już w stanie pokonać siebie, zmusić się do powrotu, choć by krótkiego, w gór ę. Wymaga tonajwyższego wysiłku woli.Czuję, że idziemy źle. Widzę, że teren ucieka coraz bardziej stromo w dół. Tego nie było.

 — Zyga, idziemy źle. — Nie, to jest na pewno dobra droga — sapie niecierpliwie Zyga. Nie mam żadnegoargumentu. Mogę powiedzieć tylko:

 — Siadajcie.I decyduję się jednak wracać. Bo czuję, że wracamy nie tym żlebem co trzeba. Cofam się wgór ę około 50 metrów, szukam we mgle czegokolwiek, co naprowadziłoby mnie na właściwyślad.Pomaga przypadek. W śniegu miga coś czerwonego. Podchodzę bliżej, sięgam i odkrywammoją star ą  łapawicę, któr ą idą c w gór ę tak zdar łem, że zdjąłem i uwią załem do liny

 por ęczowej.Jest lina!Dobrze się stało, że zmusiłem się do tego podejścia w gór ę. Teraz krzyczę do nich:

 — Jestem na droooodze!Chcą c nie chcą c, wracają . Wszyscy dochodzimy do zbawczej liny i powoli, powolizaczynamy schodzić. W „pią tce” jesteśmy w nocy. A planowaliśmy, że znajdziemy się dzisiajznacznie, znacznie niżej. Ale nie dało się. Po prostu zabrak ło sił.Moje przypuszczenia potwierdzają się. W „pią tce” jest tylko jeden nabój butanu, na którymmożna z najwyższym trudem stopić śnieg na niecałe cztery menażki wody. Jesteśmywyschnięci na wiór, spragnieni aż do bólu, bo przez dwa dni niczego nie piliśmy.

 Nie ma też nic do jedzenia. Nastę pnego dnia mijamy „czwórk ę”, gdzie też pusto. Docieramyna wysokość „trójki”. Dochodzą c, myślę tylko o jednym: „Nareszcie namioty pełne gazu,żarcia, wszystko na nas czeka”. Przed oczyma wyobraźni mam menażk ę pełną gor ą cej,

 parują cej zupy.Jestem pierwszy na miejscu, w którym obozu trzeciego... nie ma.

Serak, który był nad nami, który miał być tarczą przed lawinami, urwał się i zasypał wszystkie namioty. Gdzieniegdzie wystają tylko ich kikuty, przywalone bryłami lodu, którezdążyły już zamarznąć jak skała.

 Na ten widok prawie się załamałem. Powiedziałem do siebie: — Tej nocy chyba już nie przetrzymamy.W por ę dowiadujemy się jednak o tym, ze ratunek jest w drodze. Michał Kochańczyk i Mirek Gardzielewski wyruszyli właśnie do obozu III, żeby uzupełnić zaopatrzenie. Zwłaszczażywność.Kiedy dochodzą do nas, siadamy wszyscy bezradnie w śniegu i od nowa pojawia się dr ęczą ce

 pytanie: — Co robić dalej?Jest niby raźniej, bo nie jesteśmy już całkiem sami, są koledzy, przynieśli żarcie. Ale sprzętu

 biwakowego nie mamy.Bierzemy czekany i zaczynamy nimi walić uparcie w lód. Kopiemy tak do północy, aż wreszcie wykopujemy jeden namiot. Wciskamy się do niego, możemy tutaj zapalić maszynk ę, możemy się wreszcie napić, znowu napić do woli. Podnosi nas to na duchu ikopiemy dalej, tak długo, aż wyłania się drugi namiot Ta noc, zamiast na wymarzonymwypoczynku, upływa na kopaniu, tłuczeniu czekanem w lód.A przed nami najniebezpieczniejszy odcinek, który musimy pokonać przed wschodem słońca.Jeżeli się spóźnimy, ryzykujemy życiem, gdyż przechodzenie żlebów między obozem III a II

 jest równoznaczne z samobójstwem.Pobudka o drugiej nad ranem. Pierwsze zespoły zaczynają schodzić. Jest nas dużo,schodzenie aż trzema zespołami, jeden za drugim, wzmaga niebezpieczeństwo. Bo co chwilaleci w dół potr ą cony nogą kawał lodu czy kamień, który spadają c, nabiera szybkości pocisku

Trzeba tak organizować ruch wyczerpanych już ludzi, by zespoły ani przez chwilę nieznajdowały się w jednej linie.O poś piechu nie ma mowy. Jesteśmy dopięto w połowie drogi, gdy zaczyna wschodzić 

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 90/166

 

słońce. Znowu tylko „fartowi” możemy zawdzięczać, ze trwamy. Bo właśnie rankiem tegodnia, w przeciwieństwie do jasnych jak kryształ poprzednich, na niebie pojawiły się chmury.Słońce wzeszło, ale chmury jakby zasłoniły jego tarczę. Promienie nie atakują  ściany wprost.Opóźnia to nieco urywanie się walą cych w dół lawin kamieni przemieszanych z lodem. Cochwilę cos tam z góry leci, jednak nie jest to jeszcze nawałnica Takie pojedyncze pociskimogą jednak być równie groźne.

Sławek dostaje kamieniem prosto w obiektyw niesionego na piersiach aparatu. Obiektywidzie w diabły.Zyga, na szczęście niedużym kamieniem, obrywa w ramię. Boli go.Inny lecą cy duży kamień uderza w mój plecak i str ą ca umocowany do niego czekan.Idziemy cały czas jak na froncie. To zejście jest straszne. Rozcią gnęliśmy się, idę stosunkowoszybko.Tuz przed obozem II jest 80-metrowy trawers. Śnieg coraz bardziej rozmięk ły. Zjeżdżam polinie, raz wyżej, taż niżej nad wyraźnie bryjowatym już śniegiem. Lina jest luźna. Nagle nogawpada mi w szczelinę. Tracę równowagę, przewracam się w powietrzu na wznak. Plecak cią gnie mnie w tył, jedna z nóg wklinowana jest w szczelinie. Właściwie na tej nodze wiszę głową w dół.Próbuję się ratować.

Bior ę mocno w r ęce linę i usiłuję się na niej podcią gać, żeby jakoś wrócić do normalnej,naturalnej dla każdego człowieka pozycji pionowej. Jednak lina umocowana w trawersie matak duży luz, że nacią ga się i koniec. Nic nie wskórałem, znowu tkwię tylko na nogach,zaklinowanych w mokrym śniegu, czuję narastają cy w kolanie ból.Plecak cią gnie mnie tak mocno w tył, że zaczyna mnie dusić. Wiszę głową poniżej poziomunóg, uwięzionych jak w kleszczach. Plecaka zrzucić nie potrafię, na czyją kolwiek pomocmogę liczyć nie wcześniej niż za pół godziny, bo ruszyłem do przodu jak nieprzytomny.Teraz utrata przytomności zbliża się naprawdę.Przed oczami robi mi się już ciemno. Duszę się.Decyduję się jeszcze raz na zryw. Już ostatni, bo na więcej nie będę miał sił. Podcią gam się na linie ile się da, chcę wrócić do chociaż by jako takiego poziomu i wtedy rzucić się całymciężarem w dół. Tam, gdzie stroma ściana ucieka niemal pionowo paroma setkami metrów.

Tylko ten manewr może pozwolić na wyrwanie tej cholernej nogi. Może się przy tym złamie? Nie wiem, ale pal sześć. Tu chodzi o coś ważniejszego.O wszystko.Z najwyższym wysiłkiem realizuję to zamierzenie. Docią gam się z trudem do linii poziomej. Iwtedy całą energią , chcą c maksymalnie przyś pieszyć ruch ciała i plecaka, rzucam się w dół.W nodze coś zatrzeszczało, ale puściła! Zamieniam się w wielkie żywe wahadło, wiszę już 

 jednak normalnie, głową w gór ę, uradowany jak dziecko, przebieram w powietrzuzwolnionymi nareszcie nogami.Udało się!Po chwili opieram się nogami o ścianę. Przeżyłem chwile, w których dopuściłem doświadomości tak ą paskudną myśl.„Głupia sprawa, mogę tutaj już zostać…

To były momenty naprawdę graniczne.Bliski tragedii był tak że Zyga Akurat w momencie, gdy wpinał się do liny, poślizgnął się izaczął się zsuwać. Przeleciał jakieś 20 metrów, ale cały czas w linii zwisu liny i resztk ą  

 przytomności umysłu udało mu się jakoś ją zgarnąć i wyhamować. Nadwer ężył sobie przytym nogę, nie mógł dalej iść o własnych siłach. Ale żyje.Do bazy docieramy jednak cali.Wszystko jest przygotowane do odwrotu. Nastę pnego dnia ruszamy w drogę powrotną .Za nami pozostaje pokonana południowo-wschodnim filarem bardzo groźna Nanga Parbat. Zanami zejście, w czasie którego parokrotnie lawirowaliśmy na krawędzi ludzkiejwytrzymałości.I opodal bazy mogiła z kamieni, kryją cych na zawsze naszego Przyjaciela, Piotrka Kalmusa.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 91/166

 

Plecak na zboczu

 Lhotse, próba przej ś cia poł udniowej ś ciany, 1985

Z wyprawy na Nanga Parbat wracam z końcem lipca.Jestem zmęczony.Jeszcze nigdy nie odczuwałem tego tak wyraźnie. W cią gu pół roku byłem na trzech wielkichgórach. Między tymi wyprawami nie było dużo czasu na odpoczynek. Teraz to wszystkoczuję, wychodzi ze mnie, musi upłynąć trochę czasu, zanim odezwie się znowu głód gór.Ale mój macierzysty, katowicki klub kończy właśnie organizować wyprawę, której celem jest

 południowa ściana Lhotse. Bardzo znana, jedna z największych w Himalajach, nie zdobyta dotej pory. Ściana, która rzuciła na kolana największych śmiałków w dziejach himalaizmu.

 Niejako „z urzędu” mam w tej wyprawie miejsce. Głupio byłoby tuż przed wyjazdem

rezygnować. Nie mówię tego nikomu na głos, ale nie jestem przekonany do próby atakowania tejlegendarnej ściany. Jednak z Lhotse mam swoiste porachunki, jest jedną z „moich” wielkichgór, na któr ą wszedłem drogą klasyczną .A południowa ściana to jest coś...Gdyby tylko nie to zmęczenie...

 Na samą myśl, że ledwo wróciłem i mam się pakować, znowu jechać, odechciewa mi się wszystkiego.

 — Darujcie, ale ja was dogonię dopiero tam, na miejscu. Lećcie beze mnie... — mówię dokierownika wyprawy Janusza Majera, żeby chociaż trochę wygrać na czasie. Wie, że mam

 jeszcze aklimatyzację po Nanga Parbat, więc mogę sobie pozwolić na spóźnienie. Zgadza się.Zapewniam, że wylecę z począ tkiem września.

Wyjeżdżam miesią c po nich. Liczyłem, że wystartuję 3 września, ale nie dostałem rezerwacji,odlatuję tydzień później. Po przylocie do Katmandu przepakowuję się i ruszam w kierunku

 bazy.Zaczynam ich gonić.Równocześnie jednak wracają wą tpliwości. Nie cią gnie mnie do tej góry. To, co dotychczasdziałało na moją ambicję jak ostroga, tym razem wzbudza sceptycyzm. Powodzenie tejwyprawy jest wą tpliwe. Przecież od wielu lat ruszają pod tę ścianę wyprawy z całego świata i

 jak dotą d, nie udało się...Tylko raz do tej pory wyszedł ze mnie sceptyk. Było to wtedy, gdy , z Wojtkiem stanęliśmy

 po raz pierwszy pod zachodnią  ścianą Gasherbruma IV. Pod „świetlistą ”.Mam o czym myśleć, ś pieszą c do bazy. W miar ę upływu godzin bardzo forsownego marszu,

 przekonuję sam siebie, że zrobienie nawet tej ściany jest możliwe.

 Nie potrafię się jednak uporać z obciążeniem, do którego jeszcze nie przywyk łem. Tymrazem wlok ę ze sobą w góry zmęczenie. Nie jestem świeży i nie ma to nic wspólnego zkondycją fizyczną .Tragarz niesie około 20 kilogramów, ja jakieś 10. W cią gu 3 i pół dnia robimy odcinek, na

 pokonanie którego normalna karawana potrzebuje dziesięciu. Czyli, że do bazy szedłem prawie biegiem.W bazie okazuje się, że chłopcy bynajmniej czasu nie marnowali. Weszli już dosyć wysoko,mają założony obóz IV. Nie tracą c czasu, wchodzę w ścianę prawie nastę pnego dnia. Akcjasię rozwija, ja znajduję się nieco z tyłu i mam świadomość trochę głupiej sytuacji. Ci, którzyidą w „szpicy”, idą jak w zegarku i coraz bardziej czują szczyt. Działają już długo, więc chcą  się do tego wierzchołka dorwa-5 jak najszybciej. Mnie nie wypada w tej sytuacji wejść po

 prostu między nich. Dołą czam się więc do zespołu wspomagają cego, wynoszę sprzęt do

wyższych obozów i czekam na rozwój akcji prowadzonej nad nami. Pierwszy atak szczytowynastę puje już po tygodniu mojego pobytu w bazie. Idą Krzy-siek Wielicki, Jasiu Nowak,

Artur Hajzer i Mirek Dą sał. Zak ładają obóz na wysokości 8000 i wspinają się w kierunku

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 92/166

 

takiej grafiki, która rokuje nadzieje, że da się nią przejść.Cały problem południowej ściany Lhotse polega na tym, że największe trudności wystę pują  na wysokości powyżej 8000 metrów.Pierwszy atak dochodzi do 8100 i niestety zespół wycofuje się. Zapada decyzja pójścia innymwariantem, prowadzą cym jak gdyby bliżej środka ściany. Tutaj wchodzimy w akcję w trójk ę z Ryśkiem Pawłowskim i Rafałem Chołdą , z zadaniem zapor ęczowania drogi tak wysoko, jak 

tylko potrafimy i ewentualnego spróbowania ataku szczytowego.Dochodzimy do obozu V na wysokości 8000. Nocleg. Planujemy nastę pnego dniazapor ęczować ile się da, 200 a może nawet 300 metrów stromej ścianki skalnej,najtrudniejszego chyba miejsca w tej ścianie. Nastę pnego dnia musimy albo spróbować iść dalej, albo zejść.Rano Rysiek Pawłowski mówi, że czuje się źle. Nie pójdzie z nami. Zostaje.Wychodzimy tylko z Rafałem Chołdą , idziemy „na lekko”. Docieramy do pionowej ścianyskalnej, na tyle trudnej, że 80 metrów męczymy prawie cały dzień. Do godziny drugiejzak ładamy 80 metrów liny, czyli tyle, ile mieliśmy akurat ze sobą . Cały czas trudnawspinaczka w skali około pią tego stopnia. Wbijam haki, zjeżdżam na linie do Rafała i razemzaczynamy schodzić do namiotu.Łatwym trawersem schodzimy bez liny. Idę pierwszy, Rafał za mną . W pewnym momencie,

tuż przed namiotem, nagle się odwracam, patrzę... Nie ma Rafała!Stoję, w miar ę upływu sekund, coraz bardziej zaniepokojony. Po chwili widzę, że w kotle,

 jakieś 100 metrów niżej, zboczem o nachyleniu 45-50 stopni, po twardym śniegu turla się  plecak...Rafał szedł niespełna 15 metrów za mną . Nie słyszałem niczego, żadnego okrzyku, słowa. Ateraz, odwracam się i widzę, że jestem sam.I po chwili dostrzegam turlają cy się w kierunku przepaści plecak.

 Nie bardzo wiem co robić. Patrzę jeszcze raz uważnie dookoła. Może Rafał gdzieś stoi i tylkowtopił się w otoczenie, może spadł tylko kawałeczek niżej...? Nie ma jednak żadnego śladu.Ten kocioł śnieżny pokryty jest twardym firnem, po którym bardzo dobrze idzie się w rakach,wchodzą weń jak nóż w chleb. Jeżeli jednak się poślizgniesz, to zsuwasz się jak z zeskoku

olbrzymiej skoczni narciarskiej.Dobiegam do namiotu, łapię radiotelefon, łą czę się z bazą .

 — Przed chwilą Rafał mi zniknął, Rafał zniknął — powtarzam. Prawdopodobnie spadł.Over...Kocioł kończy się 300-400 metrów niżej uskokiem, który jest bardzo dobrze widoczny z

 bazy. — ...Może zatrzymał się gdzieś niżej, gdzieś niżej. Wypatrujcie przez lornetk ę. Możeznajdziecie jakieś ślady. Over.Jestem bezradny. Dopiero teraz powoli do mnie dociera, że doszło do tragedii, że Rafał na

 pewno zginął.Był jednym z najmłodszych uczestników naszej wyprawy.Kiedy rozgrywa się ta tragedia, jest około godziny trzeciej, wspaniała pogoda, niebo błękitne,

słońce. Rysiek Pawłowski schodzi już od pewnego czasu do obozu IV, gdzie dopierodowiaduje się o tym, co się stało. Ja tkwię w „pią tce” i nie bardzo wiem, co ze sobą zrobić.Mogę albo czekać aż ktoś do mnie dojdzie i wtedy zaczniemy razem prowadzić akcję, alboschodzić w dół. Już w czasie tego ostatniego por ęczowania zaczęło mnie męczyć 

 przeświadczenie, że nie tędy droga. Za trudno.Musimy znaleźć inny wariant, albo... Nie, tego co się kryje za tym „albo” nie mówię na głos.Po prostu tracę wiar ę. Doszedłem może do 8100 i widziałem, że trudności bynajmniej niemaleją . Musimy więc znaleźć inny wariant albo kontynuować drogę, gryźć codzienniechociaż by po kilka metrów skały, aż zapor ęczuje się jeszcze 200-300 metrów, tuż pod szczyt,sk ą d można będzie go zaatakować. Ale ściana jest od samej jej podstawy bardzo trudna,

 bardzo niebezpieczna. I ta wysokość. Od września aż po koniec października wyrywało się zniej zaledwie po kilka metrów, poszło już prawie pięć kilometrów liny por ęczowej.

Zbliża się listopad. Robi się późno, bardzo późno. Dzień staje się coraz krótszy, jest corazmroźniej...Wszystko to kotłuje mi się w głowie, nie mogę uwolnić się od myśli o tragedii, która przed

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 93/166

 

chwilą się rozegrała. Nie wypuszczam z r ęki radiotelefonu i wreszcie odzywam się: — Co dalej? Co dalej? Uważam, że tej drogi nie zrobimy... Kiedy wyrzucam z siebie tesłowa, zdaję sobie sprawę, że po raz

 pierwszy j a jestem tym, który nak łania do wycofania się. Na dole chłopcy podeszli pod samą  ścianę i szukali jakichkolwiek śladów po Rafale, ale bezskutecznie. Nachodzi mnie

 przygnę bienie. Mam już tej ściany dość. Chcę szybko wiedzieć, co robić. Jeżeli mam

 przerwać akcję, muszę zwinąć obóz V i schodzić już z tym bagażem. Jeżeli jest jeszcze jakiś zespół, który pójdzie do góry, to zostawiam wszystko i schodzę na odpoczynek.Czekam na decyzję, a równocześnie wiem, że teraz nie mogę ich popędzać, bo przecież doszło do tragedii. Gdy znajdują chwilę i zwracają się do mnie, bez większej nadziei pytamwprost:

 — Czy na dole jest zespół, który spróbuje jeszcze pójść na gór ę? Over...Rzucam to pytanie nie bez powodu. W tym samym czasie, na tej samej południowej ścianiewspina się trzyosobowa wyprawa francuska młodych chłopców Vincenta Fai. Bardzoambitni, ale nie mają cy żadnego doświadczenia himalajskiego. Chcą robić tę ścianę w stylualpejskim. Od począ tku traktowałem ich ambicje z przymrużeniem oka, bo widziałem jak się do tego zabierają i nie dawałem im najmniejszych szans sukcesu. Robili jednak dużewrażenie, szczególnie na Arturze Hajzerze, który, patrzą c na tych wyposażonych w

znakomity sprzęt źrebaków, uwierzył, że ściana jest do pokonania. Mało tego, dogadał się znimi, więc mówi teraz do mnie przez radiotelefon:

 — Uważam, Jurek, że powinniśmy jeszcze raz spróbować. Jeszcze raz spróbować. Ci chłopcysą chętni dołą czyć się do akcji. Możemy zrobić jeden wspólny zespół i pójść w gór ę. Over.Zaczynam się łamać. W końcu przytakuję.

 — Dobra, pójdziemy jeszcze raz. — Mówią c to mam świadomość, że dałem się jak gdyby„wypuścić”. — Zostawiam w takim razie cały sprzęt. Sprzęt zostawiam i schodzę na dół.Over...Po por ęczówkach schodzi się szybko. W cią gu jednego dnia jestem w bazie.Wszyscy są przygnę bieni, Rafała nie udało się odnaleźć. Prawdopodobnie wpadł do szczeliny

 brzeżnej u podstawy ściany.Planujemy jednak dalszą wspinaczk ę. Wychodzimy z założenia, że jeden zespół tego nie

zrobi. Muszą być minimum dwa. Pierwszy, który dopor ęczuje wyżej jeszcze przynajmniej 80,a najlepiej 200 metrów liny. Czyli zrobi tę barier ę skalną . A drugi pójdzie „na lekko” wkierunku szczytu.Oczywiście nikt nie chce być tym, który ma harować, a przed samą metą odwróci się na

 pięcie i zejdzie. Ustalamy więc, że każdy zespół idzie do oporu, dok ą d wystarczy mu sił.Poddaję Arturowi pod rozwagę jeszcze jeden wariant:

 — Jeżeli ci Francuzi są tacy dobrzy, to niech spróbują zapor ęczować chociaż kilkadziesią tmetrów jednego dnia. Nastę pnego dnia zejdziemy do obozu V, ja i Falco zapor ęczujemydalej, a wy, już na zupełnym luzie, ruszycie za nimi.Artur przytakuje z przekonaniem.Tylko że jeszcze przed wyjściem z bazy, z Francuzów chętny do realizacji tego planu został 

 już tylko jeden, Vincent Fai. Artur wychodzi z nim o dzień wcześniej, dochodzą do obozu V.

My jesteśmy w „czwórce”, sk ą d widzimy ich jak na dłoni. Kiedy rano zbierają się do wyjścia,wszystko to trwa, jak na mój gust, trochę za długo. No, nic. Ruszamy w gór ę. Z drogi między„czwórk ą ” a „pią tk ą ” łą czę się z Arturem i pytam:

 — Co tam u was? Czego tak późno wychodzicie na to por ęczowa-nie? Over.I zaraz słyszę jego głos:

 — Zrozumiałem, zrozumiałem. Vincent coś źle się czuje, chce odpocząć jedną noc, jedną noci dopiero potem podjąć akcję. Dopiero potem. Over.

 — Bzdura! Nie ma o czym gadać. Cóż to za odpoczynek na tej wysokości? Albo idziecie dogóry, albo schodzicie. Over...Używam mocnych słów. Wiem jednak, że na 8 tysią cach metrów nie ma odpoczynku. Tamtylko się wydaje, że „ach, położę się, prześ pię jeszcze jedną noc, odpocznę, jutro będę silniejszy”. Wr ęcz przeciwnie. Po nocy na 8 tysią cach człowiek może być tylko słabszy.

Jestem więc teraz nie tylko brutalny ale i uparty.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 94/166

 

 Lhotse, poł udniowa ściana z zaznaczoną drog ą do najwy ż szego osią  gniętego punktu w 1985roku

 — Albo wychodzicie na por ęczowanie teraz, wychodzicie teraz, albo likwidujemy obóz iwracamy. Nie widzę najmniejszych szans, żebyście to zrobili we dwójk ę. Najmniejszychszans. Over.Słyszę, że Artur usiłuje przekonać Vincenta, który jednak nie potrafi już zmienić podjętej raz,

 podyktowanej zmęczeniem i wysokością decyzji. Po chwili mówi niemal błagalnie. — Spróbujmy może, Jurek, pójść jednak dalej we dwójk ę.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 95/166

 

 — Nie. Nie widzę szans — odpowiadamMoja „psycha” siadła już ostatecznie. Nie zakończyłem nawet przepisowym „over”. Naodpowiedź Artura nie musiałem długo czekać. Była taka, jakiej mogłem się spodziewać.

 — Jeżeli tak uważasz, to trudno. Wycofujemy się Over. Rozmawiamy, widzą c cały czassiebie w dużej odległości, co jednak czyni kontakt pełniejszym. Dlatego, kiedy wiem, zeradiotelefon zamilk ł już na dobre, przychodzi chwila refleksji.

Dlaczego to zrobiłem? Przecież zawsze byłem tym, który w najtrudniejszych nawetsytuacjach cią gnął do przodu, mówił „trzeba iść w gór ę”. A tutaj nagle nie jestem przekonanyIdą cy ze mną Falco właściwie nie włą cza się w tę rozmowę Artur jednak nie potrafi ukryć zdziwienia Przyznał mi później, ze ponieważ to ja mówiłem, że nie damy rady, zgodził się naodwrót. Nie był jednak do końca przekonany, że ja, i w ślad za mną mm, robią dobrze.Tak się skończyła nasza wyprawa na południową  ścianę Lhotse.

 Nastę pnego dnia jesteśmy w bazie. Wszystko tu wyglą da trochę inaczej niż dawniej. Po pierwsze, ciąży na nas tragedia Rafała. Kiedyś, w czasach wypraw, na które wyjeżdżało się raz do roku, po zakończeniu akcji górskiej zaczynał się w bazie odpoczynek, zapanowywał 

 pewien luz, czekało już tylko powolne zejście z tragarzami. Dzisiaj nie ma warunków nanajmniejszą nawet beztrosk ę.

 Nie potrafię tego wytrzymać. Myślę tylko o domu, o tym, by jak najszybciej się w nim

znaleźć. W ten sposób wyłazi ze mnie przemożne zmęczenie górami. Skończyła się akcja,reszta mnie nie bawi.Właściwie uciekam z Himalajów. W cią gu jednego dnia pokonuję odcinek, którym karawanawlecze się zazwyczaj przez tydzień Docieram do Lukli, gdzie mam pierońskie szczęście, bodostaję się, oczywiście za pomocą bakszyszu, do samolotu, który akurat odlatuje doKatmandu Czyli, ze w cią gu półtorej doby, z wysokości 8 tysięcy metrów „spadam” nawysokość 1800. Jeden z moich rekordów.W Katmandu zastaję już forpocztę wyprawy, która udaje się zimą na Kangchendzongę.Wśród listy uczestników tej wyprawy jest tak że moje nazwisko. Nie tylko moje, KrzyskaWielickiego tak że. Przestaję już nad tym panować, wszystko nabiera iście wariackiegorozpędu. Przecież oni już tu są , w Nepalu załatwiają sprawy zwią zane z organizacją  karawany, a ja jadę do domu.

Odpocząć. I nie wyobrażam sobie, żeby jakakolwiek siła mogła mnie zmusić do pozostaniatutaj. Jest na miejscu kierują cy wyprawą Andrzej Machnik i paru innych. Patrzą na mnie bezwyrzutu, ale trudno w ich spojrzeniu wyczytać aprobatę. Roboty huk, tym bardziej że samo-chód z całym sprzętem pływa jeszcze gdzieś po oceanie, bo statek zmienił kurs i będzieopóźniony. Zwijają się jak w ukropie, pełni obaw, że przez ten statek wyprawa może niedojść do skutku.

 Nie mówią wprost „Może byś z nami został”. Na swój sposób nie dopuszczałem do siebiemyśli, by te słowa mogły paść.Bym nie musiał się przyznać do tego, że dłużej już tutaj nie wytrzymam, że mam wszystkiegodosyć.Po dwóch kolejnych dniach jestem w kraju. W domu.Do dzisiaj zastanawiam się, co było przyczyną , że „odpuściłem” południową  ścianę Lhotse.

Być może to było to coś, które w pewnym momencie nakazuje mi, abym nie robił już krokudalej. Nie chcę używać tu wielkich słów „przeznaczenie”, „wyczucie”. Na pewno przyczyniłasię do tego tragedia, do której doszło. Kilka dni przed moją kapitulacją zginął Rafał Niemiałem przekonania do tej ściany, za mało mnie z nią  łą czyło, była w trzech czwartychzrobiona beze mnie. Nie było mnie, gdy zak ładali obozy, por ęczowali. Ja tylko wykańczałemdrogę miedzy obozami IV a V, nie zrodziło się we mnie jeszcze to uczucie, ze tyle w tę ścianę włożyłem trudu, iż szkoda zawracać.A może zmęczenie? To była przecież w tym roku trzecia, trudna wyprawa, za pierwszym„podejściem” zrobiłem zimą dwa szczyty, potem Nanga Parbat.Telefon w domu milczy Ta cisza jest też swoistym smakiem porażki, któr ą się jednak 

 przezywa. Dochodzi jeszcze do tego poczucie straconego czasu. Gdybym poszedł za własnymwewnętrznym podszeptem i nie pojechał tym razem w Himalaje, rezultat był by taki sam.

Mam nareszcie warunki do prawdziwego odpoczynku. Interesuję się tylko domem, zajmuję rodziną , jeżdżę do mojej chaty w Istebnej. Po raz pierwszy, od bardzo dawna, nie muszę 

 przygotowywać się do kolejnej wyprawy. Staram się przede wszystkim wyluzować 

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 96/166

 

 psychicznie.Udaje mi się to. Zwłaszcza wtedy, kiedy blisko mnie są obaj moi chłopcy.Tylko czasem staje mi przed oczami widok, od którego nie uwolnię się już chyba do końcażycia.Roziskrzone himalajskim słońcem, pokryte twardym śniegiem zbocze, po którym turla się 

 bezwładnie plecak...

Wieczne odpoczywanie.

 Kangchendzönga, zima 1986 

 Nawet najwspanialszy wypoczynek nie może trwać wiecznie, 12 grudnia wylatujemy zKrzyśkiem Wielickim z kraju. Lecimy przez Moskwę i Delhi do Katmandu, sk ą d całą nocautobusem na wschód Nepalu i tu rozpoczynamy już marsz w gór ę.Po dwóch dniach „nadeptujemy” na ogon naszej karawany, któr ą prowadzi Artur Hajzer. Niewracał do domu, został w Nepalu, dogadał się z Machnikiem co do warunków uczestnictwa wwyprawie i przyjęto go do niej na miejscu.Szkoda nam czasu na wleczenie się razem z karawaną , której tempo wyznaczają warunki

 postawione przez tragarzy i rygorystycznie przestrzegane przez nich dzienne etapy. Rwiemy

więc z Krzyśkiem w gór ę, taszczą c na plecach jedynie własny sprzęt. Droga, któr ą nigdydotą d nie szedłem, prowadzi przez bardziej dziki teren niż ten, który przemierza się idą c podLhotse czy Everest. Marsz zaczyna się od 500 metrów nad poziomem morza, wśród palm,dojrzewają cych pomarańcz, bananów, jest w ogóle raj. Krajobraz, w miar ę posuwania się potych „schodach”, codziennie się jednak zmienia. Na wysokości 4000 zostawiamy ostatnią już łą k ę, a raczej pastwisko. Na cztery dni przed Wigilią docieramy do bazy podKangchendzönga, założonej już 10 grudnia. Postawiona jest na bocznej morenie lodowca, nawysokości 5200.

 Na miejscu są już Andrzej Czok, Przemek Piasecki, kilku zakopiańczyków. W cią gu pierwszych 10 dni zdążyli założyć dwa obozy.Fizycznie czuję się tak samo, jak wtedy, gdy atakowałem południową  ścianę Lhotse, toznaczy znakomicie. Nawet moje odmrożenia nóg, które odczuwałem jeszcze trochę dwa

miesią ce temu, już nie dają o sobie znać. Jednak w górach najważniejszą rolę odgrywakondycja psychiczna, któr ą teraz oceniam, że jest zdecydowanie lepsza niż na starcie poprzedniej ekspedycji. Przede wszystkim jestem w pełni przekonany do realności celu.Idziemy drogą normalną , z zamiarem zrobienia pierwszego zimowego wejścia naKangchendzöngę.

Lhotse zawsze była i jest dla mnie ważna. Wprawdzie wcześniej „zaliczyłem” ją , ale jest tocią gle jedyny mój ośmiotysięcznik, na który wszedłem drogą klasyczną . A zadanie, jakie

 postawiłem sobie, przewiduje wejście na 14 ośmiotysięczników albo nowymi drogami, albo po raz pierwszy zimą . Jak gdyby same premiery. Brakuje mi do tego tylko Lhotse pokonanejinaczej...Od Reinholda Messnera dzielą mnie tylko dwa szczyty. To też określa wysokość stawki, jak ą  

 jest teraz dla mnie Kangchendzönga. Chociaż wiem, że nawet gdy i z tą gór ą wygram, i będę uboższy od Messnera tylko o jedną wielk ą gór ę, ja wrócę do domu, a on dopiero wyruszydokończyć ten wielki wyścig, pójdzie jak po swoje.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 97/166

 

Samo liczenie szczytów niczym bramek w meczu piłkarskim prowadzi jedynie do złudzeń.Reinhold był i jest zawsze co najmniej o dwa szczyty przede mną i w pełni kontrolujesytuację. Jeżeli raz tylko różnica ta zmalała do jednego szczytu, to wyłą cznie dlatego, że jaakurat swoją „rundę” kończyłem, a on zaczynał.Jak na grudzień i zimowe warunki himalajskie, jest świetna pogoda. Bardzo zimno, już w

 bazie około 25 stopni mrozu, ale nie wieje. Ładujemy z Krzyśkiem na plecy potrzebny wyżej

sprzęt i spacerowym krokiem idziemy do obozu I, później do obozu II. Stą d jeszcze wyżej,żeby niesiony depozyt złożyć tak wysoko, jak tylko się da. Na mniej więcej 7000 zrzucamycały ten majdan i wracamy. Jest 23 grudnia, nazajutrz Wigilia, któr ą chcemy spędzić wspólnie. Przez radio dowiadujemy się, że właśnie do bazy dotar ł Artur z końcówk ą  karawany. Była ona tym razem podzielona na dwa człony. Pierwszy niósł najpotrzebniejszysprzęt i żywność tylko na kilkanaście dni, drugi to, co płynęło statkiem i z takim opóźnieniemdotar ło do Nepalu. W bazie zrobiło się rojno, jest nareszcie dostatek rzeczy niezbędnych,dotar ło kilkadziesią t bę bnów z wszelkim dobytkiem. Można sobie nareszcie pofolgować,zrobić święta jak trzeba.

 Nie spędzamy, niestety, tych świą t razem. My siedzimy w bazie wysuniętej, reszta kolegówcałkiem na dole. Wynikało to z naszej zimnej kalkulacji. Bo droga z naszej bazy wysuniętejdo bazy właściwej zabrałaby jeden dzień, droga powrotna drugi, co najmniej jeden dzień 

musielibyśmy spędzić tam, na miejscu. W sumie więc oznaczałoby to trzy dni straty.Jesteśmy więc tutaj, skazaliśmy się sami na niektóre wigilijne wyrzeczenia. Nie przejmujemysię tym zbytnio. Kucharzy Krzysiek Pankiewicz i ja. Krzysiek robi nawet na deklu od bę bnaokazały tort. Jest na nim prawdziwa galaretka i jagody z konserwy. Wyglą da dobrze. Stół zrobiliśmy z przemyślnie nakrytych bę bnów, bę bny zastę pują tak że siedzenia. Wypatrujemy,

 jak każe tradycja, pierwszej gwiazdy na niebie, co w górach jest łatwiejsze, bo niebo nadnami roziskrzone, czyste, nie zasłaniają go, jak w Katowicach, dymy. W górach pory dnia są  wyrazistsze.Zaczyna trochę wiać... W południe wiatr tarmosi coraz mocniej płótnem spadochronowym,którym przykryliśmy namiot. Zmienia się pogoda. Ale tego wieczora nie myślimy o wietrze,szukamy na niebie gwiazdy. Tej pierwszej.Jest!

 Nie kryjemy wzruszenia, zasiadamy do stołu i w tym momencie cały uroczysty nastrój pryska.Krzysiek usiadł na...torcie.

 Napracował się nad nim cały dzień, odstawił na stoją cy obok bę ben i zapomniał o tym. Chcą ccokolwiek z tortu uratować musieliśmy... Tak „podanego” tortu nigdy jeszcze nie jedliśmy.Zeskrobywaliśmy go z Krzyśkowego tyłka.Staramy się, by ta Wigilia była choć trochę podobna do domowej. Zaczynamy od modlitwy,ś piewamy kolędy, później przychodzi pora wspomnień. Brakuje nam przy tym chociaż odrobiny alkoholu. Co chwila ktoś wzdycha z nie tajoną goryczą :

 — Spirytusik dotar ł tylko do nich. A przydał by się łyczek góralskiej herbaty, oj przydał... Nie ma w tym żalu, bo gdybyśmy chcieli, moglibyśmy siedzieć przy wielkim wigilijnym stolew bazie, łyknąć wzmocnionej herbaty i jeść nie tylko ten „rozdeptany” tort. Zrezygnowaliśmy

z tego świadomie. Najgorsze, że nie wygrywamy na tym wcale. Podmuchy wiatru stają się coraz mocniejsze. Rano, w dniu Bożego Narodzenia, zawierucha szaleje, nie można nigdziewyjść, między namiotami tworzą się potężne zaspy.Siedzimy bez ruchu aż do sylwestra.W tym dniu, po raz pierwszy zelżał wiatr, miotają cy masami śniegu.Moja sytuacja jest trochę k łopotliwa. Do tej pory, kiedy na wyprawie byłem ja i Andrzej,wspinaliśmy się razem. Tutaj dotar łem do bazy nieco spóźniony, kiedy Andrzej zwią zał się 

 już z Przemkiem. Pojawiam się razem z Krzyśkiem, poziom naszej aklimatyzacji jest równy,więc jak gdyby naturalnie zwią zaliśmy się. Byłoby przecież bzdur ą tworzyć w tej sytuacji nasiłę nowe zespoły. Można natomiast oba te zespoły połą czyć.Wychodzimy więc w czwórk ę: Andrzej Czok, Przemek Piasecki, Krzysztof Wielicki i ja.Współ praca uk łada się dobrze. Postanawiamy w tym sk ładzie działać do końca wyprawy.

Kangchendzonga jest trzecią gór ą  świata. Liczy 8586 metrów, jest ogromnym masywem,który stanowią cztery szczyty ośmiotysięczne: Kangchendzonga Południowa,Kangchendzonga Środkowa, Kangchendzonga Główna i Yalung-Kang. Chcemy dokonać 

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 98/166

 

tego, czego nikt do tej pory jeszcze nie zrobił: wejść na tę gór ę zimą . Droga klasyczna, któr ą  idziemy, nie jest pod względem technicznym zbyt trudna, jeśli mierzyć to kryteriami pełnisezonu. Zimą jest inaczej.Kangchendzonga jest po trosze polsk ą gór ą . Pierwsze wejście na jej wierzchołek południowyzrobili Polacy, pierwsze wejście na środkowy — Polacy, nową drogę na Yalung-Kang też Polacy. Do pełni szczęścia brakuje tylko naszego wejścia zimowego na szczyt główny, wtedy

moglibyśmy mówić już nie bez racji o tej górze, że jest to polski masyw.Sylwestra spędzamy w obozie I, w którym namioty musieliśmy długo odkopywać ze śniegu.Tutaj, wieczorem, znowu wspomnienia, taka nieunikniona męska gadanina:

 — My sobie, panowie, siedzimy zakopani w śniegu, a nasze panie ubierają suknie balowe...Jednak nawet najciekawsze wspomnienia i najbujniejsze domysły nie trwają wiecznie. Oczyzaczynają się kleić, o ósmej zapada w namiotach cisza. Ś pimy.

 Nastę pnego dnia dochodzimy do obozu II. Reperujemy namioty poszarpane wichrem. Niektóre nie nadają się już do użytku. Nagrodą za tą dodatkową robotę jest to, że nie mamy problemu z nadmiarem śniegu, bo z tej części góry został dok ładnie wywiany. Idziemy więc po śniegu starym, twardym, bez przeszkód dochodzimy do miejsca, w którym zak ładamyobóz III na wysokości 7200. Nocleg. Nastę pnego dnia, cią gle w czwórk ę, podchodzimy

 jeszcze wyżej i zak ładamy obóz IV. Na tej wysokości mnie i Krzyśkowi Wielickiemu idzie

się topornie, mimo aklimatyzacji jeszcze z poprzedniej wyprawy na Lhotse. Miesięczne leniu-chowanie na nizinach zrobiło swoje. Andrzej Czok i Przemek Piasecki, również nie osią gnęli

 jeszcze aklimatyzacji.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 99/166

 

 Kangchendzonga, droga pierwszego zimowego wej ścia poł udniowo-zachodnią   ścianą  , 11 stycznia 1986 

 Na wysokości 7800 rozbijamy tylko jeden namiot, bo Andrzej z Przemkiem, zaraz po dojściudo „czwórki”, schodzą do obozu III. Ja i Krzysiek mamy cichą nadzieję, że po przenocowaniuna 7800 uda nam się jutro pójść w kierunku szczytu.Ale na drugi dzień pogoda siada, zaczyna sypać śnieg. Zostawiamy przygotowany już obóz ischodzimy do samej bazy. Wyrusza z niej kolejny zespół, który w założeniu powinien jedynieuzupełnić ewentualnie obozy w sprzęt, ale jednocześnie ma przed sobą dok ładnie utorowaną  drogę. Może po niej wejść sobie na szczyt. Na przeszkodzie może im stanąć jeszcze zbytmała aklimatyzacja. Założenie jest w każdym razie takie, że wychodzą tak wysoko, jak 

 potrafią .Wą skim gardłem staje się przy tym obóz IV, w którym stoi tylko jeden namiot, wszystko jesttam w zasadzie przygotowane na dwie osoby. Musimy się zastanowić czy robimy zespół czteroosobowy, czy dwuosobowy, który ma ewentualnie zaatakować szczyt. Decydujemy się 

wyruszyć jednak w czwórk ę, czekają c aż inne zespoły uporają się ze swoją robotą . Bierzemyze sobą drugi namiot, chcą c go „dołożyć” do obozu IV, by szczyt zaatakować w czwórk ę.Okazuje się, że nasi poprzednicy doszli do „trójki”, mijamy ich w połowie drogi między

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 100/166

 

obozem II a III. Kiedy dochodzimy do „trójki”, widzę, że Andrzej cią gle jeszcze kondycyjnieodstaje. Nie ma tego, typowego dla siebie, cią gu do przodu. Zostaje w tyle. Kaszle. Ale w gó-rach kaszlą wszyscy, zwłaszcza zimą , kiedy jest bardzo suche powietrze. Wnioskujemy, żenie złapał jeszcze pełnej aklimatyzacji.

 Nastę pnego dnia zastanawiamy się na głos, czy nie będzie lepiej, jeżeli ja z Krzyśkiem pójdziemy w gór ę pierwsi, a na drugi dzień oni. Oszczędzamy im w ten sposób wnoszenia

drugiego namiotu, pójdą już spokojnie za nami. Bo co tu ukrywać, czujemy się lepiej od nich.W końcu zapada decyzja, że jednak ruszamy w gór ę razem, cały sprzęt do niesienia dzielimyrówno na cztery osoby.W drodze nasza czwórka strasznie się rozcią ga. Do obozu IV Przemek dociera dobre pół godziny za nami, a Andrzej jeszcze po godzinie. Widać, że jest zmęczony. To nie jest tenAndrzej, który zawsze był bardzo silnym kondycyjnie, w zasadzie najlepszym, niezawodnym„wołem” do wysokogórskiej roboty. Teraz idzie jedynie najwyższym wysiłkiem woli. I nie

 przestaje kaszleć.Już w „trójce” łą czył się z bazą , narzekał na dokuczliwy kaszel i prosił o radę lekarza, którycoś mu tam zaproponował ze środków, jakie każdy niesie ze sobą . Widać jednak, że nie

 pomogły.W „czwórce” najpierw musimy odkopać zasypany śniegiem nasz namiot. W czasie, gdy

Przemek z Andrzejem stawiają swój, my zaczynamy już gotować, dajemy im coś do picia.Takie „kokoszenie” zabiera zawsze par ę godzin, zanim człowiek wreszcie może się ułożyć iwejść do ś piwora. Trudno jednak jest zasnąć, bo przez dwie cienkie ścianki naszego i ichnamiotu cią gle dochodzi ten Andrzejowy kaszel. Łą czymy się jeszcze raz z bazą . Lekarz radziAndrzejowi inhalacje nad menażk ą z gotują cą się herbatą i ponowne zażycie zaleconychwczoraj środków. Po chwili dodaje jeszcze:

 — Zażyj też, na wszelki wypadek, furosemid...Furosemid ma właściwości odwadniają ce. Na dużej wysokości często się zdarza, że dochodzido zatrzymywania wody w organizmie, co powoduje opuchliznę. Jeżeli pojawia się to nar ękach czy na twarzy, nie ma problemu. Gorzej, gdy wodę zatrzymują płuca, wtedy nastę pujeich obrzęk. Furosemid powoduje wydalenie tej wody.Po tych ostatnich słowach lekarza gadamy jeszcze po trosze o wszystkim, ale rozmowa już się 

nie klei. Niby wszystko się uspokaja, wchodzimy w swoich namiotach do ś piworów, alesprawa Andrzeja nie daje mi jednak spokoju. Wypowiadam głośno jeszcze jedno pytanie:

 — Co w takim razie robimy jutro? — Jestem kiepski, jutro chyba będę schodził — dolatują mnie słowa Andrzeja. I po chwili jeszcze głos Przemka: — Dobra. W takim razie zejdziemy razem.Ja i Krzysiek czuliśmy się dobrze, więc podsumowałem tę wieczorową rozmowę:

 — W porzą dku. To my spróbujemy pójść w kierunku szczytu.I zapadła cisza, czasem tylko przerywana kaszlem Andrzeja. Nam ta noc upłynęła na krótkiejdrzemce i przygotowaniach. Najpierw musieliśmy rozmrozić buty, później wysuszyć skarpety, nastę pnie ugotować coś do picia i zmusić się do zjedzenia czegoś. O 5.45 jesteśmygotowi do wymarszu. Jest 11 stycznia, więc kiedy pierwszy wychodzę z namiotu, jest jeszcze

ciemno. Zanim zrobiliśmy ten pierwszy krok w gór ę, krzyczymy jeszcze: — To my wychodzimy!I z drugiego namiotu dolatuje nas głos Przemka:

 — Wstaniemy później. Mamy czas, bo czeka nas tylko schodzenie. Jeszcze trochę poleżymy.Rozumiem ich, bo przed wschodem słońca jest najzimniej. Dlatego też, jeżeli nie trzeba, to

 póki nie pokaże się słońce, nie wychodzi się w ogóle z namiotu. A teraz może być nawet poniżej 40 stopni mrozu.Idziemy w gór ę. Po kilkuset metrach przestaję czuć nogi, Krzysiek stwierdza to samo. Ale

 powoli, rytmicznie, idziemy dalej Gdzieś koło dziesią tej dociera do nas. słońce. Trochę nas torozgrzewa i podnosi na duchu. Krzysiek decyduje się nawet na krótki postój, wykopuje małą  

 platformę, siada w niej, zdejmuje buty i rozciera stopy. Po chwili idziemy dalej. Mamy dziś do pokonania duży odcinek, 800 metrów różnicy poziomów Zimą — kawał drogi.

 Niewiele z niej pamiętam, głównie, towarzyszą ce każdemu kolejnemu stą  pnięciu, pragnienie, by wreszcie się to wszystko skończyło. To upiorne, niemal bez sensu, tuptanie noga za nogą .Idziemy drogą noimalną , więc czasem spod śniegu przeziera jakiś kawałek liny. Nie asekuru-

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 101/166

 

 jemy się, nie idziemy zwią zani, każdy posuwa się własnym tempem. Krzysiek mija mnie, nie jestem w stanie dotrzymać mu kroku. Mój rytm jest wolniejszy. Na szczyt wchodzi pierwszy.Ze zdziwieniem widzę, że nie czeka na mnie. Schodzi. Mijamy się bez słowa klika metrów

 pod wierzchołkiem.Teraz ja wchodzę, zostawiam zabrane synom z domu dwie zabaweczki, małe plastykowemisie, robię jakieś zdjęcia.

Wszystko to może się wydawać dziwne. Idziemy przecież w gór ę razem z partnerem,wspólnie też chciałoby się przeżyć radość na szczycie, zrobić chociaż by zdjęcie.Krzysiek później nawią zał do tego sam.

 — Nie wiem, jak to się stało Czekałem na ciebie na szczycie prawie pół godziny. I akurat wmomencie, kiedy widzę, że dochodzisz, jesteś kilka metrów niżej, ja się zabieram i schodzę.Zupełnie jakbym nie mógł poczekać jeszcze tych paru minut.Tam rozumuje się trochę inaczej — myślenie jest wyraźnie przytłumione. Zapamiętałem zeszczytu, ze miałem ze sobą radiotelefon. Baterię do niego, żeby działał sprawnie, niosłem wciepłej kieszeni. Później przeszkadzała mi w czasie wspinania, więc wsadziłem ją do kieszeniw klapie plecaka, w przeświadczeniu, że w cią gu tych paru ostatnich godzin już nic się bateriinie stanie. Wsadzałem do klapy specjalnie, by było jak najmniej roboty z jej wycią ganiem izak ładaniem do „Klimka”. Wychodzę na szczyt, pierwsza czynność — sięgam po baterię i nie

widzę jej. Nie ma. Znik ła. Szperam w kieszeni, szperam, klnę po cichu, bo nie wiem, co się znią stało. Daję w końcu za wygraną , nie przejmuję się tym zbytnio, połą czenie z bazą nie jestdla mnie najważniejsze. Jestem tylko wkurzony, bo po co taszczyłem w gor ę radiotelefon,kiedy teraz nie mogę go użyć. Niepotrzebnie miałem kilogram więcej.Schodzą c, doganiam Krzyśka, docieramy do obozu IV. Jest cholernie zimno, więc zanimcokolwiek zrobiłem, wlazłem do ś piwora, żeby się choć trochę rozgrzać. Dopiero potemzaczynam gotować, wreszcie bior ę radiotelefon, sięgam po plecak i stwierdzam, ze bateria

 jest. Dok ładnie tam, gdzie ją włożyłem idą c w gór ę. W klapie plecaka. Oznacza to, że albo natych wysokościach wykonuje się niektóre rzeczy niedok ładnie, chociaż ta kieszeń w klapienie jest znowu taka duża, żeby cos w niej przegapić.Wysoko w górach często stawia się pytania i bardzo rzadko potrafi się na nie odpowiedzieć.

 Najważniejsze jednak w tej chwili, ze mam i baterię, i radiotelefon, mogę nawią zać łą czność z

 bazą i obozem III Kiedy słyszę ich głosy, zaczynam stereotypowo. — Byliśmy na szczycie, byliśmy na szczycie, jesteśmy już w obozie IV Wszystko w porzą dku, over.W odpowiedzi słyszę gratulacje lecz wyczuwam przy tym, że przebija z nich jakaś inna,daleka od entuzjazmu, nuta. Naprawdę ważne słowa dolatują z obozu III.

 — Mamy problemy z Andrzejem. Jest bardzo kiepski.Z głosów, jakie napływają do nas na przemian z bazy i „trójki”, potrafimy odtworzyć sytuację, która staje się coraz poważniejsza. Dla nas o tyle zaskakują ca, ze schodzą c zawszeodzyskuje się siły, które opuściły cię na dużej wysokości. Tutaj było inaczej.Zaczęli z Przemkiem schodzić, ale Andrzej tylko do połowy drogi był w stanie poruszać się owłasnych siłach Nadszedł moment, w którym tak osłabł, ze nie był w stanie iść dalej.Przemek zszedł sam do obozu III, gdzie do wyjścia w gor ę szykował się kolejny zespół,

między innymi Artur Hajzer, Krzysiek Pankiewicz i Ludwik Wilczyński. Teraz poszli tylko po to, by sprowadzić Andrzeja, który stracił resztk ę sił. Ułożyli go w namiocie obozu III, są  cały czas w kontakcie radiowym z lekarzem, który zaleca, co Andrzejowi podać. Międzyinnymi bardzo silną dawk ę furosemidu, bo coraz bardziej nasuwa się podejrzenie, ze jest toobrzęk płuc.Dodatkowo wyrusza z bazy grupa, w jej sk ładzie kierownik i lekarz, niosą c Andrzejowi tlen.Wychodzą wieczorem, mają iść całą noc tak wysoko w gór ę, jak tylko potrafią . Wmiędzyczasie idą im naprzeciw z obozu III dwie osoby, by przejąć butle i aparaty tlenowe, iwynieść je jak najszybciej do góry. Sytuacja jest coraz bardziej poważna. Wr ęcz szokują ca.

 Nikomu nie może zmieścić się w głowie, że to właśnie Andrzej tak osłabł, ze jest bardzo poważnie chory.Z Krzyśkiem jesteśmy w obozie IV. Dochodzi pią ta, zmierzcha się. Obaj ogłuszeni trochę 

zmęczeniem, ale przede wszystkim tym, co się rozgrywa kilkaset metrów niżej. Bez nas. — Co mamy robić? Co robić? Czy potrzebna jest nasza pomoc? Czy mamy schodzić do was?Over.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 102/166

 

 — Nie Jest nas teraz w „trójce” za dużo, za dużo. Ś pimy po czterech w dwuosobowychnamiotach Przenocujcie w „czwórce”, w „czwórce”. Zejdźcie rano, będziemy razemtransportować Andrzeja do bazy. Over.

 — Zrozumiałem, schodzimy rano, over — odk ładam radiotelefon. Ponownie zabieramy się zKrzyśkiem do gotowania. Musimy wreszcie czegoś się napić, musimy robić cokolwiek, żebynie myśleć o tym, co się dzieje poniżej nas. W nocy jest bardzo zimno, przerywamy sen bez

żalu, by przygotować się do wyjścia, a przedtem, o ósmej, nawią zać zapowiedzianą  łą czność.Wywołuję „trójk ę” i w odpowiedzi dolatują do mnie słowa najgorsze:

 — Andrzej w nocy umar ł.Spał w jednym namiocie z Przemkiem, miał dzięki temu trochę lepsze warunki niż wsą siednim, gdzie było ich czterech. Przemek gotował mu cały czas ciepłe herbatki, karmił go i

 poił. O dziewią tej wieczorem Andrzej poczuł się nieco lepiej. Przemek, trochę uspokojony,zabrał się znowu za gotowanie i koło dziesią tej, kiedy odwrócił się, żeby mu podać kolejną  herbatk ę, Andrzej nie dawał już znaku życia.Tyle w największym skrócie przekazał nam „Klimkiem” Ludwik Wilczyński. Nastę pujechwila bezruchu i ciszy, któr ą jakoś jednak musimy przerwać. Łą czymy się z bazą . Odzywasię kierownik Andrzej Machnik.

 — Wyprawa jest zakończona, zakończona. Kończymy działalność. Zabierzcie z sobą co

możecie, co możecie, i znieście z obozu IV do „trójki”. Tam się połą czymy ponownie, over.Zwijamy obóz IV i schodzimy do „trójki”. Przemek Piasecki był bardzo „sieknięty” fizyczniei psychicznie, nie czekają c więc na nas, pomogli mu zejść z „trójki” w dół jeszcze wcześnieran.o Był w fatalnym stanie. Przez te ostatnie kilkadziesią t godzin dostał strasznie w kość. Toon sprowadzał przez pół drogi Andrzeja, co na tak dużej wysokości ma prawo rozłożyć każdego.Tlen dotar ł tylko do miejsca, gdzie zawieszone były pierwsze por ęceówki. Mieli iść całą noc,wiedzieli, ze spieszą na ratunek, chyba jednak kierownikowi zabrak ło w tym bardzo ważnymmomencie woli. Przy pierwszych por ęczówkach położyli butle i wrócili do bazy. Była nocmówili, że szło się ciężko, ze źle się czuli. Później było już jasne, że tlen i tak by dotar ł za

 późno.Ale oni, kiedy zawracali, jeszcze o tym nie wiedzieli.

W „trójce” jest Pankiewicz, jest Artur. I martwy Andrzej. Leży w ś piworze jakby spał.Zaczynamy się naradzać. Albo znosimy ciało na dół, albo chowamy Andrzeja na miejscu,tutaj, na wysokości 7400 metrów.

 — Wydaje mi się — mówię — że powinniśmy Andrzejowi zrobić pogrzeb. Znieśmy go nadół.Ale wtedy odezwał się ktoś przytomnie.

 — Dobra. Tylko kto to zrobi?Teraz dopiero dotar ło do nas, jak wą tłymi siłami dysponujemy. Z Krzyśkiem jesteśmy poakcji szczytowej bardzo zmęczeni, Artur wczoraj pomagał w znoszeniu Andrzeja do „trójki”,co też kosztowało go dużo wysiłku.Jest liczna grupa ludzi na dole, którzy mogliby się śmiało do tej akcji włą czyć, a wśród nichtrzech goprowców i lekarz. Ich głosy teraz mocno się liczą . Po dłuższej wymianie zdań jakby

spuszczam z tonu. — Jestem za tym, żeby Andrzeja znosić, znosić, ale upierać się przy tym nie będę. Jesteściefachowcami Powiedzcie, czy mamy szansę sprowadzić Andrzeja na dół. Czy mamy szansę,over.Mam świadomość, że łatwo się o tym wszystkim mówi, ale ta droga będzie piekielnie ciężka.Ciało trzeba przenosić nad szczelinami, spuszczać na linach po uskokach, nieść w terenie, wktórym poruszanie się nawet z wolnymi r ękami nie jest łatwe. W gr ę wchodzi ciężka akcja,która będzie trwać co najmniej tydzień. I dlatego tutaj, w „trójce”, siedzą c z radiotelefonem wdłoni, nalegam na goprowców, zdaję się na ich doświadczenie.

 — Dostosuję się do waszej decyzji, waszej decyzji. Chociaż wolał bym, by Andrzej został  pochowany gdzieś na dole. Over.Z wymiany wielu głosów wyłania się opinia, że teoretycznie sprowadzenie zwłok jest

możliwe, jednak praktycznie brak nam na to sił. Akcja musiałaby trwać bardzo długo.Wszystko po to, by sprowadzić Andrzeja najwyższym już wysiłkiem do bazy, gdzie też jesttylko lodowiec, gdzie też czeka go tylko pogrzeb w szczelinie. Zniesienie go jeszcze niżej, do

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 103/166

 

miejsca, w którym można by go naprawdę normalnie pochować w ziemi, musi zabrać conajmniej dodatkowy tydzień.Wszyscy się sk łaniają , żeby Andrzeja pochować tutaj, na miejscu, tu gdzie umar ł, jak nakazuje najprostsza himalajska tradycja. Po co go jeszcze po śmierci tarmosić.To jest decyzja ostateczna. Cała ceremonia pogrzebu spada na naszą czwórk ę Najpierwszukamy odpowiedniej szczeliny. Znajdujemy tak ą w odległości 50 metrów od namiotu. Ma

kształt bardzo głę bokiego, zwężają cego się stopniowo, klina. Nie ma jeszcze południa, kiedy Andrzeja opatulonego w ś piwór i płachtę biwakową   przecią gamy na krawędź szczeliny.Jest piękna pogoda, cisza, świeci słońce, jakby te góry, które Andrzej ukochał ponadwszystko nie chciały mu już w niczym przeszkadzać.

 — Ojcze nasz, który jesteś w niebie. Stoimy tutaj, modlimy się na głos.Andrzej leży, nie potrafię cią gle pogodzić się z tym, że już nigdy nie opuści tego ś piwora inie ruszy w gór ę. Przeciez Andrzej Czok nie był tylko jednym z nas, był duszą całegośrodowiska ślą skiego, był kimś. To z nim zaczynałem chodzić po Himalajach, łą czyło naswiele nie tylko w górach, ale i w dolinach.

 — Zdrowaś Mario, łaskiś pełna.Ilekroć mnie ktoś pyta, zawsze mówię z przekonaniem, że w górach nie ma miejsca na

wyższe uczucie, wszystko jedno — euforię czy rozpacz — ze człowiek t a m nie jest do tegozdolny. Teraz wiem, ze nie mówiłem prawdy.

 — Wieczne odpoczywanie racz Mu dać Panie.Pochylamy się, opuszczamy Andrzeja delikatnie na linach w głą  b szczeliny, uk ładamy na nim

 jego czekan z napisem do kogo należy, zasypujemy to miejsce okruchami lodu i śniegiem.Wiem, że należy coś w takiej chwili powiedzieć. Na głos Chociaż par ę słów o Wielkim Przy-

 jacielu, którego zostawiamy w górach na zawsze.Prostujemy się.

 — Żegnamy na zawsze Andrzeja.Zaczynam i w tym momencie już wiem, że nie potrafię powiedzieć ani słowa więcej, bo coś mnie ściska za gardło, bo otaczają ce nas, roziskrzone słońcem, góry coraz bardziej zamazują  się.

Po prostu płaczę. Na miejscu zostawiliśmy tylko krzyż zrobiony z bambusowych traserów do oznaczania drogi.Przygaszeni tym wszystkim schodzimy do bazy i tutaj myślimy już tylko o powrocie

 Nastę pnego dnia, po niepotrzebnej sprzeczce z kierownikiem wyprawy, idziemy z KrzyśkiemWielickim i Arturem Hajzerem w dół.Tak dobiegła końca trzecia, kolejna wyprawa z moim udziałem, na której doszło do tragedii.

 Na lotnisku w Warszawie złapał nas komentator sportowy TV, później zasypał pytaniami „Cosię stało9 Dlaczego? Jak to oceniamy?” Itd. Powiedzieliśmy jak było i koniec. Na antenę 

 poszedł program sporzą dzony pod k ą tem sensacji. Jednym się podobał, innym nie. W gr ę wchodziła tragedia. W takich sytuacjach, nie ma siły, każdy dziennikarz jest taki sam. Jeden

 potrafi tę „żą dzę krwi” w sobie wytłumić, inny nie. Uważam, ze pod tym względem polscydziennikarze są  jeszcze do przyjęcia.

Później jadę do Istebnej, gdzie przebywa żona z dziećmi, jestem nareszcie w domu. Znajdujemnie tu jednak katowicka „Trybuna Robotnicza”, przyjeżdża dziennikarz, który ma pisać „story” o tej wyprawie. Opowiadam mu, robią z tego materiał na bodaj cztery odcinki wkolejnych sobotnich wydaniach. Po trzech tygodniach wraca reszta wyprawy, wśród nichAndrzej Machnik, który zaczyna w środowisku wyraźnie rozrabiać. Poszedł też do redakcji„Trybuny Robotniczej” z pretensjami, że jakim prawem rozmawiają ze mną , kiedykierownikiem wyprawy jest on i tylko on może wypowiadać się na zwią zane z nią tematy. Aże miał akurat jakieś dojście czy poparcie, spowodował ukazanie się pią tego odcinka o naszejwyprawie, w którym mnie i Krzyśkowi Wielickiemu poprzylepiał, delikatnie mówią c, łatki.Machnąłem na to r ęk ą , chociaż czuję, że pozostaje mi po tej wyprawie wyraźny niesmak.Spoczywa na mnie leszcze jeden obowią zek, którego nie zdejmie ze mnie nikt. Bardzo trudnespotkanie. Aby łatwiej było zrozumieć, jak ciężkie bywają czasem powroty z gól między

swoich, przypomnę najpierw co przeżyłem, gdy wróciłem o miesią c wcześniej, z odmrożenia-mi, z wyprawy w góry Alaski Przywiozłem wtedy ze sobą sporo listów, dużo rzeczy miałem

 przekazać ustnie Przyjechałem do domu wieczorem, rano podrywam się z łóżka i biegnę na

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 104/166

 

 pocztę, by zatelefonować do żony kierownika naszej wyprawy, Heńka Furmanika. Gdy tylko podniosła słuchawk ę, zaczynam radośnie. — Cześć! Właśnie wróciłem, chciałem ci przekazać przede wszystkim pozdrowienia, mamteż dla ciebie listy.I w tym momencie czuję, że coś tu nie gra. Jakby nie ten głos z tamtej strony, upewniam się więc na wszelki wypadek 

 — Przepraszam, czy mówię z panią Furmanikową ? Upłynęła chwila ciszy, zanimodpowiedziała pytaniem:

 — Słuchaj, co się stało? — Jak to, co się stało? Nic. Po prostu przyjechałem i chcę ci przekazać, tak jak Heńkowiobiecałem...Znowu po tamtej stronie cisza, po której słyszę z trudem wypowiadane słowa:

 — Nie słyszałeś rano komunikatu? — Nie, pobiegłem zaraz do ciebie zatelefonować. O co ci chodzi? — Przecież Heniek zginął wczoraj pod lawiną . — Niemożliwe. Tuż przed moim odlotem rozmawiałem jeszcze z nim przez telefon. — Dzisiaj tę wiadomość podawało radio... Szok!A teraz muszę pójść do żony Andrzeja. Do wdowy po nim. Wie o wszystkim. Minęło już 

sporo dni od chwili, kiedy przekazywałem tę tragiczną wiadomość telefonicznie doKatmandu, Bilczewskiemu. Od tej pory wielokrotnie powtórzyło ją radio, telewizja, gazety.Ale nie zmienia to w niczym faktu, że ja tam muszę pójść. I że tej rozmowy z najbliższymiAndrzeja po prostu się boję. Cały czas myślę, jak powiedzieć, jak opowiedzieć, a przecież znam tych ludzi znakomicie.Czuję się w czasie podobnych wizyt trochę winny. Że to ja z nimi rozmawiam, podczas gdy...I widzę w ich oczach nie wypowiedziane pytanie, jakby zdumienie, że ja żyję, a zginął akuraton.Czekała na mnie żona Andrzeja, młodziutka córka, matka i brat.Jeden, bo wcześniej drugi brat Andrzeja zginął tak że.W górach.

„Rób swoje”

 K-2, poł udniowa ś ciana, 1986 

 — To ty jesteś ten Kukuczka? Wcale nie wyglą dasz na alpinistę... Markus, szwajcarski przewodnik, patrzy przy tym nie tyle w moje oczy co znacznie niżej, tam, gdzie pod paskiemrysuje mi się niezbyt sportowy brzuch. Przybrałem trochę na wadze przez ostatnie cztery

 bezczynne miesią ce, ale to nie powód, żeby mi dogadywał facet, wysmuk ły jak chart, którycałe życie nie robi nic innego, tylko chodzi po Alpach. Pełno tu takich. Niemcy, Austriacy,Szwajcarzy, przeważnie przewodnicy górscy. Spotkaliśmy się wszyscy dopiero tutaj, wDasso, ostatniej miejscowości na drodze pod K-2, do której można dojechać na kołach. Ruch,gwar, za chwilę ruszy karawana. Są ważniejsze sprawy niż ta uwaga Szwajcara pod moimadresem. Macham r ęk ą .

 — Pogadamy na ośmiu tysią cach metrów — mruczę do siebie. Bo co będę sobie teraz takimialuzjami zawracał głowę.Jak znalazłem się w tym międzynarodowym towarzystwie? Postaram się pokrótce wyjaśnić.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 105/166

 

Otóż po smutnych doświadczeniach z Kangchendzöngi, a nawet pyskówkach na liniikierownik-uczestnik, postanowiłem, że koniec już z doczepianiem się do wielkich wypraw.Muszę szukać wszystkich sposobów, by w Himalajach działać na własne konto, w jak najmniejszym zespole, stylem alpejskim. O jego skuteczności przekonałem siebie i innychwielokrotnie. Na myśl o działaniu w wielkiej, prowokują cej do konfliktów grupie, włos mi się 

 jeży na głowie.

Dobra. Ale co dalej?I kiedy tak siedziałem zrelaksowany już nieco w domowym zaciszu, zadzwonił telefon. ZeSzczecina.

 — Cześć, Jurek! Mówi Tadek Piotrowski Herligkoffer zaproponował mi udział w wyprawiena K-2. Mogę jeszcze kogoś zabrać Czy był byś tym zainteresowany?I w tym momencie walą się wszystkie moje postanowienia. Mówię do telefonu:

 — Tak. Oczywiście tak.I na to, by jakoś się wytłumaczyć, muszę tutaj przedstawić dwie postacie DoktoraHerligkoffera i Tadka.Doktor Karl Herligkofferz Monachium jest słynnym organizatorem wypraw himalajskich, tana K-2 jest już jego dwudziestej czwartą . Był zawsze organizatorem, nigdy wspinaczem,łamią c tym pewną regułę, że na ogół człowiek najpierw sam się wspina, a później, kiedy w

miar ę upływu lat kondycja siada, zaczyna się brać za przygotowywanie wypraw i kierowanienimi. Karl jest człowiekiem starej daty, więc hołduje kanonom wyprawy tradycyjnej. U megowszystko zaczyna się od podpisania zobowią zania, że odda mu się wszystkie zrobione wgórach filmy, wyniesie 250 kilogramów do obozu III, a do czwartego 120. Takie niemieckie,dok ładnie wyliczone podejście do sprawy, które nie wszystkim odpowiada. Mnie też. Niktnigdy nie zmuszał mnie do tej pory do podpisywania jakichkolwiek zobowią zań.Przepraszam, swoistym wyją tkiem były cyrografy, które sk ładaliśmy kiedyś przed wyjazdemw Alpy, że w wypadku śmierci rodzina nie będzie się domagała sprowadzania moich zwłok do kraju w lamach ubezpieczenia. Ale to już zupełnie inna historia. Co do Herligkoffera, todotar ły do mnie słuchy, że nie darzy wielkim entuzjazmem alpinistów młodych, zwłaszczazwolenników stylu alpejskiego, który godzi w ideologię wielkich wypraw, jakiej sam jestwierny. Miałem więc prawo podchodzić do tego wszystkiego z pewną rezerwą . Stawk ą  

 jednak była południowa ściana K-2, a w imię takiego celu można podporzą dkować się wszystkiemu.Marzyłem o niej od wielu lat. I był bym bardzo niezadowolony, gdyby to wejście zrobił ktoś inny niż ja. Dlatego słyszą c dolatują ce mnie ze Szczecina słowa Tadka, przymykam oczy nawszystko, przed czym się zarzekałem.Z kolei Tadek Piotrowski był na przełomie lat sześćdziesią tych i siedemdziesią tychnajwybitniejszym polskim taternikiem, wielkim specjalistą od wejść zimowych, miał naswoim koncie liczne pierwsze wejścia zimowe w Tatrach, Alpach i górach Norwegu Razem zAndrzejem Zawadą dokonali pierwszego zimowego wejścia na Noszak, co było niezwyklecenne, gdyż nikt przed nim nie wszedł zimą na siedmiotysięczną gór ę. W 1974 rokuuczestniczył w wyprawie na Lhotse, w której zginął Staszek Latało. Rzecz działa się w latach,kiedy zawsze musiał się znaleźć winny. Kierują cy wyprawą Andrzej Zawada dał sobie jakby

narzucić to myślenie, a stą d był już tylko krok od obciążenia winą za tę śmier ć właśnieTadka. Zrodziła się z tego zła fama, nieproporcjonalna do rozmiarów „winy”, skończona tym,że Tadka wykluczono z klubu. Przez kilka lat zniknął z pola widzenia, funkcjonował jednak skutecznie w świadomości wielu ludzi jako autor kilku książek o górach, które w tym czasienapisał. Nie wspinał się, ale nie można go było skazać na wypuszczenie z r ęki pióra. Pisał więc, a jego książki alpinistyczne były dobrze przyjmowane przez licznych czytelników.Po czterech latach sprawa jakoś przycichła, mógł pojechać z nami na Tirich Mir, później brał udział w innych wyprawach, ale wyraźnie nie dopisywało mu szczęście w wejściachszczytowych. Nie był w każdym razie na żadnym ośmiotysięczniku. A szczęście jest wgórach potrzebne. Ile to już razy jakaś wyprawa dobiegała końca, a człowiek, który bardzochciał i czuł się na siłach nie wszedł na szczyt, bo akurat w decydują cym momencie bliżejwierzchołka byli inni Tadka, od najmłodszych, najlepszych lat uważano za człowieka-czołg,

który szedł w gór ę bez jakichkolwiek problemów był bardzo silny, wytrzymały i wytrwałyWlok ła się również za nim opinia człowieka nie sprawdzają cego się na dużej wysokości.Opinia, której nie mogę absolutnie potwierdzić Właśnie na Tirich Mirze, na wysokości 7700

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 106/166

 

metrów widziałem u niego bardzo duży luz fizyczny a tak że psychiczny. Rzucało się wr ęcz woczy, że nie robi niczego na granicy swoich możliwości, czuło się w nim olbrzymie rezerwy.I dlatego, kiedy zatelefonował do mnie, przeżyłem, co tu ukrywać, spor ą satysfakcję. Mógł 

 przecież propozycję Herrligkoffera przekazać innemu z wielu swoich kolegów. Bo na tym polega specyfika dobierania się na wyprawę. Nigdzie nie jest powiedziane, że jeżeli ktoś maakurat największe osią gnięcia, to wszyscy będą mu się k łaniali i zabiegali o jego udział. Nie.

Wybiera się jako partnera tego, kogo się chce, i nikt nie może nam zarzucić, że postawiliśmyakurat na alpinistę przeciętnego. Mamy prawo dobierać sobie kogo chcemy.Chodzi w dodatku nie o byle jak ą , któr ąś tam kolejną wyprawę organizowaną przezHerrligkoffera, ale na swój sposób uroczystą — szacowny doktor świętować będzie swoje 70urodziny, wyprawa będzie więc miała szczególną wymowę.A dla nas? O tym, czym jest dla mnie południowa ściana K-2 już wspomniałem. Że wielkichwypraw mam dosyć, też. Ale ta wyprawa daje po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna tak żewielki luz. Nie interesuje mnie w ogóle jej organizacja. No, prawie. Naszym obowią zkiem

 jest zaopatrzenie wyprawy w 20 kurtek puchowych i tyleż ś piworów. Trzeba było jedynieznaleźć milion złotych i zamówić te puchy w kraju. Do tego pokrywamy swoje koszty

 przelotu do Islamabadu. Pomogły nam w tym wydatnie nasze macierzyste kluby i PolskiZwią zek Alpinizmu. Reszta nas nie obchodziła.

 Na miejscu, w Pakistanie, pomogliśmy Herrligkofferowi w czym się dało. Pojechaliśmy obajdo Karaczi, aby zabrać cały sprzęt wyprawy (300 ładunków po 30 kilogramów) przewiezionydrogą morsk ą , pozałatwiać wszelkie zwią zane z tym formalności celne i administracyjne,

 przeładować to na ciężarówk ę i przywieźć do Islamabadu. Tu wyprawa zaraz wpakowała się na ciężarówki i ruszyła przed siebie, podczas gdy my obaj musieliśmy jeszcze przez dwa dniwypełniać jakieś kolejne formularze wizowe i mnóstwo innych papierzysk.I na dobre poznaliśmy się z wszystkimi dopiero w Dasso. Tam właśnie, gdzie wysiadają c zzakurzonego jeepa nadziałem się na człowieka wpatrzonego w okolice mojego paska i

 pytają cego, czy to rzeczywiście jestem... ja.Gryzę się w język, żeby już w pierwszych chwilach nie palnąć jakiegoś słowa, którego potemsię żałuje. Puszczam to mimo uszu, rozglą dam się w koło uważnie, starają c się nie przegapić niczego. Przecież po raz pierwszy uczestniczę w wyprawie organizowanej przez himalaistów

zachodnich. Mam możliwość poznania niejako „od środka” warunków takiej ekspedycji.Różnica jest wyczuwalna właściwie od pierwszych chwil. Już w Karaczi, kiedy z Tadkiemwydobywaliśmy cały bagaż wyprawy z komory celnej, zaczęliśmy się trochę niepokoić. Cochwila każą nam wnosić jakieś opłaty, na każdym kroku trzeba wycią gać z kieszeni to storupii, to pięćdziesią t, przy których to czynnościach polska dusza się buntuje. Jesteśmy tymtak rozsierdzeni, że telefonujemy w tej sprawie do Karla Herrligkoffera, który czeka na nas wIslamabadzie. I tu, zamiast jakiegoś wsparcia czy rady słyszymy:

 — Nie rozumiem o co wam chodzi. Płać ile każą , płać nawet pięć razy więcej i niech ciebie oto głowa nie boli.I jak z takim rozmawiać, kiedy ja od pierwszego w życiu wyjazdu za granicę nauczyłem się liczyć każdy „twardy” grosz, długo obracać w palcach przed wydaniem każdą rupię. Niekiedyzdarzało się stracić dwa dni tylko po to, by załatwić coś o dziesięć rupii taniej. A Karl mówi

 przez telefon, wyraźnie zdegustowany małością naszych problemów, tłumaczy jak dzieciom: — Trzeba płacić pięć tysięcy — płać pięć tysięcy. Co za problem? Cią gle nie potrafię tegozrozumieć. Przecież my, wynajmują c dla każdej polskiej wyprawy ciężarówk ę, targowaliśmysię zawsze do upadłego, szarpaliśmy sobie nerwy, traciliśmy czas. Teraz działam nagle wświecie ludzi, dla których sto, dwieście, tysią c czy nawet dwa tysią ce dolarów nie stanowi wwydatkach wyprawy żadnej różnicy. Gdy jesteśmy już wszyscy razem, idziemy do restauracjii tu jestem już traktowany jak normalny biały człowiek: zamawiam to co chcę, a nie to, na comnie stać. Nie muszę od pierwszych chwil w najtańszym hoteliku własnor ęcznie pichcić ikucharzyć, żeby tylko nie wydawać pieniędzy.Ten luz trwa tak że w czasie karawany. Jest sirdar, jest jego zastę pca, kilku ich pomocników,oni załatwiają wszystko. Wpadam przy tym w stresy, bo na moich oczach oszukują , robią  Herrligkoffera „w konia”. Znam to przecież od podszewki i widzę jak na każdym kroku

wycią gają mu pienią dze, a Karl oczywiście płaci mówią c jeszcze przy tym: — Dziękuję! — Tak trzeba!

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 107/166

 

 Nawet do głowy mu nie przychodzi, że ktoś, patrzą c mu prosto w oczy, może oszukiwać. A jest to przecież jego 24 wyprawa w Himalaje. Takie drobne sprawy nigdy pana doktora nieinteresowały.Tylko ja nie potrafię się opanować, szarpię się, denerwuję, mówię roztrzęsiony:

 — Tadek. Ja dłużej nie wytrzymam, popatrz, co oni z nim robią ... — Odwróć się, co cię to obchodzi. Uspokój się — poucza mnie ze stoickim spokojem. W

 pewnym momencie przyznaję mu w duchu rację. Zaciskam zę by i powtarzam sobie: „przecież to nie moja sprawa”.Tylko że wtedy wszystkim „nafarom”, czyli kulisom, rozdano 300 par wspaniałych skarpet zeszwajcarskiej wełny, takich, o których ja zawsze tylko marzyłem. A tutaj każdy z tychkulisów je bierze i wiadomo, że w życiu nie włoży ich na nogi, bo do skarpet nie przywyk ł.Biegiem zaniesie je w najbliższym miasteczku do sklepu i sprzeda za grosze. Niezazdrościłem im, raczej dotar ło w tym właśnie momencie do mnie, że tak naprawdę to jestemw sytuacji materialnej znacznie bliższej tym kulisom niż moim kolegom z wyprawy. Niemogę jednak tego okazywać i wyrywać na przyk ład któremukolwiek z nich tych wymarzo-nych skarpet tylko dlatego, że ja takich nie mamMiejscowe przepisy dok ładnie określają , że tragarzom należy dać skarpetki i trampki. Polskiewyprawy też dają , ale zwyk łe skarpety krajowe, jakie są osią galne w naszych sklepach. My

dajemy naprawdę trampki, podczas gdy każdy kulis taszczą cy bagaże wyprawyHerrligkoffera dostaje par ę nowiutkich „adidasów”. Dla kulisów jest obojętne, bo niemalkażdy z nich wszystko natychmiast sprzedaje, a idzie, wszystko jedno po trawie czy lodowcu,w swoich niezawodnych kaloszach, odlanych w kształt stopy gumowych sandałach.Podczas moich dotychczasowych wypraw nauczyłem się, że można chwilami nawet

 przymknąć oko na jakieś drobne szwindle, jednak sirdar ani na moment nie powinien stracić  przeświadczenia, że to ja kontroluję całość.Tymczasem Herligkofferw ogóle nad tym wszystkim nie panuje Panuje sirdar, jego zaufanyod kilku już wypraw w Pakistanie. Zawsze grzeczny, zawsze wobec Karla milutki, Karl manon stop wspaniałą obsługę. Tu kucharz koło niego gotów na każde żą danie, tu herbatka,namiot zawsze czeka rozbity, posłanie zrobione, jednym słowem — pełny komfort. I mają c towszystko, nawet tak doświadczony kierownik wypraw nie zdaje sobie sprawy, że właśnie ten

niezwykle uczynny sirdar na każdym kroku musi go chociaż trochę „przekr ęcić”. Takiejmyśli do siebie nie dopuszcza.Po raz pierwszy uczestniczę w wyprawie, której kierownik zapłacił z góry kilka lotówhelikopterem. To też daje pewien komfort psychiczny, bo w bazie, w razie potrzeby, możnaliczyć na bardzo szybki kontakt z cywilizowanym światem.

 Nie ma problemów z wyżywieniem, są gotowe dania, które wrzuca się do garnka i po 10minutach jest już kotlet, do tego ziemniaki i kapusta. Znakomity sprzęt kuchenny i bogactworzeczy, które umilają  życie w bazie. Ciepłej wody jest pod dostatkiem, nie jest wydzielana jak na polskich wyprawach, bo wiadomo, że do jej podgrzania zużywa się naftę, która nie jest poto, by się myć.W efekcie nie jestem spięty, nie muszę sobie odmawiać wymarzonego gruntownego wymyciasię. Jeżeli jestem głodny, idę do mesy i wcinam, nie muszę czekać na por ę obiadu czy kolacji.

 Nie chcę tutaj bynajmniej potę piać w czambuł zaopatrzenia polskich wypraw. Potrafią  czasem być zaprowiantowane lepiej niż organizowane bardzo po amatorsku, niektóreekspedycje zachodnie, też kierują ce się oszczędzaniem na wszystkim. Jednak wyprawa KarlaHerrligkoffera jest wielkim, międzynarodowym przedsięwzięciem i tutaj mogę docenić wagę luzu, pozwalają cego zająć się tylko wspinaczk ą .Mówiliśmy o niej dużo już w czasie karawany. Już po pierwszych rozmowach orientuję się,że ci młodzi ludzie wielkich sportowych ambicji raczej nie mają . Okazuje się, że to ja i Tadek 

 jesteśmy tymi, którzy cią gną ich na nową drogę, na zrobienie południowej ściany w stylualpejskim. Kiedy mówię o tym, a wiem, że idzie obok mnie tak że kilku młodych, bardzodobrych przewodników górskich ze Szwajcarii, moje słowa trafiają w próżnię. Oni myślą  inaczej. Byle wejść na gór ę, co już będzie wielkim powodem do chwały, i koniec. I byleszybko do domu. Staram się ich rozumieć, ale nasze temperamenty absolutnie do siebie nie

 przylegają . Kierują się wyraźnym wyrachowaniem. On jest przewodnikiem alpejskim, maswoich klientów, wystarczy mu, kiedy na swoim szyldzie wypisze, że zdobył K-2 Dla jegoklientów będzie to oznaczać tak dużo, że żaden nie ośmieli się nawet zastanawiać, któr ędy on

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 108/166

 

na tę gor ę wszedł. Mało tego, bardzo wielu z nich wystarczy zupełnie, jeżeli będzie miał naszyldzie wypisane, że uczestniczył w wyprawie na K-2, że był z nami. Owszem, może dostać trochę w kość, byle nie za mocno, może przeżyć jak ąś przygodę, żeby móc później latami otym opowiadać. Ale przede wszystkim nie za dużo ryzykować Przygoda tak, ryzyko nie.Gdyby chcieć porównywać polskich alpinistów z zachodnimi, trzeba sięgnąć po przyk ładsamochodu ich produkcji, który jest bardzo dobry, ale na idealnych drogach. A polski jest

toporny, zły, nieekonomiczny, wytrzymuje jednak znacznie więcej na bezdrożach, gdzieczasami potrafi zastą  pić nawet czołg. Oni też są znakomici, kiedy jest piękna pogoda, kiedydroga jest wytyczona, kiedy jest luz, nie ma żadnego ryzyka. Wtedy dystansują innych. Alemuszą do tego mieć stworzone warunki, musi być ta autostrada. Idealna, dobra, bez dziur.Kiedy droga jest trochę inna, wysiadają bardzo szybko.Wszystko co piszę, może wydawać się tym bardziej zaskakują ce, że Herligkofferdobierał uczestników tej wyprawy właśnie pod k ą tem wyczynu sportowego. Dla niego jest towyprawa prestiżowa, mówi otwarcie, że jest to jedna z ostatnich, a może ostatnia wKarakorum i chciał by, aby została uwieńczona sukcesem. Świadczy o tym zresztą sam cel,

 jaki wypisany jest na wykupionych zezwoleniach południowa ściana K-2 i nowa droga naBroad Peak.Poprzeczk ę ustawił bardzo wysoko i bardzo chce dopiąć swego.

A ci najlepsi, których wyselekcjonował, wyraźnie odbiegają w swoim podejściu do ważnej,górskiej sprawy, od tego, do czego ja przywyk łem Na dodatek cią gle pojawiają się wyczuwalne różnice zdań, a właściwie tarcia szwajcarsko-niemieckie, niemiecko-austriackie iszwajcarsko-austriackie. Nas, dwóch Polaków, traktują trochę jak śmierdzą ce jajko, któregonie należy dotykać, bo nie wiadomo czym to się może skończyć. Nie narzekam jednak nanich, zespół jak zespół, na ogół ludzie fajni. Nurtuje mnie tylko jedno pytanie:

 — Ile naprawdę oni są warci w górach? Czy uda się ich nak łonić na nową drogę?Między mną a Tadeuszem nie ma żadnych niedomówień. Obgadywaliśmy sprawę przez dwatygodnie, czekają c w Karaczi na bagaż załadowany do kontenera, który cią gle nie nadchodził.Codziennie przed południem chodziliśmy do portu, wieczorami siedzieliśmy w hotelu, więcczasu na zastanawianie się mieliśmy dosyć. Tadek począ tkowo podchodził do tego z pewną  rezerwą .

 — Jak nie wypali ta południowa ściana, to wejdziemy na K-2 drogą normalną i koniec — mówił.A ja go przekonywałem, kusiłem, pokazywałem mu zdjęcia ściany południowej zupełnie jak fotografie ślicznej dziewczyny i dostrzegłem, że nie pozostało to bez wrażenia. Jakbyzaczynał przyznawać mi rację, ale jeszcze nie na sto procent. Pewnego dnia, bynajmniej niena odcze-pne, powiedział:

 — No tak. Musimy spróbować.Wtedy schowałem zdjęcia bez słowa, uważają c, że swoje zrobiły, bo Tadka „uwiodły”.Mówił do mnie jak człowiek przekonany o tym, że to jest fajna sprawa. Że warto spróbować.

 Najważniejsza rozmowa dopiero jednak nas czekała. Bardzo ciekaw byłem stanowiska w tejsprawie kierownika, Karla Herrligkoffera. Już w Dasso zaczął nas jakby obmacywać 

 pytaniami:

 — Jak widzicie szansę wejścia na K-2 południową  ścianą ? Ciekawy wydaje mi się wariant...I tutaj zaproponował wariant, do którego nie byłem przekonany. Dostrzegłem w tym zalążek sytuacji, w której może się upierać przy swoim. Mimo wszystko postanowiłem postę pować na tej wyprawie otwarcie.

 — Już byłem w tej ścianie i jestem przekonany, że zrobienie tej drogi jest możliwe.Dostrzegłem tam jednak możliwość innego wariantu, który, moim zdaniem, może pozwolić 

 przesmyknąć się w okolicach tego trudnego i niebezpiecznego seraka.Więcej nie mówię nic. Czekam i myślę, że dopiero odpowiedź na te słowa pozwoli miwyrobić sobie opinię o tym, jaki Karl jest naprawdę.

 Nie zaoponował. „Szanuje opinie innych” — zakarbowałem sobie w pamięci, bo jest toważna cecha każdego mą drego kierownika wyprawy.W którejś kolejnej rozmowie, jeszcze w czasie karawany, powiedział coś, czego się nie

spodziewaliśmy: — Wy będziecie grać tutaj pierwsze skrzypce. Tak przekonaliście mnie do waszego wariantudrogi, że wszystko wam podporzą dkujemy. Co będziecie chcieli, dostaniecie.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 109/166

 

 K-2, nowa droga na poł udniowej ścianie, 8 lipca 1986 

Zamurowało nas. „Kupił” nasz pomysł bez najmniejszych zastrzeżeń.Później musiał się zająć sobą , zaczął borykać się z pewnymi problemami zdrowotnymi. Jegoaklimatyzacja nie przebiegała tak szybko jak nasza, zaczął zostawać w tyle, do bazy dotar ł dużo później po nas.

 Nie było go jeszcze, gdy przy rozpakowywaniu ładunków każdy zaczął gromadzić sprzętstosownie do swoich planów. I wtedy większość uczestników oświadcza, że idą normalną  drogą na Broad Peak i więcej nic ich nie obchodzi. Patrzymy na to z Tadeuszem bez słowa.Tylko trzech Szwajcarów i jeden Niemiec — wszyscy przewodnicy — jakby ulegają moimnamowom, by spróbować proponowanej przeze mnie drogi.O nudach w bazie nie ma mowy Rojno i gwarno jak w wielkim międzynarodowym hotelu.Okazuje się, że w tym sezonie postanowiły atakować K-2 tak że wyprawy włoska, angielska,francuska (z Wandą Rutkiewicz), amerykańska, polska pod kierownictwem Janusza Majera,koreańska, austriacka i wędrują cy samotnie po wielkich górach Włoch Renato Casarotto.Po kilku dniach wychodzimy z tego ula Warunki są kiepskie, bo wszędzie zalega dużokopnego śniegu. Dla ludzi nie obytych jeszcze z Himalajami jest to swoiste przekleństwo, boczłowiek brną c w nim po kolana męczy się i męczy. Zamiast przyjemności wspinaczki, tylkoudr ęka. I tak, zanim otworzą się szansę prawdziwej górskiej roboty upływa kilka dni.Juz w drodze do miejsca, w którym chcemy założyć obóz I, nasi Szwajcarzy zaczynają  zostawać coraz bardziej w tyle Ilekroć oglą damy się, dzielą cy nas dystans powiększa się.Wyczuwam, że miny im rzedną , a ich przekonanie do tej ambitniejszej drogi topnieje woczach. Kiedy zostali już dobre sto metrów, doleciał mnie ich głos Stanąłem, odwróciłem się idopiero wtedy zrozumiałem co wykrzykują :

 — My się wycofujemy, bo to nie ma sensuuu.Stoją w miejscu, wyraźnie gotowi do natychmiastowego odwrotu. Właściwie mogłem się tego

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 110/166

 

spodziewać, nie przypuszczałem jednak, że zrezygnują tak szybko. Kiedy pozbierałem trochę myśli i uspokoiłem rwany brnięciem w tym śniegu oddech, wołam:

 — Trudno. Dojdźcie jednak chociaż na miejsce, gdzie planujemy obóz. Macie sporo sprzętu,który musimy tam wynieść. Nie będziemy przecież tutaj, w środku śnieżnego pola,

 przepakowywać się Dojdźcie, rozbijemy namiot i tam spokojnie pogadamy! Nie słyszę odpowiedzi, ale dostrzegam, że po chwili wszyscy ruszają z miejsc i powoli, krok 

za krokiem, jednak posuwają się w gór ę.Dochodzimy do miejsca, w którym rozbijamy obóz. Jesteśmy na wysokości 6000 metrów, awięc tam, gdzie człowiek bez aklimatyzacji musi odczuwać ból głowy, ogólne zmęczenie irozbicie. Nie stawiam pytań, czekam na podjęcie przez nich rozmowy wykrzykiwanej tam, nazboczu.

 — Tu jest gorzej niż przypuszczaliśmy. Jeszcze nie zaczęliśmy, a już tracimy siły — mówią  szczerze Szwajcarzy

 — To tylko kwestia aklimatyzacji — uspokajam ich — Tylko dlatego źle się czujesz Jesteś  po prostu trochę „sieknięty” Takie samo niebezpieczeństwo wystę puje na drodze normalnejTam też nie ma autostrady, też jest trudno Może trochę łatwiej niż tutaj, ale tylko trochę Jednak Beda i Rolf potrzą sają przeczą co głową .

 — Nie Jutro wracamy

 — Jak chcecie.Ani Tadek, ani ja nie mogliśmy już nic więcej powiedzieć. Wleźliśmy do ś piworów. Ranodwaj Szwajcarzy zaczęli schodzić.Została nas już tylko czwórka Niemiec Toni Freudig i Szwajcar Diego Wellig i my. Toni jestzdecydowany iść z nami, Diego nie jest jeszcze przekonany do końca.

 — Może jednak spróbuję To wszystko nie wyglą da jeszcze tak źle Jeżeli będę się lepiej czuł, pójdę dalejWyruszamy. Tego dnia chcemy pójść tylko kawałek w gór ę i wrócić Idziemy lodowo-śnieżną  grańk ą  Śnieg cią gle męczy, wszystko zresztą rozgrywa się w niebezpiecznym terenie, gdziewr ęcz się czuje zagrożenie lawinowe Jedyna obrona, to jak najszybciej, i to blisko krawędzi,

 przejść, by nie być w środku najniebezpieczniejszego pola śnieżnego Nadchodzi moment, wktórym oglą dam się za siebie i widzę, że Diego zostaje mocno w tyle — siada, zwiesza

głowę, nie mówi nic. Nie zastanawiam się nad tym, bo mam inne zajęcie, wspinam się dosyć ostr ą grańk ą z nawisami śnieżnymi.I jeden z tych nawisów nagle ucieka mi spod nóg.Powoduje to spor ą lawink ę, która leci, na szczęście, na drugą stronę grani. Nawis urwał się dok ładnie przy moich stopach, ale ja cią gle jeszcze stoję. Jestem zwią zany liną z Tadkiem,więc nawet gdybym poleciał w dół razem z nawisem, nie traciłem szans.Ale widział to wszystko Diego i musiało to zrobić na nim wrażenie, bo bez słowa, w

 poś piechu, zostawia na poletku śnieżnym blisko grani wszystko, co miał wynieść w gór ę, pakuje błyskawicznie plecak i pędem zbiega na dół.Zostajemy tylko w trójk ę.Jeszcze tego samego dnia podchodzimy wyżej, por ęczujemy drogę i wracamy do obozuŚ pimy i schodzimy do bazy

Tutaj są warunki pozwalają ce spokojnie dogadać wszystkie sprawy już do końca Należę doludzi, którzy uważają , ze w górach nie można nikogo do czegokolwiek zmuszać. Zwłaszczado wspinaczki. Dlatego zaczynam zdecydowanie pojednawczo:

 — Decyzja należała i należy do was. Jeżeli nie idziecie z nami, to trudno. Musimy tylko ponownie rozdzielić sprzęt na ten, który będzie nam potrzebny na południowej ścianie, i to,czego potrzebujecie idą c drogą normalną . Może nam się to zresztą też przyda, bo schodzić 

 będziemy tą samą drogą co wy.I wszystko byłoby w porzą dku, gdyby nie to, że usłyszał naszą rozmowę Karl Herligkoffer:

 — Jak to? O czym wy mówicie? Jestem kierownikiem wyprawy, która za cel stawia sobiewejście południową  ścianą na K-2 i nie chcę słyszeć o niczym innym! A po chwili, jakby tego

 było jeszcze mało, dodaje: — Albo pójdziecie z Polakami południową  ścianą , albo pakujcie się i jedziecie do domu!

Po raz pierwszy potwierdziły się w ten sposób moje obawy o wyczuwalne różnice zdań wniemiecko-szwajcarsko-austriacko-polskiej wyprawie. Nie obracają się one przeciwko nam.

 jednak takie sytuacje są przykre w każdym zespole. Wprawdzie my zachowujemy cią gle

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 111/166

 

status „jajek”, z którymi wszyscy obchodzą się bardzo ostrożnie, wr ęcz elegancko, niemniejkonflikty między Niemcami, Austriakami a Szwajcarami zaostrzają się. O coś tam zawsze się żr ą .Sprzyja temu fakt, że wyprawa nie jest przygotowana na to, by działać równocześnie natrzech frontach.h A tutaj trzeba nagle podzielić sprzęt na trzy jakby osobne wyprawy. Nie mago jednak na tyle „po uszy”, by nie zaczęło czegoś brakować. Tworzy to pole do sporów typu

„dlaczego ja mam brać cięższy namiot, a ty lżejszy?”Sytuacja, w któr ą nagle zostaliśmy wplą tani ostatnią odżywk ą Herligkoffera, wymaga zajęcia

 jakiegoś stanowiska. Próbuję tłumaczyć to Kar łowi tak: — Nam to wcale nie przeszkadza, że oni chcą iść drogą normalną . Wr ęcz przeciwnie. Nie dodawałem tego, co myślałem sobie w duchu. Ucieszyłem się, że ten nasz wielki zespół trochę topnieje, bo z praktyki wiem, że jeżeli na drodze pęta się za dużo ambitnych ludzi, towcale nie ułatwia sukcesu Jednak Herligkofferrobi wrażenie nieubłaganego:

 — A ja się nie zgadzam — oznajmia — Jeśli oni nie chcą w ogóle wchodzić, to mają   pomagać wam.Zaczyna nam brakować argumentów. Tym bardziej, że Szwajcarzy też się uparli, a sprawę komplikował w dodatku fakt, że wyprawa nie miała, formalnie rzecz bior ą c, zezwolenia nadrogę normalną . Widzą c tę nabrzmiewają cą sytuację, coraz bardziej sk łaniam się do robienia

naszego wejścia stylem alpejskim. Przydzielana mi na siłę pomoc nie bardzo mnie urzą dzała.Kryje to jednak element negowania działania całej wielkiej wyprawy, co nie mogło spodobać się kierownikowi Nie mówię więc o tym na głos. Zresztą chyba dobrze się stało, bo Karl jestniezwykle stanowczy:

 — Nie zgadzam się na żadne wchodzenie inną drogą . Zresztą rozmawiałem z oficeremłą cznikowym, który też nie wyraża na to zgody. I powtarzam albo będziecie pomagać Polakom, albo do domu.Obruszyli się na to Szwajcarzy, że przecież nikt nie będzie im rozkazywał któr ędy mają iść, ana końcu dodali:

 — My, mimo wszystko, pójdziemy na własną odpowiedzialność na K-2 drogą normalną . Nie było w tym bynajmniej pretensji do nas, ale wyłą cznie do kierownika, który nie przyjmował już żadnych argumentów, bo godziły niejako w jego autorytet. Faktem jednak 

 jest, że działalność wyprawy w tej chwili rozwidliła się. postanowiliśmy ruszać w gór ę innymi drogami.Dalszy rozwój wypadków nieco rozładował sytuację Herligkoffercią gle nie czuł się dobrze izdecydował się wracać. Na krótko przed odlotem helikopterem robi jeszcze zebranie całejwyprawy, na którym oznajmia:

 — Słuchajcie! Działa w sk ładzie naszej wyprawy zespół polski, głównym naszym celem jestdroga na południowej ścianie K-2 i wszystko trzeba temu podporzą dkować.Po czym, ku ogólnemu zaskoczeniu, kierownikiem wyprawy na swoje miejsce mianuje

 pakistańskiego sirdara. Na drugi dzień odleciał.Odtą d Szwajcarzy postanowili iść na własną r ęk ę i cała wyprawa podzieliła się na par ę grupek 

W kolejnym naszym wejściu chcemy dotrzeć na 6400, do miejsca pod niebezpiecznymserakiem, pod którym biwakowaliśmy dwa lata temu z Wojtkiem. Kiedy stajemy tu zTadkiem i Tonim, przeżywam pewne napięcie.Wkrótce przekonam się, czy moje domysły, na których opar łem projekt tego wariantu

 pokonania południowej ściany są  słuszne czy nie. Robimy wygodną platformę, rozbijamy naniej namiot, nocujemy i wcześnie rano tylko Toni zostaje w namiocie, a ja i Tadeusz idziemydo góry zajrzeć za ten załom, skonfrontować moją teorię z lodową rzeczywistością . Kiedyzbliżamy się do seraka, przyspieszam kroku. Staję się niecierpliwy. Jest to przejście, czy niema?Wreszcie zatrzymuję się, ogarniam cały ten ukryty dotą d przed naszym wzrokiem teren iwidzę, że ukształtowanie jest idealne. Owszem, kawałeczek pod serakiem trzeba przejść, aleniepomiernie krótszy odcinek niż przy wariancie w prawo Później wchodzi się na wybitne,

wypuk łe żebro, które będzie bezpiecznie chronić przed całym paskudztwem, jakie zwyk łolecieć w dół z seraka.Chce mi się wrzeszczeć z radości, ale zamiast tego odwracam się spokojnie do Tadka:

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 112/166

 

 — I co ty na to? — Kurde! Rzeczywiście? To jest do zrobienia nawet w tej chwili. To jest naprawdę kluczcałej drogi, jakby otwarta dla nas furtka w murze... — odpowiada z satysfakcją .Oglą damy wszystko na spokojnie, wracamy do namiotu, w którym Toni coś tam pichci.Mówimy o naszym odkryciu, ustalamy, że jutro wcześnie rano pójdziemy pod serak izapor ęczujemy tę bezpieczną grzędę. Toni słucha naszych trochę podnieconych jeszcze

głosów, ale sam entuzjazmu nie zdradza. Pichci cią gle, jednak zaczyna przy tym narzekać: — Nie czuję się dobrze. Chyba coś mi nawala żołą dek. Wolał bym jutro przeczekać jeszcze jeden dzień tutaj, w obozie.Aby przed wschodem słońca przejść pod serakiem, wyruszamy z obozu o czwartej rano,

 jeszcze po ciemku.Pod serakiem pędzimy niemal biegiem. Trwa to i tak kilkanaście minut, ale udaje się. Izaczynamy wspinaczk ę na żebrze, dosyć zresztą trudną . Decydujemy się je zapor ęczować — a jest tego jakieś 400 metrów — żeby nastę pnym razem już się tutaj nie bawić. Udaje nam się tego dnia zawiesić liny do końca, resztę sprzętu zostawiamy i schodzimy na dół.W obozie Toni mówi wprost, że czuje się kiepsko i jutro wraca.Zostajemy we dwójk ę.

 Nastę pnego dnia pakujemy namiot z całym majdanem, idziemy po por ęczówkach do

wysokości prawie 7000 metrów, przechodzimy położone wyżej pola śnieżne i na 7200metrach zak ładamy kolejny biwak. Kiedy robimy platformę, by ustawić namiot, widzimy, żenadcią gają chmury, zmienia się pogoda. Rano mamy już pewność. Sypie śnieg. Trzeba jak najszybciej schodzić.Zostawiamy cały biwak na wbitym w skałę haku i schodzimy w dół. Tego samego dnia

 jesteśmy w bazie. Mamy świadomość, że dotarliśmy już bardzo wysoko i przy nastę pnej próbie będziemy mogli pokusić się o wejście szczytowe. Przygotowujemy dok ładnie całysprzęt, odpowiednią ilość żywności, gazu. Pakujemy się przez kilka dni, bo cią gledecydujemy się na jakieś redukcje, ale plecaki i tak są ciężkie. Bardzo ciężkie.I czekamy na poprawę pogody. Tak mija tydzień, dziesięć dni.Słońce wyłania się wreszcie z końcem czerwca. Odczekujemy jeszcze dwa dni, żeby zeszedł w dół nadmiar świeżo spadłego śniegu.

Wyruszamy z postanowieniem, że tym razem idziemy w kierunku szczytu.Pierwszego dnia dochodzimy do 6400.Drugiego do 7200.Do tej pory wszystko jest proste, bo idziemy po drodze uprzednio pracowicie przygotowanej.W trzecim dniu zaczynamy znowu wspinaczk ę w nieznanym. Dochodzimy do podnóża żlebuzwanego „hokeiem”, pokonujemy próg, wchodzimy w głą  b i tam na wysokości około 7800metrów rozbijamy biwak.Kolejnego dnia dochodzimy do 8300, jesteśmy już bardzo wysoko. Widzę stą d, że ten naszżleb, przypominają cy z daleka do złudzenia kształtem kij hokejowy, wrasta nagle w barier ę skalną . Zagradza nam ona drogę do grani szczytowej. Szukamy wzrokiem jakiejkolwiek możliwości „oszukania” tej bariery, ale nie potrafimy jej znaleźć.Jasne jest jedno: tę barier ę skalną będziemy musieli pokonać na wprost. Wybieramy w niej

takie miejsce, gdzie chyba będzie się z nią najłatwiej rozprawić, i tutaj, pod groźnym skalnymmurem rozbijamy biwak.

 Nastę pnego dnia decydujemy, że dalej pójdziemy „na lekko”, bo z plecakami zawierają cymicały sprzęt biwakowy bariery nie pokonamy. Bierzemy tylko liny, cały sprzęt techniczny, poaparacie fotograficznym, zostawiamy namiot, ś piwory i ruszamy w kierunku skalnego muru.I tu, już przy pierwszych metrach wspinania widzę, że jest cholernie trudno, że w cią gu

 jednego dnia tego nie zrobimy. Nie ma siły. Zmieniam plan. Dzisiaj dojdziemy dok ą d się da,musimy pokonać najtrudniejszy moment tej bariery, zostawić liny, przespać się jeszcze raz wobozie i dopiero nastę pnego dnia zmierzyć się z gór ą już ostatecznie.Bariera jest bliska pionu i ma jakieś sto metrów. Najtrudniejszy jej moment, który możnaocenić na V+, liczy około 20 metrów i jest jakby przełamaniem całej ściany. Wspinam się nieledwie centymetr po centymetrze. Sprzętu mamy niewiele, wszystkiego trzy haki, śrubę 

lodową , dwie 40-metrowe liny, jedną zjazdową , drugą asekuracyjną . I to musi wystarczyć dowalki ze skałą , na tej wysokości morderczą . Walczę o każdy krok. Nie ukrywam, że jest tonajtrudniejsze miejsce, jakie udało mi się do tej pory pokonać w Himalajach na tak dużej

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 113/166

 

wysokości. I nie potrafię tego teraz opisać, bo bardzo trudno jest opowiedzieć, co robiło się wcią gu całego dnia na zaledwie dwudziestu metrach ściany. To cią głe dopasowywanie się, byznaleźć właściwy chwyt. To studiowanie, że tu jest przecież kawałeczek pękniętej skały,może uda się za nią złapać, a tu może być stopień. Później przymiarka do tego stopnia,

 próbujesz r ęk ą sprawdzić ten upragniony chwyt, ale widzisz, że nie pasuje, musisz znaleźć gdzieś w pobliżu inny. Ale gdzie? Jest! Posunąłeś się o 10 centymetrów O jeden krok. Teraz

trzeba się zaasekurować, znaleźć szczelinę, dopasować do niej hak i wbić. Zanim się to udaje,mija godzina. Znowu próba kroku wyżej Źl!’ Wracasz I tak cią gle. Cały czas prowadzę, aTadek mnie asekuruje.

 Najgorsze, że kiedy chociaż na chwilę odrywam oczy od ściany, widzę, jak na horyzonciegromadzą się ogromne „kowadła” chmur burzowych, zwiastują cych nieomylnie załamanie

 pogody.Może wytrzyma jeszcze jeden dzień, chociaż jeden dzień!Jesteśmy w takim miejscu, że na samą mysi o przemierzaniu w złej pogodzie tych wszystkich

 pól śnieżnych, ciarki przechodzą mi po grzbiecie. Brzmi to paradoksalnie, ale jedyna„bezpieczna” droga prowadzi właśnie tą skalną  ścianą w gór ę. Trzeba za wszelk ą cenę dostać się tędy na grań szczytową i później już schodzić drogą normalną .

 Nie mówimy z Tadkiem na ten temat dużo. Wystarczają nam spojrzenia i gesty. Po południu

zaczyna prószyć, śnieżek zatrzymuje się w szczelinach ściany.Musimy wejść na szczyt Innej możliwości nie ma.

 Na noc cofamy się na biwak. Zaczynam gotować. Wystarczył przy tym jeden nieostrożnyruch, i spadł nam ostatni ładunek gazu. Nawet go nie słychać, poleciał gdzieś daleko w śnieg.

 Nie możemy już dogotować do końca kolacji, a przede wszystkim picia, którego na tejwysokości tak uparcie domaga się organizm. Człowiek jest tutaj cią gle wyschnięty, powietrze

 jest ogromnie suche, organizm poddany cały czas wielkiej wentylacji, bo przy każdymwydechu wyrzuca z siebie całe k łę by pary. Jednak wiemy, że marzenie o wielkim piciu niezostanie tak pr ędko spełnione. A przecież tutaj trzeba koniecznie pić. Nawet wtedy, kiedy nieodczuwasz już pragnienia, nawet wtedy, kiedy sen wydaje się silniejszy od wszystkiego,kiedy macha się r ęk ą , że wolę spać niż pić, trzeba się przemóc, byle te kilka litrów wodyorganizmowi dostarczyć.

Ale tego wieczora picia nam zabrak ło.Rano znajduję jeszcze kawałek świeczki, nad któr ą topię ze śniegu kubeczek wody. Takie jestnasze ostatnie śniadanie. Musi wystarczyć.Zostawiamy cały sprzęt biwakowy, bo wspinanie się po tych pionowych skałach z ciężkim

 plecakiem jest niemożliwe i wyruszamy w gór ę. Dosyć szybko pokonujemy odcinek zapor ęczowany wczoraj Kolejny, długi, chyba 60-metrowy wycią g nie tak trudny jak 

 poprzedni, ale niezwykle uciążliwy. Wbijanie czekana, szukanie stopni, tak metr po metrze powoli, powoli dochodzimy. Gdzieś koło godziny drugiej-trzeciej przełamujemy barier ę.Widzę, że za nawisem śnieżnym jest już grań szczytowa Przebijam się przez ten nawis, robię 

 jeszcze par ę kroków i po raz pierwszy od bardzo długiego czasu stwierdzam, że jestem włatwym terenie. Mogę normalnie stanąć. Kiedy dochodzi do mnie Tadeusz, jest już trzecia,właściwie za późno, żeby myśleć o szczycie, ale chociaż pada śnieg i jest mgła, przez któr ą  

tylko od czasu do czasu coś się przebija, widzę, że do wierzchołka jest niedaleko.Zostawiamy tutaj resztę rzeczy, z jakimi mogliśmy się rozstać, w tym linę.

 — Wrócimy tutaj na biwak A teraz w gór ę — mówię do Tadka, który przytakuje i po chwili zuporem ruszamy przed siebie.Znajduję na drodze stosunkowo świeże ślady. W minionych już dniach pięknej pogody, kiedymy tkwiliśmy w ścianie, gramolą c się centymetr po centymetrze w tej piekielnie trudnej

 barierze skalnej, normalną drogą dokonano kilku wejść szczytowych. Wśród nich i nasiSzwajcarzy, którzy woleli nie ryzykować walki ze ścianą .Teraz, gdy pogoda jest podła, widoczność bardzo słaba, obecność ludzkich śladów podnosi naduchu Jednak nam pomogli, może zresztą bezwiednie. W każdym razie tego ostatniegoodcinka nie musimy już torować, bo przeszli tędy oni.Po półgodzinie ślady, niestety, nikną w coraz gęściej sypią cym śniegu i z każdym krokiem

trudniej się orientować Znam trochę ten odcinek drogi z opisów, które studiowałem przedwejściem, ostatnie metry przed szczytem opisała mi tak że Wanda. Jednak wszystko to bierzew łeb w momencie, kiedy nie widać już prawie nic. Wiem tylko jedno — trzeba iść w gór ę.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 114/166

 

Mija pią ta, wpół do szóstej, szósta, zaczyna zapadać zmrok, a o siódmej jest już ciemno.Dochodzimy do seraka i znajdujemy pod nim jakieś papierki po zupach. Schylam się po nie,długo obracam w r ęku, zanim ponownie rzucam je w śnieg. Przestraszyłem się.We wszystkich opisach wystę powały dwa seraki. Jeden na wysokości gdzieś 8300, podktórym przed wejściem na szczyt biwakowała Wanda, a drugi tuz przed wierzchołkiem.Trzymają c w dłoni te papierki po jednominutowych francuskich zupkach, myślę ze strachem.

„Jeżeli to są  ślady po biwaku Wandy, to znaczy, że się pomyliłem.Ta myśl mnie poraża.„Czyż byśmy na grań weszli niżej niż przypuszczałem i teraz jesteśmy dopiero pod tym

 pierwszym serakiem?”Kiedy stoję tak nad tymi kolorowymi papierkami, rzuconymi w śnieg, dochodzi Tadek.

 — Popatrz, Tadek. Czy jest możliwe, żebyśmy się pomylili? Tadek nie potrafi tak zarazzebrać myśli:

 — Cholera wie. Jest taka mgła, że trudno cokolwiek powiedzieć. W najgorszym razie„przekiblujemy” jeszcze jakoś tę jedną noc i rano pójdziemy dalej...

 — Nie. Rano nie będziemy już zdolni do zrobienia ani kroku w gór ę, będzie nas stać tylko naschodzenie — odrzucam ten projekt stanowczo. Bo wiem, że biwak w tej sytuacji i na tejwysokości zawsze nosi zalążek śmiertelnego niebezpieczeństwa.

 — To co zrobisz? Gdzie pójdziemy? — w głosie Tadka była wyczuwalna nuta bezradności. — W gór ę. Chyba jednak jesteśmy bliżej szczytu niż nam się zdaje. Musimy wejść. Przecież  po to szliśmy, robiliśmy tak cholerny kawał trudnej drogi.Mobilizuję więc resztki sił i woli, żeby przekonać Tadka o racji, której sam nie jestem pewny.

 — Niech się dzieje co chce — dodaję — pójdę wyżej zobaczyć co jest za tym serakiem.Może coś mi się skojarzy.Z najwyższym wysiłkiem ruszam, zaczynam trawersować serak. Wychodzę nad niego iwidzę, że droga już się wyraźnie k ładzie. Czuję, że szczyt jest blisko. Odwracam się, krzyczę triumfalnie do Tadeusza:

 — Szczyt jest tuż, tuż! Nie czekam na odpowiedź, idę dalej, bo czuję, że to już kwestia tylko kilku, może kilkunastukroków.

Po chwili jestem na szczycie. Siadam, by uspokoić skołatane wysiłkiem płuca, serce imięśnie. Sięgam po aparat, robię zdjęcia. I dociera do mnie, że nie ma tu jeszcze Tadeusza.Robię kilka kroków do tyłu i widzę, jest! Dochodzi. Wymieniamy zdyszane od wysiłkugratulacje.

 — To twój pierwszy... — sapię poklepują c go z uznaniem po plecach. — A twój jedenasty — odpowiada głosem rwanym zmęczeniem i wielk ą satysfakcją .Bo Tadek nigdy jeszcze nie wspiął się tak wysoko, nigdy jeszcze nie postawił stopy naszczycie ośmiotysięcznika. Zaczął od drugiej góry świata, któr ą zdobył najtrudniejszą zdotychczasowych dróg.Robimy zdjęcia, wszystko trwa najwyżej piętnaście minut. I w dół. Od tej pory ważne jesttylko jedno: czeka nas biwak, pomóc sobie możemy tylko tym, że zejdziemy jak najniżej.Zaczyna się wyścig z coraz bardziej gęstnieją cym mrokiem. Kiedy dochodzimy do miejsca, w

którym zostawiliśmy resztk ę naszych manatków, jest noc. Przy zmianie baterii w latarcezmęczone i zgrabiałe r ęce odmawiają mi posłuszeństwa, dr żą , bateria spada, leci w dół.Skazani jesteśmy na zupełną ciemność, nie mamy się przed nią czym bronić. Śnieg wali tak gęsty, że o dalszym schodzeniu nie ma mowy. Postanawiamy zostać tutaj. Wygrzebujemy

 płytk ą jamę, chowamy się w niej. Dygoczą c cały czas ze zmęczenia i zimna, kulimy się dosiebie...Tak doczekujemy świtu.Mgła jest zupełnie nieprzenikniona. Począ tkowo nie ma wiatru, po cichu sypie śnieg. Jak teraz znaleźć drogę? Staram się przypomnieć sobie wszystkie szczegóły, jakie wkuwałem zezdjęć, ruszam, ale po dziesięciu metrach robi się nagle niebezpiecznie stromo. Kieruję się winną stronę, stromo jeszcze bardziej. Nic nie wiadomo. Zaczynają się te najgorsze w górachchwile, w których człowiek nie wie gdzie iść.

Ale stać w miejscu też nie możemy. Powoli, kierują c się bardziej instynktem niż zalepionymmgłą wzrokiem, schodzimy. Mijają długie, pełne niepewności chwile, po których nagleznajduję jak ąś star ą linę. Odzyskuję tym wiar ę w siebie, wiem, że jesteśmy na właściwej

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 115/166

 

drodze.Zejście trwa jednak długo, teren nie jest bynajmniej łatwy. Mamy ze sobą linę, musimywykorzystywać ją do zjazdów. Kiedy zjeżdżam za nisko, orientuję się, że wokół jest straszniestromo i boję się, że zeszliśmy za bardzo na naszą  ścianę południową . Zrobienie nagledziesięciu kroków pod gór ę okazuje się cholernym, absolutnie nie kalkulowanym w resztkachenergii wysiłkiem. Nikt tego jednak za mnie nie zrobi. Nagroda jest, w górze, gdzie powinna

 być wreszcie lepsza droga.Schodzenie tym najbardziej stromym odcinkiem zabiera nam cały dzień. Kiedy zmrok jest już 

 bardzo blisko, mgła jakby się trochę przeciera i widzę, że zostało nam jeszcze jakieś stometrów do miejsca, w którym ta stromizna przechodzi w łagodniejsze już zbocze. Nie

 przestajemy posługiwać się liną . Raz ja spuszczam na niej Tadeusza, później on staje,schodzę ja, i tak na zmianę. Jest noc, gdy z ulgą stwierdzamy, że dookoła nie ma już tejekspozycji, która nam przez cały dzień zabrała tyle czasu i sił.Jesteśmy na stoku śnieżnym.Jedno tylko się nie zmienia. Jest tak ciemno, że znowu nie mamy pojęcia któr ędy iść dalej.Musimy jeszcze raz „kiblować”.To już czwarty biwak na dużej wysokości. Wiem, czuję to, widzę, że jesteśmy u kresu sił. Już nie bardzo chce się nam kopać jamę śnieżną tak ą , jaka powinna być. Zadowalamy się ledwo

wygrzebanymi wgłę bieniami, mogą cymi jedynie nieco osłonić przed wiatrem. Resztkami jednorazowej płachty owijamy tylko nogi; jedynie od czasu do czasu udaje się opanować dygotanie zmarzniętego ciała.Tak przeczekujemy kolejną noc. Zaczyna świtać.W porze kiedy budzi się dzień, nawet w najgorszych okresach pogody, bywa onanajłaskawsza. Tak jest i teraz. Śnieg i mgły zeszły niżej, widzę mniej więcej gdzie jestem.Dalej musimy schodzić ramieniem, pod którym powinien być obóz wyprawy austriackiej. Potakiej nocy wygrzebywanie się trwa dosyć długo. Samo zak ładanie raków przecią ga się wnieskończoność. Widzę, że Tadeuszowi idzie to jeszcze bardziej niesporo niż mnie, kiedywięc tylko jestem gotów, mówię:

 — Droga jest ewidentna. Idę w dół, żeby zobaczyć jak to wyglą da niżej. Bo za godzinę może przyjść mgła i znowu będziemy iść po omacku.

 — Idź — zgodził się Tadek.Stoją c już na nogach dodałem jeszcze:

 — Tylko nie zapomnij o linie, na której siedzisz. Może się jeszcze przydać.I idę w dół. Uszedłem jakieś niespełna 300 metrów, a z każdym krokiem odsłania mi się corazrozleglejszy widok. Kiedy wreszcie dochodzę do krawędzi, w dole widzę namioty.Odetchnąłem. Wiem już, że idziemy dobrze, że jesteśmy już blisko. Tadek jednak nie spieszysię. Siadam i czekam. Ale takie czekanie jest właściwie cią głą drzemk ą , w któr ą człowiek zapada wbrew własnej woli. Zmęczenie robi swoje. Gdy któryś raz z kolei ocknąłem się,widzę, że Tadeusz już dochodzi.

 — Popatrz w dół. Tam są namioty. Jesteśmy już prawie w domu. — Fajnie — ucieszył się. — Chwilę tylko odpoczniemy i idziemy. — Wycią gnij linę, bo tam jest jeszcze kawałek uskoku, na którym warto się przyasekurować.

Dalej jest łatwo. — Lina nie będzie potrzebna. Zresztą zostawiłem ją na górze — odpar ł Tadek. No, to trudno. Powoli zaczynam schodzić i widzę przy tym, że jednak robi się dosyć stromo.A twardy dotą d śnieg pod nogami przechodzi w lód.Znowu mozolne złażenie tyłem: wbicie czekana, wbicie jednej nogi, wbicie czekana, wbiciedrugiej nogi...Tadeusz schodzi za mną . W połowie stoku zatrzymuję się i patrzę w gór ę. Idzie dok ładnie pomoich śladach. Unoszę głowę jeszcze raz i akurat widzę...Z nogi Tadeusza spada rak!Coś krzyczę, ale tego, co się stało w nastę pnej sekundzie, przewidzieć nie mogłem.W dół leci drugi rak! Tadeusz trzyma się już tylko czekana. Krzyczę:

 — Uwaaaaażaj!

Ale jest za późno, żadna przestroga nie może już zmienić niczego. Tadeusz tylko przezmoment jakby próbuje walczyć, ale jest przecież w sytuacji człowieka, któremu naglewyrwano spod nóg drabinę. Próbuje jeszcze rozpaczliwie zacisnąć r ęce na wbitym w lód

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 116/166

 

czekanie. Nie udaje się. Czekan zostaje.Tadek leci w dół.Jesteśmy dok ładnie w jednej linii. Krzyczy tylko:

 — Jureeeek! Nie może zrobić nic. Na takim stromym lodzie człowiek bez raków jest bezbronny. W pierwszym przebłysku świadomości chcę go łapać, nie dotar ło nawet jeszcze do mnie, że

 przecież ja też stoję tylko dzięki rakom wbitym w maleńki lodowy stopień i zdążyłem jedyniew ostatniej chwili oba czekany wbić jak najmocniej w lód.Czuję potężne uderzenie, Tadeusz dosłownie zjeżdża po mnie i leci dalej.Zanim oprzytomniałem i upewniłem się, że cią gle jeszcze stoję, upłynęły sekundy. Gdyodwracam się za siebie, dostrzegam tylko toczą ce się po stromiźnie grudki śniegu i wyrytą w

 płytkim śniegu rynnę, prowadzą cą prosto w dół. Po jakichś stu metrach, w miejscu, w którymzbocze urywa się ścianą , ginie tak że bezpowrotnie ostatni ślad Tadeusza.Próbuję krzyczeć, po chwili jednak uprzytamniam sobie, że nie ma to najmniejszego sensu.Postanawiam ruszyć jego śladem.Jakieś 20 metrów niżej znajduję oba jego raki. Nie jestem już na tyle oszołomiony, by niedostrzec, że sprzą czki tych raków są zapięte. Bior ę je ze sobą , wierzą c cią gle, że jeszcze się Tadeuszowi przydadzą . Idę niezmiennie w dół, ale jestem już bardzo wyczerpany. Co chwila

muszę przystawać, wtedy zapadam w drzemk ę. Mijają godziny, jak przez mgłę dociera domnie świadomość, że te poszukiwania nie przynoszą  żadnych efektów, stają się bezcelowe.Rezygnuję. Kieruję się w stronę namiotów. W pierwszym z nich znajduję zaraz u samegowejścia jakiś kompot. Wycią gam czyjąś maszynk ę, grzeję, roztapiam ten kompot. Wypijam,coś tam jeszcze zaczynam gotować, wchodzę wreszcie do ś piwora i rozglą dam się zaradiotelefonem. Znajduję go, oglą dam przez chwilę, bo nie miałem jeszcze takiego w r ęku,naciskam przycisk i łą czę się z bazą . Ale to nie jest mój radiotelefon tylko austriacki, więcmam k łopoty z uruchomieniem go. Próbuję to zrobić jedną r ęk ą , drugą cią gle gotuję, bo

 postanowiłem nażłopać się płynów do rozpuku, jestem już blisko trzy dni bez kropli wody wustach, wyschnięty na wiór Próbuję równocześnie połą czyć się i gotować, momentamidrzemię, wszystko to zlewa się w półmajaczenie. Ilekroć potrafię się jednak ocknąć z drzemkii wypić zarazem to, co się nagromadziło ze stopionego śniegu, duszę przyciski tego

radiotelefonu, wywołuję uparcie bazę, nasłuchuję.I wydaje mi się, że złapałem łą czność. Zaczynam znowu mówić, nadawać komunikat, żeTadeusz spadł, że trzeba koniecznie zaraz wyjść pod ścianę, skrzyknąć ekipę ratunkową .Umawiam się na łą czność rano, przytykam ucho do głośnika, wydaje mi się, że płyną z niego

 jakieś szmery, jakieś echa dalekich słów, później wszystko się zamazuje. Zasypiam.Budzę się, w pierwszym odruchu łapię za radiotelefon, widzę przy tym tarczę zegarka. Jestdruga po południu! Spałem non stop ponad 20 godzin. Przespałem por ę, w której umawiałemsię na łą czność Próbuję złapać kontakt z bazą , ale bezskutecznie. Wychodzę z namiotu iwidzę, że z dołu ktoś podchodzi „Chłopcy przejęli się akcją na serio, jeżeli już są tutaj” — myślę.Okazuje się jednak, że pod gór ę idą dwaj Szerpowie z wyprawy koreańskiej i tylko po to, byzanieść coś do obozu i wrócić do bazy. Trudno mi się z mmi porozumieć, wyrzucam z siebie

wszystkie mogą ce dotrzeć do nich angielskie słowa, gestykuluję przy tym zapamiętale. — Wczoraj Wypadek! Ratunek! — powtarzam przekonany, że chyba już wszystko wiedzą .Ale oni patrzą mi przy tym utnie w oczy i powtarzają jedynie łamaną angielszczyzną .

 — Nie wiem. Nic nie wiem. — Jak to! Wczoraj spadł Tadeusz Polak. Wypadek — zaczynam od nowa.Powoli zaczyna do mnie docierać, że chyba moich błagalnych próś b o ratunek, które wczorajśmiertelnie zmęczony wykrzykiwałem do radiotelefonu, nikt na dole nie usłyszał.Schodzę na dół ze zwieszoną głową . Droga jest łatwa, trzymam się por ęczówek. Wieczoremzaopiekowali się mną gościnnie napotkani w drodze Koreańczycy. Siedzę w ich namiocie,coś pichcimy, zaczynam oczywiście rozmowę od wypadku Tadka. Koreańczyk potrzą sagłową . Nic nie wie. Proszę go o połą czenie z bazą , w której ich namiot stoi blisko namiotówwyprawy polskiej. Tym razem z łą cznością nie ma problemów. Proszę o przywołanie Janusza

Majera, po chwili jest. Nadaję komunikat o wypadku, wiem, że chłopcy zaraz podejmą akcję i pójdą w gór ę, szukać Tadeusza.Kiedy oddaję Koreańczykowi radiotelefon, cią gle jeszcze nie mogę się pogodzie z tym, że

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 117/166

 

dopiero teraz naprawdę rozmawiałem z bazą . Że to wczorajsze było tylko jakimś złym snem,majaczeniem, które nie mogło dotrzeć do nikogo.

 Nastę pnego dnia dziękuję serdecznie gospodarzowi za gościnę i schodzę.Wieczorem jestem w bazie.Janusz z chłopcami wypatrywali pod ścianą jak mogli, ale nie natrafili na jakikolwiek śladTadeusza. Byli pod ścianą tak że Szwajcarzy, ci sami, którzy już na począ tku wspinaczki

 pierwsi odłą czyli się od nas i mówili, że to nie ma sensu. Teraz włą czyli się ofiarnie w akcję, podeszli nie tylko pod ścianę ale i wyżej Kiedy i oni wracali z pustymi r ękami, wyglą dali na bardzo przygnę bionych. Nie ma żadnych śladów.W tej sytuacji z trudem dociera do mnie, że „moja”, czyli wyprawa nieobecnego już w bazieHerligkoffera, przyjmuje mnie bardzo serdecznie, gratulacjami. Przebijają przez nie cią gle tenajtragiczniejsze pytania.

 — Co się stało? Jak do tego doszło?Zamiast sympatycznej po zejściu z góry paplaniny o wszystkim, jest miejsce tylko nadomysły, dociekania, słowa coraz słabszej nadziei Jak mogło do tego dojść? Dlaczego te rakispadły? Trzeba koniecznie dobrze przeszukać wszystkie miejsca pod ścianą , przecież gdzieś 

 jakiś ślad musi być.

Mówię co wiem, powtarzam, opisuję. Później wszystko dolatuje do mnie jak przez mgłę, wktórej schodziliśmy razem z Tadkiem ze szczytu. Jestem cią gle śmiertelnie zmęczony.Jeszcze nie wiem, że to jest najtragiczniejszy sezon w dziejach tej góry. Tadeusz jest pią tą  ofiar ą . Zaczęło się od dwóch Amerykanów, którzy zginęli zagarnięci przez lawinę, późniejfrancuskie małżeństwo Banardów, teraz On — Ludzie giną jak muchy.Mam odmrożone paluchy u r ą k i nóg. Włoski lekarz orzeka, że najlepiej byłoby, gdybym jak najszybciej znalazł się na dole. Zastę pca kierownika naszej międzynarodowej ekspedycji

 proponuje mi helikopter do Skardu. Przyjmuję to z wdzięcznością , bo 10-dniowy marsz zgóry z odmrożonymi nogami może być makabr ą . Pakuję się, ostatnie chwile w bazie spędzamz przemiłym włoskim samotnym wspinaczem Renatem Casarotto. Akurat wychodził w gór ę,ale jeszcze zatrzymał się przy moim namiocie, wypiliśmy razem herbatę. Chce koniecznie

 przyjechać do Polski i wygłosić u nas cykl prelekcji. Kiedy się żegnamy, mówię z całym

 przekonaniem. — To do zobaczenia w Polsce.Długo trzyma moją dłoń, jakoś nie spieszy mu się w te góry. Tkwi tutaj, w bazie, najdłużej zewszystkich, parokrotnie już próbował pokonać K-2 sam, raz już dotar ł aż na 8200. A teraz nie

 puszcza mojej dłoni i dodaje jeszcze na pożegnanie. — To jest już wspinaczka mojej ostatniej szansy. Jeżeli teraz się nie uda, to koniec. Wracamdo domu i już nigdy w gór ę nie pójdę samotnie.A potem ruszył przed siebie. W gór ę.Gdy byłem w Skardu, przez radio nadawali akurat komunikat o samotnym Włochu, którydoszedł na K-2 na wysokość 8300, jednak zawrócił i w drodze powrotnej, tuż przed bazą ,wpadł w niewidoczną szczelinę. Była głę boka, potłuk ł się tak dotkliwie, że kiedy wycią gniętogo na powierzchnię, zmar ł.

Wracam do kraju bardzo szybko.W tydzień po powrocie wsiadam do pocią gu i jadę do Szczecina. Do Danki, żony Tadka.Wiem, że jest w bardzo zaawansowanej ciąży, że spodziewa się drugiego, po czternastoletniej

 przerwie, dziecka. Nie znam jej dobrze. Kiedyś widzieliśmy się w schronisku w MorskimOku i to wszystko. Teraz stoję przed drzwiami ich mieszkania i musi upłynąć spora chwilanim naciskam dzwonek. Mam ze sobą wszystkie filmy, jakie Tadeusz zrobił w czasiewyprawy, oczywiście z wyją tkiem tych, które robił na szczycie K-2 i miał ze sobą , więczginęły wraz z nim. Mam jeszcze jakieś jego drobiazgi, bo rzeczy Tadka wrócą później z

 bagażem całej wyprawy. Dam jeszcze Dance zdjęcia robione przeze mnie na szczycie K-2, naktórych najwięcej jest właśnie Tadeusza, z których, chociaż robione już na krótko przedzapadnięciem zmroku, widać przez tę powłok ę ogromnego zmęczenia, że się bardzo cieszy.

 Na jednym, które pstryknąłem w momencie, gdy miał już stawiać nogę na szczycie, wysoko

unosi r ęce. Fruwa.Stoję przed drzwiami które po chwili ktoś otwiera. Danka widzi, że jestem przestraszony. Coś mówi jakby żartem, już na progu rozładowuje całą sytuację. Okazuje się dzielniejsza, niż 

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 118/166

 

można się było spodziewać, bo tragiczniejszej sytuacji nie mogę sobie wyobrazić. Niezwykle mi pomogła. Przesiedziałem w jej domu cały dzień. Nie byliśmy sami, zeszli się tak że przyjaciele Tadka, tacy już nie z gór, są siedzi. Wszyscy na mnie patrzą , nie potrafię się uwolnić od poczucia winy, od nasuwają cego się natr ętnie domysłu, że pewno każdy z nichmyśli teraz w duchu, że mogło być przecież inaczej.I mówią szczerze:

 — Jurek Tadeusza nie mamy, ale teraz będziemy patrzeć na ciebie. Rób swoje. Będziemyzaciskać kciuki, żeby ci się powiodło.

 Nie wiem, czy ktoś potrafi zrozumieć, jak dużo wtedy te słowa dla mnie znaczyły

Nic to..

 Manaslu, pół nocno-wschodnia ś ciana, 1986 

W zupełnie niewinnej rozmowie Artur Hajzer, z którym na dłuższy czas zwią zała mnie nietylko lina na himalajskich szlakach, powiedział: — Logicznie rzecz bior ą c, nie powinienem ztobą jechać, wszyscy ludzie koło ciebie giną ...Mówił to jakby żartem, ale byłem pewny, że za tymi słowami kryje się prawdziwy niepokój.A przede wszystkim, że były wypowiedzianym na głos echem tego, co wielu ludzi mówi za

moimi plecami. Wzruszyłem ramionami, nie pytałem. Bo o co? Historia moich ostatnichczterech wypraw mówiła za siebie. Cztery wyprawy, cztery wypadki śmiertelne. Nikt jednak nie pamiętał lub wolał nie pamiętać, że wszystkie moje poprzednie wspinaczki i wyprawy od1971 roku kończyły się szczęśliwie dla mnie i dla moich partnerów.Jeszcze przed K-2 poczyniłem pewne kroki w kierunku przygotowań wyprawy na Manaslu iAnnapurnę. Tuż przed wyjazdem z ekspedycją Herrligkoffera zaproponowałem Arturowiudział w wyprawie. Od dłuższego czasu przyglą dałem się jego poczynaniom w górach i w

 pracach organizacyjnych klubu. Miał taki sam jak ja „rodowód” górski, zaczynał odnajmłodszych lat w Harcerskim Klubie Taternickim. Byłem z nim na Kangchendzondze iPołudniowej Lhotse, wiedziałem, że chłopak jest do rzeczy, ambitny, pracowity i bardzodobry organizacyjnie. Dlatego jemu zaproponowałem udział w tej wyprawie, jednak pod wa-runkiem, że musi ją w czasie mojej nieobecności cią gnąć organizacyjnie razem z Ryśkiem

Wareckim, który miał nam towarzyszyć jako filmowiec. Wyprawę firmował nasz klubkatowicki. Wszystko było nagrane łą cznie z pieniążkami, w tym pięcioma tysią cami dolarówzałatwionymi telefonicznie przez samego premiera — w GKKFiS-ie.Pojechałem na wyprawę, chłopcy wiedzieli gdzie i do kogo iść, co kupić, co rozkr ęcać.Wracam 18 lipca, kiedy wszystko powinno już być zapakowane i gotowe, bo lada tydzień 

 powinniśmy wyjeżdżać na Manaslu.Są reporterzy, cią gną mnie do telewizji, ale wśród oczekują cych mnie na lotnisku ludzi jest iArtur Hajzer, który ma bardzo niewyraźną minę.

 — Mam złą wiadomość. Nie ma pieniędzy...Wszystko do wyprawy jest w zasadzie przygotowane, brakuje tylko złotówek, które premier obiecał wyjednać u ministra górnictwa.I teraz, od pierwszych chwil w kraju, zaczyna się gonitwa. Jakoś to wszystko w końcu

 pokonaliśmy. Wydeptaliśmy bardzo dużą zniżk ę na przewóz naszych bagaży drogą lotniczą i50 procent ulgi na nasze bilety, w czym wydatnie pomogła pieczą tka Gabinetu Premiera na

 piśmie skierowanym w tej sprawie do „Lotu”. Pozwoliło to na zmieszczenie się w budżecie,

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 119/166

 

 jakim dysponowaliśmy. Naprawdę jednak uratowała nas pożyczka z Polskiego Zwią zkuAlpinizmu, niebagatelna, bo wynoszą ca milion osiemset tysięcy.W Katmandu czeka na nas Wojtek Kurtyka. Kiedy ja szedłem na K-2, on szedł zJapończykami na Trango Tower, gór ę niewysok ą , mierzą cą dok ładnie 6286 m, ale bardzotrudną technicznie, ogromną 1000-metrowej wysokości granitową iglicę. Spotkaliśmy się wdrodze na lodowiec Baltoro. Powiedział wtedy:

 — Właściwie nie bardzo wiem, co robić jesienią , chętnie bym się jeszcze wybrał w Himalaje. — Jedź ze mną . Mamy zezwolenie na Manaslu i Annapurnę — odpowiedziałem, z czegowyraźnie się ucieszył. Zaraz podchwycił temat:

 — W takim razie będę czekał na was w Katmandu.I już jest na miejscu. Czeka też tutaj zaproszony do naszej wyprawy Carlos z Elsą , paraMeksykanów znana mi z Nangi, Austriak Edek Westerlund, który nam bardzo pomógł, bonawią zał sporo kontaktów z różnymi firmami, w wyniku czego dostaliśmy pierwszą ,znaczą cą pomoc sprzętową z Zachodu.Mamy po raz pierwszy sprzęt wysokiej klasy. Taki, którego zawsze zazdrościłem innymalpinistom dysponują cym twardą walutą . Jesteśmy z niego bardzo dumni. Zwłaszcza Artur,który jest wśród nas najmłodszy, mniej otrzaskany. Sam fakt, że jedzie z nami na tak ą  wyprawę, z takim sprzętem, musi być dla niego dużym przeżyciem.

Mamy dwa zezwolenia, na Manaslu i Annapurnę.Manaslu uważałem za gór ę trochę łatwiejszą technicznie, więc ją wybieram na pierwszyogień. Prowadzi do niej długa, ale piękna droga dzik ą doliną rzeki z wieloma wodospadami inik łymi ścieżynkami w pierwotnym buszu. Wrażeń z tej 11-dniowej wędrówki nie były wstanie zatruć ani obfite deszcze pory monsunowej, ani pijawki atakują ce nas z każdegokrzaczka, ani tradycyjne już przygody z tragarzami i z sirdarem, a właściwie jego

 pomocnikiem. Próbował nas orznąć, ale nie daliśmy się dzięki technice wideo i znajomościliczebników w języku nepalskim. Mieliśmy ze sobą kamer ę i kr ęciliśmy film. Utrwaliliśmy nataśmie również moment wypłaty tragarzom. Był to czarno na białym dowód, że pomocnik sirdara wypłacał tragarzom znacznie mniej niż ujął w rachunku, który nam przedłożył. Wostatnim dniu karawany też bardzo uważnie obserwowaliśmy wszystko co robił. Kamer ą !Kiedy przyszedł rozliczyć się, pierwsze słowo należało do nas:

 — Policz dok ładnie tragarzy, pomnóż przez 40 rupii. Nie pozwolił nam skończyć zdania: — Przed chwilą skończyłem im płacić po 45 rupii. — Pewny tego jesteś? Przecież widzieliśmy, że płacisz po 40. — Nie Od począ tku każdemu po 45. — Słuchaj i patrz. Mamy to zarejestrowane kamer ą wideo, więc po co te szopki. Naik (pomocnik sirdara) zbaraniał, widzą c na małym ekraniku kontrolnym dok ładniezarejestrowane ich szwindle. Jego reakcja była jednak dla nas szokują ca. Widocznierozpływają ca się perspektywa dużego zarobku była tak silna, że zażą dał od nas premii zadoprowadzenie tragarzy do bazy. Na naszą spokojną , ale stanowczą odmowę naik zaczyna się 

 pienić, wr ęcz szaleć, odgrażać, że złoży skargę w Ministerstwie Turystyki. W pewnymmomencie próbuje nawet łapać za nóż. Robi zresztą w ogóle wrażenie człowiekaniezrównoważonego, co bynajmniej sprawy nie ułatwia.

 — Dobrze. Idź. My mamy wszystko to sfilmowane, zobaczymy komu z nas w ministerstwieuwierzą .Tego nie wytrzymał z kolei sam sirdar, który do tej pory do niczego się nie mieszał. Teraz

 jednak załamał się, rozpłakał, proszą c, żeby nie robić z tego wszystkiego użytku. — To on. On mnie namówił — wskazał na swego pomocnika. — Dobrze, dobrze. Zwolnij natychmiast naika, rozlicz się z pieniędzy, a przede wszystkimdoprowadź karawanę do bazy i zapominamy o wszystkim.Cośmy jednak przy tym wszystkim nerwów zniszczyli, to nasze. Czasem tylko, wkulminacyjnych momentach tych k łótni, sięgałem wspomnieniami do nie tak odległychczasów, kiedy szedłem z karawaną Karla Herligkoffera, który tak uparcie powtarzał, żeby się z nikim nie targować, płacić ile żą dają . Bo luz psychiczny też ma swoją cenę. Po co zawracać sobie głowę drobnymi sprawami czy pieniędzmi w obliczu pięknych gór.

 Niestety, tak kalkulować mogą tylko ludzie, których na to stać.Baza pod Manaslu jest dosyć nisko, na wysokości 4400 metrów. Do lodowca i śniegu trzeba

 podchodzić około dwóch godzin, ale tu jest ostatnie miejsce na tyle płaskie, że można na nim

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 120/166

 

rozbić namioty. Po dwóch dniach ruszamy w gór ę na rekonesans. Naszym celem jest pierwsze wejście wschodnią granią Manaslu, która kulminuje piękną  turnicą na 7925 metrach, jest tylko o 170 metrów niższa od szczytu głównego i do tej porynikt na niej nie postawił stopy. Jednym zdaniem smaczny k ą sek. Bardzo wysoki, nie zdobytyszczyt, z którego jest tylko kawałeczek zejścia i dalej prosta droga już na szczyt główny. Jest

 bliżej, więc patrzą c z bazy zdaje się, że dominuje nad głównym szczytem, zakrywają c go.

Zaczynamy rekonesans, szukamy bezpiecznego wejścia na grań. W zasadzie cały czas trwa jeszcze monsun W bazie pada deszcz, mżawka, jesteśmy jednak dobrej myśli, że wszystko to powoli skończy się wraz z monsunem i powinna się zacząć pogoda.A tu mija tydzień i nic.Cią gle leje. Są tylko przebłyski pogody, które wykorzystujemy, żeby dostać się na grań,znaleźć do niej dojście. Zak ładamy liny por ęczowe i schodzimy. Wyłania się jednak k łopotRysiek Warecki od paru dni kiepsko się czuje. Wprawdzie zażywa jakieś tabletki na

 przezię bienie, ale nie pomagają . Jest coraz słabszy Ponieważ Edek Westerlund wraz z żoną  Renatą kończą już swój pobyt, bo przyjechał tu tylko na okres swojego urlopu, postanawiają  więc schodzić razem A Rysiek czuje się coraz gorzej.

 — Wszystko wskazuje, że jest to zapalenie płuc — stawia diagnozę Renata, studentkamedycyny, jedyna fachowa pomoc lekarska Wysyłamy gońca, by szukał najbliższego

 posterunku, gdzie jest radiostacja, wzywamy helikopter Przylatuje, zabiera Ryśka do szpitalaw Katmandu. Dla niego wyprawa jest już skończona Zeszli na dół również Edek Westerlundz Renatą .Zostało nas tylko pięcioro.Od tej pory wszystko sprowadza się do wyczekiwania na pogodę.Leje, leje... Tak mija tydzień, dwa. Później leci już deszcz ze śniegiem, przychodzi kolej nasam śnieg. Mijają dni, tygodnie, które można mierzyć jedynie ilością przybywają cego staleśniegu. Leży wszędzie tam, gdzie jeszcze miesią c temu była porosła trawą hala.Przebłyski pogody trwają dzień, czasem dwa, maksimum trzy dni. Czterokrotnie podrywamysię wtedy do wyjścia z założeniem, że kierujemy się w stronę szczytu. Za drugim razemdochodzimy do 6400 i tu zak ładamy obóz II. Pokonujemy właściwie całą długą grań wschodnią , która w tym miejscu wrasta w ścianę kulminują cą wschodnim wierzchołkiem.

Mamy przygotowaną drogę, miejscami zapor ęczowaną , gdzieniegdzie zostawiamy liny.Schodzimy, w drodze powrotnej zak ładamy obóz I i od tej chwili patrzymy tylko w niebo, woczekiwaniu na pogodę, która pozwoli wyrwać się do ataku na szczyt.Pogoda jest jednak uparta. Każda kolejna próba spełza na niczym. Sypie. Śniegu jest corazwięcej, zapełniają się nim żleby.Któregoś poranka, kiedy zmęczeni wyczekiwaniem zasiadamy do kolejnego śniadania,słyszymy przez radio:

 — Wczoraj, wybitny alpinista Reinhold Messner wszedł na szczyt Lhotse. Jest tym samym pierwszym człowiekiem, który wszedł na 14 ośmiotysięcznych najwyższych gór świata...W mesie zapada cisza, w której nikt nie zwraca uwagi na dalsze informacje płyną ce z radia.Jakby koledzy chcieli uszanować to, co ja muszę przeżywać w tej chwili. Nie wytrzymujetego Artur:

 — To co? Chyba teraz nie musimy się już tak spieszyć? Możemy dać sobie spokój z tą gór ą .Czuję utkwione na sobie spojrzenia, słyszę każde z adresowanych do mnie słów Artura.Muszę coś odpowiedzieć. I mówię:

 — Jutro idziemy w gór ę...Ten moment wisiał nade mną cały czas. Wiedziałem przecież, że Reinhold jest na Makalu, żema zezwolenie na Lhotse. Wiedziałem, że nie będzie miał żadnych problemów z

 przenoszeniem się, bo w takich sytuacjach korzysta z helikoptera. I wiedziałem, że nic mu niestanie na przeszkodzie w dokończeniu swej „kolekcji”. Wchodzi na kolejne ośmiotysięcznikiz reguły drogą normalną , jest znakomitym alpinistą , musiał by mieć pecha, by nie osią gnąć celu. Celu, który ma ogromną wartość nie tylko sportową .Czekałem na tę wiadomość, ale teraz, kiedy nadeszła, mimo wszystko robi mi się smutno.Jednak on jest tym pierwszym.

Równocześnie odkrywam w sobie odcień pewnej ulgi.Wreszcie ta cała wrzawa wokół naszego „wyścigu” się skończyła. Teraz spokojnie mogę dążyć do własnego celu.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 121/166

 

Brakuje mi jeszcze Manaslu, Annapurny i Shisha Pangmy.Wyszedłem z mesy, bo chciałem chociaż przez chwilę być zupełnie sam. Stanąłem,spojrzałem wysoko w gór ę, gdzie przez mgły i śnieg przedzierały się zarysy wschodniejściany Manaslu, i powiedziałem do siebie:

 — Nic to... Jutro tam idziemy, panie Kukuczka. Tylko ten śnieg.Kiedy jeszcze na począ tku wyprawy dochodziliśmy do wyprowadzają cego na grań żlebu,

czułem, że zalega go ogromna masa świeżego śniegu, która grozi w każdej chwiliwyjechaniem spod stóp. Zawyrokowałem na ten widok z trudnym do uzasadnieniaoptymizmem:

 — Tylko patrzeć, jak się poprawi pogoda i ta masa śniegu zejdzie w dół. Pójdziemy środkiemtego żlebu jak autostradą .Okazało się, że właśnie w tym wyraźnie niebezpiecznym dniu warunki były w czasie całejwyprawy... najlepsze. Później śniegu już tylko przybywało, wspinaliśmy się z duszą naramieniu, bo przecież kiedyś te pęcznieją ce białe masy musiały runąć w dół. Z każdymkolejnym wejściem warunki stawały się gorsze. Zagrożenie lawinowe rosło do tego stopnia,że czuło się wr ęcz koniuszkami własnych nerwów, że wszystko wisi na włosku...Przemykaliśmy odcinki od haka do haka, od załomu do załomu, żeby tylko nie znaleźć się wodkrytym terenie. Najbezpieczniej było posuwać się w gór ę samą granią , jednak trzymanie

się przez cały czas jej krawędzi jest praktycznie niemożliwe. Czasem trzeba przecież z niejtrochę zejść, później znowu wrócić, sama grań wreszcie kończy się polem lodowym, naktórym rośnie i czyha ta coraz groźniejsza warstwa śniegu.Przy trzecim wejściu, pływają c w masach białego puchu w czwórk ę z Carlosem, Wojtkiem iArturem idziemy terenem rzeczywiście niebezpiecznym. Jesteśmy na wysokości 6000metrów. Pogoda jest nawet dobra, ale Wojtek w pewnym momencie staje i mówi:

 — Stop, panowie! Pieprzę to wszystko. Dalej nie idę. Tu jest zbyt niebezpiecznie. Kończę tę zabawę i wracam.Stajemy, nie kryję rozczarowania, wywią zuje się dyskusja.

 — Wojtek... Od począ tku zdecydowaliśmy się na ryzyko, wiedzieliśmy, że tak będzie.Zostało nam do pokonania 200 metrów tego parszywego pola śnieżnego, dalej znowuwychodzimy na bezpieczną grań! Przecież musimy to w końcu jakoś przełamać...

Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że nak łaniam do bardzo niebezpiecznej walki. Trzeba podjąć decyzję wspólnie. Czas przeznaczony na wyprawę dobiega końca, żywnościwzięliśmy tylko na miesią c, już ją skrupulatnie wydzielamy. Jest więc się nad czymzastanawiać.

 — Jeżeli zejdziemy teraz do bazy — tłumaczę — to chociaż by ze względów żywnościowychnie będzie nas już stać na powtórny atak. O ile wycofamy się teraz, to jest „po ptokach”, powyprawie... Niech może więc każdy się wypowie: w gór ę czy w dół?

 — Idę w dół — to nie ma sensu — stwierdza ponownie Wojtek. — Ja tu jestem najmłodszy. Dostosuję się, ale wolał bym iść w gór ę — wyznaje Artur. Nadszedł moment, w którym wszystko zależy od tego, co powie Carlos. Ani przez chwilę nie przypuszczaliśmy, że rozładuje sytuację. — Ponieważ — zaczął niezwykle poważnym tonem — Meksyk jest w coraz gorszej sytuacji

ekonomicznej i mam prawo są dzić, że w zwią zku z tym jest to moja ostatnia wyprawa wHimalaje, dlatego idę do przodu i zrobię wszystko, żeby wejść na ten szczyt.Wybuchnęliśmy śmiechem, słyszą c nagle argumenty, na które nikt z nas nie był 

 przygotowany. W duchu jednak byłem mu wdzięczny. Za to, że mimo woli rozładował towarzyszą ce temu „głosowaniu” napięcie, ale i za to, że jego właśnie głos przeważył terozważania na „tak”. Zaczynamy jednak rozmyślać.Może stać nas na jeszcze jeden atak szczytowy?A wszystko to dzieje się w paskudnej scenerii, kiedy czuć w powietrzu, że cały śnieg wisi nawłosku i w każdej chwili może runąć lawina. Zaczynam kalkulować, że gdybyśmy się tak 

 jeszcze mocniej ograniczyli w tym żarciu, zostawiają c co najlepsze tutaj, to chyba możemysobie pozwolić na jeszcze jeden atak. Zejść na odpoczynek i ruszyć jeszcze raz w gór ę.Trzeba jednak dobrze nad tym pomyśleć, bo ta nowa akcja na pewno przedłuży wyprawę o 10

dni.Schodzimy do bazy. Wysyłamy do najbliższej wioski gońca, żeby tam kupił chociaż trochę kartofli, co tylko się da. Wraca z triumfem w oczach. Oprócz kartofli niósł trochę jajek i...

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 122/166

 

chińsk ą wódk ę pochodzą cą z przemytu. Zaczynamy naprawdę źle myśleć o złodzieju, któryna samym począ tku wyprawy ukradł nam dwa bę bny — było w nich między innymi 30kilogramów ryżu i mą ki.Gromadzą c siły na ostatni atak, skazani jesteśmy na typowo nepalski jadłospis: ryż-ziemniaki,ziemniaki-ryż i do tego wydzielane niczym skarb po pół konserwy mięsnej na pięć osób, żebyzrobić z tego jakiś sos. I „ciapaty”, czyli podpłomyki z mą ki i wody pieczone na ogniu.

Wojtek nie wytrzymuje monotonii tej wyprawy, cią głego przeczekiwania najpierw deszczu, później śniegu, tych coraz bardziej desperackich prób brnięcia w masach śniegu pod gór ę.Decyduje się na wcześniejszy odjazd.

 — Zastanów się. Przecież szkoda — namawiam. Ale bezskutecznie. Spakował swoje bety i w począ tkach października wyrusza w dół. Akurat zaczyna się robić pogoda, łapię go więc jeszcze w ostatniej chwili za r ękaw i mówię: — Popatrz, przestało padać, chyba idzie pogoda... — Nie. Już się nastawiłem na zejście.I schodzi w dół w pięknej, słonecznej pogodzie.A my podejmujemy naszą ostatnią szansę. Idziemy w dwójk ę z Arturem, bo Carlos, jak się okazało, jest lekko odmrożony, puchną mu palce u r ą k. Zostaje na dole.Ale nie próżnuje. Działają ce w tym samym czasie na Manaslu, po drugiej stronie góry,

wyprawy kolumbijska i jugosłowiańska, skończyły już akcję. Carlos poszedł do nich znadzieją , że odkupi coś do jedzenia. Przyniósł resztki, praktycznie cały wór... budyniu, ale nickonkretnego.Z Arturem dochodzimy dosyć szybko do namiotu, pozostawionego na wysokości 6400metrów miesią c wcześniej. Odkopujemy go, bo wystawało z niego nad śnieg tylko kilkacentymetrów. Ma złamany maszt, ale na szczęście przynieśliśmy nowe, więc możemy jewymienić.Idzie nam dobrze. Już trzeciego dnia wygrzebujemy się z tego śnieżnego piek ła i wspinamysię ścianą Wierzchołka Wschodniego. Jest pogoda! Świeci słońce, nie sypie, jednak wiejesilny wiatr. Wieje prosto w twarz, wiruje.Dochodzimy do 7200, szukamy miejsca na biwak, o które ciężko, bo jest stromo. Udaje namsię znaleźć miejsce tylko na pół namiotu, wkopujemy się w tę połówk ę i jakoś przemęczamy

noc. Nastę pnego dnia zaczynamy trudną skalno-śnieżną wspinaczk ę.Po tej niełatwej nocy zdecydowaliśmy się iść „na lekko”. Bierzemy tylko linę, wiedzą c, żetrzeba będzie trochę por ęczować, nie bierzemy jednak namiotu i ś piworów. Planujemy wejść na szczyt i wrócić do namiotu. Jednak już po 300 metrach widzimy, że ten zamysł jestnierealny. Jest tak trudno, że wspinaczka idzie nam bardzo wolno. Asekurujemy się nasztywno, idą c odcinkami osiemdziesięciometrowymi, bo tak ą mamy linę. Kiedy

 podchodzimy jeszcze kawałek wyżej, jest druga po południu, a do szczytu jeszcze bardzodaleko. Nie ma szans. Nie zdążymy przed nocą na wierzchołek, a co dopiero marzyć ozejściu. Można by zaryzykować nocną akcję, ale przy idealnej pogodzie. Tymczasem nadszczytem wiruje ogromny pióropusz zwiastują cy białe piek ło.Decydujemy się na powrót do namiotu. Pozostaje tylko wycofać się.Kolejny odwrót.

W namiocie na 6400, nie potrafimy pogodzić się z tym odejściem. Jesteśmy w górach już  ponad 50 dni, pogoda jest nareszcie piękna, słoneczko jak się patrzy...Tylko ten cholerny wiatr.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 123/166

 

:

Manaslu, nowa droga na pół nocno-w schodnie) ścianie, 10 listopada 1986 

 — Artur, spróbujmy już nie nowej drogi, ale wejścia drogą normalną . Przynajmniejwejdziemy sobie na szczyt.

 — Dobra — odpar ł. Bo Artur jest młody, ale mi ufa. A przede wszystkim ma w sobiesakramencko silny cią g do przodu i typ psychiki, który w wysokich górach znaczy więcej niż technika i kondycja.

 Na tym stanęło. Pocieszamy się, że wprawdzie nie do końca, ale zrobiliśmy duży odcinek nowej drogi, a teraz połą czymy się z drogą klasyczną .Po jednym dniu wypoczynku w namiocie, gdzie mieliśmy jeszcze trochę żywności i gazu, co

 pozwoliło nam na podtrzymanie sił, pakujemy wszystko i idziemy w gór ę. Okazuje się, żeczeka nas jeszcze bardzo daleka droga. Do tego wieje tak silny wiatr, że gdy o czwartejdochodzimy do połą czenia z drogą klasyczną , tam, gdzie są  ślady dawnych obozów (7400 m),rozbicie namiotu pochłania nam dwie godziny. Długo nie potrafimy się uporać z płachtą  wyrywaną z r ą k przez wiatr oraz z włożeniem w kieszenie jej tkaniny gną cych się na wichrzemasztów.Robi się ciemno. Robi się strasznie.Jesteśmy zzię bnięci, głodni i wykończeni. Jest przenikliwie zimno. Ten wiatr przeszywa nas,mimo znakomitych puchowych ubrań, jakie mamy na sobie. I nie możemy wejść do namiotu,

 by się w nim schronić.Bez namiotu w takim „wygwizdowie” zaczyna się sztywnieć i... tracić kontrolę.Artur wyczuwa to:

 — Uciekajmy. Schodzimy. — Dok ą d uciekniesz? Nie da się. Trzeba przetrwać.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 124/166

 

W takiej sytuacji trudno o właściwe słowa. Zwłaszcza gdy zwracam się do Artura, który jeszcze przed rozpoczęciem wyprawy powiedział mi szczerze, w oczy, o tym, jak ponuraopinia powstała wokół mojej osoby. Chcę tylko, by zrozumiał, że zabrnęliśmy tak daleko, że

 już nie można powiedzieć: „Przestaję się bawić, idę do domu”. Zaczyna się walka o życie.Mówię więc spokojnie:

 — Spróbujmy się tym namiotem chociaż tylko owinąć, może tak przetrzymamy.

„Wchodzimy” do namiotu, a raczej wk ładamy go na siebie. I siadamy na kamieniach, zktórych wywiało śnieg. Kulą c się w środku udało nam się rozepchać jego maszty na tyle, że

 płachta nie tłucze nas po twarzach, tylko łopocze o kilka centymetrów dalej.Tak przetrwaliśmy tę noc.Wiatr nie słabnie. Jest jednak jasno i widać któr ędy można schodzić. Jesteśmy tak zzię bnięci,że mam pewność, iż nie ma szans.

 Nie damy rady wejść.Schodzimy.Robimy to ze świadomością przegranej. Likwidujemy namioty, zbieramy co cenniejszerzeczy, które pozostały po drodze i schodzimy do bazy. Nie mamy radiotelefonu, więc niewiedzą , co się z nami dzieje.Carlos też nie miał pojęcia co przeżywaliśmy tam, na górze. Na nasz widok wybiega

naprzeciw z... gratulacjami. — Spokojnie, Carlos. Niestety, nie udało się.Te gratulacje i prawdziwa Carlosowa radość z sukcesu, którego przecież nie było, załamałymnie.Tak niewiele brakowało do szczytu —- wracam z opuszczoną głową . Coś zjedliśmy,

 poszliśmy spać. Rano wstajemy, piękna pogoda. Lazur. Jest począ tek listopada. Wszystkiewyprawy oblewają już swoje sukcesy czy porażki w Katmandu.

 Nie pozostaje nic innego tylko pakować bazę i schodzić w dół.A ja patrzę w niebo, patrzę na gór ę, która nas pokonała, i jak zdarta płyta, powtarzają ca cią gletę samą frazę, mówię:

 — Może jednak spróbujemy jeszcze raz? Na te słowa Carlos podrywa się. — Idę! Moje r ęce wcale nie są takie złe, chętnie spróbuję. Artur nie mówi nic. Nie stracił 

 jeszcze nadziei. — Pójdziemy w stylu alpejskim inną drogą , omijają c całą długą i męczą cą grań wschodnią .Pójdziemy tymi lodowymi ścianami na wprost — pokazuję na gór ę. Przytaknęli.5 listopada, kiedy w Himalajach nie ma już śladu po jakichkolwiek wyprawach, podejmujemyostatnią próbę.Idziemy w trójk ę. Namiot i cały sprzęt niesiemy ze sobą .Pierwszy biwak rozbijamy nisko. Do drugiego dochodzimy w nocy, łą czymy się tu jakby znaszą dawną , star ą drogą .Trzeci biwak zak ładamy w miejscu, gdzie wisieliśmy z Arturem w namiocie, pod który udałonam się wybić w lodzie tylko pół platformy. Idziemy cią gle nową drogą .Postanawiam, że na żadną drogę normalną nie pójdę.Idziemy na całość.

Grań już się kończy, podchodzimy pod Wschodni Wierzchołek. Carlos — widzimy — trochę  jednak odstaje. Męczy go to zimno. Jest listopad, zbliżamy się do wysokości ośmiu tysięcymetrów. Wiatr osłabł zaledwie na tyle, że nie zwala z nóg. Pozwala iść, ale chłód przenika doszpiku kości.Biwakujemy na 7800, pod samą przełęczą , z której droga prowadzi na oba wierzchołki.Z pełną asekuracją , po bardzo trudnej wspinaczce, pokonuję 80 metrów ściany. Trwa to kilkagodzin. Później asekuruję ich obu, gdy wychodzą po linie. Robię kolejny wycią g i staję na

 przełęczy.Wiatr przez te ostatnie godziny był łaskawy, o wiele słabszy, lecz na przełęczy czuję, żedochodzą tutaj coraz silniejsze jego uderzenia. Gromadzą się chmury.Wbijam hak, mocuję linę na sztywno i czekam aż chłopcy przy jej pomocy dojdą do mnie.Mam czas, mogę się porozglą dać.

Od dziewiczego Wschodniego Wierzchołka dzieli mnie najwyżej 50 metrów!Postanawiam nie czekać. Może da się wejść? Idę, idę, kiedy jestem w połowie, widzę, żechłopcy doszli do końca liny i ruszają za mną .

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 125/166

 

Pół godziny później zgodnie depczemy najwyższy punkt dziewiczego szczytu.Sypie jednak już przy tym śnieg. Zostawiamy na szczycie pętlę z karabinkiem, zaczynamzjeżdżać, zniżamy się do przełęczy. Kiedy jesteśmy na niej, wali już gęsty śnieg, góra tonie wzbitej, nieprzeniknionej mgle, wieje silny wiatr.

 Nie wiemy właściwie gdzie jesteśmy. W takiej kompletnej mgle traci się zwykle poczuciekierunku, wiar ę w celowość każdego nastę pnego kroku. Carlos, który tak dzielnie wyszedł na

ten bynajmniej niełatwy Wschodni Wierzchołek, traci jakoś motywację. Na przełęczy, po długiej szamotaninie, rozbijamy namiot, który daje szansę przetrwania, przeczekania aż się rozjaśni.Jest 9 listopada, godzina 16.00. Gdzie my jesteśmy? Czy daleko do szczytu? Czy to, co się dzieje za ścianą namiotu jest kolejnym wielodniowym załamaniem pogody? Przemoczoneś piwory stają się bryłą lodu, namiot nie jest już szczelny, przez dziury wdziera się do wnętrzaśnieg. Dygocę z zimna. Artur próbuje rozpalić maszynk ę butanową , udaje mu się to dopiero,gdy osłania ją własnymi nogami. Ogienek powoli topi bryłę lodu. Co chwila zasypia, kiwają csię nad menażk ą , smark z nosa ścieka mu prosto do menażki, ale najważniejsze jest, by tamenażka jak najpr ędzej napełniła się czymkolwiek do picia. Udaje nam się ugotować tylko

 jedną porcję płynu na trzech. Carlos zasypia w k ą cie, ja też padam. Artur nadal gotuje, później się zmieniamy. Doczekujemy rana. Całą noc płachta łopocze bezustannie, całą noc

dygoczemy z zimna, słychać, jak regularnie co kilkadziesią t minut wali o płachty masaniesionego wiatrem śniegu. Im bliżej świtu, tym większy strach, że nadejdzie moment, wktórym trzeba będzie wyjść z namiotu. Ogarnia mnie pesymizm.

 — Mimo że to już chyba bardzo niedaleko, nie wejdziemy na szczyt. Trzeba myśleć tylko oratowaniu siebie. Jak najszybciej w dół. Starajmy się znaleźć chociaż drogę normalną ... — mówię do chłopców.Droga w dół może stać się jedyną szansą . Carlos ma bardzo poważnie odmrożone r ęce,

 puchną mu, trzeba o nie dbać. Dałem mu pierwszą tabletk ę na rozszerzenie naczyń krwionośnych.Teraz zbliża się nieuchronnie ten paskudny moment, w którym jednak trzeba wystawić nos

 poza namiot.Wychylam się i widzę... szczyt sterczą cy dosłownie w zasięgu r ęki. Rozświetlony słońcem,

wspaniały, bliski. To tylko tutaj, na przełęczy, tak grzmi wicher. Sam jestem zaskoczony tym,co mówię:

 — Zostawcie wszystko, idziemy w kierunku szczytu! Zaskoczony Artur wynurza głowę znamiotu, rozglą da się i mówi:

 — Przecież do tego szczytu jest strasznie daleko. Pójdziemy cały dzień jak nic.Do dzisiaj nie daje mi spokoju to, że szczyt oglą dany z tego samego miejsca przez dwieosoby, może spowodować tak krańcowo różne oceny odległości.

 — Nie — upieram się. — Będziemy na nim najwyżej za dwie godziny. Idziemy. Szkodaczasu.Artur nie przywyk ł się k łócić.

 — Dobra, próbujemy.Zbieramy buty, raki. Szarpię jeszcze skulonego cią gle w k ą cie Carlosa, ale potrzą sa tylko

głową i mówi z wyraźnym żalem: — Ja już nie wyjdę. Zaczekam na was... — Dobra. Spakuj w tym czasie ś piwory, w ogóle wszystko co się da, żebyśmy nie tracą cczasu mogli wracać razem szybko w dół.Przytakuje głową . Ujmuje bezradnością człowieka, który wie, że dał już z siebie wszystko.Wychodzą c, wk ładamy na siebie co tylko mamy ze sobą , te całe warstwy wspaniałych,ofiarowanych przez zachodniego sponsora ubiorów, z których tak byliśmy dumni.Jednak czuję, że ten piekielny wiatr przewiewa wszystko.Zaczynamy powoli, tup-tup, noga za nogą po zmrożonym śniegu. W cieniu. Cały czas wcieniu, który odczuwanie mrozu jeszcze potęguje psychicznie. Ale każdy krok zbliża nas dogranicy tej sinej z ciemnego mrozu strefy. Dochodzimy do słońca!Wszystko nagle się zmienia. Jakby pojawiły się nowe siły, z których nie zdawaliśmy sobie

 jeszcze przed chwilą sprawy. Odzyskujemy wiar ę, przeżywamy głę boki skok psychiczny,wszystko staje się możliwe.Moje obliczenia okazały się bliższe prawdy — po upływie godziny i 45 minut jesteśmy na

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 126/166

 

szczycie.Świat z tego miejsca wyglą da nierealnie. Jest taki jasny, czysty, jakby nie było nigdywiatrów, burz, całego piekielnego zmęczenia przy podejściu pod gór ę lub jakichkolwiek 

 problemów. Ale trzeba zejść, trzeba schodzić z tego świata jasności w ciemniejsze doliny.Udaje mi się zrobić tylko jedno zdjęcie, bo przy drugim aparat odmawia posłuszeństwa izamarza.

Schodzimy.Upływa niewiele minut i jesteśmy z powrotem przy namiocie. Stoi tak, jak go zostawiliśmy.Wycią gamy ś pią cego Carlosa, pakujemy ś piwory, sprzęt, namiot i zaczynamy zejście.Wracamy już drogą normalną .Wracamy jako szczęśliwi wybrańcy, którzy wreszcie doczekali tego momentu. Doczekalinagrody za wytrwałość.Do Carlosa nie mamy pretensji, że nie zlikwidował, jak prosiliśmy, biwaku. Z Carlosem jestźle. Jest otę piały, trzeba go do każdego kroku zmuszać. Mimo tabletki na rozszerzenie naczyń krwionośnych nie odzyskuje w palcach czucia: są spuchnięte jak banie, nie może nimi nicrobić. Teraz, chociaż idziemy bardzo wolno, wyraźnie odstaje. W miar ę każdego nastę pnegokroku stopniowo rozgrzewamy się. Kiedy schodzimy o jakieś 200 metrów niżej, czujemy się nagle, jakbyśmy się znaleźli w zupełnie innym świecie. Cichnie wiatr, jest tylko piękne, nie

skalane niczym słońce. Nareszcie jest ciepło.I teraz dopiero widzę, jak bardzo jesteśmy zmęczeni. Idziemy przecież w dół, a jednak co 20metrów musimy siadać, bo brakuje sił. Dopiero gdy się człowiek wydyszy, gdy wszystko się w nim uspokoi, może unieść się i iść nastę pne 20 kroków.Ale, chociaż powoli, idziemy w dół i trzymamy się mimo wszystko dobrze. Do wieczoraschodzimy na wysokość niecałych 7000 metrów.Dopiero 7000 czy już 7000?

 Najważniejsze, że jesteśmy niżej, że w wygłodniałych płucach jest chociaż trochę więcejtlenu. Rozbijamy namiot, nocleg. Rano zbieramy biednego Carlosa, dostaje kolejną tabletk ę,idziemy dalej w dół.Tutaj z Carlosem zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Nie jest to dla mnie zaskoczeniem,

 przeżywałem to na własnej skórze przy zejściu z Mount McKinley na Alasce. Ronikol działa

na naczynia krwionośne rozszerzają co. Na wszystkie, te w mózgu też. Carlos zaczyna nagleiść zygzakiem, trzeba go podtrzymywać, zaczyna mówić od rzeczy. Pomagają c mu jak tylko

 potrafimy, odkrywam, że ma cholernie ciężki plecak. Postanawiamy podzielić się jegoładunkiem, żeby mu ulżyć. Wygrzebujemy z jego plecaka niemal wszystkie rzeczy, ale jestcią gle ciężki.

 — Carlos, co ty jeszcze w nim taszczysz?Carlos nie odpowiada, patrzy na nas pół przytomnie. Grzebiemy więc w jego plecaku dalej i

 już na samym dnie odkrywamy kilka potężnych „kamoli”, jakie zabrał z WierzchołkaWschodniego na pamią tk ę... My też bierzemy często kamyk, zwyk ły kamyk, który urasta dorangi najcenniejszego trofeum. Mam ich w domu sporo i nie bardzo już rozróżniam, który

 podniosłem na jakiej wielkiej górze.Ale takie „kamole”? Jestem tak rozsierdzony trwonieniem resztek sił na znoszenie tego, że

 bior ę te odłamy skały, robię zamach, chcę je wyrzucić jak najdalej.Jednak w tym właśnie momencie Carlos nagle odzyskuje przytomność. Wrzeszczyrozpaczliwie:

 — Stop! Nie! Ja je muszę znieść na dół. W moim uniwersytecie w Meksyku czekają na nie. Nie mogę się bez nich pokazać...Ponieśliśmy je dalej. Nie wiem, jak ą miał z nich korzyść meksykański uniwersytet, ale tutajodegrały pewną pozytywną rolę — dzięki nim Carlos trochę się opamiętał. Idzie nam się nieco łatwiej.Droga normalna nie zaspokaja wszystkich sportowych ambicji, ale ma pewne zalety, któreteraz możemy docenić. Działali na niej jeszcze par ę tygodni temu Kolumbijczycy. Nie doszlido szczytu, jednak do tej wysokości dotarli. Wprawdzie śnieg przysypał wszystkie ślady, ale

 przetrwały wystają ce z niego czubki traserów, które znakomicie ułatwiają orientację i

znalezienie właściwej drogi na nie znanym nam, bardzo pociętym groźnymi szczelinami,lodowcu.Tylko że tam, w górze, wiatr zwiewa śnieg, a tutaj, z każdym krokiem, im jesteśmy niżej,

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 127/166

 

 przybywa go. Jest coraz niebezpieczniej. Szczeliny trzeba nie tylko omijać, ale często przeskakiwać. Aby nie skakać czterech metrów, co jest niewykonalne w tych warunkach i przy naszym wyczerpaniu, musimy iść czasem nawet kilometr w jedną stronę, by znaleźć śnieżny mostek, jakoś się po nim przedostać, a później znowu ten dodatkowy kilometr wrócić. Kluczymy tak przez cały dzień, a drogi nam nie ubywa, większość dnia pochłaniachodzenie w poprzek lodowca. A liczyliśmy, że dzisiaj będziemy świętować 11 listopada już 

w bazie.Co gorsza, przy schodzeniu często spod stóp ucieka nam śnieg i zaraz rusza mała lawina. Jestgo tak dużo, że nagle wyjeżdża całe zbocze spod stóp.Końcówka akcji, która zazwyczaj bez względu na stopień zmęczenia jest pewnym luzem,

 przeżywaniem radości z osią gniętego celu, tutaj stoi pod znakiem przytłaczają cego,zagrażają cego zewszą d niebezpieczeństwa. Tu nie można znaleźć drogi, tutaj rusza naglespod nóg białe zbocze, tu wiszą seraki, po których można się spodziewać wszystkiego.Ostatni dzień staje się koszmarem. Dniem pełnym stresów.Kiedy widzę kres tej mordęgi, gdy pojawia się ulga, bo lodowiec się kończy, stajemy jak wryci.Szczelina.Ma niecałe cztery metry, na jej drugim brzegu widać ludzkie ślady, zostawione może jeszcze

dwa tygodnie temu przez Kolumbijczyków, którzy ją z łatwością przekraczali. Od tego czasuzdążyła się jednak rozrosnąć, poszerzyć. Tamten brzeg jest nieosią galny. Widok śladów na jejdrugiej stronie potęguje tylko poczucie naszej bezradności. Ruszam w lewo, przechodzę 200metrów, widzę, że w tamtym kierunku szczelina rozszerza się coraz bardziej. To nie w tę stronę. Z drugiej strony na przeszkodzie staje znów rumowisko seraków. Też nie da rady. Corobić?

 — Artur, jesteś najwyższy, próbuj skoczyć...Cztery metry potrafi skoczyć nawet dziecko. Ale musi brać rozbieg na bieżni, biegnąć wkolcach albo tenisówkach, lą dować w piachu. My jesteśmy opatuleni w puchy, w ciężkich

 butach z rakami. Jesteśmy wreszcie wyczerpani do granic kilkoma dniami zmagań z gór ą , pragnieniem i głodem.Jeżeli skok się nie uda, grozi upadek w kilkudziesięciometrową czeluść. Artur będzie skakał z

asekuracją , jeżeli wpadnie, powinniśmy go utrzymać. Ale...Zdejmuje plecak, zrzuca z siebie wszystko, co mogłoby w tym skoku przeszkodzić.Przedeptuję mu w śniegu rozbieg, tworzę stanowisko asekuracyjne, mocuję linę. Trochę przytym dr żą mi r ęce, bo nie jestem w stanie dok ładnie przewidzieć, co się stanie, jeżeli ten skok nie wyjdzie. To jest wyją tkowo paskudna szczelina. Nie taka, która im głę bsza, tym staje się węższa. Gdyby tak było, można by do niej ewentualnie zjechać na linie i drugą jej ścianą  wyjść. Nie. W tej szczelinie ściany uciekają od pionu, uk ładają się w kształt dzwonu, zktórego wyjście dla kogokolwiek z nas może być niezwykle trudne.Artur reguluje oddech, nabiera tyle powietrza, ile tylko mieszczą skatowane brakiem tlenu

 płuca i rusza. Kiedy już dobiega do „belki”, staje w miejscu. Zawraca.Przymierza się jeszcze raz. To samo. Jeszcze raz... Nie. Nie potrafi zdecydować się na odbiciei rzucenie szczupakiem na tę lodową wargę, od której zaczyna się drugi brzeg. Siada w śniegu

zrezygnowany.Próbuję ja. Ilekroć jednak dobiegam do punktu, w którym powinienem się odbić, dociera domojej świadomości, że ten skok właściwie nie ma szans. Nie dam rady.Teraz i ja siadam w śniegu.

 — Artur, spróbuj poszukać jakiegoś obejścia tej szczeliny. Może będziesz miał więcejszczęścia niż ja.Idzie, po chwili ginie z oczu. Wraca po półgodzinie.

 — Nie ma żadnych możliwości obejścia — mówi bezradnie. Sytuacja bez wyjścia?A chodzi o niecałe cztery metry. Dalej są te ślady, które jakby szydziły z naszej niemocy.Dalej jest łatwa, spokojna droga do bazy, do namiotów, jedzenia, picia.Decyduję się jeszcze raz.

 — Robię skok życia — oznajmiam wykrzywiają c twarz w grymasie, że ma to być taki sobie

tylko żart. Czuję, że żarty się skończyły. Ale muszę.Tym razem ja zdejmuję z siebie wszystko, co może przeszkadzać. Bior ę do r ęki czekan. Za

 pierwszym razem oblatuje mnie w ostatniej chwili strach. Za drugim też. Za trzecim jest mi

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 128/166

 

 już właściwie wszystko jedno.Lecę...Jeszcze w powietrzu sięgam jak najdalej przed siebie czekanem, walę się na brzuch, czuję podsobą zbawczy opór.Tylko nogi wiszą w powietrzu, ale to już drobiazg. Podcią gam się na wbitym z całej siłyczekanie, robię ruch jak przy czołganiu...

Uff... Jestem po drugiej stronie. Udało się.Teraz cią gnę za sobą linę. Artur widzą c, że jest to możliwe, skacze też. Wszystko staje się łatwiejsze, bo nawet gdyby skok nie wyszedł, można już z tej strony cią gnąć go w gór ę.

 Nawet Carlos, chociaż z najwyższym wysiłkiem, też osią ga cel.O dojściu do bazy w tym samym dniu nie ma, oczywiście, mowy. Biwakujemy, ale wmiejscu, które jest już poza stref ą trudów i stresów.Jest 11 listopada. Na drugi dzień dochodzimy do bazy.Dopiero tutaj, po raz pierwszy, Carlos zdejmuje przy nas buty. Widzę to, o czym niewspomniał do tej pory ani słowem. Jego odmrożone r ęce są niczym w porównaniu ze stanem

 jego nóg. Są jak banie — całe sine. Natychmiast wysyłam gońca po helikopter, aleśmigłowiec do naszego miejsca nie może dotrzeć. Musimy sprowadzić Carlosa o dobre tysią cmetrów niżej. Niesie go trzech tragarzy, schodzę z nim. Artur zostaje w bazie, pakuje całymajdan, na drugi dzień i do niego mają dotrzeć tragarze, by znieść wszystko na dół.Kiedy nasz kondukt z odmrożonym Carlosem dociera do najbliższej tybetańskiej wioskiSoma, pojawia się zdyszany goniec pocztowy z listem od Ryśka Wareckiego, pisanym wKatmandu. Jeszcze przeczekują c te nie kończą ce się deszcze i śnieg, wysłaliśmy do niego

 proś bę, by starał się przedłużyć nasze zezwolenie na Annapurnę, bo wiedzieliśmy, że ta przecią gają ca się walka o Manaslu zmniejsza szansę pokonania drugiej wielkiej góry. IRysiek donosi teraz w liście, że jest możliwość przedłużenia zezwolenia do 25 listopada.Stoję, czytam ten list raz i drugi. Nie wiem co robić. Szczerze mówią c, to zezwolenie naAnnapurnę spisałem już w duchu na straty. Było ważne tylko do 15 listopada. A terazwyłania się jednak od nowa cień szansy.

 Nie ma co filozofować. Przecież jest jeszcze nadzieja. Siadam i piszę do Artura list mniejwięcej tej treści:

„Bierz tylko sprzęt wspinaczkowy, całą bazę i karawanę zostaw na łasce sirdara i biegiem waldo Katmandu. Są szansę na robienie Anna-purny. Czekam w Katmandu. Jurek.”Daję list gońcowi i przykazuję, żeby gnał do bazy pod Manaslu ile mu tylko tchu w płucachstarczy. Ja wsiadam razem z Carlosem do helikoptera, przylatujemy do stolicy. Carlos lą dujew szpitalu, ja pędzę do Ministerstwa Turystyki.

 — Przyszedłem przedłużyć nasze zezwolenie na Annapurnę... — oznajmiam w drzwiach. — Nie rozumiemy... — urzędnicy robią zdziwioną minę. — Jeżeli jesteś już tutaj, to cochcesz jeszcze przedłużać?

 — Jak to co? Annapurnę! — Z Annapurną już koniec. Przepadło...I teraz zrozumiałem, że gdybym był już u jej stóp, w górach, stamtą d nadesłał pismo, że

 jeszcze proszę o kilka dni, to może by dało to jakieś rezultaty, skruszyło ich. A teraz, kiedy

wróciłem do Katmandu, moja proś ba jest już nierealna. Moja obecność tutaj daje immożliwość powiedzenia: NIE.Biedny Artur, kiedy tylko dostał mój list, pieprznął wszystkim i leciał do mnie na zbity łeb.Dziesięciodniowy odcinek pokonał w trzy dni, do Katmandu dotar ł zziajany jak po maratonie.Bliska płaczu jest jego żona, która dotar ła do bazy na kilka dni przed naszym zejściem, by

 poznać nepalskie góry. Artur nie wiedział o tym, że ten wariacki plan skończył się fiaskiem.Jest wypompowany do granic. Wiem, że ma prawo mieć do mnie żal, może przeżywa zawód.Może... Bo gdy on dociera do Katmandu, mnie już w nim nie ma. Korzystają c z wolnegomiejsca w samolocie wyleciałem do kraju, by na nowo organizować wyprawę.

 Na... Annapurnę.Po kilkunastu dniach spotykamy się w Katowicach. Artur nie ma pretensji. Zastą  piła jeświadomość znaczą cego sukcesu. Ma swój pierwszy ośmiotysięcznik i to zrobiony nową  

drogą . Był już trzy razy w Himalajach, ale dopiero teraz stanął na szczycie naprawdę wielkiejgóry.Patrzę na tego ambitnego i młodego jak na himalaistę człowieka, widzę w nim cechy, które

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 129/166

 

uzupełniają się z moimi brakami. Zastanawiam się przez moment nad jednym: jak pogodzić to, co chcę mu zaproponować, z jego przecią gają cymi się studiami na Uniwersytecie Ślą skim.

 Niedługo jednak nad tym myślałem. Mówię wprost: — Artur! Zostaw te twoje studia, będziesz miał jeszcze dosyć czasu na ich skończenie. Jedź ze mną na Annapurnę...

 — Dobra — odpowiedział bez namysłu.

Zimne piek ło

 Annapurna, pierwsze wej ś cie zimą , pół nocną ś cianą , 1987 

Kiedy wracam do Warszawy, sprawa wyprawy na Annapurnę jest w proszku. Nie, po coudaję, skoro wiadomo, że wyprawy na Annapurnę nie będzie. Cały czas liczyłem po cichu, żedołą czę się do chłopców z Klubu Warszawskiego, tymczasem okazało się, że nie wydolili iwyprawa się rozleciała. Mało tego, kiedyś powiedziałem przy kimś nieopatrznie, że wyprawę na Annapurnę będę musiał chyba robić sam, więc oni wymyślili sobie, że po co mają się głowić, kiedy lepiej będzie dołą czyć się do mnie.Do mnie!Czeka mnie całe organizacyjne piekiełko, w którym mogę na pewno liczyć na Artura Hajzera,Ryśka Wareckiego, Krzyśka Wielickiego. Ze sk ładu warszawskiego chętnie wezmę ichlekarza Michała Tokarzewskiego, bo to bardzo fajny chłopak. Kto jeszcze? Decyduję się naWandę Rutkiewicz i robię to trochę z wyrachowania. Wanda miała zlecenie na kr ęcenie filmudla telewizji austriackiej, na co dostała pieniążki, więc będzie to pewien zastrzyk dewizowy, az dewizami jest bardzo krucho. Chłopcy przyjęli tę decyzję bez entuzjazmu, ja swoje opiniena temat kobiecego alpinizmu już tutaj przedstawiałem, jednak Wanda, kobieta bardzosympatyczna, jakoś nas przekonała. To znaczy głównie mnie, bo chłopcy, widzą c co się święci, orzekli po prostu:

 — Wymyśliłeś sobie babę, to ją będziesz miał.Mówią to pogodnie, ale zdaję sobie sprawę, że ta odżywka może mieć w czasie wyprawy

 pewne konsekwencje.Trudno. Stało się.Są zatem Artur, Krzysiek, Rysiek, Wanda, Michał i ja. Czeka nas mnóstwo roboty i k łopoty zforsą . Zwłaszcza z tą „twardą ”, bo okazało się, że pewny „klient” zagraniczny wycofał się. Irób tu wyprawę.Ale na Annapurnę przecież wyjść muszę.Co robić? Wszystko to wyglą da niewesoło.Akurat siedziałem w domu i rozpamiętywałem zdecydowanie kiepsk ą sytuację wyjściową ,kiedy zadzwonił telefon:

 — Włochy do pana — oznajmia telefonistka.Poprawiam się w fotelu. Włochy? Po chwili dolatują mnie słowa mężczyzny mówią cego

dobrze po polsku: — Moje nazwisko Jacek Pałkiewicz, chciał bym z panem przeprowadzić wywiad dla „Gazetta

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 130/166

 

delio Sport”. — Co pana interesuje?...I tak się zaczęła rozmowa, podobna do wielu, wielu innych, które przywykli ze mną  

 prowadzić dziennikarze różnych krajów. O wyprawie na Manaslu, o najbliższych planach. Itutaj postanawiam być szczery.

 — Myślę o zimowym wejściu na Annapurnę, chcielibyśmy wyjechać za jakieś trzy tygodnie,

ale nie wiem co z tego będzie, bo nie mamy jeszcze pieniędzy. — Od kogo to zależy? — pyta Pałkiewicz. — Zapraszamy z reguły uczestników zagranicznych, co pozwala nam pokryć chociaż część kosztów dewizowych.

 — A ile kosztuje udział w takiej wyprawie? — Jakieś trzy i pół do czterech i pół tysięcy. Wszystko zależy od wyprawy, jak daleki jesttransport i tak dalej...

 — Tysięcy dolarów, tak? — Tak... — No to dziękuję. Cześć!Odłożyłem słuchawk ę. Niby taka fajna rozmowa, a później wszystko sprowadziło się doforsy. Do tej przeklętej forsy. Kto lubi mówić o tym?

Po kilku dniach telefon. — Włochy do pana... Pałkiewicz: — Słuchaj, czy ta kwota jest aktualna? — Oczywiście — odpowiadam, nie bardzo zdają c sobie sprawę do czego zmierza. — A na Annapurnę, konkretnie, ile? — Brakuje mi 3600 dolarów... — A czy wziął byś mnie, gdybym ci zapłacił cztery tysią ce? — Jasne że tak, tylko... Czy ty miałeś kiedyś coś wspólnego z górami? — Nie bardzo — wyznaje Pałkiewicz — ale ja jestem trochę obieżyświatem, trudne warunkinie są dla mnie nowością . Mrozy i podobne sprawy znoszę spokojnie. Przeszedłem Borneo,

 przepłynąłem na żaglówce Atlantyk i takie rzeczy...A ja:

 — Dobra, ale czy byłeś kiedyś w górach? — No nie, gór właściwie nie znam w ogóle. Więc tłumaczę mu spokojnie, jak dziecku: — Żebyś chociaż turystycznie kiedyś chodził po Alpach, albo coś takiego. Bo tak... — Dam sobie radę — nie pozwolił mi skończyć. — Potrafię się szybko bardzo wielu rzeczynauczyć. Żebyście mi tylko przy tym trochę pomogli... Z tym, że pamiętaj, mnie bynajmniejnie interesuje kibicowanie z bazy, muszę mieć pełne prawa uczestnika wyprawy zmożliwością wejścia na szczyt włą cznie...Takiej propozycji, by człowiek z ulicy chciał wejść zimą na Annapurnę, jeszcze nie miałem.

 — Powiem ci szczerze, interesują mnie twoje pienią dze, bo jestem w sytuacji przymusowej.Ale muszę się nad tym dobrze zastanowić, pogadać z innymi uczestnikami wyprawy...Zadzwoni za kilka dni. Mam nad czym myśleć.Bo Annapurna jest wprawdzie pierwszym ośmiotysięcznikiem zdobytym przez człowieka,

 przez francusk ą wyprawę w 1950 roku, ale nie znaczy to wcale, że jest gór ą  łatwą . Wprost przeciwnie, ma bardzo tragiczną statystyk ę. Na 32 alpinistów, którzy stanęli dotychczas na jejszczycie, przypadały 32 ofiary śmiertelne. Czyli na każdego zdobywcę przypadał jeden denat.Przez to ta góra ma bardzo ponur ą sławę. Głównymi niebezpieczeństwami są lawiny,szczeliny, potęguje te trudności pogoda...

 Na nastę pny telefon nie czekałem długo. Dzwoni... żona Jacka Pałkiewicza: — Niech pan mu to wybije z głowy! Nie mam pojęcia, co mu do niej strzeliło, przecież to jestniebezpieczne...Trzymam słuchawk ę przy uchu i nie bardzo wiem co powiedzieć.

 — Mówią c szczerze, zastanawiam się, bo jest to dla nas również k łopot. Jest w końcuczłowiekiem dorosłym, niech sam decyduje ...Bo my już zdecydowaliśmy: jeżeli się upiera, niech jedzie, przecież nam brakuje tych

cholernych pieniędzy. Jeżeli w górach nie był, nie wie co to jest, wcześniej czy później i tak zrezygnuje sam.Umówiliśmy się z nim w Katmandu.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 131/166

 

Wylatujemy z kraju w sylwestra. Jesteśmy święcie przekonani, że wyprawa jest zatwierdzona, bo tak nas zapewniali warszawiacy. Twierdzili, że wystarczy tylko pójść w Katmandu doministerstwa, wpłacić pieniążki i wszystko będzie załatwione. Tymczasem w stolicy Nepalu,w pierwszych słowach dowiadujemy się, że nasza wyprawa jest skreślona z rejestru. JanuszKurczab, który organizował niedoszłą wyprawę warszawsk ą , nie odpowiedział w terminie,nie podał jej sk ładu, co jest podstawą zatwierdzenia. Sk ład można później zmienić, byle był 

 podany. Jakikolwiek. Jednak warszawiacy w pewnym momencie „olali” całą wyprawę, boorganizacyjnie nie wydolili i nie dopełnili tego czysto formalnego warunku.My przylatujemy z całym majdanem po to tylko, by się dowiedzieć, że wyprawy nie ma.Asystuje temu wszystkiemu co najmniej zaskoczony Jacek Pałkiewicz, przed którym niekryjemy najwyższego niepokoju. Usiłujemy jakoś wyprawę reaktywować, łazimy wMinisterstwie Turystyki od urzędnika do urzędnika, szukamy wszelkich możliwości, ale bezwiększych rezultatów.I wtedy, kiedy wszystko wyglą dało już zupełnie czarno, Wandzie przypomniało się, że znaktóregoś z dyplomatów indyjskich w Nepalu. Zaczęła przytomnie kombinować, że przecież dla malutkiego Nepalu Indie muszą być ważnym i potężnym są siadem, więc czemu niespróbować. I rzeczywiście, impuls z ambasady indyjskiej musiał być w cenie, bo od tej poryzaczęliśmy być traktowani w Ministerstwie Turystyki zdecydowanie przychylnie. Nie była to

natychmiastowa zmiana frontu, ale budzą ce duże nadzieje słowa: — Dobrze. Postaramy się jakoś to załatwić.Mam przy tym straszne „myślenice”.Czy tak, jak planowałem ambitnie na począ tku, czyli południową  ścianą , nową drogą , czy odstrony północnej drogą francusk ą , to znaczy szlakiem pierwszych zdobywców Annapurny?Ta druga jest o wiele łatwiejsza technicznie, ale prowadzi zboczem północnym. Jest zima,więc wiadomo, że nie ma tam co liczyć nawet na godzinę słońca dziennie, co drogę zamieniaw zimne piek ło.Wiem z opisów poprzednich wypraw, że do tej pory było sześć prób wejść zimowych, aletylko jedna z wypraw doszła do grani szczytowej. Była w jej sk ładzie kobieta, Koreanka, dosamego szczytu jednak nie dotarli, szli w fatalnej pogodzie i prawdopodobnie pomylili drogę.W drodze zejściowej zginęło 4 Szerpów i alpinistów. Już samo dojście pod Annapurnę od

strony północnej jest problemem, bo trzeba przechodzić przez bardzo wysokie przełęcze, cow warunkach zimowych jest niezwykle uciążliwe. Zimowa wyprawa japońska utknęławłaśnie na tej przełęczy, gdzie porterzy odmówili posłuszeństwa i ekspedycja skończyła się 

 przed dotarciem do miejsca wyznaczonego na bazę.Od strony południowej dojście jest łatwe, prowadzi jednym z najpopularniejszych szlakówtrekkingowych i turystycznych. Teren jest w miar ę zagospodarowany.I teraz pytanie:Czy już na samym począ tku ryzykować trudności zwią zane z dojściem pod gór ę, ale za to

 potem byłaby łatwiejsza wspinaczka, chociaż w bardzo mroźnym cieniu? Czy możeodwrotnie — łatwe dojście do podnóża góry, a później trudna wspinaczka w słońcu.Studiowałem słowo po słowie wszystkie sprawozdania z poprzednich wypraw. O dziwo,wszyscy, którzy atakowali zimą południową stronę, narzekali na bardzo głę boki śnieg. Trochę 

mnie to zaskoczyło, bo zimą  śniegu powinno być mniej, jest na ogół wywiewany przez wiatr.Miałem nad czym myśleć. Wreszcie postanowiłem.

 — Idziemy drogą francusk ą od strony północnej. Jakoś chyba przez te począ tkowe trudności przebrniemy.Myślę, że była to decyzja słuszna, chociaż w czasie karawany mieliśmy rzeczywiście

 problemy. Dość powiedzieć, że z 60 tragarzy doszło do bazy 19. Wyposażyliśmy zresztą  wszystkich w ciepłe, kupione w Polsce buty, ubrania i namioty. Ostatnie odcinki szliwahadłowo. Po dojściu do bazy wracali po nastę pne ładunki i tak dalej. Trochę nam się pizezto karawana wydłużyła w czasie, ale jakoś jednak, powolutku doszliśmy wszyscy do bazy.Jacek Pałkiewicz też, chociaż widać było po każdym jego kroku, że w tych górach naprawdę nie czuł się pewnie. To, że doszedł do bazy uważam za jego wielkie osią gnięcie. Tu przeżył 

 jednak na samym wstę pie coś, co nawet na obeznanych z najwyższymi górami musi wywrzeć 

wrażenie. Było to normalne trzęsienie ziemi, po którym wszystko dookoła, wszystkie ściany,wszystkie wiszą ce lodowce z hukiem ruszyły. Dla mnie też było to zjawisko niezwyk łe, niemieszczą ce się w kryteriach normalności, ale on był tego świadkiem po raz pierwszy. Widział 

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 132/166

 

i słyszał, jak lecą bryły lodu, rośnie biały tuman, pył podchodzi do samej bazy. Musiało tonim wstrzą snąć i wcale się temu nie dziwię. Miał w dodatku jakieś k łopoty z nerkami, wefekcie zrezygnował po kilku dniach z dalszego udziału w wyprawie. W każdym razie,

 podsumowują c już jego uczestnictwo, muszę dodać, że wielce mi pomógł. Nie tylko w tejwyprawie. Nawią zał tak że kontakty z firmami, które utrzymuję do tej pory. Zainteresował jemoją osobą , powiedział, że jestem „do wzięcia”, polecił, aby mnie sponsorowali i w efekcie,

zaraz po wyprawie, byłem już we Włoszech, gdzie nawią załem bardzo ciekawe znajomości.Wróćmy jednak do bazy. Jest położona dosyć nisko, na 4200, bardzo ładnie usytuowana,znajduje się na hali, gdzieniegdzie spod śniegu przeziera nawet trawa. Ale żeby tutaj dojść,trzeba było pokonać z karawaną wysokość 4400, przełęcz, na której latem wypasają bydło,ale zimą jest niemalże nie do przejścia. Nikt z wioski tam nie dociera. Miejscowi ludzie wr ęcz

 boją się tędy zimą chodzić. Zdarzało się, że tragarze rzucali tutaj ładunki, stawali się głusi nawszelkie zachęty i uciekali. My płaciliśmy tej ostatniej dziewiętnastce stawki pięciokrotniewyższe niż normalnie i może dzięki temu jednak jesteśmy w „sanktuarium” północnym.Możemy rozbijać bazę.Docieramy tutaj w pierwszej grupie 20 stycznia i decydujemy się niejako z marszu iść dalej

 pod gór ę. Bo zanim powstanie baza, upłynie co najmniej pięć dni, a czas ucieka. Jesteśmy bardzo spóźnieni.

Ruszamy zaraz nastę pnego dnia pierwszą , trzyosobową „szpicą ” do góry, nie czekają c nazagospodarowanie bazy. Zaczynamy się wspinać. Udaje nam się znaleźć drogę do obozu I, cowymaga ominięcia groźnego lodospadu. Biwakujemy. Nastę pnego dnia dochodzimy jeszczewyżej i po trzech dniach zak ładamy obóz III! Wszystko więc stawiamy jakby na głowie. Niemamy jeszcze bazy, ale już gotowy jest obóz III. Udaje nam się to dlatego, że działa jeszczeaklimatyzacja z poprzedniej wyprawy, nie musimy więc rozważnie stopniować wysokości, naktórej działamy.Problemem, który najbardziej dokucza, jest zimno. Wchodzimy na gór ę, ukrytą cały czas wcieniu. Jest styczeń, słońce i tak sprawiło nam miłą niespodziank ę, że przez par ę godzindziennie jednak ogrzewa promieniami bazę. Zimą to bardzo dużo znaczy — przynajmniej w

 bazie są chwile, w których można przecią gnąć się w ciepłych, radosnych promieniach.Styczniowa łaskawość słońca nie sięga jednak północnego zbocza góry. Tylko alpiniści

wiedzą , co to znaczy zimny cień. Cią gły lodowaty cień. w którym nie można ani chwiliodpocząć od przenikają cego do wnętrza mrozu, deprymują cego, odbierają cego nadzieję. Wnamiocie zimno, wyjdziesz — zimno, idziesz — nadal zimno, tylko ruch jest w stanie nie tyleogrzać, co ledwie trochę wybronić przed tym sinym, chłodnym żywiołem.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 133/166

 

 Annapurna, pierwsze zimowe wej ście, 3 lutego 1987 

Kiedy schodzimy do bazy, w gór ę rusza Rysiek Warecki z Michałem Tokarzewskim, niosą czaopatrzenie. I właśnie oni zak ładają dopiero obóz II. Ta odwrotna od tradycyjnej kolejność ma jednak w tych warunkach swój sens: mamy już przecież „zagospodarowaną ” połowę góryw momencie, gdy do bazy docierają dopiero ostatni tragarze. Moglibyśmy w tym odwrotnymrytmie pójść jeszcze wyżej, ale nie było... z czym. Reszta sprzętu właśnie teraz „dochodzi” do

 podnóża góry. Wśród niej sporo lin, namiotów i ś piworów, bez których atakowanie wyższych partii jest niemożliwe. Nastę puje chwila luzu, która jednak prowokuje do wstę pnych przymiarek kto idzie z kim, jak  podzielić siły naszej wyprawy.Chociaż nikt mi tego nie mówi, odczuwam teraz skutki mojej „polityki personalnej” w

 budowaniu ekspedycji. We wszystkich głosach można było wyczytywać mniej czy więcejskrywaną aluzję:

 — Przyjechałeś z babą na wyprawę, to się nią zajmij.Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, że czy mi się to podoba, czy nie, jestem uwią zany doWandy.W efekcie, nastę pnego dnia ruszamy w czwórk ę, to znaczy Krzysiek, Artur, Wanda i ja.Mamy zamiar założyć obóz IV, a może nawet V, zejść do bazy, by zebrać ponownie siły nanastę pne wejście, które będzie już atakiem szczytowym.Idziemy systemem trochę alpejskim, chociaż perfekcjoniści mogliby się tutaj dopatrzeć 

 pewnych odstę pstw. Bierzemy namioty ze sobą , zawsze wynosimy cały sprzęt jak najwyżej, zzałożeniem, że dopiero schodzą c będziemy ewentualnie zak ładali obozy.Cały czas dokucza mróz. Ten zimny mrok, w którym się posuwamy, wrył mi się w pamięć 

chyba na zawsze. Do tego lód. Zimą ta ściana przeobraża się w szklaną gór ę. Stą  pamy polodzie tak twardym, że trudno jest weń wbić nawet ostre zę by raków. Przy każdym kroku

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 134/166

 

trzeba kilka razy mocno kopnąć butem, by stalowe zę by raka znalazły wreszcie oparcie. Ta„szklanka” zaczyna się już od 6000 metrów. Dlatego wspinaczka idzie nam dosyć wolno.Powyżej obozu III stajemy wobec konieczności biwaku w miejscu, w którym pod namiottrzeba w tym szczerym lodzie wykuć platformę. Zabiera to bardzo dużo czasu, więc byzaoszczędzić chociaż trochę sił, kujemy tylko jedną platformę pod jeden, dwuosobowynamiot. Ś pimy w nim w czwórk ę. Gnieciemy się niemiłosiernie, ale nie to jest najgorsze.

Mamy świadomość, że znajdujemy się w miejscu, łagodnie mówią c, niezbyt bezpiecznym.Co chwila słyszymy bę bnienie o tkaninę namiotu spadają cych z góry drobnych grudek lodu.Czasem ten dźwięk kojarzy się z sypnięciem w namiot gar ścią grochu, czasem grubszegożwiru. Dla nikogo z nas nie ulega jednak wą tpliwości, że w każdej chwili może w nasznamiot uderzyć coś znacznie większego. Ale innego miejsca pod namiot nie ma. Musimy tę noc jakoś przetrwać.

 Na szczęście nie uderzyło...Jednak rano okazuje się, że płachta naszego namiotu jest podziurawiona jak sito. To nie tylkogrudki lodu, ale i drobne kamienie bę bniły w nasz „dom” tak długo, że zrobiły swoje. Widok dziurawego dachu nie podnosi bynajmniej na duchu. Tym bardziej że niespełna dobę temu,na poprzednim biwaku, nocą , przeszła nam koło nosa lawina.Też wyrwał nas ze snu szelest czegoś drobnego, sypią cego się na namiot. Później zaczął  narastać, przechodził w dudnienie coraz mocniejsze, w pewnym momencie coś bardzo blisko

 przewaliło się, wydają c odgłos przypominają cy westchnienie gigantycznej bestii.Lawina poszła żlebem, którym poprzedniego dnia wspinaliśmy się, by dojść właśnie tutaj. Wnasz namiot waliły przy tym wprawdzie tylko okruchy lodu, ale ta mieszanina narastają cychdźwięków kazała przypuszczać, że sunie wprost na nas. Na brak mocnych wrażeń niemożemy więc narzekać. Przecież wykuta z takim mozołem w lodzie platforma pod namiot,który całą noc był „ostrzeliwany” lodowym i kamiennym śrutem, znajdowała się w wyższej

 partii tego samego żlebu, którym przetoczyła się wczoraj tamta lawina.Rano żegnamy się z tym miejscem bez żalu. Szybko uciekamy z tego przeklętego żlebu,dochodzimy w bezpieczniejsze miejsce, gdzie możemy rozbić biwak z prawdziwegozdarzenia.Jesteśmy na wysokości 6800 metrów. Tutaj, po przenocowaniu, chcemy zostawić namioty, by

zejść do bazy na odpoczynek i przy nastę pnym podejściu, z tego właśnie miejsca atakować szczyt.Wieczorem w namiocie zaczynam myśleć nad sytuacją , jaka się wytworzyła. Czuję się wzasadzie dobrze, mam prawo więc wnioskować, że dzięki niedawnej wyprawie na Manaslu,aklimatyzacja moja i Artura jest wystarczają ca. Może by spróbować i przeskakują c kolejnyetap adaptacji organizmu, już jutro pójść wyżej? Kiedy siedzę w namiocie z Wandą i popijamherbatk ę, ni stą d, ni zową d krzyczę:

 — Idę jutro wyżej! Kto idzie ze mną ?Zapada cisza, w oczach Wandy widzę wyraźne zaskoczenie. Musiała upłynąć dobra chwila,nim z tamtego namiotu dobiegł głos Artura:

 — Ja!I w tym momencie sytuacja jakby się trochę rozwią zuje. Bo Wanda iść nie może, ma

aklimatyzację dużo słabszą . Krzysiek Wielicki też nie jest jeszcze aklimatyzacyjnie „dotarty” jak my. Niejako więc naturalnie stworzył się zespół, jaki właściwie powinien powstać od począ tku.Osobnych wyjaśnień wymaga tutaj sprawa Krzyśka, który, jak są dzę, powinien też pójść znami. Jest człowiekiem o żelaznym zdrowiu i kondycji, zaszokował niedawno wszystkichakcją na Broad Peaku — z bazy na szczyt i z powrotem w cią gu... niecałych 22 godzin! Jestwięc znakomitym „szybkościowcem”, należy przypuszczać, że gdyby się teraz „zaciął”, tomógł by wejść na szczyt mimo pewnych braków aklimatyzacyjnych, pod warunkiem, żeodbyłoby się to szybko. I na pewno też by z nami poszedł. Na jego psychice ciąży jednak 

 poprzednia wyprawa na Makalu. Tragiczna. Wytworzyła się wówczas podobna sytuacja jak teraz, tutaj. Szedł ze słynnym Szwajcarem Marcelem Ruedi, który miał już na swoim koncie

 jedenaście szczytów ośmiotysięcznych. Szli z bazy takim „strzałem”, właściwie bez

aklimatyzacji. W efekcie Ruedi pozostał na własną proś bę w namiocie, nie zdradzają cobjawów choroby. Zmar ł nagle, chyba na odmę płucną , która przebiega bardzo gwałtownie inie ma na nią ratunku. Po tej tragicznej wyprawie zaczęto Krzyśkowi zarzucać, że zostawił 

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 135/166

 

 partnera. Twierdzono, że ruszyli w gór ę świadomi niewystarczają cej aklimatyzacji, żeKrzysiek idą c w gór ę nie oglą da się na partnerów. Tamta sytuacja sprzyjała budowaniuróżnych tego typu nieuzasadnionych pretensji. Znam ciężar takich słów, odczuwałem go

 bardzo długo po Kangchendzondze, po K-2.Wspominam teraz o tym, by wyjaśnić bagaż psychiczny, z którym Krzysiek poszedł z namina Annapurnę Na pewno próbował by z nami iść na szczyt, ale obawiał się, że Wanda może

chcieć schodzić sama. Dlatego powiedział, a każde z jego słów było doskonale słychać przezściany dwóch namiotów, bo wieczór był spokojny, bez wiatru.

 — Dobra. To ja schodzę z Wandą . Zaatakujemy szczyt w kolejnej próbie.Gdy znowu zapadła cisza, słychać było tylko, jak każdy z nas mościł się wygodnie w swoimś piworze. Kokoszą c się w nim, uprzytomniłem sobie, że trochę Krzyśka wrobiłem. Zaczęłymnie męczyć wyrzuty sumienia. Ratowałem się przed nimi tylko jednym jednak nie powinienz nami iść, ma przecież jeszcze bardzo „dziurawą ” aklimatyzację.Rano, po noclegu w obozie IV, pakujemy z Arturem namiot i idziemy wyżej. Dochodzimy do7500 i z tej wysokości dostrzegam, że coś się chyba zmienia pogoda. Do tej pory było

 pięknie, to znaczy świeciło słońce, chociaż wiało. Teraz przestaje wiać, ale zaczynają  nadcią gać chmury. Zimą może to być zapowiedzią lepszych warunków, bo w chmurach nigdynie jest tak przejmują co zimno. Ale chmury to tak że świeży śnieg, który może utrudniać 

znalezienie drogi.Rozbijamy namiot i tutaj czuję po raz pierwszy, że ta wspinaczka kosztowała mnie trochę zdrowia. Ruszam się coraz bardziej jak mucha w rosole. Jestem jednak dobrej myśli.Prześ pimy się, rano będziemy znowu w pełni sił, pójdziemy do góry.W nocy zaczyna sypać śnieg. Mgła, nic nie widać, pogoda jest zła. Mimo wszystkozaczynamy się ubierać, liczymy na to, że przed świtem może się poprawi, zobaczymy chociaż drogę. Czuję przy tym, i to samo widzę u Artura, że jesteśmy strasznie słabi. Ledwo się ruszam. Artur też jest jakiś wyraźnie nieswój.

 — Artur — odzywam się — To, co ci zaproponuję, jest wbrew wszelkiej logice i taktyce,spróbujmy jednak zostać tu jeden dzień, bo czuję się nietęgo. Przeczekajmy, może się 

 poprawi.Artur tylko coś mruknął i z wyczuwalną ulgą zakopał się z powrotem w ś piworze.

Ten odpoczynek dobrze nam zrobił. Tylko że cały czas sypie śnieg, a w miar ę przybywaniago, nasza „psycha” jednak siada. Musimy co chwila wychodzić i odkopywać namiot. Tak nam upływa dzień.Począ tkowo dmucha, idziemy w tumanie zwiewanego śniegu, nie jest to jednak ten wiatr,który wiał przedtem. Bo z bazy, ilekroć było słonce, widzieliśmy zawsze nad szczytemogromne, białe pióropusze. Widoczność jest kiepska. Szczyt pokazuje nam się tylko od czasudo czasu, wtedy staram się zapamiętać tyle, by nie stracić kierunku. Widzę, że dzielą nas odniego jeszcze dwa, już ostatnie żleby! Musimy wyjść tym drugim. Tylko tędy, bo jeżeliwcześniej wyrwiemy w gór ę, możemy znaleźć się na grani szczytowej, kto wie, czy nie

 bardzo trudnej. A tutaj jest droga w miar ę łatwa. Czyli tuptanie, tuptanie i tak powoli do tychżlebów, które okazują się trudne, bo wypełnione bardzo twardym lodem.Jeszcze na 200 metrów przed szczytem mamy więc trudności techliczne. Zostawiamy tutaj

linę, ufni, że odda nam usługi przy powrocie. Na szczyt wchodzimy o godzinie 16. Jak na zimę — to bardzo późno. Została nam tylkogodzina jasnego dnia.Ilekroć w swoich opowiadaniach dochodzę do szczytu, zasypywany jestem pytaniami wrodzaju „No i co? Co tam przeżyłeś?”I sprawiam wtedy wszystkim zawód. Cóż tu odpowiedzieć, kiedy często nie czuję NIC iskupiam się tylko na oddychaniu. Mówię więc „Kiedy jestem na szczycie, sam fakt zdobyciagóry przestaje się liczyć. Ważne jest tylko to, by jak najszybciej zejść i dotrzeć do namiotu To

 jest mój główny cel.Tak jest i teraz. Szczyt już „odfajkowany” jest historią . Ważne, naprawdę ważne, tak jak życie, staje się to, by zejść przed nocą do namiotu.Przed nocą udaje nam się jednak zejść tylko z tego stromego, wybitego lodem twardym jak 

szk ło, żlebu.I robi się ciemno.Idziemy tylko w świetle latarek. Idą c w gór ę, starałem się cały czas zapamiętać drogę, któr ą  

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 136/166

 

 będziemy przecież przemierzać jeszcze raz. Ale w ciemnościach cała ta zapamiętana wiedza jest nieprzydatna. O dziewią tej jest już noc. Jesteśmy zmęczeni, próbujemy jednak odnaleźć namiot. Schodzimy coraz niżej. Powinien gdzieś tu być Szukamy, nie ma po nim śladu.Chyba jeszcze niżej. Słaniamy się przy tym na nogach, a poszukiwania są cią gle daremne.O dziesią tej, brną c w śniegu i tracą c wiar ę w owocność naszych poszukiwań, nadeptuję naglena coś miękkiego.

 Nasz namiot!Jest zawalony kompletnie śniegiem i to, że na niego natrafiłem, było czystym przypadkiem.Odgrzebujemy go, wchodzimy do środka pomrukują c z radości. Wszystko znowu staje się inne, weselsze, warte nawet największego wysiłku. Po chwili czar trochę pryska. W namiociewszystko robi się mokre. Zależność jest prosta. Jeżeli się gotuje, woda paruje i wszystkowilgotnieje. Kiedy przestaje się gotować, wszystko momentalnie zamarza na sztywno.Chwilowo mokre są  ś piwory, wszystkie rzeczy, a przy tym doskwiera mróz.Mamy radiotelefon, ale zamarzł, nie jesteśmy w stanie nacisnąć przycisku, nie możemy

 powiedzieć co się z nami dzieje. Udaje nam się ta sztuka dopiero nazajutrz, 4 lutego.Łą czymy się z bazą , mówimy, że byliśmy na szczycie. Gratulacje, przez które przebija ulga,

 bo musieli się zdrowo niepokoić.Czeka nas jeszcze zejście.

W cią gu tych dwóch dni, w czasie których „zarzą dziliśmy” sobie wypoczynek na 7500, a później wyszliśmy na szczyt, pogoda na dole kompletnie się załamała. Spadło tam pół metraśniegu.Zalega również w żlebach, którymi musimy schodzić.Co chwila uciekają nam spod nóg potężne śnieżne deski, powodują ce lawiny. Cały czasschodzimy z duszą na ramieniu. Na szczęście mamy tę drogę w miar ę dobrze oznaczoną , wnajniebezpieczniejszych miejscach są liny. Przykrywa je wprawdzie półmetrowa warstwaśniegu, spod której trzeba je wyrywać, ale ten wysiłek jest opłacalny — dzięki linom możemyszybciej wyjść poza najgroźniejsze strefy.Kiedy dochodzimy do bazy, Wanda i Krzysiek szykują się do wyjścia w gór ę.My jesteśmy „cali szczęśliwi”. Mamy to już za sobą .Pogoda się poprawia, ale w słońcu, za którym się tak stęskniliśmy, widać znowu nad

szczytem te wielkie białe pióropusze. Wieje. Cholernie wieje.Wanda z Krzyśkiem wychodzą nastę pnego dnia, dochodzą do obozu III. Wanda nie czuje się dobrze. Ruszają w kierunku „czwórki” i tutaj Wanda orzeka, że dalej nie pójdzie, bo czuje się coraz gorzej. Decydują się na odwrót.Idą bardzo, bardzo długo. Wnioskuję z tego, że z Wandą musi być coś niedobrego, szła wgór ę z nie wyleczoną anginą . Mamy z nimi łą czność, lekarz zna już objawy, cią gle „leczy”, toznaczy sugeruje co i kiedy Wanda ma zażyć. W pewnym momencie jednak nie wytrzymuje iwyrusza im naprzeciw.

 Nastę puje sytuacja, w której po raz pierwszy ja zaczynam się bać o kogoś. Najczęściej do tej pory ja byłem tym, który zostawał gdzieś wysoko, nie dają c znaku życia, a kierownik wyprawy dr żał o mnie. Teraz nie wypuszczam z dłoni radiotelefonu i patrzę z uporem w gór ę.Boję się.

O jedenastej w nocy docierają do namiotu w obozie III. Wanda bierze środki z obficiejzaopatrzonej tam apteczki. Czuje się, chwała Bogu, lepiej.Krzysiek... Właściwie mógł bym od nowa przypomnieć wszystko to, co przeżył tak niedawnona Makalu.Są już tak blisko bazy, że potrafił by na upartego znowu startować w gór ę. Samotnie. Jego nato stać. Jednak zostaje i schodzi z Wandą .Wkrótce w bazie jesteśmy wszyscy razem. Powoli ją likwidujemy. 12 lutego wyprawa jestwłaściwie zakończona. Jej przebieg, jak na zimową por ę, był wr ęcz błyskawiczny. Przecież 

 już w dziewiętnastym dniu, po dojściu do bazy, byliśmy na szczycie. Gdybyśmy liczyli to odfaktycznego założenia bazy, trwałoby to jeszcze krócej. Powstawała przecież wtedy, kiedymy już pięliśmy się w gór ę.Była to więc wyprawa ze wszech miar nietypowa. Wszystko w niej było pomieszane,

wszystko robiliśmy „do góry nogami”, wbrew utartym zasadom. A mimo to akcja poszła namsprawnie, cel: pierwsze zimowe wejście na Annapurnę został osią gnięty.W karawanie powrotnej atmosfera jest fajna. Mamy poczucie dobrze odwalonej roboty. Duża

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 137/166

 

w tym zasługa Krzyśka, który mimo że tym razem nie zaspokoił swoich sportowych ambicji,zachowuje się wspaniale.

 Nie daje mi w niczym odczuć, że żywi jakieś pretensje, nie robi najmniejszych wymówek.Idzie z nami, żartuje. Może gdzieś głę boko w sobie, bardzo po męsku, ukrył gorycz porażki.

 Na zewną trz okazuje pogodzenie się z nią — nie udało się i już...Ma prawo mieć do mnie żal. że w pewnym momencie poszedłem w gór ę z Arturem, a nie z

nim.Schodzę, uginają c się pod ciężkim plecakiem, oglą dam się i patrzę mu prosto w oczy, wktórych tego żalu nie widzę.A później wracam myślami do Jacka Pałkiewicza, który właśnie tutaj po raz pierwszy widział wysokie góry na własne oczy. Pod Annapurną zderzył się z zupełnie nową dla niego i groźną  rzeczywistością . I nie są dzę, żeby rezygnację odebrał jako osobistą porażk ę.Zostawiamy za sobą Annapurnę, która po raz pierwszy uległa ludziom zimą .Tylko dwóm.I nie dopisała ani jednego nazwiska do długiej listy, tworzą cej jej ponur ą sławę.

Kaczka po pekińsku

Do tej pory ani jedna polska wyprawa nie dotar ła do Tybetu. Był zamknięty dla europejskichalpinistów do końca lat siedemdziesią tych. Później przyszła odwilż, zaczęto wydawać 

 pierwsze zezwolenia, jednak tylko wyprawom zachodnim. Granica między Chinami a krajaminaszego bloku była nadal bardzo szczelna. Na dodatek Chińczycy żą dali począ tkowo bardzowysokich opłat, stosowali tak że niezwykle wysokie ceny za wszystko, co jest niezbędnewyprawie, w wyniku czego dotarcie na terytorium Chin i Tybetu było wielokrotnie droższeniż do Nepalu.Shisha Pangma jest jedynym ośmiotysięcznikiem, który w całości leży na terytoriumchińskim, oddalony o 28 kilometrów od granicy nepalsko-tybetańskiej.Już w 1984 roku rozmyślaliśmy z Wojtkiem Kurtyk ą nad tym, czy by po prostu nie pójść naShisha Pangmę przez... zieloną granicę. Jest taka możliwość. Prowadzi przecież tędy staryszlak tybetański, którym jeszcze w średniowieczu handlarze przenosili sól i ryż. Szlak 

 przechodzą cy przez bardzo wysok ą przełęcz Nang Pala. Toteż dostanie się pod ShishaPangmę, szczególnie dla alpinisty, wielkich problemów nie powinno nastr ęczać. Był za to

 bardzo duży problem polityczny.Ponieważ nie było innej możliwości, byliśmy zdecydowani iść na tę gór ę „na lewo”. Jakoś tosię jednak w końcu rozpłynęło. Życie zaczęło budzić inne nadzieje.Chyba na począ tku lat osiemdziesią tych, Chińczycy otwarli przejście graniczne z Nepalu doTybetu przez Kodari Pass, co bardzo uprościło drogę. Nie trzeba było już jechać przez Pekin i

 później tysią ce kilometrów przez całe Chiny, żeby się dostać do podnóży Himalajów. Terazwystarczyło dostać się do Nepalu, dok ą d podróż jest stosunkowo tania, szybka i nieźle przeznas, Polaków, opanowana.Chcą c zaliczyć wszystkie ośmiotysięczniki, wiedziałem, że w końcu, wcześniej czy później,

 będę musiał jakoś tę granicę niemożliwości przekroczyć. Już na Manaslu zacząłem rozglą dać 

się za szansą zorganizowania w te strony wyprawy. Wcześniej, bo pod K-2, rozmawiałem naten temat z Herrligkofferem, który sam napomknął mi chyba nieprzypadkowo:

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 138/166

 

 — Mam bardzo dobre uk łady z chińskim Ministerstwem Turystyki, w ogóle dobre kontaktyw Chinach, więc gdybyś kiedykolwiek czegoś potrzebował, to chętnie ci pomogę...„Gdybym czegokolwiek potrzebował”... Karl jest przecież zbyt starym himalajskim wygą , bynie wiedział, że bez Shisha Pangmy nie zamknę swojej wymarzonej kolekcjiośmiotysięczników. Potraktowałem te słowa poważnie, kiedy byłem już w Polsce,

 pomyślałem: „Spróbuję, co mi zależy”. Zasiadłem do pisania listu do Herrligkoffera.

Powołałem się na naszą rozmowę i spytałem, czy rzeczywiście byłoby to możliwe, by swymautorytetem popar ł mnie u władz chińskich, a może wystą  pił sam wprost do nich z proś bą ozezwolenie podjęcia wyprawy na Shisha Pangmę. List zaadresowałem, przylepiłem znaczki iwysłałem do Monachium.

 Na wszelki wypadek postanowiłem przy tym atakować na dwóch frontach. W drodze naManaslu, za pośrednictwem Ambasady ChRL w Katmandu. osobiście wysłałem identyczną  

 proś bę. Nie minęło wiele czasu, bo już w bazie pod Manaslu, dostałem wiadomość z Pekinu:„W odpowiedzi na teleks, pragniemy poinformować, że spełnienie zawartej w nim proś by jestw podanym terminie, niestety, niemożliwe...”Odłożyłem kawałek papieru z rezygnacją . Prosiłem o zezwolenie poza normalnym sezonem,w którym jest mnóstwo wypraw, zależało mi na czasie. Wyczuwałem zresztą , że za tymi

okr ą głymi, wyświechtanymi sformułowaniami kryje się jedno stanowcze słowo: „nie”.I oto po kilku dniach goniec przynosi mi teleks. Też z Pekinu:„Przeprowadzenie projektowanej przez pana wyprawy jest możliwe w terminie od 15listopada do 10 grudnia 1986 roku...”Przedziwne zderzenie, w cią gu zaledwie kilku dni, dwóch krańcowo różnych w swojej treściodpowiedzi wystosowanych przez tę samą instytucję. Jeszcze dziwniejszy jest terminwyznaczony w tej drugiej. Ani to zima, ani lato.Zaczynam się zastanawiać, co się za tymi teleksami kryje.Wywnioskowałem zresztą w sposób mniej dyplomatyczny niż sformułowaniamiędzynarodowej korespondencji, że do Pekinu dotar ły niemal równocześnie dwa teleksy.

 Najpierw mój, który sobie spokojnie „olali” jak wiele podobnych, a później ten drugi, podpisany przez doktora Karla Herrligkoffera, którego zbagatelizować już nie mogli.

Tutaj krótka dygresja, pozwalają ca zrozumieć wagę słów kierowanych przez doktora zMonachium. Otóż jest on szkolnym kolegą wybitnego bawarskiego polityka Franza JosephaStraussa, który w tym czasie rozkr ęcał w Chinach zakrojone na szerok ą skalę interesy,

 podpisywał opiewają ce na olbrzymie kwoty umowy gospodarcze. Herrligkoffer wiedział, żekolega że szkolnej ławy nie odmówi mu żadnej przysługi, zwłaszcza takiej, która wzestawieniu ze skalą olbrzymich wspólnych przedsięwzięć gospodarczych była dlaChińczyków wyświadczeniem drobnej, niewiele znaczą cej uprzejmości. I Karl doskonalesobie z tego wszystkiego zdawał sprawę. Mówił mi wprost:

 — Drobiazg. Nie powinni mi tego odmówić.I, jak się okazało, nie mylił się.Dopiero później, na spokojnie, skojarzyłem sobie, że kiedy dwa lata wcześniej Strauss był wPekinie, nadano tej wizycie światowy rozgłos. Sk ą d jednak mogłem przypuszczać, że i dla

mnie ona zaprocentuje?Kiedy obracam cią gle w dłoni tę drugą , pozytywną w istocie odpowiedź z Pekinu, zaczynamna nią patrzeć inaczej. To zezwolenie jest właściwie ni w pięć, ni w dziewięć. Właśnie takie,którego nie jestem w stanie przyjąć.Bo jest październik, jestem na wyprawie. Przy najlepszych uk ładach skończę w listopadziewyprawę na Manaslu. A zezwolenie na Shisha Pangmę opiewa na okres od... 15 listopada do10 grudnia. Czyli nie ma fizycznej możliwości, bym pogodził te dwie sprawy. Wystę powałemo termin zimowy. Dostałem zezwolenie, ale właściwie w jedynym okresie, który jest dla mnienie do przyjęcia. Czyli, że wilk jest syty (przychylnie ustosunkowano się do proś by popartej

 przez Karla Herrligkoffera) i owca cała (po co jacyś tam Polacy, będą się nam pętać ponaszych górach?).To znaczy wszystko jest OK, tylko że moje szansę na Shisha Pangmę są nadal równe zeru.

Odpisałem, że:„Z przykrością zawiadamiam, iż nie mogę przyjąć proponowanego terminu, ponieważ właśnie jestem na wyprawie, a przygotowanie kolejnej, w dodatku tak ważnej i atrakcyjnej,

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 139/166

 

wymaga dużo czasu. W zwią zku z powyższym bardzo proszę o przesunięcie mi przyznanegozezwolenia na zimę, to znaczy styczeń - luty 1987, względnie na najbliższy sezon wiosenny”.

 Nie cytuję tutaj, oczywiście, tego teleksu słowo w słowo, oddaję jedynie jego ogólny ton.Podpisałem w każdym razie „Jerzy Kukuczka” i dałem gońcowi, który pobiegł z tym doKatmandu. A dobry goniec potrafi dojść do stolicy w 5-6 dni.Przez miesią c nie mogłem doczekać się odpowiedzi.

Wyprawa dobiegła końca, wróciłem do kraju, wiadomość z Pekinu nie nadchodziła.Mój pesymizm pogłę bia się, nie zwalnia mnie to jednak z określonych obowią zków, jakiewypełniam zawsze po zakończeniu każdej wyprawy. I tym razem sk ładam tradycyjną już wizytę w katowickim WKKFiS-ie, w czasie której staram się opowiedzieć przebieg wyprawy,zrelacjonować osią gnięcia, złożyć sprawozdanie wobec instytucji, która prawie zawszeuczestniczy w finansowaniu moich wyjazdów w Himalaje. Jak zawsze, przywożę drobne

 pamią tki z Nepalu, odbywam wyraźnie kurtuazyjną rozmowę. Ale tym razem jest inaczej.Dyrektor Lenart, jakby teraz dopiero to wszystko skojarzył, oznajmia:

 — Panie Jurku! Właśnie podejmujemy w Katowicach chińskiego ministra sportu. Jest teraz wterenie, ale wieczorem będzie wspólna kolacja w „Centrum”. Zapraszam, może się to panu

 przydać...Pomyślałem sobie: „Cholera, co mi szkodzi. Spróbuję. Zobaczymy co to będzie”.

Włożyłem ciemny garnitur, krawat, w którym czuję się fatalnie, i po dziewią tej wieczoremwkroczyłem do restauracji. Na kolacji tej był też wiceprzewodniczą cy GKKFiS-u.Kiedy dyrektor Lenart przedstawia mnie chińskiemu ministrowi, zbieram się w sobie izagajam:

 — Szczerze mówią c, panie ministrze, mam pewne problemy, ale równocześnie zwią zaną ztym określoną propozycję. Czy nie byłoby słuszne, by kontakty polsko-chińskie zacząć odnajwyższego poziomu?...Zawieszam głos, dają c czas tłumaczowi, który wszystko przek łada na absolutnieniezrozumiały dla mnie język. Z twarzy ministra nie potrafię wyczytać nic, mówię więc dalej:

 — ...to znaczy zacząć od alpinistów, a ściślej: himalaistów. Był by to w naszej wymianie krok  bardzo efektowny i godny uwagi.Widzę skupienie na twarzy mojego rozmówcy, idę więc za ciosem:

 — Zamierzam właśnie zorganizować wyprawę na Shisha Pangmę.Po tych słowach dostrzegam, że skupienie ministra wyraźnie pogłę bia się i półgłosem żą da odtłumacza bliższych wyjaśnień. Nie znam tego języka, powtarzam, ale dał bym sobie uciąć r ęk ę, że w przek ładzie na polski słowa ministra brzmią mniej więcej tak:

 — „Shisha Pangma? O co tu chodzi? Co to jest?” Odważnie przedstawiam sprawę już dokońca.

 — Mam jednak problemy zwią zane z dzielą cą nas odległością , która utrudnia kontakty.Wystę powałem o wymagane zezwolenie władz chińskich, ale nie przyniosły jeszczerezultatu...Chyba to co mówię budzi zainteresowanie ministra, bo zwraca się z czymś do tłumacza,swojego doradcy, a później sk łania wyraźnie życzliwie głowę w moim kierunku.

 — Pan minister właśnie prosił o zapisanie poruszonej przez pana sprawy, i gdyby pan miał 

dalej jakieś problemy, to proszę jeszcze raz napisać do Pekinu i powołać się na dzisiejszą  rozmowę...Uśmiecham się szeroko, czuję, że pchnę wreszcie jakoś tę sprawę. Zaczynam znowu być optymistą . Mało tego, postanawiam wykorzystać sytuację już do końca. Proszę jeszcze na bok tak przychylnego mi wiceprzewodniczą cego GKKFiS-u:

 — Dzięki pana poparciu, panie przewodniczą cy, czuję, że to zezwolenie mam już prawie wkieszeni. Sk ą d teraz tylko wziąć na to wszystko pienią dze? To na pewno będzie dobre kilkatysięcy dolarów... Nie mówię już o samej Shisha Pangmie, ale o Annapurnie, na któr ą  ruszamy za trzy tygodnie. Bez dodatkowego przydziału trzech tysięcy dolarów naszawyprawa może się w ostatniej chwili rozkraczyć...Minister, czego się bałem, nie został wyprowadzony z równowagi.. Jest cią gle w świetnymhumorze.

 — Dobra, panie Jurku. Niech pan wpadnie do mnie pojutrze do Warszawy, złożymyodpowiednie pismo, jakoś je tam popchnę.Odetchnąłem z ulgą . Nigdy nie przypuszczałem, że w cią gu jednej kolacji będę mógł załatwić 

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 140/166

 

aż dwie tak ważne dla mnie sprawy. Nie dość, że złapałem bardzo mocny kontakt z Pekinem,ale uratowałem stoją cą pod wielkim znakiem zapytania wyprawę na Annapurnę.Po powrocie z wyprawy na Annapurnę, wysyłam do Pekinu kolejne teleksy, ale oddźwiękuwłaściwie nie ma.Traf chce, że w tym samym czasie zgłasza się do mnie włoska telewizja RAI UNO. Chcą zemną przeprowadzić dłuższą rozmowę, zapraszają do Włoch. Powiedziałem, że nie przyjadę,

 bo nie mam czasu. Mogę znaleźć par ę dni luzu, jeżeli oni przyjadą między Świętami Bożego Narodzenia a Nowym Rokiem tutaj, do Katowic. Przyjechało ich dwóch: realizator ikamerzysta. Chodzi o prowadzony przez Reinholda Messnera cykliczny program o górach iludziach gór. Teraz przyszła kolej na mnie. Wszystko to nie jest takie ważne. Naprawdę ważne może być to, że facet, który przyjechał do Katowic, jest pracownikiem TrekkingInternational, organizatorem między innymi wypraw himalajskich i właśnie mi komunikuje:

 — Chcesz jechać na Shisha Pangmę? Żaden problem. Organizujemy na nią co roku wyprawykomercyjne. Masz sprawę zaklepaną , miejsce jest.

 — Fajno, ale... — bo lubię sprawy postawione jasno — jest jeszcze sprawa pieniędzy. Ile tokosztuje?

 — O pienią dze się nie martw. W waszym przypadku pienią dze nie są ważne.A mówi to mnie i obecnemu przy tym Krzyśkowi Wielickiemu. Zacieram r ęce: „No, to

wyprawę mamy z głowy. Mało tego, że nic mnie już nie obchodzą korowody z zezwoleniem,ale spadają w dodatku ze mnie wszelkie sprawy organizacyjne...”Włosi wrócili do siebie tuż przed Nowym Rokiem, ja w sylwestra wyjechałem na Annapurnę.Wracam z niej zadowolony.Mam już trzynaście ośmiotysięczników.Brakuje mi tylko jednego.Jednak w domu nie zastaję żadnej wiadomości ani z Pekinu, ani z Włoch.Korzystam z zaproszenia na wielki meeting ludzi gór, zwołany przez Reinholda Messnera w

 jego własnym zamku. Jadę. Wśród tłumu gości jest tak że Renato Moro. właśnie ten, którykilka miesięcy temu był u mnie w Katowicach. Rozmawiamy począ tkowo trochę owszystkim, trochę o niczym, po chwili jednak poruszam temat dla mnie najważniejszy:

 — Co z naszą wyprawą na Shisha Pangmę?

 — Wszystko załatwione. Wyjeżdżamy w sierpniu — odpowiada Renato.Sierpień, sierpień, kiepska pora, akurat monsun — przemyka mi przez myśl. Chodzi jednak nie tylko o to.

 — Dobra. A... jak tam sprawy finansowe? — przyciskam. I widzę, że nie sprawia to przyjemności mojemu rozmówcy. — No, wiesz. Potraktujemy ciebie ulgowo. — Ale ile wynosi to „ulgowo”? — Czy zaraz musisz wszystko wiedzieć dok ładnie? — Renato nie jest zadowolony z tejrozmowy. — Jak dla ciebie, to dwa tysią ce dolarów. A Krzysiek jakoś tam przecież sobie

 pienią dze znajdzie — wydusił wreszcie.Już wiem, że udział w tej wyprawie nie będzie bynajmniej darmowy. Nie brzmi to nawet tak 

 bardzo groźnie, bo 2 tysią ce dolarów za tak ą wyprawę, to w zachodnioeuropejskich

stosunkach jest naprawdę mało. Ale ile będzie musiał zapłacić Krzysiek? W pierwszej wersjiwłaściwie wszystko miało być gratis.Postanawiam nie rezygnować bynajmniej z tej szansy, ale przecież czekam cią gle naodpowiedź z Pekinu. Jest dopiero wiosna, może uda się zrobić tę wyprawę na własną r ęk ę?Do sierpnia jeszcze daleko — kalkuluję sobie w duchu. Postanawiam więc włosk ą możliwość trzymać niejako w odwodzie.Zaczynam od nowa bombardować Pekin teleksami z proś bą o termin wiosenny. Na pierwszynie ma odpowiedzi, na drugi też. Po trzecim przychodzi identyczna jak ta, która kiedyś dotar ła do mnie pod Manaslu.„W proponowanym przez pana terminie wyprawa jest, niestety, niemożliwa”...Krótko, ale stanowczo. Nie kryje nawet szansy, że ewentualnie, powiedzmy, za 10 lat...

 Nie daję jednak za wygraną . Teleksuję znowu do Pekinu, że jeżeli ten termin nie odpowiada,

to bardzo proszę o wyznaczenie innego. Mało tego. Mogę przyjąć termin nawet pozasezonem, by moja wyprawa nie kolidowała z wcześniej wydanymi zezwoleniami.Jednak teleks długo, bardzo długo milczy. Wreszcie po kilku kolejnych monitach wystukuje:

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 141/166

 

„Bardzo nam przykro, ale nie możemy podać terminu, o który pan prosi...”Co tu robić? Jestem bliski decyzji, by pojechać do Pekinu. W ciemno. Ale jak tu zanurzyć się w zupełnie obcym, wielkim mieście, gdzie nie mam żadnych możliwości, nikogo nie znam, znikim się nie dogadam? Trochę się boję. Z drugiej jednak strony, gdybym się tam pojawił, tozawsze będzie coś innego niż korespondencja. Pójdę do kogoś, porozmawiam, złapię jakiś kontakt. Właściwie innego wyjścia nie ma. Jakoś chyba wybę bnimy z klubu te pół miliona na

 bilety i pojedziemy.Jest to jednak decyzja desperacka.I akurat w tym czasie spotyka mnie duże wyróżnienie. Dostaję przyznawaną co roku Nagrodę Ministra Spraw Zagranicznych.Gala, kamery, trzask migawek aparatów fotograficznych, długi uścisk dłoni ministra MarianaOrzechowskiego. Kiedy wszystko trochę się rozluźnia, trzymam w r ęku kieliszek z winem,gdy szturcha mnie w bok jeden z wysokich urzędników GKKFiS-u:

 — Panie Jurku, to może być świetna okazja, wie pan do czego... Łapię w lot aluzję. Kr ążą c ztym kieliszkiem w dłoni wśród wielu zgromadzonych, manewruję tak, by znaleźć się bliskoministra Orzechowskiego. Podchodzę wreszcie do niego i mówię:

 — Tak między nami, panie ministrze, mam pewne problemy z uzyskaniem zezwolenia władzchińskich na polsk ą wyprawę na Shisha Pangmę...

Minister wysłuchał zwięzłej informacji o naszych korowodach, a kiedy skończyłem, poprosił któregoś z dyrektorów ministerstwa i powiedział:

 — Dobrze. Popr ę pana. Pan dyrektor — tutaj wskazał na mężczyznę, który pojawił się kołonas — wyśle teleks do ministra sportu Chińskiej Republiki Ludowej, jako nadany przezemnie.

 Nie rzucał słów na wiatr. Nie upłynęło 10 dni, jak otrzymaliśmy teleks:„Zapraszamy na rozmowy do Pekinu...”To już było coś. Razem z Januszem Majerem, który ma być kierownikiem organizacyjnymnaszej wyprawy, spakowaliśmy walizki i wylatujemy do Pekinu. Jest maj 1987 roku. Jeszczew drodze głowimy się z Januszem nad jednym. Wiemy, że wyprawy organizowane na terenieChin kosztują około 50 tysięcy dolarów. Sk ą d się bior ą tak zawrotne kwoty? Otóż w Nepaludziałają wyspecjalizowane agencje, które załatwiają wszystkie ważne sprawy zwią zane z

wyprawą . Opłatę za zezwolenie, wynajęcie sirdara, kucharza, a wszystko kosztujestosunkowo tanio. A Chińczycy liczą sobie pełny serwis. Im, po prostu, wpłaca się pienią dzena wszystkie wydatki wyprawy. To znaczy na zezwolenie, na karawanę, na wynajęcie jaków,na transport, na ciężarówki. Te ostatnie, jeżeli chce się wynająć, trzeba ścią gać z odległości750 kilometrów, za co, oczywiście, też trzeba płacić, a wszystko po to, żeby pomogły wtransporcie na dystansie 200 kilometrów. Nacią ganie na każdym kroku. Trzeba im tylkowpłacić duże pienią dze, a oni już sobie tym gospodarują . Na dodatek ja już teraz, tutaj wPekinie, muszę ustalić wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Że potrzebuję 30 tragarzy,10 jaków — no wszystko. Zaplanować drobiazgowo i o niczym nie zapomnieć, bo jeżeli za

 pół roku przyjedziemy i okaże się, że przywieźliśmy z kraju nie 50 ładunków, a 55, nikt namtego nie uzna, bo przecież nie były zaplanowane. Wynikają z tego cholerne koszty. A trzebado tego jeszcze ubrać kierowcę, opłacić mu hotel. Hotele stosują wobec nas, jak wobec

normalnych cudzoziemców, ceny oszałamiają ce. Najtańszy hotel w Nialam kosztuje 80dolarów od głowy, za miejsce na żelaznym łóżku, w budynku po dawnych koszarach i pokojuwyposażonym dodatkowo w... termos z ciepłą wodą do mycia.W Pekinie proponują nam z miejsca zrobienie kosztorysu wyprawy:

 — Wypiszcie tutaj wszystko, czego potrzebujecie i ile chcecie nam za to zapłacić — mówi jeden z wysokich urzędników Chińskiego Zwią zku Alpinizmu obdarzony tytułem doktora.Przypomina mi to trochę drenaż kieszeni zagranicznych turystów w Polsce, która dziękiodpowiednim stawkom i kursie dolara wziętym z... nieba, jest najdroższym turystyczniekrajem w Europie. Nie ma się czemu dziwić, zarówno u nas, jak i w ChRL działają te same„mechanizmy ekonomiczne”.Wiemy już wszystko. Ile kosztuje kilometr jazdy ciężarówki, ile jeepa, ile wynajęcie jaka, ile

 jakmana, zwanego tutaj oficjalnie „kierowcą jaka”, ile tragarza...

Siadamy z Januszem i wszystko dok ładnie liczymy. Stawki są takie, że włos się jeży. — Może zróbmy to tak, żeby wyszło jak najmniej — podsuwam — bo jeżeli zaplanujemy jakieś bajońskie sumy, to trzeba będzie później je zapłacić. Tu nie ma żadnych szans

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 142/166

 

zrobienia oszczędności. Pienią dze znikną i koniec.Janusz przyznał mi rację. I tak powstał kosztorys, uwzględniają cy mniej niż minimumnaszych potrzeb. Wyszło jednak 28 tysięcy dolarów. Byliśmy dumni z niego, bo kosztował nas bardzo wiele wysiłku. Kiedy jednak zanieśliśmy go naszym gospodarzom, specjalista odwypraw wziął w r ęk ę ołówek i całe nasze dzieło skorygował. Musi do tego jeszcze dojść to,to i to.

Razem 45 tysięcy dolarów.Rozmowy trwały tydzień. Rano przeprowadzaliśmy je w urzędach, później specjalnysamochód zabierał nas na wycieczk ę. I tak dzień w dzień. Kiedy wreszcie ustalona została taostateczna już kwota, powiedziałem to, co dla nas jest najważniejsze:

 — Ale, pamiętajcie, my jesteśmy z Polski. U nas nie ma dolarów. — Nieważne — odpowiada nasz chiński partner. — Równie dobrze mogą być markizachodnioniemieckie albo franki szwajcarskie.

 — A ruble transferowe? — pytam, chociaż nie bardzo mam pojęcie, co się za tą dziwną  walutą kryje. Myślałem w każdym razie, że to jest coś, czego powinniśmy mieć w kraju poddostatkiem.

 — W zasadzie tak — jakby trochę się przy tym skrzywił. — Chyba mogą być. Noooo, to już jest nieźle. W myśli szukam już „dojścia” do kogoś, kto będzie wiedział jak w

kraju „przepompować” złotówki na ruble transferowe. Ale to, co usłyszeliśmy po chwili, przeszło nasze oczekiwania. — Myślę nawet, że ponieważ jesteście pierwszym krajem komunistycznym, którywpuszczamy w nasze góry, moglibyśmy was potraktować wyją tkowo. Niech będą nawetzłotówki — urzędnik podsumowuje ten niełatwy dialog.Jest coraz lepiej. Nauczony jednak różnymi doświadczeniami, proszę tylko jeszcze:

 — Świetnie. To ustalamy kwotę, jak ą sugerujecie w kosztorysie, bardzo bym jednak prosił oto na piśmie, z uwagą , że połowę możemy zapłacić w złotówkach. Musimy coś takiegozawieźć do kraju.

 — Dobrze. W ostatnim dniu pobytu będziemy na przyjęciu z udziałem ministra i będzie tonajlepsza okazja, by podnieść tę sprawę.Przewodniczą cy Chińskiego Zwią zku Alpinizmu jest w istocie urzędnikiem w randze

ministra, jeździ czarnym mercedesem z firankami, prowadzonym przez kierowcę w białychr ękawiczkach. Jest tutaj kimś. Widzą c, że wszystkie lody tak szybko puszczają , idziemy zJanuszem na całość. Proponujemy wymianę:

 — Możemy zaprosić waszych alpinistów do Polski, zorganizować dla nich jakiś obóz. Jeżelinie alpinistyczny, to chociaż by narciarski.

 Nasz rozmówca tylko przez moment się zastanawia. — Oczywiście, to jest możliwe.Przedostatniego dnia jesteśmy cali „w skowronkach”, mamy to przyjemne dla człowieka wdelegacji służ bowej poczucie, że nie zmarnowaliśmy czasu. Osią gnęliśmy w cią gu tygodniarozmów więcej niż zamierzaliśmy. W dodatku dużo zwiedziliśmy. Tego dnia zawieziono nasna jeszcze jedną wycieczk ę, ciekawą jak wszystkie — na chiński mur. Po powrocie z niejnasz tłumacz, a zarazem przewodnik, porusza kwestię, wobec której cały czar naszych

organizacyjnych dokonań pryska jak bańka mydlana. — Panowie — oznajmia — dzisiaj trzeba zapłacić za hotel. Jutro może już nie być na toczasu...

 — Jak to za hotel? — No, za te wszystkie doby, za obsługę. Najpóźniej jutro rano trzeba to uregulować.Zaniemówiliśmy. Przecież w teleksie było napisane wyraźnie „zapraszamy do Pekinu”, co

 potraktowaliśmy jednoznacznie. Ale poruszać tak ą sprawę akurat teraz, w dodatku ztłumaczem?

 — Ile tego jest? — pytamy tonem ludzi, którzy przywykli służ bie hotelowej dawać bardzowysokie napiwki

 — Tysią c osiemset dolarów.Bez słowa skrzyżowaliśmy z Januszem spojrzenia. Nie pozostanie nam chyba nic innego, jak 

odpracować ten pobyt w hotelowej kuchni myją c gary, albo diabli wiedzą gdzie. Była tokwota, znajdują ca się absolutnie poza zasięgiem wszelkich naszych możliwości.

 Noc i godziny, dzielą ce nas od tego ostatniego obiadu, cią gnęły się jak guma. Ostatnią szansą  

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 143/166

 

mogło być właśnie to spotkanie z przewodniczą cym Zwią zku Alpinistycznego w randzeministra. Właściwie wszystko, co do tej pory uzgodniliśmy, on musi jeszcze zaakceptować.Również to, czego nie uzgodniliśmy To znaczy ten astronomiczny rachunek za hotel.W końcu zajeżdża samochód, wiezie nas do lokalu, w którym jest spotkanie. Rozmowa zministrem uk łada się łatwo, jest człowiekiem, który był już parokrotnie w Europie, tak że wSzwajcarii. Częstuje nas drinkami, po chwili oznajmia tonem dobrego gospodarza.

 — A teraz przejdźmy do innej sali, zapraszam panów na kaczk ę po pekińsku.W tej drugiej sali zastajemy również polskiego konsula I tutaj, dosłownie w ostatniej chwili,minister tonem człowieka, który o mały włos był by czegoś zapomniał rzuca.

 — Czy wszystko zdążyliście panowie załatwić? Macie może jeszcze jakieś problemy?Więc „nawijamy”, że nasze rozmowy w Pekinie były bardzo owocne, absolutnie po naszejmyśli, wywozimy niezwykle bogate wrażenia. A kiedy już wyczerpaliśmy tę dziękczynną  litanię okr ą głych zdań, dodajemy, jak gdyby nigdy nic.

 — Są właściwie tylko dwie sprawy. Jedna, to proś ba, by rachunek hotelowy, jaki nam przedstawiono, wpisać na konto wymiany, myślimy tutaj o zaproszonych do Polski gościachchińskich. Chętnie podejmiemy na nasz koszt nawet czterech waszych przedstawicieli.Chcielibyśmy tak że uzyskać zgodę na zapłacenie połowy kosztów naszej przyszłej wyprawyna Shisha Pangmę w złotówkach.

Minister zamienił z kimś spośród osób najbliżej niego stoją cych tylko kilka słów, po czymuśmiechnął się szeroko.

 — Panowie1 Przecież te drobne kwestie pieniężne możecie uważać za załatwione. Czeka nasteraz sprawa naprawdę ważna. Kaczka po pekińsku!

 Natychmiast humory tak się nam poprawiły, że bez namysłu golnęliśmy po kielichu chińskiejwódki Było to coś strasznego. Mieszanina perfum z olejem jadalnym i spirytusem.Ale co to wszystko znaczy wobec olbrzymiego kamienia, jaki spadł nam z serca.

 Na drugi dzień wylecieliśmy do kraju, gdzie oczekiwali na nas niecierpliwie koledzy. — Chłopcy! Wszystko w porzą dku. Nie pozostaje nic innego, jak szukać pieniędzy!I wkrótce wyłaniają się problemy, których absolutnie nie jesteśmy w stanie przeskoczyć.

 Nie ma żadnych możliwości wpłacenia złotówek na konto Chińczyków. Przepisy. Rublitransferowych też. Czegokolwiek. Okazuje się, że są to sprawy całkowicie nieprzenikalne.

Koszty dewizowe mamy już właściwie pokryte udziałem trzech gości zagranicznych naszejwyprawy, nie ma więc kwestii dolarów. W żaden jednak sposób nie można przekazać złotówek. Głowi się nad tym sam prezes Narodowego Banku Polskiego, do któregodotarliśmy. Bezradnie rozłożyli r ęce, niewą tpliwie nam przychylni dyplomaci w chińskiejambasadzie.

 Nie da się i koniec.Bardzo chce nam pomóc wiceprzewodniczą cy GKKFiS-u, niestety bez skutku. Zaczynamyszukać nowych możliwości. Oczywiście w wymianie.Do Pekinu idą znowu teleksy. Że zapraszamy czterech chińskich alpinistów do Polski na dwatygodnie.Pierwsza odpowiedź brzmi, że oni nie mają jeszcze tylu tak dobrych alpinistów, dają przytym tak że do zrozumienia, że Tatry nie są znowu tak atrakcyjnymi górami, by jechać do nich

 przez pół świata. W odpowiedzi wysyłamy teleks z wyjaśnieniem, że wcale nie muszą to być alpiniści, może być grupa chińskich działaczy turystycznych. Sk łonni jesteśmy podjąć ichnawet sześciu, zapewnimy im bogaty program, umożliwiają cy poznanie naszego kraju.Wystukują c na klawiaturze teleksu słowo „działacze”, wiemy doskonale, że jest to przynętazastawiona na urzędników.Chwyciło. Przychodzi odpowiedź, że przyjedzie czterech chińskich działaczy. Wpadamy przytym w nową , trudną do przewidzenia pułapk ę: zakup za złotówki biletów lotniczych dlaobcokrajowców okazuje się przedsięwzięciem niezwykle trudnym. Stawiamy jednak naswoim, zyskujemy specjalne zezwolenie, po czym odkrywamy, że za każdy bilet musimy

 płacić dwukrotnie więcej. Koszty rosną , ale cel wydaje się już bliski.Latem przyjeżdża czterech typowych „działaczy”. Przyjęliśmy ich tak serdecznie, jak tylko

 potrafiliśmy. Zwiedzili Warszawę, Ślą sk, Kraków, zawieźliśmy ich tak że do Zakopanego.

Byli chyba zadowoleni, bo w czasie pożegnalnego już obiadu przewodniczą cy delegacjiwycią gnął butelk ę tej chińskiej wódki, na wspomnienie której do tej pory dostaję gęsiejskóry. Był przy tym wyraźnie przejęty, a może nawet trochę się rozkleił.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 144/166

 

 — Nie rozumiem jednego — powiedział. — Jak to właściwie jest? My nie mamy pieniędzy,sprzedajemy jakieś koszulki, żeby zarobić chociaż par ę juanów na działalność naszegoZwią zku Alpinistycznego. Wasi alpiniści muszą malować niebezpieczne kominy, a tutaj... — w tym momencie zatoczył kr ą g r ęk ą wokół dobrze zastawionego stołu w sali restauracyjnej

 przyzwoitego hotelu — my sobie siedzimy na wasz koszt, zwiedzamy Polsk ę, wy jedziecie doChin na wyprawę prawie za darmo...

Uśmiechnął się przy tym rozbrajają co. — No właśnie... — odpowiedziałem.A w duchu dodałem: „Przecież wszystko to jest takie proste...” I z rezygnacją sięgnąłem pokieliszek z chińsk ą wódk ą .

Czternaście razy osiem

 Shisha Pangma, zachodnia grań , 1987 

Do wynajętego i oczekują cego nas hotelu w Nialam docieramy późną nocą . Po całym dniuwędrówki jesteśmy cholernie głodni, więc z nadzieją w głosie pytamy:

 — Czy tu jest restauracja? — Oczywiście...

 — To świetnie, bo chcielibyśmy coś zjeść. y — Nie. Nie można. Już zamknięta. — Może jednak dałoby się zrobić cokolwiek, byle co. Przecież wiedzieliście, że przyjedziemy z długiej drogi. — Rozumiemy. Postaramy się odnaleźć kucharza. Po chwili wrócili. — Niestety, kucharz poszedł do kina. Musicie zrezygnować z obiadu.Poczuliśmy się trochę jak... u siebie w kraju. Pogarsza jednak sytuację fakt, że tutaj niemożemy się z nikim dogadać. Jesteśmy głodni, wściekli, nasz bagaż starannie posegregowanyspoczywa załadowany na ciężarówkach, trudno go rozgrzebywać tylko po to, by w hoteluurzą dzić biwak. Z rozpaczy idziemy „w miasto”, gdzie o pierwszej w nocy, w budzie

 pełnią cej funkcję jadłodajni budzimy jej kierownika, który wstaje, by ugotować nam prywatnie michę ryżu z jakimiś jarzynami.Zjedliśmy, nareszcie możemy pomyśleć o spaniu. Kiedy już mamy rozchodzić się po

 pokojach, pada pytanie: — Kiedy wstajecie? — Spać idziemy tak późno, że nie ma co podrywać się skoro świt. Wstaniemy tak o ósmej,żeby o dziewią tej wyjechać...

 — O ósmej? — Chińczyk robi dziwny grymas. Jest wyraźnie zaskoczony, a nawetzdegustowany. Może to dla niego za późno? Diabli go wiedzą . Jesteśmy tak zmęczeni, że niemamy już ochoty nad niczym się zastanawiać.Idziemy spać.I tak dobiega końca pierwszy dzień naszego pobytu w Chinach.Jak się tutaj znaleźliśmy?Zrobienie samej wyprawy na Shisha Pangmę było już tylko drobnostk ą . Przyjazd czterechchińskich urzędników rozwią zał problem „przepompowania” złotówek na dolary. Kosztzafundowanych im biletów lotniczych i utrzymania u nas w Polsce wyniósł więcej złotówek niż potrzebowaliśmy na pokrycie połowy wydatków naszej chińskiej ekspedycji.Wyjechaliśmy na nią na przełomie lipca i sierpnia 1987 roku.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 145/166

 

Organizatorem wyprawy jest mój klub katowicki, jej sk ład stanowi niezbyt liczna, zgrana już grupa: Janusz Majer, Artur Hajzer, Rysiek Warecki jako filmowiec, Wanda Rutkiewicz ilekarz Lech Korniszewski. Do tego dochodzi para meksykańska Elsa Avilla i Carlos Carsolio,Brytyjczyk Alan Hinkes. Amerykanin Steve Untch oraz dwie Francuzki: Christine deColombel (ta, która była z Wandą na K-2) i Małgosia Fro-menty-Bilczewska.Już na miejscu, w Tybecie, okazało się, że droga z Katmandu do Kodari jest zniszczona przez

 powódź. Normalnie jedzie się tędy autobusem z Katmandu 6 do 8 godzin, a my, ponieważ droga była zerwana w ośmiu miejscach, musieliśmy organizować karawanę, co już na samym

 począ tku pocią gnęło za sobą dodatkowe koszty i opóźnienie. Jakoś jednak dowlekliśmy się do granicy. Przechodzimy przez piękny Most Przyjaźni Nepalsko-Chińskiej i jesteśmy wChinach. Musimy rozstać się z tragarzami nepalskimi, czeka na nas już chiński oficer łą cznikowy, który przejmuje od tej chwili organizację całej karawany i w ogóle naszego

 pobytu.W tym momencie rozstajemy się z Nepalem. Czeka nas spotkanie z zupełnie innym światem.

 Nie w sensie geograficznym, ale tutejszych stosunków i obyczajów.Pierwsze zderzenie z nimi już znacie...

 Nazajutrz wstajemy, patrzę na zegarek, ósma. Ale wszędzie panuje kompletna cisza. Nie ma psa z kulawą nogą .A w Chinach obowią zuje czas... pekiński — pięć i pół godziny różnicy. To znaczy, że kiedywstają , tak jak nakazuje wschodzą ce słońce, zegarki wskazują niemal południe. Od tej chwiliuczymy się precyzyjniej określać por ę. Ilekroć podawana była jakaś godzina, uściślaliśmy,czy czasu pekińskiego, nepalskiego czy europejskiego. Mylimy się jednak cią gle.Wsiadamy na ciężarówki i jeepy, ruszamy w kierunku bazy. Jest to jedyna baza, do której

 prawie mogą dojechać samochody, to znaczy jeepy. Równina Tybetańska jest płaskim, słabo porośniętym k ę pkami trawy, stepem. Samochód jedzie sobie po tym jak po stole i zwysokości 2400 dojeżdża do prawie 5000 metrów. I suniemy sobie tak, jak na warunkiinnych wypraw, komfortowo, aż nagle w najbardziej nieoczekiwanym miejscu, oficer łą cznikowy orzeka zdecydowanie:

 — Stop! Stajemy. Tu jest baza chińska.Gramolimy się zdezorientowani z samochodów, ale nie musimy zbyt długo rozglą dać się po

okolicy, by zorientować się, że jesteśmy jeszcze bardzo daleko od gór, ledwie majaczą cychdopiero na horyzoncie.

 — Z tego co ja wiem, baza jest u samych stóp góry — próbuję wpłynąć na tę trochę zaskakują cą decyzję.

 — Nieee. Dalej już nie pojedziemy. Tam jest za wysoko, trudno i niebezpiecznie. O zdrowiuteż trzeba myśleć — oficer jest nieprzejednany. — Tu rozbijemy bazę i koniec.I tak dochodzi do pierwszej scysji, w której my mówimy wyraźnie, że nie przyjechaliśmytutaj chodzić po stepach, ale wspinać się w górach. Do gór, z miejsca, w którym się znajdujemy, jest jeszcze jakieś dwa i pół dnia drogi i nie ulega dla nas najmniejszejwą tpliwości, że samochód mógł by pojechać śmiało dalej. Oni mieli jednak widocznie już wcześniej ustalone, że baza „chińska” będzie właśnie tutaj i żadne argumenty nie odnoszą  skutku.

 Nie pozostaje nic innego jak zostawić tutaj oficera łą cznikowego, tłumacza, a nawetkucharza, za którego słono płacimy, by zdjął z nas ciężar pracy w kuchni. Tę ostatnią sprawę zresztą oficer łą cznikowy przeciął bardzo szybko:

 — Kucharz jest do mojej dyspozycji.I tak zostaliśmy bez kucharza. Ruszyliśmy dalej, ale to nie był bynajmniej koniec naszych

 problemów. Po pierwsze, mieliśmy więcej ładunków niż zamówiono jaków.Po drugie... nafta.Otóż chcą c sobie sprawę ułatwić i nie transportować nafty z Nepalu, zamówiliśmy 100 litrównafty na miejscu — miały ją zabrać jadą ce po nas ciężarówki. Przywiozły. Okazuje się 

 jednak, że nepalskie maszynki nie chcą za żadne skarby pracować na chińskiej nafcie.Robimy jedną próbę, drugą , nie chcą działać za choler ę. Syczą , kopcą , ale nie palą się.Sytuacja wyglą da bardzo poważnie. Nachodzą mnie już czarne myśli. Bez nafty rozk łada się 

kuchnia, bez kuchni rozk łada się wyprawa.Wysłać jeepa w poszukiwaniu kuchenek? Przecież do najbliższej miejscowości jest 500kilometrów. Innej możliwości jednak nie widzę. Mówię więc do oficera:

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 146/166

 

 — Trudno. Wysyłaj natychmiast jeepa po kuchenki. — Nie, bo nie ma tego w kosztorysie wyprawy — odpowiada. — Oczywiście zapłacimy za to dodatkowo. To jest, po prostu, konieczność... — Nie. Ja mogę robić tylko to, co mi zlecono — obruszył się wyraźnie oficer łą cznikowy.Sytuacja jest podbramkowa. Znajdujemy się cią gle w bazie „chińskiej”, w której jeszcze jest

 jeep. A jutro odjeżdża i koniec. Jesteśmy bez ciepłego jedzenia, bo nie ma go na czym

ugotować. Najbliższe dwa dni mamy i tak zajęte, bo czeka nas przepakowanie całej żywności,ale co dalej? Odwlekamy decyzję do jutra i k ładziemy się spać.Rano sytuacja się komplikuje. Z mojej winy. Powinienem w końcu o tym wiedzieć, a jednak trochę przeszar żowałem. Prują c tymi samochodami po stepie zrobiliśmy jednak za duży skok wysokościowy — w cią gu doby znaleźliśmy się w miejscu położonym o grubo ponad dwa ty-sią ce metrów wyżej.„Sieknęło” wszystkich. Jednych mocniej, innych słabiej, są nawet i tacy, którzy sinobladzirzygają non stop. Dopiero po dwóch dniach pierwsi spośród nas zaczynają wracać do siebie.I od tej pory wszyscy naprawiamy te cholerne maszynki. My, kierowcy, kucharz. Każdy ma

 jak ąś własną koncepcję. Jedni, że do maszynek dociera za dużo powietrza, inni, że za mało,że nie jest dostosowane ciśnienie. Jeszcze inni zaczęli do ropy dolewać benzynę. Skutki tycheksperymentów były różne. Wreszcie jednak jeden z kierowców znalazł sposób na to nie

dobrane małżeństwo chińskiej nafty z nepalskimi maszynkami. Doszedł do wniosku, że naftazmieszana z benzyną była tak kaloryczna, że zaczynała się już dusić, trzeba więc ograniczyć dopływ powietrza. Zaczęliśmy konstruować obudowy z cienkiej metalowej folii, którehamują dostę p do ognia i jakoś to wszystko zaczęło działać. Wreszcie ugotowaliśmy sobiecoś ciepłego. Humory nam się poprawiły. Przyszli w dodatku poganiacze z jakami, nazywaniw chińskim języku: „kierowcami jaków”. Każdy z nich musi zresztą dostać wszystko, począ -wszy od ubrania aż po buty. Można też, zamiast tego, zapłacić odpowiedni ekwiwalent, ztym, że z — powiedzmy — dwudziestu juanów, jakie bierze od nas zwią zek, do „kierowców

 jaków” dociera jeden, najwyżej dwa. Musimy jakoś to delikatnie rozegrać, bo mamy przecież dodatkową proś bę — potrzeba nam więcej jaków. Stajemy więc znowu wobec wielkiego

 problemu.Tybetańczycy żyją nadal w uwarunkowaniach cywilizacyjnych niezbyt chyba odległych od

tych, jakie panowały tu tysią c lat temu. Są ludźmi, którzy, na przyk ład, bardzo nie lubią się myć. Mają na sobie warstwy brudu, chodzą w łachmanach, co sugeruje na pierwszy rzut okastraszliwą biedę. Równocześnie jednak niejeden z nich wycią ga spod tych łachmanów gruby

 plik pieniędzy, świadczą cy wyraźnie o tym, że nie musi to być bieda w jednoznacznym,naszym pojęciu. Żyją tylko z jaków, z tego co one zapracują , z ich wełny, mięsa, tak że z

 baranów i kóz. mleka i nabiału i z handlu tymi produktami. Są dzą c po nepalskich elementachich ubioru, również z przemytu. I nic poza tym.Musimy wdać się z nimi teraz w delikatne pertraktacje. Pamiętamy przy tym, że

 przestrzegano nas, by uważać, bo potrafią tak że kraść. Nie były to zresztą przestrogi nawyrost, już na drugi dzień zginęły nam dwa całe ładunki i to, co gorsza, zawierają ce akuratrzeczy osobiste, w wyniku czego wierny od lat naszym wyprawom Meksykańczyk Carloszostał bez butów wspinaczkowych. Od tej pory zaczęliśmy na wszystko cholernie uważać. W

sprawie tych jaków jakoś dogadaliśmy się i wreszcie ruszamy przed siebie, zostawiają cnaszych gospodarzy-służ bistów w tej nieszczęsnej, nazwanej już od tej pory przez nasoficjalnie bazie „chińskiej”.Karawana trwała wszystkiego trzy dni, ale warunki były trudne. Najpierw zaczęło padać,

 później deszcz przeszedł w śnieg. Droga prowadziła cały czas osuwają cym się częstozboczem, w dodatku miejscowe jaki okazały się strasznie dzikie. Byle co wyprowadza je zrównowagi, wystraszone natychmiast wierzgają , zrzucają przy tym z grzbietów ładunki, którelecą gdzieś dwieście metrów w dół i lą dują w rzece. Musimy biegać za nimi, ratować je, naskutek czego jesteśmy cały czas przemoczeni. To nie była zwyk ła karawana, ale walka okilka kilometrów.Kiedy dotarliśmy w pobliże bazy, do wysokości 5600, śnieg był tak głę boki, że przykrył 

 piarg. A jaki nie zwyk ły chodzić po nie przetartym szlaku. Rozpierzchały się, nie wiedziały

dok ą d je pędzą . Musieliśmy więc brnąć w tym głę bokim śniegu pierwsi, przetrzeć ślad, poktórym one jakoś sobie tuptały. Co gorsza, odcinkami droga prowadziła wśród sporych„kamoli”, zdarzało się, że któremuś z jaków noga weszła między głazy, zakrwawił się, na co

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 147/166

 

 jakmani reagowali stanowczym: — Dalej nie idziemy. Ta droga jest niebezpieczna. Na około dwie godziny przed ustalonym przez nas miejscem na prawdziwą bazę, zrzucilizdecydowanie ładunki z jaków i oświadczyli, że dalej jaki nie zrobią już ani kroku. Widzą c,że sprawa z jakami jest przegrana, zaczęliśmy namawiać „kierowców”, by może sami wzięliładunki na plecy i pomogli cały ten majdan przenieść. Dla przyk ładu zaczęliśmy nosić bagaże

sami.Jakoś się zgodzili, chociaż kosztowało nas to sporo. Trudno powiedzieć — więcej czy mniej,gdybyśmy musieli do tego specjalnie wynajmować tragarzy. Irytuje głównie to, że przecież zapłaciliśmy za „pełny serwis”, czyli między innymi — transport do samej bazy. Mogliśmysię więc teoretycznie upierać przy swoim, ale nie mieliśmy już na to siły. Wpisaliśmy to wstraty nieuniknione na każdej wyprawie, zwłaszcza wtedy, gdy podejmowana jest w zupełnienowych warunkach.Rozbijamy w każdym razie bazę, kopiemy platformy, rozk ładamy namioty. Wszystko idzie

 planowo, gdyby nie to, że już na dzień przed dotarciem do bazy Janusz Majer czuł się coś kiepsko. Narzekał, że nie jest jeszcze w formie, czasem ktoś mu pomagał nieść plecak,k ładliśmy to jednak na karb braku wystarczają cej aklimatyzacji. Kiedy doszedł do bazy,rozłożył się i nie potrafił już wstać. Na drugi dzień rano zajrzałem do jego namiotu i solidnie

się przestraszyłem. Janusz był tak chory, że nie tylko nie było mowy o wstaniu, ale trudno było się z nim dogadać. Majaczył. Zacząłem się bać, że może to być obrzęk mózgu albo płuc.Zarzą dziłem natychmiastowy transport chorego w dół. Tutaj jednak wyłonił się trudny do

 pokonania problem. W drodze do bazy, jadą c samochodami, można było stosunkowo łatwodostać się na wysokość około 5000 metrów, ale na pokonanie ostatnich 600 metrów

 potrzebowaliśmy aż trzech dni. I co z tego, że najskuteczniejszym środkiem na alarmują cystan Janusza jest jak najszybsze zmniejszenie wysokości, na której się znajduje. Jak to zrobić?W dodatku lekarz wyprawy pozostał gdzieś w dole, bo był w drugiej grupie, czekają cej na

 powrót po nią naszych jaków. Najpierw, „na lekko”, dzień przed nami pobiegła w dół Christine de Colombel z poleceniem, by lekarz Lech Korniszewski szedł w gór ę, na spotkanie z nami, tak szybko jak potrafi.Tymczasem rozgrzebaliśmy ładunki, wycią gnęliśmy butle, Janusza daliśmy pod tlen,

zrobiliśmy nosze i zaczynamy go znosić. Niesiemy go właściwie wszyscy z wyją tkiemWandy, która taszczyła za to plecak z naszymi bagażami. Na takie półtora dnia trzeba nieść ze sobą  ś piwory, namiot, żarcie, maszynk ę, wszystko. Jest to właściwie kolejna wyprawa wdół. Jeżeli ja niosę człowieka, ktoś musi nieść mój bagaż.Spotykamy się w miejscu, które później nazwaliśmy „lazaretem”. Lekarz bada tu starannieJanusza, stawia diagnozę, że jest to niewydolność kr ążenia zwią zana z brakiem aklimatyzacji,do tego zapalenie żył.Wszystko to brzmi bardzo poważnie, nie możemy jednak rozgryźć podstawowego problemu:

 jak chorego szybko sprowadzić w dół. Po dwóch dniach transportu jest cią gle na wysokości5000 metrów! Płaskowyż jest tak zbudowany, że nie można go w żaden sposób ani skrócić,ani ominąć. Wyjaśnia nieco sprawę stanowisko lekarza, który wychodzi z założenia, że dalszytransport w tych warunkach może Januszowi tylko zaszkodzić ze względu na to zapalenie żył.

Zaczyna go leczyć tutaj, na miejscu. Po upływie tygodnia stawia jakoś szczęśliwie Janusza nanogi. Wprawdzie z uwagi na zapalenie żył musiał zrezygnować z udziału w akcji, byliśmy

 jednak szczęśliwi, że tak szybko wrócił do zdrowia i siedzi z nami w bazie. Nie jesteśmy w bazie sami. Poznajemy przebywają cą w pobliżu wyprawę włosk ą , która wzasadzie kończy swoją działalność. Jest tutaj od miesią ca, wskórała niestety niewiele.

 Narzekają na pogodę i na śnieg, który sypie od począ tku naszego pobytu i wyglą da to na opadtypowo monsunowy.Jest mgła, mało widać, nie widzimy właściwie gór, które są naszym celem 26 sierpnia, a więc

 po dwóch dniach od przybycia do bazy, zaczynamy jednak akcję górsk ą .

Wiążę z Shisha Pangmą nadzieję na zrobienie dwóch nowych dróg. Wanda liczy na pierwszewejście kobiece na tę gór ę. Ja chciał bym przy okazji wejść również na dwa dziewicze

wierzchołki, które są w pobliżuBaza położona jest na 5600, czyli bardzo wysoko. Z tej perspektywy góra nie wydaje się wysoka, ma zresztą tylko 8013 metrów. W porównaniu z innymi ośmiotysięcznikami

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 148/166

 

 bynajmniej nie przeraża. Tym bardziej ze wspinaczka zaczyna się tutaj od 7000 metrów.Wcześniej rozcią ga się jeszcze plateau, tak zwany korytarz, równiusieńki prawie jak stół, poktórym idzie się 12 kilometrów. A wspinaczka zaczyna się tam, gdzie on się kończy.Shisha Pangma zaliczana jest do łatwiejszych ośmiotysięczników, dlatego też po raz pierwszyzabrałem ze sobą w Himalaje narty. Chcę na nich spróbować zjazdu z tej góry, łaskawszej niż wiele innych.

28 sierpnia podejmujemy wejście aklimatyzacyjne Pierwszy biwak zak ładamy w miejscu, wktórym w przyszłości powstanie obóz I.I tutaj, zaraz na począ tku, przezywamy coś, co może być wyraźną przestrogą , że łatwych gór w rzeczywistości nie ma.Spaliśmy w jednym namiocie razem z Arturem. Po przebudzeniu zaczynamy się kr ęcić, coś gotować, bardzo powoli ubieramy się.I akurat wtedy doleciał naszych uszu ten przeklęty, typowy trzask.Zamarliśmy. Gdy pojawił się narastają cy już huk, Artur pierwszy wysunął głowę z namiotu.Już widział, że pomyłka nie wchodzi w rachubę. Wrzasnął:

 — Lawina!I w tym momencie obaj rzuciliśmy się do malutkiego wyjścia z namiotu, jakoś wyrwaliśmysię wreszcie z objęć jego płacht.

Widzę suną cy w naszym kierunku ogromny biały tuman.Doleciał jeszcze moich uszu jakiś krzyk, ale wszystko przestało być ważne.Tak jak stoimy, tylko w skarpetkach na nogach, gnamy w tym śniegu przed siebie. Każdy znas wie to samo stawk ą tego biegu może być życie.Ale na tej wysokości, brną c w śniegu, nie da się biec szybko i daleko. Po niecałych stumetrach zatyka mnie już całkowicie. Odwracam się i widzę, że biały tuman traci powoli swójimpet. Zwalnia.Ja też staję, kiedy ta sk łę biona masa śniegu już ledwo się posuwa, powoli zamiera jakieś 50metrów nad naszymi namiotami. Ogarnęła nas tylko dławią ca chmura śnieżnego pyłu, która

 jednak nie kryje w sobie niebezpieczeństwa.Teraz dopiero możemy pozbierać myśli.

 Niedaleko naszego stoi przecież namiot, w którym Alan i Steve nie zorientowali się, że coś 

się dzieje. Usłyszeli nagle wrzask „lawina”, nie zdążyli jednak nawet wyjść z namiotu. Terazwysuwają głowy i patrzą z niedowierzaniem na to śnieżne pobojowisko. Po chwili kr ęcą  głowami tym typowym gestem ludzi, do których dopiero dociera świadomość tego, co się mogło stać.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 149/166

 

Shisha Pangma, nowa droga zachodnią granią  , 18 wrze śnia 1987 

Musieliśmy dobrze ochłonąć po tych nieoczekiwanych wrażeniach, by dopiero nastę pnegodnia pójść wyżejPlateau jest nie tylko długie, ale i szerokie na jakiś kilometr. Zamknięte z jednej strony ShishaPangmą , a z drugiej tym dziewiczym szczytem wyglą da rzeczywiście na korytarz.Idziemy do jego końca na nartach. Deski mam specjalne. Są lżejsze niż te, na których jeżdżą  narciarze „półkowi”, zaopatrzone w foki, mają nowoczesne, bezpiecznikowe, dwufunkcyjnewią zania, pozwalają ce zarówno na wygodne człapanie w terenie płaskim, jak iunieruchamiają ce skutecznie stopę przy zjeździe. Cztery pary takich dostaliśmy od„Rossignola”.

 Na końcu korytarza rozbijamy obóz i nastę pnego dnia idziemy w kierunku tego dziewiczegoszczytu, który jest jakby przeciwszczytem Shisha Panamy. Nie jest trudny, nie został do tej

 pory zdobyty chyba tylko dlatego, że ma tak atrakcyjnego i wysokiego są siada, który przedewszystkim przykuwa uwagę alpinistów Nazywa się Yebokangal Ri, liczy 7365 metrów.Kiedy stajemy na jego wierzchołku, jest przepiękna pogoda, pod nami cały Tybet jak nadłoni. Nastę puje jedna z tych chwil nie zak łóconych ani nadmiernym zmęczeniem, anilodowatym wichrem, ani dławią cą  śnieżycą . Chwile, które się pamięta jak kolorowe zdjęcie zrodzinnej wycieczki.Przed nami jednak eksperyment. Mamy przecież ze sobą narty, po raz pierwszy spróbujemyna nich zjechać z dużej góry.Muszę przyznać szczerze, że nie mam zbyt dużego doświadczenia w zjazdach po takimterenie. Kiedy blokuję te wymyślne wią zania, wcale nie czuję się pewnie. W dodatku,kierują c się wygodą raczej przy podchodzeniu niż zjeżdżaniu, poszliśmy na minimum — 

mamy narty zaledwie 160-centymetrowe.Jakoś jednak udaje nam się zjechać.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 150/166

 

Stajemy na dole i przeżywamy pierwszą podczas tej wyprawy satysfakcję. W cią gu trzech dniod wyjścia z bazy:Zdobyliśmy dziewiczy szczyt.Zjechaliśmy z niego na nartach.Zdobyliśmy potrzebną w dalszej górskiej „robocie” aklimatyzację.Już siedzą c w bazie czujemy się w takiej formie, że nie wykluczamy pokuszenia się w

nastę pnym wyjściu o sam szczyt.Moim i Artura celem jest zrobienie pierwszego przejścia zachodniej grani Shisha Pangmy, atak że wejście na zachodni dziewiczy wierzchołek tej góry. Jest to bardzo rzucają cy się woczy, najtrudniejszy grzbiet tej góry. Wymyśliliśmy sobie do tego jeden problem. Chcemyrobić też żleb prowadzą cy środkiem ściany. Na to jednak nastawili się tak że Steve i Alan.Tylko Wanda jest trochę zdezorientowana. Napalała się bardzo na zrobienie pierwszegokobiecego wejścia na szczyt, ale okazało się, że na Shisha Pangmie kobiety już były.Ponieważ nie zadowala jej łatwizna, szukają c efektownej drogi, zamierza przyłą czyć się donas lub Steve’a i Alana.Rodzi się z tego wszystkiego taka trochę niesk ładna gadanina, że jesteśmy tu razem, więc

 pójdziemy też razem, może jednak... Poczuwam się do wyjaśnienia pewnych spraw: — Jest nas tutaj dwanaścioro. Nie chciał bym traktować wyprawy w stylu tradycyjnym, gdzie

wszyscy razem, murem, idziemy w gór ę i zak ładamy jeden po drugim obozy. Ta góra stwarzaakurat możliwości działania w stylu alpejskim. I umówmy się, że każdy realizuje swój własny

 plan. Chce ktoś iść na drogę normalną , proszę bardzo. Chce rozbić sobie po drodze jakiś obóz, proszę bardzo, jego sprawa. Kto chce, tak, jak to wymyślili sobie Alan i Steve iść żlebem, nic nie stoi na przeszkodzie. Obaj z Arturem idziemy na grań...I sprawa właściwie rozwią zuje się sama. Każdy musi jedynie zadeklarować, gdzie, z kim iktór ędy idzie, żeby sobie wzajemnie nie przeszkadzać. Zależy mi wr ęcz na tym, aby była towyprawa nietypowa. Nie tradycyjna himalajska, w której jest kierują cy akcją dowódca, alecoś zupełnie innego. Dlatego mówię jeszcze:

 — Jesteśmy tutaj właściwie na urlopie. Traktujmy to podobnie jak obóz wspinaczkowy wAlpach, gdzie każdy sobie wybiera drogę.I tak się stało. Mamy, owszem, ten wspólny pierwszy obóz, przez który przechodzą wszystkie

drogi prowadzą ce z bazy, konieczne jest więc uzgadniać między sobą kto kiedy idzie,żebyśmy się w tym jednym miejscu nie spotkali wszyscy na biwaku. Jest to jedyna rzecz,która nakazuje minimum koordynowania naszych górskich poczynań w czasie tej wyprawy.Z Arturem przygotowuję się do przejścia grani w stylu alpejskim. Ale jak pogodzić stylalpejski z... nartami? Ubijamy więc nastę pny interes z Ryśkiem Wareckim, który chce zrobić Shisha Pangmę drogą normalną : my przeczłapiemy na nartach do końca korytarza i tam nartyzostawimy Ryśkowi, który będzie mógł na nich łatwiej pokonywać niektóre, zawaloneśniegiem, fragmenty drogi tradycyjnej. Dok ą d na nich dojedzie, tam je zostawi, a my z kolei,schodzą c drogą normalną , zjedziemy na nich od tego miejsca w dół. Zgodził się na to, bo wie,co oznacza podchodzenie w głę bokim śniegu na piechotę, jak bardzo narty mogą przy tymułatwić życie. My, z kolei, musielibyśmy cały czas nieść deski przytroczone do plecaka.Idziemy w kierunku plateau, na którym dopada nas zła pogoda. Zaczyna sypać. Czekamy

 jeden dzień, ale nie zanosi się na zmianę. Wracamy.Czekamy w bazie na poprawę pogody.Kiedy planowałem tę wyprawę, zależało mi na tym, by trwała krótko ze względu na zwią zanez nią koszty. Akcja górska miała być szybka, projektowałem zamknąć ją w 20 dniach.A tu mija jeden dzień, drugi, pią ty, dziesią ty i pogoda z uporem paraliżuje wszystko. Włosizeszli już z góry na samym począ tku września, właściwie z niczym. Zdołali dojść dokorytarza i zawrócili. Skorzystał na tym Carlos, który odkupił od nich niektóre częściodzieży, w miejsce skradzionej mu na począ tku wyprawy. Udało mu się tak że dobrać buty zzapasowych, jakie wzięliśmy ze sobą na wszelki wypadek, jest więc gotów do akcji.Ale mija już dwunasty dzień czekania w bazie i wszystko wskazuje na to, że w tymszczęśliwie dobranym stroju Carlos uda się już prosto do domu, do Meksyku.Wyczekiwanie w bazie, opowieści, bezczynność, to się daje we znaki najmocniej. Jedynym

urozmaiceniem są dyżury kuchenne, bo przecież nasz prawdziwy kucharz obsługuje cały czasw bazie „chińskiej” pana oficera łą cznikowego. Wynajęliśmy wprawdzie tybetańskiegochłopca jako pomocnika kucharza, w nadziei, że będzie chociaż zmywał gary, co wysoko w

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 151/166

 

górach jest dość uciążliwe, ale wyraźnie mu to nie idzie.Ratujemy się przed monotonią , wyszukują c coraz to nowe potrawy, typowe dla różnychnarodowości, jakie skupia nasza mała zbiorowość. Codziennie robimy inną kuchnię: razfrancusk ą lub angielsk ą , nastę pnie meksykańsk ą lub amerykańsk ą . Gdyby na podstawie tego

 przeglą du ocenić jakość światowej kuchni, doszłoby się do zaskakują cego werdyktu, żenajgorsza jest kuchnia... francuska. Obie nasze francuskie koleżanki nie potrafią nawią zać do

tradycji narodowych zawartych w wersetach „Fizjologii smaku” Brillat-Savarina. Gotować nie umieją . Ale i ten fakt traktujemy jako urozmaicenie, powód do przekomarzań i żartów.Ratuje to jakoś atmosfer ę, która zwykle w czasie takiego beznadziejnego wyczekiwania

 bardzo szybko „siada”. Jedynie Wanda cią gle jest trochę spięta — nie może się uwolnić od pewnej urazy do nas, że nie zaproponowaliśmy jej udziału w naszym zespole, idą cymzachodnią granią . Ale zna mój stosunek do kobiecego wspinania i wszystko jakoś rozmywasię w pogodnych docinkach i dowcipach.Kiedy minęło dwanaście bezczynnych dni, zasiadłem do pisania listu z proś bą o przedłużeniewyprawy, kierowanego do naszego oficera łą cznikowego, który leży sobie do góry brzuchemgdzieś tam daleko w dole. Ustalam nową datę przyjazdu jeepów, zaklejam starannie list i zwestchnieniem wr ęczam gońcowi, który rusza z nim do bazy „chińskiej”.I od tego dnia wszystko zaczyna się do nas uśmiechać.

Gdy wysyłałem list, „prało żabami”, teraz nagle robi się pogoda.Przez moment żałuję, że się poś pieszyłem, później dochodzę do wniosku, że jeepy i tak będą  ścią gane z odległości tysią ca kilometrów, i tak muszą tutaj dojechać. Ze względu nawyją tkowo sztywne miejscowe przepisy, jakiekolwiek elastyczne dyspozycje nie wchodzą wgr ę. Tutaj każde słowo traktowane jest z niezwyk łą powagą . Kiedyś muszą i tak przyjechać.Chodzi mi tylko o to, by przyjechały wtedy, gdy już na pewno pokonamy gór ę. Nie będą wten sposób czekać, co kosztuje — a w Chinach, jak wszystko, kosztuje znacznie więcej niż gdzie indziej.Udaje nam się wejść na grań prawie planowo. Były na niej miejsca trudne, były i łatwe, wsumie nie przysparzała nam wielkich problemów. Była to taka Orla Per ć na wysokości 7000-8000 metrów. W tym samym czasie drogą normalną wyszła w gór ę cała grupa, w jej sk ładzieWanda, Elsa, Carlos i Rysiek.

 Nie tylko oni. Dochodzi jeszcze międzynarodowa austriacko-szwajcarsko-niemieckawyprawa komercyjna organizowana przez Stefana Wörnera. Mają gdzie indziej bazę, aledziałają również na drodze normalnej. I też czekali na pogodę.Kiedy zaświeciło słońce, wszyscy nagle, jak na komendę, zupełnie niczym stawka koni, gdy„bomba” idzie w gór ę, ruszyli. Byle tylko zdążyć, bo przecież pogoda może zmienić się wkażdej chwili.I tak się złożyło, że czołówka dochodzą ca do szczytu drogą normalną liczyła... osiem osób.Wanda, Elsa, Carlos, Rysiek i czwórka z wyprawy Wörnera. Mieszanina.Chociaż robiliśmy swoje drogi o różnych porach, w tym samym czasie spotykamy się wszyscy w okolicy przedwierzchołka Shisha Pangmy. Góra ta ma bowiem dwa wierzchołki.Pierwszy ma też osiem tysięcy metrów, ale głównym jest ten drugi. Spory o to, który z nich

 jest wyższy, cią gle trwają . To znaczy topografowie ustalili niezbicie, że wyższy jest ten, do

którego jest dalej, nie brak jednak cią gle ludzi, którzy z uporem utrzymują , że ważniejszy jestten przedwierzchołek.Po poznaniu terenu wiem już nawet, dlaczego. Bo jest... bliżej.O 3 godziny marszu po raczej urozmaiconej grani od prawdziwego celu. Z tego samego,wygodnego, punktu widzenia wychodzą Austriacy, którzy doszli do tego pierwszego,faktycznie niższego o 2 metry, napstryka-li zdjęć i oświadczyli:

 — Dla nas to jest najwyższy szczyt. Nam to wystarczy.I zeszli. Jednak my postanowiliśmy dotrzeć do tego prawdziwego, wiedzą c, że 3 godziny

 jakiejkolwiek drogi na ośmiu tysią cach nigdy nie było i nie może być łatwe.Jest jednak już czwarta po południu. Ja i Artur mamy ze sobą plecaki pełne sprzętu

 biwakowego, ś piworów, robimy przecież tę gór ę w stylu alpejskim. Jest nam więc wszystko jedno, gdzie zabiwakujemy. W trudniejszej sytuacji jest nasza czwórka, która doszła tu „na

lekko”, swój obóz ma o 700 metrów niżej. Chociaż założyliśmy twardo na dole, że na tejwyprawie każdy działa według własnego, ustalonego planu, dochodzę do wniosku, że jednak muszę tutaj, na ośmiu tysią cach, zabrać głos.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 152/166

 

 — Zastanówcie się dobrze i zadecydujcie. Albo wracacie teraz1 bezpiecznie zdążycie do obozu, nie wchodzą c jednak na główny szczyt, albo idziecie naszczyt, ryzykują c, że schodzić będziecie po nocy. Czeka was nocne zejście.

 — Nie ma o czym gadać! Mamy latarki! Damy sobie radę — odpowiadają pełni wiary wewłasne możliwości.Widzę, że moje przestrogi nie trafiają do nich. Trudno mi zresztą stawiać sprawę na ostrzu

noża tak że dlatego, że Rysiek i Carlos wytaszczyli mi aż tutaj po... jednej narcie, bo ostatniodcinek ich drogi był za stromy, by z desek korzystać, więc nieśli je na plecach już tylko zmyślą o mnie. Byli niezwykle w tym dzielni i koleżeńscy. Bior ę od nich te deski zwdzięcznością , i zamiast się odwzajemnić miłym słowem, pouczam:

 — Jest późno. Czy nie lepiej zejść i jutro, spokojnie, wstać wcześnie i dojść o wcześniejszej porze na szczyt? Nie skończyłem jeszcze tego całego mentorskiego przemówienia, kiedy widzę, że wszyscy bez słowa ruszyli przed siebie, pędzą c ile sił w nogach i płucach w kierunku prawdziwegowierzchołka.Próbowałem sobie wyobrazić siebie w takiej sytuacji i jakiegoś kierownika, który truje mi, żemam zawrócić tuż przed szczytem. Jestem im po prostu wdzięczny, że nie powiedzieli mitego, przed czym ja na ich miejscu nie powstrzymał bym się.

Pierwszy szedł Carlos, za nim Rysiek, później Elsa i Wanda. Puściliśmy ich z Arturem przedsiebie, nie stawaliśmy do wyścigów, bo w przeciwieństwie do nich mieliśmy na sobie ciężkie

 plecaki, ale nie musieliśmy się obawiać biwaku.Kiedy dotarliśmy do przełęczy między dwoma wierzchołkami, właściwie tuż przed

 prawdziwym szczytem, przystanąłem i mówię: — Artur. I tak gdzieś w pobliżu będziemy musieli nocować. Rzućmy może gdziekolwiek,chociaż by tutaj, tymi plecakami i przespacerujmy się na szczyt już „na lekko”.

 — Coś ty? — obruszył się — przecież nie po to taszczę ze sobą kamer ę, żeby kr ęcić zdjęcia po ciemku. Tutaj sobie spokojnie „zakiblujemy”, rano pójdziemy na szczyt, zrobimy fajnezdjęcia.

 — Też racja — przytaknąłem.Zaczęliśmy z ulgą zrzucać plecaki. Coś mnie jednak przy tym tknęło.

 — Artur, przecież to, co chcemy zrobić jest głupotą . Szczyt jest tak blisko, a my tutajsiedzimy i zamierzamy rozbijać namiot. Idziemy w gór ę!I tak też się stało. Zrzuciliśmy plecaki, ja postanowiłem ten ostatni odcinek przeczłapać nanartach. Zanim je założyłem, Artur wziął bez słowa kamer ę i mnie wyprzedził.Gdy dogoniłem go na nartach, czekał już na wierzchołku. Mam dzięki temu zdjęcia filmowena szczycie. Są tak ostre, tak naturalne, że po powrocie nie brakowało głosów:

 — No, nieźle ten film „ze szczytu” sfingowaliście. Wszystko wyglą da prawie tak, jakbyście byli na nim naprawdę... Notabene film był robiony star ą jak świat francusk ą kamer ą „bolie”, niezwykle prostą , jeszczena korbk ę. Tylko takie potrafią naprawdę zdać egzamin w wysokich górach. Okazuje się, żenajlepsze są te, których używano jeszcze w czasach... drugiej wojny światowej. To, że corazczęściej w plecakach alpinistów można dziś znaleźć kamer ę wideo, „ósemk ę”, w niczym nie

zmienia opinii, że najpewniejsze w wysokich górach są normalne, tradycyjne „szesnastki”.Kiedy kr ęcimy te zdjęcia, szczyt już opustoszał, cała ta „wataha” akurat się przez niego

 przewaliła i wraca.Zostajemy z Arturem sami. Słońce zbliża się do horyzontu. W jego blasku niezwykle rozległywidok nabiera niesamowitych wr ęcz kolorów.

 Nigdy, nawet w najodważniejszych marzeniach, nie mogłem przypuszczać, że epilog rozegrasię w tak wspaniałej scenerii.Stoję przecież na szczycie ostatniego mojego ośmiotysięcznika.Ostatni paciorek mojego himalajskiego różańca.Stało się...Wszystko dociera do mnie powoli. Jak zawsze na tej wysokości, musi torować sobie drogę 

 przez zmęczenie, łomot spracowanego serca, oddech szarpany głodem tlenu. I nie potrafię w

sobie wyzwolić radości, proporcjonalnej do tego przeżycia. Powinna być, teoretycznie,czternaście razy większa niż ze zdobycia każdego kolejnego szczytu. Jestem tym wszystkimtrochę ogłuszony. Człowiek nie jest jednak przygotowany do tego, by w każdych warunkach

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 153/166

 

 potrafił się cieszyć. Tylko raz, wchodzą c na Nanga Parbat, wymyśliłem sobie, że na szczycie podskoczę z triumfalnie wyrzuconymi w gór ę ramionami. Żałosny był to podskok, kosztował za to mnóstwo wysiłku i powiedziałem sobie po nim, że już nigdy więcej.Ale dlaczego nie potrafię, nawet w takiej chwili jak ta, cieszyć się spontanicznie, naprawdę?Zamiast tego schodzę na dół z przeraźliwie rzeczowymi myślami.Że jednak wszedłem.

Że właściwie jest fajno...To, że ten szczyt jest już czternasty, tu akurat nie jest ważne. Mógł być równie dobrze trzecialbo siódmy...Idę granią z Arturem. Jesteśmy już sami. Tamci zeszli pewnie dawno do swojego obozutrzeciego, my dochodzimy dopiero do miejsca, w którym zostawiliśmy nasz namiocik.Rozbijamy go już po ciemku. Po omacku wszystko wykonuje się bardziej niesporo. Wdodatku na ośmiu tysią cach i do tego wtedy, gdy gdzieś wewną trz jeszcze tkwią te, chociaż wystudzone zmęczeniem, to jednak niedawne emocje. Na efekt tego nie trzeba długo czekać.Jeden z masztów naszego namiotu spada w dół.Ten namiocik ma kształt kopuły, któr ą tworzy tkanina rozpięta na dwóch skrzyżowanych

 pałą kach. Został nam tylko jeden. Próbujemy jakoś tę resztę sztukować, ale zamiast namiotumamy kawał szmaty, trzepią cy całą noc po naszych twarzach. Jest zimno, jakoś jednak udaje

nam się przedrzemać tę noc.Rano wstaję i po chwili dociera do mnie myśl:„Rrrany! Gdybyśmy dzisiaj mieli iść na ten szczyt, to chyba nie zrobił bym ani kroku...”Jestem naprawdę strasznie szczęśliwy, że już nie muszę, że zrobiłem to wczoraj wieczorem.Powoli pakujemy cały majdan. Czeka mnie jeszcze jedna przygoda. Mam przecież narty.Zapinam je, czują c przy tym, że narasta we mnie pewien rodzaj tremy. Jeżdżę na nartach,

 powiedzmy, nieźle. Jeżeli jednak zjeżdżałem, to zawsze na ubitych stokach, mojedoświadczenia w narciarstwie alpejskim są naprawdę ubogie. Jazda w kopnym śniegu jestzupełnie inną sztuk ą , w dodatku z ważą cym 23 kilogramy plecakiem i z wysokości 8 tysięcymetrów.Zaczynam zjazd długim trawersem omijają cym przedwierzchołek. Śnieg jest głę boki, kopny.

 Nie widzę swoich nart, momentami posuwam się tak wolno, że wydaje mi się, iż stoję w

miejscu. Artur schodzi za mną i dystans między nami wcale się nie powiększa. Nie potrafię ujechać więcej niż dziesięć metrów. Po tych dziesięciu metrach jestem tak zmęczony, mam tak ą zadyszk ę, że muszę siąść na śniegu i odpoczywać.Po raz pierwszy uprzytamniam sobie, że jazda na nartach to jednak wielki wysiłek. Pryskają  w okamgnieniu wizje łatwej, efektownej ucieczki z wielkiej góry, zapamiętane z jakichś strzę pów filmu czy pokazów efektownych ewolucji na dziewiczych stokach, które stają się 

 przedmiotem wielkich tęsknot współczesnej, wtłoczonej w miasta cywilizacji.Tylko przez moment myślałem:„A teraz ja. Pofrunę w dół jak ptak...”I nic z tego. Wszystko zamienia się w upiornie ciężk ą pracę na stoku. Kiedy dojeżdżam dokońca plateau, nie jestem bynajmniej dużo wcześniej niż Artur. Cały zysk, płyną cy z mojego„białego szaleństwa” sprowadził się do tego, że w zjeździe z 8000 metrów na płaskowyż 

zyskałem nie więcej niż godzinę nad Arturem, który nie jechał, ale w tym śniegu potulnieczłapał, jak Pan Bóg przykazał, na własnych nogach.W bazie ładujemy wszystko na plecy i ruszamy w dół. Nie ma czasu na roztkliwianie się wrażeniami z wielkiej góry. A jest czym.Wanda weszła na swój czwarty ośmiotysięcznik i jest jedyną kobietą na świecie z tak imponują cym dorobkiem.Elsa jest pierwszą kobietą z krajów latynoamerykańskich, która postawiła stopę na tak wysokim szczycie, mało tego, jest najmłodszą z kobiet, które kiedykolwiek weszły na szczytośmiotysięczny. Ma dopiero 23 lata.Carlos wpisał na swoje konto drugi ośmiotysięcznik, co w jego ojczyźnie ma wysok ą cenę.Alan i Steve weszli bardzo ładną , nową drogą , prowadzą cą na Shisha Pangmę środkiemżlebu.

Wszedł na szczyt Rysiek Warecki, który przy każdej okazji podkreśla, że jest pierwszymPolakiem na Shisha Pangmie, bowiem udało mu się na ostatnich metrach wyprzedzić Wandę.Ja i Artur weszliśmy na szczyt nową drogą , granią oraz zdobyliśmy dwa, bardzo wysokie,

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 154/166

 

dziewicze do tej pory, wierzchołki...Schodzę, te cudze i własne powody do radości telepią się w głowie jak w źle spakowanym

 plecaku. Zamieniają się po chwili w litanię nazw himalajskich szczytów, każdego zczternastu, pomagają iść, nadają krokom rytm, jak wtedy, gdy resztą sił dochodzi się tam,najwyżej, i trzeba liczyć.Czternaście...

Czternaście razy osiem...Czy coś się naprawdę skończyło?

 Nie. Pionowy świat nie kończy się nigdy. Trwa. Czeka.Ja przecież tu jeszcze wrócę...Zaraz... kiedyś już tak myślałem. Kiedy?

 No jasne! Wtedy, gdy po raz pierwszy przegrałem z Nangą .To było dawno, bardzo dawno...Całe czternaście najwyższych gór temu.Co jeszcze wtedy, po pierwszej porażce, myślałem sobie?Aha... Że Himalaje też są dla ludzi.I miałem rację.

Karty do kalendarium życia Jerzego KukuczkiCo jest dla mnie najwa żniejsze w ż yciu?Odpowiem szczerze: GÓRY 

 Kim jestem?Gdybym mieszkał gdzie ś na Zachodzie,nazwał bym się zawodowym alpinist ą (...)

J. Kukuczka1948

 — Jerzy Kukuczka przyszedł na świat. Było to 24 marca, w Katowicach-Bogucicach, przyulicy Markiewki 94. Jego rodzice pochodzili z Istebnej. Ojciec był przed wojną urzędnikiem

 bankowym, a po wojnie robotnikiem kolejowym; uprawiał zawodniczo narciarstwo. Matka była pracownikiem fizycznym w Katowickiej Fabryce Narzędzi Górniczych.Kukuczka powiedział kiedyś o swoim rodowodzie: „Nie jestem, używają c ślą skiej gwary,«krojcok»: jestem wprawdzie urodzony w typowym ślą skim «farniloku» i wychowany na

 podwórku, gdzie w centralnym miejscu stoi «hasiok», czyli śmietnik — ale z rodziców beskidzkich górali. Dusza i serce są we mnie góralskie; o swoim istebniańskim pochodzeniuzawsze pamiętam”.

1962 — Został absolwentem Szkoły Podstawowej nr 12 w Katowicach-Bogucicach. Oceny naświadectwach miewał — jak mówił — „rozmaite”. Ale z wychowania fizycznego i geografii

 — bardzo dobre. — Rozpoczął pracę w Zak ładach Wytwórczych Urzą dzeń Sygnalizacyjnych w Katowicach inauk ę w szkole zawodowej przy tych Zak ładach.

1965

 — Ukończył Zasadniczą Szkołę Zawodową . — Przyszły zdobywca wszystkich najwyższych szczytów Ziemi został członkiemHarcerskiego Klubu Taternickiego w Katowicach. Zaczęło się od tego, że kolega — harcerz

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 155/166

 

 — namówił go na sobotnio-niedzielny wyjazd w skałki, do Podlesie. „Dokonałemfantastycznego odkrycia — mówił później Kukuczka o tamtym czasie — skalna zabawawzięła mnie tak, że wszystko inne przestało się liczyć.”

 — Powołano go do reprezentowania barw klubu HKS „Szopienice”, w którym od rokutrenował podnoszenie ciężarów (325 kg w trójboju). W dniu zawodów, zamiast zjawić się na

 pomoście, pojechał wspinać się w skałki. Po tym zdarzeniu trener postawił go przed

wyborem: albo ciężary, albo góry. Wybrał góry.

1966 — Wstą  pił do Koła Katowickiego Klubu Wysokogórskiego i ukończył kurs wspinaczkowy wMorskim Oku. Jego instruktorami na kursie byli Janusz Kurczab i Kazimierz Liszka, a stałym

 partnerem wspinaczkowym — Piotr Skorupa. Pierwszą samodzielnie pokonaną drogą wspi-naczkową była „droga klasyczna” na pn.-zach. ścianie Mnicha.1967

 — Wspinał się w skałkach i w Tatrach (chodził też — raczej z turystycznym niż sportowymnastawieniem — po jurajskich i tatrzańskich jaskiniach). W Tatrach przeszedł m.in. Filar Kazalnicy oraz „Wariant R” na Mnichu.

1968 — Uzyskał dyplom Technikum Urzą dzeń Sygnalizacyjnych i zdawał egzamin wstę pny naPolitechnik ę Gliwick ą . Nie dostał się z powodu niezdania egzaminu z języka rosyjskiego.

1969-1970Długa przerwa we wspinaniu — przerwa w życiu: zasadnicza służ ba wojskowa.

1971 — Zima. Tatry. Kazalnica Mięguszowiecka. Nieudana, tragicznie zakończona próba pierwszego zimowego przejścia „Direttissimy” pn.-wsch. ściany. W czasie wspinaczki zginął Piotr Skorupa.

 — Mały Młynarz: udział w pierwszym zimowym przejściu „Kurtykówki” — drogi cieszą cej

się wówczas sławą jednej z najtrudniejszych w Tatrach. — Lato. Z Harcerskim Klubem Taternickim w górach Riła w Bułgarii. Tu, m.in., pierwsze powtórzenie — w 8,5 godziny — drogi wiodą cej słynną  ścianą turni Zlijat Zyb (najlepsialpiniści bułgarscy pokonywali ją w cią gu pięciu dni). Ponadto poprowadził nową drogę wmasywie Diabelskich Igieł. Samotnie. Nazwał ją „Katowice”. Przejście to nie zostałouwzględnione w sprawozdaniu z wyjazdu opublikowanym w „Taterniku” — były to bowiemczasy, w których w naszym kraju oficjalnie nie akceptowano solowego wspinania, ponieważ nie uznawano sukcesu jednostki.

1971/1972 — Zima. Tatry. Kukuczka uczestniczył w pierwszych przejściach zimowych dróg należą cychw tamtej epoce do repertuaru dróg ekstremalnych : „Direttissimy” pn.-wsch. ściany Małego

Młynarza, drogi Bie-dermana na wsch. ścianie Młynarczyka i drogi zwanej „Grzybek” na pn.ścianie Mięguszowieckiego Szczytu Pośredniego.

1972 — Dzięki wynikom osią gniętym w sezonie zimowym w Tatrach, został przez centralnewładze sportowe Klubu Wysokogórskiego zakwalifikowany na wyczynowy wyjazd wDolomity.

 — Dolomity. Nowa droga na Torre Trieste.W drugim dniu wspinaczki Kukuczka miał wypadek. Obsunął się na niego blok skalny.Ranny stracił przytomność. Zespół chciał się wycofać, ale poszkodowany postanowił, że

 powinni ukończyć drogę, że wytrzyma. Po zejściu w doliny Kukuczka spędził sześć dni wszpitalu w Agordo — z powodu rozległych obrażeń nakazano wspinaczowi powrót do domu.

Kukuczka wrócił — ale do obozu w górach i w cią gu kolejnych dziesięciu dni wraz z partnerami wytyczył nową drogę filarem Cima del Bancon oraz powtórzył drogę Astego naPunta Civetta.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 156/166

 

Za drogę na Torre Trieste cały zespół otrzymał br ą zowy medal „Za Wybitne Osią gnięciaSportowe”.

1973 — Zima. Ponownie Dolomity. Pierwsze zimowe przejście słynnej „Via deiridealle” naMarmolada d’ Ombretta.

I kolejny — tym razem srebrny — medal „Za Wybitne Osią gnięcia Sportowe”. — Lato. Pierwszy wyjazd w góry lodowcowe — Alpy — rejon Mont Blanc, z bazą wChamonix. Uczestniczył w zespole, który poprowadził nową drogę na Petit Dru, nazwaną  „Petit Jean” i poświęconą pamięci Jana Franczuka, który zginął na Kunyang Chhish wKarakorum.

1974 — Został powołany w sk ład prestiżowej „Pierwszej Polskiej Wyprawy w Góry AmerykiPółnocnej”, zorganizowanej przez środowisko ślą skie.

 — Alaska. Mount McKinley. Powyżej zaledwie 4000 metrów Kukuczka zapadł na chorobę wysokościową , z któr ą — a raczej przeciwko której — wszedł na szczyt. Dopiero w trakciezejścia zaczął się aklimatyzować. Okazało się, że proces ten przebiega u niego dłużej niż u in-

nych; ale okazało się też, że jego efekty są bardziej niż u innych głę bokie i trwałe. W czasiewielodniowego przeczekiwania burzy śnieżnej w zejściu był podpor ą zespołu. Doznał wtedy

 poważnych odmrożeń stóp.Wszystko zakończyło się jednak szczęśliwie: amputacją jedynie części palca.

1975 — 22 czerwca, w kościółku na Kubalonce w Istebnej, Kukuczka wstą  pił w zwią zek małżeński z Cecylią Ogrodzińsk ą . Na ślubie byli obecni wszyscy uczestnicy wyprawy„Alaska’74” (prócz Henryka Furmanika, jej kierownika, który zginął w drugiej częściwyprawy — w Górach Św. Eliasza).Żona w podróż poślubną pojechała na Mazury. A mąż — w Alpy. Uczestniczył wtedy wzespole, który poprowadził nową drogę na pn. ścianie Grandes Jorasses.

 — Po ukończeniu zaocznego Studium Trenerów Alpinizmu w AWF w Krakowie uzyskał  patent trenera alpinizmu II klasy. Jego praca dyplomowa nosi tytuł: „Działalność alpinistyczna w subarktycznych Górach Alaska i Górach Świętego Eliasza”. Zawiera onaskrupulatnie opracowane i rzetelnie źródłowo udokumentowane dzieje eksploracjiwspinaczkowej tych rejonów górskich (Promotor: prof. dr hab. Ryszard Kozioł).

1976 — Hindukusz. Przygotowania do wyprawy były tak absorbują ce, że na adres Kukuczki zZak ładów Konstrukcyjno-Mechanicznych Przemysłu Węglowego przyszło wypowiedzenie z

 pracy.W górach zaczęło się tak że pechowo: angina z wysok ą gor ą czk ą . Gdy inni osią gnęli celwyprawy, Kukuczka dopiero się aklimatyzował po chorobie, wchodzą c samotnie na Kohe

Aval. Potem brał udział w akcji ratunkowej (wypadkowi uległ zespół schodzą cy z Kohe Tez)i — likwidacja bazy. Kukuczka nie pogodził się z niespełnieniem marzeń — namówił 

 pozostałych kolegów na powtórzenie wejścia na szczyt. Wynik: kolejny prywatny rekordwysokości — Kohe Tez 7015 m.Ujawniła się wtedy istotna cecha jego postawy sportowej, o której kiedyś później mówił:„nigdy nie umiałem pogodzić się z tym, żeby wracać z niczym. Zawsze próbowałem jeszczeraz. Czasem nawet wbrew logice, ale zgodnie z jakimś wewnętrznym przekonaniem”.

1977 — Pierwsza wyprawa Jerzego Kukuczki na ośmiotysięcznik i jego pierwsza himalajska porażka: Nanga Parbat. Na Nanga Parbat przed siedmiu laty pierwszy swój sukces himalajskiodniósł Reinhold Messner — sukces okupiony jednak śmiercią brata — Güntera.

1978 — Druga wyprawa w Hindukusz. Kukuczka był jej kierownikiem sportowym. Celem

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 157/166

 

wyprawy był najwyższy szczyt Hindukuszu — Tirich Mir 7706 m. Wraz z Kukuczka siedemosób stanęło na niższym wierzchołku tego szczytu — Tirich Mir East, 7692 m.1979

 — Pierwszy zdobyty ośmiotysięcznik Jerzego Kukuczki — Lhotse. W tym roku R. Messner wszedł na swój pią ty — K-2 (po Nanga Parbat 1970, Manaslu 1972, Gasherbrumie I 1975,Evereście 1978).

Trzy lata po wejściu Kukuczki na Lhotse ukazała się książka kierownika wyprawy AdamaBilczewskiego pt. „Lhotse — czwarta góra Ziemi”. Kukuczka otrzymał od autora egzemplarzz dedykacją : „Najlepszemu z nas”.

 — J. Kukuczka nie przyjął propozycji wzięcia udziału w narodowej wyprawie, której celem było pierwsze zimowe wejście na Mount Everest: żona spodziewała się dziecka. 31 grudniaurodził się syn Maciek, a kilka miesięcy później Kukuczka był już w bazie wyprawy przed jej

 powtórnym — wiosennym — atakiem na Everest nową drogą .

1980 — Drugi ośmiotysięcznik Jerzego Kukuczki — Mount Everest. R. Messner miał w tym rokuna koncie pięć ośmiotysięczników i siedem wejść na szczyty ośmiotysięczne (Nanga Parbat iEverest dwukrotnie).

1981 — Wiosna. Harcerski, sportowo-turystyczny wyjazd w Alpy Nowozelandzkie. Dwie nowe,trudne drogi na Maltę Brun. Kukuczka miał w tych górach niezwykle groźny, choć szczęśliwie zakończony wypadek: w czasie zjazdu po skończeniu drogi wyleciał hak zjazdowy — Kukuczka zatrzymał się w eksponowanej ścianie na skalnym gzymsie.

 — Jesień. Trzeci szczyt ośmiotysięczny Kukuczki — Makalu. Szósty R. Messnera (ShishaPangma).

 Na szczycie Makalu Kukuczka był jednym z pierwszych ludzi, którzy stanęli samotnie naośmiotysięczniku (przedtem Hermann Buhl na Nanga Parbat i Reinhold Messner na M.Evereście). W czasie wspinaczki powyżej 8 tysięcy metrów prześladowało go złudzenie, żenie jest sam. Łapał się na tym, że robił herbatę dla kogoś, że rozmawiał z kimś.

Wspominają c to samotne wejście Kukuczka powiedział: „Jestem, człowiekiem bardzowierzą cym. Ta kilkudniowa walka z gór ą dostarczyła mi wielu niezwyk łych doznań, któremożna by nazwać wspaniałą , głę bok ą modlitwą . W górach modlitwa jest bardziej naturalna,łatwiejsza. Góry potęgują doznania. Widziałem w górach ludzi, którzy nigdy nie chodzą dokościoła. A tam się modlili”.

1982 — Czwarty ośmiotysięcznik Kukuczki — Broad Peak. Siódmy i ósmy Messnera.(Kangchendzonga i Broad Peak).

1983 — Pią ty i szósty ośmiotysięcznik Kukuczki — Gasherbrumy II i I. Dziewią ty Messnera (Cho

Oyu).W tym roku Messner ogłosił zamiar zdobycia wszystkich czternastu szczytówośmiotysięcznych. Podczas wyprawy na Gasherbrumy — w czasie rozmowy z WojtkiemKurtyk ą — Kukuczka podjął pomysł Messnera.

1984 — Październik. Przyszedł na świat drugi syn Kukuczki — Wojtek. Wkrótce po tymszczęśliwym wydarzeniu ojciec wyjechał znów w Himalaje.

1985 — Siódmy, ósmy i dziewią ty ośmiotysięcznik Jerzego Kukuczki (Dhaulagiri, Cho Oyu, Nanga Parbat) —jedenasty i dwunasty Messnera (Dhaulagiri, Annapurna).

Kukuczka stanął na szczycie Dhaulagiri w styczniu, a na Cho Oyu w lutym. Po raz pierwszyczłowiek wszedł na dwa szczyty ośmiotysięczne w cią gu jednego sezonu zimowego.Kukuczka: „W cią gu miesią ca intensywnego życia w górach przeżywa się kilka lat. To jest

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 158/166

 

zajęcie dla ludzi zachłannych na życie.”W momencie zdobycia przez Kukuczk ę w cią gu jednej zimy Dhaulagiri i Cho Oyu, stanrywalizacji między nim a Messnerem wynosił 8:10 na korzyść Tyrolczyka. Była to, jak się 

 później okazało, najmniejsza odległość, na jak ą udało się Polakowi zbliżyć do konkurenta. — Pierwsza porażka na południowej ścianie Lhotse. Zginął partner Kukuczki Rafał Chołda.

1986 — Dziesią ty, jedenasty i dwunasty ośmiotysięcznik Kukuczki (Kangchendzönga, K-2,Manaslu) — trzynasty i czternasty R. Messnera. (Makalu, Lhotse).Jesienią tego roku Kukuczka brał pod uwagę szansę — gdyby udało mu się wejść na Manaslui Annapurnę — przegonienia Messnera. Gdy oczekiwał na poprawę pogody pod Manasludowiedział się o wejściu Włocha na Makalu i Lhotse i tym samym zdobyciu przez niego„korony Himalajów”.Telegram Kukuczki do Messnera: „Gratuluję wielkiego szlema”.W wyprawie na Kangchendzöngę zginął partner i przyjaciel Kukuczki Andrzej Czok.„Andrzej Czok — wspominał ten tragiczny wypadek Kukuczka — był moim najlepszym

 przyjacielem. Z nim zaczynałem himalajsk ą drogę. Bardzo przeżywałem jego śmier ć.Kangchendzonga to był smutny sukces”. W wyprawie na K-2 zginął Tadeusz Piotrowski. Po

tej ostatniej wyprawie dziennikarz zapytał Kukuczk ę: „Ginie partner, a himalaista ponad tą  śmiercią idzie dalej do celu.” Kukuczka: „Śmier ć przeżywa się wszędzie jednakowo mocno.Tylko reakcja na nią w górach jest nietypowa, bo takie są warunki. Ginie mój partner, a ja niemogę rozkleić się. Nie mogę usiąść i rozmyślać. Nikt przecież po mnie nie przyjdzie, nie

 pomoże mi. Muszę iść dalej, bo inaczej i ja zginę”. Inna jego wypowiedź po śmierciPiotrowskiego: „Zauważyłem u siebie coś w rodzaju skorupy, pancerza ochronnego. Może polatach wspinaczki, ocierania się o śmier ć, oglą dania jej, doszło do znieczulenia, pewnegorodzaju braku wrażliwości. Czymś przecież za to wszystko się płaci.”

1987 — Trzynasty i czternasty ośmiotysięcznik Kukuczki (Annapurna i Shisha Pangma).Messner zdobył wszystkie szczyty ośmiotysięczne w cią gu 15 lat. Większość — w sezonach

letnich i drogami klasycznymi.Kukuczka — w cią gu dziesięciu lat; większość nowymi drogami i w sezonie zimowym.Depesza Messnera do Kukuczki: „Nie jesteś drugi, jesteś wielki”.

 — Kukuczka został przyjęty w Tarnowie przez papieża Jana Pawła II w czasie jego pielgrzymki do Polski. Przyjął gratulacje od ówczesnego prezydenta Polski i premiera.Otrzymał nagrodę ministra spraw zagranicznych „Za rozsławienie imienia Polski w świecie.”W plebiscycie Telewizji Polskiej i „Trybuny Ludu” — wysokonak ładowej gazety o ogólno-

 polskim zasięgu — został najlepszym sportowcem września 1987 roku. Zwyciężył w plebiscycie redakcji ślą skiego „Wieczoru” na najlepszego sportowca województwakatowickiego. Został wybrany „Człowiekiem Roku” przez czytelników tygodnika„Perspektywy”. Zajął drugie miejsce — wśród dziesięciu najznamienitszych — w

 prestiżowym, dorocznym plebiscycie „Przeglą du Sportowego” na najwybitniejszego sportow-

ca 1987 roku. — Przebywał we Włoszech na zaproszenie wielkich firm produkują cych sprzętwspinaczkowy (m.in. Scarpa, Camp, Bailo), które sponsorowały jego wyprawę na ShishaPangmę. Odbył tam szereg konferencji prasowych, udzielał wywiadów w radiu i telewizji.

 — Został laureatem dorocznej nagrody jednej z włoskich „szkół przeżycia i przygody”(Schola di Scoraviveriza a Aventura). Spośród alpinistów, do tego czasu wyróżnienie to

 posiadał jedynie Reinhold Messner. W uzasadnieniu nagrody przyznanej Kukuczcewyeksponowano skromność wielkiego himalaisty i siłę woli okazywaną w ekstremalnietrudnych warunkach.

 — Wanda Rutkiewicz, najwybitniejsza himalaistka swojego czasu, opublikowała w„Taterniku”, organie Polskiego Zwią zku Alpinizmu, artykuł pod tytułem: „Jerzy Kukuczka,alpinista wielkiego formatu”.

1988 — Międzynarodowy Komitet Olimpijski przyznał R. Messnerowi i J. Kukuczce Srebrny

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 159/166

 

Medal Orderu Olimpijskiego. Tyrolczyk nie przyjął odznaczenia, uzasadniają c swój gest tym,iż uważa alpinizm za twórczość a nie rywalizację. Kukuczka wielokrotnie podkreślał sportowe wartości wyczynowego wspinania, a medal olimpijski przyjął jako ogromniesatysfakcjonują ce wyróżnienie. „W alpinizmie, jak w szachach — mówił —jest miejsce naswego rodzaju twórczość i sportową rywalizację. Gdyby jej zabrak ło, być może nigdy bymsię nie wspinał.” „Mnie nie wystarczy być tylko w górach — dodał później — nie wystarczy

 być na wyprawie. Uważam, że jeżeli się podchodzi pod gór ę, to z jakimś celem, a tym celem jest wejść na tę gór ę.” — Kukuczka o Messnerze: „Reinhold był dla mnie zawsze, i jest nadal, najsłynniejszymhimalaistą  świata. Człowiekiem, który dokonał w górach wspaniałych wyczynów, jest

 pionierem nowych kierunków w wysokogórskiej wspinaczce. Pierwszy zdobył wszystkieośmiotysięczniki i historia mu tego nie zapomni”.

 — Kukuczka o swoim wyczynie: „Podczas jednego ze spotkań z publicznością we Włoszechktoś zapytał, jak oceniam swoje osią gnięcie jako drugi po Messnerze. Odpowiedziałem

 pytaniem: Czy jest na sali osoba, która pamięta, kto jako drugi stanął na Evereście? Nie pamiętał nikt.” — Poczta Polska wydała okolicznościowy znaczek, zaprojektowany przez J.Konarzewskiego. Na znaczku widnieje panorama Himalajów, podobizna Jerzego Kukuczki i

wizerunek jego olimpijskiego odznaczenia.

1989 — Wyprawa na południową  ścianę Lhotse. Ostatnia wyprawa Jerzego Kukuczki.W począ tkowym stadium organizacji wyprawa Kukuczki miała za cel trawersowaniewszystkich wierzchołków Kangchendzongi. Gdy działają ca wiosną tego roku pod południową  ścianą Lhotse ekspedycja R. Messnera zakończyła się fiaskiem, Kukuczka zmienił plany izdecydował się na zaatakowanie tej słynnej z niedostę pności ściany. Wyprawa Kukuczki byłaósmą poważną próbą rozwią zania tego największego ówczesnego sportowego problemuhimalajskiego, zaś dla samego Kukuczki była to już druga próba (pierwsza w 1985 r.).Podczas pożegnania na warszawskim Ok ęciu padło pod jego adresem pytanie — zarejestrowane przez dziesią tki mikrofonów — skierowane przez wybitnego kierownika

ekspedycji himalajskich Andrzeja Zawadę, dlaczego, mają c za sobą tyle zwycięstw, będą c już u szczytu sławy, znów wybiera się na trudną i niebezpieczną gór ę. Kukuczka odpar ł: „Adlaczego kończyć, skoro tak dobrze idzie?” Wydaje się, że była to, wymuszona presją  sytuacji, szybka replika, nieco przekorna, nieco obliczona na taki efekt, jakiego oczekują  media od indagowanych sław. Replika — maska. Głę bszą odpowiedź Kukuczki na pytanieZawady można by znaleźć w jednej z dawniejszych wypowiedzi himalaisty, formułowanej watmosferze sprzyjają cej skupieniu i refleksji, jakiej domagało się, wbrew pozorom, owo

 pytanie: „W momencie, kiedy staje się na wierzchołku, nie ma wybuchu szczęścia — mówił Kukuczka — szczęście przeżywa się, gdy wszystko pozostaje jeszcze przed tobą , kiedywiesz, że do celu masz jeszcze kilkaset, kilkadziesią t metrów, gdy jesteś tuż przed. Towłaśnie jest czas szczęścia.” Inaczej mówią c — szczęście jest w dążeniu, a nie w spełnieniu.Kukuczka nie był oczywiście pierwszym, który tak właśnie ujął motywacje odwiecznego

niepokoju i postaw poszukują cych Człowieka (jako gatunku „homo irrequietus”), jak i samą  nieuchwytną istotę szczęścia, rozpoznawalną jedynie w ulotnych momentach „między ustamia brzegiem pucharu”. Ale wypowiedź wielkiego człowieka gór ma tę wartość, że jeszcze raz

 potwierdza uniwersalność ludzkich przeżyć egzystencjalnych, mimo nieskończonejróżnorodności rodzą cych je konkretnych doświadczeń.

 — 24 października, o 8 rano, przy bardzo dobrej pogodzie, Kukuczka wyruszył zeszturmowego namiotu ustawionego ponad najtrudniejszym odcinkiem bariery skalnej wgórnej części południowej ściany Lhotse.Mówi Ryszard Pawłowski, partner Kukuczki na jego ostatniej wspinaczce:„...Po trzecim z kolei biwaku, jaki spędziliśmy powyżej wysokości 8000 metrówwstawaliśmy pełni nadziei. Od łatwej, jak są dziliśmy wówczas, grani dzieliło nas niespełna70 metrów terenu, który wizualnie ocenialiśmy: „bez problemu”. Prowadził Jurek. Ja

asekurowałem. Byliśmy zwią zani liną około 80-metrowej długości. Miała ona 7 milimetrówgrubości — była zatem nieco cieńsza od tych, jakich zazwyczaj się używa w niższych górachlub podczas wspinaczek w skałkach. Na tak dużej wysokości liczy się jednak każdy gram

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 160/166

 

sprzętu. Zazwyczaj na tej wysokości teren jest również łatwiejszy, często alpiniści nawet jeśliidą razem — nie asekurują się w ogóle. My znajdowaliśmy się w miejscu, z którego w dół opadało trzykilometrowej długości, niemal pionowe urwisko południowej ściany Lhotse — ściany, której do tej pory nie udało się przejść nikomu. Tak więc nawet ta najcieńsza nić,któr ą byliśmy zwią zani, dawała nam poczucie potrzebnego w tym miejscu bezpieczeństwa.Jurek jak zawsze wspinał się pewnie i szybko. Lina przesuwała się w moich r ękach wolno

lecz prawie bezustannie. Przed wyjściem na grań Jurek napotkał jeszcze przysypane świeżym,nie zwią zanym śniegiem płyty skalne. Czyż by na samym końcu miała nas czekać jeszczeniespodzianka? Lina zbliżała się do końca. Jurek musiał być nade mną jakieś 70 metrów.Wpatrywałem się w niego uważnie, jak to zawsze robię, próbują c wspomóc partnera choć bytylko wzrokiem. Między nami nie było żadnego punktu asekuracyjnego. Lina była wpiętatylko w hak na moim stanowisku. Jurek wykonał dwa szybkie ruchy i kiedy wydawało mi się,że dotknął śnieżnej grani, zupełnie niespodziewanie zaczął się osuwać. Począ tkowo wolno,ale z każdym ułamkiem sekundy szybciej. Nie zdążyłem jeszcze ogarnąć całej tej sytuacjikiedy Jurek mignął obok mnie. Pomyślałem, że za moment będę leciał razem z nim.Stanowisko, na którym stałem, miało minimalne szansę, aby utrzymać stukilkudziesięciometrowej długości lot. Poczułem ogromne szarpnięcie, które rzuciło mniena skałę. Uderzyłem kaskiem o jakiś skalny wystę p, co nieco mnie oszołomiło. Nagle siła,

wobec której jeszcze przed chwilą byłem bezradny zelżała, co spowodowało, że momentalnieodrzuciło mnie w przeciwnym kierunku. Niemal równocześnie poczułem, że wiszę na pętliautoasekuracyjnej. Zauważyłem obok mnie luźno zwisają cy koniec liny — w tym właśniemiejscu lina urwała się...

 — 26 października koledzy odnaleźli i pochowali w lodowej szczelinie ciało Kukuczki.

J. Kukuczka zginął na swojej siedemnastej wyprawie w Himalaje (ściślej: w góry najwyższe),trzeciej na Lhotse, w dziesięć lat po wejściu na swój pierwszy ośmiotysięcznik — Lhotse.

1990Ukazała się drukiem książka Jerzego Kukuczki, opracowana przez Tomasza Malanowskiego

 —  Na szczytach świata. Na jej ok ładce zamieszczono adnotację: „Maszynopis tej książki był 

 już w drukarni, gdy nadeszła wiadomość o śmierci Jerzego Kukuczki. Największy polskihimalaista(...), człowiek cieszą cy się światową sławą , a jednocześnie tak nam bliski, mówi oswoich zwycięstwach i rozterkach, niepowodzeniach i sukcesach szczerze i otwarcie.Przywią zywał dużą wagę do tego nowego doświadczenia, jakim miało się stać opublikowanietej opowieści”.W świetle faktu górskiej śmierci J. Kukuczki jego wypowiedzi o wspinaniu zawarte w tejksiążce nabierają dodatkowych sensów, podlegają relatywizacji —jak choć by te:„Ja staram się w górach nie ryzykować, o ile to w ogóle jest możliwe”.„Strach jest naturalnym stymulatorem zachowania się w niebezpiecznych sytuacjach. Ktoś,kto go nie odczuwa, nie powinien się wspinać. Jest skazany na rychłą  śmier ć”.

1991

 — Ukazała się książka warszawskiej dziennikarki „Przeglą du Tygodniowego” AgnieszkiMetelskiej pt. Szukanie pointy ż ycia, zawierają ca jej wywiady ze sławnymi ludźmi, „ludźmi,którzy —jak napisała — nadali swemu życiu indywidualny sens” — m.in. z pisark ą Marią  Kuncewiczową ; lekarzem-społecznikiem, profesorem Julianem Aleksandrowiczem;

 publicystą , powieściopisarzem i kompozytorem Stefanem Kisielewskim; filozofem, księdzem profesorem Józefem Tischnerem oraz — z Jerzym Kukuczk ą .Jedno z pytań dziennikarki zadane J. Kukuczce brzmiało: Nelson Piquet — kierowca FormułyI (...) powiedział kiedyś: „Pogodziłem się z myślą , że zginę na torze wyścigowym”. Czy pangodzi się ze śmiercią w górach? Odpowiedź himalaisty: „Wykluczam tak ą możliwość. Inaczejnie mógł bym się w ogóle wspinać”.

1994

 — W Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach została obroniona praca magisterska pt. „Jerzy Kukuczka — czołowy polski alpinista (1948-1989)”. Wielki himalaista stał się częścią podlegają cej zobiektywizowanym badaniom naukowym historii sportu.

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 161/166

 

Oprać. Andrzej Matuszyk 

Ważniejsze przejścia wspinaczkowe JerzegoKukuczki

SKAŁKI

(nowe drogi i warianty, pierwsze przejścia klasyczne)Przed 1972 Brzuchata Turnia, Skałki Rzędkowickie, Mały Okiennik, wierzchołek pn.:

 Pierwsze przej ście klasyczne (z dolną asekuracją ), tzw. „Rysy Momatiuka”, pn.-wsch. ścianą  (z A. Bar ą ).

Przed 1972 Turnia Lechwora, Skałki Rzędkowickie, Mały Okiennik, wierzchołek pn.: Pierwsze przej ście klasyczne, prawym skrajem pd.-wsch. ściany (z Z. Wachem).Przed 1972 Turnia Lechwora, Skałki Rzędkowickie, Mały Okiennik, wierzchołek pd.:wariant do drogi G. Chwoły prawą częścią pd.-wsch. ściany (z P. Skorupą ).Przed 1972 Turnia Kaczor, Podzamcze, środkiem zach. ściany: nowa droga (z P. Skorupą ).Przed 1972 Zegarowe Skały, Smoleń, zacięciem ograniczają cym z prawej strony płytyśrodka ściany najwyższej turni: nowa droga, zw. „Zacięciem Kukuczki”.10 IX 1972 Mały Mur, Skałki Rzędkowickie, środkiem (rysą ) pd. ścianą Turni 2: nowadroga.10 IX 1972 Mały Mur, Skałki Rzędkowickie, trawers pd.-wsch. ściany Turni 3: nowa droga(z J. Skorkiem).

10 IX 1972 Mały Mur, Skałki Rzędkowickie, prawą częścią pd. ściany Turni 5: nowa droga

(z J. Skorkiem).1974 Brzuchata Turnia, Skałki Rzędkowickie, Mały Okiennik, wierzchołek pn., prawymskrajem i środkiem pn.-wsch. ściany: nowa droga.1975 Turnia Kukuczki, Mirów, Szósta Grzęda, prawą rysą wsch. ściany: nowa droga, zw.„Rysą Kukuczki”.1977 Mysia Skała, Góra Zborów, prawym skrajem wsch. ściany: nowa droga.VI 1977 Grupa z Wielbłą dem, Góra Zborów, lewym filarkiem wsch. ściany Skały 3: nowadroga.VI 1977 Wielki Blok, Góra Zborów, ukosem przez pd. ścianę: nowa droga.

TATRY

(nowe drogi i warianty, pierwsze przejścia — zimowe, klasyczne, jednodniowe;ważniejsze próby)

20 II 1971 Mięguszowiecki Szczyt Pośredni: pierwsze przej ście zimowe wariantu J.Łą ckiego i M. Włodka tzw. „Grzybka”, środkiem ściany czołowej lewego filara pn.-wsch.ściany (z Danutą Gellner-Wach, J. Skorkiem i Z. Wachem).

24-26 III Kazalnica Mięguszowiecka: próba pierwszego przej ścia1971  zimowego direttissimy pn.-wsch. ściany (z A .Bar ą i P. Skorupą ).16-18 IV Mały Młynarz: pierwsze przej ście zimowe „Kurtykówki”,1971 drogi biegną cej prawym filarem pn.-wsch. ściany głównego wierzchołka (z J. Kalią iZ.Wachem).

1971 Cubrynka: pierwsze przej ście zimowe drogi K. Liszki, J. Por ę bskiego i A.

Sk łodowskiego prawym filarem pn.-zach. ściany (z J. Kalią , J. Skorkiem i Z. Wachem).3-6 I 1972 Mały Młynarz: pierwsze przej ście zimowe „Direttissimy” pn.-wsch ściany

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 162/166

 

głównego wierzchołka (z T. Gibińskim i Z. Wachem).

22 VII 1971 Wołowa Turnia: pierwsze polskie przejście, drugie w ogóle „Drogi Pają ków”środkiem pn. ściany (z M. Piekutowskim i J. Skorkiem).8-11 II 1972 Młynarczyk: pierwsze przej ście zimowe „Drogi Bieder-mana” środkiem wsch.ściany (z J. Kalią , J. Kiełkowskim i J. Skorkiem).

VI 1972 Kazalnica Mięguszowiecka: pierwsze przej ście jednodniowe „Drogi Pają ków” środkiem pn.-wsch. ściany (z Z. Wachem).

23-24 VI 1972 Mały Młynarz: nowa droga, kominem pn.-wsch. ściany, tzw. „Wielkikomin” (z Ireną Gellner, J. Skorkiem i Z. Wachem).8 VII 1972 Cubrynka: drugie przej ście — wł asnym wariantem — drogi M. Łukaszewskiegoi Z. Wą cha lewą częścią pn.-zach. ściany (z P. Czokiem).8 II 1977 Mały Durny Szczyt: nowa droga, pn. filarem (z A. Machnikiem).

RIŁA (Bułgaria)

2 VIII 1971 Maliowica: pierwsze polskie przej ście, drugie w ogóle „Direttissimy” pn. ściany(z K. Baraniokiem).

4 VIII 1971 Diabelskie Igły (Diawolskite Igli): pierwsze polskie przej ście drogi „Sliwien” (zK. Baraniokiem).5 VIII 1971 Średni Kupen: pierwsze polskie przej ście, drugie w ogóle drogi „WIF” (z M.Kuligiem).11 VIII 1971 Zlijat Zyb: pierwsze polskie przej ście, drugie w ogóle „Superdirettissimy” pd.-wsch. ściany (z K. Baraniokiem).

15 VIII 1971 Diabelskie Igły (Diawolskite Igli): nowa droga, nazwana „Katowice”.(Samotnie).

DOLOMITY

23-26 VII Torre Trieste: nowa droga, środkiem pd. ściany, nazwana 1972  przez Włochów„Direttissima delii Polacci” (z J. Kalią , T. Łaukajtysem i Z. Wachem).4-5 VIII Cima del Bancon: nowa droga, pd.-wsch. filarem 1972 (z T. Łaukajtysem i Z.Wachem).

7 VIII 1972 Punta Civetta: powtórzenie drogi „Aste - Susati” pn.- zach. ścianą (z Z.Wachem).

6-23 III 1973 Marmolada d’Ombretta: pierwsze przej ście zimowe, czwarte w ogóle, drogizw. „Via dell Idealle” środkiem pd. ściany (z M. Piekutowskim, J. Skorkiem i Z. Wachem).

ALPY ZACHODNIE

19 VII 1973 Aiguille du Moine: pierwsze polskie przej ście drogi „Aureille-Fentren” wsch.ścianą (z M. Łukaszewskim).

22 VII 1973 La Pell, masyw Vercors: pierwsze polskie przej ście drogi „Paryżan” pd. ścianą (zM. Łukaszewskim).

30 VII Tete Sud du Replat, masyw Ecrins: pierwsze polskie  przej ście lewą częścią pd.ściany (z M. Łukaszewskim).6 VIII 1973 Mont Blanc: pierwsze polskie przej ście drogi „Major” wsch. ścianą (z M.Łukaszewskim, B. Kozłowsk ą i J. Kurczabem).12-14 VIII Petit Dru: nowa droga, lewą częścią pn. ściany (z M. Łu-1973 kaszewskim i W.Kurtyk ą ).3-4 VIII Grandes Jorasses: nowa droga, pn. ścianą na Pointę 1975 Helenę (z M.Łukaszewskim i W. Kurtyk ą ).

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 163/166

 

ALASKA

20-26 VII Mount Mckinley, 6198 m: zach. żebrem pd. ściany1974 (z J. Barankiem, A. Bilczewskim, H. Furmanikiem, J. Kalią i A. Zyzakiem).

HINDUKUSZ

I VIII 1976 Kohe Awal, 5800 m: nowa droga, środkiem pd. ściany. (Samotnie).

10-11 VIII Kohe Tez, 7015 m: od pd.-wsch. (z J. Barankiem, S. Cho-1976 lewą i H. Natkańcem).9 VIII 1978 Tirich Mir East, 7692 m: nowa droga, wsch. granią (z T. Piotrowskim i M. Wroczyńskim).

II VIII 1978 Bindu Ghul Zom, 6340 m: pierwsze wej ście na szczyt zach. granią , w zejściu zeszczytu Tirich Mir East (z T. Piotrowskim i M. Wroczyńskim).

ALPY NOWOZELANDZKIE

19 II 1981 Maltę Brun, 3176 m: nowa droga, środkiem pd. Ściany (z L. Musiotem i R.Wareckim).20 II 1981 Maltę Brun, 3176 m: nowa droga, prawą częścią zach. ściany (z L. Musiołem i R.Wareckim).27 II 1981 Grań Mount Hicks, 3183 m — Mount Dampier, 3440 m (z R. Pawłowskim i K.Wielickim).

HIMALAJE I KARAKORUM

Jesień 1977 Nanga Parbat, 8125 m: próba wej ścia pd. wsch. ścianą ; osią gnięto wysokość 

ok. 7950 m — z M. Piekutowskim i M. Pronobisem. (Wyprawa Klubu Wysokogórskiego zKatowic; kier. A. Zyzak).

4 X 1979 Lhotse, 8511 m: drog ą normalną  , od zach. — z A. Czokiem, J. Skorkiem i A.Heinrichem. (Wyprawa Klubu Wysokogórskiego z Gliwic; kier. A. Bilczewski.)19 V 1980 Mount Everest, 8848 m: nową drog ą  , pd. filarem — z A. Czokiem. (PolskaWyprawa Narodowa; kier. A. Zawada).

Jesień 1981 Makalu. 8463 m: próba poprowadzenia nowej drogi prawą częścią zach. ściany;osią gnięto wysokość ok. 8000 m — z A. Mclntyre’em i W. Kurtyk ą .15 X 1981 Makalu, 8463 m: nową drog ą  , pd.-wsch żebrem i pn.-zach. granią , samotnie, wstylu alpejskim. (Międzynarodowa wyprawa; kier. W. Kurtyka.)30 VII 1982 Broad Peak (Falchan Kangri), 8047 m: drog ą klasyczną  , zach. ścianą i pn.granią , w stylu alpejskim — z W., Kurtyk ą .VII 1982 K-2 (Chogori), 8611 m: próba wej ścia nową drog ą  , pd. ścianą ; osią gniętowysokość ok. 7400 m — z W. Kurtyk ą .23-24 VI Gasherbrum II East, 7772 m: pierwsze wej ście na szczyt,1983 wsch. granią , w stylu alpejskim — z W. Kurtyk ą .29 VI - Gasherbrum II, 8035 m: nową drog ą  , pd.-wsch. granią ,1 VII 1983 w stylu alpejskim — z W. Kurtyk ą . (Dwuosobowa wyprawa; kier. W. Kurtyka).

19-23 VII Gasherbrum I (Hidden Peak), 8068 m: nową drog ą  , pd.- 1983 zach. ścianą , wstylu alpejskim — z W. Kurtyk ą . (Dwuosobowa wyprawa; kier. W. Kurtyka).15-17 VII 1984 Broad Peak (Falchan Kangri), 8047 m: nową drog ą  , trawersem poprzezwierzchołki pn. 7700 m i środkowy 8016 m, w stylu alpejskim — z W. Kurtyk ą .VII 1984 Biarchedi, 6781 m: pierwsze wej ście na szczyt (w czasie powrotu z wyprawy naBroad Peak i Gasherbrum IV, w drodze na przełęcz Masherbrum La), samotnie w stylu

alpejskim.21 I 1985 Dhaulagiri, 8167 m: pierwsze wej ście zimowe, drogą klasyczną , od pn. — z

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 164/166

 

A.Czokiem (Wyprawa Klubu Wysokogórskiego z Gliwic; kier. A. Bilczewski).

13 II 1985 Cho Oyu, 8153 m: pierwsze wej ście zimowe (jako drugi zespół po M.Pawlikowskim i M. Berbece, 12 II), nową drog ą  , pd.-wsch. filarem — z A. Heinrichem(Wyprawa polsko-kanadyjska; kier. A. Zawada).

13 VII 1985 Nanga Parbat, 8125 m: nową drog ą  , pd.-wsch. filarem — z C.-Carsolio, A.Heinrichem i S. Łobodzińskim (Wyprawa Klubu Wysokogórskiego z Krakowa; kier. P.Mularz).

IX, X 1985 Lhotse, 8511 m: próba wej ścia nową drog ą  , pd. ścianą ; osią gnięto wysokość ok.8150 m. (Wyprawa Klubu Wysokogórskiego z Katowic; kier. J. Majer).11 I 1986 Kangchendzönga (Kangchenjunga), 8598 m: pierwsze wej ście zimowe, od pd.,drogą pierwszych zdobywców — z K. Wielickim. (Wyprawa Klubu Wysokogórskiego w Gli-wicach; kier. A. Machnik).18 VII 1986 K-2 (Chogori), 8611 m: nową drog ą  , pd. ścianą , w stylu alpejskim — zT.Piotrowskim. (Międzynarodowa wyprawa; kier. K.M. Herrligkoffer.)

9 XI 1986 Manaslu East, 7922 m: pierwsze wej ście na szczyt (podczas wejścia nawierzchołek główny), od pn.-wsch. — z C. Carsolio i A. Hajzerem.10X1 1986 Manaslu, 8156 m: nową drog ą  , od pn.-wsch., w stylu alpejskim — z C. Carsolioi A. Hajzerem. (Wyprawa pod kier. J. Kukuczki).

3 II 1987 Annapurna I, 8091 m: pierwsze wej ście zimowe, od pn., drogą zdobywców — z A.Hajzerem. (Wyprawa Klubu Wysokogórskiego z Katowic; kier. J. Kukuczka).

31 VIII 1987 Yebokangal Ri, 7365 m: pierwsze wej ście na szczyt, nową drog ą  , od pn., wstylu alpejskim — z A. Hajzerem.18 IX 1987 Shisha Pangma West, ok. 7950 m: pierwsze wej ście na szczyt, nową drog ą  ,zach. granią , w stylu alpejskim (podczas wejścia na wierzchołek główny) — z A. Hajzerem.18 IX 1987 Shisha Pangma (Xixabangma), 8013 m: nową drog ą  , zach. granią , w stylualpejskim — z A. Hajzerem. (Wyprawa pod kier. J. Kukuczki).

13 X 1988 Annapurna I East, 8010 m: nową drog ą  , od pd., w stylu alpejskim — z A.Hajzerem. (Wyprawa Klubu Wysokogórskiego z Katowic; kier. J. Kukuczka).

24 IX 1989 Lhotse, 8511 m: próba wej ścia nową drog ą  , pd. ścianą ; osią gnięto wysokość ok.8380 m. (Wyprawa Ślą skiej Grupy Himalajskiej; kier. J. Kukuczka).

Oprać. Andrzej Matuszyk 

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 165/166

 

Spis Treści

Od autora

Trochę w prawo od najwyższej góry świata... Lhotse, pół nocno-zachodnia ściana, 1979

Everest „po polsku”Mount Everest, poł udniowa ściana, 1980

Biedronka z plastykuMakalu, pół nocno-zachodnia grań , 1981

„Skradziona” góra

 Broad Peak, zachodnią   ścianą  , 1982

Góra „na kredyt”Gasherbrum II, poł udniowo-wschodnia grań ,Gasherbrum I, poł udniowo-zachodnia ściana, 1983

Przejechany wąż Broad Peak, trawersem poprzez Wierzchoł ki:  Pół nocny i Ś rodkowy, 1984

8167 metrów śniegu i mgły Dhaulagiri, zima 1985

Wyłamane szczebleCho Oyu, poł udniowo-wschodni filar, zima 1985

 Nanga nie pobłaża Nanga Parbat, poł udniowo-wschodni filar, 1985

Plecak na zboczu Lhotse, próba przej ścia poł udniowej ściany, 1985

Wieczne odpoczywanie... Kangchendzönga, zima 1986 

„Rób swoje” K-2, poł udniowa ściana, 1986 

5/13/2018 Kukuczka Jerzy - Mój Pionowy Świat - slidepdf.com

http://slidepdf.com/reader/full/kukuczka-jerzy-moj-pionowy-swiat 166/166

 

 Nic to...Manaslu, pół nocno-wschodnia ściana, 1986 

Zimne piek ło Annapurna, pierwsze wej ście zimą  ,  pół nocną   ścianą  , 1987 

Kaczka po pekińsku

Czternaście razy osiemShisha Pangma, zachodnia grań , 1987 

Karty do kalendarium życia Jerzego Kukuczki

Ważniejsze przejścia wspinaczkowe Jerzego Kukuczki