64
Cena 4,50 zł (w tym 0%VAT) Miesięcznik poświęcony polityce zagranicznej i sytuacji międzynarodowej www.stosunki.pl Nr 60, listopad 2009 Tarczy Tarczy NIET! NIET! Al-kaida Lewantu Al-kaida Lewantu Energia z morza Energia z morza Sposób na Afrykę Sposób na Afrykę REAGAN REAGAN dla „Stosunków Międzynarodowych” dla „Stosunków Międzynarodowych”

Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Embed Size (px)

DESCRIPTION

W tym numerze piszemy o projekcie amerykańskiej tarczy antyrakietowej

Citation preview

Page 1: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Cena 4,50 zł (w tym 0%VAT)

Miesięcznik poświęcony polityce zagranicznej i sytuacji międzynarodowej www.stosunki.pl Nr 60, listopad 2009

TarczyTarczyNIET!NIET!

Al-kaida LewantuAl-kaida Lewantu

Energia z morzaEnergia z morza

Sposób na AfrykęSposób na Afrykę

REAGANREAGANdla „Stosunków Międzynarodowych”dla „Stosunków Międzynarodowych”

Okladka_60.indd 1 2009-11-24 14:22:11

Page 2: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Okladka_56_57.indd 2 2009-01-23 12:30:56

Page 3: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

p. o. Redaktora Naczelnego: Tomasz [email protected]

Redaktor Prowadzący/Sekretarz Redakcji: Konrad [email protected]

Szefowie działów:Europa: Adam Matusik, [email protected]

Ameryka Północna: Filip Frąckowiak, [email protected]: Sergiusz Prokurat, [email protected]

Bliski Wschód: Amal El-Maaytah, [email protected] Łacińska: Przemysław Henzel, [email protected]

Australia&Oceania: Dorota Rajca, [email protected] Polityka Zagraniczna: Paweł Jakubowski,

[email protected]ństwo Międzynarodowe: Robert Czulda,

[email protected] Międzynarodowa: Grzegorz Kaliszuk,

[email protected] Międzynarodowe: Dariusz Lasocki, [email protected]

Kultura: Patrycja Kuciapska, [email protected]

Stali współpracownicy: Gniewomir Kuciapski (Warszawa),

Mariusz Kawnik (Łódź), Łukasz Dziekoński (Bruksela),

dr Dominik Mierzejewski (Szanghaj), Ryszard Zalski (Tajpej),

Igor Joukovskii (Kaliningrad), Leszek Szymowski (Warszawa),

Anna Bulanda (Lublin), dr Krzysztof Tokarz (Wrocław),

dr Mariusz Affek (Warszawa), Jan Wójcik (Londyn),

Michał Dzienio (Londyn), Leszek Żebrowski (Warszawa)Kmdr. rez. Krzysztof Kubiak (Gdynia), Piotr Kuspyś (Kraków),

Krystyna Sprońska (Waszyngton)

Redaktor Techniczny: Grzegorz Krzyżewski, [email protected]

Marketing: Michał Sierpiński, [email protected]

Korekta:Krystyna Stpicka

Fotoreporterzy:Łukasz Kamiński, [email protected], Iwajło Pawłowski, [email protected]

Adres korespondencyjny:

Miesięcznik „Stosunki Międzynarodowe”ul. Księcia Janusza 23/74, 01-452 Warszawa

Telefon: (22) 498 15 37 E-mail: [email protected]

Strona internetowa: www.stosunki.pl

Wydawca: Fundacja „Instytut Badań nad Stosunkami Międzynarodowymi”

ul. Ordynacka 11/5, 00-364 Warszawa

Konto bankowe: BPH-PBK SA 75 1060 0076 0000 3200 0086 4692

Prenumerata: www.stosunki.pl/prenumerata

Redakcja zastrzega sobie prawo zmiany tytułów, skracania i reda-gowania nadesłanych tekstów, nie zwraca materiałów nie zamówio-

nych, nie ponosi odpowiedzialności za treść ogłoszeń.

Projekt graficzny, skład i łamanie:KOMAR Marcin Kornacki, (22) 825 04 90www.komar.com.pl, [email protected]

Nakład: 6000 egz.

Druk:Miller Druk Sp. z o.o.

03-301 Warszawa, ul. Jagiellońska 82Tel. +48 (22) 614-17-67

www.mdruk.com

Grafika na okładce: Grzegorz Krzyżewski

Drodzy Czytelnicy,

10-lecie obecności „Stosunków Międzynarodowych” na rynku uczciliśmy debiutem no-wej odsłony portalu www.stosunki.pl i poszerzeniem składu redakcji. Do naszego zespołu do-łączyli: arabistka Amal El-Maaytah, specjalista od gospodarki międzynarodowej Grzegorz Kaliszuk, ekspert w dziedzinie prawa międzynarodowego Dariusz Lasocki, analityk polityki bezpieczeństwa Robert Czulda oraz nowi szefowie działów – Sergiusz Prokurat (Azja), Adam Matusik (Europa) i Dorota Rajca (Australia & Oceania).

Zachowując dotychczasowy poziom merytoryczny, unowocześniliśmy szatę graficzną i możliwości techniczne serwisu. Wraz z debiutem nowej strony umożliwiamy Państwu na-bycie naszego miesięcznika także drogą elektroniczną. Podążamy więc z duchem czasu i Wa-szymi potrzebami, tak aby dostęp do naszego magazynu był jak najszerszy i najłatwiejszy, także dla czytelników zagranicznych.

W numerze tradycyjnie teksty ze wszystkich regionów świata. Za najważniejsze wyda-rzenie w ostatnim czasie uznaliśmy rezygnację przez administrację Baracka Obamy z roz-mieszczenia elementów systemu obrony przeciwrakietowej w Polsce i Czechach. Decyzja ta świadczy o instrumentalnym traktowaniu naszego regionu przez administrację amery-kańską, w szczególności tą dzisiejszą demokratyczną. Konsekwencje tej decyzji i scenariusze dalszego rozwoju sprawy tarczy przedstawia Robert Czulda.

Do polityki amerykańskiej i sprawy tarczy odnosi się także Michael Reagan, syn Prezy-denta Ronalda Reagana, który podczas swoje wizyty w Polsce udzielił „Stosunkom Między-narodowym” ekskluzywnego wywiadu. Jeden z najpopularniejszych dziennikarzy radiowych w USA, dziedzic dorobku ojca, krytykuje politykę zagraniczną Obamy za przerost formy nad treścią i brak zdecydowania.

W numerze także garść tekstów o tematyce bliskowschodniej, m. in. na temat zmian społecznych w takich krajach jak Arabia Saudyjska czy Katar, relacji irańsko-arabskich oraz o powyborczej przyszłości Afganistanu.

Sporo miejsca poświęcamy także tematyce energetycznej m. in. w niezwykle interesują-cym tekście Piotra Trudnowskiego na temat nieudanych polskich starań na rzecz dywersy-fikacji dostaw surowców energetycznych oraz w artykule o zasobach energetycznych mórz i oceanów autorstwa prof. Krzysztofa Kubiaka.

Życzymy miłej lektury,Konrad Rajca

L ISTOPAD 2009 3

OD REDAKCJI

Page 4: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Temat numeru

TEMAT NUMERU

Tarczy niet! Michał Majewski .................................................5Oferta Obama – Biden Robert Czulda ....................................5

Nowe rozdanie Robert Czulda ................................................6

PRowa Nagroda Nobla Tomasz Badowski ...............................9

USA: WYWIAD

Reagan dla „SM”: Świat potrzebuje silnej Ameryki

Tomasz Badowski, Konrad Rajca, Dorota Rajca ...................... 11

EUROPA: UE

Szwecja – Ukraina: strategiczne partnerstwo

Jakub Łoginow ......................................................................12

EUROPA: NIEMCY

Liberalnie na prawo Dr Krzysztof Tokarz .................................13

EUROPA: HISZPANIA

Koniec baskijskiego terroryzmu? Adam Matusik .................. 14

EUROPA: UKRAINA

Dokąd zmierza Ukraina? Łukasz Kołtuniak ..........................16

BLISKI WSCHÓD: IRAN

Iran a świat arabski Amal El-Maaytah ..................................18

AZJA: AFGANISTAN

A jednak Karzaj Łukasz Smalec .............................................20

BLISKI WSCHÓD: ARABIA SAUDYJSKA

Historyczna decyzja króla Abdullaha Paweł Łepkowski ........22

BLISKI WSCHÓD: KUWEJT

Zmiany w Kuwejcie Piotr Gruszka .......................................24

BLISKI WSCHÓD: TERRORYZM

Al-Kaida Lewantu Jan Wójcik ................................................26

AZJA: GOSPODARKA

Chińsko-indyjski sposób na surowce

Dominik Konieczny ...............................................................28

AMERYKA ŁACIŃSKA: KONFLIKTY

Chile – Woda – Boliwia Andrzej Muszyński .........................30

AMERYKA ŁACIŃSKA: MEKSYK

Kartele, kokaina, komandosi

Ciemna strona Ameryki Łacińskiej Sławomir Sztejmiec .......32

AFRYKA: MAROKO

Mohammed VI – król reformator Janusz Kruszelnicki ..........34

AFRYKA: BEZPIECZEŃSTWO

Delta Nigru – ubóstwo wśród obfitości Piotr Gruszka .........36

BEZPIECZEŃSTWO: ENERGETYKA

Energia z mórz i oceanów Krzysztof Kubiak ..........................38

Wiemy już, że tarczy nie będzie. To znaczy konkretnie nie będzie jej w Polsce i Czechach, bo nie jest wykluczone, że projekt mimo wszystko zostanie w jakiejś formie zrealizowany. Ale jak ufać komuś kto już raz nie dotrzymał danego słowa? Jednocześ-nie decyzja administracji Baracka Obamy nie przekreśla planów stworzenia nad Starym Kontynentem „parasola” bezpieczeń-stwa. Wręcz przeciwnie – zwiększa. W numerze dwugłos na temat rezygnacji z „tarczy” autorstwa naszych publicystów.

BEZPIECZEŃSTWO: USA

Ciężki los weterana Robert Czulda .......................................40

ŚWIAT: ROSJA

Marsjańskie plany Rosji Dr Piotr Kuspyś ..............................41

GOSPODARKA: KRYZYS

Skazani na kryzys Magdalena Mrozek ..................................42

AFRYKA: PRZEGLĄD

Przegląd afrykański Kamil Białas ........................................44

OCEANIA: PRZEGLĄD

Wiadomości z końca świata

Przemysław Przybylski ...........................................................45

PUBLICYSTYKA: KOSOWO

Pocztówka z Kosowa Rafał Malarski ....................................46

PUBLICYSTYKA:

POLITYKA ZAGRANICZNA RP

Polska dyplomacja wymaga reform

Jakub Łoginow ......................................................................48

PUBLICYSTYKA:

POLITYKA ENERGETYCZNA RP

Dywersyfikacja, której nie było

Piotr Trudnowski ...................................................................50

KSIĄŻKI: RECENZJE

Rosyjska broń Piotr Trudnowski ...........................................53

Słownik polszczyzny politycznej

Marlena Gabryszewska ..........................................................53

Z AMERYKAŃSKIEJ PÓŁKI

Sposób na Afrykę Jan Barańczak ..........................................54

HISTORIA: SERBOŁUŻYCZANIE

Zapomniany naród Maciej Szepietowski ...............................56

ŚWIAT W OBIEKTYWIE ANDRZEJA LEKA

Rozmowa z b. Ambasadorem Cesarstwa Japonii w Polsce

Andrzej Lek...........................................................................58

KULTURA: FILM

Katastrofa nadciąga... Apokalipsa made in USA

Marlena Gabryszewska ..........................................................60

PRZEGLĄD KULINARNY

Królestwo makaronów Patrycja Kuciapska ........................... 61

OSTATNIE STRONY

Kalejdoskop Michał Dzienio .................................................62

WŁADCY ŚWIATA

Przywódcy krajów OPEC Gniewomir Kuciapski ...................63

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE4

SPIS TREŚCI

Page 5: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Politycy rządzący nieoficjalnie, a mądre, politologiczne głowy otwarcie mówią nam, że „można się było spodziewać” że z tarczy nic nie będzie. Minister Sikorski próbuje obrócić to w swój sukces tłumacząc, że możemy oczekiwać czegoś w zamian. Może nowego offsetu, (którego nie ma)

za zepsute samoloty? A może rakiety „Patriot” które „mają być”? Czy też zapewnienia, że za 5 lat na obchody rocznicy wojny przyleci ktoś wyższy rangą? Albo przynajmniej zniesienia wiz do USA… Skoro Minister Sikorski twierdzi, że tarcza od początku była nierealna, to dlaczego nie powiedział o tym wcześniej, łudząc nas, że jest szansa na jej wybudowanie? W innych krajach za taką porażkę ministrowie podają się do dymisji. Nie za to, że nie ma tarczy, bo mogliśmy się tego spodziewać po wygranej demokraty, ale za sposób tłumaczenia się.

Przez lata miałem sympatię do Amerykanów, a brak realizacji obietnic tłumaczyłem niewydolnością amerykańskiej administracji czy oporami po-litycznymi ze strony Demokratów (gratulacje dla Polaków w USA którzy poparli neo-socjalistę Obamę, co jeszcze musi zrobić by przejrzeli na oczy?). Przyszedł jednak czas, że mówię – dość!

Założę się że na Kremlu otwierano szampany wcześniej, niż nasz rząd dowiedział się o tej decyzji z mediów, które zacytowały tę wiadomość za jakimś angielskim blogiem. Oczywiste, że trio Obama-Clinton-Gates będzie zaprzeczało, ale jakiś deal z Rosją być musiał, to pewne. Któregoś dnia możemy spodziewać się cofnięcia rosyjskiej decyzji o eksporcie rakiet S-300 do Iranu, bo raczej nie chodzi o porzucanie planu instalacji rakiet przy naszej granicy. Jeśli o to chodziło, to wygranym jest oczywiście Izrael. Możliwe jednak, że chodzi o coś, czego nawet się nie domyślamy.

No i ta data… Rozumiem że tarcza okazała się za droga, że Iran nie jest tak groźny jak sądzono, czy cokolwiek innego. Ale czy żaden z doradców prezydenta Obamy nie ma tak podstawowej wiedzy historycznej by wiedzieć, że Polak słysząc datę 17 września czuje ciarki na plecach? Zakładam, że nie było to zamierzone, bo dyplomaci wiedzą, by niepotrzebnie nie upokarzać przeciwnika, który i tak leży na łopatkach. Sposób przekazania tej decyzji pokazuje, że administracja Obamy jest albo bandą amatorów, albo wyrachowanych strategów, których celem był jasny komunikat, w jakim poważaniu mają swojego sojusznika. W każdym przypadku decyzja ta była błędem dla Ameryki, bo w najlepszym wypadku stracą sympatię państwa, w którym poparcie dla USA było absolutnie rekordowe. A zarzucanie Polsce i Czechom ociągania się z ratyfikacją umowy jako przyczyny odwołania programu jest zwyczajnie bezczelne.

W dobie wojny w Iraku i Afganistanie każdy sojusznik jest na wagę złota. Tymczasem ani premier, ani szef MSZ, czy chociaż minister obrony narodowej nie zasugerowali nawet możliwości szybszego wycofania naszych wojsk. Amerykanie przyzwyczaili się już chyba, że nasze wiernopoddań-stwo jest bezwarunkowe i że oddajemy wszystko bez dyplomatycznej walki. Nadal uważam, że Stany Zjednoczone są jedynym realnym gwarantem bezpieczeństwa Polski, tym bardziej wiec przeraża ta decyzja. Nie obrażajmy się, ale pokażmy że mamy swoją godność.

Michał Majewski

Oferta Obama – BidenZ nową ofertą dotyczącą obrony przeciwrakietowej przybył w październiku do Warszawy, a następnie do Pragi, Joe Biden – wiceprezydent

Stanów Zjednoczonych. Podczas rozmów z prezydentem Lechem Kaczyńskim i premierem Donaldem Tuskiem, Biden zaprezentował wstępnie nową koncepcję, która nie opiera się na budowie w Polsce i Czechach elementów strategicznych GBI, lecz na już sprawdzonych sy-stemach obrony taktycznej – rakietach THAAD, PATRIOT PAC-3 oraz SM-3. Obaj politycy wyrazili gotowość udziału Polski w nowym systemie.

Ciągle nie wiadomo jakie elementy miałyby znaleźć się w Polsce. Według jednej z rosyjskich gazet na terytorium naszego państwa Ame-rykanie chcieliby umieścić stanowisko dowodzenia. Inna rosyjska gazeta podała, iż w Polsce stacjonowałoby 30 rakiet SM-3 oraz bateria rakiet PATRIOT PAC-3. Nawet jeśli uznać te doniesienia za prawdziwe to nie wiadomo kiedy doszłoby do rozmieszczenia systemu. Według założeń dla Starego Kontynentu, około 2015 roku Amerykanie mieliby zainstalować zmodyfikowane rakiety SM-3 (Block IB) na wyrzutniach lądowych w „południowej i środkowej Europie”, a około 2018 roku rakiety SM-3 Block IIA, zdolne przechwytywać wszystkie niestrategiczne rakiety balistyczne.

Oferta Obamy – Bidena jest kłopotliwa – zapowiedziane rakiety SM-3 w wersji lądowej nie istnieją (są jedynie w wersji morskiej – na okrętach jako element systemu Aegis BMD). Nie wiadomo więc czy ich budowa nie napotka problemów techniczno-finansowych. Co więcej, system miałby znaleźć się u nas około 2015 roku, a w praktyce zapewne później. W 2018 roku w Białym Domu będzie już inny gospodarz, który może dokonać kolejnej radykalnej zmiany.

Robert Czulda

Wiemy już, że tarczy nie będzie. To znaczy konkretnie nie będzie jej w Polsce, bo nie jest wykluczone, że projekt mimo wszystko zostanie zrealizowany. Amerykanie przebąkują coś o SM-3, czyli systemie antyrakiet przeciwko pociskom krótkiego i średniego zasięgu, który ma zastąpić tarczę. Ale jak ufać komuś kto już raz nie dotrzymał danego słowa?TARCZY NIET!

TEMAT NUMERU

LISTOPAD 2009 5

Page 6: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Żaden z programów bezpieczeństwa narodowego Stanów Zjednoczo-nych administracji George`a W. Busha nie wzbudzał tyle emocji

i kontrowersji co właśnie strategiczna obrona przeciwrakietowa (BMD). Niektórzy doszukiwali się w nim narzędzia do umocnienia międzynaro-dowej hegemonii. Dla innych celem budowy BMD było jedynie finan-sowanie amerykańskich firm zbrojeniowych. Pytano czy warto wydawać astronomiczne sumy pieniędzy na system oparty na technologii, która albo nie istnieje, albo też nie została sprawdzona w warunkach operacyj-nych. Podnoszono, że trafienie dziesięciu pocisków przez dziesięć innych pocisków w ramach kontrolowanych testów niczego nie dowodzi.

Od samego początku sprawowania władzy przez ekipę George`a W. Bus-ha było wysoce prawdopodobne, iż Amerykanie będą chcieli ożywić koncep-cję obrony przed rakietami balistycznymi, która narodziła się w 1945 roku, a rozmachu nabrała w latach osiemdziesiątych, za sprawą futurystycznego projektu administracji Ronalda Reagana (SDI), który przez Demokratów nazywany był pogardliwie „lekkomyślnymi Gwiezdnymi Wojnami”.

Wbrew opiniom części analityków i sprzeciwie Demokratów, Biały Dom poprosił Kongres o zwiększone fundusze i dokonał istotnych ko-rekt w ówczesnych założeniach programu. Już w lipcu 2001 roku admi-nistracja przedstawiła Kongresowi swoją wizję obrony przeciwrakietowej, która w znaczący sposób odbiegała od planów Billa Clintona. Kongres, choć wprowadził kilka zmian, przyjął plan George`a W. Busha.

Zamachy z 11 września 2001 roku jedynie umocniły Biały Dom w przekonaniu o słuszności swych decyzji. Wojownicza retoryka, problem proliferacji technologii jądrowych i państwa zbójeckie idealnie wpisywały się w plan budowy obrony przeciwrakietowej, którą powierzono agencji MDA. W czerwcu 2002 roku, tuż po wygaśnięciu traktatu ABM, Biały Dom ogłosił decyzję o uruchomieniu pierwszych elementów wraz z koń-cem 2004 roku – 10 rakiet przechwytujących GBI (Ground-Based Inter-ceptors) w Kalifornii (Baza Vandenberg) i 2 na Alasce (Fort Greely).

Potwierdzono chęć dalszego korzystania z brytyjskiego radaru wczes-nego ostrzegania (BMEWS) w Fylingdales i duńskiego w bazie sił po-wietrznych Thule na Grenlandii. Zapowiedziano również prowadzenie dalszych prac badawczych „na płaszczyznach: lądowej, powietrznej, mor-skiej i kosmicznej – dotychczasowo lekceważonych lub niewystarczająco

zbadanych”. Jednocześnie rozpoczęto poszukiwania miejsc na instalacje ze środkowego komponentu obrony, które zabezpieczyłyby Stany Zjed-noczone przed atakiem międzykontynentalnymi rakietami balistycznymi z Bliskiego Wschodu (ICBM). Ekipa Busha chciała rozmieścić w Polsce dziesięć rakiet przechwytujących z głowicami kinetycznymi (a więc po-zbawionych ładunku wybuchowego). Drugi element – radar pracujący w paśmie X – miał zostać umieszczony w czeskich Brdach. W kontek-ście ciągłego braku miejsca dla mobilnego radaru na platformie kołowej AN TPY-2 wymieniano również Turcję, Ukrainę, Gruzję i Azerbejdżan.

Niechęć DemokratówJednym z podnoszonych przez sceptyczną Partię Demokratyczną za-

rzutów były wysokie koszty projektu, które w dużej mierze wynikały z wykorzystywania niesprawdzonych technologii. Przyczyną takiego sta-nu rzeczy było w dużej mierze przyjęcie przez Departament Obrony „stra-tegii ewolucyjnego nabywania”. Filozofia ta zakłada, że zamiast wprowa-dzenia do służby w pełni sprawnego systemu za pierwszym razem, miał on być stopniowo uruchamiany, testowany, rozwijany i modyfikowany w cyklicznych procesach. Rumsfeld doszedł bowiem do wniosku, iż stara zasada „Fly-Before-You-Buy”, która miała chronić przed marnowaniem pieniędzy na nieefektywne systemy, tym razem się nie sprawdzi.

Jeszcze przed wyborami Barack Obama wielokrotnie podkreślał, że jego administracja będzie finansować jedynie te programy, które opierają się na realnych przesłankach i mogą zostać zrealizowane. Dwu-członowych rakiet przechwytujących, które miały znaleźć się w Polsce, a ciągle nie istnieją, z pewnością do takiej kategorii zaliczyć nie można. Nie bez wpływu na decyzję Baracka Obamy były także dwa inne czynni-ki. Po pierwsze, zmiana prognoz wywiadu co do rozwoju irańskich rakiet balistycznych o zasięgu międzykontynentalnym. Zdaniem Demokratów, Iran napotyka tak liczne problemy z tym związane, iż ICBM jeszcze przez wiele lat nie będą stanowić zagrożenia dla Stanów Zjednoczonych.

Drugi powód wiąże się z Rosją, która od samego początku wyrażała swój sprzeciw. Już w 2001 roku, szef rosyjskiego MSZ Siergiej Ławrow ostrzegał, że BMD „burzy całą strukturę stabilności strategicznej, tworząc

Nowe rozdanie

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE6

TEMAT NUMERU

Page 7: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

przesłanki do nowego wyścigu zbrojeń, w tym także w kosmosie”. Stano-wisko Moskwy można zrozumieć – koniec ABM otwiera drogę do mili-taryzacji kosmosu i nowego wyścigu zbrojeń, a rywalizacja w zbrojeniach strategicznych to ostatnią rzecz, jakiej pragną Rosjanie. Zdaniem Federacji Rosyjskiej bazy w Europie nie miały być skierowane przeciwko Iranowi, lecz rosyjskim siłom strategicznym. Szczególne znaczenie miał radar w Cze-chach, który umożliwiłby szpiegowanie obszaru Federacji Rosyjskiej.

Demokraci mogli się również obawiać stanowiska Chin. Budowa przez Stany Zjednoczone systemu przeciwrakietowego mogłaby dopro-wadzić w dłuższej perspektywie czasowej do modernizacji chińskich ar-senałów. Pekin już w 2001 roku dał jasno do zrozumienia, że BMD „nie tylko podsyci nowy wyścig zbrojeń”, ale również „zagrozi pokojowi i bez-pieczeństwu światowemu” ostrzegając przy tym, że będzie to „stymulo-wać proliferację broni nuklearnej”. Nawet ograniczony system mógłby ograniczyć skromne siły strategiczne Pekinu. Chińczycy zapowiedzieli rozwijanie środków obronnych, jak choćby technologii ASAT, która umożliwia skuteczne rażenie satelitów.

Tarcza ObamyBarack Obama nie zrezygnował z budowy systemu przeciwrakieto-

wego, lecz zmienił jego założenia. Będzie miał on bardziej taktyczny niż strategiczny charakter. Opiera się on na założeniu, że największym zagro-

żeniem będą nie rakiety międzykontynentalne, lecz taktyczne – krótkiego i średniego zasięgu. Jak stwierdził sekretarz obrony Robert Gates, część winy za zmianę planów ponoszą Polacy i Czesi. „Harmonogram zakładał uruchomienie systemu nie wcześniej niż w 2015 roku” – napisał na ła-mach „The New York Times”. Jego zdaniem „spowolnienie procesu ratyfi-kacyjnego przez Polskę i Czechy wydłużyło termin o dwa kolejne lata”.

W Europie znajdzie się system przeciwrakietowy, który zabezpie-czy także i Polskę przed atakiem z Bliskiego Wschodu. Do 2011 roku na Morzu Śródziemnym i prawdopodobnie też Morzu Czarnym znajdą się wykorzystywane już rakiety przechwytujące Raytheon RIM-161 SM-3 Block IA, znajdujące się na okrętach U.S. Navy z systemem Aegis BMD. Rakieta jest wyposażona jedynie w głowicę niszczącą siłą kine-tyczną. Z jej użyciem można przechwytywać rakiety balistyczne krótkie-go (SRBM) i średniego zasięgu (MRBM), które poruszają się z mniejszą prędkością niż rakiety międzykontynentalne.

Około 2015 roku Amerykanie mieliby zainstalować zmodyfikowa-ne rakiety SM-3 (Block IB) na wyrzutniach lądowych w „południowej i środkowej Europie”; około 2018 roku rakiety SM-3 Block IIA, zdol-ne przechwytywać wszystkie niestrategiczne rakiety balistyczne. Około 2020 roku system miałby osiągnąć zdolność do niszczenia także rakiet międzykontynentalnych, a to dzięki wykorzystaniu rakiet SM-3 Block IIB. Prócz tego, w Europie ma zostać rozmieszczony system PATRIOT PAC-3, MEADS i THAAD.

L ISTOPAD 2009 7

TEMAT NUMERU

Page 8: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Wykorzystanie sprawdzonych SM-3 zamiast nieistniejących rakiet przechwytujących GBI wydaje się być dobrym rozwiązaniem. SM-3 są dużo bardziej mobilne, co ułatwia elastyczne reagowanie na zagro-żenia. Podstawową przewagą jest zdolność niszczenia rakiet krótkiego i średniego zasięgu, co ma kluczowe znaczenie dla Polski i innych państw Europy. W przypadku ataku z Iranu, system GBI nie obroniłby Polski, a SM-3 może to zrobić. Tym samym, o ile GBI bronić miała przede wszystkim Stany Zjednoczone, SM-3 (w połączeniu z PAC-3 i THA-AD) ochroni całą Europę (w zależności od rozmieszczenia), w tym Pol-skę przed zagrożeniami z południa. Dla Polski ważniejszy jest bowiem system obrony przed rakietami krótkiego i średniego zasięgu, niż przed rakietami międzykontynentalnymi.

Co więcej, SM-3 są jedynym komponentem amerykańskiej obrony przeciwrakietowej, który sprawdził się w warunkach bojowych. W okre-sie od stycznia 2002 do września 2008 przeprowadzono łącznie 18 prób w egzosferze, z czego 14 zakończyło się sukcesem. W jednym z nich, w styczniu 2002 roku wystrzelona z okrętu USS Lake Erie rakieta SM-3 trafiła w cel. Test ten był o tyle istotny, że stanowił pierwsze w historii przechwycenie rakiety balistycznej z morza.

W lipcu 2007 roku USS Decatur stał się pierwszym amerykańskim niszczycielem, który zestrzelił rakietę balistyczną. Rakieta RIM-161 SM-3 przechwyciła swój cel – rakietę średniego zasięgu – na pułapie ponad 160 km w jej środkowej fazie lotu. Istotnym wydarzeniem było zestrze-lenie w lutym 2008 roku uszkodzonego satelity szpiegowskiego USA-193 z użyciem zmodyfikowanej rakiety SM-3 (Raytheon RIM-161 SM-3 Block IB z głowicą LEAP). Całą operację przeprowadził krążownik USS Lake Erie, który strącił satelitę już w pierwszym podejściu. Duże znaczenie miał również test z czerwca 2008 roku, gdy USS Lake Erie zestrzelił rakietę krótkiego zasięgu w jej końcowej fazie lotu z użyciem dwóch rakiet SM-2 Block IV.

Izraelski wątekSzczególnie interesujący wydaje się być przy tym rzekomy udział w zaku-

lisowych rozgrywkach Izraela, który miał wpłynąć na amerykańską decyzję. Zdaniem mało wiarygodnego dziennika „Maariv” (mówiąc mniej dyploma-tycznie – brukowca), swój udział miał w tym prezydent Izraela, Simon Peres. Trudno jednak uwierzyć, iż polityk jednego państwa – nawet Izraela – móg-łby wpłynąć na tak strategiczną i długofalową decyzję Waszyngtonu.

Szczególnego smaczku doniesieniom dodaje fakt, iż Izrael chce zin-tensyfikować współpracę ze Stanami Zjednoczonymi w zakresie obrony przeciwrakietowej. W październiku oba państwa przeprowadziły ćwicze-nia „Juniper Cobra”, symulujący atak rakietowy ze strony państw są-siednich (domyślnie – Iran i Syria). Mówi się, że na terytorium Izraela znaleźć mogłyby się instalacje, w tym na stałe radar pracujący w paśmie X, który w 2008 roku został rozmieszczony na pustyni Negew. Inny scenariusz zakłada rozmieszczenie na Morzu Czerwonym i Morzu Śród-ziemnym okrętów wojennych z przeciwrakietowym systemem Aegis BMD, opartym na rakietach SM-3. Być może Amerykanie rozmieszczą w Izraelu wyrzutnie rakiet PATRIOT PAC-3.

Nawet jeśli doniesienia izraelskiej prasy nie są prawdziwe, trudno nie zauważyć, że to Izrael jest obok Rosji głównym beneficjentem decy-zji Baracka Obamy. Decyzja o wstrzymaniu budowy elementów tarczy w Polsce i Czechach cieszy – jak wiadomo – Moskwę. To sprawia, iż wdzięczni Rosjanie mogą wstrzymać antyamerykańskie działania, pole-gające na wspieraniu Iranu, który nie darzy Izraela sympatią. Zaliczyć do nich można przede wszystkim wspieranie irańskiego programu ato-mowego oraz sprzedaż broni. Z kolei Izrael może wstrzymać plany ataku powietrznego na Iran, którego nie chce amerykańska administracja.

Irański reaktor atomowy w Buszer jest od 1995 roku budowany właś-nie przez Rosjan. Moskwa w 2006 roku jasno stwierdziła, że nie po-prze żadnych sankcji wobec Teheranu. W grudniu 2008 roku rosyjskie wsparcie zostało potwierdzone wraz z ogłoszeniem o sprzedaży kolejnej partii broni do Iranu. To spotkało się z niezadowoleniem w Jerozolimie. W tej sprawie do Moskwy wybrał się izraelski minister obrony narodo-wej, który starał się przekonać Rosjan do porzucenia planu sprzedaży nowoczesnej broni.

Dzięki umowie Iran ma otrzymać zestawy przeciwrakietowe, w tym ponoć także nowoczesne S-300 (fakt potwierdzony jedynie przez stronę irańską), zdolne do śledzenia i przechwytywania samolotów w zasięgu 120 kilometrów. Takie dostawy z pewnością mogłyby wzmocnić Iran i zmniejszyć prawdopodobieństwo skutecznego ataku powietrznego Izraela. Słusznie wyrażono obawy, że dzięki S-300 Irańczycy mogliby skutecznie zabezpieczyć swoje instalacje atomowe, w tym fabrykę wzbo-gacania uranu w Natanz. Teraz, kiedy Amerykanie nie wybudują insta-lacji w Polsce i Czechach, Rosjanie mogą wstrzymać pomoc dla Iranu, a nawet zdecydować się na poparcie sankcji.

Parasol NATORezygnacja z koncepcji administracji George`a W. Busha zwięk-

sza prawdopodobieństwo, że NATO stworzy swój własny system. Kolejni szefowie Sojuszu, najpierw Jaap de Hoop Scheffer, a obecnie Anders Fogh Rasmussen wypowiadali się krytycznie wobec amery-kańskiego planu, bowiem nie chronił on wszystkich państw NATO. Przyznał to swego czasu generał Henry Obering, szef MDA – plano-wane rakiety w Polsce nie chroniłyby takich państw jak Rumunia, Grecja, Turcja i Bułgaria.

Nic więc dziwnego, że budowa instalacji w Polsce i Czechach nie podobała się NATO, bowiem tworzyła „dziurawy parasol”. Sprzeciw można zrozumieć i nietrudno wyobrazić sobie opór Polski, gdyby ktoś budował system zabezpieczający całą Europę, za wyjątkiem naszego pań-stwa. Słusznie podnoszono by argumenty o tworzeniu dwóch kategorii członków NATO – tych chronionych i tych niechronionych. Budowa systemu pod egidą NATO jest więc w interesie całego Sojuszu, a więc także i Polski.

Czy system przeciwrakietowy NATO jest możliwy? Przyjmując nieco optymistyczne stanowisko, można stwierdzić, że tak. Od 2005 r. NATO prowadzi prace nad taktycznym ALTBMD, który ma stanowić „system systemów” – połączenie systemów przeciwrakietowych konkretnych państw członkowskich, na przykład amerykańskiego PATRIOT PAC-3, francuskiego SAMP-T, amerykańsko-włosko-niemieckiego MEADS, a w przyszłości być może i polsko-francuskiego ASTER. Za budową eu-ropejskiego systemu opowiadają się czołowe państwa Europy – Francja, Włochy i Niemcy. „Tarcza Obamy” stanowiłaby wzmocnienie systemu NATO stanowiąc jego uzupełnienie.

Nie bez znaczenia jest również fakt, iż w odróżnieniu od ame-rykańskiej koncepcji GBI na polskiej ziemi, europejska „tarcza” nie napotyka na sprzeciw Rosjan, a wręcz przeciwnie – Moskwa gotowa jest wziąć udział w projektowaniu wspólnego systemu przeciwrakie-towego. Już teraz NATO współpracuje z Rosją w kwestii zwalczania rakiet krótkiego zasięgu. Rasmussen ma nadzieję, że decyzja Baracka Obamy umożliwi nowe otwarcie w całej sprawie i osiągnięcie poro-zumienia. Optymizm szefa Sojuszu warto podzielać, bowiem wspólny system przeciwrakietowy Rosji, Stanów Zjednoczonych i NATO jest dużo lepszy dla Polski, niż GBI Busha.

Robert Czulda

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE8

TEMAT NUMERU

Page 9: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Barack Obama wygrał zeszłoroczne wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych w znacznej mierze dzięki niepopularności Georga

W. Busha oraz sprawnej kampanii wizerunkowej. Amerykanie zmęczeni 8 letnimi rządami konserwatystów i wojnami w Iraku oraz Afganistanie uwierzyli w chwytliwe hasło „Yes We Can!” oraz „Change It!”. Widać w te same triki socjotechniczne uwierzyli członkowie Komitetu Nob-lowskiego, przyznając tegoroczną nagrodę nie za osiągnięcia, ale niejako na zachętę.

Obiektywnie rzecz biorąc urzędujący Prezydent Stanów Zjednoczo-nych nie zrobił dotychczas nic dla pokoju na świecie. Owszem negocja-cje rozbrojeniowe z Rosją na temat kolejnej redukcji głowic jądrowych są ważnym krokiem w kwestii zwiększenia światowego bezpieczeństwa, lecz pod koniec pierwszej dekady XXI wieku to nie arsenały jądrowe Rosji i Stanów Zjednoczonych stanowią główne zagrożenie dla pokoju i praw człowieka na świecie.

Dziwnym może się wydawać przyznanie nagrody za działalność na rzecz pokoju na świecie osobie, która nie tylko nie zakończyła żad-nej z wojen rozpoczętych przez swojego poprzednika, ale wręcz podjęła decyzję o zwiększeniu zaangażowania militarnego w Afganistanie. Abs-trahując od słuszności tej decyzji i przesłanek jakie za nią stoją, z pewnoś-cią znalazłoby się wielu innych lepszych kandydatów do uhonorowania tą prestiżową nagrodą. Tym bardziej, że tegoroczny laureat nie wyklucza w razie konieczności rozpoczęcia nowej akcji militarnej tym razem prze-ciwko Iranowi. Wśród nominowanych do tegorocznej nagrody był mię-dzy innymi chiński dysydent Wei Jingsheng, skazany w Chinach na wie-loletnie więzienie za działalność na rzecz demokracji i praw człowieka. Jak przyznają sami członkowie Komitetu Noblowskiego nagroda ma stanowić impuls do dalszych działań i wzmocnić pozycję laureata w jego dotychczasowych wysiłkach na rzecz pokoju i praw człowieka na świe-cie. Przyznanie Pokojowej Nagrody Nobla chińskiemu dysydentowi z pewnością pogorszyłoby chwilowo relacje z Chińską Republika Ludo-

wą. Zupełnie inny był klimat międzynarodowy w 1989 r. po masakrze na placu Tiananmen, kiedy pokojową nagrodę nobla przyznano Dalajla-mie, za jego działalność na rzecz pokojowego i bezkrwawego rozwiązania sprawy w Tybecie. Jednakże 20 lat temu Chiny Ludowe nie były drugą potęgą na świecie, a Zachód nie był uzależniony od chińskiej gospodarki w takim stopniu jak obecnie.

Również przyznanie nagrody nominowanemu b. Kanclerzowi Nie-miec Helmutowi Kholowi, za jego wkład w proces zjednoczenia Europy i przezwyciężenia podziałów narosłych w Europie przez okres zimnej wojny byłoby dużo bardziej zasłużone. Nie wspominając już o nieprzy-znaniu Pokojowej Nagrody Nobla człowiekowi, który całe swoje życie i działalność poświęcił na krzewienie pokoju i zażegnywanie konfliktów między narodami, jakim był papież Jan Paweł II. W historii nagrody wiele razy werdykty Komitetu Noblowskiego były kontrowersyjne i bar-dzo często miały podtekst polityczny, czego przykładem może być przy-znanie w 2004 r. Pokojowej Nagrody Nobla kenijskiej działaczce eko-logicznej Wangari Mathai. Jednakże nigdy jeszcze nie zdarzyło się aby przyznać Pokojową Nagrodę Nobla jedynie na podstawie wiary i nadziei w przyszłe osiągnięcia laureata.

Jednak jeśli nawet przyjmiemy punkt widzenia i uzasadnienie Komi-tetu Noblowskiego, że Barackowi Obamie Nobel należy się za stworzenie nowego klimatu w polityce międzynarodowej oraz odbudowanie pozycji Narodów Zjednoczonych i dyplomacji wielostronnej w rozwiązywaniu sporów międzynarodowych, to w jaki sposób uhonorujemy obecnego Prezydenta Stanów Zjednoczonych, gdy w roku 2012 obudzimy się w świecie, gdzie wojna w Iraku będzie tylko wspomnieniem, w Afgani-stanie kobiety i dzieci będą mogły bez obaw o swoje życie pójść na za-kupy i do szkoły, a Iran kwestię swojego programu atomowego będzie szeroko omawiał na forum ONZ?

Tomasz Badowski

Pokojowa Nagroda Nobla przyznana Barackowi Obamie, jest ewidentnym

przykładem odejścia od ideałów przyświecających jej fundatorowi

Alfredowi Noblowi. Przyznanie tej szczególnie ważnej nagrody

prezydentowi mocarstwa, który9 miesięcy od objęcia urzędu nie zrobił

praktycznie nic szczególnegodla pokoju na świecie świadczy jedynie

o tym, że mieści się ona bardziej w kategoriach nagrody za najlepszy PR.

PRowaNAGRODA NOBLA

L ISTOPAD 2009 9

TEMAT NUMERU

Page 10: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Odwiedza Pan Polskę w nasze Narodowe Święto Nie-

podległości, a jednocześnie w 20-tą rocznicę upadku sy-

stemu komunistycznego, co nie nastąpiłoby tak szybko,

gdyby nie Pana ojciec. Jakie miejsce zajmowała Polska

w wizji porządku światowego Ronalda Reagana?

MR: Była to wizja Polski wolnej, która nie różniła się od idei wol-nej Europy, czy wolnego świata. Jako prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki, Ronald Reagan był w stanie wpierać działania Papieża Jana Pa-wła II, Lecha Wałęsy i „Solidarności”. A zatem mógł nieść wsparcie tam, gdzie go brakowało. Chciał pokazać ludziom, że jest z nimi w ich wal-ce o odzyskanie wolności i niepodległości. Szczególnie w obliczu tego, co wydarzyło się w przeszłości.

Czy może się Pan podzielić z nami swoimi wspomnie-

niami z lat 80-tych? Czasu niezwykle trudnego dla Polski.

Jak odbierano sytuację Polski w Białym Domu?

MR: Pamiętam relacje ojca z Papieżem Janem Pawłem II. Ojciec był pierwszym prezydentem, który miał tak dobre układy z Watykanem. To, co uratowało Polskę, to właśnie Jan Paweł II. Papież doskonale znał po-

Prezydent Obama spędza więcej czasu na budowaniu wizerunku przyjaciela świata niż na tym, by być przez niego szanowanym – mówi w ekskluzywnym wywiadzie dla „Stosunków Międzynarodowych” Michael Reagan, najstarszy syn 40-ego prezydenta USA Ronalda Reagana.

REAGANDLA „STOSUNKÓW MIĘDZYNARODOWYCH”

Światsilnej

potrzebujeAmeryki

FOTO

: PA

FER

E

FOTO

: PA

FER

EFO

TO: P

AFE

RE

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE10

USA WYWIAD

Page 11: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

działy ówczesnego świata. Wszystkie działania były zatem tak układane, by wspomagać Papieża i polskie społeczeństwo, dodawać siły Lechowi Wałęsie i „Solidarności”.

Co uznaje Pan za najważniejsze z dziedzictwa swojego

ojca?

MR: Rolę jaką odegrał Ronald Reagan w odzyskiwaniu i budowaniu wolności. Dlatego celem Reagan Legacy Foundation, której przewod-niczę jest propagowanie tych wartości, którym poświęcił się mój ojciec. Chcemy inwestować w szkoły, biblioteki, by ludzie mogli się dowiedzieć, że był w historii człowiek, dla którego jasne było to, że pomagając w zdo-byciu i zapewnieniu wolności dla swojego kraju, walczymy o wolność dla siebie samych.

Czy uważa Pan, że idee Ronalda Reagana łączące przy-

wiązanie do wolności gospodarczej i jednocześnie do tra-

dycyjnych wartości, takich jak wiara w Boga, tradycja i pa-

triotyzm, są nadal aktualne?

MR: Założenia reaganomiki i ekonomii wolnorynkowej jak najbar-dziej nadal są aktualne i sprawdzają się w dzisiejszych czasach. Jeśli ktoś od nich odchodzi– traci na tym. Kiedy zaczynamy mówić o Ronaldzie Reaganie, ale nie naśladujemy tego, co on chciał wprowadzać i co mu się wprowadzić udało – przegrywamy wybory. Reaganowska „konserwa-tywna rewolucja” wiele wniosła w życie Amerykanów, w szczególności w budowanie ich tożsamości.

Jaka byłaby odpowiedź Ronalda Reagana na dzisiejszy

kryzys ekonomiczny?

MR: Jeśli byłby on odpowiedzialny za prowadzenie polityki – nie by-łoby tego kryzysu! Dlatego trudno jest mówić o jego ewentualnych re-akcjach. Odpowiedzią z pewnością nie byłoby pożyczanie pieniędzy i propagowanie haseł w stylu: zabierzmy pieniądze bankom, przejmijmy rynek – bo to rząd najlepiej wie jak powinien on funkcjonować. Jedną z odpowiedzi byłoby raczej pytanie – co rząd może i powinien zrobić? Jakie regulacje powinien wprowadzić? Prawda jest taka, że same założe-nia i sposób walki z kryzysem ekonomicznym obecnej administracji były i są nie na miejscu.

Czy socjalne propozycje Baracka Obamy dotyczą-

cy reformy służby zdrowia są dobrym rozwiązaniem,

czy raczej będą ogromnym balastem dla amerykańskiej

gospodarki?

MR: Powinniśmy zrozumieć, że legislacja dotycząca opieki zdro-wotnej faktycznie nie ma nic wspólnego z opieką zdrowotną. Chodzi po prostu o władzę. Proponowane rozwiązanie nie przyniesie znaczących efektów aż do 2013 roku – czyli do czasu gdy minie rok od kolejnych wyborów. A, co ciekawe, reforma ta znajdzie swoje pełne zastosowanie dopiero w 2019 roku! Ludzie patrzą zazwyczaj na polityków z nadzieją, że rozwiążą oni problemy społeczne, a przecież to wszystko tak naprawdę to wyłącznie kwestia samej chęci sprawowania przez nich władzy.

Porozmawiajmy o polityce zagranicznej. Czy rezygnacja

przez administrację Obamy z instalacji elementów syste-

mu obrony przeciwrakietowej w Polsce i Czechach to do-

bra decyzja?

MR: Jeśli miałby lepszy plan – byłoby dobrze. Ale o takim nie słysza-łem. Wiem, że tarcza antyrakietowa, program SDI i „gwiezdne wojny” pomogły obalić komunizm – to były ważne elementy polityki zagra-nicznej mojego ojca. To właśnie zadecydowało o upadku Związku So-

wieckiego – jego gospodarka nie była na tyle silna, by dotrzymać kroku Ameryce. Ojciec opowiadał mi, że przyglądał się temu, jak inni prezy-denci prowadzą negocjacje z ZSRR i dlatego on sam chciał zostać prezy-dentem Stanów Zjednoczonych, by jako pierwszy móc powiedzieć niet Sekretarzowi Generalnemu Partii Komunistycznej ZSRR. I tak powinni postępować następcy Ronalda Reagana.

Jedną z najbardziej widocznych zmian w polityce Oba-

my w tej dziedzinie jest większa uległość w stosunkach

na linii Stany Zjednoczone – Rosja. To dobra droga z ame-

rykańskiego punktu widzenia?

MR: A co Polska myśli o tych relacjach?! Jeśli amerykański Sekre-tarz Stanu odwołuje wizytę, rezygnuje się z rozmieszczenia tarczy an-tyrakietowej w Polsce i w Czechach… Ja mieszkam w Ameryce – więc nie muszę się martwić o to, czy Rosja wkroczy na terytorium mojego państwa. Ale Polacy powinni. To jednak ważna sprawa. Tak jak kiedyś była dla mojego ojca, tak teraz jest dla mnie. Przywódcy polityczni po-winni mieć na uwadze Polskę. Myślę, że Prezydent Obama spędza więcej czasu na budowaniu wizerunku przyjaciela świata niż na tym, by być przez niego szanowanym. A jeśli traci się szacunek i okazuje swą słabość – zaczynają się problemy.

Jak powinna wyglądać polityka zagraniczna USA wobec

przyszłego światowego mocarstwa – Chin?

MR: Nie uznaję za złe tego, że któryś z krajów staje się super-po-tęgą dopóki Stany Zjednoczone zachowują swoje wpływy i utrzymują swoją nadrzędność. Świat potrzebuje tego, by Ameryka była silna. My nie bierzemy udziału w wojnach tylko dla samego faktu angażowa-nia się w konflikt. Używamy wojny po to, by pomóc komuś innemu. Nie chodzi o zajmowanie ziemi czy własności – bo tego mamy pod dostatkiem. Świat musi być wspierany przez Amerykę, musi być przez nią zabezpieczony.

Jaka jest przyszłość dla konfliktu afgańskiego? Jak po-

winien być rozwiązany i zakończony?

MR: Nigdy nie rozwiąże się problemu będąc niezdecydowanym. Trzeba podjąć decyzję, że chce się wygrać i do tego dążyć. Barack Obama w swoich przedwyborczych wystąpieniach miał świetne przemowy o Af-ganistanie, czy Pakistanie. Ale za jego słowami nie idzie żadna konkretna decyzja. Świat oczekuje od Ameryki jasnych reakcji. Gdyby w przeszłości Ameryka nie była wystarczająco silna – co stałoby się z Polską, Czecha-mi, Węgrami jeśli chodzi o ich relacje z Rosją?

Jakie jest największe wyzwanie dla polityki zagranicz-

nej USA na najbliższe lata?

MR: Ameryka musi odzyskać swoją siłę i pozycję ekonomiczną – bo od tego zależy wiele innych spraw. Musimy rozwiązać problemy ekonomiczne, by móc myśleć np. o opiece zdrowotnej. Chodzi o to, by ludzie mieli do dyspozycji swoje pieniądze, a nie musieli oddawać oszczędności rządowi.

Dziękujemy za rozmowę.

Rozmawiali Konrad Rajca i Tomasz BadowskiWspółpraca Dorota Rajca

Michael Reagan jest dziennikarzem i doradcą politycznym. W programie „The Michael Reagan Show”, słucha go codziennie 5 milionów ludzi. Zasiada w zarządzie

The John Douglas French Alzheimer’s Foundation. Jest również autorem kilku bestsel-lerowych książek, wśród nich wydanego niedawno tomu osobistych wspomnień pt.

„Twice adopted”. Przyjechał do Polski na zaproszenie Polsko-Amerykańskiej Fundacji Edukacji i Rozwoju Ekonomicznego (PAFERE).

L ISTOPAD 2009 11

USA WYWIAD

Page 12: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Ambicje przede wszystkim

Najaktywniejszym promotorem rodzącego się strategicznego partner-stwa szwedzko – ukraińskiego jest minister spraw zagranicznych Karl Bildt. Ten ambitny polityk po wejściu w życie Traktatu Lizbońskiego chciałby objąć posadę „Prezydenta Unii” lub szefa europejskiej dyplomacji. Cha-ryzmatyczny Skandynaw mógłby być kimś w rodzaju kompromisowego kandydata, ponieważ: pochodzi z kraju „starej UE”, będzie do zaakcepto-wania dla Niemców, Belgów czy Francuzów, a równocześnie będzie kreo-wał się na politycznego patrona dla unijnych krajów Europy Środkowej i Wschodniej. A ponieważ dla tych ostatnich kluczowe znaczenie ma poli-tyka wschodnia, Sztokholm chce przejąć inicjatywę na tym odcinku, anga-żując się wraz z Warszawą we wspieranie europejskich aspiracji Ukrainy.

Ale szwedzkie wsparcie dla Ukrainy i Gruzji ma również inne powo-dy. Karl Bildt jest nie mniejszym rusofobem, niż Lech Kaczyński, jed-nak w odróżnieniu od polskiego prezydenta, nikt w Europie nie ma mu tego za złe. Rosnąca w siłę współpraca Rosji z Niemcami istotnie zagraża szwedzkiej dominacji w regionie Morza Bałtyckiego i grozi poważnymi konsekwencjami dla bałtyckiego ekosystemu, gdyż obaj partnerzy niespe-cjalnie dbają o ochronę środowiska tego morza. A tego Szwedzi zaakcep-tować nie zamierzają. Zarysowująca się oś Sztokholm – Warszawa – Kijów jest próbą budowania takiej przeciwwagi wobec niemiecko – rosyjskiego tandemu, a zbliżające się huczne obchody 300 rocznicy bitwy połtawskiej będą wykorzystane dla budowy ideologicznej podbudowy tego sojuszu.

Polityka zagraniczna Szwecji jest obecnie na tyle konsekwentna i nietu-zinkowa, że można mówić o realizacji czegoś w rodzaju „doktryny Bildta”. Zgodnie z jej założeniami, Szwecja powinna odgrywać o wiele większą rolę w Unii Europejskiej niż ma to miejsce obecnie, i przekształcić się z kraju peryferyjnego w jednego z głównych rozgrywających w UE. Z tego wzglę-du Bildt chciałby, aby Szwecja powróciła, jak przed trzystu laty, do roli regionalnego lidera w Europie Środkowo – Wschodniej. Szwecja chce być obecna w tym regionie poprzez swoje organizacje pozarządowe, fundusze oraz prywatne firmy, którym Sztokholm szykuje pole dla ekspansji inwe-stycyjnej i eksportowej na perspektywicznych rynkach.

Konkrety zamiast romantyzmuRóżnica między szwedzkim i polskim podejściem do wspierania eu-

ropejskich aspiracji Ukrainy jest zasadnicza. Polska stawia na instytucje (lobbing dla akcesji Ukrainy do UE i NATO), a Szwecja – na konkrety, nudne aż do bólu i przez to nie zauważane w polskich mediach. Polscy

publicyści nie wspominają o tym, że szwedzka Koalicja Czystego Bałtyku prowadzi badania naukowe ukierunkowane na przywrócenie walorów środowiska zachodnioukraińskich rzek. Albo, że fundusz NEFCO fi-nansuje budowę małych oczyszczalni ścieków we Lwowie. Każdy z tych działań z osobna na pozór nic nie znaczy i jest mniej atrakcyjnym tema-tem dla mediów, niż soczysta wypowiedź polityka na temat integracji Ukrainy z UE czy NATO.

Tymczasem właśnie takie na pozór drobne projekty po osiągnięciu masy krytycznej spowodują, że Ukraina pozbędzie się jednej z ważniej-szych barier dzielących ją od UE – zaniedbań w ochronie środowiska. Pomagając Ukraińcom w przezwyciężeniu problemów środowiskowych dorzecza Bugu i Sanu, Sztokholm pomaga również sobie – ogranicza-jąc tym samym zanieczyszczenie Wisły, a więc i Bałtyku. W ten sposób pragmatyczni Szwedzi w ciekawy sposób zintegrowali dwa priorytety ich prezydencji: Partnerstwo Wschodnie oraz Strategię dla Regionu Mo-rza Bałtyckiego, w której znajdą się również zapisy dotyczące Zachodniej Ukrainy i Białorusi.

Szwedzi chcą również na stałe związać Ukrainę z przestrzenią północ-noeuropejską za pomocą nowych szlaków transportowych i powiązań lo-gistycznych. Można się więc spodziewać unijnego wsparcia dla wszelkich projektów nowych autostrad i nowoczesnych linii kolejowych łączących porty bałtyckie ze Lwowem, Łuckiem i Kijowem, a w dalszej kolejności – z portami czarnomorskimi. Dzięki aktualnie realizowanym unijnym projektom, na nowo odżywają koncepcje uruchomienia „mostu konte-nerowego” łączącego polskie porty z Odessą i Ilicziwskiem. W przypadku zbudowania kanału przez Mierzeję Wiślaną, do tej układanki może dołą-czyć port w Elblągu, który według zapewnień władz miasta, ma stać się „bałtycką bramą” dla ukraińskich i białoruskich przedsiębiorców. Naresz-cie, dzięki projektowi Air Baltic, ukraińskie lotniska mają stać się integralną częścią bałtyckiej przestrzeni logistycznej i uzyskać nowe tanie połączenia z krajami skandynawskimi, republikami bałtyckimi, Niemcami i Polską.

Można postawić tezę, że te i podobne projekty (przedstawione powy-żej były jedynie przykładami) zintegrują Ukrainę z Europą wiele bardziej niż kolejne deklaracje polityków wygłaszane na szczytach UE. Niestety, polska administracja dotychczas nie dostrzegała konieczności współpracy z Ukrainą w bardziej konkretnej formie, niż tylko spotkania na szczycie. Polsko – szwedzki projekt „Wschodniego Partnerstwa” świadczy o tym, że to myślenie powoli się zmienia, a nasze stosunki z Ukrainą staną się bardziej pragmatyczne.

Jakub Łoginow

Szwecja – Ukraina:

Od początku lipca Sztokholm sprawuje przewodnictwo w Unii Europejskiej. To dobra wiadomość przede wszystkim dla Ukraińców, którzy liczą na przełom w kontaktach z Brukselą. Pragmatyczni Szwedzi po cichu przejmują inicjatywę w kwestii stanowiącej dotychczas domenę polskiej polityki wschodniej. A wszystko po to, by przeciwstawić się ekspansywnej Rosji, która coraz bardziej „rozpycha się” na Bałtyku i wspólnie z Niemcami zagraża strategicznym interesom Sztokholmu.strategiczne partnerstwo

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE12

EUROPA UE

Page 13: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Obok CDU i niemieckiej kanclerz, w szeregu tych którzy zyskali znalazł się Guido Westerwelle z jego Partią Wolnych Demokra-

tów. Jemu i liberałom zaufało prawie 15 proc. obywateli RFN. Wybór FDP świadczy o zmianie trendów wewnątrz niemieckiego społeczeń-stwa. Niemcy, w czasie szalejącego kryzysu gospodarczego, oddali władzę w ręce liberałów, mimo że ci nie kryli przecież zamiaru wprowadzenia wielu cięć w systemie socjalnym. Czyżby niemieckie społeczeństwo mia-ło dosyć opiekuńczego systemu państwa? Społeczna gospodarka rynko-wa była przez lata symbolem sukcesu nowoczesnych Niemiec. Sukce-su nie tylko gospodarczego, ale przede wszystkim społecznego. Jednak ostatnio, w wyniku nadużywania socjalnych uprawnień, spadło zaufa-nie do „socjalnej gospodarki rynkowej”. Od pewnego czasu narastało przekonanie, że nadopiekuńczość państwa prowadzi do różnego rodzaju wypaczeń i braku aktywności w szukaniu pracy i rozwijaniu własnej ini-cjatywy. RFN ma jednak szansę stać się ponownie czołową gospodarką nie tylko w Europie, ale i na świecie. Duża w tym zasługa Angeli Merkel, która dała się poznać jako „dobra gospodyni”.

„Nowa – stara” polityka rząduPomimo, że szefem niemieckiej dyplomacji był silny partner z SPD

Frank Walter Steinmeier – to kanclerz Merkel w wielu kwestiach grała pierwsze skrzypce. Teraz, kiedy to Guido Westerwelle będzie kierował nie-mieckim MSZ, jej rola będzie jeszcze większa. Westerwelle nie jest znawcą polityki zagranicznej i nie będzie miał mocnej pozycji w rządzie. Dopiero uczy się reguł panujących w dyplomacji. Jest to komfortowa sytuacja dla Angeli Merkel, która już nie raz pokazała, że osobiście angażuje się w naj-ważniejsze dla Niemiec sprawy. Wszyscy pamiętamy, jak kunsztownie przeforsowała korzystny dla RFN Traktat Lizboński. Ten sprzyjający wzro-stowi potęgi Niemiec dokument, przedstawiła jako pakt korzystny dla całej Unii Europejskiej. W drugiej kadencji, wykorzystując już zapewne obowiązujące przepisy traktatowe, jeszcze bardziej umocni pozycję nasze-go zachodniego sąsiada. Merkel, wbrew wielu zapowiedziom, nie zmieniła zbytnio stosunku do Moskwy. Praktycznie poza kosmetycznymi popraw-kami, relacje Berlina z Putinen nie odbiegają od tego, co pamiętamy z cza-sów rządów Gerharda Schrödera. Ci, którzy wierzyli, że Merkel kierując się solidarnością z Polską, Ukrainą czy krajami bałtyckimi zastopuje budo-wę Gazociągu Północnego srodze się zawiedli. Nie zmieni się też zbytnio stosunek Niemiec do Ameryki. Westerwelle głosił od jakiegoś czasu ko-nieczność dobrych relacji z Waszyngtonem, z tym że Merkel już od dawna prowadzi taką właśnie politykę. Barack Obama nie krył zresztą swojego podziwu dla szefowej niemieckiego rządu. Czasy, kiedy to Niemcy i Stany

Zjednoczone poróżnione wojną w Iraku boczyły się na siebie, już dawno minęły. Trudno też liczyć, że Polacy zyskają w nowym niemieckim rządzie sojusznika w polityce wschodniej. Wielu zarzucało SPD i Steinmeierowi zbytnią uległość wobec Moskwy. Nie oceniając tych opinii, można przy-puszczać, że po odejściu z rządów socjaldemokratów sytuacja wcale się nie zmieni. Bynajmniej nie na korzyść tych, którym wydaje się, że teraz razem z Niemcami „będą odbijać Ukrainę spod wpływów Rosji”. Libe-rałowie nie wdadzą się z Moskwą w kłótnie, które uderzyłyby w niemie-cki biznes z Rosją. Wbrew niektórym oczekiwaniom ze strony polskiej, Guido Westerwelle nie spojrzy bardziej przychylnym okiem na przyjęcie Ukrainy do Unii. Nie chodzi tu tylko o względy polityczne czy zawiro-wania w samej Ukrainie. Liberałowie nie będą entuzjastami wydawania kolejnych pieniędzy z budżetu państwa, by pokryć koszty wejścia Kijowa do europejskiego klubu.

Kontynuacja nie rewolucjaRządy CDU-CSU z FDP nie będą też oznaczać zbyt dużych zmian

w relacjach z Polską. FDP może pełnić rolę, jaką odgrywała dotychczas socjaldemokracja. Będzie hamulcem pomysłów Eriki Steinbach „na re-lacje z Polską”. Już dziś w kręgach zbliżonych do FDP krążą pogłoski, że partia ta nie zgodzi się, by Steinbach ponownie ubiegała się o człon-kostwo w Radzie Fundacji Widocznego Znaku – tworu, który zastąpił Centrum przeciwko Wypędzeniom. Jednak Guido Westerwelle raczej nie rozumie Polski, nie uchodzi też za znawcę stosunków polsko-nie-mieckich. Jakiś czas temu był w Polsce, ale mało kto przypomina sobie jego wizytę, a tym bardziej to o czym mówił. Stał się natomiast popu-larny, kiedy ostro skrytykował Polskę podczas negocjacji nad Traktatem Lizbońskim. Agresywnie zaatakował Prezydenta Lecha Kaczyńskiego za jego pomysł tzw. pierwiastka. Guido Westerwelle to zdeklarowany homoseksualista. Chociaż stosunkowo niedawno przyznał się do swoich skłonności, to zdążył już zasłynąć z ostrego napiętnowania zachowań go-dzących w „prawa mniejszości seksualnych”. Niejednokrotnie krytycznie wypowiadał się na temat krajów, jego zdaniem, łamiących te prawa. Żą-dał nawet wprowadzenia wobec nich sankcji międzynarodowych. Pozo-staje otwarte pytanie, czy i na tym polu nie będzie dochodziło do spięć pomiędzy tak wyczulonym na tle łamania prawa mniejszości seksual-nych ministrem a Polską, mająca opinię kraju konserwatywnego. Można się zatem spodziewać, że nie nastąpią radykalne zmiany we wzajemnych stosunkach. Co nie oznacza, że będzie nudno.

Dr Krzysztof Tokarz

Angeli Merkel udało się utrzymać władzę dla CDU, bo uwierzyli jej zwykli obywatele. Stojąc na czele niemieckiego rządu CDU/CSU i zorientowanej na gospodarkę FDP będzie mogła zrealizować plany liberalizacji gospodarki.

Liberalnie na prawo

L ISTOPAD 2009 13

EUROPA N IEMCY

Page 14: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

To właśnie Euskadi ta Askatasuna (Kraj Basków i Niepodległość, w skrócie ETA), mówiąca o sobie jako o reprezentancie wszystkich

Basków jest odpowiedzialna za kilka ostatnich, głośnych ataków terro-rystycznych w Hiszpanii. Równocześnie jeszcze niedawno wydawało się, że po raz pierwszy w swej historii, organizacja może być zagrożona całkowitą likwidacją. Zamachy w Kraju Basków i na Majorce osiągnęły swój cel, gdyż nagłośniły sprawę terrorystów i po raz kolejny sprowoko-wały społeczeństwa europejskie do pytania - kim są Baskowie i dlaczego niektórzy z nich są gotowi walczyć o własną państwowość nawet za cenę życia niewinnych osób?

Narodowa duma BaskówHistorycznie Baskowie są najstarszą grupą etniczną Półwyspu Iberyj-

skiego. Do swojej ojczyzny w Hiszpanii zaliczają prowincje Guipuzcoa, Vizcaya, Alava (tworzące dzisiaj jeden z hiszpańskich regionów administra-cyjnych - Comunidad Autonoma del Pais Vasco), a także częściowo obszar Nawarry. We Francji są to okręgi: Labourd, Soule i Basse-Navarre. Po obu stronach Pirenejów jest to obszar o powierzchni ok. 10 tys. km2, zamiesz-kany przez ok. 2,6 mln Basków. Język baskijski (euskera) ma około 3000 lat (czyli jest starszy od języków celtyckich i łaciny) i wciąż pozostaję w uży-ciu. Szacuje się, że 40% spośród mieszkańców Kraju Basków i Nawarry mówi trochę po baskijsku, a ok. 700 tys. robi to na codzień. Baskowie za-mieszkują niezmiennie swoje tereny prawdopodobnie od kilku tysięcy lat. Politycznym fundamentem ich poczucia odrębności są tak zwane fueros – prawa narodowe, pierwszy raz spisane w XII w. W późniejszym czasie stały się one symbolem praw nadających bardzo wysoki poziom autonomii. Prawa te początkowo zaprzysięgali królowie Kastylii (by utrzymać Pais Va-sco pod swoją kontrolą), a później Hiszpanii w mieście Guernica y Luno, które jest świętym miejscem Basków. Baskowie utrzymali fueros we Fran-cji do 1789, w Hiszpanii zaś do 1876 r. Utrata własnej szeroko zakrojonej samorządności, do której przyzwyczajono się przez wieki zapoczątkowała wzrost nacjonalizmu baskijskiego. W 1895 r. Sabino Arana założył Baskij-ską Partię Nacjonalistyczną (PNV). Od tego momentu walka o zwiększenie niezależności regionu przybrała formę zinstytucjonalizowaną, choć nie była jeszcze zradykalizowana. Po hiszpańskiej wojnie domowej (1936-1939) zwycięski generał Franco postanowił trzymać twardą ręką dążenia autono-miczne, wszelkie ich przejawy były twardo tłumione, a publiczne używanie języka baskijskiego czy manifestowanie jakichkolwiek atrybutów niezależ-ności (np.: własnej flagi, nauki historii regionu) zostało zakazane.

Samozwańczy obrońca tożsamości?W tych właśnie okolicznościach w 1959 r. powstała ETA, będą-

ca w swym zalążku ośrodkiem buntu przeciw represyjności władzy. Od początku postawiła na terroryzm jako metodę działania. Naj-

większym „sukcesem” organizacji w tym okresie był udany zamach w 1973 r. na admirała Carrero Blanco, premiera Hiszpanii i prawą rękę generała Franco. Reakcje rządu centralnego na działalność organizacji zawsze były ostre, a działania policji często brutalne, z użyciem tor-tur włącznie. Ostra polityka Franco, a w latach 70-tych a także kryzys ekonomiczny, który silnie dotknął Kraj Basków, znacznie zwiększyły poparcie dla ETA w regionie. W grudniu 1974 r. w strajku solidar-nościowym (na rzecz uwolnienia 140 działaczy opozycyjnych) wzięło udział 80% czynnej zawodowo ludności Pais Vasco. Brutalne działania władz przyczyniły się również do sporej dozy sympatii dla ruchu wśród społeczności międzynarodowej.

Restytucja demokracji w Hiszpanii po śmierci Franco i nowa konsty-tucja z 1978 r. dała Baskom ograniczoną autonomię, własny parlament i prawo pobierania podatków. Statuty z Guerniki z 1979 r. restytuowały fueras. Od tego momentu aż do dzisiaj Baskowie mają swoją własną po-licję (ertzaintza), flagę (ikurrińa), w szkołach i na uniwersytetach naucza się baskijskiego, a wszystkie nazwy miejscowości i ulic podane są także w języku baskijskim. ETA po osiągnięciu autonomii nadal uważa sie-bie za wyłączną reprezentantkę niepodległościowych dążeń mniejszości baskijskiej, odcinając się równocześnie od rozwiązań kompromisowych, poszerzających autonomię Pais Vasco bez roszczeń secesyjnych. W latach 1968-2003 z rąk członków ugrupowania zginęło 828 osób, wśród nich policjanci, wojskowi, biznesmeni, politycy, profesorowie i dziennikarze. Mimo dobierania celów ofiarą ugrupowania wielokrotnie padali tury-ści oraz przypadkowe, niewinne osoby. Ruch nigdy nie miał charakteru masowego, szacuje się, że organizacja to jedynie kilkaset czynnie zaanga-żowanych osób, z czego w działaniach „bojowych” uczestniczy mniej niż setka, podzielona na małe zespoły. Działania wspierane są przez kilka ty-sięcy sympatyków. Zwiększenie liczebności utrudniały częste i skuteczne aresztowania członków ETA przez siły rządowe. Pod koniec lat 80-tych popularność ugrupowania wśród ludności regionu zaczęła spadać, choć próbowało ono kreować się na ofiarę działań rządu. W roku 1993 za-mach ETA po raz pierwszy pociągnął za sobą protesty uliczne, także w Kraju Basków. Organizacja zaczęła mieć poważne kłopoty, choć dalej przeprowadzała ataki. W tym okresie również PNV zaczęła występować przeciw ETA, a organizacja skupiła się na rozwijaniu własnej partii o na-zwie Herri Batasuna. Legalna działalność polityczna nie zmieniła jednak metod działania ugrupowania, mimo usilnych starań rządu w Madrycie do wciągnięcia ETA w działania zgodne z mechanizmami demokratycz-nymi. W 1997 r. po jednym z zamachów Baskowie protestujący prze-ciwko jej działalności zniszczyli biura Batasuny. Partia stopniowo zaczęła tracić głosy wyborców w wyborach regionalnych.

Po zamachach 11 września 2001 roku wszystkie organizacje terro-rystyczne, także ETA, znalazły się pod zwiększoną obserwacją rządów państw. Francuska policja zaczęła zwalczać dużo intensywniej Iparretar-rak, francuski odłam ETA. Przełomowym momentem okazał się sierpień

Baskijska ETA obchodzi w tym roku pięćdziesięciolecie swojego istnienia. Przez wiele lat była najaktywniejszym i najgroźniejszym ugrupowaniem separatystyczno-terrorystycznym działającym na terenie zjednoczonej Europy. Czy ostatnie zamachy to powrót ETA do pełni sprawności i początek terrorystycznej ofensywy czy też ostatni zryw ugrupowania przed ostatecznym upadkiem?

Koniec baskijskiego terroryzmu?

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE14

EUROPA H ISZPANIA

Page 15: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

2002 r. kiedy to rząd hiszpański zdecydował o delegalizacji Batasuny. Mimo początkowych protestów Basków poparcie dla ETA m.in. na fali ogólnego światowego oburzenia terroryzmem (wzmocnionego krwawy-mi zamachami Al-Kaidy 11 marca 2004 r w Madrycie) wyraźnie zma-lało. Stosowanie przemocy jako narzędzia walki straciło wśród Basków poparcie. Sondaże z maja 2004 r. wskazały, że całkowitą niepodległość Pais Vasco popiera tylko 33% mieszkańców regionu. Według Euskoba-rometru (badań realizowanych przez profesorów z Uniwersytetu Kraju Basków) z listopada 2005 r., ponad 60% Basków całkowicie odrzuca-ło działalność ETA. 17% uważało, że w przeszłości przemoc stosowana przez organizację miała usprawiedliwienie, ale obecnie nie. 12% podzie-lało cele ugrupowania, ale nie jego metody stosowania przemocy, zaś tyl-ko 0,4% całkowicie popierało działania organizacji! Badanie to podkre-śla jak bardzo mieszkańcy regionu przestali się identyfikować ze sprawą separatystów. Zmniejszaniu się w ostatnim okresie poparcia Basków dla ETA sprzyja również świetna sytuacja ekonomiczna regionu. Kraj Ba-sków jest obecnie najbogatszym regionem państwa – w 2008 roku osiąg-nął wzrost gospodarczy 2,1% pomimo kryzysu, a jego PKB per capita przekroczył poziom 33 tys. euro (wynik o 2 tys. euro lepszy od rezultatu Madrytu), osiągając imponujący poziom 130% PKB średniej unijnej. Ciężko oczekiwać, by przy takim powodzeniu mieszkańcom regionu za-leżało na kolejnych niepokojach.

Koniec ETA?24 marca 2006 r. ETA ogłosiła zawieszenie broni, członkowie ru-

chu zdecydowali o rozpoczęciu negocjacji z rządem. Proces ten jed-nak okazał się bardzo trudny, a siły radykalne w organizacji niezdolne do kompromisu – 30 grudnia 2006 r. doszło do zamachu na lotnisku w Madrycie (dwie osoby zabite), co skutecznie zerwało negocjacje i wy-wołało reperkusyjne działania rządu i liczne aresztowania. Sytuacja wró-ciła do punktu wyjścia. Radykalna część organizacji pozostała sprawna. 7 marca 2008 roku ETA zabiła socjalistycznego polityka Isaiasa Carrasco – zastrzelono go na oczach córki strzałami w tył głowy. 30 października 2008 roku wybuch samochodu pułapki na terenie kampusu Uniwersy-tetu Nawarry ranił 17 osób. 19 czerwca 2009 roku w wyniku wybuchu bomby zamordowano szefa sił antyterrorystycznych w Bilbao.

Liczba ofiar śmiertelnych zamachów ETA w ostatnich latach zna-cząco spadła – od stycznia 2002 do lipca 2009 zanotowano „tylko” 19 ofiar śmiertelnych, gdy np.: w samym 2000 roku były to 23 oso-by, w roku 1991 zanotowano 46 zabitych, a w rekordowym pod tym względem 1980 r. były to aż 93 osoby. Nie zmienia to jednak faktu, że obecne czasy są inne, a środki państwa umożliwiające wykrywanie terrorystów są nieporównywalne do tych z lat 80. czy 90., również społeczne przyzwolenie na tego rodzaju radykalnie działania spadło.

Nic nie wskazuje jednak na to, by zmienił się sposób działania ETA, na który we współczesnej, zjednoczonej Europie nie ma po prostu miejsca. Liczba więzionych w Hiszpanii i Francji pod zarzutem działal-ności terrorystycznej i separatystycznej związanej z ETA wciąż rośnie, w 2008 r. osiągając najwyższy w historii poziom 762 osadzonych w hi-szpańskich i 157 we francuskich więzieniach.

W tej sytuacji eskalacja działań terrorystycznych organizacji na prze-łomie lipca i sierpnia tego roku moze stać się początkiem końca ETA. 29 lipca eksplodował samochód-pułapka w pobliżu koszar Guardia Civil w Burgos, zostały ranne 65 osoby. W momencie wybuchu w budynku spało wielu cywilów – członków rodzin gwardzistów, w tym 41 dzieci. Ugrupowanie postanowiło również uderzyć w sektor turystyczny, klu-czowy dla gospodarki Hiszpanii, tworząc atmosferę zagrożenia na po-pularnej wśród gości z zagranicy Majorce – 30 lipca w wyniku wybu-chu bomby podłożonej w radiowozie zginęło dwóch funkcjonariuszy Guardia Civil w miasteczku Calvia, 9 sierpnia wybuchły w stolicy wy-spy Palma de Mallorca 4 ładunki wybuchowe (ETA ostrzegła wcześniej o ich położeniu). Przez hiszpańskie gazety przetoczyła się fala oburzenia na działalnośc organizacji, szczególnie biorąc pod uwagę ciężki okres dla hiszpańskiej gospodarki, która silnie odczuwa objawy światowego kryzy-su i jak powietrza potrzebuję pieniędzy zagranicznych turystów.

Badania Euskobarometru z maja 2009 r. (a więc jeszcze przed ostat-nimi zamachami) potwierdzają wzrastającą tendencję odrzucenia przez społeczeństwo baskijskie metod ETA, ale również i samej idei separa-tystycznej ugrupowania. Obecnie 64% Basków odrzuca zupełnie dzia-łania organizacji. Zmniejszeniu popularności do 13% uległ pogląd, że w przeszłości przemoc ETA była usprawiedliwiona, ale obecnie nie. 10% respondentów podziela cele organizacji, ale nie jej metody. Liczba aprobujących całkowicie działalność ETA – 1%, jest dalej na granicy błędu statystycznego. Oczywiście można spytać czy część respondentów nie oszukała pytających, ale tendencja spadkowa jest faktem, a nawet przy nieco lepszych rezultatach nie można uniknąć wniosku, że ruch separatystyczny stosujący metody terrorystyczne w Kraju Basków został trwale zmarginalizowany społecznie.

Ostatnie zamachy przeplatały się z licznymi aresztowaniami przez coraz sprawniej działające siły policyjne. Sprawiły również, że dezapro-bata wśród społeczeństwa, także w Kraju Basków, w stosunku do metod działania terrorystów jest silna jak nigdy dotąd. Akcje rządu hiszpań-skiego przeciw organizacji niewątpliwie bedą się nasilać. Działania obie-cał również Gilles de Kerchove – koordynator ds. polityki antyterrory-stycznej Unii Europejskiej. ETA chcąc pokazać, że pogłoski o jej śmierci są przesadzone być może pomogła znaleźć hiszpańskiemu rządowi klucz do własnej, ostatecznej destrukcji.

Adam Matusik

L ISTOPAD 2009 15

EUROPA H ISZPANIA

Page 16: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Rozdarty naródW 2000 roku Leonid Kuczma powołał na stanowisko premiera Wik-

tora Juszczenkę. Już 2 lata później na czele Naszej Ukrainy wygrywa on wybory parlamentarne. W obliczu zbliżających się wyborów dochodzi do konsolidacji opozycji i wystawienia wspólnej kandydatury Juszczen-ki. W okresie walki o władzę aktywnie wspierała go zarówno Julia Tymo-szenko zwana „księżniczką pomarańczowej rewolucji” jak i np. lider so-cjalistów Aleksandr Moroz. Wydawało się, że pomarańczowa rewolucja przyniesie przełom w ukraińskim życiu politycznym i powrót do takich zasad jak uczciwość, rzetelność i troska o dobro wspólne. Jednak 5 lat, które minęły od pomarańczowej rewolucji, to w zasadzie nieustanna „wojna na górze” między dawnymi sojusznikami z Majdanu, oraz próby odzyskania pełni władzy przez Partię Regionów.

Jak więc wygląda ukraińska scena polityczna w przededniu nowych wyborów prezydenckich? Omawiając ją nie należy zapominać o ukraiń-skiej specyfice. Mało który naród w Europie jest tak wewnętrznie rozdarty jak ukraiński. Podział na zachodnią i wschodnią część kraju jest widoczny gołym okiem choćby po wynikach wyborów. Obecnie na Ukrainie do-minującą rolę odgrywa Partia Regionów Wiktora Janukowycza oraz Blok Julii Tymoszenko. Ta pierwsza partia konsoliduje wyborców ze wschod-niej, druga zaś z zachodniej Ukrainy. Jeżeli chodzi o program „Regio-nałów” to od lat pozostaje on taki sam. Kładzie nacisk na współpracę z Rosją, oraz przyznanie językowi rosyjskiemu statusu drugiego języka urzędowego. Jest on ideologicznie anty – natowski. Tym niemniej jednak nie wydaje się, aby ewentualne przejęcie władzy przez Partię Regionów mogło doprowadzić do radykalnego zwrotu w ukraińskiej polityce. Pod-czas swojego trwającego niemal półtora roku premierostwa Janukowycz nie naruszył zasadniczych priorytetów ukraińskiej polityki. W polityce zagranicznej można by się więc spodziewać raczej powrotu do polityki „wielowektorowości” niż radykalnego zwrotu w stronę Rosji. Z pewnoś-cią jednak członkostwo w NATO bardzo by się oddaliło. Drugą wielką

siłą na scenie politycznej u naszych sąsiadów jest Blok Julii Tumoszenko. Na plus trzeba mu zapisać, że jest on jednoznacznie prozachodni. Julia Tymoszenko nigdy nie pozostawiała wątpliwości co do tego, że jej celem jest zbliżenie Ukrainy z USA i UE. W kwestii członkostwa w NATO jest jednak mniej konsekwentna niż prezydent Juszczenko. Natomiast pomysły BJUT-u w kwestiach gospodarczych są dość populistyczne (nie-które pomysły pani premier kosztowały Skarb Państwa majątek) i często były „kością niezgody” w łonie „pomarańczowych”. Trzecią siłą na ukra-ińskiej scenie politycznej jest proprezydencka koalicja „Nasza Ukraina – Ludowa Samoobrona”.

Również ona opowiada się jednocześnie za zbliżeniem z Zachodem, a w przeciwieństwie do BJUT –u jest wyraźnie pronatowska. Rów-nocześnie „Nasza Ukraina Ludowa Samoobrona” uchodzi za partię zdecydowanie wolnorynkową. Warto podkreślić, że koalicja jest zlep-kiem 9 mniejszych partii prawicowych i media dość często spekulują o jej rozpadzie. Oprócz tego na ukraińskiej scenie politycznej liczą się blok Wołodymyra Łytwyna, oraz socjaliści i komuniści. A jak wyglądają prognozy w zbliżających się wyborach prezydenckich? Faworytami będą z pewnością liderzy dwóch głównych ugrupowań: Janukowycz i Tymo-szenko. Sondaże dają w pierwszej turze ewidentne zwycięstwo liderowi „niebieskich”, ale w drugiej „piękna Julia” może skonsolidować wokół siebie elektorat z zachodniej i środkowej Ukrainy i nie jest bez szans. Tym bardziej, że udało jej się zdobyć pewne, co prawda minimalne, ale zważywszy na realia to i tak sukces, poparcie na wschodzie Ukrainy. Prezydent Juszczenko natomiast wydaje się bez szans gdyż poparcie dla niego waha się w granicach 2 - 3%. A czy może się pojawić „ktoś trzeci”? Ostatnio kandydatem na „czarnego konia” tych wyborów stał się Arsenji Jaceniuk, który pełnił już funkcję między innymi: Szefa Banku Cen-tralnego, ministra spraw zagranicznych i przewodniczącego parlamentu. Zawsze uchodził za człowieka prezydenta Juszczenki. W swoich wystą-pieniach lansuje się jako ktoś nowy, z poza zastanych układów, nawiązuje

Z tzw. „pomarańczową rewolucją” Ukraińcy wiązali wielkie nadzieje. Zapowiadano nową jakość w życiu politycznym, przestrzeganie demokratycznych standardów, odejście od polityki „wielowektorowości” w sprawach zagranicznych oraz zwrócenie Ukrainy ku Zachodowi. Dziś gdy kończy się kadencja prezydenta Juszczenki warto przyjrzeć się temu jak wygląda ukraińska scena polityczna i polityka zagraniczna, a także zastanowić się nad bilansem pięciolecia.

Ukraina?Dokąd zmierza

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE16

EUROPA UKRAINA

Page 17: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

do kampanii wyborczej Baracka Obamy. Nie jest bez szans i kto wie czy w I – szej turze nie pokona Julii Tymoszenko, a wówczas to on skon-solidowałby wokół siebie w II turze cały „pomarańczowy” elektorat. Tak więc widzimy że sytuacja na ukraińskiej scenie politycznej jest bardzo płynna, ale wszystko wskazuje na to, że jeszcze przez długi czas sytuacja będzie determinowana przez mentalnościowe i kulturowe różnice mie-dzy Wschodem i Zachodem kraju.

Na rozdrożuRozważając ukraińską politykę zagraniczną nie wolno zapominać

o jej specyfice, zdeterminowanej położeniem geograficznym. Ukraina jest niejako naturalnie predysponowana do odgrywania roli „pomostu” między Wschodem a Zachodem, ale również może być miejscem walki o strefy wpływów. Cała polityka zagraniczna poprzedniego prezydenta Leonida Kuczmy była oparta na próbie zachowania równowagi między opcją „zachodnią a wschodnią”. Była to tzw. „polityka wielowektorowo-ści”. Ukraina podkreślała swój europejski wybór i dążenie do integracji z UE. Nieśmiało przebąkiwała także o członkostwie w NATO. Kuczma bardzo dbał jednak również o stosunki z Rosją. Nie należy zapominać, że w 1994 roku wygrał on wybory właśnie dzięki podkreślaniu swej pro-rosyjskości. Można jednak powiedzieć, że dużo on Rosji obiecywał na-tomiast niewiele dostawała ona w zamian. Przełom nastąpił po sprawie Georgija Gongadzego. Wówczas Kuczma zaczął być bardzo krytykowany przez Zachód i chcąc zapewnić reelekcję swojemu faworytowi Janukowy-czowi musiał szukać poparcia Rosji. Program jaki Janukowycz przedsta-wił w 2004 roku groził wręcz zepchnięciem Ukrainy na pozycję Białorusi. Po zwycięstwie „pomarańczowej rewolucji” wydawało się, że w polityce zagranicznej Ukrainy nastąpi zwrot w kierunku orientacji prozachod-niej. Nowa ekipa na każdym kroku podkreślała, że jest za integracją kraju z UE i NATO. Na Zachodzie zmianę warty w Kijowie przyjęto z bardzo dużymi nadziejami. Dziś od tamtych wydarzeń mija już pięć lat. Jak dziś wyglądają perspektywy ukraińskiej polityki zagranicznej? Z pewnością pozytywnym zjawiskiem jest to, że przez te pięć lat walka wewnętrzna w sprawach dotyczących polityki zagranicznej nie była tak brutalna jak

w polityce wewnętrznej. Zarówno blok Juszczenki jak i BJUT popierają, aczkolwiek z pewnymi różnicami „prozachodni” kierunek polityki zagra-nicznej Ukrainy. Natomiast Partia Regionów w okresie swoich rządów mimo torpedowania ukraińskich starań o akcesję do NATO nie dopro-wadziła do jakiejś radykalnej reorientacji w kierunku Rosji. A jak wyglą-dają szanse Ukrainy na osiągnięcie jej strategicznych celów? Jeżeli chodzi o członkostwo w UE to po rewolucji wśród części nowej elity zapanowa-ła przesadna euforia. Liczono, że uda się uzyskać szybkie członkostwo. Dowodem tego miało być przyjęcie już w 2008 roku planu działania Ukraina – UE. Tak naprawdę jednak były to nadzieje całkowicie płonne. Obecnie bowiem Unia nie jest zainteresowana rozszerzeniem się o Ukra-inę. Wynika to po pierwsze z niechęci do dalszego rozszerzenia wynikają-cej z problemów z „przetrawieniem” 12 –tki, która dołączyła w ostatnich pięciu latach, po drugie zaś ze strachu przed drażnieniem Rosji. Trzeba przyznać, że po 2004 roku Ukraina sporo zrobiła dla integracji z UE. Na dzień dzisiejszy jednak marzenia o członkostwie w najbliższej de-kadzie wydają się nierealne. Ukraina powinna dążyć do uzyskania jak najszerszego partnerstwa i dopiero w dalszej kolejności pełnej akcesji. A co z członkostwem w NATO? Tu jak już wspomniałem jednoznacz-nym zwolennikiem takiego rozwiązania jest prezydent Juszczenko. Bar-dziej koniunkturalne stanowisko w tej sprawie zajmuje BJuT, a jedno-znacznie przeciwna jest Partia Regionów. W przeciwieństwie do UE, NATO daje Ukrainie jednoznaczne nadzieje na członkostwo. Tutaj jednak problemem jest postawa samego społeczeństwa ukraińskiego. Wszystko wskazuje na to, że ewentualne referendum zakończyłoby się porażką, nawet na zachodzie Ukrainy NATO ma wielu przeciwników. Do tego permanentny polityczny kryzys na pewno nie ułatwia zadania. Między innymi sprawił on, że Ukraina nie została objęta MAP (program akcesji do NATO). Tak więc mimo podejmowanych wysiłków także per-spektywa akcesji do Sojuszu wydaje się dość odległa.

„Prozachodni” wybór Ukrainy nie oznacza, że dla „pomarańczowych” stosunki z Rosją nie mają znaczenia. Ukraina musi starać zachować się w miarę poprawne relacje ze wschodnim sąsiadem. Na relacje te bardzo rzutuje jednak to, że dla obecnej ekipy na Kremlu „pomarańczowa re-wolucja” była prawdziwym upokorzeniem. Ostatnie orędzie prezydenta Miedwiediewa pokazuje, że Kreml nie wyciągnął wniosków z doświad-czeń 2004 roku i nadal zamierza bezpośrednio ingerować w wydarzenia na Ukrainie. Z drugiej strony wydaje się, że Ukraina chcąc zachować su-werenność powinna zgodzić się na sprowadzanie rosyjskiego gazu po ce-nach rynkowych. Nie może bowiem żądać przywilejów należnych państwu wasalnemu, a jednocześnie usiłować zachować pełną niezależność.

Tak więc widzimy, że Ukraina sporo zrobiła dla integracji ze struk-turami euro-atlantyckimi. Wydaje się, że priorytetem dla Ukrainy po-winno być utrzymania własnej suwerenności i stopniowe przełamywanie barier jeżeli chodzi o integracje euro-atlantycką. Na tym tle pozytyw-nie należy ocenić współpracę w ramach GUAM. Integracja regionalna demokratycznych państw Europy Wschodniej i WNP, może znacząco umocnić ich pozycję.

Widzimy więc, że w 5 lat po rewolucji Ukraina wciąż stoi na rozdro-żu. Targana konfliktami politycznymi i borykająca się z licznymi proble-mami w polityce zagranicznej, wciąż nie dobiła do bezpiecznej przystani, liberalnej, mocno osadzonej w euro-atlantyckiej przestrzeni demokracji. Do tego doszedł potężny kryzys gospodarczy. Tym niemniej jednak wy-daje się, że patrząc z ukraińskiej perspektywy na pytanie, czy warto było 5 lat temu wychodzić na Majdan należy udzielić odpowiedzi twierdzącej. Zakres swobód obywatelskich jest o wiele większy, a korupcja o wiele mniejsza niż 5 lat temu. I co najważniejsze Ukrainie już nie grozi degra-dacja do roli państwa wasalnego.

Łukasz Kołtuniak

L ISTOPAD 2009 17

EUROPA UKRAINA

Page 18: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Iran sprzed 1979 roku był marionetką w rękach zachodnich mocarstw. Być może brzmi to zbyt zdecydowanie i radykalnie, ale chyba nie moż-

na inaczej nazwać monarchy, który kupuje od Stanów Zjednoczoncyh wszystko, co tylko możliwe; pozwala zachodnim koncernom wysysać gaz i ropę, należącą do jego narodu, a amerykańskiemu wywiadowi oba-lić rząd, który planuje nacjonalizację złóż naturalnych. W dodatku był to reżim, który sprzyjał Izraelowi w jego dążeniach do samostanowie-nia i państwowości, a potem tajnie popiera jego wrogość wobec krajów arabskich. Pomimo tego, przed Rewolucją nie dochodziło do większych napięć między Szachinszachem – „Królem Królów i Światłością Arjan”, a światem arabskim. Stabilne relacje być może wynikały z początkowej militarnej słabości świata arabskiego, który lawirował pomiędzy amery-kańską a radziecką strefą wpływów. Napięcia zrodziły się o dziwo do-piero po Rewolucji Muzułmańskiej 1979 roku, która nie tylko obaliła monarchę, ale ogłosiła także, że „monarchia jest sprzeczna z naukami islamu”. Na dworach królewskich na całym Półwyspie Arabskim roz-brzmiał alarm. Ponadto zaczynał krystalizować się coraz wyraźniejszy podział na fundamentalistów, żądających sprawiedliwości społecznej i rewanżu za długie lata neokolonializmu zachodniego, a siłami proza-chodnimi. Rewolucja pomogła Braciom Muzułmanom i innym ugrupo-waniom islamskim znaleźć poklask i publiczność, tworząc jednocześnie pewnego rodzaju konkurencję w wyścigu o religijną przewagę w świecie muzułmańskim – kraje arabskie obawiały się fali szyizmu, która mogłaby zalać region. Odzwierciedliło się to w 1980 roku, gdy wybuchła wojna iracko-irańska i wszystkie państwa arabskie z wyjątkiem Syrii stanęły po stronie Saddama Husejna.

Nowy muzułmański bratOd końca Zimnej Wojny irańskie argumenty zyskują na znaczeniu.

Inwazja USA na Afganistan w 2001 i na Irak w 2003 r., czy sankcje eko-nomiczne – to wszystko kwestie, które kraje sąsiedzkie bardzo dobrze

rozumieją, ale jednocześnie z powodu tajemniczości i całkowitej nieprze-widywalności irańskiej polityki, nie są w stanie bezczynnie czekać na roz-wój wydarzeń w regionie. Na to nakładają się do dziś niewyjaśnione i nie-uregulowane spory terytorialne z państwami Zatoki (ze Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi o trzy wyspy w Zatoce Perskiej, które to Emiraty ogłosiły w 1971 roku własnymi oraz z Irakiem o rzekę Szatt Al-Arab). Teheran, który od czasów rewolucji nabierał odwagi i wpływów, zaczął mieszać się w wewnętrzne sprawy Arabów – w Syrii, Libanie i Palestynie – spychając na drugi tor głównych graczy, jakimi były swego czasu Egipt i Arabia Saudyjska. Władza państw arabskich zaczęła się rozrzedzać, prze-stały mieć całkowitą ideologiczną i finansową kontrolę nad wewnętrznymi tendencjami rozwijającymi się w regionie, znalazł się bowiem nowy, boga-ty i zdeterminowany sponsor. Sponsor, który nie dość, że nie stawia zbyt wygórowanych wymagań, to w przyszłości stać się może głównym głosem muzułmańskim w regionie – tym, który wreszcie poskromi Izrael i „odpę-dzi Stany Zjednoczone od arabskich ziem i złóż”.

My się (nie) boimy… ?Taka działalność wywołuje reakcję. Pierwszym objawem niepokoju

państw arabskich o rosnące wpływy Iranu był wzrost wydatków na zbro-jenia. Działo się to mniej więcej wtedy, gdy publiczne stały się już donie-sienia na temat rozwoju irańskiego programu jądrowego. Kolejną sprawą są coraz głośniejsze roszczenia do stworzenia arabskich programów ją-drowych w krajach Zatoki oraz powrót Egiptu do swojego, zawieszonego po katastrofie w Czarnobylu, programu atomowego.

Oficjalnie wszystkie kraje arabskie, prócz Syrii, którą łączą wyjątko-wo bliskie relacje z Iranem, potępiły irańskie próby zbrojenia jądrowego. Na tym oczywiście się nie kończy, bo na ewentualność irańskiego arse-nału nuklearnego trzeba się odpowiednio przygotować. Widmo zagroże-nia nie jest novum w regionie. Dlatego też już na początku dekady, kraje Rady Państw Zatoki (GCC) wydały rekordową sumę na zakup sprzętu

Iran a świat arabski

Relacje arabsko-irańskie zawsze cechował brak zaufania przykryty powierzchowną sympatią i wyrazami solidarności muzułmańskiej. Prawda jest taka, że pomimo islamskiego charakteru republiki, Arabowie – muzułmanie z Półwyspu nigdy nie patrzyli na Teheran jak na wyrocznię w kwestiach moralności, etyki, czy polityki. Są to kompletnie dwa różne światy, które choć czasami mówią jednym głosem, to jednak zawsze patrzą sobie na ręce.

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE18

BLISKI WSCHÓD IRAN

Page 19: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

i uzbrojenia – głównie od Stanów Zjednoczonych. W sumie sześć państw arabskich, które terytorialnie obejmują większość Półwyspu weszło w po-siadanie 60 samolotów F-16. Ponadto Amerykanie udzielili tym krajom pomocy finansowej na przeszkolenie kadry i budowę infrastruktry. We wrześniu 2008 roku ZEA zgodził się na zakup amerykańskiego syste-mu ochrony rakietowej za 7 miliardów dolarów, a w grudniu zamówiono pierwszą dostawę rakiet typu Partiot. Podobnych zakupów już dokonały, bądź planują dokonać kraje sąsiedzkie: Katar, Kuwejt i Arabia Saudyjska. Ponadto należy pamiętać, że oprócz Syrii i Iranu, wszystkie kraje w rejonie, także Libia i Algieria, są w pewnym stopniu uzależnione od militarnego zaangażowania USA. Izrael i Egipt to dwie największe armie sponsoro-wane przez Amerykanów. Do pomniejszych należą jordańska, bahreń-ska i krajów Afryki Północnej. A armia oznacza też technologię, taktykę i ideologię. Sumy wydawane na uzbrojenie okazują się czasami znacznie przekraczać możliwości finansowe kraju. Biorąc pod uwagę wysokie bez-robocie i problemy demograficzne tych krajów dziwi fakt, że aż tak ogrom-ne sumy wydawane są na systemy militarne – szczególnie w przypadku państw Zatoki Perskiej. Także Egipt nie powinien obawiać się zagrożenia ze strony najbliższego otoczenia- nawet Izraela, z którym od 30 lat utrzy-muje stosunki dyplomatyczne i zawarł układ pokojowy. Mimo tego Stany Zjednoczone pompują w Egipt pomoc militarną w wysokości 13 miliar-dów USD rocznie, ponieważ jak stwierdziła Condoleezza Rice: „pomoże to wzmocnić siły umiarkowane w kraju i przeciwdziałać Al-Kaidzie, Hez-bollahowi, Syrii i… Iranowi”. Te trzy ostatnie zagrożenia można właściwie traktować jak naczynia połączone.

Jeśli chodzi o perspektywy rozwoju programu nuklearnego w kra-jach arabskich, jest to kwestia problematyczna. Kraje Zatoki oraz Egipt już w 2006 r. wyraziły chęć posiadania i rozwoju programu nuklearne-go. Kilka z nich – tj. Egipt i Syria, posiada zalążki infrastruktury, która mogłaby zostać w odpowiednim czasie, z odpowiednimi funduszami i przede wszystkim – odpowiednią technologią, rozwinięta. Proble-mem jest jednak to, że czasu jest niewiele, a Stanom Zjednoczonym raczej nie podoba się pomysł stworzenia strefy permanentnego zagro-żenia nuklearnego w rejonie Bliskiego Wschodu. Półwysep stałby się jeszcze bardziej niebezpieczny, jeszcze bardziej zapalny i jeszcze bar-dziej kłopotliwy. Dlatego też problemem będzie zdobycie poparcia logistycznego i finansowego Stanów Zjednoczonych. Można jednkże zauważyć dyskretny, acz rozwijający się powoli trend, który przejawia się w próbie dywersyfikacji dostaw zbrojeń w regionie Zatoki Perskiej. Kraje europejskie, w tym głównie Francja, starają się zdobyć kupców na swój sprzęt, czemu nie sprzeciwia się GCC. Tak samo jest w przy-padku dwóch największych obok USA dostawców broni – Rosji i Chin. Te jednak nie są na razie w stanie zaoferować najnowocześniejszej tech-nologii i tak korzystnych warunków, jak Stany Zjednoczone. Powstaje jednak pytanie, czy zakulisowe pertraktacje nie doprowadzą do powtó-rzenia sytuacji irańskiej – sekretnego rozwoju programu nuklearnego, który służyłby jako zabezpieczenie przed Iranem, a który ostatecznie stałby się także zagrożeniem dla USA? Najbardziej prawdopodobnym scenariuszem na przyszłość jest ukrycie się krajów arabskich pod ame-rykańskim parasolem atomowym i zwiększenie ich zbrojeń konwen-cjonalnych oraz nadzieja, że w chwili zagrożenia sojusznik ich wybawi. Waszyngton, póki co jednak jawnie i otwarcie mówi tylko o potrzebie ochrony Izraela przed atakiem jądrowym, a z retoryki amerykańskiej trudno wyczytać, jak widzi swoich arabskich sojuszników.

Po czyjej stronie stanąć?Poza najczarniejszym scenariuszem, który zakłada, że Iran nie bę-

dzie współpracował ze światem i dalej rozwijał militarny program

jądrowy, istnieje także wersja dla optymistów – za pomocą negocja-cji wielostronnych, rozmów, dialogu, dyplomacji i różnych innych zabiegów lobbingowych, Iran będzie współpracował i nie dojdzie do prawdziwego nuklearnego kryzysu jądrowego, który mógłby cał-kowicie i na wiele lat zmienić równowagę sił w regionie. Realizacja tego scenariusza zależy własciwie tylko i wyłącznie od dwóch państw: Stanów Zjednoczonych i Iranu. Bo o ile, w negocjacjach biorą udział także inne państwa, to „reszta świata” reprezentowana jest przez Wa-szyngton, a wszelkie rozmowy z Iranem innych negocjatorów mu-szą odbywać się przy pośrednictwie USA. Tak jest też w przypadku krajów arabskich, które przynajmniej oficjalnie, nie są zaangażowane w proces „appeasementu” Iranu (jakkolwiek karykaturalnie to słowo brzmi w tym kontekście). Jedynym Arabem, który jest bezpośrednio zaangażowany w cały proces jest Mohammad Al-Baradei, szef Mię-dzynarodowej Agencji Energii Atomowej.

Czemu przypisywać ten brak aktywności i chęci dotarcia do sąsia-da, który być może byłby bardziej otwarty na rozmowy z przedstawi-cielami krajów kulturowo i ideologicznie znacznie bliższych niż USA (w krajach Zatoki Perskiej żyje ogromna liczba szyitów)? Być może jest to efekt uboczny uzależnienia krajów arabskich od amerykańskiego wsparcia w kwestii bezpieczeństwa militarnego. Ahmedinedżad kilka-krotnie wspominał, że widzi możliwość współpracy z GCC w kwe-stiach militarnych, ale pod warunkiem, że nie będzie w tym „żadnej obcej interwencji”. Na to krajów arabskich nie stać – bez Ameryki są słabe i bezbronne, w przeciwieństwie do Iranu, który swoją potęgę budował własnymi siłami i na przekór całemu światu. Ponadto sam świat arabski jest tak podzielony, że przywódcy nie są w stanie określić wspólnej jednolitej strategii wobec Iranu. Bo po jakiej stronie mieliby stanąć? Jeśli będą popierać dyplomację amerykańską, opinia publiczna może oskarżyć ich o zdradę wartości muzulmańskich, o wbicie noża w plecy muzułmańskiemu sojusznikowi. W wielu krajach muzułmań-skich nawet samo wspomienie o tym, że coś jest dobre, bo pochodzi z Zachodu (który kojarzy się przede wszystkim z USA), brzmi jak nie-odwracalny wyrok dla jakiejkolwiek inicjatywy. Ponadto Iran postrze-gany jest np. w Palestynie, jako jedyny prawdziwy obrońca kwestii mu-zułmańskiej – tylko Ahmedinedżad ma odwagę wprost i bez ogródek mówić o konflikcie arabsko-żydowskim, tylko on jest w stanie zagrozić Izraelowi. Jeśli jednak przywódcy arabscy stanęliby po stronie Iranu, odbiło by się to negatywnie dla ich interesów w świecie.

Prawda jest taka, że strach krajów arabskich przed Iranem jest uza-sadniony. Broń nuklearna dałaby temu krajowi kontrolę, władzę i he-gemonię w regionie. Zmieniłoby to całkowicie układ sił, jeśli chodzi np. o ropę naftową – Iran mógłby chcieć dyktować jej ceny. Ponad-to, w siłę urosłyby wszelkie bojówki i siły paramilitarne wspierane przez reżim, np. Hezbollah i Hamas, za czym mogłyby pójść pretensje o współadministrowanie świętymi miejscami muzułmanów w Arabii Saudyjskiej – Mekką i Medyną, które to miejsca według wielu szyi-tów irańskich zostały skradzione przez sunnitów po śmierci Proroka. Podobne pretencje mogliby Irańczycy wysunąć wobec Jerozolimy. Dla-tego nic dziwnego, że region zaangażował się w swego rodzju wyścig zbrojeń, by pogrozić palcem sąsiadowi.

Innymi słowy Iran, choć jeszcze nie nuklearny, wyraźnie wpływa na rzeczywistość polityczno-militarną w regionie. Jeśli kraj ten nie bę-dzie współpracował ze środowiskiem międzynarodowym i nie uleg-nie naciskom dyplomatycznym, będziemy obserwować stopniowe wypalanie się lontu na Bliskim Wschodzie, prowadzącego do beczki z prochem.

Amal El-Maaytah

L ISTOPAD 2009 19

BLISKI WSCHÓD IRAN

Page 20: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Według wyników wyborów, ogłoszonych po uwzględnieniu licznych skarg wyborczych, ich zwycięzcą został Hamid Karzaj. Zdobył 49,67 % głosów, a Abdullah – 30,59 %. Były szef MSZ Afganistanu Abdullah na początku listopada ogłosił, że rezygnuje z udziału w wyborach, gdyż jego zdaniem zorganizowanie w pełni wolnej elekcji w obecnych warun-kach byłoby niemożliwe (odrzucono jego postulaty, które w jego opinii, miały zapewnić prawidłowy przebieg wyborów). Decyzja byłego MSZ spotkała się niemal z natychmiastową odpowiedzią Niezależnej Komi-sji Wyborczej, notabene oskarżanej przez Abdullaha o liczne fałszerstwa wyborcze, która 2. listopada odwołała drugą turę wyborów i ogłosiła ich zwycięzcą Hamida Karzaja.

Decyzję tą poprzedziła wizyta Sekretarza Generalnego ONZ Ban Ki-moona, który spotkał się zarówno z Karzajem, jak i Abdullahem. Po zakończeniu rozmów ogłoszono, że drugiej tury wyborów nie będzie,

a Karzaj został prezydentem na kolejną pięcioletnią kadencję. Nie jest ta-jemnicą, że takie rozwiązanie jest na rękę dla państw zachodnich, które bardzo chciały uniknąć II tury i od dawna namawiali Karzaja i Abdullaha do zawarcia porozumienia i podziału władzy. Mimo starań porozumie-nia nie udało się zawrzeć, Abdullah domagał się strukturalnych zmian w systemie władzy, na które nie godzi się Karzaj. Ponadto urzędujący prezydent nie jest zbyt skłonny do dzielenia się władzą z niedawnym rywalem, a już na pewno nie według parytetu proponowanego przez byłego szefa dyplomacji.

Bez wątpienia decyzję NKW z ulgą przyjęły również osoby odpowie-dzialne za organizację wyborów. Po pierwsze, ze względu na problemy zwią-zane z zapewnieniem bezpieczeństwa w związku z aktywnością talibów, ponadto należy wspomnieć o pogarszających się warunkach pogodowych, które również mogły utrudnić przeprowadzenie wyborów w niektórych

A jednak Karzaj

Sierpniowe wybory prezydenckie w Afganistanie miały stać się dowodem, że kraj ten na trwale zadomowił się w rodzinie państw demokratycznych. Niestety pokazały iluzoryczność przemian, jakie miały miejsce w Afganistanie. Liczne nieprawidłowości sprawiły, że ich ostateczny wynik bardzo długo pozostawał nieznany. Nadzieje na zmianę sytuacji w Afganistanie za sprawą II tury wyborów również zostały rozwiązane za sprawą rezygnacji jednego z kandydatów – dr Abdullaha Abdullaha.

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE20

AZJA AFGANISTAN

Page 21: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

prowincjach. Z drugiej strony być może II tura stanowiłaby rehabilitację wyborów w oczach Afgańczyków, którzy po sierpniowych fałszerstwach z całą pewnością utracili wiarę w demokrację (uczciwa II tura mogłaby im ją przywrócić oczywiście o ile nie zbojkotowaliby oni wyborów).

Zgodnie z przewidywaniami, wybory cieszyły się znacznie mniejszym zainteresowaniem niż poprzednie (wówczas frekwencja wyniosła 75%, pod-czas gdy teraz głosowało zaledwie 38,7 % Afgańczyków). Były obserwowa-ne przez przedstawicieli UE oraz Stanów Zjednoczonych, którzy są zgodni, że liczne nieprawidłowości poważnie wpłynęły na wynik elekcji.

„Cuda nad urną”Wybory, które w wielu prowincjach odbywały się w atmosferze stra-

chu, przyniosły zaskakujące rezultaty. Problem ten dotyczył głównie pro-wincji południowych, gdzie talibowie są najsilniejsi. Przed rozpoczęciem wyborów żołnierze amerykańscy, stacjonujący w tych prowincjach twier-dzili, że jeśli zagłosuje tam chociażby jedna osoba to będzie to sukces. Tymczasem wyniki były dla wszystkich wielkim zaskoczeniem, w wielu lokalach wyborczych głosowało 100% uprawnionych obywateli, w nie-których miejscach frekwencja wyniosła ponad 100% (żartobliwie moż-na powiedzieć, że Polacy powinni brać przykład z Afgańczyków). Lista nieprawidłowości i skarg wyborczych jest bardzo długa, reakcja główne-go kontrkandydata Hamida Karzaja – dr Abdullaha była zdecydowana, stwierdził on, że nie uzna wyników wyborów.

Od początku zgłaszał on swoje uwagi dotyczące nieprawidłowości pod-czas sierpniowego głosowania wskazywał na złą pracę komisji wyborczych (można było głosować nawet trzykrotnie), ponadto aż co dwudziesty lokal nie został otwarty. Pojawiły się również oskarżenia o to, że niektóre loka-le wyborcze istniały tylko na papierze, jak podał „The New York Times” problem ten dotyczył około tysiąca fikcyjnych lokali. Jeśli chodzi o fałszer-stwa wyborcze to z całą pewnością nie były one tylko i wyłącznie udziałem ekipy Karzaja, niemniej jednak najwięcej nieprawidłowości miało miejsce na południu kraju (stanowiącym jego zaplecze polityczne).

W prowincji Kandahar według opinii obserwatorów międzynarodo-wych głosowało zaledwie około 25 tys. Afgańczyków, podczas gdy według wyników wyborów Hamid Karzaj uzyskał tam 350 tys. głosów. Wąt-pliwości również budziły wyniki z poszczególnych komisji wyborczych, w których urzędujący prezydent uzyskał 100% poparcie , pytanie czy było to rezultatem tradycji pasztuńskiej (całe wioski po uprzednim uzgodnieniu glosowały jednomyślnie) czy też wynikiem „mrówczej pracy” nieuczciwych urzędników. W niektórych lokalach jeden kandydat otrzymywał ponad 95% poparcia czy też frekwencja wyniosła ponad 100%.

Karzaj – „demokrata”?Hamid Karzaj, którego oponenci złośliwie nazywają „gubernato-

rem Kabulu”( ze względu na bardzo ograniczony zasięg jego władzy) podjął wiele starań aby odnieść sukces już w pierwszej turze wyborów. Do „pracy” zabrał się na początku sierpnia, gdy okazało się, że może mu zabraknąć głosów do zwycięstwa w pierwszej rundzie. Tym bardziej, że Amerykanie zaczęli wspierać jego przeciwników, szczególnie dr Ab-dullaha, pozującego na afgańskiego Obamę (podobnie jak on głosił po-trzebę zmiany). Kierując się zasadą „cel uświęca środki”, Karzaj zawarł porozumienia z miejscowymi watażkami, a nawet sojusz z Uzbekiem Ab-dulem Raszidem Dostumem oskarżanym o wszelkie możliwe zbrodnie wojenne. Posadę wiceprezydenta obiecał, oskarżanemu o zbrodnie wo-jenne, tadżyckiemu marszałkowi Mohammedowi Fahimowi, który miał zapewnić mu głosy plemion tadżyckich. Na uwagę zasługuje również fakt, że zatwierdził on szyickie prawo rodzinne, które w poważnym stop-

niu dyskryminuje kobiety. Wniosek wyciągnięty z analizy tych posunięć może być tylko jeden- Karzaj zrobi wszystko aby utrzymać się u władzy. Jeśli chodzi o rolę prezydenta i jego najbliższego otoczenia w „manipula-cjach przy urnach” to ciężko byłoby udowodnić ich niewinność.

Niemniej jednak zadbali oni o pozytywny PR m.in. poprzez apele do społeczności międzynarodowej o wzmożoną kontrolę nad wybora-mi ze względu na możliwe próby fałszowania ich wyników. Powiązanie fałszerstw wyborczych właśnie z osobą urzędującego prezydenta jest tym bardziej uzasadnione, że „cuda nad urną” miały miejsce w większości na południu Afganistanu, zamieszkałego przez popierających Karzaja Pasz-tulów (z tej części kraju pochodzi najwięcej skarg wyborczych). Analizując przebieg i rezultaty wyborów należy zwrócić uwagę na ich podobieństwo do czerwcowych wyborów prezydenckich w Iranie. Chyba wszyscy ob-serwatorzy sceny międzynarodowej wiedzą jaki jest stosunek społeczności międzynarodowej do kontrowersyjnego prezydenta Ahmadineżada a jaki do Hamida Karzaja. Wniosek jest prosty, dla Zachodu ważna jest możli-wość wpływu na sytuację w danym państwie za pomocą takich ludzi, jacy pozostają „do dyspozycji”. Zachód niepokoi się faktem, że urzędujący pre-zydent Afganistanu nie jest zbyt skutecznym politykiem. To co przemawia jednak za Karzajem to fakt, że pochodzi on z plemienia Pasztunów, którzy tradycyjnie znajdowali się u szczytu władzy w Afganistanie.

O zobojętnieniu społeczeństwa wobec elekcji świadczył najlepiej fakt, że pomimo niezadowolenia z sytuacji panującej w Afganistanie, Karzaj cieszył się największym poparciem ze wszystkich kandydatów. Należy za-dać sobie pytanie, czy Hamid Karzaj poprzez niepotrzebne manipulacje nie utracił na zawsze szans na stanie się prezydentem wszystkich Afgań-czyków. Trudno spodziewać się, że stosunek do obecnego prezydenta plemion tadżyckich zmieni się ze względu na fakt, że kandydatem na wi-ceprezydenta jest Tadżyk. Afgańczyków rozczarowuje dodatkowo niepo-radność Karzaja w sprawowaniu urzędu, która sprawiła, że jego „akcje” u zachodnich sojuszników gwałtownie zaczęły tracić na wartości.

Quo vadis, Afganistanie?Należy zadać sobie pytanie kto jest prawdziwym zwycięzcą a kto prze-

granym sierpniowej elekcji, na pierwszy rzut oka przegranym wydaje się być cały Afganistan, który jest jeszcze bardziej podzielony niż przed wy-borami. Zwycięstwo Karzaja przyjmowano niemal za pewnik, niemniej jednak styl, w jakim urzędujący prezydent zwyciężył pozostawia wiele wątpliwości. Należy zastanowić się jak rezygnacja Abdullaha wpłynie na rozwój sytuacji wewnętrznej w Afganistanie. W chwili obecnej wyda-je się, że nie będzie to zmiana korzystna, tym bardziej, że porozumienie Abdullaha z Karzajem wydaje się w chwili obecnej pozostawać raczej w sferze political fiction niż realnej polityki. Rozwiązanie, które obecnie wydaje się raczej iluzoryczne z całą pewnością byłoby najlepszym roz-wiązaniem dla Afganistanu. Warto zastanowić się czy II. tura, która dla jednych byłaby na pewno zwycięstwem „sprawiedliwych” dla innych zaś stanowiłaby tylko niepotrzebne przedłużenie kryzysu, zmieniłaby cokol-wiek czy też jeszcze bardziej podzieliłaby społeczeństwo afgańskie.

Nie można również zapominać o trudnej sytuacji w Afganistanie związanej z aktywnością talibów, która jeszcze nasiliła się w ostatnim czasie. Kto wie czy ceną za osiągnięcie trwałej stabilizacji w tym kra-ju nie będą ustępstwa wobec nich i zaproszenie ich do stołu rokowań, a w konsekwencji dopuszczenie ich do udziału we władzy. W tym kon-tekście nasuwa się stwierdzenie, że Zachód nie ma pomysłu na Afgani-stan. Czego więc możemy się spodziewać w przyszłości? Jednoznaczna odpowiedź na to pytanie wydaje się niemożliwa ale być może niebawem wyklaruje się jakiś rozsądny plan działania.

Łukasz Smalec

L ISTOPAD 2009 21

AZJA AFGANISTAN

Page 22: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Strażnik świętych miastOd chwili powstania niepodległego Królestwa Arabii Saudyjskiej

w 1932 roku, władcy tego kraju przyjęli na siebie podwójną odpowie-dzialność: religijną i świecką. Monarcha saudyjski nosi zaszczytny tytuł „Strażnika Dwóch Świętych Meczetów” – miast Mekki i Medyny, a tym samym ma obowiązek stać na straży Islamu i prawa koranicznego. Z dru-giej strony, król jest świeckim szefem rządu, który administruje jednym z najbogatszych państw świata. W ciągu 77 lat istnienia niepodległego kró-lestwa saudyjskiego tempo przemian cywilizacyjnych było imponujące.

W 1933 roku Król Ibn Saud zezwolił amerykańskiej korporacji Stan-dard Oil of California na poszukiwanie i eksploatację ropy naftowej na terytorium Arabii Saudyjskiej. Ta firma była jedną z siostrzanych spó-łek powstałych w wyniku rozpadu Standard Oil Company – założonej w 1870 roku przez Johna D. Rockeffellera największej firmy naftowej na świecie. Po pięciu długich latach poszukiwań w 1938 roku Ameryka-nie natrafili na pierwsze złoża płynnej kopaliny w okolicach miejscowości Dhahran. Pierwszy tankowiec z saudyjską ropą naftową wyruszył do Sta-nów Zjednoczonych w 1939 roku. Pięć lat później działająca na terenie Arabii Saudyjskiej amerykańska firma zmieniła nazwę na Aramco – the Arabian American Oil Company. Wraz z nowymi odwiertami zwiększał się amerykański personel techniczny w królestwie. Amerykanie przywo-zili ze sobą nie tylko nowe technologie, ale przede wszystkim zmiany obyczajowe. Budowa rafinerii takich jak w Ras Tanura czy trans-arab-skiego naftociągu łączącego wschodnie prowincje Arabii Saudyjskiej z Libanem i regionem śródziemnomorskim, spowodowały konieczność rozbudowy osiedli mieszkaniowych dla nowo przybyłych amerykańskich specjalistów. Przy domach pracowników Aramco powstawały sklepy z amerykańskimi produktami spożywczymi. W samolotach firmowych Aramco przemycano na teren królestwa ogromne ilości alkoholu, który często trafiał do barków dygnitarzy saudyjskich.

Król-alkoholikW 1953 roku na tron wstąpił książę Saud. Nowy władca cierpiał

na szczególną przypadłość, którą dwór skrzętnie ukrywał, a o której do-skonale wiedziano w amerykańskim kierownictwie Aramco. Król Saud był alkoholikiem. Dopiero pod koniec lat 90. niektórzy emerytowani pracow-nicy z kierownictwa firmy Aramco ujawnili, że w samolotach tej firmy przy-wożono dla króla Sauda całe kontenery szkockiej whisky. Niepisaną zasadą było, że goście zagraniczni przywozili saudyjskiemu monarsze w prezencie całe skrzynki tego trunku, które służba ukradkiem umieszczała pod łóżkiem monarchy. Tylko najbliższe otoczenie władcy wiedziało, że „Strażnik Dwóch Świętych Meczetów” i obrońca Islamu większą część czasu spędzał na samot-nym pochłanianiu ogromnych ilości bardzo mocnego alkoholu.

Król Saud hołdował hulaszczemu trybowi życia. Słynął z organizo-wania wystawnych przyjęć w olbrzymich, klimatyzowanych namiotach na pustyni. Jako szef rządu oddał ster władzy w kraju głównie swoim sy-nom, ignorując braci. Wystawne podróże zagraniczne króla Sauda coraz częściej kończyły się wstydliwymi incydentami alkoholowymi. Nawet najbliższe osoby z otoczenia władcy uznały, że suweren nie może dalej sprawować władzy. 2 listopada 1964 roku król został odsunięty od wła-dzy przez własną rodzinę. Tron objął jego brat Fajsal, a zdetronizowany przywódca wyjechał do Genewy, z której wyemigrował do Grecji, gdzie zmarł w 1969 roku.

Okres panowania króla Sauda przyniósł Arabii Saudyjskiej jedynie stagnację i pauperyzację większości społeczeństwa. Arabia Saudyjska – kraj położony na olbrzymim zbiorniku płynnego złota – nadal był zacofany cywilizacyjnie i kulturowo. Jeszcze pod koniec lat 60. XX wieku nikt nawet słowem nie wspominał o reformach społecznych czy równo-uprawnieniu kobiet. W Arabii Saudyjskiej nadal nie wolno było oglądać telewizji, ponieważ zgodnie z zasadami koranicznymi wszelkie przedsta-wienie obrazu istot stworzonych przez Boga jest wielkim grzechem.

decyzja

Pani Nura al-Fajez jest pierwszą w historii kobietą zasiadającą w składzie rządu Królestwa Arabii Saudyjskiej. Król Abdullah, który jest zarazem szefem rządu, dokonał pierwszej od czasu objęcia tronu w 2005 roku reorganizacji swojego gabinetu. Władca wyznaczył nowych ministrów edukacji, sprawiedliwości, informacji i zdrowia oraz nakazał zmiany kadrowe w resortach obrony narodowej, spraw wewnętrznych i dyplomacji. Prasa światowa ocenia nowe nominacje królewskie jako śmiały krok w kierunku liberalnych reform społecznych w Arabii Saudyjskiej.

króla AbdullahaHistoryczna

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE22

BLISKI WSCHÓD ARABIA SAUDYJSKA

Page 23: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Telewizja – okno na światW czasach rządów króla Sauda zyski ze sprzedaży ropy naftowej były

trwonione na wystawne dworskie bankiety. Kraj niszczył rak korupcji i biurokracji. W drugiej połowie lat 60. Irak, Kuwejt, Libia i Algieria nie-porównywalnie lepiej gospodarowały środkami pochodzącymi ze sprze-daży ropy naftowej. Dopiero rodzinny zamach stanu i przejęcie władzy przez Fajsala przerwały obłędne marnotrawstwo majątku narodowego Arabii Saudyjskiej.

Fajsal był przeciwieństwem brata. Nowy król prowadził oszczędny tryb życia. Był skrupulatny, rzeczowy i bardzo inteligentny. Jego jedyną słabością była filiżanka herbaty, z którą praktycznie się nie rozstawał. Król podjął się karkołomnej misji uczynienia z królestwa nowoczesne-go państwa obywatelskiego. Ograniczenie biurokracji, walka z korupcją i przemyślana polityka finansowa przyniosły szybkie efekty. Na począt-ku lat siedemdziesiątych zaczął się w Arabii Saudyjskiej wielki boom budowlany. Jak grzyby po deszczu rosły nowoczesne miasta i zakłady pracy. Przy każdej próbie poszukiwań źródeł wody znajdowano kolejne pokłady ropy naftowej. Ludzie, którzy wracali z kilkutygodniowych wa-kacji zagranicznych nie poznawali swoich miast. Jednak za postępującą industrializacją i urbanizacją kraju nie szły żadne przemiany kulturowe i społeczne. Za życia jednego pokolenia mieszkańcy Arabii przesiedli się z wielbłądów i osłów w luksusowe samochody najlepszych światowych marek. Obskurne namioty nomadów zostały zastąpione przez luksuso-we osiedla willowe. Nadal jednak pozostały obyczaje zbliżone bardziej do specyfiki życia nomadów niż zamożnych społeczeństw zachodnich.

W latach 60. XX wieku w wielu krajach arabskich powstały państwowe i prywatne stacje telewizyjne. Nowe medium cieszyło się niezwykła popularnością wśród Arabów. Główne miejsce w ra-mówce arabskich stacji telewizyjnych zajmowały programy religijne. Ale nie brakowało też rozrywki i filmów zachodnich. Dla większo-ści mieszkańców krajów muzułmańskich telewizja stała się oknem na świat, w którym nie było zakazów religijnych, dyskryminacji płciowej czy wszechwładzy państwa.

Król Fajsal zdawał sobie sprawę, że zmiany w kierunku zwiększenia swobód obywatelskich muszą zostać podjęte natychmiast, niezależnie od stanowiska sunnickich duchownych. Od 1952 roku w Egipcie rzą-dził niezwykle popularny w świecie arabskim Gamal Abdel Nasser, któ-ry w imię panarabskiej rewolucji socjalnej zdetronizował w 1952 roku króla Faruka. W 1958 roku zdetronizowano dynastię Haszymidów w Iraku. Społeczeństwo arabskie pałało nienawiścią do proeuropej-skich dynastii królewskich, które podzieliły między siebie spuściznę te-rytorialną Proroka Mahometa. Król Fajsal zdawał sobie sprawę, że ceną za przetrwanie monarchii saudyjskiej będą umiarkowane reformy oby-czajowe, które sprzeniewierzały się jego obowiązkom jako „Strażnika Dwóch Świętych Meczetów”. W 1962 roku Fajsal ogłosił zniesienie niewolnictwa. W tym samym roku pozwolił też na budowę stacji ra-diowych i pierwszej stacji telewizyjnej w królestwie, zaś jego żona Iffat włożyła wiele wysiłku w budowę nowoczesnego systemu edukacyjnego dla dziewcząt.

Wielki krok ku przyszłościKról Fajsal przeszedł do historii Arabii Saudyjskiej jako pierwszy

reformator życia społecznego królestwa. Jego proamerykańska postawa przysporzyła mu wielu przeciwników w świecie arabskim. Fajsal pry-watnie był człowiekiem o bardzo konserwatywnych poglądach i uważał, że z reformami społecznymi należy być ostrożnym jak z piciem alkoholu – należy serwować je okazyjnie i w małych ilościach. Następca Fajsa-la, król Chalid, syn pierwszego władcy niepodległej Arabii Saudyjskiej,

przyjął sobie jako motto przemian społecznych zasadę „krok naprzód, pół kroku wstecz i znów do przodu”. Skoro kobiety saudyjskie chcą pro-wadzić samochody, to lepiej zezwolić na zatrudnianie imigrantów w cha-rakterze kierowców niż wpuścić Saudyjki za kierownicę.

Lata panowania Chalida i jego następcy króla Fahda charakteryzo-wał nadzwyczajny postęp gospodarczy i techniczny Arabii Saudyjskiej. Mimo ogromnych nakładów inwestycyjnych na rozwój infrastruktury oświatowej królestwa, budowę nowych uczelni i prób sprowadzania znakomitej kadry nauczycieli akademickich, Arabia nie była w stanie wykształcić swojej kadry naukowo-technicznej. Dlatego tysiące Sau-dyjczyków rozpoczęło naukę na prestiżowych zachodnich uczelniach. Po powrocie do kraju nowe elity intelektualne zderzały się z archaicznym porządkiem społecznym kłócącym się z ich wyobrażeniem nowoczesne-go społeczeństwa ery informatycznej. Na zmianę mentalności nowych pokoleń Saudyjczyków miała też wpływ telewizja satelitarna, która poka-zywała zachodni styl życia i sekularyzację życia społecznego w sąsiednich krajach arabskich. Saudyjki ze zdumieniem i zazdrością dowiadywały się, że Irakijki, Syryjki czy obywatelki Jordanii mogą nie tylko same pro-wadzić samochód, ale bez towarzystwa mężczyzny chodzić na zakupy w ubraniu zachodnim.

Życie zamożnych kobiet saudyjskich jest pełne absurdów. Odwiedza-jąc luksusowe centra sklepowe , które pękają w szwach od najlepszych ubrań światowych kreatorów mody, zamożne Saudyjki muszą pojawiać się na eleganckich ulicach swoich miast w ponurym hidżabie z twarzą zasłoniętą nikabem. Prawo religijne nakazuje kobietom towarzystwo mężczyzny, którym zazwyczaj jest służący- imigrant z kraju Trzeciego Świata. Nieliczne panie, które sprzeciwiają się dyskryminacyjnym prze-pisom prawa koranicznego mają kłopoty z Mutawą – wszechobecną po-licją religijną, która za ,niestosowne ubieranie się może ukarać kobietę nawet chłostą.

Otwarcie na terenie Arabii Saudyjskiej baz amerykańskich w 1990 roku rozbudziło wielkie nadzieje emancypantek i wywołało wielki niepokój wśród konserwatystów religijnych. Dwór królewski mu-siał się liczyć ze wzrostem nastrojów fundamentalistycznych i odrodze-niem ideologii wahabickiej. Klasa rządząca musiała cały czas kalkulować, co stanowi większe zagrożenie dla jej pozycji w państwie. Za ruchem fundamentalistycznym stoi potencjał zbrojny organizacji finansowanych z Teheranu i Trypolisu. Fortuna Saudów jest obiektem marzeń wszyst-kich sponsorów światowego terroryzmu. Dlatego król i jego rząd obse-syjnie unikają takich gestów politycznych, które dałyby pożywkę propa-gandową ekstremistycznym środowiskom islamskim.

Obecnie panujący król Abdullah stosuje rozsądną politykę wolnych kroków reformatorskich. Dla obserwatora zachodniego niektóre decyzje władcy wydają się małostkowe czy wręcz śmieszne. Przykładem może być dekret króla pozwalający kobietom samotnie spać w pokoju hotelowym. Europejczycy zapominają jednak o własnej trudnej drodze do eman-cypacji kobiet, abolicji chłopstwa czy równouprawnienia niektórych mniejszości narodowych. Rok temu monarcha stwierdził, że jest nawet gotów zezwolić Saudyjkom na prowadzenie samochodów, jednak pod warunkiem, że pozostała część „społeczeństwa” zaakceptuje tak nowa-torskie rozwiązanie.

Bez wątpienia historycznym krokiem milowym ku powstaniu sau-dyjskiego społeczeństwa demokratycznego jest mianowanie przez króla pani Nury al-Fajez na wiceministra edukacji. Parafrazując słowa Neila Armstronga, można powiedzieć, że mianowanie kobiety wiceministrem edukacji Arabii Saudyjskiej jest małym krokiem dla króla, ale wielkim skokiem w przyszłość dla wszystkich Saudyjczyków.

Paweł Łepkowski

L ISTOPAD 2009 23

BLISKI WSCHÓD ARABIA SAUDYJSKA

Page 24: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Emir Kuwejtu Szejk Sabah al-Ahmad al-Sabah, po rozwiązaniu jed-noizbowego parlamentu (Majlis Al-Umma) ogłosił przedterminowe

wybory, by w ten sposób rozwiązać kryzys polityczny, jaki sparaliżował prace rządu i parlamentu. Spór udaremnił przyjęcie przez parlament w marcu, zaaprobowanego przez rząd, niezwykle istotnego pakietu in-westycji gospodarczych o wartości 5 mld dolarów.

Radykałowie protestująRola kobiet w Kuwejcie, jak zresztą w większości państw arabskich,

jest ograniczona – sprowadzona jest właściwie tylko do asystowania męż-czyznom. Olbrzymi przełom nastąpił 16 maja 2005 roku, kiedy parlament wyraził zgodę na to, by kobiety otrzymały zarówno czynne, jak i bierne prawo wyborcze. Jak wyjaśniał kuwejcki gabinet, decyzja ta została podjęta ze względu na „żywotną rolę kobiet w budowaniu i rozwijaniu społeczeń-stwa oraz ich ogromne poświęcenie”. O tym, jak bardzo kobiety były dys-kryminowane, świadczy fakt, że choć stanowią około 70 proc. absolwen-tów college’ów, to zajmują zaledwie 5 proc. stanowisk decyzyjnych.

Sama kampania wyborcza również nie była spokojna. Ruch Islam-skich Salafitów wydał nawet fatwę mówiącą, że głosowanie na kobiety w wyborach parlamentarnych, będzie uznawane jako grzech. Z kolei inni sunnici nawoływali do niewybierania kobiet. Choć do głosowania mogło udać się prawie 385 tysięcy obywateli tego czwartego co do wiel-kości eksportera ropy naftowej w świecie, to jednak frekwencja wyborcza była bardzo niska. Głównym powodem mogło być negatywne przekona-nie, iż wybory nie rozwiążą podstawowych problemów emiratu, a przede wszystkim patowej sytuacji pomiędzy rządem i parlamentem kraju.

Kim są kobiety, na których obecnie spoczywa ciężar udowodnienia sceptykom, że poradzą sobie w nowej roli? Aseel al-Awadhi jest profeso-rem filozofii na Uniwersytecie w Kuwejcie, pracująca również dla Amne-sty International. Do Zgromadzenia dostała się z listy Narodowego So-juszu Demokratycznego.

Dr. Massouma al-Mubarak rozpoczęła swą działalność rządową w 2005 roku, kiedy to została ministrem Planowania i Zarządzania Roz-wojem. Mubarak, która kształciła się na uniwersytecie w Stanach Zjed-noczonych (University of Denver), wykładała ponad dwadzieścia lat politologię na Uniwersytecie w Kuwejcie. Ponadto jest aktywną dzien-nikarką współpracująca z gazetą Al-Anba. Dała się również poznać jako aktywistka na rzecz praw kobiet.

Rola Dashti wyższe wykształcenie zdobyła w Johns Hopkins Univers-ity (USA). Pracowała jako konsultant dla kilku korporacji i, jako pierw-sza kobieta, przewodniczyła Kuwejckiemu Stowarzyszeniu Ekonomicz-

nemu. Była również jedną z aktywistek działających na rzecz przyznania kuwejckim kobietom pełnych praw politycznych. W 2007 i 2008 roku została wymieniana w grupie stu najbardziej wpływowych osób pocho-dzenia arabskiego. Z kolei Salwa al-Jassar jest profesorem, przewodniczą-ca Centrum Wspierania Kobiet.

Kobiety także w Bahrajnie i EmiratachKuwejt składa się z 25 okręgów wyborczych i w czasie wyborów

z każdego z nich wybiera po dwóch członków Zgromadzenia Narodo-wego. Ponadto zasiada w nim z urzędu od 11 do 16 ministrów rządu. Parlamentarzyści wybierani są na czteroletnie kadencje. W Konstytu-cji uchwalonej 11 listopada 1962 nie sposób znaleźć żadnych przepi-sów, które pozwalają czy zakazują tworzenia partii politycznych. Tym niemniej, choć rząd kategorycznie sprzeciwia się powstawaniu partii politycznych, istnieją polityczne grupy. Emir tego konserwatywnego is-lamskiego kraju Zatoki Perskiej ma wszelkie uprawnienia, by rozwiązać parlament i wówczas w ciągu kolejnych dwóch miesięcy odbywają się wybory. Może również przerwać funkcjonowanie parlamentu, ale na czas nie dłuższy niż miesiąc.

Parlament do wyborów był zdominowany przez konserwatywnych islamistów i przywódców plemiennych, przeciwnych reformom go-spodarczym. Po majowych wyborach najwięcej głosów stracili sunnic-cy islamiści, podczas, gdy za zwycięzców mogą się uważać liberałowie i niezależni (w większości popierający siły rządowe). Choć opozycja uzy-skała nieznaczną większość, to jednak nie będzie skonsolidowana, gdyż jest podzielona na małe koalicje i sporą liczbę, nie należących do żadnego ze stronnictw, członów plemiennych.

Warto przy tym zauważyć, że w krajach Zatoki Perskiej prawo wy-borcze mają kobiety w Bahrajnie, Omanie czy Zjednoczonych Emi-ratach Arabskich. W Bahrajnie w 40 osobowym parlamencie zasiada jedna kobieta (Lateefa Al Gaood). Zdobyła swój mandat w 2006 roku, choć nie obyło się bez licznych oskarżeń mówiących, że to rząd zmani-pulował wybory w ten sposób, by kobieta dostała się do parlamentu. W innym albowiem razie, jak mówią krytycy tego wyboru, nie mia-łaby ona żadnych szans w wyborach. Z kolei w ZEA, na 40 parla-mentarzystów zasiadających w Krajowej Radzie Federalnej (al-Majlis al-Watani al-Ittihadi) jest aż 9 kobiet. Z wyborów, mających miejsce w roku 2006, pochodzi tylko jedna z nich, podczas gdy osiem zostały nominowane przez siedem emiratów.

Piotr Gruszka

To, co wydarzyło kilka miesięcy temu w Kuwejcie, w państwach Zachodu o ustabilizowanych systemach politycznych jest normalnością. Kobiety otworzyły nowy rozdział w kuwejckiej historii. W wyborach do Zgromadzenia Narodowego o 50 miejsc ubiegało się 210 kandydatów, w tym 16 kobiet. Cztery z nich odniosły zdecydowany sukces. Do niedawna, choć konstytucja zawierała zapis o równości płci, prawo wyborcze mieli tylko mężczyźni powyżej 21. roku życia.

ZMIANY W KUWEJCIE

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE24

BLISKI WSCHÓD KUWEJT

Page 25: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009
Page 26: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Głównym celem organizacyjnym irackiego odłamu Al-Kaidy było przejęcie kontroli nad możliwie jak największym terytorium, które słu-żyłoby zarówno jako baza szkoleniowa dla młodych mudżahedinów, jak i bezpieczne schronienie, z którego przywódcy organizacji mogliby planować kolejne ataki i rozszerzać swój zasięg działania na kraje sąsia-dujące. Taktyka powolnej infiltracji kolejnych krajów służyć miała stop-niowemu okrążaniu Izraela, i tym samym – umożliwieniu bezpośrednich ataków na jego terytorium. Należy tutaj zauważyć, iż w swojej blisko 20-letniej krwawej historii Al-Kaida nigdy poważnie nie zaatakowała swojego rzekomo największego wroga, nie wyrządziła mu również żad-nych znaczących szkód materialnych. Zamachy na izraelską ambasadę w Mauretanii, synagogę w Tunisie czy izraelski hotel w Mombasie wy-dają się nieco skromnym dorobkiem jak na dwie dekady działalności najsłynniejszej organizacji terrorystycznej na świecie. Zwolennicy teorii spiskowych wskazują ponadto na dziwną zbieżność działań Al-Kaidy z długofalowymi korzyściami płynącymi z tego tytułu dla Izraela. Inwa-zja Stanów Zjednoczonych na Irak i usunięcie głównej groźby dla pań-stwa żydowskiego w postaci Saddama Husajna, pogrążenie świata islamu w bratobójczych wojnach i wzmocnienie sojuszu izraelsko-amerykań-skiego są spełnieniem snów dla Synów Syjonu. Zostawiając jednak po-dobne rozważania entuzjastom conspiracy theories, poszukajmy bardziej prozaicznych wyjaśnień zaistniałej sytuacji.

Z pewnością jednymi z powodów znikomej aktywności Al-Kaidy na terytorium Izraela są: duża aktywność Mossadu, zaostrzenie kontro-li dla osób pochodzenia arabskiego wjeżdżających do Izraela oraz czuj-ność izraelskiego społeczeństwa spotęgowana wieloletnim zagrożeniem ze strony palestyńskich zamachowców. To wyjaśnia jednak jedynie część zagadki – dlaczego, mimo wyżej wymienionych przeszkód, Palestyńczy-kom spod znaku Hamasu udaje się przeprowadzać zamachy? Odpowiedź

jest stosunkowo prosta – agenci Al-Kaidy nie mają wystarczającego po-parcia wśród ludności Zachodniego Brzegu Jordanu i Strefy Gazy, aby skutecznie rekrutować zamachowców i przeprowadzać ataki. Jednak dzięki przenikaniu mudżahedinów z Iraku do państw ościennych zmiana tego stanu rzeczy jest jedynie kwestią czasu.

Syria, Liban, JordaniaPaństwem, które jako pierwsze musiało się zmierzyć z nagłym na-

pływem weteranów irackiej partyzantki była Syria. Po krwawej rozpra-wie z syryjską gałęzią Braci Muzułmanów zakończonej rzezią 20 tysięcy ich zwolenników i zrównaniu z ziemią blisko połowy miasta Hama w 1982 roku, prezydent Hafiz al-Assad rozpoczął politykę pozornej liberalizacji i stopniowego włączania pozostałych przy życiu islamistów w procesy polityczne kraju. Datą zamykającą okres względnej równo-wagi sił był rok 2003 – data amerykańskiej inwazji na Irak. Wtedy to, do przebywających już na terenie Syrii Braci Muzułmanów, przedsta-wicieli Hezbollahu, Hamasu i innych ugrupowań palestyńskich dołą-czył legion „pielgrzymów dżihadu”, mudżahedinów z różnych stron świata pragnących wziąć udział w irackim dżihadzie. W początkowej fazie konfliktu zyskali oni ciche przyzwolenie reżimu Bashara al-Assada na przekroczenie granicy z Irakiem. Akceptacja działań dżihadystów wiązała się z nadziejami prezydenta na zadanie możliwie jak najwięk-szych strat Amerykanom, aby zmusić ich do wycofania swoich wojsk z Iraku. Al-Assad liczył także na to, że na stałe pozbędzie się niewy-godnej opozycji islamskiej, która wykrwawi się w irackim konflikcie. Podobne nadzieje wyrażali też inni przywódcy państw muzułmańskich (m. in. Egiptu, Algierii, Sudanu, Kuwejtu i Arabii Saudyjskiej), prag-nący upiec niejako dwie pieczenie na jednym rożnie. W ten sposób

Al-Kaida LewantuWśród ogólnego optymizmu i wyrażanych coraz częściej nadziei na ostateczną stabilizację sytuacji w Iraku, nikną gdzieś głosy przestrzegające przed przedwczesnym ogłaszaniem zwycięstwa nad terrorystyczną hydrą XXI wieku, która rozpełzła się po całym Lewancie, ze wszystkich stron okrążając swojego odwiecznego wroga.

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE26

BLISKI WSCHÓD TERRORYZM

Page 27: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

niczym nie niepokojona armia mudżahedinów trafiła do ogarniętego wojną Iraku i, zadając znaczące straty Amerykanom, wypełniła pierwszą część zadania. Jednak zamiast posłusznie złożyć swoje głowy na ołtarzu dżihadu, znaczna część mudżahedinów wzbogacona o nowe wojenne doświadczenia powróciła do krajów ościennych z zadaniem rozprze-strzeniania idei wojny z niewiernymi. Obecna w Syrii wybuchowa mie-szanka składa się ze wspomnianych weteranów, wśród których pokaźną część stanowią tzw. „syryjscy afgańczycy” (ponad półmilionowa rzesza cywilnych uchodźców z Iraku, wspomnianych wyżej frakcji Hezbol-lahu i Hamasu), ponownie rosnących w siłę Braci Muzułmanów oraz ze stale zwiększającej się liczby młodych zwolenników dżihadu, będą-cych pod wrażeniem skuteczności i zdecydowania irackich rebeliantów. Jakkolwiek błędem (jakże często popełnianym!) byłoby postrzeganie tej różnorodnej grupy jako zunifikowanej całości posiadającej te same cele i metody działań, to jednak nie można odrzucić bezspornego za-grożenia jakie podobne zgromadzenie potencjalnie niesie dla rządu syryjskiego. W warunkach niezadowolenia społecznego nośne idee dżi-hadu mogą znaleźć licznych odbiorców.

W podobnej sytuacji jak Syria znajdują się obecnie Liban i Jorda-nia. W Libanie tradycyjnie już napięta sytuacja wzmocniona została jeszcze przez wycofanie się sił syryjskich z północy kraju w 2005 roku. Ogłoszona jako zwycięstwo zachodniej dyplomacji ewakuacja wojsk Bashara al-Assada przyspieszyła tylko proces radykalizacji północnego Libanu. Wobec braku silnej władzy centralnej ośrodki dla uchodźców palestyńskich (szczególnie Ain al-Hawah) oraz miasta takie jak Trypolis czy położony na południu Sydon stały się głównymi ośrodkami sala-fizmu przyciągającymi zarówno międzynarodówkę mudżahedinów jak i miejscowych radykałów. Udokumentowana jest współpraca agentów al-Kaidy z sunnickimi grupami Asbat al-Ansar i Fatah al-Islam, a Osa-ma Bin Laden podobno już w 2002 roku wysyłał swoich emisariuszy z zadaniem zakładania baz w regionie (jednym z nich był późniejszy bliski współpracownik byłego lidera irackiej al-Kaidy Abu Musaba al-Zarkawiego Salih al-Kablawi). Proces radykalizacji postępujący przez całą poprzednią dekadę widoczny jest szczególnie w odbiorze działań Hezbollahu, wcześniej widzianego jako prawowity ruch oporu, obecnie coraz częściej przedstawiany jako „partia zła”. W obliczu wiosennych wyborów parlamentarnych, w przypadku sukcesu Hezbollahu i jego sojuszników istnieje duże prawdopodobieństwo narastania wzajemnej sunnicko-szyickiej nieufności, co prowadzić może do otwartego kon-fliktu. Rozkwit salafizmu na sunnickich terenach Libanu propagowany jest również przez Arabię Saudyjską, która pragnęłaby widzieć zorgani-zowaną sunnicką organizację jako przeciwwagę dla szyickiego Hezbol-lahu, zdolną do destabilizowania sytuacji w Syrii. Powyższy przykład ukazuje jak ideologicznie blisko jest Al-Kaida z monarchią saudyjską je-śli chodzi o politykę poza samą Arabią. Znaczenia frontowi libańskiemu dodają słowa głównego mózgu Al-Kaidy Aymana al-Zawahiriego, który postrzega Liban jako „muzułmański fort na linii frontu”. W Jordanii dodatkowo sytuację komplikuje długa, słabo strzeżona granica z Ira-kiem umożliwiająca przenikanie na teren Jordanii weteranów wojny domowej; w odwrotną stronę podążają zaś zastępy młodych jordańskich ochotników. Jednym z takich ochotników był Abu Musab al-Zarkawi, który z lokalnego przywódcy z czasem stał się liderem irackiego odłamu Al-Kaidy. Prężny rozwój jordańskiej organizacji Zarkawiego i propa-gandowe sukcesy jego samego stanowiły inspirację dla jego młodych zwolenników pragnących powtórzyć męczeńską karierę swojego idola. Wzrastające grono zwolenników salafizmu zostało dodatkowo wzmoc-nione przez szacowaną na 500 – 800 tysięcy liczbę irackich uchodźców koczujących w obozach przejściowych. Sytuację komplikuje fakt, iż znaczną część spośród nich stanowią iraccy szyici, co prowadzić może

do starć z dominującą w Jordanii większością sunnicką. Oznaczałoby to bezpośrednie przeniesienie irackich problemów poza granicę pań-stwa i „rozlanie się” konfliktu na kraje sąsiadujące z Irakiem.

Hamas – relikt przeszłości?Przenikanie agentów Al-Kaidy do wspomnianych wcześniej krajów

może w dłuższym okresie prowadzić do ich destabilizacji i bezpośredniego zaangażowania na arenie walki z terroryzmem. Głównym jednak celem ini-cjatorów całego przedsięwzięcia jest fizyczne okrążenie Izraela i zajęcia naj-dogodniejszych pozycji do ataków na jego terytorium. Kluczem do odnie-sienia sukcesu jest Strefa Gazy, gdzie od dłuższego czasu aktywiści Al-Kaidy starają się zdobyć poparcie miejscowej ludności, i tym samym przełamać monopol Hamasu na wyłączną reprezentację jej interesów. Paradoksalnie, interwencja Izraela w Strefie Gazy, mająca na celu zlikwidowanie zagroże-nia w postaci Hamasu, przyspieszyła tylko nadejście znacznie groźniejszego i zdecydowanie bardziej bezwzględnego przeciwnika. Młodzież ze slumsów Gazy widząc fiasko dotychczasowej polityki Hamasu, jego braku zdecydo-wania, miotania się między wojną i rozejmem, braku przejrzystości celów politycznych, wreszcie widząc swoich liderów i dotychczasowych idoli upo-korzonych militarnie przez swojego największego wroga może zwrócić się w kierunku oferującej jasne zasady gry, cieszącej się międzynarodowym po-parciem i mogącej pochwalić się znaczącymi sukcesami siatki Bin Ladena. Warto tu wspomnieć, iż Hamas jest dość często otwarcie krytykowany przez salafickie media za wchodzenie w negocjacje z niewiernymi, stosowanie po-dwójnych standardów (np. przyjęcie zaproszenia do Moskwy, podczas gdy w Czeczenii toczyły się krwawe działania wojenne), nacjonalizm i niejasne podejście do wprowadzenia szariatu na swoim terytorium. Jednak, jako że prowadzi walkę z Izraelem, nikt otwarcie nie przyznaje, iż Hamas jest re-liktem poprzedniej epoki, wbrew pozorom ukształtowanym przez arabski nacjonalizm drugiej połowy XX wieku, i jego czas dobiega końca.

Chcąc trwale zastąpić Hamas w Strefie Gazy al-Kaida musi jednak przebyć dość długą i ciernistą drogę. Póki co niewiele jest dowodów na jej aktywną działalność w regionie. Dżihadyści w ramach propagandy przypisują sobie dwa ataki rakietowe na Izrael w czerwcu 2007 r. i styczniu roku następnego, biorą też odpowiedzialność za kilka pocisków wystrze-lonych podczas tegorocznej izraelskiej ofensywy. Powszechnie uważane za przedłużenie ramienia Al-Kaidy w Strefie Gazy jest kilka grup sala-fickich, z których najbardziej znana jest Jaysh al-Islam (Armia Islamu). Nie można jednak wykluczyć, iż powiązania z matczyną organizacją mają jedynie ideologiczny charakter, co podkreślane jest przez samych człon-ków Jaysh al-Islam. Niezależnie od domniemanych związków podobne organizacje starają się bezpośrednio realizować cele Al-Kaidy, stając się tym samym zagrożeniem dla Hamasu. Niedawne porozumienie zezwalające Jaysh al-Islam na atakowanie izraelskich celów, głoszenie radykalnej in-terpretacji Islamu oraz zakładanie baz treningowych w zamian za nieanga-żowanie się w kwestie polityczne Strefy Gazy przypomina umowę dwóch głodnych wilków o przestrzeganiu etykiety w walce o smaczny kąsek. Dość wspomnieć, iż kilkakrotnie dochodziło już do wymiany ognia pomiędzy dwiema stronami, a w jednym przypadku żołnierz Hamasu zastrzelił dziewięciu członków Jaysh al-Islam. Czynnikiem przechylającym szalę zwycięstwa na korzyść jednej ze stron w nieuchronnej konfrontacji może być zachowanie członków innych ugrupowań palestyńskich takich jak Is-lamski Dżihad czy wojskowego skrzydła Hamasu – Brygady Izz ad-Din al-Kassam, którzy od dłuższego czasu nie kryją rozczarowania decyzjami kierownictwa intifady. Jakkolwiek nie zakończyłaby się batalia o rząd dusz w Strefie Gazy, już teraz można zaryzykować stwierdzenie, iż głównymi przegranymi będą ponownie cywilni Palestyńczycy.

Jan Wójcik

L ISTOPAD 2009 27

BLISKI WSCHÓD TERRORYZM

Page 28: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Najszybszy wzrost zużycia energii będzie następował w Indiach, średniorocznie o ok. 3,9%, natomiast w Chinach – o ok. 3,5 %.

Przewidywane przez MEA zwiększenie popytu nie zmieni zasadniczo struktury zużycia surowców energetycznych. Ropa naftowa pozostanie głównym paliwem, a jej dzienne zużycie do 2030 r., po uwzględnieniu spowolnienia dynamiki światowego wzrostu gospodarczego, osiągnie poziom 106 mln baryłek (w 2007 r. – 85 mln baryłek).

Główny cel – ropaPomimo iż 69 % konsumpcji energii w Chińskiej Republice Ludowej

(ChRL) jest zaspokajane przez węgiel, to od 1993 r. Chiny są importe-rem netto ropy naftowej, która obecnie pokrywa potrzeby energetyczne gospodarki w ok. 23 %.

W 2005 roku ChRL została drugim na świecie konsumentem ropy naftowej (po USA), z dziennym zużyciem 6,9 miliona baryłek, z czego ok. 3,3 mln baryłek pochodziło z importu. Amerykański Departament Energetyki szacuje, że do 2025 r. konsumpcja ropy naftowej w Chi-nach zwiększy się do 14,2 mln baryłek dziennie, z czego ok. 76 % (tj. 10,9 mln baryłek) będzie ropą importowaną.

W związku z dynamicznym wzrostem popytu (w 2006 r. średnio-rocznie 500 tys. baryłek dziennie – 38% wzrostu globalnej konsumpcji), dywersyfikacja źródeł zaopatrzenia, m. in. poprzez zdobycie dostępu do złóż ropy naftowej na kontynencie afrykańskim, została uznana przez władze ChRL za cel strategiczny.

Drugim z podjętych kroków w celu zagwarantowania bezpieczeństwa energetycznego państwa, jest ogłoszona w marcu 2006 r. decyzja o 20 % redukcji (w latach 2006 – 2010) zużycia energii potrzebnej do wytwo-rzenia jednostki PKB. Kolejnym elementem wykorzystującym niski po-ziom cen ropy naftowej jest podjęcie przez Narodowe Biuro ds. Energe-tycznych (National Energy Administration) decyzji o zwiększeniu tempa uzupełniania strategicznych rezerw państwowych. Z powodu wysokich kosztów pozyskania nośników energetycznych na przestrzeni ostatnich lat, proces ten był wstrzymywany.

Afrykańska strategia ChinChiny podejmują działania mające na celu uzyskanie dostępu do złóż

surowców energetycznych, a zwłaszcza ropy naftowej w Azji Środkowej, na Bliskim Wschodzie, w Ameryce Południowej, Kanadzie, Afryce i Ro-sji. Jednakże to na kontynencie afrykańskim odnotowuje się największą dynamikę wzrostu zaangażowania kapitałowego chińskich koncernów (obecnie ok. 30% importowanej przez Chiny ropy pochodzi z Afryki). Od początku lat 90. Chiny prowadzą intensywne działania zmierzające do wzmocnienia swojej pozycji ekonomicznej i politycznej w Afryce. Ma ona coraz większe znaczenie gospodarcze i polityczne dla dynamicznie rozwijającej się gospodarki ChRL, zwłaszcza jako potencjalny rynek zby-tu dla chińskich artykułów konsumpcyjnych i dóbr inwestycyjnych, oraz

jako perspektywiczne źródło zwiększające dywersyfikację dostaw nośni-ków energetycznych.

Analizując lokalizację światowych złóż ropy naftowej można zauwa-żyć, że na kontynencie afrykańskim znajduje się zaledwie 8 % udoku-mentowanych zasobów ropy, natomiast na Bliskim Wschodzie – ok. 57% złóż. Na podstawie przytoczonych danych możemy wnioskować, że w przyszłości głównym źródłem zaopatrzenia ChRL w ropę naftową nadal pozostaną państwa Bliskiego Wschodu (obecnie prawie 60 % im-portu ropy) oraz regionu Morza Kaspijskiego.

Duża aktywność dyplomacji ChRL na kontynencie afrykań-skim, mająca m. in. na celu uzyskanie dostępu do złóż surowców na-turalnych, opiera się na prognozach dotyczących planowanej dynamiki wzrostu wydobycia ropy naftowej (wzrost z 8,6 mln baryłek dziennie w 2002 r. do 16,4 mln baryłek w 2025 r., czyli o 91 %) oraz lokaliza-cji nowo odkrytych złóż. Zdecydowana większość „nowych zasobów” znajduje się na dnie morskim, co przy niestabilnej sytuacji na lądowej części kontynentu afrykańskiego, zapewnia względną stabilność i bez-pieczeństwo eksploatacji.

Największym państwem afrykańskim – eksporterem ropy do ChRL na przestrzeni lat 2000 – 2005 była Angola (w 2005 r. 50 % udział w eksporcie ropy z Afryki do Chin). Następnie 19 % udział posiadał Sudan, a 16 % – Demokratyczna Republika Konga. Zaskakująco mało ropy naftowej (tylko 8 %) gospodarka ChRL importowała z Nige-rii – największego afrykańskiego producenta tego surowca. Prawdopo-dobnie wynika to z faktu dużego zaangażowania w Nigerii największych światowych koncernów naftowych, co wpływa na pogorszenie pozycji negocjacyjnej chińskich kontrahentów.

Chiński „głód” na surowce naturalne nie ogranicza się jedynie do ropy naftowej. Gospodarka ChRL intensywnie poszukuje nowych źródeł zaopatrzenia w miedź, rudy żelaza, niklu oraz produkty pochodzenie rolnego (kawa, nasiona oleiste, tytoń). Dlatego też w północno-central-nej Zambii, w miejscowości Czambiszi, China Non-Ferrous Metal Mi-ning Group nabyła kopalnię miedzi oraz zainwestowała 200 mln USD w utworzonej w tym regionie specjalnej strefie ekonomicznej (Multi-Fa-cility Economic Zone). Z kolei Zimbabwe, posiadając drugie na świecie miejsce pod względem złóż platyny i bogactwa złóż minerałów, w zamian za wybudowanie przez chińskie koncerny trzech elektrowni węglowych o wartości 1,3 mld USD, zaoferowała niemal nieograniczony dostęp do krajowych złóż.

Kolejnym, bardzo ważnym elementem realizowania „dyplomacji energetycznej” jest wykorzystanie potencjału ekonomicznego poprzez angażowanie chińskich koncernów narodowych w realizację projektów infrastrukturalnych (budowa szkół, szpitali, tanich mieszkań, dróg i mo-stów). Jednym z większych przedsięwzięć jest budowa linii kolejowej łą-czącej Angolę z Demokratyczną Republiką Konga i Zambią (tzw. stara linia miedziowa).

Jednocześnie należy podkreślić, że poza dominacją w sektorze naf-towym Sudanu, chińskie koncerny nie są znaczącymi graczami na afry-

Przedstawione przez Międzynarodową Agencję Energetyczną (MEA) prognozy wskazują, że w latach 2006 – 2030 to właśnie Chiny i Indie będą odpowiadały za ok. 55% wzrost światowej konsumpcji energii pierwotnej. Warto więc przyjrzeć się strategicznej polityce Pekinu i New Delhi zmierzającej do uzyskania dostępu do złóż ropy naftowej oraz zagwarantowania stabilnych jej dostaw.

Chińsko-indyjski sposób na surowce

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE28

AZJA GOSPODARKA

Page 29: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

kańskim rynku surowcowym. Według firmy konsultingowej Wood Mackenzie, wartość chińskich kontraktów stanowi jedynie 8 % całości inwestycji w afrykański sektor naftowy.

Indie – rodzący się importer W Indiach, podobnie jak w Chinach, konieczność zapewnienia nie-

zawodnych dostaw surowców energetycznych stała się czynnikiem wa-runkującym przyszły rozwój gospodarczy kraju. Działania New Delhi zmierzają do zdobycia kontroli nad trasami przesyłu (morskimi i lądo-wymi) w regionie oraz uzyskania dostępu do złóż pierwotnych nośników energetycznych w krajach Zatoki Perskiej, Azji Środkowej i regionie Mo-rza Kaspijskiego. Mimo że głównym surowcem energetycznym zużywa-nym przez gospodarkę indyjską jest węgiel (53 %), obecnie jego podaż jest w znacznej mierze pokrywana przez wydobycie krajowe. Sytuacja z ropą naftową, która w bilansie energetycznym Indii stanowi ok. 31 % jest całkowicie odwrotna. W latach 2006 – 2007 New Delhi importo-wało 1,8 mln baryłek ropy dziennie, co stanowiło ok. 70 % popytu. Pro-gnozy Międzynarodowej Agencji Energetycznej wskazują, że do 2030 r. Indie będą czwartym, po USA, Japonii i Chinach, największym impor-terem ropy netto.

Pomimo zintensyfikowania przez Indie wysiłków mających na celu zwiększenie wydobycia krajowego (wdrożenie tzw. programu NELP – New Exploration and Licencing Policy), jego poziom pozostaje na zbliżonym poziomie. Jednym z elementów powstrzymującym potencjalnych inwesto-rów jest struktura geologiczna Indii, która zdaniem ekspertów, wyklucza możliwość istnienia dużych zasobów pierwotnych nośników energetycz-nych. W konsekwencji New Delhi podjęło kroki mające na celu uzyskanie dostępu do złóż surowców poza granicami kraju. Podmiotem odpowie-dzialnym za realizację tego zadania uczyniono państwową spółkę ONGC Videsh Ltd (OVL), czyli tzw. inwestycyjne ramię Narodowej Korporacji Ropy i Gazu (Oil and Natural Gas Corporation – ONGC).

Jednym z głównych zadań stojących przed koncernem OVL jest uzy-skanie do 2025 r., udziałów w złożach o zdolnościach produkcyjnych 1,2 miliona baryłek ropy naftowej dziennie. Dane za okres do marca 2007 r. wskazują, że spółka OVL realizowała 26 projektów w kilkunastu krajach (m. in. w Wietnamie, Birmie, Rosji, Iraku, Iranie, Sudanie, Bra-zylii, Kolumbii), o szacowanej wartości 4,5 mld USD. Do największych aktywów koncernu OVL można zaliczyć 20% udział w rosyjskim pro-jekcie Sachalin I oraz 25 % akcji w sudańskim projekcie wydobycia ropy, Great Nile Oil Project – GNOP. Te dwie, kluczowe z punktu widzenia indyjskich interesów energetycznych inwestycje, sfinalizowano wskutek zaangażowania politycznego władz państwowych (w projekcie Sachalin I, w wyniku porozumienia pomiędzy ówczesnym prezydentem Putinem i premierem Vajpayee; w inwestycji realizowanej w Sudanie, OVL przejął w październiku 2002 r. aktywa kanadyjskiego koncernu Talisman Gre-ater Nile BV, który z powodu wzrastającego ryzyka politycznego podjął decyzję o wycofaniu się z Chartumu). Zaangażowanie w Sudanie jest za-razem jednym z niewielu przykładów współpracy pomiędzy indyjskimi i chińskimi koncernami energetycznymi na kontynencie afrykańskim (Pekin posiada 40 % udziałów w GNOP).

Strategiczni partnerzy New Delhi W indyjskich założeniach polityki surowcowej, Federacja Rosyj-

ska stanowi jeden z głównych elementów układanki mającej na celu zapewnienie stabilności dostaw surowców energetycznych, zwłaszcza ropy naftowej. Szczególne zainteresowanie New Delhi przywiązuje do uzyskania dostępu do złóż ropy naftowej i gazu ziemnego w regio-

nie Azji Środkowej oraz Morza Kaspijskiego, zwłaszcza poprzez przyłą-czenie się do rozbudowywanej pod kontrolą Moskwy sieci przesyłowej. Należy jednakże podkreślić, że niektóre projekty energetyczne Indii spotykają się ze sprzeciwem zarówno Rosji, jak i USA. Moskwa prote-stuje przeciwko planom budowy rurociągów, np. Turkmenistan – Iran – Pakistan – Indie czy Turkmenistan – Afganistan – Pakistan – Indie, które mogą spowodować utratę przez Kreml kontroli nad trasami prze-syłowymi w tej części Azji. Z kolei rozpoczęcie rozmów dotyczących przesyłu ropy naftowej i gazu z Iranu spotyka się z ostrymi protestami ze strony Stanów Zjednoczonych. Prawdopodobieństwo finalizacji ne-gocjacji i ewentualnego rozpoczęcia budowy dwóch, ww. rurociągów, obecnie należy ocenić jako niskie. Każda trasa lądowa przesyłająca ropę naftową i gaz z Iranu musi przebiegać przez terytorium Pakistanu, z którym Indie pozostają w konflikcie.

W celu pokrycia zapotrzebowania na energię elektryczną, Indie w większym stopniu niż Chiny zakładają wykorzystanie elektrowni jądrowych. Próba zabezpieczenia dostaw paliwa jądrowego oraz reak-torów atomowych dla indyjskich elektrowni jest kolejnym elementem strategicznego partnerstwa z Rosją. Istotnym czynnikiem umożliwiają-cym New Delhi zdywersyfikowanie źródeł pozyskiwania niezbędnego know-how była również parafowana w 2005 r. umowa z USA. Za-wiera ona zapisy określające zasady współpracy technologicznej, m. in. na polu technologii atomowej oraz prawdopodobnie przyczyni się do zniesienia przez Waszyngton embarga na dostawy amerykańskiej technologii nuklearnej.

Indie ustępują ChinomUzyskanie bezpośredniego dostępu do złóż surowców naturalnych

oraz dywersyfikacja źródeł pozyskiwania pierwotnych nośników ener-getycznych, jest niezbędnym elementem utrzymania przez Chiny i Indie wzrostu gospodarczego i zabezpieczenia gospodarek przed próbą „szan-tażu energetycznego”.

Analiza prowadzonej przez Pekin i New Delhi polityki surowcowej wskazuje, że wsparcie dyplomatyczne udzielane przez ChRL narodo-wym koncernom energetycznym, zwłaszcza w niestabilnych regionach, jest czynnikiem przeważającym o większej skuteczności spółek chińskich. Należy jednak podkreślić, że w ostatnim okresie można dostrzec wzrost zaangażowania indyjskich przedstawicielstw dyplomatycznych na rzecz krajowych koncernów.

Do innych czynników obniżających skuteczność polityki surowcowej Indii można zaliczyć:

– zbyt słaby wpływ aparatu państwowego odpowiedzialnego za po-litykę zagraniczną Indii na realizowane przez krajowe spółki strategie inwestycyjne;

– niedokapitalizowanie indyjskich koncernów energetycznych;– małą samodzielność finansowa władz koncernu OVL (zarząd

OVL posiada prerogatywy do przeprowadzenia, bez zgody rządu, inwe-stycji o wartości do 75 mln USD. Jeśli wielkość kontraktu jest wyższa, to transakcja każdorazowo wymaga aprobaty strony rządowej, co wydłu-ża procedury zatwierdzenia warunków kontraktu).

W konsekwencji, kumulacja powyższych elementów wpływa na obniże-nie konkurencyjności ofert indyjskich, np. chiński koncern China National Petroleum Corporation uzyskał kontrakt o wartości 4,18 mld USD w Ka-zachstanie pokonując, m. in. indyjskie konsorcjum ONGC Mittal Energy Ltd (joint venture pomiędzy ONGC i Mittal Investment Harlem).

Dominik KoniecznyEkspert Centrum Studiów Polska Azja

L ISTOPAD 2009 29

AZJA GOSPODARKA

Page 30: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Niekończący się spór

Od ponad stulecia Boliwia pozostaje z Chile w relacjach jeśli nie chłod-nych, to obojętnych. Dostęp do wody generuje multum problemów i tyle samo kontrowersyjnych rozwiązań, jak ostatni, szeroko komentowany w prasie międzynarodowej, projekt tunelu z Boliwii do Pacyfiku i budowa sztucznej boliwijskiej wyspy. Konflikty zaczęły się już z chwilą formowania się nowych państw w rezultacie rewolucji boliwariańskiej. Wyzwalając się spod rządów hiszpańskich w 1818 i 1825 r., oba kraje ustanowiły granice według zasady uti possidetis, na mocy której strony prowadzące konflikt zbrojny godzą się na jego zakończenie z zachowaniem aktualnego w danym momencie stanu posiadania – a więc na usankcjonowanie wszystkich zdo-byczy i strat wojennych. Jeszcze za czasów hiszpańskich, północne granice królestwa Chile pokrywały się z północnymi rubieżami pustyni Atacamy. Historycy obu krajów spierają się w kluczowej kwestii, czy terytorium, które przypadło Boliwii, posiadało dostęp do morza. W 1825 roku Simon Bolivar zadeklarował dostęp do morza w porcie Cobija, podczas gdy Chile utrzymywało, że kraj ten graniczy na północy z Peru na rzece Loa, co czyni Boliwię krajem pozbawionym dostępu do morza. Granica była kwestią sporną aż do podpisania Traktatu o Granicy w 1866 r., ustanawiającego jej przebieg na 24 równoleżniku. Obszar między 23 a 25 równoleżnikiem uznano za zdemilitaryzowany. Kraje zobowiązały się dzielić dochodami z podatków z wydobycia surowców z tego terytorium. W 1874 r. trak-tat zastąpiono nowym porozumieniem, na mocy którego wszystkie do-chody podatkowe z danego terytorium przypadły Boliwii, oraz ustalono stałe stawki podatkowe dla Chilijczyków na kolejne 25 lat. Eksploatację zdominowały kompanie brytyjskie i chilijskie napędzane przez prężną go-spodarkę krajową. Boliwijczycy byli stratni, a ich budżet chwiał się tak, jak chwiała się ziemia po kolejnych trzęsieniach ziemi. W 1868 i 1877 żywioł zburzył boliwijską Cobiję.

Wydarzeniem, które ukształtowało relacje boliwijsko-chilijskie na następne sto lat była Wojna o Pacyfik (1879-1904). W 1879 r. dykta-tor boliwijski generał Hilarion Daza podniósł podatki na eksport saletry potasowej, łamiąc traktat z 1866 r. Gdy Chilijczycy odmówili zapłaty, Daza wywłaszczył przedsiębiorstwa i ogłosił przetarg publiczny. Zawie-sił relacje handlowe z Chile i wydalił wszystkich chilijskich obywateli z terenu Boliwii. W reakcji Chile ogłosiło wszystkie traktaty za zerwane i ogłosiło pozbawienie Boliwii dostępu do morza na mocy zasady uti possidetis. W dniu przetargu w portowej Antofagaście pojawiło się chi-lijskie wojsko. Chile wypowiedziało Boliwii wojnę i rozpoczęło okupację boliwijskiego wybrzeża. Jako że Peru odmówiło statusu strony neutralnej (w 1873 podpisało tajne porozumienie z Boliwią o wzajemnej pomocy w wypadku agresji obcego państwa), Chile wypowiedziało wojnę rów-nież Peru. Walki toczyły się na pustyni pustyń Atacamie. Konflikt defi-nitywnie zakończył dopiero Traktat o Pokoju i Przyjaźni między Chile a Boliwią w 1904 r. Boliwia straciła 400 km linii brzegowej i 120 tys. km kwadratowych terytorium.

Po zaostrzeniu wzajemnych relacji w latach 60., w 1973 roku przy-wódca Chile Augusto Pinochet rozpoczął tajne negocjacje z boliwijskim generałem Hugo Banzerem, dzięki czemu w 1975 r. znów nawiązano stosunki dyplomatyczne. W tym roku prezydenci spotkali się w gra-nicznym mieście Chanara. Pinochet zgodził się na odstąpienie Boliwii wąskiego pasa ziemi między chilijską Aricą a granicą z Peru, gwałcąc umowę z tym krajem, warunkującą konieczność uzyskania zgody Peru na przydzielenie ziemi w rejonie przygranicznym trzeciej stronie. W od-powiedzi kraj ten zaproponował trójnarodową administrację portu Arica i przybrzeżnych wód, na co nie zgodziło się Chile. W 1978 r. Boliwia znów zerwała stosunki dyplomatyczne z Chile.

Ktoś powiedział, że przyczyną III wojny światowej będzie woda. O ile taka hipoteza dla

wielu może wydawać się jawną przesadą, bez wątpienia dostęp do wody pitnej w obliczu wzrostu zapotrzebowania na nią oraz zmian

klimatu i zagrożeń środowiska staje się bolączką również na gruncie stosunków międzynarodowych. Turcja, Syria, Iran

i Irak spierają się o prawa do rzek Tygrys i Eufrat. Z podobnych przyczyn pojawiają

się napięcia między Egiptem i Sudanem oraz Bangladeszem i Indiami. Jednak nigdzie indziej woda nie odegrała tak znaczącej roli w relacjach międzynarodowych jak

w konflikcie między Chile a Boliwią.

Chile – Woda – Boliwia

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE30

AMERYKA ŁACIŃSKA KONFL IKTY

Page 31: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Tunel zamiast ziemiMimo iż, od wyboru obecnego Prezydenta Boliwii Evo Moralesa

w 2005 r. relacje z Chile pod prezydenturą Michelle Bachelet wyraźnie się ociepliły (chilijska prezydent wzięła udział w inauguracji Moralesa), woda po raz kolejny stała się przyczyną ożywionej debaty, a boliwijskie roszczenia – głośniejsze niż kiedykolwiek.

Ostatnio świat obiegła informacja, że Chile i Boliwia rozważają bu-dowę 150 km mostu z Boliwii do Pacyfiku na sztuczną wyspę usypaną z materiału wykopanego z tunelu. Science fiction czy poważna propozy-cja? Dla Boliwii dostęp do własnego portu ma wagę duże znaczenie eko-nomiczne w związku z dużymi pokładami gazu przeznaczonymi na eks-port. Ożywione roszczenia Boliwii idą w parze z indiańskim ruchem emancypacyjnym pod wodzą Moralesa i powszechną rządzą odzyskania „zagrabionych” dóbr i bogactw naturalnych. Według autorów propozycji – trzech chilijskich architektów – tunel umożliwiłby regularny transport samochodowy i przesył gazu równoległymi rurami.

Morales, jako nieustępliwy adwokat dostępu Boliwii do Pacyfiku, przez ostatnie lata prowadził w tej sprawie negocjacje z Bachelet. Tito Hoz de Vila, boliwijski senator i prezydent sejmowej komisji spraw zagranicz-nych określił projekt tunelu jako jawną obrazę inteligencji Boliwijczyków. Chilijski minister spraw zagranicznych Mariano Fernandez uznał pomysł za „godną rozważenia, awangardową propozycję”. „To problem równie istotny zarówno dla Chile, jak i dla Boliwii, i nie sposób rozważyć tę spra-wę z dnia na dzień” – powiedział. W Boliwii pytają – czy to nie kolej-na zagrywka na czas ze strony Chile? Tak sądzi boliwijski minister spraw zagranicznych David Choquehuaca. – „Zaśmiałem się, kiedy usłyszałem o tej propozycji”. Odmówił dalszego komentarza do momentu złożenia oficjalnej oferty ze strony chilijskiej. Swoje trzy grosze dołożyli ekolodzy, określając pomysł jako katastrofalny dla środowiska naturalnego.

Spór wywołał międzynarodowy rezonans. Po spotkaniu Fidela Castro z Bachelet, kubański przywódca potępił „chilijską oligarchię za nierespek-towanie dostępu Boliwii do portu”. Podkreślił też, że „obszar zagarnięty przez Chile w Wojnie o Pacyfik zawiera największe na świecie rezerwy miedzi, gwarantujące Chile miliony dolarów rocznego dochodu”. Trafił w samo sedno sprawy. Miedź jest siłą napędową chilijskiej gospodarki. Na boomie miedziowym od 2000 r. Chile zarobiło krocie. Gdy w poło-wie 2008 r. światowy kryzys dopadł otwartą chilijską gospodarkę, a ceny miedzi zaczęły dramatycznie spadać, rząd wpompował 1 bilion dolarów w Codelco, jedyne państwowe przedsiębiorstwo wydobywające miedź. Wysuwając propozycję budowy tunelu, Chile oddala wizję oddania Bo-liwijczykom bogatych złóż. Trudno byłoby sobie wyobrazić, że Chile tak po prostu odda sąsiadowi pas miedziowej ziemi.

Humberto Eliash, jeden z architektów, powiedział BBC: „Poeci za-proponowali budowę mostu z Boliwii do Pacyfiku nad Chile”. W odpo-wiedzi Eliash i jego koledzy spojrzeli w głąb ziemi. Tunel byłby jednym z najdłuższych na świecie, a jego budowa zajmie 10 lat. „Na początku myślałem, że to szaleństwo” – mówi Eliash. – „Ale teraz widzę, że to wy-konalny plan”. Pytanie brzmi: czy plan nie zakrawa jednak o szaleństwo w obliczu obarczenia biednej Boliwii kosztami budowy? Długi okres realizacji pozwoliłby również politykom na oddalenie odpowiedzial-ności za tak pilną kwestię. Architekci podkreślają, że tunele rozwiązują na świecie wiele problemów dyplomatycznych, handlowych i migracyj-nych, przywołując przykład konstrukcji tunelu między Chinami i Tajwa-nem czy planami budowy tunelu hiszpańsko-marokańskiego. Jednakże największą bolączką projektu pozostaje źródło finansowania. Propozy-cja Chile to sfinansowanie budowy przez Boliwię z dochodów z portu. Zgodnie z projektem część tunelu musiałaby przechodziłaby pod Peru, a to stawia cały pomysł pod poważnym znakiem zapytania w obliczu na-piętych stosunków boliwijsko-peruwiańskich i chilijsko-peruwiańskich.

Trudno przewidzieć, jaka będzie reakcja Moralesa na oficjalną propo-zycję Chile. Jedno jest pewne – Morales nie odpuści Pacyfiku, co uznał za punkt honoru swoich rządów obok upodmiotowienia Indian w głów-nym nurcie debaty publicznej. Jeśli Chile nie wysunie poważnej oferty, propozycje w rodzaju tunelu mogą jedynie pogorszyć wzajemne relacje.

Swary w trójkącie Peru – Chile – Boliwia nie ustają od początku istnienia tych państw. Morales określił relacje peruwiańsko-boliwijskie mianem „wy-sokiego ryzyka”, po tym jak peruwiański prezydent Alan Garcia udzielił azy-lu byłym ministrom boliwijskim oskarżonym o udział w masakrze 63 ludzi w wojnie o gaz. Peru z kolei w styczniu 2008 roku wytoczyło proces Chile przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości w Hadze o rozwią-zanie sporu dotyczącego 38 tys. km kwadratowych wód Pacyfiku. Peru do-starczyło Trybunałowi szczegółowe dokumenty i mapy na poparcie swoich roszczeń. Teraz Chile ma rok na doręczenie w odpowiedzi swoich udoku-mentowanych racji, a decyzję ostateczną Trybunał podejmie w 2016 r. Chile utrzymuje, że granice z Peru są jasne od momentu porozumień zawartych w latach 1952 i 1954, zaś Peru kontrargumentuje, że owe porozumienia dotyczyły jedynie stref połowów, a nie granicy demarkacyjnej.

Rzeka międzynarodowa?O ile południe Chile jest zasobne w wodę pitną, skrajnie sucha północ

cierpi na jej chroniczny brak (są miejsca gdzie deszcz nie padał od setek lat). Przedmiot sporu: niewielka graniczna rzeka Silala. Chile utrzymuje, że Silala, z racji swojego biegu, to rzeka międzynarodowa, i jej prawna regulacja leży w gestii publicznego prawa międzynarodowego. Boliwia zaś twierdzi, że po pierwsze, rzeka wypływa z 94 usytuowanych na tere-nie kraju źródeł, które nie są regulowane przez prawo międzynarodowe, a po drugie – jej wody są udostępniane Chile sztucznym kanałem na mocy koncesji udzielonych chilijskiej kolei w 1906 i 1908 r. Chile korzystało z wód Silali przez ponad stulecie. Tymczasem Boliwia w 2000 r. ogłosiła przetarg na eksploatacje wód na kolejne 40 lat, który wygrała firma Duc-tec (koszt – 46,8 mln dolarów). Ductec za korzystanie z Silali wystawił chilijskiej kompanii miedziowej Codelco i chilijskim kolejom rachunek, który urósł do 1 mln dolarów. „Dla mnie jest jasne, że to rzeka międzyna-rodowa, którą kraje mogą eksploatować na swoim terytorium na równych prawach. Według reguł międzynarodowych, żadne z państw leżących nad rzeką międzynarodową nie może rościć sobie prawa do wyłączności nad zasobami wspólnej rzeki. Chile korzystało z tych wód przez stulecie, pod-czas gdy Boliwia niemal wcale.” – komentuje chilijski prawnik Ximena Fuentes, ekspert prawa międzynarodowego. Silala to nie pierwsza rzeka w sporach chilijsko-boliwijskich. 40 lat temu kontrowersje wyrosły wokół rzeki Lauca, z której Chilijczycy czerpali wodę dla systemu irygacyjnego w dolinie Azapa. Po dwudziestu latach negocjacji nie osiągnięto zgody. „Kraj, przez który przepływa górna część rzeki międzynarodowej jest w ko-rzystnej sytuacji, jako że może używać wód, blokując w ten sposób jej prze-pływ. Państwa w niższym biegu są w geograficznie mniej korzystnej sytu-acji.” – mówi Fuentes. Północne Chile staje więc przed obliczem deficytu wody pitnej, co z pewnością skwapliwie wykorzysta Morales. W chilij-skim dzienniku „Estrella de Arica” pojawiły się prognozy porozumienia – woda pitna za dostęp do wody morskiej. Według źródeł rządowych, póki co między państwami obowiązuje gentelmen’s agreement – strony zobo-wiązały się nie poruszać kwestii na forum publicznym. W grę wchodzi również arbitraż. Fundamentalną kwestią pozostaje ustalenie statusu rzeki jako międzynarodowej. Wszyscy są zgodni co do jednego – rozwiązanie sporu o rzekę Silala będzie ważnym przyczynkiem do wzbogacenia anna-łów prawa międzynarodowego, a świat może się spodziewać wzrostu liczby konfliktów o wodę.

Andrzej Muszyński

L ISTOPAD 2009 31

AMERYKA ŁACIŃSKA KONFL IKTY

Page 32: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Ponad dziesięć tysięcy zabitych i rannych. Stacja telewizyjna ostrzelana i obrzucana granatami. Armia ściera się z napastni-

kami w bitwach ulicznych. Dziesiątki tysięcy żołnierzy patroluje ulice miast. Pudełka z ludzkimi głowami są dostarczane regularnie na po-sterunki policji. Uzbrojeni po zęby napastnicy atakują więzienie i uwal-niają ponad pięćdziesięciu osadzonych. Dwunastu agentów federal-nych zostaje porwanych, torturowanych i zamordowanych, a ich ciała odnaleziono porzucone przy autostradzie.

To nie jest opis przypadków z Somalii, Iraku lub pogranicza af-gańsko-pakistańskiego – to zaledwie niektóre wydarzenia, które w tym roku rozegrały się w Meksyku. Państwo to od 2006 roku toczy asymetryczną wojnę z kartelami narkotykowymi. Od drugiej połowy 2008 roku konflikt przybrał skalę porównywalną jedynie z chaosem, jaki wywołał w Kolumbii Pablo Escobar na przełomie lat osiemdzie-siątych i dziewięćdziesiątych.

Wewnętrzna wojna w Meksyku toczy się na dwóch frontach. Wal-ki trwają zarówno pomiędzy poszczególnymi kartelami i frakcjami, jak i między kartelami a państwem. O ile wewnętrzne konflikty o wpływy i zyski w świecie przestępczym są codziennością na prawie wszystkich kontynentach, o tyle skala i natężenie walk przestępczości zorganizo-wanej z instytucją państwa jest specyficzna dla Ameryki Łacińskiej. Po-wód walk jest prozaiczny – pieniądze. Wartość samego handlu kokainą sięga w regionie dwudziestu miliardów dolarów rocznie. Można poku-sić się o stwierdzenie, że jest to pierwszy konflikt wewnętrzny, w którym nie są stawiane żadne żądania polityczne, a chodzi jedynie o utrzyma-nie lukratywnego biznesu. Wpływy z narkobiznesu zostały bowiem za-grożone w 2006 roku, kiedy to Felipe Calderón został wybrany na pre-zydenta Meksyku i wypowiedział bezwzględną wojnę kartelom.

Liczba zabitych od początku walk szacowana jest na ponad dzie-sięć tysięcy. Około dziesięciu procent tej liczby stanowią funkcjona-riusze państwowi. Mimo zapewnień prezydenta Felipe Calderona, że “nie stracił ani jednej, nawet najmniejszej, części terytorium Mek-syku” zachodzą obawy, iż władze przegrają konflikt i stracą kontrolę nad państwem. Sytuacja ta wzbudza poważny niepokój także w Bia-łym Domu, gdyż część walk toczy się na pograniczu amerykańsko-meksykańskim. Ekspert do spraw polityki w Ameryce Łacińskiej na Uniwersytecie Columbia Rodolfo de la Garza podkreśla, że ad-ministracja Baracka Obamy jest “niezwykle zaniepokojona” możli-wością przechylania się szali zwycięstwa na korzyść karteli narkoty-kowych. Zaznaczył jednak również, że nie jest możliwe użycie armii Stanów Zjednoczonych na meksykańskiej ziemi. Meksyk więc musi tę wojnę wygrać sam.

Wojny narkotykoweW historii Ameryki Łacińskiej przestępczość zorganizowana

rzucała już poważne wyzwanie instytucji państwa. Pierwszym, i do dziś jednym z najbardziej rozpoznawanych karteli narkotyko-wych, był założony w Kolumbii kartel z Medellín. W czasach swo-jej świetności grupą kierował Pablo Escobar, znany także jako “El Doctor.” Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych Escobar wypowiedział wojnę władzom Kolumbii. Celem było zmu-szenie Kongresu Narodowego do odrzucenia prawa, które zezwa-lało na ekstradycję obywateli kolumbijskich do USA. Narkobaron z Medellín obawiał się, że prawo to zostanie użyte przeciwko niemu i zostanie postawiony przed wymiarem sprawiedliwości w Stanach Zjednoczonych.

W 1986 roku na rozkaz Pablo Escobara zostali zamordowani: przywódca operacji niszczenia laboratoriów kokainowych oraz re-daktor naczelny tygodnika “El Spectador.” W tym samym roku kartel z Medellín zamieszany był w atak lewackiego ugrupowania na Sąd Najwyższy w Bogocie, podczas którego zabitych zostało jedenastu sędziów i siedemdziesięciu dziewięciu cywilów.

W 1989 r. Pablo Escobar wkroczył na ścieżkę terroryzmu, jak twier-dzą niektórzy badacze przestępczości zorganizowanej. To on stał za zamachem bombowym na samolot państwowych linii lotniczych Avianca, jak również za serią zamachów na siedzibę główną pisma “El Spectador” oraz na siedzibę kolumbijskich służb bezpieczeństwa. Ponadto, w ciągu zaledwie czterdziestu ośmiu godzin, podkomendni Escobara wykonali wyroki na Komendancie Głównym Policji w Me-dellín oraz na jednym z sędziów Sądu Najwyższego. Zamordowany został także Luis Carlos Galán – polityk z dużymi szansami na zwycię-stwo w wyborach prezydenckich w Kolumbii. Escobar próbował także wejść w posiadanie pocisków ziemia-powietrze (SAM) z Kuby oraz

Kartele, kokaina, komandosi

Meksyk jest w stanie wojny. Od 2006 roku na terytorium tego państwa trwa wewnętrzna walka pomiędzy kartelami narkotykowymi a policją i wojskiem. Powodem są dziesiątki miliardów dolarów rocznie pochodzących z narkobiznesu. Na naszych oczach rozgrywa się wojna, w której nie ma jasno wytyczonych pól bitwy. Wojna, w której walczący nie noszą mundurów i nie giną za ojczyznę. Wojna, w której nie ma terytorialnych i politycznych żądań. Wojna przyszłości.

Ciemna strona Ameryki Łacińskiej

ŚWIAT TAJLANDIA

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE32

AMERYKA ŁACIŃSKA MEKSYK

Page 33: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

amerykańskich pocisków przeciwlotniczych Stinger. Kartel z Medellín kontrował rozległe terytoria Kolumbii, do których nie sięgała władza legalnie wybranych instytucji.

Po latach terroru Pablo Escobar wygrał rozpoczętą przez siebie woj-nę. W 1991 roku prawo o ekstradycji zostało zniesione przez kolumbijski Kongres Narodowy. Koniec końców, “król kokainy,” po wielu przejściach, skończył swoje panowanie wytropiony przez kolumbijskie i amerykań-skie służby specjalne i zastrzelony w trakcie operacji zatrzymania.

Kartel z Medellín stopniowo utracił wpływy. Ale biznes narkotyko-wy nie znosi próżni. Inne zorganizowane grupy przejęły stery władzy w świecie przestępczym, w tym również kartele pochodzące z Mek-syku. Obecnie w tym państwie działa wiele zorganizowanych grup przestępczych. Do największych należą kartele: z Zatoki, z Tijuany, z Sinaloa, z Juárez, Beltrán Leyva, Los Zetas oraz kartel La Familia Michoacana z rodzinnego stanu prezydenta Calderona, Michoacán. To właśnie te organizacje są zaangażowane w krwawą wojnę o wpły-wy z narkobiznesu i konflikt z państwem meksykańskim.

Państwa kontratakująW ostatnim dwudziestoleciu państwa Ameryki Łacińskiej wspiera-

ne przez inne rządy podjęły całą gamę akcji wymierzonych w narko-biznes i kartele, od pomocy finansowej i prawnej, aż po operacje woj-skowe specjalnych jednostek policyjnych. Niektóre z działań odniosły poważny sukces, inne zaś okazały się druzgocącymi klęskami.

Sztandarowymi przykładami poniesionych porażek są “Plan Ko-lumbia” i plan “Zielona Kolumbia.”

Pierwszy z nich został zapoczątkowany przez Billa Clintona i kon-tynuowany przez Georga Busha. Formalnie został wprowadzony w życie w roku 2000. Była to pomoc finansowa o łącznej wysokości sześciu miliardów dolarów przeznaczona na niszczenie upraw koki w Kolumbii. Obecnie uznawany jest za porażkę, gdyż uprawa tej rośli-ny w latach 2006 – 2007 wzrosła o 15 procent. Amerykański politolog Noam Chomsky posuwa się jeszcze dalej w negatywnej ocenie tego planu, twierdząc że kolumbijskie służby bezpieczeństwa, które zosta-ły wzmocnione tą pomocą, są powiązane z różnego rodzaju grupa-mi paramilitarnymi i szwadronami śmierci. Plan “Zielona Kolumbia” z roku 2005 był jeszcze bardziej dramatyczny w skutkach. Brak logi-stycznego zaplecza i złe zaplanowanie akcji doprowadziło do rzezi kolumbijskich żołnierzy przez oddział Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii (FARC) liczący ponad czterysta osób.

W walce z kartelami narkotykowymi w Ameryce Łacińskiej nie brak jednak sukcesów. Jednym z większych ostatnimi laty była operacja “Moonlight” przeprowadzona w 2003 roku. Efektem działań było od-krycie dwóch globalnych szlaków przemytniczych oraz przechwyce-nie narkotyków o wartości trzystu milionów dolarów. Pierwszy szlak wiódł z Boliwii przez Chile i Grecję do Bułgarii. Drugi szlak rozpoczy-nał się również w Boliwii, a narkotyki były przemycane przez Brazylię, by docelowo znaleźć się w Hiszpanii, skąd rozprowadzane były do in-nych części Europy. Nic więc dziwnego, że operacja “Moonlight” wy-magała skoordynowanego wysiłku wielu państw. Udział w niej wzięły: amerykańska DEA (amerykańska agencja ds. m.in walki z narkotyka-mi), hiszpańska i bułgarska policja, boliwijskie służby specjalne oraz brytyjskie służby wywiadowcze.

Punktem zapalnym konfliktu, który aktualnie toczy się w Meksyku była wspólna operacja meksykańskiej policji i wojska pod kryptoni-mem “Michoacán.” Rozpoczęta w grudniu 2006 roku, która stanowi-ła pierwszy etap zaplanowanej przez Felipe Calderona tzw. “Wojny Przeciw Przemytowi Narkotyków.” Wzbudziła wiele kontrowersji, jako

że padło wiele zarzutów o łamanie praw człowieka podczas jej prze-prowadzania. Była też iskrą, od której rozgorzało całe państwo.

Od 2006 roku, rząd Meksyku podjął dziesiątki działań mających na celu opanowanie sytuacji i pokonanie karteli. Władze tego państwa nie stroniły również od współpracy ze Stanami Zjednoczonymi. W ra-mach Inicjatywy Mérida, amerykański Kongres zaaprobował przekaza-nie Meksykowi w ramach pomocy w walce z przestępczością zorga-nizowaną 300 milionów dolarów w 2009 roku i 450 milionów w 2010. Ponadto, w lutym bieżącego roku, USA zakończyło prowadzoną od po-łowy 2007 roku operację “Xcellerator.” Akcja wymierzona była w kartel z Sinaloa i zakończyła się pełnym sukcesem. Aresztowanych zostało ponad 750 osób, skonfiskowano kilka ton narkotyków, broń, pojazdy, jak również 60 milionów dolarów w gotówce. Operacja ta poważnie osłabiła sinaloański kartel i jego zdolności do operowania na teryto-rium USA i Kanady. Ta bitwa została wygrana, ale wojna nadal trwa.

Globalizacja karteliSiła zorganizowanych grup przestępczych leży w fenomenalnej

zdolności adaptacji do otaczającej je rzeczywistości, która podlega ciągłym przekształceniom. Grupy te zarządzają narkobiznesem jak wielonarodową korporacją, posiadają kontrolę nad strategicznymi lo-kacjami i zasobami. Większość z tych grup posiada świetnie wyszko-lone prywatne armie, a niektóre nawet zdolności wywiadowcze. Bar-dzo istotne jest również nawiązywanie transgranicznych kontaktów taktycznych z grupami z innych państw. Meksykańskie kartele pro-wadzą ścisłą współpracę z przestępczością zorganizowaną z USA, Afryki, są również obecne w państwach takich jak Syria, Iran, Chiny czy Indie. Można więc śmiało stwierdzić, że wkraczamy w erę zglo-balizowanej przestępczości zorganizowanej, dla której pokonywanie granic nie stanowi najmniejszego problemu.

Trudno w tej sytuacji przewidzieć scenariusze na przyszłość dla Meksyku. Obecnie na ulicach miast stacjonuje ponad 45 tysięcy żoł-nierzy oraz rzesze policjantów. Dopóki wojsko jest na ulicach, sytu-acja nie powinna się pogorszyć. Ale jest to tylko iluzja normalności, bo gdy żołnierze znikną z miast, ataki znów przybiorą na sile. Pat, w którym znajduje się rząd meksykański, podobny jest do sytuacji wojsk USA w Iraku lub Afganistanie. Siłowo utrzymywany porządek nie może trwać wiecznie. Pytanie tylko, jakie są rzeczywiste zasoby karteli narkotykowych, i jak długo są w stanie prowadzić wojnę z pań-stwem? I pytanie najważniejsze: czy są w stanie taką wojnę wygrać?

Znaczenie przestępczości zorganizowanej i zagrożenie jakie nie-sie dla bezpieczeństwa państw jest często marginalizowane na rzecz bardziej spektakularnych zagrożeń – terroryzmu lub proliferacji broni masowego rażenia. Współczesny przykład Meksyku, lecz także Ko-lumbii, Włoch oraz niektórych państw afrykańskich pokazuje, że ta-kie myślenie jest błędne. Z całą stanowczością podkreślił to podczas swojego wystąpienia przed ministrami spraw wewnętrznych i spra-wiedliwości na szczycie państw G8 w maju 2009 włoski prokurator walczący z mafią Pietro Grasso. – „Ponadnarodowe organizacje przestępcze zmieniają świat bardziej niż terroryzm” – stwierdził Gras-so. Dodał również, że “świat z trudem zdaje sobie z tego sprawę, bo jest bardziej skoncentrowany na terroryzmie.”

Druga już w historii Ameryki Łacińskiej otwarta wojna pomię-dzy kartelami a państwem pokazuje, że należy zwrócić oczy także ku mniej spektakularnemu niż terroryzm, lecz równie zabójczemu zja-wisku, jakim jest współczesna przestępczość zorganizowana.

Sławomir Sztejmiec

L ISTOPAD 2009 33

AMERYKA ŁACIŃSKA MEKSYK

Page 34: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Mohammed VI z dynastii Allawitów wstąpił na tron Maroka 30 lip-ca 1999 roku, kilka dni po śmierci swojego ojca Hassana. Król

Hassan II pomimo, iż prowadził politykę twardej ręki oraz konsekwen-tnie zwalczał opozycję, w 1992 roku jednak wraz ze zmianą konstytucji rozpoczął ostrożną liberalizację polityki kraju. Mieszkańcy Maroka od-dając w 1999 roku hołd zmarłemu królowi, zastanawiali się w jakim kie-runku podąży ich kraj pod rządami Mohammeda VI. „Dziś syn Hassana II, Mohammed VI rządzi krajem. Kontynuuje on politykę nakreśloną przez swojego ojca, której głównym celem jest rozwój kraju, mający do-prowadzić do powstania nowoczesnego państwa” – pisze z perspektywy dziesięciu lat „La Gazette du Maroco”.

Modelowa demokracja?W artykułach pochodzących z prasy marokańskiej często spotykamy

się z opinią, iż Mohammed VI już w swoim pierwszym przemówieniu skierowanym do narodu marokańskiego dał wyraz swym demokratycz-nym przekonaniom. Dowodem tego, że król nie rzuca słów na wiatr, stał się powrót do kraju Abrahama Serfaty – działacza skrajnej lewicy –więzionego i torturowanego przez reżim Hassana II; w 1991 roku po-zbawionego obywatelstwa marokańskiego i wydalonego z kraju. Czyta-jąc marokańskie dzienniki tj: „Le Matin”, „Libération”, czy „AlBayane” można odnieść wrażenie, iż Królestwo Maroka jest modelowym pań-stwem demokratycznym. Opinie, że wszystkie uwagi względem rządu i króla są dziś wyrażane w sposób wolny i bez żadnych represji, a pra-wo do manifestacji nigdy wcześniej nie miało takiego zastosowania jak za panowania Mohammeda VI, pojawiają się niemal w każdym maro-kańskim czasopiśmie. Można spotkać również informacje typu: monar-cha zabronił jakiegokolwiek prześladowania mediów, Maroko przyjęło ustawę zabraniającą stosowania tortur ...

Jak jest naprawdę? Czy możemy mówić tu o narodzinach demokracji w dosłownym tego słowa znaczeniu? Czy prawa człowieka są przez ten kraj respektowane? Czy wolność słowa jest powszechna? Prawdą jest, że Maroko poczyniło postęp w dziedzinie praw człowieka i wolności słowa, szczegól-nie w pierwszych latach panowania Mohammeda VI. Można posunąć się do stwierdzenia, że jest to duże osiągnięcie patrząc na sytuację społeczeństwa przez pryzmat rządów Hassana II. Odsunięcie od stanowiska ministra spraw wewnętrznych Drissa Basri, mianowanego jeszcze przez ojca Mohammeda VI – Hassana – jest najlepszym przykładem woli króla, aby zamknąć pewien rozdział historii Maroka. „Instancja Równości i Pojednania”, której sesje były publiczne doprowadziła do pojednania narodu z jego ciężką przeszłością z czasów panowania Hassana II. „Oczyszczanie” to nie szło jednak w pa-rze z postępowaniem sądowym przeciwko katom „hassanowskiego reżimu”. Wielu z nich pozostaje do tej pory na wolności.

Samosądy, zaginięcia, tortury są nadal stosowane w Maroku. Zachód jednakże nie interesuje się tą kwestią ponieważ łamanie praw człowieka dotyczy przede wszystkim kręgów radykalnych islamistów, którzy stali się czarną owcą reżimu od czasu zamachów terrorystycznych, które dotknęły w 2003 roku Casablankę. Podobnie jak Jordania i Egipt, Królestwo Maroka stało się dogodnym terytorium dla CIA, które przeniosło tam tajne bazy z Guantanamo. Jeśli w Maroku nastąpiła niewielka poprawa, co do respek-towania praw człowieka, to postęp w dziedzinie prawa kobiet jest spektaku-larny – przynajmniej na papierze. Reforma moudawana – kodeks statusu osobistego – z 2004 r. jest jednym z wielkich osiągnięć Mohammeda VI.

Mówiąc o wolności słowa, można zauważyć, że prasa skorzystała z niej najbardziej na początku rządów Mohammeda VI. Można nawet stwierdzić, iż w tej dziedzinie nadeszła w Maroku wiosna. Tematy tabu takie jak: Sahara Zachodnia, Islam, statut króla, były poruszane coraz częściej. Zwrot do punktu wyjścia nastąpił wraz z aferą Lamrabeta. Ali Lamrabet w swych artykułach nawoływał do zniesienia monarchii i po-

„Dzień 30 lipca 2009 roku, jest dniem, który należy wygrawerować złotymi literami w annałach historycznych Maroka. Nie tylko dlatego, że jest to dziesiąta rocznica intronizacji Jego Wysokości Mohammeda VI, ale przede wszystkim dlatego, że jest to dziesiąta rocznica rozpoczęcia reform, które trwają do tej pory” – napisał marokański dziennik „Le Matin”. Święto tronu, które zostało ustanowione na pamiątkę koronacji króla Mohammeda VI będące symbolem więzi pomiędzy królem, a jego ludem, stało się tym razem okazją do podsumowania dziesięciolecia rządów króla.

– król reformatorMohammed VI

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE34

AFRYKA MAROKO

Page 35: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

wołania do życia republiki marokańskiej. Poglądy dziennikarza stały się dla króla Mohammeda drzazgą w oku i w konsekwencji A. Lamrabet został skazany wyrokiem trybunału w Rabacie na więzienie oraz pozba-wiono go prawa do wykonywania zawodu dziennikarza na dziesięć lat. Wydarzenie wywołało lawinę procesów i kar pieniężnych, które zagroziły istnieniu wielu marokańskich czasopism.

Popierają królaZ okazji dziesiątej rocznicy wstąpienia na tron Mohammeda VI, ma-

rokański magazyn „TelQuel” połączył swe siły z francuskim Le Monde w celu realizacji sondażu na temat popularności króla. Przedsięwzięcie tak banalne na Zachodzie, w Maroku okazało się niebezpieczne. Nigdy wcześniej podobny sondaż nie został przeprowadzony w żadnym z krajów arabskich – podkreśla francuski dziennik „Le Monde”. Tuż przed uka-zaniem się magazynu TelQuel i jego arabskiego odpowiednika Nichane, marokański minister spraw wewnętrznych Chakib Benmoussa nałożył na tygodnik cenzurę. „Monarchia nie może być oceniana, szczególnie w drodze sondażu” – tłumaczył marokański minister Khalid Naciri. De-cyzję Rabatu skrytykowała Francja. „Jesteśmy szczególnie przywiązani do wolności słowa, gwarantowanej przez Międzynarodowy Pakt Praw Obywatelskich i Politycznych ONZ, który został ratyfikowany przez Królestwo Maroka” – zapewnił rzecznik prasowy Quai d’Orsay Romain Nadal. Reakcja Francji na decyzję Maroka obrazuje wyłączność stosun-ków między dwoma krajami – pomimo, że Paryż krytykuje działania rządzących Marokiem to generalnie podtrzymuje decyzje Rabatu.

Skarga dotycząca cenzury złożona przez dyrektora naczelnego ma-gazynów „TelQeul” i „Nichane” Ahmeda Benchesmi została odrzucona przez trybunał administracyjny w Casablance. Po opuszczeniu sali roz-praw obrońca czasopisma stwierdził, że decyzja trybunału jest nielegalna. „Minister Spraw Wewnętrznych ma prawo zawiesić publikacje, których artykuły uderzają w porządek publiczny, ale w przypadku TelQeul i Ni-chane chodzi o sondaż przychylny królowi” – podkreślił Youssef Chahbi adwokat tygodnika. „Maroko w swym prawodawstwie nie posiada żad-nej ustawy zabraniającej przeprowadzania i publikacji sondaży. Władze nałożyły cenzurę na sto tysięcy egzemplarzy tygodnika powołując się na artykuły konstytucji i kodeksu prawa prasowego, które odnoszą się do świętości osoby króla” – zadeklarował Ahmed Benchesmi.

Ocenzurowany sondaż okazał się jednak przychylny królowi. Około 91% Marokańczyków uznało dziesięciolecie panowania Mohammeda VI za okres pozytywny dla Królestwa, a prawie połowa poddanych króla ocenia ustrój Maroka jako demokratyczny. Większość mieszkańców zadowolona jest z reform w dziedzinie edukacji i służby zdrowia. Autorytaryzm panujący w kraju nie przeszkadza Marokańczykom, a przekonanie, że władza powin-na pozostać w rękach króla jest tu niemal powszechne. Problem ubóstwa oraz kodeks rodzinny z 2004 roku to jedyne negatywne punkty w podsu-mowaniu dziesięciolecia rządów króla. Zapytani o problem ubóstwa miesz-kańcy Maroka stwierdzili, że w tej dziedzinie nie zauważyli żadnej poprawy. Ustawa z 2004 roku przewidująca równouprawnienie kobiet i mężczyzn wy-wołała wiele kontrowersji w społeczeństwie marokańskim. Prawie połowa Marokańczyków stwierdziła, że król posunął się zbyt daleko zrównując ko-biety z mężczyznami. Zakaz poligamii i możliwość zażądania przez kobietę rozwodu nie są postrzegane za sukces polityki Mohammeda VI.

„Mąż opatrznościowy”W przeciwieństwie do swojego ojca, który uchodził za monarchę

odnoszącego się z pogardą do swojego ludu, Mohammed VI lubi być postrzegany, jako „król biednych”.

W 2005 roku ogłosił ambitny plan mający na celu walkę z ubó-stwem. Za jego przyczyną dokonano wielu inwestycji w regionie Tanger – zapomnianym w czasach Hassana II.

Walka z ubóstwem stała się począwszy od 1999 roku priorytetem re-żimu, jednak w tym względzie Maroko nie może się pochwalić wielkimi osiągnięciami. Ponad 40% dorosłej populacji to analfabeci. Rozbudowa infrastruktury kraju nie przyniosła oczekiwanych efektów. Kadry admi-nistracji państwowej przyzwyczajone są do pobierania korzyści majątko-wych za pomyślne załatwienie sprawy. Maroko pozostaje na 126 miejscu (na 177) w rankingach ONZ w dziedzinie rozwoju ludzkiego. Większość Marokańczyków żyje w ubóstwie, a król opływa w dostatkach i pomimo kryzysu ekonomicznego, jaki ogarnął świat, jego fortuna ma się całkiem dobrze. Amerykański magazyn „Forbes” w opublikowanym rankingu najbogatszych ludzi świata plasuje Mohammeda VI na siódmym miejscu z majątkiem równym 6% PKB Maroka.

Era Mohammeda VI charakteryzuje się przejrzystością wyborów parlamentarnych. Zarówno partie polityczne, jak i obserwatorzy krajowi i międzynarodowi przyznają autentyczność rezultatu wybo-rów z 2002 i 2007 roku. Jest to ważne osiągnięcie, będące zarazem czynnikiem zaufania społecznego w budowie „demokracji”, na której straży stoi król.

Otwartość polityczna zapoczątkowana przez Hassana II przecho-dzi jednak stagnację. Marokańczycy przestają interesować się życiem politycznym kraju, czego dowodem jest niska frekwencja w ostatnich wyborach parlamentarnych. Powszechny wśród Marokańczyków stał się pogląd, że Parlament sprawuje tylko funkcję urzędu rejestracyjnego i nie posiada żadnej kontroli w stosunku do działań rządu. Rząd nato-miast składa się z dwóch gabinetów. Jednym z nich jest gabinet królew-ski, który de facto administruje krajem. Jeśli chodzi o relacje Maroka z innymi krajami to Mohammed VI nie schodzi ze ścieżki wytyczonej przez swojego ojca. Stroni też od uczestnictwa w spotkaniach i szczytach międzynarodowych, co powoduje, że głos Maroka słyszany jest w nie-wielkim stopniu, podobnie jak przed dziesięciu laty.

W swoim orędziu skierowanym do narodu 30 lipca Mohammed VI wielokrotnie podkreślał, że Maroko, w dziedzinie budowy demokracji i rozwoju ekonomicznego, wkroczyło w ważny etap, który jest począt-kiem wielkiego przełomu w dziejach królestwa. Przełom ten zapocząt-kował sam król. To dzięki niemu współczesne Maroko jest postrzegane, jako jedno z najbardziej postępowych państw arabskich. Ostrożna de-centralizacja administracji, otwartość polityczna oraz program angażo-wania się kobiet w rozwój kraju sprawiły, że tworzą się tu powoli zalążki społeczeństwa obywatelskiego.

Czy społeczeństwo marokańskie dojrzało jednak do demokracji? Dziś nadal, podobnie jak przed laty Marokańczycy odczuwają potrzebę wiary w „człowieka opatrznościowego”, który podejmie za nich pomyśl-ne decyzje – człowiekiem tym jest król Mohammed VI. To w jego ręce powierzają swój los. Czy w tej sytuacji będą w stanie zażądać transfor-macji dotychczasowego państwa w państwo prawa, gdzie każdy – nawet król – będzie musiał odgrywać rolę jasno zdefiniowaną przez konstytu-cję? Poszanowanie praw człowieka, wolność słowa i przekonań, w pełni świadome społeczeństwo obywatelskie zdolne do określania i osiągania wyznaczonych celów bez impulsu ze strony władzy państwowej, plura-lizm – to zasady bez których istnienie demokracji nie jest możliwe. Ma-roko czeka zatem jeszcze długa droga do zakończenia, zapoczątkowanego przez Mohammeda VI procesu demokratyzacji kraju.

Janusz Kruszelnicki

Cytaty pochodzą z prasy marokańskiej i francuskiej m.in.: „Le Matin”, „La Gazette du Maroco”, „AlBayane”, „TelQeul”, „Le Figaro” , „La Croix”, „Le Monde” i „Libération”

L ISTOPAD 2009 35

AFRYKA MAROKO

Page 36: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Delta Nigru to obszar gęstych mangrowych lasów tropikalnych znaj-dujących się w południowej Nigerii. Ten gęsto zaludniony teren

zamieszkuje około 20 milionów ludzi, obejmuje powierzchnię 70 tys. km2, co stanowi 7,5 proc. całego obszaru afrykańskiej republiki. Delta składa się z dziewięciu, na trzydzieści sześć w całym kraju, stanów: Abia, Akwa Ibom, Bayelsa, Cross River, Delta, Edo, Imo, Ondo, i Rivers. Choć region jest niezwykle bogaty w ropę naftową, która stanowi około 90 proc. wartości eksportu Nigerii, jest jednocześnie jednym z najmniej rozwiniętych miejsc.

Powtarzające się akty przemocy w regionie Delty Nigru są produktem głęboko zakorzenionego poczucia zaniedbania i marginalizacji ze strony rządu i spółek naftowych. Obszar ten, który przyczynił się do znacznego wzbogacenia wielu międzynarodowych firm, sam jest rażąco słabo rozwi-nięty i potrzebuje olbrzymich kwot na inwestycje. Jest to paradoks ubó-stwa wśród obfitości. Według Gesellschaft für Technische Zusammenar-beit (GTZ), 70 proc. mieszkańców Delty żyje poniżej granicy ubóstwa. Stopa bezrobocia wśród młodzieży wynosi ponad 2 miliony, a 40 proc. ludności to analfabeci. Ponadto, zgodnie z wyliczeniami Banku Świato-wego, PKB per capita w regionie Delty Nigru jest poniżej średniej kra-jowej i wynosi 280 dolarów. Analogicznie wskaźniki zdrowia są bardzo niskie i pozostają daleko w tyle za wskaźnikami średniej krajowej. Jak ustalono, zanieczyszczenia i szkodliwe gazy powstające podczas poszuki-wań i wydobywania ropy stworzyły olbrzymie zagrożenia dla zdrowia.

Zarobkowanie oparte na połowach stało się niezwykle trudne, a pro-wadzenie działalności rolniczej prawie niemożliwe. Grunty zostały zde-wastowane i zdegradowane, a flora i fauna właściwie całkowicie zniknęły. W Delcie występuje wysoka śmiertelność na skutek chorób powstających w wyniku fatalnego stanu wody. Tylko około 20 proc. ludzi zamieszkują-cych obszary wiejskie i mniej niż 60 proc. społeczności miejskiej ma do-stęp do bezpiecznej wody pitnej. Transportowanie jej z innych regionów jest trudne do przeprowadzenia zarówno ze wzglądu na katastrofalny stan dróg, jak i nieopłacalne.

Niedożywienie, złe warunki sanitarne i słaba jakość miejscowej in-frastruktury dopełniają dzieła zniszczenia. Całkowitą winę za ten stan rzeczy ponoszą władze federalne oraz lokalne, którym zysk ekonomicz-ny przysłonił straty w postaci cierpienia ludzi. Sytuacja, w której spółki naftowe prowadzą przez cztery dekady poszukiwania i eksploatację złóż ropy naftowej bez standardowej oceny wpływu na środowisko w krajach Zachodu byłaby absolutnie niedopuszczalna. Powszechna jest opinia, iż władze ograniczyły się jedynie do ochrony firm naftowych przed od-powiedzialnością społeczną. Choć przedstawiciele miejscowej ludności, pochodzący z dwóch największych plemion Ogoni i Ijaw, głośno prote-stowali, domagając się od rządu rekompensaty za zniszczenie środowiska Delty, to jednak niewiele z tego wynikło.

Wojna o ropęRuch Wyzwolenia Delty Nigru swoją aktywność rozpoczął

w 2006 roku. W oświadczeniu przesłanym w styczniu przedsiębior-stwom naftowym MEND ogłosiło: „Musi stać się jasne, że nigeryjski rząd nie może już dłużej ochraniać ani waszych pracowników, ani wasze-go majątku. Opuśćcie naszą ziemię albo na niej zginiecie (…). Naszym celem jest całkowite zniszczenie zdolności nigeryjskiego rządu do eks-portu ropy naftowej”.

Groźby Ruchu, jak wkrótce można było się przekonać, nie były bez-podstawne. W 2006 roku z rąk rebeliantów zostało zamordowanych dziewięciu przedstawicieli włoskiej firmy naftowej Eni SpA. Zamachow-cy odnieśli sukces – przedsiębiorstwo na pewien czas wycofało swoich pracowników.

Ataki dotknęły następnie osoby pracujące dla firm amerykańskich czy norweskich. Przemoc z każdym miesiącem coraz bardziej eskalowała. Członkowie Ruchu nie wahali się również strzelać do nigeryjskich mi-licjantów, którzy zajmowali się ochroną cudzoziemskich pracowników wielkich koncernów naftowych. Nasiliły się także porwania dla okupu.

Kilka miesięcy temu rebelianci z Ruchu na Rzecz Wyzwolenia Delty Nigru (z ang. MEND) poinformowali, że doszło do porwania statku z 15 pasażerami na pokładzie. Miała to uczynić jedna z grup sprzymierzona z Ruchem. Z reguły po usłyszeniu takiej bulwersującej wiadomości zastanawiamy się, jak bezwzględni muszą być ludzie stojący za takim czynem. Jednak w Delcie Nigru, miejscu, wydawałoby się, zapomnianym przez Boga, podobne sprawy nie są tak jednoznaczne.

– ubóstwo wśród obfitości

DeltaNigru

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE36

AFRYKA BEZPIECZEŃSTWO

Page 37: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Obcokrajowcy zmuszeni zostali do przemieszczania się w konwojach, tylko w towarzystwie uzbrojonych ochroniarzy.

Na początku 2006 roku opublikowano raport, zlecony przez firmę Shell, który zawierał tezę, iż poziom konfliktu w tym regionie był po-równywalny do Kolumbii i Czeczenii. 14 września 2008 roku nastąpił kolejny etap batalii. Organizacja ogłosiła rozpoczęcie nowych starć pod kryptonimem „Huragan Barbarossa”. Jak głosił komunikat zaprezento-wany przez ówczesnego rzecznika rebeliantów Jomo Gnomo: „w odpo-wiedzi na niczym nie sprowokowany atak na nasze pozycje deklarujemy wojnę o ropę. Dzisiaj setki łodzi uzbrojonych w ciężką broń wypłynęło z naszych baz w Delcie Nigru, by przeprowadzić śmiertelne ataki na in-frastrukturę naftową”. W dalszej części przesłania można było się dowie-dzieć, że „akcja będzie kontynuowana dopóki rząd Nigerii nie zrozumie, że jedynym rozwiązaniem dla zaprowadzenia pokoju w Delcie Nigru jest sprawiedliwość, szacunek i dialog”. Operacja „Huragan Barbaros-sa” zakończyła się jednak sromotną klęską. 27 września, po niespełna dwóch tygodniach walk, ,i poniesieniu ciężkich strat z rąk nigeryjskich sił zbrojnych, grupa ogłosiła zawieszenie broni. Przerwa w walkach trwa-ła jednak tylko cztery miesiące. 30 stycznia rebelianci, jak sami twierdzą w odpowiedzi na atak wojska, w wyniku wymiany ognia zabili kilku żoł-nierzy. – Udało nam się zatopić jedną z łodzi, która brała udział w ataku na nasz obóz – chwalił się Sagir Musa, rzecznik MEND.

2 kwietnia prezydent Nigerii Umaru Yar’Adua zasugerował, że rząd mógłby udzielić amnestii tym członkom Ruchu, którzy złożą dobrowol-nie broń. Jak jednak można było przewidywać, propozycja została zdecy-dowanie odrzucona. Oferta Yar’Adua została uznana za „nierealistyczną” i w przesłanym mediom oświadczeniu stwierdzono, że „to mieszkańcy Delty Nigru powinni rozważyć, czy wojsko oraz obecne i poprzednie skorumpowane rządy Nigerii, odpowiedzialne za zło popełnione w re-gionie zasługują na amnestię”. W pierwszych dniach czerwca MEND po raz kolejny wysunął ultimatum wobec pracowników firm naftowych działających w Nigerii. Zażądał od nich opuszczenia Delty w ciągu 72 godzin. Jak głosi komunikat, podczas zapowiadanej operacji „nie bę-dzie rozróżnienia pod względem plemion, narodowości czy rasy”.

Najbardziej aktywnymi członkami grupy są zazwyczaj młodzi ludzie, którzy działają z zaskoczenia. Ich domem i jednocześnie sprzymierzeń-cem są bagna i liczne strumienie. Niewątpliwie działalność Ruchu od-cisnęła znaczne piętno na gospodarce Nigerii. Jak można było przewi-dywać, wydobycie ropy naftowej znacznie spadło (sam koncern Shell, który przed wybuchem walk wydobywał około miliona baryłek dzien-nie, obniżył produkcję do 400 tysięcy baryłek), a kraj stracił na rzecz Angoli pozycję największego eksportera ropy w Afryce. O ile jeszcze w 2006 roku wydobycie sięgało 2,6 mln baryłek dziennie, to obecnie kształtuje się na poziomie 1,78 mln. Co gorsze, tegoroczny budżet opar-ty jest na założeniu, iż średnia cena ropy wyniesie 45 dolarów za baryłkę. W kraju, w którym bogactwa naturalne stanowią 90 proc. eksportu, przy założeniu, że ceny surowca spadną Nigeria może mieć olbrzymie proble-my z zamknięciem budżetu.

Delta korupcji„Delta Nigru zalana jest bronią” – stwierdził dla BBC specjalista

z branży naftowej prof. George Frynas. Duże ilości broni są kupowane głównie ze środków pochodzących z porwań pracowników czy ze sprze-daży kradzionej ropy naftowej. Co jednak gorsze, niemałe źródło fi-nansowego wsparcia rebelianci otrzymują od polityków. Jest rzeczą po-wszechnie wiadomą, że nasilenie przekazywania broni Ruchowi następuje w czasie kampanii wyborczych. Jak twierdzą lokalni działacze na rzecz praw człowieka, na niektórych obszarach uzbrojeni mężczyźni spokojne

wchodzili do lokali wyborczych, a następnie kradli urny wyborcze i przez nikogo nie zatrzymywani odchodzili. Inny specjalista od spraw Nigerii Anthony Goldman mówi, iż skala ataków i sposób ich przeprowadzania świadczy o wszechobecnej korupcji. Urzędnicy wysokiego szczebla chro-nią i wspierają zbrojne bandy, które działają w Delcie Nigru. Wielokrot-nie zdarzały się przypadki, które doskonale świadczą o bliskiej kooperacji członków lokalnych władz z rebeliantami. Bo jakże, bez porozumienia obydwu stron, mogłoby dochodzić do przypadków, kiedy na ogromnych tankowcach – głównie z byłego Związku Radzieckiego – transportowana jest na rynki zagraniczne kradziona ropa.

Prof. Frynas, z Middlesex University twierdzi, że jest mało prawdopo-dobne, żeby spółki naftowe chciały wycofywać się z Nigerii, tym niemniej na pewno zmienią strategię działalności swoich przedsiębiorstw. Koncerny naftowe będą przenosiły odwierty w morze, z daleka od brzegu i skupisk ludności. Tym samym staną się one mniej podatne na ataki i zamachy.

Piotr Gruszka

L ISTOPAD 2009 37

AFRYKA BEZPIECZEŃSTWO

Page 38: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Nadmienić można, że poprzednik Chur-chilla, lord Selborne, uznał za nonsen-

sowną ideę, że Królewska Marynarka Wojenna może użyć jako paliwa cokolwiek innego niż węgiel, którego Anglia miała pod dostatkiem. Zastąpienie węgla ropą – twierdził – jest nie-możliwe, ponieważ…. nie ma na świecie wy-starczających zasobów ropy.

Z czasem do węglowodorów o kluczo-wym znaczeniu dołączył gaz ziemny (począt-kowo używany jedynie do oświetlania ulic). O znaczeniu tych surowców decyduje fakt, iż ropa w dalszym ciągu zajmuje pierwsze miej-sce w strukturze energii pierwotnej (36,4%), a gaz ziemny – trzecie (23,5%). Poza tym ropa jest jednym z najbardziej uniwersalnych surow-ców mineralnych, wykorzystywanym nie tylko w energetyce, ale również na skalę masową w przemyśle chemicznym.

Obecnie lądowe zasoby zarówno ropy naf-towej, jak i gazu są względnie dobrze rozpozna-ne i oszacowane. W związku z powyższym co-raz większe zainteresowanie budzi – w aspekcie zalegania złóż węglowodorów – dno mórz i oceanów.

Morskie złoża węglowodorów

Złoża ropy naftowej najczęściej występu-ją razem ze złożami gazu ziemnego. Pierwsze zasoby obu surowców zdatne do eksploatacji przemysłowej odkryto pod koniec XIX wieku.

W drugiej połowie XX wieku dokonano odkryć znacznych zasobów w tak zwanych strefach szelfowych (w obrębie szelfu konty-nentalnego) mórz i oceanów. Obecnie ze złóż morskich pochodzi ponad 30% wydobycia i są-dzić należy, że proporcja ta będzie się zwiększać na korzyść zasobów podmorskich. Aby dotrzeć do węglowodorów zalegających pod dnem morskim często trzeba pokonać nawet 10 tys. m skał osadowych, nad którymi znajduje się kilka tysięcy metrów toni wodnej. Postęp tech-nologiczny czyni to jednak możliwym.

Już obecnie górnictwo naftowe osiąga sa-tysfakcjonujące wyniki na akwenach głęboko-wodnych, wykorzystując pływające platformy. Przykładem takiego rozwiązania są tak zwane Extended Tension Leg Platform. Ich podstawę, zapewniającą pływalność tworzą zazwyczaj cztery

cylindryczne kolumny połączone w części spod-niej (dennej) prostopadłościennymi pontonami. Z pontonów i kolumn wyprowadzane są stalowe liny, za pomocą których cała konstrukcja moco-wana jest do martwych kotwic. Jedną z najwięk-szych takich platform jest Magnolia eksploato-wana na Zatoce Meksykańskiej, około 180 mil morskich od Cameron w Luizjanie. Jej dobowe wydobycie to 50 tys. baryłek ropy i około 5,5 mln m3 gazu. Głębokość morza w rejonie pracy plat-formy wynosi około 1 400 m.

Inne rozwiązanie prezentuje platforma Na Kika zaprojektowana przez ABB Lumus Glo-bal, a zbudowana przez Hyundai Heavy Industries (HHI) w południowokoreańskim Ulsan. Opiera się na czterech stalowych kolumnach o średnicy 17,06 m i wysokości 43,28 m połączonych czte-rema pontonami. Jej masa to 20 tys. ton. Platfor-ma utrzymywana jest na pozycji roboczej przez system stalowych lin i łańcuchów mocowanych do kotwic rozmieszczonych w odległości od 2 tys. do 2,5 tys. m od samej instalacji. Ta obsługiwana przez 60 ludzi instalacja pracować może na akwe-nach o głębokości do 2360 m.

Eksploatacja ropy na takich głębokościach stawała się opłacalna wraz ze wzrostem ceny tego surowca. Wynika to z bardzo wysokich kosztów pozyskania specjalistycznego sprzętu. Dość powiedzieć, że cena pływającej platfor-my, będącej bez wątpienia jednym z najbardziej złożonych wytworów współczesnej cywilizacji technicznej, z reguły przekracza pół miliarda dolarów. Sama platforma to jednak nie koniec nakładów inwestycyjnych związanych z eksplo-atacją podmorskich złóż. Należy bowiem zorga-nizować system odbioru urobku. Gdy odległo-ści od lądu są stosunkowo niewielkie zazwyczaj buduje się ropo- i gazociągi. Sytuacja kompli-kuje się, wraz ze wzrostem odległości od brze-gu. W przypadku ropy stosowane są platformy magazynowe, z których urobek przekazywany jest na zbiornikowce dowozowe. Cześć platform wydobywczych wyposażana jest ponadto w in-tegralne zbiorniki. Bardziej złożone rozwiązania stosowane są w przypadku gazu, które przez po-daniem na statek musi być skroplony. Zadanie to realizują specjalne jednostki – pływające in-stalacje do składowania i rozładunku, niekiedy mogą one również składować ropę.

Prócz tego koncern górniczy musi posiadać lub czarterować jednostki obsługowe (serwi-sowce) dostarczające na platformy zapasy oraz sprzęt i materiały niezbędne do zapewnienia ich ciągłej eksploatacji, statki ratownicze, łącz-nikowe i inne. Inwestycje idą więc w miliardy dolarów. Pieniądze to jednak nie wszystko, gdyż niezbędne jest również doświadczenie i odpo-wiednia kultura organizacyjna, a oba te elemen-ty zdobywa się i wypracowuje przez lata.

Ropa naftowa wydobywana była od setek lat. Zakres jej zastosowań był jednak na tyle niewielki, że kwestia kontroli złóż aż do początku XX wieku nie stała się przedmiotem poważniejszych kontrowersji międzynarodowych. Przełom w wykorzystaniu ropy przyniosła decyzja admiralicji brytyjskiej o przejściu z kotłów opalanych węglem na kotły opalane paliwem płynnym. Z inicjatywy Pierwszego Lorda Admiralicji Winstona Churchilla Albion zainteresował się wówczas złożami irackimi, które w ten sposób zyskały rangę zasobów o znaczeniu strategicznym.

ENERGIAz mórz i oceanów

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE38

BEZPIECZEŃSTWO ENERGETYKA

Page 39: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Obecnie szczytowe możliwości techniczne reprezentują jednostki określane jako Floating Porduction Storage and Offloading, czyli zdol-ne jednocześnie do prowadzenia wydobycia, składowania urobku i jego przeładunku na sta-tek. Obecnie największą jednostką tej grupy jest przeznaczona do wydobywania, wstępnego przetworzenia i przeładunku ropy Kizomba A, której zbiorniki mieszczą 2,2 miliona baryłek. Za kwotę 800 milionów dolarów zbudowała ją południowokoreańska stocznia Hyundai He-avy Industries w Ulsan. Ma ona 285 m długoś-ci, 63 m szerokości i 32 m wysokości. Eksploa-tuje ją Esso Exploration Angola (ExxonMobil) w odległości około 320 km od wybrzeży Angoli. Głębokość morza wynosi tam około 1200 m.

Uwarunkowania prawneRozpoznane morskie zasoby węglowodorów

nie są rozmieszczone równomierne. Obecnie eksploatacja prowadzona jest w basenie Morza Północnego, na Zatoce Meksykańskiej, na pół-nocno-zachodnim Atlantyku, w lądowo-mor-skim basenie Faja de Oro w Meksyku, w delcie Nigru, w basenie Zatoki Perskiej, na Morzu Kaspijskim, na północy w szelfie kontynental-nym od Morza Barensa na zachodzie po Mo-rze Czukockie na wschodzie, w basenie Morza Śródziemnego, od Algierii do Egiptu, u wy-brzeży Wenezueli, Kolumbii, Peru, Trynidad i Tobago, w szelfie Brazylii i Argentyny, u wy-brzeży Australii, w archipelagu indonezyjskim, na Morzu Żółtym.

Większość eksploatowanych obecnie mor-skich złóż ropy i gazu znajduje się w tak zwanych wyłącznych strefach ekonomicznych państwa nadbrzeżnych. Zgodnie z zapisami Konwen-cji o prawie morza z 1982 roku jest to pas o maksymalnej szerokości 200 mil morskich (w wypadkach szczególnych istnieje możliwość jego poszerzenia do niemal 400 mil morskich) rozciągający się poza morzem terytorialnym. Państwo dysponuje tam suwerennymi prawami do poszukiwania, eksploatacji, ochrony i gospo-darowania zasobami naturalnymi, zarówno ży-wymi, jak i minerałami, znajdującymi się w toni wodnej, na dnie i w jego podziemiu.

Owe regulacje tłumaczą, dlaczego kwestia przynależności wysp, wysepek i skał, od których państwo wytyczyć może swoją strefę wyłączno-ści ekonomicznej budzi tak wiele kontrowersji i jest przyczyną tak wielu konfliktów we współ-czesnych stosunkach międzynarodowych. W wielu przypadkach bowiem, od rozciągnięcia suwerenności na pozorni bezwartościowy skra-wek lądu zależy przejęcie kontroli nad zasoba-mi surowcowymi znajdującymi się pod dnem otaczających akwenów morskich. Jest to obec-

nie jeden z czynników najczęściej generujących spory i konflikty międzynarodowe w obrębie obszarów morskich. Tak zwana „kontrola nad obszarami morskimi” często bowiem oznacza po prostu „władztwo nad ropą i gazem”.

Morza i oceany jako źródło energii odnawialnej

W dotychczasowy rozważaniach uwagę skupiono głównie na złożach węglowodorów (ropy naftowej i gazu ziemnego) zalegają-cych pod dnem oceanicznym. Ich wydobycie jest obecnie podstawowym sposobem pozyski-wania surowców energetycznych z obszarów morskich. Tymczasem Ocean Światowy sam w sobie jest potencjalnie niewyczerpanych źródłem energii odnawialnej. Obecnie w naj-większym zakresie prowadzone są prace nad wykorzystaniem w tym celu dwóch zjawisk: fazowania, pływów.

Opracowano kilka teoretycznych koncepcji przetwarzania energii fal morskich na energię elektryczną, które podzielić można na: „gene-ratory” pneumatyczne (fale wymuszają w nich ruch powietrza, które napędza turbinę), me-chaniczne (wykorzystują siłę wyporu do po-ruszania się prostopadle do dna, co powoduje obracanie się wirnika połączonego z prądnicą), indukcyjne (wykorzystują ruch pływaków do wytwarzania energii elektrycznej poprzez zastosowanie poruszających się wraz z pływa-kami cewek w polu magnetycznym), hydrau-liczne (przez ścianki nieruchomego zbiorni-ka przelewają się jedynie szczyty fal, a woda wypływająca ze zbiornika napędza turbinę). Do chwili obecnej udało się opracować kilka rozwiązań umożliwiających pozyskiwanie ener-gii z falowania na skalę przemysłową, ale prąd pozyskany tymi metodami nadal nie jest kon-kurencyjny pod względem cenowym i wyko-rzystywany jest lokalnie, głównie w ramach

subsydiowanych programów naukowo-badaw-czych, aczkolwiek dotychczasowe doświadcze-nia w tej materii są bardzo zachęcające.

Większość koncepcji wykorzystania pływów do wytwarzania energii związana jest z koniecz-nością budowania tam w ujściach rzek, które wykorzystują zmianę kierunku przepływu wody, podobnie jak klasyczne hydroelektrownie. Prze-gradzanie rzek budzi zaś na ogół protesty zarów-no lokalnych mieszkańców i firm żeglugowych, jak i ekologów. Poza tym energia uzyskiwana z pływów jest nadal droższa od pochodzącej z innych źródeł.

Obecnie, zarówno w przypadku pozyski-wania energii z falowania, jak i pływów, usiłuje się wykorzystywać turbiny instalowane w toni morskiej. Zastosowanie takiej technologii związane jest jednak z koniecznością pono-szenia znacznych nakładów, i jak do tej pory są to nadal instalacje o eksperymentalnym cha-rakterze. Na większą skalę rozwiązanie to wy-korzystuje się jedynie w rejonie Hammerfest w Norwegii, gdzie kosztem około 20 mln euro zbudowano park 20 podwodnych turbin – za-silają one liczące 1100 mieszkańców miastecz-ko Kvalsund.

Ponadto prowadzi się eksperymenty z wykorzystaniem energii maretermicznej (czyli w praktyce różnicy temperatur wody morskiej na różnych głębokościach) czy wykorzysta-niem metanu wytwarzanego przez wodorosty morskie, ale trudno obecnie oceniać realność przemysłowego zastosowania tych rozwiązań. Nie zmienia to jednak faktu, że oceany i morza mogą przyczynić się – oczywiście przy zastoso-waniu odpowiednich rozwiązań technicznych – do zaspokojenia pewnej części „globalnego głodu energetycznego” również poprzez do-starczanie energii odnawialnej.

Krzysztof Kubiak

Kmdr por. rez. dr hab., profesor Dolnośląskiej Szkoły Wyższej we Wrocławiu

L ISTOPAD 2009 39

BEZPIECZEŃSTWO ENERGETYKA

Page 40: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

To straszne, że najpierw naraża się życie, a potem powraca do kraju, gdzie na człowieka nie czeka nic – wspomina Harold Noel, mąż

i ojciec trojga dzieci, który kilka tygodni po powrocie z Iraku zamieszkał na ulicy. „Wydawało mi się, że jestem sam, że nikt nie rozumie tego co przeżywam, ale szybko uzmysłowiłem sobie, że wcale tak nie jest. W takiej samej sytuacji jest wielu moich kolegów z wojska”.

Chociaż Związek Weteranów stara się łagodzić niepokojące komuni-katy, to rzeczywistość wyłaniająca się z badań amerykańskiej organizacji walczącej z bezdomnością są szokujące: około jednej czwartej wszystkich bezdomnych na ulicach miast Stanów Zjednoczonych to weterani wojen-ni, mimo iż stanowią oni zaledwie 11 procent całego amerykańskiego spo-łeczeństwa. Szacuje się, że bez domu pozostaje tam ponad dwieście tysięcy osób mających za sobą służbę wojskową, przy czym większość z nich cierpi na trwałą bezdomność – znaczna część z nich to weterani z Wietnamu, a nawet z Korei czy frontów II wojny światowej. Około 45 procent wete-ranów objętych rządowymi programami dla bezdomnych cierpi na zabu-rzenia psychiczne, nie mniejszy procent nadużywa alkoholu.

Ciche ofiary wojnyNawet jeśli weteran uniknie losu bezdomnego, czekają na niego inne

zagrożenia. Tak wynika choćby z badań dr. Marka Kaplana z Uniwer-sytetu Stanowego w Oregonie, który przebadał weteranów wojen z lat 1917 – 1994. Wyniki wykazały jednoznacznie, iż wśród weteranów ryzyko depresji i myśli samobójczych jest ponad dwukrotnie wyższe niż wśród reszty populacji. Poza tym samobójcy weterani dwukrotnie częściej odbierają sobie życie za pomocą broni palnej. Najbardziej zagrożoną grupą wśród byłych żołnierzy są ci z urazami fizycznymi i psychicznymi. Co ciekawe, częściej odbierają sobie życie dobrze zbudowani i wykształceni biali weterani.

Badania brytyjskie nie są jednak już tak jednoznaczne. Jak wyni-ka z ekspertyz Centrum Zapobiegania Samobójstwom, grupę ryzyka tworzą weterani poniżej 24 roku życia, bowiem to właśnie oni najgo-rzej radzą sobie ze stresem i adaptacją do życia po zakończeniu kariery w wojsku. Prawdopodobieństwo samobójstwa jest wśród nich trzykrot-nie wyższe niż wśród ich rówieśników w cywilu. Z drugiej jednak strony nie zauważono większego ryzyka, badając populację w przedziale wieku 16 – 49 lat. W grupie 30 – 49 lat liczba samobójstw wśród weteranów jest nawet niższa niż wśród cywilów.

Niezależnie od oceny podatności i ryzyka, o losie byłych żołnierzy mało kto mówi. W samych tylko Stanach Zjednoczonych w 2005 roku samobójstwo popełniło 6256 weteranów. W 2008 roku wskaźnik osiąg-nął rekordowy poziom. Tych ofiar nie wlicza się jednak w straty wojen-ne, nie mówi się o nich w telewizji. To dramat rozgrywający się wśród najbliższych. „Ktoś powinien zwracać uwagę na powracających do kraju żołnierzy” – żaliła się zrozpaczona matka 24-letniego byłego żołnierza, który zastrzelił się po powrocie z Kuwejtu. Jej ojciec – weteran z Wietna-mu – też popełnił samobójstwo po powrocie do ojczyzny.

Dr Kaplan uważa, że konsekwencje za taki stan rzeczy ponoszą w du-żej mierze lekarze. „Brakuje odpowiedniej oceny stanu zdrowia psychicz-nego żołnierzy” – przekonuje. „Wielu lekarzy nie jest wykwalifikowana do radzenia sobie z takimi problemami”. Autorzy postulują konkretne rozwiązania. „Odbycie służby wojskowej należy uznać za czynnik zwięk-szający zagrożenie samobójstwem” – uważa dr Randall Marshall z Insty-tutu Psychiatrii w Nowym Jorku. „Weteranów należy dokładnie przeba-dać jeszcze przed powrotem do kraju” – dodaje dr Kaplan.

Trudna adaptacjaJeden z bezdomnych weteranów stwierdził coś, co może wydawać

się paradoksem: „Będąc poza krajem na misji czeka się z utęsknieniem na powrót do domu, ale po powrocie chciałoby się znów wyjechać”. Potwierdzają to inni weterani. „Po powrocie do kraju chciałam rzucić się w wir pracy, ale doznałam kulturowego szoku w pracy w cywilu” – wspomina weteranka z Iraku Nicole Goodwin, mieszkająca wraz z rocznym synkiem na ulicach Nowego Jorku. Trudności adaptacyj-ne mogą mieć podłoże biologiczne. Tak uważa psycholog Douglas Reed. „Ciągły stres powoduje poważne zmiany w strukturze chemicz-nej organizmu, która pozwala człowiekowi zaznać relaksu” – przeko-nuje – „dlatego tak wielu weteranów ma problem z alkoholem i nar-kotykami. Nie są w stanie się zrelaksować”. Obecny charakter wojen nie pomaga, a raczej pogarsza stan psychiczny weteranów. „Walka w terenie zurbanizowanym jest bardzo stresogenna i prawdopodobnie powoduje problemy psychiczne” – uważa dyrektor ośrodka dla wete-ranów Yogin Ricardo Singh. „Do tego dochodzi mentalność żołnierza, w kodeksie którego nie ma miejsca na przyznanie się do problemu, do szukania pomocy”.

Czy będzie lepiej? Eksperci nie mają złudzeń – wojny w Iraku i Af-ganistanie wciąż jeszcze zbierają żniwa wśród weteranów. Ponieważ byli żołnierze dopiero wracają do społeczeństwa, dopiero za kilka lat będą stanowić prawdziwe wyzwanie dla ośrodków pomocowych. „Wielka fala weteranów z problemami dopiero przed nami” – przestrzega dyrektor ośrodka dla weteranów z Pensylwanii Daniel Tooth.„Powtarza się scena-riusz po Wietnamie: gdy wojna się skończyła, weterani przestali kogo-kolwiek obchodzić. Teraz będzie tak samo”.

W Stanach Zjednoczonych każdego roku życie odbiera sobie średnio 6,5 ty-siąca byłych żołnierzy. Dotyczy to także weteranów z Iraku i Afganistanu, wśród których ryzyko samobójstwa jest o 35 procent większe niż wśród ogółu popu-lacji kraju. W latach 2002 – 2006 życie odebrało sobie 250 weteranów, którzy trafili do wojska w wyniku naboru po zamachach terrorystycznych z 11 września 2001 roku. Z kolei w okresie 2002 – 2008 choroby psychiczne zdiagnozowano u 178 tysięcy amerykańskich weteranów.

Robert Czulda

Stare niemieckie przysłowie głosi, iż każda wielka wojna zostawia za sobą trzy armie: kalek, sierot i złodziei. Nie inaczej jest w przypadku wojen w Iraku i Afganistanie, które doprowadziły do zwiększenia potężnej rzeszy weteranów, którzy po przejściach wojennych nie potrafią już wrócić do normalnego życia.

Ciężki los weterana

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE40

BEZPIECZEŃSTWO USA

Page 41: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Chodzi o budowę załogowego statku kosmicznego nowej generacji, który ma zastąpić „„Sojuz””. Prace projektowe zostaną zakończo-

ne do lipca 2010 roku, a pierwszy pilotowany start statku zaplanowano na lata 2015 – 2018.

Rosja jest jednym z liderów w zakresie zdobywania Kosmosu. W wy-ścigu ze Stanami Zjednoczonymi, który trwa od pięćdziesięciu lat, wciąż zajmuje ważne, a nawet przodujące miejsce, gdyż tylko dzięki technolo-gii zastosowanych w rosyjskich „Sojuzach” możliwy jest transport astro-nautów na Międzynarodową Stację Orbitalną.

Kosmiczna „zimna wojna”W okresie zimnej wojny Kosmos był jednym z ważnych elementów

wyścigu między ZSRR i USA. Porażki i sukcesy na tym polu wykorzysty-wano w celach propagandowych. Chociaż po rozpadzie Związku Radzie-ckiego sytuacja zmieniła się i wyścig ten osłabł, Rosja wciąż poświęcała dużo uwagi programom kosmicznym. Akcent położono na komercyjne wykorzystanie poradzieckiego potencjału, aby w ten sposób zdobyć do-datkowe środki finansowe. Już w 1995 r. wraz z USA, Ukrainą i Norwe-gią została udziałowcem spółki Sea Launch, która zajmuje się wynosze-niem na orbitę satelitów telekomunikacyjnych z pływającej platformy. W 1997 r. zostało powołane rosyjsko – ukraińskie przedsiębiorstwo Kos-motrans, zajmujące się produkcją i komercyjnym użyciem rakiet Dniepr. Drugim sposobem na pozyskiwanie dodatkowych środków finansowych stała się turystyka kosmiczna. Rosja jako pierwsza zorganizowała wy-cieczkę turystyczną w Kosmos. Za taką wycieczkę amerykański milioner Dennis Tito zapłacił 20 mln USD. Moskwa zdobyła więc wiodącą pozy-cję w kosmicznej turystyce oraz wystrzeliwaniu komercyjnych satelitów na orbitę. Nie przyniosło to natychmiastowej poprawy osłabionej kon-dycji ekonomicznej rosyjskiej floty satelitarnej, która w latach dziewięć-dziesiątych zmniejszyła się o połowę. Umożliwiło natomiast przetrwa-nie w trudnym okresie. Dzięki pozyskanym w ten sposób funduszom mogły być kontynuowane badania na rosyjskiej stacji orbitalnej Mir, aż do jej deorbitacji w 2001 r.

Z uwagi na brak wystarczających środków do współzawodnictwa ze Stanami Zjednoczonymi, Rosja szukała wsparcia we współpracy z Eu-

ropejską Agencją Kosmiczną (EAK). Pojazd kosmiczny Kliper – bo o nim mowa – miał być wspólnym dziełem EAK i Roskosmosu. Projekt ten nie doczekał się jednak realizacji zarówno z powodów finansowych, jak i politycznych. Strony nie mogły porozumieć się w sprawie wysokości udziału każdej z nich w przedsięwzięciu. Powstały rozbieżności także w zakresie rozwiązań technicznych. Ostatecznie zdecydowano, że będzie to projekt wyłącznie rosyjski pod oficjalną nazwą – Perspektywiczny Za-łogowy System Transportowy.

Statek nowego pokoleniaPodczas pierwszego etapu realizacji projektu zaplanowano wykonanie

najważniejszych prac projektowych, zarówno jeśli chodzi o sam statek, jak i towarzyszącą infrastrukturę. Rząd FR przeznaczył na ten cel 24 mln USD. Projekt roboczy przewiduje wykonanie załogowego pojazdu kosmicznego w trzech wersjach oraz jednego bezzałogowego statku transportowego. Mają to być uniwersalne pojazdy, umożliwiające zarówno loty autono-miczne, jak i w składzie innych systemów kosmicznych (Międzynarodowej Stacji Kosmicznej). Nowy statek kosmiczny ma zastąpić rodzinę statków „„Sojuz””, które eksplorują Kosmos od ponad czterdziestu lat.

Prom kosmiczny o wadze 20 ton będzie mógł wynieść na orbitę około-ziemską sześć osób i około 500 kg ładunku, a na wokółksiężycową – czte-rech astronautów i 100 kg ładunku. Bezpilotowy wariant to przede wszyst-kim środek transportu, mogący wynieść na orbitę wokółziemską nawet do 2000 kg ładunku. Z założenia statki te będą wielokrotnego użytku, co ma pozwolić na wykonywanie nawet do dziesięciu misji kosmicznych w ciągu piętnastu lat, w tym także lotów turystycznych.

W drodze na Czerwoną PlanetęOprócz samego promu Roskosmos przewiduje produkcję nowej

rakiety wynoszącej „Ruś-M” oraz budowę nowego kosmodromu „Wo-stoczny”, który zostanie ulokowany w obwodzie amurskim na wschodzie Federacji Rosyjskiej. Pierwsza rakieta wystartuje z niego już w 2015 roku. Obecnie bowiem na terytorium Rosji znajduje się tylko jeden kosmo-drom „Plesieck”, używany dla celów bezpieczeństwa w ramach rosyj-skich wojsk kosmicznych. Słynny „Bajkonur” znajduje się na terytorium Kazachstanu, za który Moskwa płaci 115 mln USD rocznie.

Zwiększenie wydatków na zdobywanie Kosmosu to kolejny krok Ro-sji w kierunku odbudowywania swojej potęgi. Nowy pojazd kosmiczny i nowy port kosmiczny to zapowiedzi pierwszego etapu na drodze podboju Czerwonej Planety. Według zapowiedzi Rosjan, ma to nastąpić najpóźniej w 2020 r. Docelowo zostanie wybudowana nowa stacja orbitalna, z któ-rej załogowe pojazdy kosmiczne będą wysyłane na Księżyc, Marsa i inne planety. Rosja podjęła więc ambitne plany całkowitej wymiany wszystkich elementów wynoszących ludzi i satelity na orbitę. Nie rezygnuje jednak z wysłużonych „„Sojuzów”. Pod koniec 2009 r. w Kosmos ma wyruszyć zmodernizowany cyfrowy pojazd kosmiczny z tej rodziny.

Amerykańscy komentatorzy twierdzą, że rosyjski statek nowego pokolenia będzie bardzo podobny do amerykańskiego „Oriona” – za-łogowego pojazdu badawczego, który w przyszłości ma wyruszyć z misją na Marsa. Czy czeka nas kolejny wyścig kosmiczny, jak to było swego czasu podczas zdobywania Księżyca? Wydaje się to być bardzo prawdo-podobne. Pomimo ocieplenia rosyjsko – amerykańskich stosunków, oba państwa wolą występować na arenie międzynarodowej jako dwa oddziel-ne mocarstwa. Przewaga na jakiejkolwiek płaszczyźnie jest więc ważnym celem politycznym.

Dr Piotr Kuspyś

Marsjańskie plany

Rosja planuje wybudować nowy pojazd kosmiczny, który ma wynieść człowieka nie tylko na orbitę, ale także na Księżyc, a nawet na Marsa. Federalna Agencja Kosmiczna Rosji (Roskosmos) już przeprowadziła przetarg, wyłaniając wykonawcę prac projektowych w ramach nowego programu kosmicznego.

ROSJI

L ISTOPAD 2009 41

ŚWIAT ROSJA

Page 42: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

SkazaniCzy jest możliwe, aby masowo udzielając kredytów bez pokrycia,

banki i przedsiębiorstwa finansowe nie przewertowały chociażby pobieżnie historii światowej gospodarki? A szkoda, bo być może wów-czas udałoby się szybciej przeciwdziałać skutkom pierwszego światowego kryzysu w XXI wieku. Skutkom, ponieważ zgodnie z sinusoidalnym roz-kładem rozwoju globalnej gospodarki na kryzys jesteśmy najprawdopo-dobniej skazani.

Nie taki kapitalizm straszny

Protekcjonizm – według wielu miał się okazać remedium na dzisiej-szy kryzys ekonomiczny. Gdy zaczęły upadać pierwsze amerykańskie in-stytucje finansowe, lawinowo posypała się krytyka liberalnej gospodarki i zbyt rozwiniętej wolności, jaką niesie ze sobą kapitalizm. Posłuszny tym opiniom gabinet prezydenta USA zdecydował się na udzielenie pomo-cy finansowej plajtującym bankom, aby maksymalnie złagodzić skutki kryzysu. Zwiększając kontrolę państwa nad instytucjami finansowymi zapomniano jednak, że to właśnie kapitalizm umożliwił podźwignięcie się z pierwszych kryzysów! Przyczyną pierwotnych załamań w światowej gospodarce była zbyt mała produkcja rolna. Dzisiejsza stolica najtańszej globalnej produkcji przez lata zmagała się z klęskami niedostatku żywno-ści. Na przestrzeni 2019 lat przez Chiny przetoczyło się ponad 1800 fal głodu. Dlatego Azja nazywana była kontynentem głodu. Problem ten nie dotyczył jednak tylko wschodniej części świata. Także Europa, dzi-siaj dumna z poziomu rozwoju ekonomiczno – społecznego, przeżywała niegdyś klęski głodowe prowadzące nawet do ludobójstwa. Nowożytni rolnicy byli bezradni wobec sił natury, nieurodzaju i niskiej wydajności rolnictwa. I tutaj także lekarstwem okazał się kapitalizm. Dzięki temu systemowi ostatni powszechny niedobór żywności Europa przeżyła w XIX wieku.

Za mało, za dużoDynamiczny rozwój przemysłu i nowych technologii wyeliminował

problem niedoboru produkcji. Zachłyśnięci postępem dziewiętnasto-wieczni przedsiębiorcy doprowadzili jednakże do innej skrajności. Poja-wił się kryzys nadprodukcji, z którym jako pierwsza zmagać musiała się Anglia. W literaturze przyjmuje się, że Wyspy Brytyjskie nawiedziły trzy takie kryzysy: w 1825 r., będący źródłem pierwszego w historii problemu masowego bezrobocia, w 1836 r., który najbardziej uderzył w produkcję domową, i wreszcie w 1847 r. uznany jako pierwszy międzynarodowy kryzys nadprodukcji, gdy liberalizacja handlu doprowadziła do rozprze-

strzenienia się symptomów kryzysu na partnerów gospodarczych Anglii – Francję, USA i Niemcy. Próba charakterystyki kryzysu nadprodukcji sprowadza się do zależności ekonomicznych. Występował on tylko w kra-jach, gdzie istniał przemysł kapitalistyczny. Jego istotę stanowił konflikt między popytem i podażą – na rynku znajdowało się więcej towarów niż można było sprzedać. I już wówczas zwrócono uwagę, że każdorazowe załamanie produkcyjne przebiega w kilku fazach – rozkwitu, kryzysu, depresji i wreszcie ożywienia. Dlaczego więc ekonomiści w XXI wieku zapomnieli o tych elementarnych kwestiach i dali się omamić długo-trwałej fali ożywienia?

Świat ogarnięty kryzysemDzień największego załamania na giełdach międzynarodowych za-

częto określać epitetem – czarny. Czarny wtorek roku 1929 stał się syno-nimem bankructwa, nędzy i długotrwałego spowolnienia gospodarczego w dwudziestowiecznym świecie. Warto jednak zauważyć, że czarny wto-rek poprzedziła czarna sobota na giełdzie wiedeńskiej w 1873 r. Tylko tego dnia (9.05.1873r.) bankructwo ogłosiło 300 firm, co wywołało kryzys światowy. Na 10 dni zamknięto nawet nowojorską giełdę z po-wodu silnej dezorientacji. Bankructwo ponad 47 tysięcy światowych przedsiębiorstw miało swojego ognisko – podobnie jak dzisiejszy kryzys – w amerykańskiej gospodarce. Co ciekawe, tzw. depresja pokryzysowa spowolniła tempo gospodarczego rozwoju na ponad 6 lat!

Rewolucja transportowa, obejmująca rozwój kolei żelaznych i stat-ków parowych przyczyniła się nie tylko do obniżenia kosztów transpor-tu, ale też mimowolnie do kolejnego światowego kryzysu. Zaś czynniki,

Gdy spojrzymy na gospodarczy rozwój ludzkości, bez trudu zauważymy pewną prawidłowość – rozkład okresów tzw. prosperity i kryzysów przypomina sinusoidę. Po osiągnięciu minimum zawsze następuje zwrot ku wzrostowi, i odwrotnie. Czyżby współcześni ekonomiści zapomnieli o tej zasadniczej prawdzie, że wszystko, co dobre, szybko się kończy?

na kryzyskryzyskryzykryzySkazanikazanikazani kryzysSkazani

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE42

GOSPODARKA KRYZYS

Page 43: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

związane z inwestycjami. Skutkiem było już nie tylko masowe bezrobocie, ale nędza milionów – zwłaszcza Murzynów, a nawet samobójstwa tracą-cych z dnia na dzień swoje fortuny. Jak bumerang powróciło więc widmo protekcjonizmu. New Deal prezydenta Roosvelta kładł przede wszystkim nacisk na politykę socjalną. Co więcej, pojawił się spadek wartości walut, który spowodował trwałe odejście od waluty złotej. Stworzono jedynie zło-ty hamulec, stanowiący konieczność utrzymywania określonego pokrycia w złocie dla będących w obiegu pieniędzy.

Bomba z opóźnionym zapłonem Do Polski każdy z kryzysów trafiał nieco później. Przez lata centrum

Europy było obszarem stricte rolniczym, więc kryzys przemysłowy nie był od razu tak widoczny. Z uporem powtarzane dzisiaj frazy, że w naszym kraju zauważalne jest tylko spowolnienie gospodarcze, podczas gdy na zachodzie szaleje kryzys, nie nastrajają jednak optymistycznie. Hi-storia pokazuje bowiem, że chociaż kryzys docierał nad Wisłę później, to Polska walczyć z nim musiała dłużej niż inne państwa. I gdy USA objął już czas prosperity, w Polsce dalej walczono ze spowolnieniem. Bez wątpienia najbardziej dotkliwy okazał się kryzys lat 30. Dramatycznie pogorszyła się wtedy sytuacja klasy robotniczej, wzrosła przestępczość. Upadały kluczowe dla gospodarki gałęzie – górnictwo, hutnictwo, ob-róbka metali. Załamał się system kredytowy, zamarł ruch inwestycyjny. Jest jednak nadzieja, że przez ostatnie 80 lat Polska zmniejszyła dystans wobec krajów wysokorozwiniętych, a tym samym skutki obecnego zała-mania będą też nieco niższe.

Krótka lekcja historii kryzysów udowadnia, że gospodarka ma cha-rakter dwubiegunowy. Po każdym krachu na świecznik wypływały idee protekcjonizmu i socjalizmu. Rządy dotowały (i dotują) zakupy okre-ślonych dóbr i usług, inwestycje w pożądane branże. Umacniała się po-zycja państw w procesie decyzyjnym. Z drugiej strony przesadna inter-wencja państwowa w system gospodarczy również kończyła się klęską, a to właśnie kapitalizm okazał się rozwiązaniem problemu głodu! Wiek XX zrodził nawet państwową odmianę kapitalizmu monopolistycznego. I wszystko wydaje się być jasne – aby mógł nastąpić rozkwit, poprzedzić musi go spadek. I tak, jak na sukces gospodarczy, tak skazani jesteśmy na kryzys. Kryzys, którego można było jednak uniknąć dzięki ogranicze-niu nadmiernego konsumpcjonizmu i zachłanności.

Magdalena Mrozek

które miały pomóc światowemu rolnictwu wywołały dokładnie odwrot-ne efekty. Kiedy Rosja przeprowadziła reformę chłopską, a USA, Kanada i Bałkany przeżywały największy rolniczy boom do drzwi zapukał kryzys agrarny. I podobnie jak obecnie twierdzono, że gwałtowny rozwój może przynieść jedynie pozytywne skutki. Efekty niekontrolowanej zwyżki produkcji rolnej objawiły się w postaci ogólnej obniżki cen i upadku uprawy zbóż.

Finanse, finanseWyrastające jak grzyby po deszczu przedsiębiorstwa musiały sta-

wić czoła konkurencji, jako normalnemu elementowi gospodarki wol-norynkowej. Szybko poradziły sobie z tym problemem organizując się w trusty, holdingi, syndykaty, a ostatecznie – tworząc monopole. Czas efektywności takich spółek nie trwał wiecznie, a skutki upadku wielkich koncernów okazały się jeszcze bardziej dotkliwe niż niewy-płacalność poszczególnych firm. Rok 1890 okazał się być feralny dla światowych finansów. W Niemczech, Argentynie oraz innych krajach Ameryki Łacińskiej rozwinął się kryzys finansowy. Ponadto 3 lata później Stany Zjednoczone zmagały się z krachem giełdowym, który pozbawił pracy całe rzesze robotników zatrudnionych w wielkich mo-nopolowych przedsiębiorstwach.

Po II wojnie światowej międzynarodowy układ sił zmienił się oczy-wiście na korzyść USA. Supermocarstwo dyktowało warunki prawie wszystkim państwom na świecie. Tym samym załamania w amerykańskiej gospodarce oznaczały kryzys w państwach od USA zależnych – czyli kry-zys globalny. Tak też się stało w 1920 roku, gdy panowała jeszcze dobra koniunktura wojenna i nadprodukcja przemysłowa. Kryzys powojenny dotknął i zwycięzców i przegranych. Nie potrafiła poradzić sobie z nim ani Wielka Brytania, Japonia, Francja, ani tym bardziej Niemcy. Nie tylko lata 90., ale przede wszystkim rok 1923 jest kojarzony w Polsce z hiperin-flacją, właśnie na skutego światowego kryzysu, który spowodował masowe bezrobocie. Gospodarka kapitalistyczna zaczęła stabilizować się w połowie lat dwudziestych. Okres ożywienia nie trwał jednak długo – 29 paździer-nika 1929 roku nastąpił największy aż do XXI wieku krach na giełdzie amerykańskiej. Dwa kolejne dni przyniosły zamknięcie giełdy i kryzys pieniężny. Na katastrofę bankową nie trzeba było długo czekać. Banki za-wiesiły wypłaty, a produkcja zaczęła spadać – przez kolejne 38 miesięcy ani razu nie wykazała tendencji wzrostowej! Kryzys objął przede wszyst-kim przemysł hutniczy, nieradzący sobie z nadprodukcją, a także branże

L ISTOPAD 2009 43

GOSPODARKA KRYZYS

Page 44: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Stan wyjątkowy w SomaliiRząd Somalii wprowadził w całym kraju stan wyjątkowy, natomiast

parlament wystosował apel do sąsiednich państw, by ci zaoferowali pomoc militarną. Wszystko to z powodu spotęgowania walk z muzułmańskimi rebeliantami. Odezwa parlamentu skierowana została przede wszystkim do władz Kenii, Dżibuti, Jemenu i Etiopii. Przewodniczący tymczasowe-go parlamentu Somalii- Szejk Aden Mohamed Madobe- ogłosił, iż rząd jest osłabiony przez siły rebeliantów. Trwająca od 7 maja ofensywa mu-zułmańskich bojówek w stolicy państwa- Mogadiszu, pochłonęła już po-nad 300 ofiar. Na działania zbrojne narażona jest zwłaszcza północna część miasta, która do tej pory stanowiła schronienie dla uchodźców z kraju. ONZ szacuje, że trwająca ofensywa zmusiła ponad 125 tysięcy osób do opuszczenia swoich domów. Na początku roku dobiegła końca misja wojsk etiopskich. Natomiast w stolicy wciąż przebywa ponad 4 tys. żołnierzy Unii Afrykańskiej, lecz ich mandat nie umożliwia prowadzenia skutecznej walki z buntownikami.

Szansa na uznanie IzraelaPrezydent Egiptu Hosni Mubarak, w niedawnym wywiadzie, któ-

rego udzielił państwowemu dziennikowi „Al-Ahram” oznajmił, że gro-no państw arabskich uzna niepodległość Izraela, jeśli uda się osiągnąć szerokie porozumienie pokojowe na Bliskim Wschodzie. Zapowiedział również ewentualną normalizacje stosunków z państwem żydowskim. Oświadczył on również, że przeciąganie rozmów pokojowych od czasów konferencji w Madrycie z 1991 roku, jest błędem ponieważ nie prowadzi do unormowania relacji z Izraelem. Również podczas ostatniej wizyty przywódcy Egiptu w Stanach Zjednoczonych, Mubarak zapewniał pre-zydenta Obamę o dobrej woli państw arabskich w tej mierze.

Opracował Kamil Białas

Łaskawy królWładca Maroka- król Mohammed VI z okazji dziesiątej rocznicy

swojej koronacji ułaskawił 25 tysięcy więźniów. Liczba ta stanowi pra-wie 40% z grona wszystkich osób odbywających wyroki. Ponadto ma-rokańskie ministerstwo sprawiedliwości poinformowało, że z pośród ułaskawionych 659 to obcokrajowcy. W sumie więzienne mury opuś-ciło 16 tysięcy osób, kolejnym 9 tysiącom znacznie skrócono wyroki. Anulowano również 32 wyroki śmierci, które zamieniono na dożywocie. Należy zwrócić uwagę, iż w Maroku od kilku lat kara śmierci nie została wykonana. Łaskawy król rządzi krajem od 30 lipca 1999 roku.

Komplementy prezydenta ObamyPrzebywając z wizytą w Ghanie prezydent USA Barack Obama, oznaj-

mił, że inne państwa Afryki powinny stawiać sobie za wzór sukces tego państwa. Obama odwiedził kraj tuż po zakończeniu szczytu G8- siedmiu najbardziej uprzemysłowionych krajów świata i Rosji, aby w ten sposób pokazać, iż sprawy globalne nie omijają Afryki. Wzorcem dla innych państw afrykańskich ma być demokratyczny i pokojowy sposób wyboru prezydenta, którym od grudnia 2008 roku jest John Atta Mills. Obama pochwalił również dynamiczną gospodarkę Ghany, która jest przykładem dla innych państw regionu. Wyraził przy tym nadzieję na dalszą demo-kratyzację kontynentu i skierował apel do mieszkańców, by ci wybierali odpowiedzialnych liderów i postawili na politykę otwartego rynku.

Tunezja otwiera graniceMinisterstwo Spraw Zagranicznych poinformowało o wprowadzo-

nych przez tunezyjskie władze ułatwieniach dla podróżujących Pola-ków. Jeśli okres pobytu nie będzie dłuższy niż 90 dni, nie będą musieli ubiegać się o wizę. Nowe przepisy obowiązują od 8 sierpnia 2009 roku. Zniesienie wiz to decyzja jednostronna. MSZ szacuje, że nowe zasady ruchu bezwizowego każdego roku obejmą około 100 tysięcy Polaków, którzy spędzają swój urlop właśnie w tym afrykańskim kraju. Dotych-czasowe rozwiązania wymagały od indywidualnych osób ubiegania się o wizę w Ambasadzie Tunezji w Warszawie, natomiast osoby, które korzystały z wyjazdów zorganizowanych, dopełniały formalności do-piero na granicy.

afrykańskiPrzegląd

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE44

AFRYKA PRZEGLĄD

Page 45: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Guam

Nowa Kaledonia

Samoa i Tonga

WyspyWielkanocne

NowaZelandia

Dwadzieścia tysięcy ludzi wyszło na ulice Numei w tzw. „białym marszu” przeciwko fali przemocy na tle politycznym, która w ostat-nich tygodniach ogarnęła Nową Kaledonię. Ulicami stolicy przemaszerowali ramię w ramię zwykli mieszkańcy wraz z politykami

i biznesmenami. „Chcemy pokazać, że niezależnie od tego kim jesteśmy i skąd pochodzimy, chcemy żyć razem w tym kraju, w spokoju i wzajemnym szacunku” – powiedziała Nathalie Bringuier, jedna z organizatorek marszu. W kraju rośnie gorączka związana ze zbliżającym się terminem referendum w sprawie niepodległości Nowej Kaledonii. Zwolennicy i przeciwnicy oderwania terytorium od Francji ścierają się w ostrych dyskusjach, które czasem przeradzają się w rękoczyny. W ostatnich tygodniach bojówkarze z nacjonalistycznej organizacji FLNKS (Kanak Socialist National Liberation Front) pobili kilku działaczy partii profrancuskich, zdemolowali również kilka sklepów na-leżących do Francuzów.

Opracował Przemysław Przybylski

Co najmniej 170 osób zginęło w Samoa i Samoa Amerykańskim oraz Tonga w wyniku uderzenia fal tsunami wywołanych sil-

nym trzęsieniem ziemi (8,3 st. w skali Richtera) pod dnem Oceanu Spokojnego. Władze Samoa potwierdziły śmierć 129 osób (głów-nie na wyspie Upolu), w Samoa Amerykańskim zginęły 32 osoby, a w Tonga 9. Kilka miejscowości zostało zmiecionych z powierzchni ziemi, większość osad zostało zalanych wodą. Straty tylko w Samoa sięgają 60 mln USD.

Nowozelandzcy podatnicy płacą aż 140 tys. NZD dziennie za utrzymanie przestępców spoza Nowej Zelandii, którzy od-

bywają wyroki w tamtejszych więzieniach. Wg oficjalnych statystyk, w Nowej Zelandii przebywa obecnie 558 więźniów, którzy określają siebie jako „nie-Nowozelandczyków”. Utrzymanie każdego z nich kosztuje nowozelandzkich podatników aż 248,62 NZD dziennie. Wg ministra sprawiedliwości Nowej Zelandii, „obcokrajowcy, którzy popełnili tutaj zbrodnie, powinni także tutaj odbywać swoją karę, gdyż są to winni systemowi sprawiedliwości oraz rodzinom ofiar”. Od początku roku z Nowej Zelandii deportowano 48 przestępców, co w sumie kosztowało Nowozelandczyków 133 tys. NZD, czyli mniej niż jeden dzień utrzymania wszystkich „zagranicznych prze-stępców” w nowozelandzkich więzieniach.

Wiadomości z końca świata

Mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej mają dość turystów. W pro-teście przeciwko gwałtownie rosnącej liczbie osób odwiedza-

jących wyspę tubylcy zablokowali na dwa dni pas startowy lotniska w Hanga Roa. Domagali się zlikwidowania połączeń lotniczych w weekendy i ograniczenia liczby lotów w tygodniu. Mieszkańcom nie podoba się również rosnąca liczba osób na stałe osiedlających się na Rapa Nui. O ile jeszcze w 1992 r. na wyspie na stałe mieszkało 2900 osób, o tyle w 2002 r. było ich już 3800, a w przyszłym roku populacja prawdopodobnie przekroczy 5 tys. Większość to obcokra-jowcy, którzy nie asymilują się z miejscową ludnością. Władze Chile, do którego formalnie należy Wyspa Wielkanocna obiecały przyjrzeć się tej sprawie.

Gwałtownie rośnie liczba bankructw na Guam. W pierwszym półroczu 2009 r. 131 osób i firm zgłosiło się do miejscowego

sądu z wnioskiem o upadłość, podczas gdy w całym 2008 r. takich wniosków było 150. Jeśli ta tendencja się utrzyma, a wszystko wska-zuje na to, że tak właśnie będzie, to na koniec roku liczba bankru-tów będzie o 50% większa, niż w ubiegłym roku. – Jesteśmy częścią globalnej gospodarki i nic dziwnego, że zbieramy żniwo światowego kryzysu – mówi adwokat Lewis Littlepage, specjalizujący się w pra-wie upadłościowym. – Sądzę, że będziemy to odczuwać jeszcze przez co najmniej dwa lata, później odbijemy się od dna.

SamoaRewolucja w Samoa. 7 września w życie weszła kontrowersyjna

dyrektywa rządu, zmieniająca kierunek ruchu samochodowego. Kierowcy, którzy dotychczas poruszali się po prawej stronie jezdni, muszą jeździć lewą stroną. Samoa jest pierwszym od 1970 roku kra-jem, który wprowadził taką zmianę.

L ISTOPAD 2009 45

OCEANIA PRZEGLĄD

Page 46: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

17 lutego 2008 roku parlament kosowski ogłosił jednostronnie nie-podległość Republiki Kosowa. Do tej pory nowe państwo zostało

uznane już przez 56 państw świata, w tym 22 członków Unii Europej-skiej i USA – najważniejszych „rozgrywających” w tym regionie. ONZ oficjalnie przekazało „akt niepodległości” do Międzynarodowego Trybu-nału Sprawiedliwości z prośbą o zweryfikowanie zgodności z prawem międzynarodowym. W marcu minęła 10. rocznica interwencji wojsk NATO w b. Jugosławii. Tymczasem mieszkańcy Kosowa (zarówno Al-bańczycy, jak i Serbowie) żyją już nową, „niepodległą” rzeczywistością.

Cerkiew hipermarketem?W centrum Prisztiny jest rozległa zielona łąka. Stoi tam futurystyczny

budynek Biblioteki Uniwersyteckiej, rektorat i nieukończona budowla cerkwi prawosławnej. Budowlę zainicjował jeszcze Slobodan Miloszević – miała kłuć w oczy Albańczyków, przypominając o historycznych ko-rzeniach ziemi kosowskiej. Nigdy nie została ukończona, za to kilkakrot-nie po wojnie, „nieznani sprawcy” próbowali wysadzić ją w powietrze – bezskutecznie.

Obecnie cerkiew jest otoczona ze wszystkich stron podwójnym drutem kolczastym oraz śmieciami. Chociaż akurat te ostatnie raczej nie są wyrazem stosunku Albańczyków do budowli, ponieważ zalega-ją dosłownie wszędzie. Profesor Uniwersytetu w Prisztinie Afrim Hoti, powiedział nam, że teren należy do uczelni, więc to ona zdecyduje, naj-prawdopodobniej jeszcze w tym roku, o przyszłości budynku. A koncep-cje są dwie: albo zaadaptować budynek na hipermarket, albo ewentualnie na galerię sztuki dla studentów kierunków artystycznych Uniwersytetu. Na pytanie, czy władze uczelni nie obawiają się protestów mniejszości serbskiej, Afrim odpowiada, że gdy stawiano fundamenty cerkwi, nikt nie pytał o zdanie Albańczyków ani też władz uczelni.

Na początku XX wieku, kiedy Serbowie objęli władzę nad Kosowem, „adaptowano” miejscowe meczety na stajnie dla koni, bądź składy amu-

nicji. O tym jednak nikt ze spotkanych Albańczyków nie wspomina, trudno więc stwierdzić, czy to wyraz zemsty. Pokazuje jednak podejście obu stron do konfliktu. Żadnej ze stron nie usatysfakcjonowałaby pro-sta dewastacja miejsca kultu religijnego, bądź nawet jego zburzenie. Po-trzebna jest profanacja miejsca sakralnego drugiej strony, m.in. poprzez np. budowę hipermarketu.

Cerkiew może być odzwierciedleniem sytuacji Serbów w Kosowie. Choć nie wszystkich – inaczej należy traktować tych w enklawach, jak np. Grača-nica, a inaczej tych żyjących na północ od rzeki Ibar, głównie w Mitrovicy.

Ci pierwsi są zupełnie odizolowani – podobnie jak ich osamotniona cer-kiew w Prisztinie. Nie płacą podatków, nie uznają rządu w Prisztinie, a nawet nie zakładają na swoich samochodach tablic rejestracyjnych. W końcu tabli-ce rejestracyjne przyznają władze kosowskie. Serbowie w enklawach czekają. Nie wiadomo na co, i jak długo. Nawet jeśli rząd serbski w końcu znajdzie kompromis z rządem kosowskim, sytuacja Serbów raczej się nie zmieni. Na-dal będą czekać, nie widząc na horyzoncie szerszych perspektyw.

Serbowie w Mitrovicy również nie uznają władz w Prisztinie. Róż-nią się jednak od tych w enklawach. Serbowie w Mitrovicy „zimują” na Uniwersytecie w Mitrovicy (Serbowie nazywają go Uniwersytetem w Prisztinie, jednak ONZ nie uznał tej nazwy). Jest to jedyny tak duży „pracodawca” w regionie. Młodzi ludzie dostając stypendia od rzą-du w Belgradzie, kończą studia, a następnie uciekają do Belgradu lub do innych krajów w Europie zachodniej lub jeszcze dalej. Gdzieś gdzie jest lepsza perspektywa. Dlatego 18-latek w Mitrovicy nie czeka w nie-skończoność jak jego rówieśnik i rodak w którejś z enklaw w głębi Koso-wa. Czeka 4 – 5 lat. Zaś starsi mieszkańcy skupiają się głównie na tym, aby wychować, wyedukować i wysłać w świat.

MerdareRyszard Kapuściński napisał kiedyś, że „granica małej ojczyzny prze-

biega tam, gdzie znajdują się najdalej położone groby naszych przodków

„Pocztówka” z Kosowa

Niedokończona budowla cerkwi prawosławnej w samym centrum Prisztiny, gdzie wkrótce być może powstanie hipermarket, śmieci pod granicą w Merdare oraz kobiecy manekin z zaklejonymi taśmą oczami na wystawie butiku. Gdyby Kosowo w 2009 roku miała scharakteryzować jedna kartka pocztowa z trzema obrazkami umieściłbym właśnie te wyżej wymienione.

PUBLICYSTYKA KOSOWO

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE46

Page 47: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

i bliskich” (Kult złej pamięci, Gazeta Wyborcza 2001, nr 121). Serbowie zdają się przedkładać tę myśl nie tylko na „małą ojczyznę”, ale także na najważniejszą w tej chwili dla nich wspólnotę – naród. Pewna różnica pojawia się jednak w sposobie wyznaczania wspomnianych granic.

Faktycznie na drodze, na którą się zjeżdża z jedynej serbskiej auto-strady w kierunku Kosowa (przez Prokuplje), można zauważyć przydroż-ne cerkwie, obok nich niewielkie cmentarze, gdzie tu i ówdzie powbijane są ogromne serbskie flagi. Jednak nie jest to jedyny sposób zaznaczania granic serbskiej ziemi.

Przejście graniczne w Merdare jest obecnie najczęściej używanym w ruchu zarówno transportowym, jak i osobowym, chociaż swoim wyglądem wcale takiego nie przypomina. Po stronie serbskiej stoją 3 – 4 blaszane budynki podobne do kontenerów montowanych na TIR-ach. Dokumenty nie są sprawdzane przez służby graniczne, ale przez po-licjantów. Według Serbów nie jest to w końcu przejście graniczne, tylko zwykły punkt kontroli, jaki można zorganizować w jakimkolwiek innym miejscu. Stąd też prowizoryczność i tymczasowość budynków. W każdej chwili można je stąd w ciągu godziny zabrać.

Rzucającym się w oczy elementem przejścia w Merdare są ogromne ilości śmieci po stronie serbskiej. Wygląda to tak, jakby okoliczni miesz-kańcy zwozili wszystkie swoje odpadki i wyrzucali je tuż pod nosem poli-cjantów pilnujących granicy, którzy raczej nie interweniują, skoro niektóre miejsca do złudzenia przypominają już typowe wysypiska śmieci. I chociaż prawdopodobną przyczyną takiego stanu rzeczy jest też brak efektywnej gospodarki odpadami, to nasuwa się skojarzenie z chęcią wyrzucenia w po-staci tych śmieci swojego gniewu, żalu, a nawet rozpaczy pod niezgodny z przekonaniami Serbów posterunek graniczny. W zeszłym roku Serbowie przychodzili do Merdare niemal regularnie, raz na miesiąc, dwa miesiące i próbowali podpalić (często skutecznie) budynki kosowskiej straży gra-nicznej. Być może w tym roku ich protest będzie wyrażał się w stercie śmieci. Tylko czy ta sterta śmieci nie będzie konfrontowała z ideą „świętej ziemi” kosowskiej, którą tak promują niektórzy z serbskich polityków?

Manekin z zaklejonymi oczamiJedna z naszych koleżanek pytała niemal każdą spotykaną przez nas

osobę o demokrację. Czy istnieje demokracja w Kosowie? Pytanie rze-komo tak banalne, spotykało się najczęściej z uśmiechami na twarzy. Oczywiście, że istnieje demokracja w Kosowie! Przecież mogę co parę lat pójść do urny i oddać swój głos w wolnych wyborach! Rzecz w tym, że nasza koleżanka swojego pytania nie sprecyzowała. Być może powin-na zapytać, czy w Kosowie istnieje świadoma demokracja. To znaczy,

czy obywatele nowej Republiki Kosowa podejmują świadome wybory, świadomy dialog, świadomą dyskusję o własnej przyszłości.

Na spotkaniu z albańskimi studentami Uniwersytetu w Prisztinie usłyszeliśmy głos ludzi przeideologizowanych, chwalących swój kraj (jak i rząd), uczelnię, wykładowców. Czy to był strach lub nieśmiałość przed obecnym na sali profesorem? Wątpliwe. Ci ludzie odpowiada-li na nasze pytania tak, jak wydawało im się najbardziej poprawnie. Studenci albańscy niezbyt chętnie dyskutują np. o ogromnej korupcji w rządzie kosowskim, o którym mówi już bardzo wiele lokalnych or-ganizacji pozarządowych, jak i międzynarodowych. Młody Albańczyk wierzy, że uczelnia da mu najlepsze wykształcenie z możliwych oraz twierdzi, że wiąże swoją przyszłość z Kosowem. Argumentując jednak swoje poglądy, np. dotyczące stosunków z Serbami, powtarza najczęś-ciej główne hasła obecnych elit rządzących.

Pewna organizacja – Vetëvendosje (alb. samostanowienie) – maluje na murach przekreślony na czerwono napis EULEX (misja Unii Euro-pejskiej w Kosowie) lub np. tekst „EULEX – Made in Serbia”. Tymcza-sem zarówno członek tej organizacji, jak i wielu innych przypadkowych przechodniów (w tym także kosowskich policjantów) nie miało pojęcia gdzie mieści się siedziba misji EULEX w Prisztinie, nie mówiąc już o do-kładniejszym wyjaśnieniu, czym tak naprawdę ta misja jest.

Brak wiedzy o obecnej roli misji międzynarodowych, brak chęci objęcia demokratyczną kontrolą działań rządu, brak powszechnej, oby-watelskiej debaty o przyszłości Kosowa, sprawia, że społeczeństwo sta-je się coraz bardziej obojętne. Wspomniana wyżej grupa Vetëvendosje organizuje także demonstracje, marsze, itp. Niegdyś przyciągała nawet po kilkadziesiąt tysięcy uczestników. Dziś jest ich już tylko kilka tysięcy. Czy w takim razie mieszkaniec Kosowa, będąc już pewny, iż swoje uprag-nione samostanowienie osiągnął, pozostanie biernym obywatelem?

Na jednej z wystaw butiku w Prisztinie stały kobiece manekiny z zaklejonymi oczami. I chociaż, jak twierdzi jeden z lokalnych dzien-nikarzy, raczej akt ten nie wynikał z jakichś np. kulturowo-religijnych reguł, to może wkrótce dobrze uosabiać społeczeństwo kosowskie, które będzie bardziej skupiało się na zachodnim indywidualizmie, ewentualnie na rodzinie, a do minimum ograniczy swoją aktywność w współtworzeniu i współdecydowaniu o dalszych losach nowego pań-stwa. Obywatel, który dobrowolnie pozwala sobie zakleić oczy, może kiedyś zgodzić się nawet na dyktaturę, o ile będzie ona „rodzima” i nie-zbyt „dokuczliwa”.

Rafał MalarskiFoto: Rafał Malarski

ŚWIAT TAJLANDIAPUBLICYSTYKA KOSOWO

LISTOPAD 2009 47

Page 48: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Jako korespondent zagraniczny ukraińskiej prasy, a równocześnie obywatel RP, wielokrotnie miałem okazję przekonać się o wielu

niedociągnięciach polskich służb dyplomatycznych i konsularnych. Z reguły są to drobne, na pozór błahe sprawy, o których kierownicy placówek i departamentów MSZ nawet nie mają pojęcia. A jednak te skumulowane drobne problemy nie sprzyjają realizacji polskiej poli-tyki zagranicznej.

Świetnie funkcjonująca placówka w Kijowie jest raczej pozytyw-nym wyjątkiem, który potwierdza regułę. Niestety, starania ambasady najczęściej idą na marne, gdyż warszawska centrala MSZ często ig-noruje nadsyłane przez dyplomatów spostrzeżenia. Mówiąc delikat-nie, w rozrośniętej strukturze MSZ nieco szwankuje przepływ informa-cji, a pracownicy centrali nie są otwarci na skorzystanie z porad osób z zewnątrz – chociaż często nawet jedna drobna zmiana mogłaby wiele zmienić na lepsze.

Dobitnym tego przykładem jest chociażby brak zaintereso-wania rządu patologią na granicy polsko-ukraińskiej – kilkugo-dzinnymi kolejkami, spowodowanymi niedoskonałymi przepisami o korupcjogennym charakterze. Autor tego tekstu swego czasu opracował kompleksową strategię zmian, która spotkała się z za-interesowaniem ukraińskich samorządowców i polskich dyplo-matów (można się z nią zapoznać na portalu „Bałtycka Ukraina” – www.baltic-ukraine.com). I nic dziwnego – z racji wykonywane-go zawodu ukraińską granicę przekraczałem od 2003 roku dzie-więćdziesiąt sześć razy, w połowie przypadków spędzając na niej ponad trzy – cztery godziny. Miałem więc możliwość przeprowa-dzenia dziennikarskiego śledztwa i poznania od środka nieko-niecznie zdrowych mechanizmów panujących na granicy, których

nie są świadome osoby podróżujące jako członkowie oficjalnych delegacji. Zresztą, podobne spostrzeżenia mogli zrobić moi ukraińscy koledzy – dziennikarze, i już sama analiza napisanych na ten temat artykułów prasowych mogłaby posłużyć analitykom MSZ, MSWiA i CBA za cenne źródło wiedzy.

Biurokratyczna machinaJednak okazuje się, że tych cennych doświadczeń nikt nie chce

wykorzystać, co może odbić się czkawką przy próbie wspólnego zorganizowania Euro-2012. Nieświadome niuansów władze obu kra-jów uważają, że przyczyna kolejek leży w braku wystarczającej ilości przejść granicznych – i po wybudowaniu ośmiu nowych obiektów problem zniknie. I nikogo nie interesuje, że urzędnicy „zapomnieli” znieść absurdalny, zimnowojenny zakaz przekraczania granicy pie-szo,, podobnie jak i szeregu innych udziwnień, które niepotrzebnie wydłużają czas oczekiwania na granicy nawet do ośmiu i więcej go-dzin. Wspomniana już strategia trafiła oficjalnym trybem do MSZ, swoje notatki przesyłał również poprzedni Konsul Generalny RP we Lwowie. Sprawa jednak utknęła w biurokratycznej machinie, cze-go można byłoby uniknąć, gdyby urzędnicy Ministerstwa byli bardziej otwarci na innowacyjne pomysły zewnętrznych doradców.

Niedostrzeganie problemu patologicznej granicy idzie w parze z wciąż jeszcze powszechnymi problemami z wydawaniem wiz dla obywateli Ukrainy i Białorusi. Abstrahując od wielu obiektywnych przeszkód (braki kadrowe), naszym urzędnikom niskiego szczeble czasami brakuje elementarnego szacunku dla obcokrajowca starają-cego się o przyjazd do Polski – zwłaszcza w konsulatach na Białoru-

Polska dyplomacja

Wiele wskazuje na to, że obecny rząd rzeczywiście ma szanse zreformować

skostniałą polską dyplomację. O potrzebach zmian niejednokrotnie

wypowiadał się minister Radosław Sikorski. I słusznie, bo problemów

do rozwiązania, odziedziczonych od poprzednich gabinetów, jest multum – zwłaszcza na odcinku wschodnim.

wymaga reform

PUBLICYSTYKA POLITYKA ZAGRANICZNA RP

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE48

Page 49: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

si. Zgodnie z polsko-białoruską umową z 2007 roku, wizę wydaje się w ciągu 10 dni roboczych (z pewnymi wyjątkami). Niestety, bardzo często ten termin jest przekraczany i wydanie wizy zajmuje aż trzy ty-godnie lub nawet więcej. Jednak na próżno szukać informacji na ten temat, wraz z przeprosinami za zaistniałe problemy, na stronie inter-netowej Ambasady: www.minsk.polemb.net. Wydaje się, że dyploma-ci dzielą Europejczyków na dwie kategorie; gdyby rzecz dotyczyła Niemców czy Holendrów (oczywiście rozważam czysto hipotetycz-nie), takie przeprosiny byłyby czymś naturalnym, ale przed Białoru-sinami i Ukraińcami nikt się tłumaczyć nie zamierza. Fakt, że takie demonstrowanie wyższości nie służy realizacji strategicznego celu polskiej dyplomacji, jakim jest „wyrywanie” naszych wschodnich są-siadów z objęć Rosji, nikomu jednak nie przeszkadza.

Poważnym problemem jest również załatwienie wizy gościom z Ukrainy lub Białorusi, którzy przyjeżdżają do Polski np. na konferen-cję. Wyrobienie przez firmę lub organizację oficjalnego zaproszenie trwa ok. miesiąca i wiąże się z wieloma biurokratycznymi czynnościami (przedstawianie bilansu firmy, wyciągu z KRS itp.). Następny miesiąc trzeba zarezerwować na samo wyrobienie wizy, ze względu na opisa-ne wcześniej niespodziewane opóźnienia. A i tak często okazuje się, że wiza nie zostanie wydana z błahego powodu, o czym nikt nie raczy nawet poinformować na piśmie („nie dostanie pan i tyle” – oświadcza urzędnik). O tym, jak nieprzyjemna jest taka sytuacja, miałem okazję przekonać się na własnej skórze. Sam mam podobne problemy z wjaz-dem na Białoruś (z powodu wcześniejszej działalności dziennikarskiej mam zakaz wjazdu do tego kraju), i nikt nie chce mi nawet wydać za-świadczenia z wyjaśnieniem przyczyny i czasu trwania tej restrykcji. A poproszona o pomoc Ambasada Polski w Mińsku przysłała mi jedy-nie zdawkowe pismo zawierające jedno zdanie: „przekazaliśmy spra-wę białoruskiemu MSZ i poinformujemy Pana o wynikach”, na czym aktywność polskiej dyplomacji się, niestety, skończyła.

Wbrew strategicznym interesomJednak nie chodzi tu tylko o złe samopoczucie naszych sąsiadów.

Gorzej, gdy te nieuzasadnione problemy stają się przeszkodą w rea-lizacji działań o strategicznym znaczeniu dla interesów państwa. Tak było w przypadku organizowanej przez Związek Miast i Gmin Mor-skich konferencji pt. „Przeciwdziałanie zagrożeniu bezpieczeństwa gmin nadmorskich ze strony gazociągu północnego w kontekście integracji Regionu Bałtyku z Ukrainą i Białorusią” (październik 2008). Na konferencję do Rewala przyjechał tylko jeden przedstawiciel Ukra-iny i jeden z Białorusi, gdyż inni zaproszeni goście nie przebili się przez wizowe sito – mimo wcześniejszych obietnic, że problemów nie będzie. Jak się okazało, pewien nadgorliwy urzędnik mińskiej am-basady odmówił wydania wizy ekspertowi z Białorusi, gdyż w zapro-szeniu widniało nazwisko w języku białoruskim, podczas gdy w jego paszporcie, w transkrypcji angielskiej była rosyjska wersja nazwiska (różnica dotyczy końcówek -ow, –au). Wszystkie inne dane się zga-dzały (data urodzenia, numer paszportu, adres), a zapraszającą in-stytucją była, bądź co bądź, poważna organizacja, jednak dla tego konkretnego urzędnika nie miało to żadnego znaczenia.

Gdyby urzędnicy konsulatu wykazali się choć odrobiną dobrej woli, te wątpliwości można było wyjaśnić jednym telefonem do Dy-rektora Biura Związku Miast i Gmin Morskich, który potwierdziłby fakt zaproszenia białoruskiego obywatela. Jednak wiele osób wskazuje, że tego typu sytuacje mogą być prowokowane celowo – tym bardziej, że wspomnianemu już ekspertowi zaproponowano, że może on wyro-bić wizę turystyczną, za pośrednictwem prywatnej firmy.

Podobne problemy wizowe co roku pojawiają się przed festiwa-lem białoruskiej muzyki rockowej „Basowiszcza”, odbywającym się w trzecim tygodniu lipca w Gródku na Podlasiu. W tym roku wizę mogło otrzymać jedynie 200 gości festiwalu, podczas gdy w po-przednich latach osób z Białorusi było kilka razy więcej. Być może sytuację można byłoby zmienić, gdyby polskie konsulaty w inny sposób podchodziły do dotrzymywania terminów wydawania wiz, a o wszelkich opóźnieniach informowały na stronie internetowej, i podawały ich przyczyny. Tymczasem już sama strona internetowa polskiej ambasady w Mińsku powinna być powodem do wstydu. Abstrahując fakt nieumieszczania na niej rzeczywistej informa-cji o sprawach wizowych, razić może uparte promowanie przez polskich dyplomatów języka rosyjskiego, kosztem białoruskiego. Po co więc polski rząd wydaje miliony złotych na białoruskojęzycz-ną telewizję, radio, publikacje i koncerty, a także w ostrych słowach potępia niszczenie białoruskiego języka i kultury, skoro polska am-basada w Mińsku wysyła Białorusinom zupełnie odmienny prze-kaz, publikując wszelkie informacje niemal wyłącznie po rosyjsku (i oczywiście po polsku).

Rząd dostrzegł problemDo absurdalnych sytuacji dochodzi również wtedy, gdy próbuje

się zwrócić centrali MSZ uwagę na te drobne niedociągnięcia, o któ-rych kierownictwo resortu może wcale nie wiedzieć. Przynosi to sku-tek odwrotny do zamierzonego, gdyż np. pisma w tej sprawie, w tym skargi, są rozpatrywane… przez tę samą jednostkę, której zastrzeże-nia dotyczą. I wszystko zostaje po staremu, gdyż komunikacja w ra-mach MSZ szwankuje.

Formułując tę krytyczną analizę, nie chciałbym sugerować, że za te problemy jest odpowiedzialna jakaś konkretna osoba. Problem nie leży w osobie ministra czy wiceministrów, ale w skost-niałej strukturze, w źle działającym systemie. Obecna ekpia rzą-dząca jest pierwszą, która dostrzegła potrzebę zmian i zaczęła reorganizację ministerstwa. Na pierwszy ogień poszła likwidacja placówek w krajach dla Polski mniej istotnych i wzmacnianie ich tam, gdzie jest rzeczywista potrzeba – np. na Wyspach Brytyj-skich czy Ukrainie. Dopiero za rządów Tuska zaczęto głośno mó-wić o tym, że jednak nie wszystko funkcjonuje sprawnie. W końcu podjęto również rzeczywiste działania zmierzające do walki z ko-rupcjogennymi sytuacjami w polskich konsulatach na Wschodzie, a także powierzono konsulat generalny we Lwowie osobie, która rzeczywiście jest nastawiona na „przewietrzenie” placówki. Obec-na ekipa przyspieszyła też prace związane z utworzeniem nowych konsulatów na Zachodniej Ukrainie oraz podjęła radykalne dzia-łania przeciwko blokującym granicę „mrówkom” (po prostu ob-niżając tolerancję dla przemytu, podczas gdy poprzednie rządy przymykały na to oko).

Tak więc pierwsze jaskółki zmian już widać. Pytanie tylko, czy jest wola polityczna do konsekwentnego rozwiązywania proble-mów – również tych na pozór błahych, jak chociażby ukryta rusyfika-cja prowadzona przez polskie placówki na Białorusi. Jeżeli ten arty-kuł nie spowoduje nerwowej reakcji MSZ, jak to się zdarzało do tej pory, i zamiast obrażania się na krytykę prasową ktoś wyciągnie z niej konstruktywne wnioski, będzie to świadczyło o tym, że rzeczywiście nadchodzi nowe.

Jakub ŁoginowAutor jest polskim korespondentem kijowskiego tygodnika „Dzerkało Tyżnia”

PUBLICYSTYKA POLITYKA ZAGRANICZNA RP

LISTOPAD 2009 49

Page 50: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Od przeszło dekady na najwyższych szczeblach władzy słusznie iden-tyfikuje się uzależnienie od rosyjskich dostaw gazu jako podsta-

wowy problem bezpieczeństwa energetycznego kraju. Mimo to sytua-cja Polski w tym wymiarze pozostaje wciąż głęboko niekorzystna. Jak to możliwe, że choć powstał cały wachlarz rozmaitych koncepcji dywer-syfikacyjnych, to żadnego z pomysłów nie udało się skutecznie wprowa-dzić w życie, a większość z nich nie weszła nigdy w fazę konkretnych pla-nów, nie mówiąc o fazie realizacji? Czy liczne zmiany frontów w polityce kolejnych rządów wynikają z rozbieżności w pojmowaniu geopolitycznej racji stanu, braku strategicznej wyobraźni elit czy może wprost z faktu krzyżowania się wpływów i interesów graczy różnego szczebla?

Z perspektywy czasu wydaje się, że nieskuteczność, naiwność i chęć odróżnienia się od politycznych oponentów była znakomitym gruntem dla aktywności sił, które ciężko podejrzewać o działalność na rzecz pol-skiego interesu narodowego. Również obecnie wśród niektórych eksper-tów, części opozycji, a nawet pośród przedstawicieli obozu rządzącego słychać w dyskusji nad zagadnieniami zróżnicowania kierunków dostaw gazu głosy, które jedynie rozmywają widzenie problemu uzależnienia od Federacji Rosyjskiej i mogą w dłuższej perspektywie zaszkodzić po-stępowi prac nad dywersyfikacją.

Zbrodnia założycielskaPierwszym polskim rządem, który poważnie potraktował zagadnienie

przełamania rosyjskiego monopolu gazowego w Polsce była ekipa Jerze-go Buzka. Przez cztery lata rządów gabinetu prowadzono aktywne prace na rzecz zwiększenia bezpieczeństwa energetycznego, a ich najbardziej wi-docznym przejawem było przygotowywanie gruntu pod umowę gazową z Danią i Norwegią. Pierwszym realnym efektem tych działań było pod-pisanie latem 2000 r. tzw. „Małego kontraktu norweskiego”, który miał co prawda pokrywać jedynie ok. 5 % rocznego zapotrzebowania Polski, jednak jego znaczenie polityczne było nieproporcjonalnie większe niż skala gospodarcza przedsięwzięcia. Dla opinii publicznej decyzja, by kupować gaz o 30 % droższy niż ten z kierunku wschodniego powinna była stano-wić jasny sygnał, że w grę wchodzą żywotne interesy państwa w strategicz-

nych dziedzinach: bezpieczeństwa i suwerenności gospodarczej. Dla skan-dynawskich partnerów podpisanie „małego kontraktu” było dowodem wiarygodności Polski. W końcu zaś należy tamtą decyzję uznać za skutek determinacji ówczesnych władz i przejaw głębokiej woli uniezależnienia się od rosyjskiego surowca. Woli, która później została zaprzepaszczona.

Kolejny rok trwały negocjacje i rozmowy nad zagadnieniem o wiele poważniejszym, mianowicie nad podpisaniem umowy na dostawy gazu i budowy rurociągu prowadzącego bezpośrednio od skandynawskich dostawców do Polski. W efekcie, mimo pewnych problemów nego-cjacyjnych, 2 lipca 2001 r. PGNiG i jej duński odpowiednik, DONG podpisały w obecności przedstawicieli najwyższych władz Polski i Danii przełomową umowę. Zakładała ona na lata 2004 – 2011 wielkość do-staw rzędu 2 mld m3 rocznie. We wrześniu premierzy Polski i Norwegii podpisali wspólną deklarację, zaś przedstawiciele koncernów obu państw kontrakt gazowy opiewający w sumie na 74 m3. Kontrakty wspólnie gwarantowały pokrycie około 30 % zapotrzebowania na surowiec do 2024 r. Przewidywały one także docelowe otwarcie dla innych part-nerów z Europy Środkowo – Wschodniej, którzy mogli być potencjalnie zainteresowani zróżnicowaniem swoich dostaw gazu. Realizacja umowy sprawiłaby, że polski rynek dostaw gazu uznać można by za zdywersyfi-kowany. Już w 2008 r. udałoby się osiągnąć oczekiwany parytet równego pokrycia zapotrzebowania z trzech źródeł: wydobycia krajowego oraz dostaw z kierunku wschodniego i kierunku północnego.

Podpisanie umów z Duńczykami i Norwegami odbyło się rzutem na taśmę przed samym końcem kadencji rządu Jerzego Buzka. Od po-czątku ówczesna opozycja polityczna, niemal pewna przejęcia władzy po wyborach parlamentarnych, podważała sens i opłacalność projektów dywersyfikacyjnych. Ówczesny premier Leszek Miller wręcz zapowie-dział możliwość anulowania kontraktów. Po jesiennych wyborach po-litycy nowego rządu zaczęli szukać odpowiedniego pretekstu do reali-zacji zapowiedzi Millera. Przez dwa lata prowadzono dalsze rozmowy ze Skandynawami pomiędzy rządami i na poziomie władz państwowych koncernów energetycznych, by w grudniu 2003 r. ogłosić unieważnienie kontraktu norweskiego. W roku 2004 ostatecznie potwierdziło się, że zre-zygnowano także z realizacji umowy z Duńczykami. Poza oczywistym

której nie było

Doświadczenia niemal corocznych kryzysów gazowych dotykających naprzemiennie Białoruś i Ukrainę, przedmiotowe wykorzystywanie zaistniałych sporów do prowadzenia negocjacji z zachodnimi partnerami czy fakt znaczącego udziału czynnika energetycznego w czasie konfliktu gruzińskiego to jawne dowody na potwierdzenie tezy, że Federacja Rosyjska traktuje dzisiaj gaz jako argument siłowy w prowadzeniu polityki międzynarodowej. Chociaż scenariusz taki można było przewidzieć, na przestrzeni lat Polsce nie udało się uczynić prawie nic, by wyeliminować groźbę energetycznego szantażu Moskwy.

Dywersyfikacja,

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE50

PUBLICYSTYKA POLITYKA ENERGETYCZNA RP

Page 51: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

wieloletnim opóźnieniem w zabiegach na rzecz poprawy bezpieczeństwa kraju konsekwencją tamtej decyzji jest bez wątpienia także utrata wiary-godności w oczach północnych partnerów. W kadencji 2005-2007 dzia-łalność przedstawicieli Polski na rzecz powrotu do koncepcji Baltic Pipe spotykała się wśród Norwegów i Duńczyków ze znaczną nieufnością, co zawsze komplikuje sytuację negocjacyjną.

Dlaczego udaremniono jedyny projekt dywersyfikacyjny, jaki udało się wprowadzić w fazę realnych projektów w ciągu pierwszego piętna-stolecia demokratycznej Polski? Wydaje się pewnym, że znaczący wpływ na politykę rządu Leszka Millera w wymiarze energetycznym miały in-teresy Aleksandra Gudzowatego, prezesa firmy Bartimpex, osobiście bli-sko związanego z wysokimi rangą przedstawicielami Gazpromu. Był on zawziętym krytykiem projektów dostaw gazu z kierunku północnego, a w czasie rządów Jerzego Buzka próbował wpłynąć na realizację planów dywersyfikacyjnych m. in. wstępując na drogę sądową. Rządy bliskiej mu lewicy dały szansę na zwiększenia wpływów na politykę energetyczną państwa. Minister skarbu z ramienia SLD Wiesław Kaczmarek oraz jego zastępca, Piotr Czyżewski, pracowali wcześniej w powiązanych blisko z Bartimpexem firmach. Zgodnie z instrukcjami i interesem Gudzowate-go dokonano na początku kadencji zmian w zarządzie PGNiG. Możliwe jednak, że sfera wpływów Gudzowatego w rządzie lewicy nie ograniczała się do powiązań personalnych. W marcu 2009 r. reporterzy Superwizjera ujawnili, że w 2000 r. Bartimpex zasilił konto SLD kwotą miliona zło-tych. Pieniądze zostały później w konsekwencji uwarunkowań prawnych zwrócone, jednak kilkumiesięczna milionowa „pożyczka” była dla Soju-szu w pełni darmowa. Dwa miliony złotych na konto partii miały z kolei wpłynąć od powiązanej z Gudzowatym firmy Karpaty.

Nierozerwalny pakt

W roku 2003 konkretyzacji nabrała koncepcja rozważanego od pierw-szej połowy lat 90. Gazociągu Północnego, który z pominięciem Polski ma przez Morze Bałtyckie transportować gaz z Rosji do Niemiec. Me-morandum w tej sprawie podpisano wówczas w obecności ówczesnego prezydenta Federacji Rosyjskiej Władimira Putina, a oficjalnie realizację projektu rozpoczęto w roku 2005. Projekt ten, kontrolowany od początku przez Gazprom, budził kontrowersje i wywoływał niepokoje w stosunkach Rosji i Niemiec ze środkowoeuropejskimi partnerami, w szczególny spo-sób uderzając także w interes Polski. Dziś nie podlega wątpliwości, że poza samą perspektywą powstania niekorzystnego dla naszego kraju bezpośred-niego połączenia pomiędzy dwoma potężnymi sąsiadami, to jego realizacja stanowi także argument na rzecz zaniechania prac nad innymi, bardziej korzystnymi dla nas szlakami transportu gazu z kierunku wschodniego.

Dwa projekty, których realizacja stoi pod dużym znakiem zapytania ze względu na Nord Stream to rurociągi lądowe: Amber oraz druga nitka Gazociągu Jamalskiego. Amber zakładał przeprowadzenie alternatywne-go szlaku gazowego przez państwa bałtyckie i Polskę. Przesył gazu z Rosji wyłącznie przez terytoria państw Unii Europejskiej obala podstawowy argument na rzecz połączenia bałtyckiego do Niemiec – brak zaufania do Ukrainy i Białorusi jako państw transferowych. Próba wspólnej ini-cjatywy państw bałtyckich i Polski na forum Unii Europejskiej nie udała się m. in. ze względu na ostateczne wycofanie się Łotwy z tej koncepcji. Część ekspertów sugeruje, że zmiana frontu Rygi wynikać może z faktu, że ze względów na kontrowersje ekologiczne Rosja i Niemcy mogą pró-bować włączyć Łotwę do planu budowy Gazociągu Północnego.

ŚWIAT TAJLANDIA

LISTOPAD 2009 51

PUBLICYSTYKA POLITYKA ENERGETYCZNA RP

Page 52: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Obecny minister gospodarki Waldemar Pawlak wypowiadał się z kolei w sposób przychylny na temat perspektywy powrotu do koncepcji Jamał II, chociaż ze względu na postawę Rosjan został on wcześniej zaniecha-ny właśnie ze względu na konkurencyjność wobec Gazociągu Północne-go. Najbliższe tygodnie pokażą, czy renegocjacja kontraktu z Rosjanami prowadzona przez rząd PO – PSL może, w kontekście ekonomicznego zagrożenia realizacji Nord Streamu, doprowadzić do rozwiązania korzyst-niejszego dla Polski. Wydaje się to jednak wątpliwe, ponieważ strona ro-syjska nie będzie zainteresowana powrotem do koncepcji Jamał II, jeżeli nie będzie ona oznaczać zwiększenia gwarancji odbioru gazu przez Polskę o dodatkowy wolumen 10 mld m3. Tak jak niekorzystna była zgoda mini-stra Marka Pola na zaniechanie przez Rosjan budowy drugiej nitki Jamału, tak niekorzystny może się dziś okazać powrót do tego projektu.

Fałszywa alternatywaMimo że oba wspomniane projekty stanowią mniejsze zagrożenie

niż całkowite pominięcie Polski w dostawach gazu z Rosji na Zachodu, to są to jednak plany budowy dodatkowych kanałów przesyłu surow-ca ze Wschodu. Warto przypomnieć, że istnieją dwa zasadnicze rodzaje dywersyfikacji dostaw węglowodorów: dywersyfikacja kanałów i dywer-syfikacja źródeł. Zasadniczym warunkiem zwiększenia bezpieczeństwa energetycznego jest sprowadzenie gazu z innych źródeł niż rosyjskie lub wykorzystujące rosyjską infrastrukturę przesyłową. Wspieranie inicjatyw jedynie różnicujących kanały transportowe tworzyć może fałszywe prze-świadczenie o zmniejszeniu zagrożenia energetycznego.

Na przestrzeni kilkunastu lat pojawiały się liczne koncepcje, które pozornie miały zwiększać bezpieczeństwo energetyczne, w rzeczywi-stości zaś były projektami jedynie pozornej dywersyfikacji. W okresie rządu Jerzego Buzka niewiele zabrakło, by PGNiG podpisało kontrakt z holenderską firmą Gasunie. Kontrakt przewidywany na 15 lat zakła-dał budowę rurociągu z Frankfurtu nad Odrą i roczny wolumen dostaw wielkości 2 mld m3. Obok problemu konkurencyjności wobec uzgod-nień ze Skandynawami zasadniczym zarzutem wobec projektu był fakt, że kontrakt miał przez większość okresu obowiązywania opierać się na... rosyjskim gazie transportowanym do Niemiec, którego właścicielami byli Holendrzy. Ostatecznie rząd polski wycofał swoje zainteresowanie dostawami gazu z Holandii.

Obecnie nadal istnieje cały szereg koncepcji, które umożliwiłyby zwiększenie nieformalnej zależności Polski od rosyjskiego gazu. Re-gularnie od lat 90. powraca propagowany głównie przez Aleksandra Gudzowatego pomysł budowy gazociągu Bernau – Szczecin, który miałby łączyć polski i niemiecki system gazowy. Zwolennicy budowy tzw. interkonektora podnoszą argument o tym, że inwestycja ta będzie oznaczała przyłączenie Polski do europejskiego systemu gazowego. Za-sadniczym problemem jest jednak to, że również w tym przypadku mielibyśmy do czynienia z gazem rosyjskim kupowanym za pośredni-ctwem Niemców, co ciężko uznać za korzystne dla polskiego bezpie-czeństwa energetycznego.

Podobnie wygląda sytuacja pomysłów na włączenie Polski w ramy projektu Nord Stream. Sporadycznie wśród części analityków pojawiały się pomysły, by w ramach Gazociągu Północnego stworzyć odnogę, którą można by transportować gaz do kraju, jednak ze względu na brak woli politycznej raczej ta koncepcja nie jest traktowana poważnie. Najpoważ-niejszą propozycją jest natomiast idea podłączenia się Polski do gazocią-gu OPAL, który przebiegać będzie wzdłuż polsko – niemieckiej granicy. Oczywiście, koncepcja ta zakłada zwiększenie poboru gazu pochodzenia rosyjskiego, jednak o odpowiednio wyższej cenie tego surowca. OPAL stanowi integralną część koncepcji Nord Streamu, ponieważ docelowo

właśnie gaz transportowany Północną Rurą ma w nim płynąć. Dodatko-wym zagrożeniem, na które warto zwrócić uwagę jest fakt, że w wypadku przyłączenia się do niemieckiej sieci przesyłowej pod znakiem zapytania może stanąć ekonomiczny interes Federacji Rosyjskiej sprzedawania gazu za pomocą Jamału. W takim wypadku surowiec z kierunku wschodnie-go będzie można kupować jedynie z OPALu, a cena jego będzie zawierać niemieckie marże i opłaty transportowe. Polityczny realizm wymaga także by dostrzec, że bezpieczeństwo energetyczne Polski w takiej sytuacji bę-dzie w pełni zależało już nie tylko od jednego, ale dwóch najsilniejszych polskich sąsiadów. W tym kontekście słowa ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego porównujące Gazociąg Północny do paktu Rib-bentrop – Mołotow nabierają dodatkowego uzasadnienia.

Inspirowana klęska urodzaju?Szukając odpowiedzi na pytanie, co sprawia, że tak ciężko jest mimo

wieloletnich starań wyprowadzić Polskę z sytuacji potencjalnego stanu zagrożenia, warto zwrócić uwagę na ogromną liczbę koncepcji dywersy-fikacyjnych. Można zaryzykować tezę, że w rzeczywistości znaczne nagro-madzenie pomysłów działa paradoksalnie na niekorzyść bezpieczeństwa energetycznego. Doprowadza to w pewnym sensie do destabilizacji stra-tegii dywersyfikacyjnej państwa. Ten problem to nie tylko kolejne mię-dzynarodowe inicjatywy, których większość opisano powyżej, lecz także dywersyfikacja metod pozyskiwania energii dla kraju. W tym kontekście coraz częściej mówi się obecnie, w dużej mierze słusznie, o potrzebie wpro-wadzenia do Polskie energetyki atomowej czy zastosowania technologii zgazowania węgla. Problemem nie jest sam fakt pojawiania się tak wielu pomysłów, lecz możliwość ich wykorzystania do usprawiedliwiania zanie-chań. Warto w tym miejscu przypomnieć, że tej rangi argumentem mó-wiąc o zwiększeniu krajowego wydobycia gazu posługiwał się rząd Leszka Millera w czasie, gdy doprowadzono do zaniechania budowy Baltic Pipe.

Dreptanie w miejscuPodobne argumenty są w tej chwili także podnoszone przez część

polityków koalicji PO – PSL – pojawiają się rozważania o krajowym wydobyciu, energii atomowej, gazowaniu węgla, podłączeniu do euro-pejskiego systemu przesyłowego (czyt. budowa interkonektorów z sy-stemem niemiecko – rosyjskim), powrocie koncepcji drugiej nitki Ga-zociągu Jamalskiego etc. Zdaje się, że w obecnej sytuacji najrealniejszą koncepcją dywersyfikacji źródeł gazu ziemnego są dwa projekty roz-poczęte w kadencji 2005 – 2007, a mianowicie powrót do idei Baltic Pipe oraz budowy gazoportu w Świnoujściu, który umożliwi transpor-towanie do kraju skroplonego gazu ziemnego z dowolnego właściwie miejsca świata. Zdaje się, że premier Donald Tusk zgadza się ze słusz-nością realizacji przynajmniej drugiego z projektów, o czym świadczyć może chociażby przygotowywanie specustawy dotyczącej gazoportu czy podpisanie wstępnej umowy na zakup pewnych ilości gazu z Kata-ru, który będzie trafiał do Polski właśnie przez terminal LNG. Lobby chcące spowolnić realną dywersyfikację wciąż aktywnie działa, o czym mogą świadczyć liczne głosy podważające zarówno ekonomiczny, jak i strategicznych sens projektu Baltic Pipe i wspierające różne mocno wirtualne bądź wprost niekorzystne dla Polski pomysły. Właściwie tyl-ko od zdrowego rozsądku, dobrej woli i determinacji rządzących zale-ży, czy po upływie kolejnej dekady w końcu uda nam się uniezależnić od dostaw gazu z jednego źródła, czy nadal będziemy tkwili na począt-ku drogi ku bezpieczeństwu energetycznemu.

Piotr Trudnowski

ŚWIAT TAJLANDIA

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE52

PUBLICYSTYKA POLITYKA ENERGETYCZNA RP

Page 53: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Rosyjska broń

Najlepszym przykładem podejścia ludzi władających dzisiaj Federacją Rosyjską do zagadnień energetycznych i dowodem na ich głęboką determinację, by politykę państwa oprzeć właśnie o zasoby węglowodorów jest sposób, w jaki postępują oni z Gazpromem. Oczywiście,

powyższe stwierdzenie może być z pewnych pozycji łatwe do podważenia, ponieważ znalezienie odpowiedzi na pytanie, czy to rosyjscy politycy rządzą firmą czy też ludzie związani z Gazpromem rządzą polityką, jest dużym wyzwaniem. Nie ulega jednak wątpliwości, że swoista symbioza istniejąca pomiędzy tymi dwoma podmiotami w pełni usprawiedliwia fakt, że zajmując się współczesną Rosją wiele uwagi poświęcać należy właś-nie temu gazowemu gigantowi.

Historyczna perspektywa, z jakiej opisuje się koncern, to zapewne największa zaleta książki dwójki rosyjskich reporterów. Książka nie jest dzię-ki temu opowieścią o zależnościach istniejących w ogromnej państwowej firmie czy o specyfice pracy w niej (co skądinąd także mogłoby się dla polskiego czy szczególnie zachodniego czytelnika okazać interesujące), lecz tak naprawdę jest znakomitym reportażem, w skrócie opowiadającym historię polityczną Federacji Rosyjskiej. Galeria najważniejszych postaci rosyjskiej sceny politycznej, opis panujących między jej przedstawicielami obyczajów czy wreszcie skłonność autorów do konfrontowania różnych opinii i stanowisk sprawiają, że po lekturze napisanego lekkim piórem reportażu można o Rosji dowiedzieć się wiele więcej niż z niektórych reportersko - politologicznych publikacji.

Może zaskakiwać, jak gładko rosyjscy reporterzy przejęli typowy dla amerykańskich autorów styl pisania.. Czytając „Gazprom. Rosyjska broń” same wręcz nasuwają się skojarzenia ze znakomitymi zresztą reportażami o Rosji epoki transformacji autorstwa Petera Bakera czy Davida Remnicka. Szkoda jednak tego, że ta amerykanizacja stylu odbiera książce nieco „rosyjskiego ducha”, który zapewne uwiarygodniałby perspektywę autorów.

Piotr TrudnowskiGazprom. Rosyjska broń.

Walerij Paniuszkin, Michaił ZygarWydawnictwo WAB

Warszawa 2008

Słownik polszczyzny politycznej

Nakładem wydawnictwa PWN ukazał się Słownik polszczyzny politycznej po roku 1989. Z okazji rocznicy transformacji ustrojowej, która sprzyja wszelkim podsumowaniom i analizom zmian

standardów życia, autorzy - Rafał Zimny i Paweł Nowak - postanowili zbadać na ile zmienił się język komunikatów politycznych na przestrzeni ostatnich 20. lat, bo jak napisał Jerzy Bralczyk w przedmowie do publikacji „Polityk istnieje przez język. Gdy przestaje mówić – przestaje istnieć jako polityk”.

Słownik ma bardzo szeroki zakres tematyczny, oprócz lapsusów językowych zaczerpniętych z wy-powiedzi medialnych znalazły się tu również przezwiska, hasła wyborcze, cytaty oraz zwroty, które stały się już tzw. słowami skrzydlatymi, czyli sformułowaniami, które osiągnęły niezależny byt językowy. Niewątpliwie prym w tej kategorii wiedzie Lech Wałęsa, którego „O take Polske walczyłem” czy „Nie chcem, ale muszem” (autorzy nie ingerowali w pisownię oraz wymowę przywoływanych bon motów) zdobią karty publikacji. Ścigają go inni Płodni twórcy nowomowy m.in.: Tadeusz Rydzyk z „Alleluja i do przodu!” i Lech Kaczyński z „Panie Prezesie, melduję wykonanie zadania”.

„Staraliśmy się wybrać z wypowiedzi polityków słowa i zwroty nowatorskie, takie, które powta-rzane były w wielu kontekstach” – mówią autorzy – stąd roi się tu od sformułowań typu „wykształ-ciuchy”, „moherowe berety”, „pisuary”, „Kaczystan” czy „grupa trzymająca władzę”.

Wiele haseł stanowi określenie pewnej sytuacji czy też podsumowanie anegdoty dotyczącej osoby publicznej, jak „bezy Kwaśniewskiej” (od-noszącej się do żywo komentowanego przez PiS programu telewizyjnego, w którym pani prezydentowi nauczała kulturalnego jedzenia owych ciastek) oraz często cytowana „prawda” Leszka Millera: „Mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy”. Przeczytamy o „maybachu Rydzyka” i „wannie Wassermanna”, jako wyrazach tzw. przedmiotów-symboli IV RP, a także o lansowanych przez media wpadkach imiennych w wykonaniu polityków: „Ananie Kofanie”, „Borubarze” i „Pereiro”.

Życie polityczne to inspiracja dla twórców dowcipów, piosenek i kabaretowych skeczy. Nie zapomnieli o tym autorzy przywołując m.in. pio-senkę grupy KULT „Panie Waldku, pan się nie boi” czy żarty narosłe na słynnej aferze „ lub czasopisma”.

Osobny dział stanowią przydomki, którymi wzajemnie obdarzają się politycy. Znajdziemy tu zatem „słońce Peru” (Donald Tusk), „bulteriera Kaczyńskich” (Jacek Kurski), „lwicę lewicy” (Aleksandra Jakubowska) oraz „ojca dyrektora” (Tadeusz Rydzyk).

Niekwestionowanym liderem rankingu politycznych bon motów został Jarosław Kaczyński (29 haseł). Tuż za nim plasuje się brat – Lech ze „Spieprzaj dziadu!” oraz Lech Wałęsa i Andrzej Lepper.

Słownik nie jest jedynie encyklopedyczną kategoryzacją haseł wraz z ich lingwistyczną analizą semantyczną, stanowi również obraz zmieniają-cej się rzeczywistości na przestrzeni 20. lat budowania demokracji. To także świadectwo zmieniających się norm zarówno językowych, jak i kultu-ralno-obyczajowych. A przede wszystkim bardzo ciekawa lektura dla wszystkich zainteresowanych życiem politycznym w Polsce.

Marlena Gabryszewska

Słownik polszczyzny politycznej po 1989 rokuRafał Zimny, Paweł Nowak

Wyd: PWN, Warszawa 2009

53

KSIĄŻKI RECENZJE

LISTOPAD 2009

Page 54: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

– W końcu możemy poznać, co sądzi o sta-nie Afryki ktoś, kto z stamtąd pochodzi – napi-sał we wstępie do książki „Dead Aid” autorstwa Dambisy Moyo historyk Niall Ferguson. Jeśli Ferguson przesadził, to tylko lekko. Wangari Maathai w „The Challenge for Africa” zdaje się mieć podobne zdanie: to smutne, że najbardziej znanymi ekspertami do spraw Afryki na świecie są gwiazdy show-biznesu, stwierdza i przyznaje, że to kolejny przykład marazmu i słabości kon-tynentu. Tymczasem, po latach ewidentnych porażek polityka rozwojowa w Afryce wymaga świeżego spojrzenia i wyzbycia się stereotypów dominujących w debacie na jej temat. Książ-kę pełną znaczących faktów, które dają nową pozycję wyjściową do analizy, wydał właśnie profesor Oxfordu ekonomista Paul Collier. W „Wars, Guns, and Votes” podaje między innymi trzy informacje, które dobrze charakte-ryzują zakres problemów: 1) Około 40 procent budżetu wojskowego w krajach afrykańskich pochodzi z pomocy rozwojowej przyznawanej przez Zachód. 2) W 2006 roku cała Afryka zdołała przyciągnąć tylko jeden procent bez-pośrednich inwestycji zagranicznych na świe-cie. 3) Od momentu zdobycia niepodległości na jedno państwo w Afryce przypadło średnio siedem zamachów stanu. Co z tego wynika? Jak to zmienić? Moyo, Maathai oraz Collier moją swoje odpowiedzi.

Pomoc zabijaFilozofia Moyo: Gdyby nie pomoc finan-

sowa płynąca wartkim strumieniem do Afryki tamtejsze rządy musiałyby przejawić choć tro-chę inicjatywy i poszukać pieniędzy na ryn-kach finansowych, stworzyć dobre warunki dla

bezpośrednich inwestycji partnerów zagranicz-nych. Konieczność zmusiłaby ich do innowa-cyjności. Otworzyłoby to dostęp do kapitału wykluczonym ze skorumpowanego wąskiego grona rządzących, którzy czerpią zyski z pomo-cy rozwojowej. Tym samym zniknęłaby potrze-ba zdobycia pałacu prezydenckiego, aby robić interesy. Rządzący musieliby ustabilizować kraj i prowadzić przewidywalną, odpowiedzial-ną politykę, żeby nie zepsuć dobrego klimatu inwestycyjnego. Wraz z osłabieniem zagroże-nia siłowego przejęcia władzy przez opozycję, mniej pieniędzy (i nie z pomocy rozwojowej) przeznaczanoby na zbrojenia wojska.

Dambisa Moyo jest Zambijką wykształconą na Harvardzie i Oxfordzie. Ma za sobą kilku-letnie doświadczenie w pracy dla banku Gold-man Sachs. Jej ekonomiczne wykształcenie determinuje wizję świata. „Każda z perspektyw spojrzenia na sytuację Afryki wnosi coś do ca-łości” – pisze Moyo – „i ma w różnym stopniu wpływ na poszczególne państwa: geografia, hi-storia (kolonializm), kultura, plemienność/et-niczność, instytucje”. Istnieje jednak wspólna cecha charakterystyczna dla większości państw na kontynencie – są uzależnione od pomocy finansowej. Ekonomistka nie krytykuje po-mocy kryzysowej, ani pomocy udzielanej przez organizacje charytatywne – jest ona zbyt mała, by powodować kłopoty. Problemem natomiast jest pomoc strukturalna – międzyrządowa – któ-ra angażuje państwa i duże organizacje mię-dzynarodowe. To jej działanie, według Moyo, jest odpowiedzialne za korupcję, inflację, erozję kapitału społecznego, upadek instytucji, reduk-cję inwestycji na kontynencie. Od 1970 roku Afryka otrzymała ponad 300 miliardów dola-rów pomocy zagranicznej, wciąż jednak stanowi

ona ponad 10 procent PKB przeciętnego pań-stwa w Afryce oraz więcej niż połowę dochodu krajowego budżetu. Co więcej, stopa ubóstwa w Afryce wzrosła z 11 procent w 1970 roku do 66 procent w 1998 roku. „Pomoc finanso-wa wprawia Afrykę w marazm i powoli ją zabi-ja” – stwierdza Zambijka. I nie są to jej jedyne ostre słowa. Krytyka nie omija zachodniego przemysłu pomocy rozwojowej. Pół miliona ludzi na bogatej Północy żyje z pracy w tym bi-znesie, wylicza Moyo – oto dlaczego mimo tylu przesłanek nie można zatrzymać rozpędzonej maszyny rozdawania pieniędzy.

Myliłby się jednak ten, kto widzi w autor-ce bezduszną ekonomistkę opętaną liczbami. Czy rząd może posługiwać się narzędziami wol-nego rynku i równocześnie pozostać wiernym swoim centralnym społecznym wartościom? Tak, stwierdza Moyo, i podaje przykład państw skandynawskich. Zambijka nie ogranicza się tylko do krytyki obecnej sytuacji. Drugą część książki poświęca propozycjom zmian. Co suge-ruje Afryce zamiast życia z pomocy finansowej? Sprzedaż obligacji państwowych, przyciąganie bezpośrednich inwestycji zagranicznych, rozwi-janie handlu zagranicznego, ułatwienie przeka-zów zagranicznych od Afrykanów mieszkających poza kontynentem (5 procent populacji), roz-wój instytucji mikrokredytów, oraz uwolnienie oszczędności (zgodnie z pomysłem Hernando de Soto). Dambisa Moyo zdaje sobie sprawę z wszystkich problemów będących poza zasię-giem Afrykanów, które utrudniają wcielenie w życie jej propozycji. Skoro jednak kraje azja-tyckie poradziły sobie bez nieustającego strumie-nia pomocy finansowej, to Afryka też da radę. Po pół wieku trzeba po prostu zmusić ją do dzia-łania, stwierdza afrykańska ekonomistka.

Pół wieku temu Afryka była na tym samym poziomie rozwoju, co kraje Azji Południowo-Wschodniej. Dziś brzmi to jak prehistoria. Co zrobić, aby wreszcie ruszyła z miejsca? Odciąć strumień otępiającej pomocy rozwojowej, wyedukować nowe pokolenie liderów i przestać za wszelką cenę promować demokrację. Oto rozwiązania przedstawione w najnowszych amerykańskich publikacjach przez dwie Afrykanki: ekonomistkę Dambisę Moyo i noblistkę Wangari Maathai, oraz Brytyjczyka Paula Colliera.

Sposób na Afrykę

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE54

Z AMERYKAŃSKIEJ PÓŁKI

Page 55: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Edukacja ożywia

Na trzy fakty Colliera, opisujące stan Afry-ki, przywołane we wstępie, Kenijka Wangari Maathai ma zupełnie inną odpowiedź niż jej ko-leżanka z Zambii. Logika Maathai: Jeśli społe-czeństwa afrykańskie będą lepiej wykształcone, bardziej świadome swoich praw i obowiązków rządów, trudniej będzie manipulować nimi, zaczną lepiej wybierać swoich przywódców. Afrykańscy liderzy zaczną inwestować w rozwój swoich krajów, poprawi się klimat gospodarczy. Podniesienie poziomu edukacji społeczeństw spowoduje, że będą one w stanie zdefiniować swoją nową tożsamość, wyjdą z apatii, zniknie skłonność do przemocy.

Maathai wierzy w pracę u podstaw – kon-sekwentne kształcenie i uświadamianie lokal-nych społeczności. Jej kłopot polega na tym, że taką politykę muszą zacząć prowadzić li-derzy, a to właśnie oni najbardziej zawiedli oczekiwania niepodległej Afryki. Dambisa Moyo – zgadzając się z Maathai co do słabo-ści przywództwa w Afryce – poprzez odcię-cie pomocy finansowej chce zmusić liderów do wypełniania swojej roli. Książka Wangari Maathai jest raczej apelem do ich sumienia (oraz moralności bogatej Północy). Akty-wistka wzywa przywódców do wzniesienia się ponad podziały i utworzenia unii handlowej w Afryce; stwierdza, że moralną odpowie-dzialnością bogatej Północy jest zainwesto-wanie w odnawialne źródła energii w Afryce; pisze, że jeśli tylko Afrykanie odnajdą ducha swoich przodków, to zmarginalizują problem korupcji – raka toczącego rządzących kon-tynentem. Czy takie apele mają jakąkolwiek

moc? Maathai nie jest naiwna. W 2004 roku za pracę w założonej przez siebie organizacji pozarządowej Green Belt Movement dostała Pokojową Nagrodę Nobla. W codziennych zmaganiach z rzeczywistością Kenijka zmienia życie lokalnych społeczności. Jej książka to ra-czej duchowe wezwanie do moralnej odnowy zagubionych Afrykanów.

Demokracja nie działaZa to publikacja Paula Colliera to przeko-

nujące dane wyprowadzone z analizy statystycz-nej wydarzeń w Afryce na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. Collier stwierdza, że prob-lemem Afryki jest deficyt bezpieczeństwa, a nie demokracji. Państwa zbroją się ze strachu przed opozycją, a opozycja sięga po przemoc, bo to jedyna droga do przejęcia władzy. Cała ta logika prowadzi do rozpadu funkcji pań-stwa, psuje gospodarkę. W zamian za obiet-nicę wprowadzenia rządów prawa społeczność międzynarodowa powinna zapewnić stabiliza-cję zainteresowanego rządu. Międzynarodowe oddziały szybkiego reagowania, które byłyby gotowe do natychmiastowego kontrataku w ra-zie zamachu stanu, kosztowałyby bogate kraje mniej, niż dotychczasowa pomoc finansowa. Korzyść byłaby obopólna: każdy z zamachów cofa gospodarkę państwa afrykańskiego o kilka lat, zatem spokój zapewniłby szansę stałego roz-woju. Umowa jest jednak twarda – rząd, który oszuka w wyborach, nie otrzyma międzynaro-dowego wsparcia w razie zamachu.

Kilka lat temu Paul Collier został obsypany nagrodami za książkę „The Bottom Billion”, w której opisał społeczeństwa 58 najbiedniej-

szych państw świata. Tym razem skupił się na ich rządach i demokracji. Z jego badań wynika, że demokracja w bogatych krajach podnosi bezpieczeństwo, ale w biednych działa przeciwnie – obniża. Próg kształtuje się na po-ziomie 2 tys. 700 dolarów per capita na rok, co daje około siedmiu dolarów na jednego mieszkańca dziennie. Bez tradycji, zasad i kon-troli ochrony mniejszości, sprawiedliwego roz-działu dóbr, oraz ponoszenia przez decydentów konsekwencji prawnych za swoje czyny, rządy nie mają legitymizacji ani nie czują się odpo-wiedzialne przed wyborcami, pisze ekonomista. Różnorodność etniczna w takich społeczeń-stwach zwiększa prawdopodobieństwo sięgnię-cia po przemoc. Decydującym kryterium przy oddawaniu głosu jest przynależność etniczna, a nie kompetencje kandydata. Skupianie się Zachodu wyłącznie na kwestii wyborów, przy całkowitym ignorowaniu kwestii bezpieczeń-stwa, jest bezmyślne: w dzisiejszych czasach już tylko paranoiczni dyktatorzy unikają wy-borów. Wszyscy inni znakomicie sobie z nimi radzą – ironizuje Collier.

W kilku sprawach Brytyjczyk zgadza się z obiema Afrykankami: z Moyo – twierdząc, że pomoc finansowa w obecnej formie jest ja-łowa; z Maathai – potwierdzając, że Afryka po-trzebuje liderów wizjonerów, którzy potrafiliby zbudować spójną tożsamość narodową społe-czeństw, a nie grać na ich wewnętrznych różni-cach. Co z tą Afryką? – pytają autorzy nowych książek. Ano może właśnie to – ich odpowiedzi są trudne do zbycia milczeniem.

Jan Barańczak

55

Z AMERYKAŃSKIEJ PÓŁKI

LISTOPAD 2009

Page 56: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Dramatyczne protesty sprzed kilku lat związane z próbami likwidacji serbołużyckich szkół przez władze Niemiec zwróciły uwagę świata,

także Polaków, na ten maleńki naród żyjący pośród Niemców. I chociaż zainteresowanie sprawami Serbów Łużyckich (zwanych także Łużycza-nami, Serbołużyczanami – wszystkie nazwy są prawidłowe i stosowane zamiennie) nie jest imponujące, to trudno się temu dziwić. Wielu Po-laków o istnieniu krewniaków za Nysą Łużycką dowiedziało się dopiero przy okazji tego konfliktu, i to zupełnie przypadkowo, gdyż większość utożsamia te terytoria z Niemcami.

Łużyce, zajmujące dziś powierzchnię 20 tys. km², historycznie dzie-lą się na dwie części, zgodnie z podziałem językowym. Górne Łużyce skupione są wokół 30 tysięcznego Budziszyna. Dolne zajmują północ-ną część Łużyc z głównym miastem Chociebuż. Populację Serbołuży-czan określa się na ok. 70 tysięcy, z czego większość zamieszkuje tereny Górnych Łużyc.

Historia prześladowańCała ich historia, sięgająca przełomu V i VI wieku to dzieje oporu

stawianego ekspansji germańskiej. Jednym z pierwszych plemion, które osiedliły się na tym obszarze, byli Milczanie. Odnaleźli tutaj doskonałe warunki rozwoju: żyzną glebę i umiarkowany klimat. Rozwojowi go-spodarki sprzyjała lokalizacja Łużyc na szlaku handlowym, wiodącym z Frankfurtu przez Kraków do Kijowa. Milczanie utracili samodzielność w 990 roku. Podczas hucznej biesiady wyprawionej przez margrabiego Gerona, trzydziestu zaproszonych książąt słowiańskich zostało podstęp-nie zgładzonych. Potem było już coraz gorzej. Na przełomie XIII i XIV wieku stopniowo wprowadzony zostaje zakaz używania języka rdzennej ludności Łużyc. Kolejnym ciosem były represje państwa pruskiego za-początkowane w 1875 r. Wprowadzono wtedy zakaz używania języka serbołużyckiego w szkołach. Nieprzejednanym wrogiem tego małego narodu był także Hitler. W roku 1937 zakazał istnienia serbskich or-ganizacji, a 4 lata później wyrugowano język Serbołużyczan z liturgii w kościołach.

Serbowie i ich ziemia – Łużyce – praktycznie od zawsze stanowili część Niemiec. Tylko dwa razy w swej historii podjęli oni poważną pró-bę stworzenia własnego państwa. Koniec I wojny światowej i związana z tym klęska Niemiec i Austro-Węgier, rosnący chaos w sytuacji między-narodowej dawał im szansę, z której postarali się skorzystać.

Dla łużyckich działaczy sprawą pierwszorzędnej wagi była możliwość zaprezentowania ich stanowiska na konferencji pokojowej w Wersalu. Liczyli na poparcie Francji i innych państw Ententy. Niestety, wszystkie

ich kalkulacje okazały się błędne. Dla Ententy sprawa łużycka w ogóle nie istniała, a szanse na jej zaprezentowanie na forum międzynarodo-wym praktycznie równały się zeru. Pomoc z sąsiednich państw słowiań-skich też nie była możliwa: Polska wciąż walczyła o swoje granice, zaś Czechosłowacja starała się grać łużycką kartą, by wygrać sobie jakieś dodatkowe korzyści.

Opcja pro-czeska i pro-polskaPrzegrana batalia rozpoczęła nowy etap prześladowań wobec Łuży-

czan, których katastrofalnym finałem była II wojna światowa. W czasie działań wojennych na ziemiach łużyckich zginęło ok. 20 tys. ludzi (spo-śród ok. 100 tys.), trzeba jednak pamiętać, że prześladowania zaczęły się znacznie wcześniej, tj. wraz z dojściem Hitlera do władzy w 1933 roku. W ciągu tych dwunastu lat faszystowskich rządów istniało niebezpie-czeństwo, że Serbołużyczanie zostaną wyniszczeni doszczętnie. Hitler planował zagładę wszystkich Serbołużyczan. Gdyby wojna trwała kilka lat dłużej, dziś prawdopodobnie nie byłoby już Łużyczan.

Koniec wojny mimo okropnej traumy ożywił w zdziesiątkowanym narodzie aspiracje niepodległościowe. Serbsko-Łużyckie Zgromadze-nie Narodowe od samego początku optowało za oderwaniem Łużyc od Niemiec i przyłączeniem ich do Czechosłowacji. Memoranda wysłane do prezydentów Czechosłowacji i USA oraz do Stalina wyraźnie wska-zywały kierunek ich zainteresowań geopolitycznych. Usprawiedliwiano je racjami historycznymi, m.in. tym, że przez kilka wieków Łużyce na-leżały do Królestwa Czech, ale też odwoływano się do wydarzeń świeżej daty – eksterminacji Łużyczan przez nazistów. Co ciekawe, te projekty były znane wcześniej czeskiej opinii publicznej, niż samym zainteresowa-nym – Łużyczanom. Niemniej opcja proczeska nie była jedyną: niektó-rzy liderzy preferowali pozostanie Łużyc w ramach Niemiec, inni znów opowiadali się za inkorporacją do Polski (gdyż Polska po zmianie granic stała się bezpośrednim sąsiadem Łużyc), jeszcze inni zaś – zdecydowanie domagali się całkowitej niepodległości.

Dwa kraje – Czechosłowacja i Jugosławia – aktywnie wspierały sprawę łużycką, Polska pozostawała neutralna, oglądając się cały czas na ZSRR, zaś jedynym potencjalnym sojusznikiem na Zachodzie była Francja. Kraj ten był zainteresowany jak najdalej idącym osłabieniem Niemiec, więc mógł po cichu popierać dążenia separatystyczne Łużyczan.

Wielka Brytania, obserwując rosnącą potęgę i wpływy Związku Ra-dzieckiego w Europie była zdecydowanie przeciwna osłabianiu Niemiec, zaś Stany Zjednoczone interesowały się tylko ekonomicznym potencja-łem Łużyc, nie mieszając tego ze sprawami politycznymi.

Prawdopodobnie są najmniej znanym narodem zamieszkującym Europę. Ich państwa nie można znaleźć na mapie, gdyż po prostu nie istnieje. Są najmniejszym narodem słowiańskim. Dokładniej przypatrując się mapie Niemiec, w części południowo-wschodniej – tam, gdzie spotykają się granice trzech państw: Niemiec, Polski i Czech – można dostrzec nazwę regionu: die Lausitz.Tam właśnie mieszkają Serbowie Łużyccy.

ZAPOMNIANY NARÓD

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE56

HISTORIA SERB OŁUŻYCZANIE

Page 57: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Pozostawieni sami sobieWiosną 1947 r. Francja ostatecznie zrezygnowała ze swojej polityki

osłabiania Niemiec i przyłączyła się do bloku państw Zachodu, pod kie-rownictwem USA i Wielkiej Brytanii. Tym sposobem Serbowie Łużyccy znów zostali pozostawieni samym sobie, nie mając żadnych liczących się sojuszników ani na Wschodzie, ani na Zachodzie.

Utworzenie państwa łużyckiego miało swoje za i przeciw. Sytuacja geopolityczna po II wojnie światowej była dla Serbołużyczan znacz-nie lepsza niż 20 lat wcześniej: Łużyce graniczyły teraz od południa z Czechosłowacją, a od wschodu z Polską, i czyniłyby granice tych dwóch państw nieco bezpieczniejszymi. Łużyckie terytorium miało wynosić ok. 7 tys. km², czyli mniej niż 2 procent całego terytorium Niemiec. Na 800 tys. mieszkańców miało ono mieć ok. 100 tys. Sło-wian. Największymi przeszkodami okazały się: mała liczebność na-rodu łużyckiego, rozsianego nieregularnie wśród masy niemieckiej, polityczna i ekonomiczna słabość oraz niemieccy przesiedleńcy z Pol-ski i Czechosłowacji, którzy mogli skutecznie sabotować wszelkie wy-siłki na rzecz stworzenia państwa łużyckiego. Okres istnienia NRD zapewnił Serbom formalne status quo, ale za cenę lojalności wobec socjalistycznego państwa.

W zjednoczonych Niemczech co prawda zostali umieszczeni obok Duńczyków w Szlezwiku-Holsztynie, Fryzyjczyków na północnym zachodzie kraju oraz Sinti i Romów w katalogu tych nielicznych uznanych w Niemczech mniejszości narodowych. Także konstytucje landów gwarantują im ochronę tradycji i kultury. W niemieckich kra-jach związkowych w Saksonii i Brandeburgii istnieją zapisy ustawowe dotyczące ochrony i popierania Serbołużyczan. Gwarancja praw mniej-szościowych na szczeblu landu nie zmienia jednak faktu, że konstytu-cja RFN odrzuca kategorie przynależności państwowej i narodowej. W myśl prawa każdy obywatel RFN jest bowiem Niemcem, nie tylko w znaczeniu politycznym, ale również narodowym, natomiast Łuży-czanie chcieliby być traktowani jako obywatele niemieccy narodowości łużyckiej, podobnie jak Niemcy na Opolszczyźnie są uznawani za oby-wateli polskich narodowości niemieckiej.

Sprawa likwidacji przez lokalne władze nielicznych szkół serbołu-życkich poddała w wątpliwość intencje Niemców w stosunku do tego narodu. Spór doprowadził do upublicznienia kwestii łużyckiej na fo-rum międzynarodowym. Najpierw Rada Europy wytknęła Niemcom, że swoimi likwidatorskimi posunięciami w odniesieniu do serbołuży-ckiego szkolnictwa łamią normy określone zarówno w zaakceptowa-nym przez RFN Ramowym Porozumieniu Rady Europy w sprawie ochrony mniejszości z 1995 r., jak i w Europejskiej Karcie Języków Regionalnych i Mniejszościowych z 1992 r. W obronę Łużyczan zaan-gażowali się także polscy parlamentarzyści, którzy wystosowali w mar-cu 2006 r. protest do władz Saksonii przeciw systematycznej likwidacji szkół serbołużyckich.

Problem przestrzegania praw Łużyczan stał się też przedmiotem zainteresowania krajowych parlamentów Czech , Węgier i Serbii. Niemcy konsekwentnie bronią się przed zarzutem dyskryminacji i planowej likwidacji kultury i narodu, obecnego na tych terenach od kilkunastu wieków. Jest jednak faktem, że nazywają Łużyczan pogardliwie mianem Eier-Mahler – „malarzy jajek” (od wielkanoc-nego zwyczaju malowania jajek), żądają od rdzennych mieszkańców, by w obecności niemieckich obywateli nie mówić po łużycku, na-wet gdy Łużyczanin rozmawia z Łużyczaninem, np. w urzędzie, choć język ten ma prawnie zagwarantowany status. Także zdominowane przez Niemców rady parafialne nie zgłaszają zapotrzebowania na łu-życkie nabożeństwa.

Moda na ŁużyckośćNiewątpliwie Serbowie Łużyccy, jeśli chcą przetrwać, muszą dokonać

wysiłku własnymi rękoma. Do tej pory wiele czynników przemawiało na ich niekorzyść: niewielka liczebność, przemieszanie z Niemcami, ger-manizacja, słabość i niesamodzielność ekonomiczna, zagrożenie ze strony wielkiego przemysłu niszczącego dotychczasową strukturę społeczno-na-rodową oraz brak nowoczesnej kultury, którą ograniczono do ludowego folkloru. Protesty przeciwko likwidacji szkół serbskich, przybrały w pew-nym momencie formę strajku szkolnego (rzecz niespotykana w Niem-czech), nie przynoszą wyraźnych efektów.

Już sam fakt rozgłosu wokół problemu ożywił nadzieje na uratowa-nie serbskiego dziedzictwa i przetrwanie w niemieckim otoczeniu. Po-nadto szczególny nacisk położono na projekt WITAJ, który umożliwia już najmłodszym dzieciom metodą zabawy, uczyć się języka w przed-szkolach. Projekt miał swój początek w roku 1998 z liczbą czternaściorga dzieci w jednym przedszkolu, a w roku 2004 już ponad 400 chodziło do 6 przedszkoli WITAJ oraz do13 dalszych grup WITAJ w Saksonii i Brandenburgii. Dodatkowo zauważalna jest swego rodzaju moda na łu-życkość, którą daje się od pewnego czasu zauważyć u młodego pokolenia mieszkańców Łużyc. Powstała także pierwsza partia Łużyczan w RFN – Serbska Ludowa Strana (czyli Łużycka Partia Ludowa), której celem jest m. in. uratowanie języka i narodu łużyckiego oraz powołanie uni-wersytetu serbskiego i 24-godzinnego radia łużyckiego. Łużycka Partia Ludowa wzoruje się na Partii Duńczyków, która zdobyła w ostatnich wy-borach do Landtagu Szlezwiku-Holsztyna 3,6 proc. głosów, co pozwoli-ło jej wprowadzić dwóch przedstawicieli do lokalnego parlamentu. Poja-wiają się niechętnie podejmowane pomysły utworzenia landu łużyckiego z części Saksonii i Brandenburgii.

„Byliśmy, jesteśmy, będziemy” – taki napis widniał w 2003 r. na krzy-żu poświęconym i ustawionym naprzeciwko zamykanej szkoły Chróści-cach (Crostwitz) koło Budziszyna w ostatnim dniu jej istnienia, przez ludzi dla których sprawa zamknięcia tutejszej szkoły średniej to sprawa narodowa, a nie zwykły problem administracyjny. To, czy przetrwają w ograniczonym stopniu, zależy od przyjaznych im europejskich polity-ków, stowarzyszeń i ludzi dobrej woli w sąsiednich krajach.

Tysiąc lat temu praktycznie całe wschodnie Niemcy zamieszkane były przez plemiona słowiańskie. Albo przezwyciężą własną niemoc, apatię i izolację lokalnej administracji niemieckiej, i przetrwają, albo podzielą los Słowian Połabskich i nieistniejących już słowiańskich Obodrytów, którzy jeszcze w XVIII wieku zamieszkiwali enklawy wokół Hanoweru.

Maciej Szepietowski

Herb Dolnych ŁuycHerb Górnych Łuyc

L ISTOPAD 2009 57

HISTORIA SERB OŁUŻYCZANIE

Page 58: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Szanowny Panie ambasadorze.

W czasie swojej długoletniej pra-

cy w charakterze dyplomaty był Pan

świadkiem wojny w Zatoce Perskiej,

a także świadkiem upadku muru ber-

lińskiego oraz ataku terrorystycznego

na USA z 11 września. Jakie wydarze-

nia z pracy, w charakterze dyplomaty

utkwiły Panu Ambasadorowi najbar-

dziej w pamięci?

J. E Ambasador Cesarstwa Japonii w Pol-

sce Ryuichi Tanabe: W latach 1973 – 74 pra-cowałem w Berlinie Zachodnim, który jak wia-domo był otoczony murem. Do dzisiaj mam w pamięci wypadek zastrzelenia człowieka, który próbował pokonać mur, aby wydostać się z Berlina Wschodniego. Ponownie odwie-dziłem Berlin w 1989 roku, gdy ten przeczący zasadom humanitaryzmu mur runął. Przyje-chałem wtedy samochodem z żoną i dwójką dzieci Bonn. Pamiętam, że w pobliżu Bramy Brandenburskiej, odłupaliśmy kawałek muru, a potem wiele razy przechodziliśmy przez wyrwę w murze, przekraczając w ten sposób granicę pomiędzy Berlinem Wschodnim i Za-chodnim. Pamiętam dokładnie wzruszenie, ja-kie towarzyszyło odczuciu, że mur wreszcie

upadł. W tamtym czasie na bieżąco śledziłem też wszystkie wydarzenia w Polsce i innych kra-jach Europy Wschodniej, które doprowadziły do upadku komunizmu. Szczególnie głębokie wrażenie wywarło na mnie powstanie ruch so-lidarnościowego w Polsce, obrady Okrągłego Stołu w 1989 roku i pokojowa transformacja ustrojowa. Wkrótce po zjednoczeniu Niemiec zostałem oddelegowany na placówkę w Ara-bii Saudyjskiej. Niedługo później rozpoczęła się wojna w Zatoce Perskiej. Każdej nocy by-łem świadkiem ataków z użyciem rakiet Scud (łącznie 30 razy). Było to moje pierwsze do-świadczenie wojenne, stale nosiłem przy sobie maskę przeciwgazową, a byłem odpowiedzialny za zapewnienie bezpieczeństwa obywatelom japońskim. Dobrze pamiętam pierwszy atak rakietowy, kiedy w środku nocy rakieta Scud z szybkością błyskawicy przeleciała tuż obok budynku, w którym się znajdowałem i wpadła do pogrążonej w ciemnościach Zatoki Perskiej.

11 września 2001 roku razem z Guberna-torem Tokio, Shinataro Ishihara, przebywałem na delegacji w Waszyngtonie. Zatrzymaliśmy się w hotelu tuż obok Pentagonu i na własne oczy widziałem, jak Pentagon zostaje zaatakowany i staje w płomieniach. Ogarnęło mnie wówczas

Podejmując gości z Japonii zawsze zabieram ich do restau-racji oferującej kuchnię polską, gdzie polecam im żurek i kaczkę, a na deser szarlotkę – mówi w rozmowie ze „Sto-sunkami Międzynarodowymi” b. Ambasador Cesarstwa Japonii w Polsce Ryuichi Tanabe.

przeczucie, iż nowa postać terroryzmu, repre-zentowana przez Al-Kaidę spowoduje dalszą destabilizację sytuacji na świecie. Jestem prze-konany, że do zwalczania biedy i zapewnienia stabilizacji na świecie niezbędne są działania krajów demokratycznych.

J. Ekselencja pełnił w Polsce swo-

ją misję dyplomatyczną od 2006 roku

i w tym czasie w podróżach po naszym

kraju przejechał Pan ponad 55 tysięcy

km. Odwiedził Pan wszystkie japoń-

skie fabryki w Polsce i wiele innych

miejsc, w których razem pracują Ja-

pończycy i Polacy. Trudno dorów-

nywać w pracowitości, sumienności

i dokładności Japończykom, o czym

wiedzą wszyscy na świecie. Jak Po-

lacy współdziałają w systemie japoń-

skiego zarządzania?

RT: Podczas pełnienia misji w Polsce od-wiedziłem większość z działających tu około 70 fabryk japońskich. W każdej z tych fabryk obowiązuje japoński system zarządzania i wy-twarzają one wysokiej jakości produkty, które są dalej eksportowane. Poznańska fabryka firmy Bridgestone, produkująca opony do samocho-dów osobowych, działa już od 11 lat i jest obec-nie uznawana za najlepszy zakład tego koncer-nu w Europie; prowadzi nawet szkolenia dla menadżerów i robotników z innych krajów europejskich. Jest to nowy model współpracy, rozwijający się tak pomyślnie między naszymi narodami.

Japonia kojarzy się Polakom także

ze wspaniałymi japońskimi sporta-

mi walki: karate, judo, aikido, sumo,

kendo. Często spotykaliśmy się z Pa-

nem ambasadorem podczas Pucharu

Świata w Karate Tradycyjnym, który

był rozgrywany wielokrotnie w Polsce

pod patronatem Ambasady Japonii.

Rząd Japonii, doceniając sukcesy

polskich zawodników w sportach wal-

ki przyznał w 2006 roku dotacje Pol-

skiemu Związku Sumo w wysokości

ponad 5 milionów jenów oraz Polskie-

mu Związkowi Karate Tradycyjnego

w wysokości ponad 8 milionów jenów.

Pana zainteresowanie, osobista po-

moc, życzliwość i przychylność spor-

tom walki w Polsce jest bardzo duża.

Czy możemy powiedzieć, że oprócz

muzyki i literatury jest to też Pana

hobby?

RT: Zdziwiło mnie, że w Polsce tak wielu ludzi trenuje japońskie sporty walki, takie jak judo, karate, kendo, aikido, a ku mojemu za-

Rozmowaz b. Ambasadorem Cesarstwa Japonii w Polsce

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE58

ŚWIAT W OBIEKTYWIE ANDRZEJA LEKA

Page 59: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

skoczeniu nawet sumo. Miłośnicy sztuk wal-ki bardzo interesują się także kulturą Japonii, co niezwykle mnie cieszy. Ja sam, w czasach licealnych ćwiczyłem trochę judo, dzięki czemu mogłem wzmocnić nie tylko ciało, ale i umysł. W Warszawie organizowanych jest wiele festi-wali muzycznych, dzięki czemu mogłem de-lektować się muzyką klasyczną. Na szczególną uwagę zasługuje zwłaszcza Opera Kameralna, która mimo niewielkich rozmiarów, jest unikal-na i nie ma podobnych w całej Europie. Inne moje zainteresowania to lektura i podróże.

Które miejsca w Polsce lubi Pan

Ambasador odwiedzać i w których

wypoczywać? W polskich górach, nad

morzem, na Mazurach?

RT: Uważam, że w zrozumieniu kraju, w którym się pracuje, niezbędne jest dokładne poznanie historii i kultury. W Polsce odwiedzi-łem miasta o długiej historii, takie jak Kraków, Wrocław, Gdańsk, Poznań, Lublin czy Zamość. Byłem też w Zakopanem oraz przejechałem samochodem wzdłuż wybrzeża od Szczecina aż do Sopotu. Bardzo piękne wydawało mi się także Pojezierze Sejneńskie, gdzie miałem oka-zję zobaczyć wiele bocianów. Chciałbym także nadmienić, że w Polsce znajduje się aż 13 Za-bytków Dziedzictwa Światowego UNESCO. Mam nadzieję, że dzięki bardziej aktywnej promocji tych walorów do Polski będzie przy-jeżdżać coraz więcej turystów, w tym także Ja-pończyków.

Jakie potrawy i dania kuchni pol-

skiej i japońskiej najbardziej Panu

smakują. Czy lubi Pan ambasador

polski żurek lub bigos?

RT: Japończycy na ogół jedzą zarówno po-trawy tradycyjnej kuchni japońskiej jak i kuch-ni całego świata. Japonia znana jest z najdłuż-szej na świecie średniej długości życia. Wydaję mi się, że stoi za tym skłonność Japończyków do zdrowego odżywiania się przy jednoczesnym urozmaiceniu posiłków. Podejmując gości z Ja-ponii zawsze zabieram ich do restauracji oferu-jącej kuchnię polską, gdzie polecam im żurek i kaczkę , a na deser szarlotkę. Potrawy te sma-kują zarówno mnie, jak i mojej żonie, japoń-scy goście również je chwalą. Zdarza się jednak czasami, że porcje są zbyt duże i mamy problem ze zjedzeniem ich w całości. Swoim gościom polecam także do spróbowania żubrówkę.

Serdecznie dziękuję Panu ambasa-

dorowi za rozmowę.

Rozmawiał: Andrzej LekFoto: Andrzej Lek

J. E Ambasador Japonii w Polsce Ryuichi Tanabe podczas przemówienia

J. E ambasador Japonii w Polsce z małonk w rozmowie z J. E ambasadorem Iraku w Polsce

J. E Ambasador Japonii w Polsce z małonk podczas rozmowy z Nuncjuszem Apostolskimw Polsce Abp. Józefem Kowalczykiem podczas uroczystoci w ambasadzie Japonii w Warszawie

L ISTOPAD 2009 59

ŚWIAT W OBIEKTYWIE ANDRZEJA LEKA

Page 60: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

W XX wieku w rolę Cassandry wcieliło się kino. Wraz z rozwojem techniki obrazy zagłady świata stawały się coraz bardziej spekta-

kularne. Choć za prekursora katastrofizmu w kinie uznać można Frit-za Langa i jego „Metropolis” z 1926 roku ukazujące klęskę ludzkości spowodowaną nadmiernie rozwiniętą technologią, to jednak prawdziwy boom na tematykę zagłady przyszedł dopiero w latach 50. ubiegłego wieku. Wyścig zbrojeń, zimna wojna, rozwój techniki – również filmo-wej – wszechobecny strach przed agenturalną działalnością komunistów w Stanach, zaowocowały niezliczoną ilością apokaliptycznych scenariu-szy w Hollywood. Dziełem pochodzącym z tamtego okresu, które nie-wątpliwie weszło do kanonu kina katastroficznego jest „Ostatni brzeg” Stanleya Kramera (1959) ze świetnymi kreacjami Gregory Pecka i Avy Gardner. Film jest obrazem świata po zagładzie nuklearnej, w wyniku której życie zachowało się wyłącznie w Australii, ale i tu niebawem ma dotrzeć fala śmiercionośnego promieniowania. Za pomocą niezwykle oszczędnych środków, bez ferii wybuchów i tricków tworzących infe-ralne tło, Kramer buduje kameralną opowieść będącą niezwykle gorzką wizją finału niepohamowanego wyścigu zbrojeń. Ze względu na zawartą w nim krytykę rozwoju śmiercionośnych narzędzi mieszkańcy byłego bloku sowieckiego mogli obejrzeć film dopiero osiem lat po premierze.

Interesujący jest fakt, iż w roli obrońców planety zawsze występują Amerykanie na czele z dzielnym prezydentem (sztandarowy przykład Billa Pullmana prezydenta z „Dnia Niepodległości” ratującego Ziemię przed inwazją kosmitów). Przypadek? Ależ skąd. Mocarstwowe zapędy Stanów Zjednoczonych przekładają się również na kino, bo kino – rów-nież science fiction – jest odzwierciedleniem panującej sytuacji społecz-no-politycznej. I o ile popularno-naukowe filmy lat 50. oglądało się z przymrużeniem oka, jako niskobudżetowe kino klasy „B” z patetycznym aktorstwem i kiepskimi efektami, a postatomowe wizje filmowe z lat 70. i 80. najchętniej zostałyby przemilczane przez krytyków (choć oczywiście zdarzały się perełki jak choćby „Blade Runner”), o tyle zupełnie inaczej traktuje się już katastroficzne kino przełomu wieków. Przede wszystkim niesamowicie rozwinęła się technika produkcji kinowej – wszelkie tricki kaskaderskie, efekty specjalne, obróbka cyfrowa, sprawiły, że niezwykle efektowna strona wizualna przyćmiewa samą fabułę.

W latach 90. zbliżające się Millenium wytworzyło swoistą modę na fil-my o życiu po wielkiej katastrofie: „Matrix”, „12 małp”. Zaś 1998 rok zaowocował prawdziwym „Armageddonem”. Fabuła jest dość prosta:

w ziemię ma uderzyć ogromny meteor, by uratować planetę należy zro-bić gigantyczny odwiert i rozsadzić skałę. Jedyną nacją, która może tego dokonać są oczywiście Amerykanie, bo mają najlepszy sprzęt, najlepszych wiertniczych z Brucem Willisem na czele no i oczywiście mają NASA. Jak się okazało – film odegrał istotną rolę w światowej kinematografii: zapoczątkował całą serię hollywoodzkich superprodukcji katastroficznych i stworzył z USA lidera tego gatunku. Najciekawszą z nich jest „Pojutrze” w reż. Rolanda Emmericha – speca od spektakularnych katastrof („Dzień Niepodległości”, „Godzilla”). Ukłon w stronę specjalistów za wysokiej kla-sy efekty, ale fabuła? No cóż... Świat dopada globalne ocieplenie, do czego oczywiście próbuje nie dopuścić amerykański naukowiec w osobie Dennisa Quaida. Tradycyjnie jego wezwania do opamiętania i jakiejkolwiek reakcji napotykają na mur obojętności dyplomacji Białego Domu, gdy tymcza-sem Indie pokrywa już śnieżna czapa a Tokijczycy umierają pod bombami gradowymi. Reżyser postawił na spektakularne efekty rezygnując w dużej mierze z wiarygodności. Zresztą sama epoka lodowcowa, której trzeba ty-sięcy lat by zawładnąć globem u Emmericha zjawia się w kilka minut, ale takie są prawa Hollywood. Zresztą sam problem globalnego ocieplenia, jak na rok 2004 był już odsunięty na dalszy plan. Ale nie to było wówczas najważniejsze. Otóż film wszedł na ekrany w roku wyborczym w USA i opozycja jednoznacznie odczytywała go jako oskarżenie pod adresem ad-ministracji Busha, która odmówiła ratyfikacji traktatu z Kioto traktujące-go o ograniczeniu emisji gazów cieplarnianych. Gdyby wybory zwyciężył proekologiczny Al Gore traktat zostałby zapewne podpisany, a sam film zupełnie sens by stracił. Póki co film aktualny jest, bo problem globalnego ocieplenia nie zniknął i pokazana w filmie możliwość zatrzymania Golf-sztromu jest całkiem realna (pamiętna „mała epoka lodowcowa” w Anglii w XVIII w. kiedy to zamarzła Tamiza). „Pojutrze” będąc jedynym filmem tego typu bez happy endu, krytykując politykę rządów USA tak otwarcie, bardziej niż film doceniony został jako element kampanii antybushowej i proekologicznej zarazem.

Niedawno na ekrany wszedł nowy film Rolanda Emmericha „2012”. To znów naszpikowany efektami specjalnymi i sprawnym montażem obraz zagłady Ziemi zapisany tysiące lat temu w przepowiedni Majów. Nasuwa się jednak jedno zasadnicze pytanie, czy według scenarzystów koniec nastąpi przed czy już po finałowym meczu EURO 2012?

Marlena Gabryszewska

APOKALIPSA MADE IN USAŚwiadomość nieuchronnego końca świata

pielęgnowana była w ludziach od zarania dziejów. Wyobraźnia podsycana cytatami z Apokalipsy

Św. Jana rzucanymi z ambony, a także profetycznymi wizjami proroków rodziła coraz to

nowe wytwory kultury głoszące rychły schyłek. Z obrazów i kart książek wyzierały jęzory ognia

piekielnego, pomór wycinał ludzkość w pień.

Katastrofa nadciąga…

STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE60

KULTURA F ILM

Page 61: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Pewnie pomyślicie, że trudno będzie mi oce-nić, jakie jedzenie serwowane jest w typo-

wych włoskich restauracjach, z uwagi na fakt, że w okolicach naszego hotelu była tylko jed-na taka jadłodajnia (ale za to serwująca boską pizzę). Wielbicieli włoskiego białego szaleństwa nie zdziwię jednak stwierdzeniem, że goszczący nas Hotel Folgarida (Via dei Brenzi 42 Folgari-da-Dimaro) skutecznie wynagradzał nam braki lokalnej infrastruktury kulinarnej… Każdego wieczoru degustowaliśmy tradycyjne potra-wy włoskiej kuchni. Makarony podawane na tysiące sposobów (osobiście najbardziej lubię tagiatelle con funghi), risotto, ravioli, omlet z szynką, grzybami i parmezanem – czysta poe-zja! I choć nie wszystko przypadło mi do gustu, po powrocie do Polski po raz pierwszy z przy-jemnością sięgnęłam po Caprese – czyli słynne pomidory z mozarellą i bazylią, skropione oliwą z oliwek i octem balsamicznym.

Jak wygląda kuchnia włoska, chyba nie trzeba pisać. Pokusiłabym się jednak o stwierdzenie, że to najpopularniejszy import kulinarny w Polsce, goszczący regularnie na naszych stołach (i chwała za to królowej Bonie)… Bo przecież nie uwierzę, że jest ktoś kto nigdy w życiu nie użył włosz-czyzny, albo – chyba najbardziej kojarzonych z Włochami ziół – oregano, bazylii, rozmarynu, czy tymianku…O pizzy pisać nie będę – nigdzie nie smakuje tak jak we Włoszech, choć także w Warszawie można zjeść całkiem niezłe wypieki (polecam ursynowską Rimini).

Skupię się dzisiaj na tych restauracjach, gdzie serwowane są różne makarony, omlety i jedyne w swoim rodzaju desery (tu pierwsze miejsce jak dla mnie zajmują bezkonkurencyj-ne lody, a zaraz po nich panna cotta – w smaku i konsystencji przypominające połączenie na-szej galaretki i sernika na zimno).

CentorrinoWarszawski rajd włoski rozpoczęłam od re-

stauracji Centorrino (ul. Chmielna 28a lok 1). Przyznaję bez bicia – z polecenia, no ale jak by nie patrzył, to najczęstszy powód wyboru jakiej-kolwiek restauracji. Pierwsze wrażenie bardzo pozytywne – przyjemny wystrój, obsługa na-tychmiast reaguje na nasze wejście… Czar nieco prysł w chwili podania menu: ceny wysokie (np. na przystawki trzeba przeznaczyć przeciętnie około 25-30 PLN) – choć, z drugiej strony, z racji lokalizacji dziwić to nie powinno. I dlatego właśnie, mimo że jedzenie było naprawdę bardzo smaczne, to rachunek wynoszący 200 zł za dwie osoby jakoś nie pozwolił nam w pełni cieszyć się wizytą w lokalu. Miejsce myślę dobre, ale tylko na spotkanie biznesowe…

GiancarloDo tej restauracji trafiłam zupełnie przypad-

kiem – Giancarlo (ul. Rzymowskiego 34) – na szczęście jako gość, nie jako osoba zapraszająca – gdyż wtedy najprawdopodobniej nie zdecy-dowałabym się na posiłek w tym miejscu… Niewiarygodnie droga restauracja, ale – w prze-ciwieństwie do restauracji Centorrino – cena przekłada się na jakość. Zdecydowanie eksklu-zywne miejsce, co widać już od progu. Na pełny obiad warto poświęcić około 200 zł na osobę, ale w zamian można zjeść prawdziwie włoskie dania wykraczające poza pizzę i spaghetti. Sama skusi-łam się na zupę Straciatella (rosół z dość charak-terystycznymi kluskami z parmezanu) oraz na Fi-letto con crema di parmigiano – czyli polędwicę

wołową z parmezanem. Ogromną zaletą lokalu jest bardzo bogaty wybór win. Do tego dochodzi bardzo nastrojowe otoczenie oraz sympatyczna i profesjonalna obsługa. Cóż dodać – panowie do dzieła! Dobre miejsce, na romantyczną kolację, jeśli chcecie zaimponować kobiecie.

St. AntonioDo St. Antonio (ul. Senatorska 37) warto

wybrać się chociaż raz, mimo że i tu ceny nie należą do najniższych. Sąsiadująca bezpośrednio z Parkiem Saskim restauracja gwarantuje chwilę ciszy i relaksu z dala od ruchliwych ulic. Warto wcześniej zarezerwować stolik, zwłaszcza, jeśli planuje się pobyt w porze lunchu (południe) albo randkowej (wieczór). Poza tradycyjną kuch-nią włoską można też zjeść coś bliższego naszym klimatom, więc odpada ryzyko, że odwiedzając to miejsce w większym gronie ktoś będzie nieza-dowolony. Polecam wyśmienitą pierś z kurczaka w sosie kurkowym z parmezanem. No i oczywi-ście niech Was nie ominie rewelacyjne pieczywo włoskie (ciabatta) serwowane z ziołami i oliwą – własny wypiek lokalu!!!

BasiliaNa koniec zostawiłam moją zdecydowanie

ulubioną restaurację, której dobre wrażenie nie osłabiła nawet degustacja oryginalnych dań we Włoszech. Restauracja Basilia (al. Komisji Edu-kacji Narodowej 24). Niepozorny lokal z niewiel-kim ogródkiem i antresolą ma w sobie „to coś”, co sprawia, że z przyjemnością tam wracam. Spośród opisanych przeze mnie restauracji ta jest zdecydo-wanie najtańsza, ale wśród znanych mi restauracji włoskich oferuje zdecydowanie najlepiej przygo-towane makarony!!! To tutaj właśnie pokochałam Tagiatelle con funghi, i to wychodząc właśnie z tej restauracji zastanawiam się, jakiej magii kulinarnej używa ich kucharz. Informacja dla tych, których mniej zachwycają możliwości kuchni makarono-wej – tu również można zjeść pizzę.

Patrycja Kuciapska

Królestwo makaronów

Jak na zapalonego narciarza przystało, ostatni sezon zimowy zakończyłam szalonym wyjazdem na narty. Zupełnie przypadkiem trafiłam we włoskie Dolomity, ale już zupełnie nie przypadkiem w dzisiejszym odcinku postanowiłam opisać swoje doświadczenia kulinarnez tego regionu.

smak 4wystrój 4,5 obsługa 4jakość do ceny 3ogólne wrażenie 4

smak 4wystrój 4obsługa 5jakość do ceny 4ogólne wrażenie 4,2

smak 4,5wystrój 4obsługa 4,5jakość do ceny 4ogólne wrażenie 4,3

smak 5wystrój 4,5obsługa 4jakość do ceny 5ogólne wrażenie 4,6

61

PRZEGLĄD KUL INARNY

LISTOPAD 2009

Page 62: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

OSTATNIE STRONYOSTATNIE STRONY

62 STOSUNKI MIĘDZYNARODOWE

Niech mocz będzie z wami

Brazylijska organizacja ekolo-giczna występująca pod nazwą SOS Mata Atlântica wyemi-towała ostatnio w kilku kana-łach miejscowej telewizji spo-ty zachęcające do oddawania moczu pod prysznicem. Ma to być ponoć najprostsza me-toda oszczędzania wody. Jak wyliczyli organizatorzy kampanii, jedno spłukanie toalety dziennie przyczynia się do zużycia 4380 litrów wody w skali roku.

Teraz tylko czekać, aż rzeczona organizacja w imię ratowa-nia planety podejmie temat dalszych niezbędnych oszczędności, ot choćby poprzez wytwarzanie kompostu w warunkach domo-wych czy akcji typu ‘Mycie skraca życie’. Cóż, do niedawna ‘eko-lodzy’ postrzegani byli jako bezwzględni, acz tępogłowi, sabotaży-ści. Teraz wiadomo, że to na dodatek jeszcze świnie.

Bal przebierańcówW ramach badań w terenie ma-jących na celu wypracowanie lepszych kontaktów ze społecz-nością muzułmańską, trzy poli-cjantki z angielskiego hrabstwa Yorkshire przez jeden dzień za-miast w mundurach służbowych paradowały w burkach i hidżabach. Projekt otrzymał nazwę ‘Wejdź w ich skórę’ i miał być sposobem na otwarcie się na mniejszości etniczne w ramach polityki promującej różnorodność kulturową.

Po opublikowaniu wzmianki o ich eksperymencie, zadowolo-ne zdawały się być wyłącznie same pomysłodawczynie akcji. Spad-ła na nie bowiem fala krytyki tak organizacji reprezentujących po-datników, których pieniądze zmarnowały, jak i resztek odpornych na rządową propagandę, którym poprawność polityczna powoli zaczyna wychodzić bokiem. Idąc z duchem czasu i w ramach kolejnych ‘projektów badawczych’ owe policjantki powinny po-święcić kilka dni na poudawanie prostytutek, żebraków, lesbijek narkomanów czy niepełnosprawnych.

Klaps!Nowa Zelandia, pod wzglę-dem poprawności politycz-nej grająca zdecydowanie w pierwszej lidze światowej, zdecydowała się na prze-prowadzenie referendum w sprawie ewentualnego ka-rania za dawanie dzieciom klapsów. Wprowadzone w 2007 roku prawo stanowczo zabraniające stosowania takich metod wychowawczych podzieliło Nowozeland-czyków do tego stopnia, że owo referendum było pierwszym w hi-storii kraju zorganizowanym z inicjatywy obywateli.

Jak to w demokracjach bywa, prawo głosu mieli oczywiście regularnie maltretujący swoje dzieci rodzice, stare panny wiedzę o wychowywaniu dzieci czerpiące z wyłącznie z opowieści o wnucz-kach sąsiadek, hedonistyczne pary bezdzietne oraz kobiety po zabiegach aborcji ‘z przyczyn społecznych’, kiedy to będąc w za-awansowanej ciąży zorientowały się, że jednak nie stać ich będzie na kolejną pociechę... Strach się bać.

Piechotą zdrowiej

Zatroskana o dobro naszej planety, a tak-że, przede wszystkim o wygodne życie za-trudnianych przez siebie wszelkiej maści politykierów i urzę-dasów, Unia Europejska opublikowała listę linii lotniczych oraz producentów samolotów, które zobowiązane będą do ograniczenia emisji CO2. Wszystko to w ramach walki ze zmianami klimatycz-nymi. Na razie nie wiadomo, jak emitowanie CO2 będzie w sposób wiarygodny mierzone, ale pewne jest, że na nieprzestrzegających unijnych wytycznych czekają surowe kary.

Lotnictwo odpowiedzialne jest za około 3% emisji dwutlenku węgla. Dużo to czy mało? Na pewno niewiele w porównaniu z za-nieczyszczeniami powodowanymi przez nierentowne oraz sowicie dotowane stocznie i kopalnie, więzienia, które zamiast spełniać swoją rolę bardziej przypominają ośrodki wczasowe. Pozostaje mieć nadzieję, że w następnej kolejności mędrcy z Brukseli nie wezmą się za napoje gazowane...

KalejdoskopKalejdoskop

Opracował Michał Dzienio

Page 63: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009

Ali Chamenei (ur. 17.07.1939)

Ajatollah to najwyższy znawca teologii i prawa w szyizmie imami-ckim. Iran jest obecnie jedynym w świecie szyickim krajem, na którego czele stoi właśnie ajatollah. Sam Ali Chamenei jest bezpośrednim następ-cą słynnego Ruhollaha Chomeiniego, był zresztą jego współpracowni-kiem jako działacz islamskiej opozycji występującej przeciwko szachowi Rezie Pahlawiemu. W latach 1981 - 1989 prezydent Islamskiej Repub-liki Iranu. Od 1989 wyborem Zgromadzenia Ekspertów jest przywód-cą duchowym Iranu. Po dzień dzisiejszy jest jednym z symboli funda-mentalizmu islamskiego opartego na skrajnym konserwatyzmie, przede wszystkim w sferze obyczajowej. W mediach bez przerwy pojawiają się informacje o współpracy ajatollaha z Hezbollahem i Hamasem, a także o jego wezwaniach do rozwijania technologii nuklearnych.

Abdullah ibn Abdulaziz al Saud (ur. 01.08.1924)

Jeden z 37 synów króla Sauda – założyciela współczesnej Arabii Sau-dyjskiej. Od 1962 r. dowódca Gwardii Królewskiej, od 1982 r. następca tronu, wicepremier i szef polityki zagranicznej. Odkąd jego brat - król Fahd podupadł na zdrowiu w 1996 r., wykonywał obowiązki regenta, a po śmierci brata, w 2005 r. wstąpił na tron.

Uchodzi za przyjaciela USA oraz wyjątkowo pobożnego muzuł-manina. Mąż czterech kobiet, ojciec siedmiu synów i piętnastu córek, a także fundator operacji rozdzielenia bliźniaczek syjamskich z Janiko-wa. Po operacji zakończonej sukcesem, władze Janikowa nadały mu ty-tuł honorowego obywatela miasta, Międzynarodowa Kapituła Orderu Uśmiechu przyznała mu Order Uśmiechu nr 800 (18 marca 2005 r.), a prezydent RP Lech Kaczyński uhonorował go 25 czerwca 2007 r. Or-derem Orła Białego.

Hugo Chavez (ur. 28.07.1954)

Wojskowy i polityk. Przywódca ruchu zwanego „rewolucją boliwa-riańską”. Apodyktyczny i autorytarny przywódca, kontrowersyjny i dość nielubiany w opinii społeczeństwa światowego, choć patrząc na cyfry – wydaje się politykiem z sukcesami. Za jego rządów Wenezuela poprawiła większość znaczących wskaźników ekonomicznych, choć jego pomysły, takie jak: skrócenie dnia pracy do 6 godzin, obniżenie wieku wyborcze-go do 16 lat, czy podporządkowanie prezydentowi Banku Centralnego, mogą poważnych ekonomistów przyprawiać o zawrót głowy.

Od lutego 2009 r., po wygranym referendum zezwalającym prezy-dentowi kraju na nieograniczone kandydowanie w kolejnych kaden-cjach, jest niemal pewnym dożywotnim prezydentem kraju - albo w wy-niku demokratycznych wyborów, albo w efekcie przewrotu wojskowego. W końcu bycie absolwentem Akademii Wojskowej zobowiązuje...

PRZYWÓDCY KRAJÓW OPECPAŃSTWO GŁOWA PAŃSTWA SZEF RZĄDU

Algieria prezydent Abdelaziz Bouteflika (od 1999)

premier Ahmed Ujahia (1995-1998, 2003 – 2006 oraz od 2008)

Angola prezydent José Eduardo dos Santos (od 1979)

premier Paulo Kassoma (od 2008)

Arabia

Saudyjska

król Abdullah ibn Abdulaziz al Saud(od 2005)

król Abdullah ibn Abdulaziz al Saud(od 2005)

Ekwador prezydent Rafael Correa (od 2007)

prezydent Rafael Correa (od 2007)

Irak prezydent Jalal Talabani (od 2005)

premier Nuri al-Maliki (od 2006)

Iran ajatollah Ali Chamenei (od 1989)

prezydent Mahmud Ahmadineżad (od 2005)

Katar emir Hamad ibn Chalifa as-Sani (od 1995)

premier Hamad ibn Dżassim ibn Dżabras-Sani (od 2007)

Kuwejt emir Sabah IV Al-Ahmad Al-Dżabr Al-Sabah (od 2006)

premier Nasser Muhammad Al Ahmad Al Sabah (od 2006)

Libia sekretarz generalny Sekretariatu Generalnego Mubarak Abdallah Al-Shamikh

sekretarz Generalnego Komitetu Ludowego Al-Baghdadi Ali Al-Mahmudi(od 2006)

Nigeria prezydent Umaru Yar’Adua (od 2007)

prezydent Umaru Yar’Adua (od 2007)

Wenezuela prezydent Hugo Chavez (od 1999)

prezydent Hugo Chavez (od 1999)

Zjednoczone

Emiraty

Arabskie

prezydent szejk Khalifa ibn Zayed Al-Nahyan (od 2004)

premier szejk Muhammad ibn Rasheedal-Maktoum (od 2006)

Przygotował Gniewomir Kuciapski

(wg listy członków organizacji w kwietniu 2009)

L ISTOPAD 2009 63

WŁADCY ŚWIATA

Page 64: Stosunki Międzynarodowe nr 60/2009