Upload
piotr-mierzwa
View
236
Download
0
Embed Size (px)
DESCRIPTION
(z wiosny 2013)
Citation preview
PIOTR MIERZWA
DZIENNIKT
SPIS DNI
30 marca 2013. Jak liście na światłach .................................................................................. 5
Wielka niedziela. Lata dzikiej rozpusty ............................................................................. 6
1, 2, 3 kwietnia 2013. Celebrans, wynalazek fortepianu ....................................................... 7
5 kwietnia 2013. Oblizując skalpel ...................................................................................... 9
6 kwietnia 2013. Nowe Antesteria ...................................................................................... 10
7 – 8 kwietnia 2013. Moc, poszanowanie, sam martwy bohater ................................................. 11
11 – 15 kwietnia 2013. Gdyby nie ja, wtedy nie ty ............................................................... 14
17 kwietnia 2013. Powrót do domu, zboże i skała.............................................................. 15
18 – 19 kwietnia 2013. Pomiędzy, moje nieszczęścia, wreszcie powietrze! ....................... 16
19, 20 kwietnia 2013. Nieodzowny wyraz poglądów i pragnień ........................................ 18
21 kwietnia 2013. Introduction to critical partnership, czyli: wieczór jest mądrzejszy niż
poranek, gdy słuchasz oczami! .......................................................................................... 19
22 – 23 kwietnia 2013. Mocium panie, ten dziwny tuteraz! ..............................................20
25 kwietnia 2013. Młoda sól ................................................................................................ 23
1. niedziela długiego weekendu. Różyczka, śpiew ptaków ...............................................24
Wtorek, długi łykend. Ten system zwany sumieniem ...................................................... 25
Święto Konstytucji 3-ego Maja. Za wskazaniem ...............................................................28
2. sobota długiego weekendu. Kurwa, panika mi zanika! ............................................... 29
Niedziela. Dzisiejszy wiersz sponsoruje niekonieczność ................................................. 32
9. 5. 2013. Po prostu wierszem ........................................................................................... 34
10. 5. 2013. Romeo y Julio .................................................................................................... 36
11. 5. 2013. Afirmacja, głośno mówią fakty ......................................................................... 38
13. 5. 2013. Janek, jedyny człowiek rodziny, który zasłużył na wieczność ........................ 41
16. 5. 2013. Słońce w oknie .................................................................................................. 43
19. 5. 2013. Całkiem niespodziewanie przyjąłem wszystko .............................................. 44
WIERSZ POLECENIA ......................................................................................................... 47
30 marca 2013. Jak liście na światłach
Drzewo uschło, nim zerwałem jabłko.
Raj jest piekłem dla rozbudzonych. Ale
Hades nie umiał być moim mężem, Tori
Amos, twoje metafory robią mi dobrze
jak nektar, ambrozję zbieram z albumów
Boys for Pele & From the Choirgirl Hotel!
Do teraz zeschłe i pożółkłe liście leżą na
światłach, ale teraz to ja drzewem się staję,
najdalej na nie nas wysuniętym/punktem nas.1
Katastrofą jest, że lekcje męskości odebrałem
od rozwrzeszczanych pań i panien zza oceanu.
Miałem mnóstwo matek, uczyły mnie mówić mocno,
a tak zdecydowanie stawiać ludzkie sprawy, na twoim,
swoim i naszym, że chronologicznie mnie wychowały.
Nadciąga wiosna, więc otrzepuję z siebie ich gwiazdy,
nadzy ojce, płaczący, pustymi rękami skrywają piersi i
sromy, wiem dobrze, że nie mam powodu ich ratować.
Kraków, 30 marca 2013 r.
1 Justyna Bargielska, „Pan przyniósł, pan odniósł”.
Wielka niedziela. Lata dzikiej rozpusty
Ostatnio plecy głaska tylko okno. Następuję
po trzyletnim okresie bycia istotą nieludzką.
Bezcenny międzyczas zamienia nas w metki.
Nie myślę o „kiełbasie”, o jakiej nie słyszałeś.
Pamięć masz dziurawą, czas często przyszły.
Serniku, dni są ci mniej ważne niż nieznane!
Uczciwie czekałem na mój blok czekoladowy,
miałem potrzebę zapamiętać to całe pojebane
wczoraj, aż wczoraj nie mam nico wspomnieć.
Nie ma co, kogoś się wyhaczy: wielką hodowlę
bryły ludzkiej, dyndającej na hakach w chłodni,
nie upilnują nikogo strażnicy bezczasu traty!
Mam na myśli młódź zamęczoną tańcem życia.
Chociaż wolałbym o niczym i nikim nie myśleć.
On przestanie istnieć, jeżeli potraktuję się O.K.
Okno się otwiera rękami i zakiełkują ci skrzydła
z moich pięknie wyrzeźbionych męskich pleców.
Odlecimy razem, nigdzie się nie ruszając, amen!
I wymażę ze ściany luster mene thekel upharsin,
i wymarzę nam Ziemię bez faryzejskich złudzeń,
i wszyscy będziemy razem ze swoją Mamą/Tatą.
Na zawsze w ciepłym domu, cuda nieprzegrzane,
powiedzmy, że nie Piotr mam na imię, a Jezus III,
ale powiedzmy też, że to imię nie ma nikomu nic
do powiedzenia, pomilczałbym na tobie palcami!
Zajrzyj dom, motylu, przy pierwszej nadarzającej
się szansie na co dzień przybyłe bezdomności, ty
dotykaj mnie z moją śmiercią, kochając otwarcie!
Podgórze, Kraków, Wlk. Niedziela, 31 marca 2013 r.
1, 2, 3 kwietnia 2013. Celebrans, wynalazek fortepianu
Nie chce wyjść inaczej: sylaby mówią mi, że wszystko jest święte.
Tu i teraz nie przestaje istnieć, ja, choć go nie ma, jestem ze stali;
nie bliżej, nie dalej, w tym, nie innym czasie i w miejscu niczego nie
pragnę, jak chwalić ten fakt, dziękować za możliwość uczestnictwa!
Nie przeszkadzaj mi, jak cię serdecznie proszę, zostaw w niepokoju,
takby się mogło wydawać, a tak w istocie to nieledwie wielka wojna,
moratorium na rozpacze i radości, nienawiść i miłość, gniew i strach.
3. światowa wojna o mnie, wyświęcenie z domu ojców, własny pokój!
Wiarę i nadzieję, wszystkie dary puszki Pandory, cały ten zwierzyniec,
każde i żadne odczucie, złe, dobre emocje, wszystko w rzeczywistości,
co konieczne do życia: podmiot mocny jak fortepian Orzechowskiego,
kątem oka spojrzenie rzucone w stan rzeczy, w odbicie mojej sylwetki
w oknie autobusu, a przez nie widzę przesuw jedynego miasta świata,
jakie mogę w pewien sposób nazwać swoim i raczej nie będzie inaczej,
nie zobaczę świata nie moimi oczami, czemu więc chciałbym narzekać,
skoro mimo wady wzroku, nawet bez okularów zbyt wiele dostrzegam?
Kraków, 1 – 3. 04. 2013 r.
5 kwietnia 2013. Oblizując skalpel
Gdy płytko ci, zostań pogłębiarką, bylebyś uważał,
porzucą nas na mieliznach (dyskursu wykluczenia).
Nikt dobrze nie wie, czym jest ten dyskurs, wcale
nie przeszkadza to nikomu nas weń ekspediować.
Przez co niedobrze wiemy, kim jesteśmy, a jak już
się dowiadujemy, to jest bardzo dawno i za późno.
Rozrywamy złotko, co opatula skalpel, rozcinamy
wrzód za nowotworem, jedynie by zlizać złą krew.
Nosimy na piersiach złote łańcuchy niezależności,
z których zerwaliśmy Jahwe i Chrystusa na Krzyżu.
Co najlepszym palantom się poprzez to wyobraża,
że przestali być religijnie, stali się bogami bogami.
Ni hu hu, ich parafia niesie im w basach burdon
głosu proboszcza, dudnienie dzwonów na anioł.
Coraz wyraźniej nieporadnie samotni, jesteśmy
więźniami skłamanej miłości, obycia bez ofiary.
Tak rzucony na płyciznę, pogłębiony nad miarę,
umieram z pragnienia, naprawiony w działaniu!
Kraków, 5 kwietnia 2013 r.
6 kwietnia 2013. Nowe Antesteria
Bałem się światła, bałem się lustra.
Aby nie widzieć, wolałem umierać.
Obecnie żyję na pełnych obrotach!
Teraz nie żyję w pełnym wymiarze.
Dzień wrócił, zanim się obejrzałem.
Półtora obrotu Ziemi wokół Słońca:
jesień, zima, zima, wiosna, dwa lata
blisko zmarnowane na odzysk echa
i dorabianie się moich i tylko cieni.
Powrót z Hadesu na Ziemię, piekło
odśrodkowego wyrazu. W pękający
dłoni granat, rozpuszczony spermą.
Piekło słów wyśrodkowanych ciszą.
Pustynia inwersji w rajach drugiego
piętra bloku i człowieka bez imion.
Bezbronna masakra Akaina i Babla.
Lustro jest rurą, którą wylewam się
w to miejsce, gdzie dotąd żył strach.
Wywracam podszewkę na wierzch.
Korzystnie nicuję czasoprzestrzeń.
Jako ptaszek wylatuję w powietrze:
bocian, mewa, gołąb, wróbel, sroka.
W moich ramionach dębu osiadam,
rodzę się w trumnie wyrywać serca.
Kładę swój cięty tulipan na grobach
żonkili i pierwiosnków, niszczę net.
Zaciągam dług nie do uregulowania,
oddech, głęboki nałóg nagłych nocy.
Chwila i koncentracja mija i powraca
chwila odpoczynku, martwe wakacje
dobiegają końca, każdy dzień ma ten
świąteczny aspekt ślepca, on widział.
Kraków, oś. Ruczaj, 6 kwietnia 2013 r.
7 – 8 kwietnia 2013. Moc, poszanowanie, sam martwy bohater
Siwo, wołam do pustego nieba: zabij mnie, zanim ja
zabiję ciebie! Dorastam tak do własnej straty, martwy
bohater, ścierwo obywatelskiej historii współczesnego
społeczeństwa: sam poradzić sobie postanowił, wariat!
Światła, w roku Lutosławskiego: zło pochodzi od głupców,
którzy przeprosić nie potrafili, przyznawać się do potknięć.
One zbierały się w pokolenia, kule śniegowe, przyszła wiosna
w nowy świat ten śmietnik histerii rozpuścić, wylać to szambo,
rozchełstanie przytulić, skupić długi
w człowieka i drugiego osobnika, we
mnie i w ciebie wstrzelić się planetą!
2
Byłbym nie skojarzył. Gdyby nie było powszechnie
wiadomo, że nic dobrego wyniknąć z nas nie może.
A jeżeli to, co naokoło, to ocean, nie żadne powietrze,
jeśli właśnie nie po dnie chodzimy, a dusimy się wodą,
to niczego nie powinno zmienić w naszym zachowaniu.
Globalnie nie wiążą żadne przykazania, lecz miejscowo
musimy jednak okazywać sobie szacunku choć szczyptę,
to pieprzem jest międzyludzkich stosunków! Przesalam
potrawkę z piersi kurczaka w koncentracie pomidorowym, by
już wyjaśniło się, że jestem w sobie na zabój zakochany, no to
się wyjaśnia, że rozsypawszy cukier, umrzesz ty i to z własnej
miłości: więcej nie traktuj się nigdy jak przedmiot nie swoich
3
pożądań i ambicji, jak na rzecz więcej nie patrz w siebie, w sobie
nie widź nikogo innego oprócz siebie samego i nie wykluczaj się,
za dwa dni nie zapomnij zapomnieć, co się działo trzy lata temu,
nie mogłem się odnaleźć na liście ofiar owej katastrofy lotniczej,
mimo że przekonany byłem, że umarłem, że świat się skończył,
nie mam czego więcej tu szukać. Otóż tak, szukałem szacunku,
jaki wykpiłby rodzinną i rodzimą historię, a dałby mnie widzieć
takiego, jakim w danym ci momencie jestem, szukałem miłości,
4
ciebie, jak nadal dotąd, jak zawsze nie ma, a nie brak, ale powiedz,
używając wszelkich dostępnych mi znaków, że będziesz tu kiedyś,
że nie wiesz, kim jesteś, lecz nie zostawisz mnie nigdy i na zawsze
będziesz dla mnie, kiedy mi cię potrzeba, i w światło i w ciemność
ze mną wchodzić chciałbyś, w dzień, w dzień, bo zawsze pamiętasz,
że dziś jeszcze, nie jutro możesz umrzeć, dlatego nie możesz stracić
ze mną ani jednej wolnej chwili, i wolisz się zniewolić, ale dla mnie i
tylko dla mnie będziesz zabijać, kłamać, wskrzeszać, mówić prawdę!
Kraków, 7 – 8 kwietnia 2013 r.
11 – 15 kwietnia 2013. Gdyby nie ja, wtedy nie ty
A gdyby nie zachwyt, byłbym martwy.
To nadmiar piękna tej Ziemi sprawiał,
że pragnąłem wydrapywać sobie oczy.
Bogiem być może tylko gwiezdny pył.
Przedwczoraj wydostałem się na brzeg.
Wyschnąłem już, żeby przynieść ci złą,
pomyśleć mógłbyś, wieść: Umrzesz, o!
Mnie kres napawa wolnością po brzegi.
Nieodmierzany czas zaczynał upływać.
Bez siebie samych sami nie istnieliśmy,
Cyganie w jawnym śnie rozprowadzali
nas jak Jackson Pollock farbę po ziemi.
Trójpalczasty Bóg niknął z cudownego
świata przepłoszony miłością fizyczną.
Świata, który porzucał w każdej swojej
postaci od niezliczonej liczby stuleci, i
gdyby nie nasz ludzki zachwyt, dawno,
na nasze szczęście byłby bozią martwą.
Zamiast stał się on ostatnim powrotem
suchą stopą wszystkich na wybrzeża ja.
Kraków, Guest Rooms Anny 4, 15. 04. 13.
17 kwietnia 2013. Powrót do domu, zboże i skała
Kosmos interesuje nas bez wątpienia, o wiele bardziej
niż my sami i Ziemia powierzona nam przed wiekami!
Zawsze było nam bliżej do tego, co odległe, skąd przyszło
zarządzenie powrotu na własne włości, nie moje, ani twoje.
Powrót do domu, dwoje rozbitków, czym jest dla ciebie dom,
Viljo, czym jest dla ciebie dom, Piotrze? Mieszkaniem głosów.
Mieszkaniem głosów, danym nam pod wynajem, moim ciałem.
Skąd przyszło o wiele bardziej nieziemskie dziecko, niewinność.
A jedynie ono jest naszej trosce naprawdę powierzone, naprawdę,
uwierz mi, musisz mu uwierzyć i najpierw wysłuchać go do końca.
Opowie mi ja, kilkudziesięcioletnią baśń wspólnej pojedynczości,
historie radości i strachu, rozumu i gniewu, niewoli i ogromności.
Oplecie mnie wokoło mięśnia sercowego, rozcapierzy systemem
nerwowym, wyda na łaskę oddechu, rozciągnie od głowy do stóp.
Przygotuje do oślepienia śliną. Uważasz, że tak wiele rzeczy masz
do powiedzenia, no to uważaj, bodaj wszystkie dostałeś od innych
ludzi, zwierząt, roślin, żywioły, przedmioty nauczyły cię, co mówić,
lecz tylko ty, twoje ciało, możesz sobie podarować unikalny sposób
wyrażania tego wszystkiego, co się w ciebie wraziło i tu teraz wraża,
żywiołów i przedmiotów, roślin, zwierząt i ludzi, tego, co pomiędzy.
Ty, tak jak ja, to tylko twoje ciało i tylko siebie zabierzesz na powrót
do grobu, w urnie przechowasz mózg, wszystkie doczesne gesty ust!
Skała i zboże stoją na straży, zbrojąc powroty do ciała i do niepisania,
życzliwe zaniemówienia, otwierające w sobie wszelki wrażliwy wyraz.
Kraków, spółdzielnia mieszkaniowa Ruczaj-Zaborze, 17 kwietnia 2013 r.
18 – 19 kwietnia 2013. Pomiędzy, moje nieszczęścia,
wreszcie powietrze!
Napytałem sobie jasności: pomiędzy nami wyłącznie powietrze.
W lustrze widzę samego siebie, kiedy nie ma nikogo obok mnie.
Byłoby źle, gdybym widział tam jeszcze kogoś, poza ścianą w tle.
Mogę się oprzeć o zimną ścianę, jestem w stanie porozbijać flizy.
Mógłbym dorobić się psychozy, jednakże więcej obłędu nie chcę.
Po prawdzie pragnę zamordować wszystkich, co przeciwko mnie
zgrzeszyli zaniedbaniem, niestety to mi się całkowicie nie opłaca.
Bardziej interesuje mnie znalezienie pracy jako źródła dochodów.
Wykonuję już nadludzki wysiłek przywrócenia sobie wolnej pełni
człowieczeństwa, wykonuję go od lat z próżną pełnią powodzenia.
Potrafiłbym to zrobić gołymi rękami: wyrwać ci z gardełka grdykę.
Nie tego jednak pragnę najgoręcej, czekam na swój 1. pierwszy raz.
Cobym cofnął wszystkie wcześniejsze pierwsze razy, a mój ostatni
pierwszy pierwszy raz, czy on mógłby się mi choćby dziś wydarzyć!?
Płci męska, pozwól mi odwrócić moje nieszczęścia, wyruchać dolę!
Nigdy się nie zgodzę, że pisane są mi samotne życia smoka i wilka!
Nie chcę być tygrysem syberyjskim, chciałbym zostać człowiekiem.
Dobrze widzisz, jak się bardzo staram, ścieram się do szpiku kości.
Dla ciebie umieram na nieobecną białaczkę, dla ciebie tu zdycham!
Może błąd kładzie się pomiędzy, w powietrzu morowym jak chłop?
Nie wiem, tym razem naprawdę, nie mam ani domysłów, ani pojęcia,
teraz nie mam tu innej intuicji niż taka, że dzisiaj mój człowiek musi
wyjść od ciebie, zniesienia powietrza pomiędzy (jednak wiedziałem).
Nie, to wiersz mną wiedział za mnie, lecz to ciebie chciałbym poznać
jak pustą kieszeń, kochać mocniej niż poezję, być twoim ukochanym.
Oś. Ruczaj-Zaborze, Kraków, Podgórze, wiosną, 18 – 19 kwietnia 2013 r.
19, 20 kwietnia 2013. Nieodzowny wyraz poglądów i pragnień
Pusta niebieska karteczka na kuchennym linoleum, piekielny ogień,
określone tu zwrotem „na gazie”. Tymczasem to, co nie było, umiera.
Teraz za Whitney Houston zwracam się do ciebie z prośbą, no, ogrzej!
Spróbuj ze mną zatańczyć do klasowej muzyki klubowej, odbij Teksas!
Meksykanie lubią mówić: jest mi wesoło! Na barkach ciężar puszystego
powietrza, wołam do ciebie: duchu, baczność, spław mnie, obezwładnij!
Teraz krzyczę: na początku była niesłychana muzyka, na końcu ta cisza,
która dławi, siostro, bracie, nie ma mnie, nie ma ciebie, problem z głów!
Ducha też tu nie ma, świętej pamięci Atena zgładzona, zazdrosna Diana
nie potrzebowała porad od nikogo, stąd cała ta konfuzja, dżungla haubic.
To pistolety kiełkujące spod mechatej podściółki pod deszczem amunicji
odpowiadają za moją chwilową stronniczość w kwestii egzystencji, słowa.
Teraz trzeba życie zaczynać od nowa: odnowa biologiczna, reinterpretacja
doczesnych faktów w siwym świetle poranka, popołudniowe drzemki i noc
otwierająca mnie na piorun kulisty, mój swoisty powrót w słowiańszczyznę,
pogański taniec współczesny i inicjacja w amerykańską wokalistykę popową.
Idzie nowe i wygląda, jak nigdy dotąd, jest przeziębione, ociekając rzęsistym
odgłosem harcerskiego ogniska z oddali dzieciństwa, gdzie odmówiłem sobie
członkostwa w apolitycznym ruchu zuchów, kiedy zabrakło dla mnie stroju,
dobrze pamięta, że teraz trzeba wybaczyć, zło zapomnieć, aby móc oddychać.
Co teraz? Nie ma co, nienawidzisz mnie tylko dlatego, że nieustępliwie jestem,
nie sobą, bez zaimków i zastrzeżeń, i bez codziennej potrzeby odwoływania się
do kogoś innego po spełnianie moich pragnień, a to mi medialna niespodzianka,
że wokół stołu ustawić można pufy, stołki, krzesła, a obrus i tak przeniknie dym.
Tak to nie ma kogo puknąć, nie ma w co odpukać, zupełnie nie szkodzi, bo czas,
jak mu pozwolić, wykasowuje również przesądy, tak ulubione, jak i uprzykrzone.
W wersji Worda sprzed 6 lat dymek radzi znienacka: Wklej (Ctrl + V) Umożliwia
wklejenie zawartości schowka. Taka to ta moja wiktoria: pusty schowek z poradą?
Być może. Anachronicznym oceanem i konsekwentnym lądem. Niebem i Ziemią.
Chaotyczną czasoprzestrzenią poza nimi i przytulnym kosmosem moich barków,
co wystarcza, żeby udzielić sobie rozgrzeszenia, by sobie odpuścić, a żyjąc pełnią,
wyć do księżyca: nie potrafię naruszyć ci piękna, pomóż, ostudź światłem nowiu!
21 kwietnia 2013. Introduction to critical partnership, czyli:
wieczór jest mądrzejszy niż poranek, gdy słuchasz oczami!
Tylko tym statkiem dolecimy na sąsiednie planety, tylko on
pozwoli nam bezpiecznie wrócić do siebie. Lukasz, Łukaszu,
wokoło siebie, po co boleć, kiedy można zawsze żyć dobrze?
Nie jesteś Kadmosem i nerwów nie wyrwiesz sobie i Zeusom.
Popatrzmy w ich tarcze, każdy z nas poślubi swoją Harmonię,
kiedy statek kosmiczny skomunikuje moją Wenus z Marsem.
Wystaw twarz do Słońca, którym jesteś, uwierz mi, wystarcza.
Tak stajesz się wiecznie młody, budzi się nasza martwa córka,
którą w istocie nigdy nie byliśmy, a byliśmy nią tak naprawdę,
podbiega pod okna tamtego domu, który nie umiał być moim,
rzucać kamieniami w okno tak długo i głośno, aż nie rozbudzi
we mnie, w tobie, najlepszego syna, który schował się w szafie
przed własnym gniewem, przed złym tatą mojego kochanego,
moje ego zostawiając w złudzeniu, że nic dobrego mi nie daje
mój niezmierzony gniew, a zdradzony, porzucony, oszukany,
zostałem sam z byciem ojcem moich niebiologicznych dzieci,
jacy metrykalnie byliby moimi braćmi i siostrami, rodzicami,
gdyby nie byli bezmyślni, bezduszni, prześwięcie przekonani,
że zawsze mają rację i wszystko jest nie ich winą, i mieli rację,
nie wszystkiemu jest winne ego, na równi obita zaciśniętymi,
malutkimi pięściami powinna być klatka piersiowa bez serca,
czyli umysł, który wyrzeka się siebie samego, ciało bez samca,
kiedy jesteś mężczyzną; od kiedy jestem dumnym mężczyzną,
to byle kto do mnie nie podchodzi, mój sympatyczny uśmiech
przywołuje chyba każdego żula i każdemu ochoczo odmówię,
jak prosi mnie o ściepę na piwo, prawie nikomu nie odmówię
papierosa, sam skręcam, więc wiem, ile to kosztuje, odpowiem
chamsko, nie całkiem niepotrzebnie: pij za swoje, skurwysynu!
Wierzę, że jedno zdanie jest w stanie zmienić życie człowieka.
Dlatego mówię, piszę, kocham dźwięk, słowo, ludzkie zwierzę
i dlatego ci się merytorycznie zwierzam, dzięki mnie powierzę
się tobie, by ci móc nie dotknąć zamkniętych dla mnie powiek.
Rzeczywiście nie muszę ci zazdrościć, że ty jesteś ojcem, a ja ja!
Kraków, 21 kwietnia 2013 r.
22 – 23 kwietnia 2013. Mocium panie, ten dziwny tuteraz!
Pragnę wejść ci do sieni w moich ubłoconych butach
i ścignąć je, zanim wycieraczka mi przypomni, że już
raz powiedziano mi: welcome! Nie waż się mi tuteraz
zostawiać, potrzebujemy brać i dawać, potrzebujemy
mnie i ciebie, i potrzebujemy nam bliskich przyjaciół.
Man, I love U, pragnie nie znaczyć: chcę cię wyruchać.
Masz ci w tym świecie ruchliwsze poruszenia i bardziej
bezmierną bliskość aniżeli taka i taka i taka penetracja:
ojciec wstawiający się za synem, godna zaufania matka,
plecy nieznajomego wsparte na mojej klatce piersiowej,
gdy zarzuca autobusem, szczera rozmowa bez żadnych
obaw, że ci nie nawtykam, pewność, że mi nie ubliżysz.
Teraz, kiedy znajduję się najbliżej siebie, można tak rzec:
Tuteraz Telemach zaprzestał poszukiwania swojego taty.
Gdy zarzucił niemożliwe dziecko: bycie swoim rodzicem.
Zacząwszy realizację możliwych zadań, odnalazłem dom,
z którego nikt nie może kazać mi się wyprowadzać: ciało.
Zabij mnie, proszę bardzo, bylebyś mnie nie nakłaniał do
samobójstwa, najgorsza krzywda: rozkazać się mi na rzecz
twoich potrzeb pozbawić życia. Dopiero teraz jestem sobą,
kiedy nie muszę ci oddawać z nawiązką tego bestialskiego
zdania: nic z ciebie nie będzie. Usłysz to jedno, zły Izrealu,
[sic!], nim nie zaangażujemy się w następną przepychankę
i nasza potrzeba bycia na górze nie zapędzi nas w kozi dół:
kimże ja jestem, żebyś mnie zostawiał nawet bez niczego!?
Jestem człowiekiem, nie takim samym jak ty, skurwysynie,
boli mnie, bracie, zawstydza, żeśmy wyszli z tej samej cipy,
i jeszcze mamy coś wspólnego, wciąż jestem niewolnikiem
wygody darmowego opierunku i wiktu, jaki mi dostarczasz
z buskiej matni, babińca chmielnickiego (tata jest kobietą),
roznosi mnie nałgane bezpieczeństwo, pieniężna przemoc.
Przed wojną Żydzi stanowili większość mieszkańców miast
południowej kielecczyzny, jak wiadomo, znaczną większość
wymordowano w obozach Zagłady, prawdopodobnie jednak
od połowy XIX wieku co bardziej sprytniejsi wyznawcy
religii mojżeszowej przeszli na katolicyzm, przyjmując
polskie nazwiska, w małych stopniu dotknął ich Shoah,
i to dlatego, wbrew pozorom, Polska Republika Ludowa
i III Rzeczpospolita były w dużej mierze zamieszkiwane
przez ich potomków: to w naszych żyłach płynie polska
krew, krew żydowska, jak i niewątpliwie inne psie krwie,
co czyni z nas rasowych kundlów, a mnie doprowadziło
do szaleństwa, bo nikt mi nie mówił, że i Żydem jestem.
Kiedy Tamerlan ginie, Telemann pobrzmiewa pewnie
w pustawej sali europejskiej filharmonii, to Telemach
powierza swoje zadania dziewczynce z zajęczą wargą:
masz piękne kwiaty, mówi do bukietu dużych żonkili,
który dzieli z matką, który przelicza kwiat po kwiecie.
Na początku nic innego się nie liczy, ja: ojciec i matka.
Następnie, świat po świecie, uczysz się zostawać sobą.
25 kwietnia 2013. Młoda sól Dlaczego? Dlatego! Nic z tego, że nade mną żegluje Pan Bóg. Pan Bóg nie jest już do niczego potrzebny. Sam sobie starczam i nie jestem sobie ani śmieszny, ani straszny, człowiek, brzmiało dumnie w ładowni niebieskiego statku, boskie echo znieść się musiało, ażeby ten człowiek był sobie dobrze i godnie istniał, abym odmieniał się zarazem z każdym podmuchem słonecznego wiatru, o, pogodo na nerwy bez przerw, trwajmy w zmianie, a nie szarp się mi tu, niezdarnie. A nie wiadomo po co i na co oceniasz i co czyni noc przystanią, z której warto wypływać na mieliznę dni. Nie wiadomo. Wiadomo, że odrażający żydek, parch, nie uzupełni nic nowego na marginesach midraszów, a milion znaków murszeje już w momencie pomysłu. Próżność nie zdała mi granic, rozdziera i nie odróżni od powietrza, któremu jedynie bez pytania jesteśmy wydani, nabierając je w płuca i porami, nabierając je świadomie i nie, dopóki astma, wiek nie uzmysłowi, jakże krótki byłby ten ziemski żywot bez powietrza. To ci dopiero niespodzianka: drugi człowiek nie jest powietrzem. Dopóki nie wyłowię cię wzrokiem, nie potwierdzę pytaniem, do twoich uszu nie dotrą fale mojego głosu, dopóki się to nie stanie, a ty mnie nie odpowiesz, dokąd nie będę przy tobie, nie jesteśmy wraz ze sobą, to nic, jak się okazuje, mi nie szkodzi. To tak trochę, jakbyś był, Pan Bóg i ty, takim jakiem, jucznym zwierzęciem widzianym na ilustracji, w TV, którego rzekomo puszyste futro przymusza mnie się porównywać z tobą, równać, kiedy bieda wykluczyła mi tymczasem Kaszmir, na razie Nepal z listy miejsc wizyty docelowej. Życie to spacer na Mount Everest, głosi nowy slogan niezałożonego biura podróży, acz pod okiem Szerpów, czyli czule zaradnych tubylców, jacy na czubku nosa wyczują osady oceanu i monsun nie powstrzyma mnie od potakiwania im na zgodę 5. Kraków, 25 kwietnia 2013 r.
1. niedziela długiego weekendu. Różyczka, śpiew ptaków
Deklamacja, namiastka, ersatz. Nigdy dotąd tak rumiany,
niechby nigdy więcej, tleję, blednę, odbarwiam się, gasnę
(to, co potem, zmienia to, co wcześniej, ba, nawet więcej,
tu, na którego teraz patrzę świeżym okiem, z wysokości).
Ciało zatrzymało mnie w porę, na moment, bo tylko ono
posiadło tę umiejętność. Wykopyrstnąć puste sanki, psst,
to niemy film, klasyczny jak nuda, co podnosi twórczość,
obniża ciśnienie. Taniec kropli deszczu na rozmydlonym
naskórku w dzień końca świata, dostępnym jak niedziela.
Nie ma powodu się przy swoich upierać. Zresztą, co to za
„moi”, kiedy sami wybierają pozostawienie mnie ze sobą?
Uparta dwuznaczność: o tyle, o ile nie wierzysz w zaimek
trzeciej osoby liczby pojedynczej, i że nie wywołuje ducha.
Wręcz przeciwnie, desygnuje mnie w mojej niewymazanej
materialności, jakiej same sny nie potrafiłyby potwierdzać.
Że niby kto miał na mnie siedzieć? Otóż tego to ja jeszcze
nie wiem, prawie na pewno nie będzie nim żaden z moich
byłych: krewnych, przyjaciół, kochanków, obydwojga płci.
Do mnie należy pilnowanie, żebym nie wracał do wczoraj.
Nikt za mnie nie zamknie drzwi od dośrodkowego środka,
jaki od dość dawna nie jest bezzębną czarną dziurą, on jest
moim ciałem, ja bezcennym niezastąpionym mieszkaniem,
na zakup siebie nie sposób dostać kredytu w żadnym banku.
Wyobraź sobie, jesteś za darmo, a za nic nie musisz zapłacić,
oprócz rzeczy opatrzonych ceną, zwymiotuj tanie kłamstwo:
nie ma nic za darmo, wysraj wstydliwą lichwę, co tu przyszła
nie z tego świata, która oddala nas od siebie, teleportuje tam,
gdzie nie ma nic, poza przerośniętym wyobrażeniem paraulg.
Tu jest wszystko, czego mi potrzeba, a jak tak nie jest, wyjdę
tam, gdzie znajdę to, co mnie zadowala i ludzi skłonnych się
dzielić tym, czego nie mają w nadmiarze, co jest w dostatku!
Kraków, 28 kwietnia 2013 r.
Wtorek, długi łykend. Ten system zwany sumieniem
Dobrze ci tak! Dobrze, niech ci tak zostanie!
System się wali (to ta jedna z niewielu Polek
dbająca o masturbację)! Człowiek nie zniósł
próżni, by runy rozrosły się w ruiny piramid.
Dromadery idą dalej same, to dobra zabawa:
znój, prawda i frajda są najbardziej moralne!
A to wam teraz powiedziałem, nieprawdaż?
Nie tykam, tylko pytam o zgodę, poszukuję
u ciebie rozpoznania, potwierdzenia twojej
opinii w danej materii, upewnienia, że mnie
usłyszałeś, na swój sposób odebrałeś, jesteś
gotowy się ze mną porozumieć, nie zgodzić.
Oto moja wielka antyczna tradycja 3 prawd:
poznać siebie (zdrapane z murów wyroczni
delfickiej), jak siebie samego kochać ciebie
(wyjęte z ust szalonego, homoseksualnego
cieśli z cesarskiego Nazaretu), spiesząc się
powoli (niczym rzymskie wojska w drodze
do imperium). Chociaż o tym zapomniałeś,
tak jest: Galia est omnia divisa in partes tres,
niech ci przypomnę: Juliusz nim to napisał,
a boskim nie był, rzeczoną Galię był podbił.
Słyszałem o miastach, gdzie biją się, gadają
(zamieszkałbym w Marsylii czy Vancouver).
Gdzie się imperium rozpada i rozmawiamy
o tym, że należy być, a to na różne sposoby,
z sobą razem, począwszy od siebie samych,
w liczbie pojedynczo-mnogiej, w tej osobie.
Zatrzymaj się, nim zdeptasz trawę. Popatrz
sobie na nią, powąchaj, potem idź przodem.
Odbierz sobie to, co swoje, lecz wpierw się
dowiedz, co to jest, czy to rzeczywiście jest
dla ciebie ważne, że jest to twoja własność.
Bywałem głodny, zatem nie będę ci kłamał,
że kasa jest nieistotna, tak długo, jak jest
to środek płatniczy do namacalnego celu.
Chcesz zostać cwelem pieniądza, szkoda.
Gwałt kartą z plastiku zostawi w odbycie
nawet większe rany niż przeciętny fiutek.
Pieniądze nie śmierdzą, śmierdzą dłonie.
Zaschniętym kałem niemowląt rżniętych
na drzwiach stodoły na czarny rynek cisz.
KRK, oś. Ruczaj–Zaborze, 30 kwietnia 2013.
Święto Konstytucji 3-ego Maja. Za wskazaniem
To przerażenie, kiedy marzenia się spełniają.
Np. takie: mokry, szary mur, natychmiastowa
odpowiedź na mojego smsa, podarunek słońca.
Frapuje cholernie, kusząc mi kota ta flaga polska,
co powiewa za szybą, w oknie tego pokoju. O, nie
wskazuję więcej na nie moje miejsca i przedmioty!
Nie będę więcej wskazywać na to wszystko, to nic,
co jest nieswojo nie moje i nie odwołuję się więcej
do ludzi, którzy nie zechcą mi pomóc, tej pomocy
nie wymuszam: wybieram dobrowolność, a zatem
samemu sobie muszę ograniczenia postawić, jedno
SS, do którego warto się zaciągnąć, kiedy wielki mój
głód tak, że nic nie zostawiał mi na później i zatykał
mnie natychmiastową potrzebą rozwiązania sytuacji:
po psychozie, depresji nie dowierzałem istocie rzeczy.
Filozofować to jedno, ale tożsamość, gdy się wydarza,
kiedy puste słowa stają się moim ciałem, wypatroszają,
przez chwilę nie widać różnicy pomiędzy mną i pustką.
Może jej nie ma i tylko ona jest odpowiedzialna za głód
wrażeń śmiertelnie nieodparty, niepomierność, to tylko
chwila zapomnienia, że sięgam od stów po głody i palcy
od palców, czubków włosów na exciemieniu do zgrubień
podeszew. Za wskazaniem zawiera się pustka, przestrzeń
dotykam, mówię palcem: pragnę tego, nie tamtego, chyba
że zarazem, a wówczas do wyciągnięcia żarełka z lodówki
potrzebna jest para dłoni, drzwi przytrzymać musisz nogą.
Kiedy drzwi same się zamkną, można rozpoczynać posiłek.
Strumień ulicy szumi za oknem, strzelisty ocean powietrza
przetacza się nad miastem, opatulając auta i przechodniów,
zamiast ryb, głębinowi ludzie łapią oddech w mroku światła.
Kraków, Pogórze, Ruczaj, 3. 5. 2013.
2. sobota długiego weekendu. Kurwa, panika mi zanika!
Pierwsze słowo, żeby nie powiedzieć: dziecko dorosłe
do sieroctwa za życia mu niegdyś najbliższych, Słońce,
niewnuk, niebrat, niesyn, niekuzyn wręcz również jest
człowiekiem, siwe niebo, to ja jestem białym słońcem!
Kiedy tak bardzo pragnę powiedzieć: i mnie to dotyczy,
pusta apostrofo, kosmiczne metafory, tak nieśmieszne,
że zaprzeczam sobie Ziemią, niebem, gwiazdami, eter
wiersza zmiękcza codzienny upadek: twarz człowieka,
z którym mieszkam, budzi we mnie odrazę, wielki wstręt
wywołuje gniew i pamięć męskiego zatargu, dzięki której
już nie jesteśmy braćmi, Mateuszu, (nie do ciebie mówię,
Mateusz to teraz tylko imię kumpla, a nigdy więcej brata),
zaraz wybuchnę, zaraz eksploduję: zrobiłem tyle krzywdy,
zrobiłem tyle krzywdy, przepraszam, jestem winny, jestem
to wam winny, straszną prawdę, że wybrawszy tylko siebie,
nie zważałem na potrzeby innych, jak każdy inny Polaczek,
Mateuszu, wbrew pozorom, niełatwo jest być skurwysynem,
niczym pierwszy lepszy Polaczek, żyłem w przeświadczeniu,
że mi się to wszystko należy i wszystko mi odebrali, rzemyk,
jaki podarowała mi przebrana Krakowianka na Rynku, kiedy
pomagałem córce Świrszczyńskiej sprzedawać starą biżuterię,
mordując naszą przyjaźń, ponieważ nie ustaliliśmy wcześniej
wartości, na jaką wyceniam moją pomoc, a że nie odróżniłem
jasno pracy zarobkowej od przyjacielskiej przysługi, to został
mi się ten rzemyk, na którym powiesiłbym się, jakbym mniej
miał odwagi, nie dość, żeby się przyznać, że popełniłem błąd,
że byłem próżny, że nie siebie oskarżałem za własne grzechy,
rzemyk znalazłem za łóżkiem, gdzie przed miesiącem wpadł
mi jedynie przez moją nieuwagę, tak miałem z tyloma ludźmi,
którzy mi pomogli, że miłość, przyjaźń myliłem z pieniądzem,
sprzedawałem swoje doborowe towarzystwo, bezcenny wgląd
w nasze chore dusze i ciała ze bezterminowe pożyczki, troską
frymarczyłem za datki w naturze, uprawiałem bezecny barter:
uzdrawianie za drobne pieniądze na małą czarną, banię i fajki.
Nic mnie nie usprawiedliwia, puste konto, puste łóżko. To nic
nie znaczy, że znam się fantastycznie na ludziach, a nawet nie
pustka znana z autopsji, nawet nie wielka strata, jaką umiałem
przeżyć, aby żyć ze sobą w pokoju, nic z tych rzeczy nie zbawia
z nienawiści, Tacyt twierdzi, że najbardziej nienawidzimy ludzi,
których najmocniej skrzywdziliśmy, od poniżania, pogardy, zła,
co wyrządziłem innym ludziom świadomie i mimowolnie, chce
mi się powiedzieć, ja to mój największy wróg, ja również jestem
innym człowiekiem i siebie najbardziej skrzywdziłem. Niestety
to nieledwie nieodparcie niedojrzała wymówka, wymiganie się,
jestem przecież najjaśniejszą gwiazdą na pustym firmamencie,
od odpowiedzialności za utratę wszystkich bliskich, jacy jak ja,
wybrawszy siebie, wybrali już nie przyjmować mojego rodzaju
przemocy, nakurwiania dobrem, co uskuteczniałem w zamian
za drobne środki do stroskanego życia przekuwanego w wiersz.
Poeta też człowiek, dorosły człowiek, co powinien żyć za swoje.
Nie ma przeproś, dajmonion daje darmo, poezja, rzecz miłości,
choćbym był najlepszym synem języka polskiego, supersierotą,
nawet jeżeli każda zgłoska, jaką wymawiam, jest złota, to grzech
śmiertelny, pod nieobecność bogów, żądać pieniędzy za rozkosz
obcowania z ludzką istotą rzeczy, zwykłe kurewstwo: moc miłości,
która przemieniła mnie we mnie, mylić z obowiązkami dorosłych!
Kraków, 4 maja 2013 r.
Niedziela. Dzisiejszy wiersz sponsoruje niekonieczność
Kto się przezywa, sam się tak nazywa. Imię,
nazwisko wybierali za mnie moi protoplaści.
Jestem złym snem, jestem kapelanem Słońca!
Oszołomionym niewypowiedzianym słowem.
Myślami, których nikt nigdy nie pomyślałby!
Ja to arsenał środków przydatny rozbrajaniu
rany. Dobra edukacja, brak strachu, miłostki.
Jestem medytacją nad imieniem. Nazwą, jaka
nie istnieje. Ja jestem wolnością i więzieniem.
Kiedy mnie tu nie brak, ja najbardziej jestem!
Ja jestem w apozycji, więc nie będzie agonów.
Jestem powietrzem, które twoje pory właśnie
pobierają z powietrza. Jestem wodą spod nóg,
jestem ziemią do kwiatków, jednak najgoręcej
jestem, będąc zarzewiem buntu, paląc ogniem.
Jestem sobie człowiekiem, bo innym nie warto.
Jestem murzyńską mantrą, ja, burza pożądania,
nigdy niewidziany burzan, jestem jednorożcem,
nieusypanym kopcem. Ja mężczyzną, chłopcem.
Czasem jak piasek tańczący, czasami wielki szu.
Jestem pustką w głowie, pełnią miesiąca, nowym
modelem stacjonarnego telefonu, ja, stare morze,
ja, każde moje słowo, jesteśmy złu złorzeczeniem,
błogosławieństwem głodu. Polem, losem, grodem.
Mam siebie dość, tak wiele. Chcę stąd z tobą wyjść.
Kraków, Podgórze, oś. Ruczaj-Zaborze, 7 maja 2013 r.
9. 5. 2013. Po prostu wierszem
Nie umiem milczeć, nie chcę. Wszystko, co da się
powiedzieć, można powiedzieć wierszem. Wczoraj
znowu skończyła się światowa wojna. Zostanie jej
szum, jego muzyka. Nic innego nie poniesie mnie
dalej: kim jestem, kiedy nigdzie nie jeżdżę? Gestem
samotnej rozpaczy, całowaniem się na gwałt, potęgę
przy barze jedynej gejowskiej kawiarni w tym mieście?
Czy jestem wyłącznie wierszem, nie mając ze sobą nic
wspólnego poza słowem? Odniosłem dziwne wrażenie,
czytając uważnie moje książki poetyckie z paru ostatnich
lat, że chociaż są ze mnie, nie mają ze mną nic wspólnego,
iż nimi nie jestem. Co czyni ze mnie pewnie ich dobrego
rodzica, kochającego ojca dorastających wierszy, chowam
swoje potomstwo, aby gdy będzie gotowe, wydać je światu
na pożarcie. Być może prawdziwą okazuje się prosta teoria,
podanie Biedrzyckiego, że pedał jest społecznie pożyteczny,
sublimując swój instynkt rodzicielsko-rozrodczy w artefakty,
kiedy zamienia zarzuconą potrzebę posiadania, bycia częścią
niefotogenicznej rodziny na działalność twórczo-akademicką.
Ale biorąc pod uwagę odsetek twórców w heteryckiej populacji,
coś mi się nie zgadza. Czyżby możliwy był inny pożytek z geja,
lesbijki i innych ludzi, którzy swojego pożądania nie mogli się
nauczyć na podwórku przed blokiem lub w sypialni rodziców?
Czy człowiek w ogóle musi być, czy tylko czuć się potrzebnym?
Np. lekkie pióro w niczym nie zastępuje powstrzymanej czułości.
Dopisek na pustym ekranie, zwany wierszem, nie zrekompensuje
utraty okresu dojrzewania zmarnowanego na stawaniu się primus
inter pares, bo wierszem się nie odrobi, mój z różowej sekty bracie,
nie nam zadanej pracy domowej: tej pierwszej, czystej i wzajemnej
miłości, na fundamentach której można wybudować dom własnego
ciała, szczególnie jeśli matka, symulując akceptację, oszukała mnie,
ojciec z nią odszedł w rodzinną szczęśliwość przemilczania faktów
odmienności pierworodnego syna, święcie wierząc w kłamstwo,
że wszystkim jest rodzina, uwierzytelniają siebie uczciwą pracą,
dzień w dzień wprowadzając nas w życie, nie zostawiając mi nic,
jak być im wdzięcznym za to, co nie było do życia autentycznie
potrzebne, zaspokoiwszy życiowe konieczności, dali mi wstręt,
gniew, zazdrość, daliśmy sobie spokój, zostałem sam z głodem
ciepła, jaki przygodnym całusem można co najwyżej wygłuszyć.
Zupełną wolność daje ciału poczucie bezpieczeństwa, zaufanie,
choćby chwilowe odczucie, że jestem organicznie niezastąpiony,
że w tym momencie wszechświata tylko ja mogę dać ci szczęście.
Akurat mnie tylko to podnieca, pozwala mi wierzyć, że zapomnę
z czasem każdy sukces i stratę, które z powodzeniem odniosłem.
Podgórze, Kraków, 9 maja 2013 r.
10. 5. 2013. Romeo y Julio
Co by to było, gdyby było nas dwóch,
gdyby dach świata, gdzie wylądował
mój kosmiczny statek, nagle rozsunął
się, wysnułbym ciemność z serducha?
Od strony wszechświata świat wygląda
dużo zabawniej, Julio, wciąż nie znamy
się, a już się 100 razy dla ciebie otrułem,
po co tak, ja nie mam zielonego pojęcia!
To tak jakby latynoskie getto, zaplecze
średniej wielkości miasta na Midweście,
gdzie nasza niebyła tragedia rozgrywa
się, Julio, skoro potrafię, jutro również
dla ciebie umrę, czemu nie, kurwa mać,
czemu ciągle słyszę, a nawet nie słyszę,
nie, czemu ciągle mówisz i nie mówisz
mi nie, nie zaprzeczaj, przecież dobrze
i bez soczewek widzę, że chciałbym cię
mieć z wzajemnością, Julio, powiedzże,
co robię źle, Julio, błagam, natychmiast
się poprawię, tylko nie pozwól mi znów
dla ciebie umrzeć, niechże już zakończy
się psychodramat, hej, Ju, come on, let’s
do it razem, jebmy się dziko, nawzajem!
Po co nam u szyi ten kamień, ukochany,
co nas obchodzą prorodzinne niesnaski,
obecność mamy, taty w sypialni mokrej
od męskich potów to przestępny incest,
i cóż mi z tego, Julito, że kochamy małe
dzieci z ufną wzajemnością, kiedy świat,
(gdybyśmy mieli dzieci, byli ich ojcami)
nie pozwoli im bezbronnie się w piasku
pobawić, ten bezwzględny świat kobiet,
mężczyzn, którzy muszą się nie posiąść
z boskiego bólu, cierpień historycznych,
aby dla zabawy, by bez przebaczenia się
truć tlenem, marihuaną albo alkoholem,
opiumową mrzonką, że wybór wyznania
należy do ciebie, każde dobre, byleby się
upić i upodlić, zapomnieć, że jest dobrze,
że jest tu tak dobrze, jak nigdy nie było,
jak i nie ma już potrzeby przedrzeźniać
Szekspira, wszystkie mierniki szczęścia,
sny, spirometry i potencjometry szaleją
ze szczęścia, w Polsce nastał dobrostan.
Mało tego, jeśli Julio to wtórny wymysł,
jaki nigdy nie istniał, Romeo nie umrze.
Ujrzymy ten świat w ludzkich barwach.
Kraków, 10 maja 2013 r.
11. 5. 2013. Afirmacja, głośno mówią fakty
Ave podwójne przeczenie: nie mam nic, niczym jestem!
W końcu drzewem życia oduczyłem się liczyć do trzech.
Nic mnie nie obchodzi, bowiem to z niego rozrastają się
karkołomnie korzenie. To ono jest splotem słonecznym,
skąd klatka piersiowa obejmuje mi płuca, rodzi wnętrze.
Surowe sprawy kołyszą mnie między świergotem i snem,
konkretnie: ciszą między nutami a południową drzemką.
Na to mi przyszło: hipstermaniura, nawet nie seskiwiksa,
upomina mnie w holu Hotelu Forum, gdzie odczarowuję
skutecznie studniówkę, odstukuję zmierzchłą przeszłość.
Od jednego złego zdania taniec zapada mi się pod ziemię,
ponownie nie wiem, po co tu jestem i dlaczego staram się
zmienić to miejsce na lepsze, jak to się mówi? Ogromnym
kosztem ponoszę niepowetowaną stratę? No, powiedzmy,
że owo zdanie dość efektywnie oddaje ostatni sprawunek,
puls zdarzeń, jakie sensownie jest jedynie nocą wytańczyć,
moc strat, jakich nie trzeba już nigdzie odnieść, brak słów,
nieledwie ich nam do zupełnego nieporozumienia brakuje,
jaki godnie wypełniwszy swoim ciałem, śmierdząc zdrowo,
koniec, kiedy ma już siły i sensu iść dalej w zaparte i znane.
Kiedy jąkanie przestaje zawstydzać, brak odpowiedzi ranić,
odmawiam człowiekowi, który był mi przyjazny: to by było
na tyle, nie podając ręki na powitanie, zaczynam się trząść,
gdy wnet znika za pionowym horyzontem otwartych okien
Bomby wraz ze stosunkowo nową dziewczyną, ja tam stoję,
tak mówimy: jak wryty, wstrząśnięty, chwilowo zmieszany,
tyle że to jest tylko pisane, nic nie słyszę, oprócz świergotu
nienazwanych ptaków, szczebiotania młodzieży, odbijania
piłki kopanej na betonie, odgłosu ludzkiego osiedla wiosną,
co się tu wkrada oknem, a równie dobrze myśleć, że jestem
Niemcem, co się nauczył mówić po polsku dobranoc, dobry
wieczór, dzień dobry i wywieszać flagę na święta narodowe,
człowiekiem, który chciał być dumny ze swego dziedzictwa,
a gdy mu się udało, jakby mało było tego, że sam się został,
że tępym szczerbcem poodcinał się od obopólnych krzywd,
powycinał zaszłe zażyłości, za ochotę i odwagę dostał twarz,
w którą byle patałach może rzucić obelżywe podziękowanie.
Jeżeli tym jest dojrzewanie, to ja dziękuję bardzo, a nie mam
za co dziękować, oprócz pustki, z jakiej się z czasem wyrasta
na głupio niewdzięcznych ludzi, co niniejszym udowadniam.
Gówno prawda! Gdyby do życia starczała sama tylko prawda,
wszystko sprowadziłoby się do języka, człowiek-loudspeaker
nie musiałby być niczym więcej innym niż rozgadany głośnik,
gromadząc wokół siebie inne grzmiące nadajniki, odbierałby
za własne głosy zabrane w istotnej sprawie posłuch i respekt.
Tu, gdzie teraz żyję, jest inaczej: w cenie jest korne milczenie,
efektowny wygląd i modne poglądy, włączając pełny sprzeciw,
wbrewsystemowość, za jaką nijakie państwo nieskoro zapłaci.
Tak wyrozumiała bezstronność, jak i etos ofiary, niezwykłość
ludzkiej wyobraźni: jeśli ktoś nie domaga, mam się nim zająć.
Nie mniej, a więcej pustych słów, popieranych afirmatywnym
działaniem: obudź się, mała, już świta, gdzie masz torebkę, ja
nie mam kasy, ten, jak mu tam, oboje go znamy, daje mi dwie
dychy, upadasz, wstajemy, zamawiałem taksówkę, klucze też
zginęły, jedziemy do mnie, 2 kawy, ty, nie ja, idziesz do pracy.
oś. Ruczaj, Podgórze, Kraków, 11 maja 2013 r.
13. 5. 2013. Janek, jedyny człowiek rodziny, który zasłużył
na wieczność
Wczoraj wrócił strach przed szaleństwem i wszystko już na miejscu.
Hola, sąsiedzie z mojego bloku, ja mam przynajmniej czarnego kota,
co przesiaduje na parapetach zewnętrznych! Co o tobie mówi piesek,
z którym czulej bawisz się na krótkim spacerze pod naszym blokiem,
pewniej niż ze swoim synem po jego piątych urodzinach, jedna forma
ruchu, na jaką stać cię, zanim półmartwy padniesz przed telewizorem,
po i przed etatową robotą, oraz wieczorem? Psiarze, to osobne plemię,
nad ranem jako pierwsi wylegają na osiedlowe chodniki, na trawnikach
między blokami „wysadzać” sobie najbliższych. Jeden trening czystości,
który nie kończy się nigdy, jedna niezaprzeczona bliskość aż do śmierci.
Kot, którego panem gwałtem się stałem, ma na imię Janek, jest jednym
członkiem nie mojej rodziny, z którym dzielę upodobanie do bezczasu.
Właściwie to mój pierwszy nauczyciel czystego trwania, oddawania się
przemijaniu, bo jedyna przysługa, jaką chciałbym oddać mi najdalszym,
to umrzeć stąd po cichu, gdyż wymagają tylko żarłocznego przetrwania.
Mój blok nie jest blokiem nie moich rodziców, ja już do nich nie należę.
Mój kot również nie jest moim kotem, jego właścicielem jest ta kobieta,
która od paru lat nie jest moją siostrą, a która kupuje mu żwirek i karmę,
i które do mieszkania, które nie jest moim mieszkaniem, jest własnością
rodziców, dostarcza wraz z rozłącznym wyżywieniem młody mężczyzna,
który sypia za ścianką działową, meblościanką, gdzie każdy z nas trzyma
swoje ubrania, których sobie nie pożyczamy, mimo że od pewnego czasu
jestem budowy podobnej do tej osoby, która była moim bratem, do czasu
naszej pierwszej przepychanki: wyrwał mi czapkę, wyzwał od szmaty bez
przyszłości, zakleił taśmą swoją szafę, odjechał oplem na rodzinne święta.
Przypomnę: to ja jestem nienormalny. Jestem świrem, co niszczy rodzinę.
Jestem pedałem, co sprowadza sobie chłopca na noc. Jestem poetą z głową
nie tą, co reszta jedynej instytucji, co sponsoruje mi porzucanie jej szeregu.
I tak w koło Macieju! Gdy wówczas po raz pierwszy odwołałem się do innej
instytucji, Ośrodka Interwencji Kryzysowej, po dwugodzinnej wypowiedzi,
etatowa psycholog stwierdziła, co po półtora roku wciąż mnie obowiązuje
– Pan sobie zarobi i się wyprowadzi – mimo że moja sprawa już się obiła o
prokuraturę, a Fundacja Helsińska wyraziła chęć prowadzenia jej dalej, ale
ja wybrałem minimum bezpieczeństwa, wikt i opierunek, media za darmo,
prąd, gaz i wodę, prysznic nad wanną, co prawda internet odcięli, jeden ch.
Kiedy kładę się spać, Janek już nie wygniata mi brzucha, z rzadka wskakuje
na łóżko dopraszać się głaskania, i wcale mu się nie dziwię, że się mnie boi!
On jeden nie kryje strachu, on jeden jest moim chłopakiem, jedyny członek
rodziny, który czeka na mnie przed drzwiami, zanim je otworze, co wnoszę
po jego zachowaniu, gdy całkiem obcy piękny młody człowiek wraca na noc,
zasuwa drzwi z boazerii, które nas dzielą. Widziałem przez sen, że wczoraj
zgasił mi radio, już nawet nie konkuruje telewizorem, który ja tu wniosłem,
nim zamieszkaliśmy razem, zanim zaczął do mnie milczeć i wyzywać mnie
od pasożyta, zanim stał się pierwszym mężczyzną, który oberwał ode mnie
z pięści, i nim nic się nie skończyło, sąsiedzi wiedzieli, że żyje tu wiedźmin.
Spółdzielnia mieszkaniowa Ruczaj–Zaborze, Podgórze, Kraków, 13 maja 2013.
16. 5. 2013. Słońce w oknie
Pustynia ciągnie się na powierzchni skóry.
Opałka, Opałka! Zwój przyjaciół, jeden kij.
Nie wiedzieć – co powiedzieć, i wymawiać
siebie w miejscu, któremu brak znaczenia:
bomba! A niech dzisiaj wie lepiej ode mnie,
gdy następuje odszukanie żywego zaklęcia
i nie ma potrzeby więcej się lękać, powraca,
dajmy na to: duch święty odmykać dystans.
Ba, chmury nie uderzają moim niebywałym
zdumieniem, nie brak ich na niebie, gdy ich
nie ma, ja słucham porannej muzyki mojego
osiedla, co mu imię, jak upłynęło, tak płynie,
i wielką płytą gra strumień czasu na Ruczaju,
nowymi kolorami, do niedawna popielatych,
nieocieplonych bloków i szarym wieżowców,
pną się na swoją kolej w planie modernizacji.
Na skórze niewydziarany numerek obozowy.
Prawo ochrania mnie ponownie, pozwala mi
zamknąć się w pokoju antypsychiatrycznym,
wywiesić klepsydrę w przezroczystym oknie.
Odciskając usta na pustym monitorze, żółcią
zasłon się od siebie odosobnić, okna i osiedla.
Alegoria się spełnia, awangarda nie sprawdza:
nie opuszczaj mnie teraz, robić tak nie można.
Dany tytuł poszerzyć o możnych bierzmowanie.
Ludzie prawią, podobnież, że zwolnić demony,
niezdrowo i nie wszystko dobre, co się dobrze
zaczyna, aby zawsze można było źle skończyć.
19. 5. 2013. Całkiem niespodziewanie przyjąłem wszystko
Nawet nie pamiętam, kiedy postanowiłem niczego nie
odrzucić. Nawet tego nie. Przyjąć, że każdy sprzeciw, że
niezłomna kruchość wiersza Janusza Szubera potrafi być
dużo młodsza niż wiersze moich równolatków, i o wiele
jaśniejsza niż Internet, i że wszyscy moi byli są teraz byli,
wszystko wydarza się zawsze, czasami znajduje się na fali,
więc dodatkowo wszystko się zgadza, mam na myśli znaki,
wskazują zarazem na świat, na mnie i na siebie same, a mit,
gdy ku największemu zdziwieniu Piwkowska ukazała się mi
nad wyraz dziewczęca, i kiedy łzy same pociekły mnie na jej
spotkaniu, w tyle głowy dudnił mi nigdzie nienapisany rym:
– odmęt, odmęt! – oraz zdanie: oni mi moją ziemię odebrali,
że to nie mit, powiedziałem jej, to miłość, panno Piwkowska,
odwiecznie wdziera się w czas rozdzierać mnie we wieczność,
niedokładnie tymi słowami, jak jest w zwyczaju, gdy się mówi
pod wpływem emocji, a tak swoją drogą, nigdy inaczej niczego
nie mówi się, i zapewne w straszliwie złym świetle mnie stawia
wielkie wzruszanie się neoklasycznymi polskimi poetami wśród
poetyk, środowisk, z jakimi mógłbym się wybrać na alkohole po
festiwalowym ewencie, co z przeróżnych przyczyn zaniedbałem,
przede wszystkim z przyczyny wizyty fińskiej przyjaciółki, Vilji,
jak również wzajemnej niechęci znajomych literatek i literatów,
których niegdyś również chciałem traktować jak ludzi, chciałem
się z nimi nieudacznie zaprzyjaźnić, lub choćby napić i przespać.
W zamian to Mięta serwuje smakowity talerz sałatki z krewetek,
zamiast tej, którą wybraliśmy, z zimnego indyka na dzikim ryżu,
z figami i żurawiną, poprosiwszy o zamianę, otrzymujemy danie
tak przepyszne, że oczy Vilji stanęły dęba i mnie usta – jak wryte,
odkrywam w niej liście kolendry, co doprowadza mnie do bliskiej
spokoju radości i dzielę się z Vilją uwagą, że tylko jedna rzecz jest
lepsza niż dobre jedzenie, seks, albowiem wiersze pobudzają inne
połacie mózgu, albo sam nie wiem, poważnie, słysząc, rozpoznaję,
że ten poeta to poeta, pragnąłbym usprawiedliwić się przed poetami
z paru ostatnich dekad, iż było moim zamiarem wykreślenie z afiszu
tanim długopisem 2 polskich nazwisk, bo niegodnie nas reprezentują:
Julii Hartwig, pomimo bycia frapującą poetką do Obcowania włącznie,
i Adama Zagajewskiego, zwykłego szuję, czego nie zdołałem dopełnić.
Słuchałem go uważnie u św. Anny, podczas autoportretu, schowawszy
głowę między kolana, zanosiłem się śmiechem, lecz na wiersz o matce,
ten naprawdę był wstrętny, wyszeptałem sobie pod nosem, półgłosem:
„swoją matkę zabiłbym, a jednak tego tobym jej nie zrobił nigdy w życiu”.
Nie żeby to wiersz był zły, bo był przeciętnie niedobry, jak na możliwości
tego autora, jednak żerował na bliskiej i drogiej mu zmarłej na sposób tak
podle, nieporadnie żądny poklasku i sławy, żonglując wzruszeniem widza,
że astygmatyczny słuchacz, co to właśnie pisze, zapałał potrzebą splunięcia,
ledwo sygnalizowaną wysunięciem śliny z warg, a w zaufaniu wam powiem:
teraz chciałbym wierzyć, że z powodu odruchów ucha i tego wiersza jestem
w Krakowie spalony. Dużo ważniejsze jest dla mnie zachować właśnie tutaj,
że podczas „święta poezji” poznałem prawdziwego przyjaciela, Juana Gelmana,
który nie wstydzi się wiedzieć, że wierszokleta, zamieszkawszy w uchu, zawsze
w imieniu życia sprzeciwia się złemu pod każdą ludzko nieludzką postacią, wie,
że nieliczne i dobrze ułożone słowem obsesje pozwalają wprowadzać wiersze w
życie, a nie istnieje inne wyjście niż przez zbliżenie słów do rzeczy, że to dzięki
przemyślanym odpowiedziom opalonego poety na pytanie innego, Abla Murcíi,
dojrzałem, że całe życie po ciemku, pozbawiony tlenu, podróżowałem w żyłach,
i dopiero ta słoneczna dziewczyna, Wiera Burłak, swoim krzykliwym występem,
śmiercionośną dziecinadą, dała mi przestrzeń, gdzie mam możliwość oddychać
szeroko. Że z niewidomych przyczyn i z niezupełnej obcości języków, być może,
powtórzenia „sem” w wierszu czytanym przez Tomaža Šalamuna po słoweńsku,
a może z muzyki chińskiego usłyszanej po raz pierwszy w życiu dzięki Duo Duo,
może właśnie dlatego, że w trakcie czytania wierszy bardzo chciało się mi sikać,
że właśnie musiałem zasłonić zasłonę, bo światło słoneczne wpadało do pokoju,
żeby móc pisać dalej i tak już za długi jak na uwagę współczesnych ludzi wiersz,
że dzięki obcym mi ludziom i językom, znowu słyszę, jak szumi we mnie morze.
WIERSZ POLECENIA
Wysnuj mnie ze snu i nie pozwól mu
mnie znowu wywracać na prawy bok!
O, nie, wydało się, że on nieustępliwie
szedł po właśniwej stoni, stronie rzeki!
Bo było to tylko małe przejęzyczenie,
jąkanie i bełkot. Delikatne jak dotyk
palcem monitora, macanie płaskiego
ekranu zamiast błędów obłego ciała,
zamiast miłości modlitwa; jeżeli JP II
miał rację, że wiarę mierzymy głębią
modlitwy, to bóg rzeczywiście był we
mnie, byłem najgłębiej z wierzących:
w samym środeczku Ziemi, gdzie nikt,
szczególnie ja, nie mógł mieć dostępu.
A jednak przez świtem, przedwczoraj
nad głową widziałem niebieski ocean,
dostrzegłem go, a to wszystko zmienia.
Nie pozostało nic, jak odwrócić głowę,
powrócić do miejsca zamieszkania, do
mnie, pozwolić sobie popełnić kolejny
wielki błąd: otworzyć dobrą hodowlę
strusi i wielbłądów, wrócić do Egiptu.
A tak niewinnie nie wyprowadzać się
stąd, że się zaczyna gdziekolwiek żyć.
Kraków, 30 maja 2013 r.