View
71
Download
1
Category
Preview:
DESCRIPTION
literatura
Citation preview
Biblioteka Amerykańska
Tom VI
Flannery O'Connor (1925 - 1964)
jest uznaną wielkością literatury
nie tylko amerykańskiej ale i światowej.
Całe swoje Ŝycie spędziła w Georgii,
a bohaterami jej utworów są zwykli, prości ludzie
amerykańskiego Południa.
Autorka dwu powieści:
Wise Blood (1952) i The Violent Bear It Away
(1960 - w przygotowaniu jako kolejny tom Biblioteki
Amerykańskiej) oraz dwu zbiorów opowiadań:
A Good Man Is Hard to Find (1955)
i Artificial Nigger and Other Tales (1957).
Pośmiertnie opublikowano fragmenty nie ukończonej
prozy pt. Who Do the Heathens Rage?
W Polsce ukazały się dwa wybory jej opowiadań
zatytułowane Trudno o dobrego człowieka (PIW, 1970)
oraz W pierścieniu ognia (PIW, 1975).
FLANNERY O'CONNOR
MĄDROŚĆ KRWI PrzełoŜyła
Magdalena Kucharska
Wydawnictwo Przedświt
Warszawa 1992
Tytuł oryginału: Wise Blood
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Przedświt
Redakcja: Małgorzata śbikowska
Projekt okładki i opracowanie graficzne: Zbigniew Kołaczek
Korekta: Ewa Redlicka
ISBN 83 - 85081 - 39 - 9
Wydanie pierwsze, Warszawa 1992
Wydawnictwo Przedświt
00 - 478 Warszawa
Al. Ujazdowskie 16/49
tel. 21 - 67 - 64
Druk i oprawa: Zakł. Graf. W. N. Łódź, ul. świrki 2
Wstęp
Zmarła w 1964 roku w wieku trzydziestu dziewięciu lat Flannery O'Connor od dawna
uznawana jest za jedną z najbardziej utalentowanych i zaskakujących pisarek amerykańskiego
Południa. Oprócz opowiadań pisała równieŜ powieści. Oryginalny charakter jej twórczości
wynika w duŜej mierze z wpływu, jaki wywarło na nią wychowanie w tradycyjnej katolickiej
rodzinie osiadłej od pokoleń w Georgii, otoczonej białą biedotą i protestanckimi członkami
sekty Bible - Belt, z których większość wywodziła się ze zuboŜałego chłopstwa walczącego o
przetrwanie na pagórkowatych równinach Georgii i odciętego od świata na górzystych
obszarach Tennessee. Ich osamotnienie, nieuregulowany tryb Ŝycia i przekazywany z
pokolenia na pokolenie fanatyzm religijny stają się źródłem aktów przemocy i zachowań
patologicznych. Mowa i myśli pełne są brutalnych, pierwotnych obrazów biblijnych, które
zasiali w ich psychice ciemni, naiwnie egzaltowani objazdowi pastorzy lub zwykli oszuści,
którzy błąkają się od miasteczka do miasteczka. Jako tradycyjna katoliczka; Flannery
O'Connor wnikliwie analizuje ten religijny półświatek i prowadzi z nim polemikę, chociaŜ o
ile jest ona zasadniczo pisarką religijną, to jednak jej twórczość nie ma charakteru
dydaktycznego i nie dotyczy bezpośrednio sporów doktrynalnych. Pisarka przywołuje
chaotyczne wyobraŜenia religijne ze świadomości wyznawców najbardziej popularnych
odmian protestantyzmu z dokładnością antropologa, który obeznany jest z ich Ŝyciem, nie
nadając jednak swym rozwaŜaniom zabarwienia satyrycznego. To, co słyszy i widzi, odnosi
do doświadczeń wcześniejszych pokoleń. W jej pierwszej powieści zatytułowanej Mądrość
krwi, dziadek głównego bohatera, zagorzały, wędrowny pastor, był człowiekiem, który nosił
w sobie „Jezusa jak Ŝądło”, a jego wnuczek, jako człowiek dorosły, „gdzieś w głębi swojego
umysłu zobaczył Jezusa przesuwającego się po wierzchołkach drzew, dziką postać w
łachmanach, która dawała mu znaki, aby się odwrócił i wkroczył w ciemność, gdzie nigdy nie
mógłby być pewny gruntu pod nogami, gdzie mógłby chodzić po wodzie nie wiedząc o tym, a
potem nagle ocknąć się i utonąć.” Jednak juŜ w wieku osiemnastu lat Haze zostaje wyrwany
ze swojej doliny i jako Ŝołnierz uczestniczy w wojnie światowej, z której wraca kontuzjowany
i oszołomiony nihilizmem. Wrodzona poboŜność przemienia się u niego w anty - religijność i
po powrocie do Tennessee w milczeniu przedziera on ulotkę, którą wepchnęła mu w rękę
córka pastora, myśląc tylko o jednym - aby załoŜyć swój anty - kościół, Kościół Bez Chry-
stusa. Jest on „niemym wołem” Williama Lewisa:
„Jestem członkiem i głosicielem kościoła, w którym ślepi nie widzą, kulawi nie
chodzą, a to co jest martwe, takim pozostaje. Jeśli ktoś mnie zapyta, powiem mu, Ŝe
jest to kościół nie skalany krwią Jezusa... Jezus był kłamcą.”
Nie jest to rozumowanie ateisty, jest to szaleńcza namiętność człowieka obłąkanego.
Widzimy go więc w momencie „chrztu” - pogrąŜonego w grzechu, którego pragnie - w łóŜku
oziębłej miejscowej prostytutki, kupującego celowo na wpół sprawny samochód i głoszącego
swą „wiarę” na rogach ulic, w miejscach publicznych, w otoczeniu domokrąŜców i oszustów.
Odbiera fałszywemu „ślepemu” pastorowi piętnastoletnią zdemoralizowaną córkę; pozbywa
się swojego konkurenta, który zaczął głosić Święty Kościół Chrystusa Bez Chrystusa i
odchodzi w obskurny świat głodu i nędzy. Najbardziej jednak przeraŜające są chłód i
obojętność jego obsesji, które nadają tej postaci nieludzki wymiar. Jest całkowicie
autentyczny. Takie są teŜ w zasadzie w swojej mowie i Ŝyciu codziennym wszystkie postacie
jej powieści i to właśnie ta „codzienność” jest w nich najbardziej przeraŜająca. Flannery
O'Connor w sposób mistrzowski oddaje atmosferę strachu w obsesyjnie powracających
obrazach, które dręczą umysły ludzi prostych. WyobraŜenia te, zakorzenione na stałe w
świadomości bohaterów jej powieści, znajdują odbicie w ich burzliwym Ŝyciu wewnętrznym.
W końcu, w ostatecznym geście odizolowania się od świata, do którego powrócił po wojnie, a
moŜe równieŜ z zamiarem zemsty na swojej świętoszkowatej gospodyni, której naprawdę
chodzi tylko o jego pieniądze, Haze wciera sobie do oczu wapno, aby się oślepić. W akcie
tym nie ma nic z melodramatu. Jest w nim logika szaleństwa. Flannery O'Connor opanowała
sztukę ukazywania tego co absurdalne jako rzeczy naturalnej dla swoich bohaterów.
Charakterystyczna dla nich oszczędność w słowach nieadekwatna do wymiaru ich własnych
tragedii, sprawia, Ŝe proza Flannery O'Connor jest tym bardziej przekonywająca.
Z właściwą sobie zadumą i powagą religijną opisując obrazy i złudzenia, jakimi Ŝyją
bohaterowie jej powieści, autorka wykazuje silną i niebezpieczną skłonność do dziwacznej
symboliki. Wkracza ona jednak tak głęboko w Ŝycie wewnętrzne swoich postaci, Ŝe prawie
nigdy nie wydaje się to nienaturalne. Okoliczności zewnętrzne sprawiają, Ŝe główni
bohaterowie jej utworów stają się samotnikami. Sądzę, Ŝe jej talent ujawnia się najpełniej w
opowiadaniach, a tam właśnie zaskakujące symbole, jakich uŜywa wiąŜą się z głębokim
poczuciem wewnętrznego konfliktu moralnego postaci.
Doskonałym tego przykładem jest jedno z opowiadań ze zbioru Everything That Rises
Must Converge zatytułowane „Parker's Back”, w którym dominujący motyw wydaje się na
pierwszy rzut oka groteskowy. (Groteskowość sama w sobie nie znaczy dla niej nic - jest
jednym z atrybutów rzeczywistości.) Prosty kierowca cięŜarówki oddaje się swojej Ŝyciowej
obsesji tatuowania się. Swe ciało zmienia w Ŝywą galerię obrazów, co sprawia, Ŝe kobiety nie
potrafią mu się oprzeć. Kiedyś zafascynował dzięki temu swoją poboŜną Ŝonę, która wkrótce
jednak przestała się nim interesować. Aby rozbudzić na nowo jej uczucia, kaŜe wykonać
sobie tatuaŜ na plecach, które do tej pory pozostawały nie zapisaną kartą. Wybiera największy
i najdroŜszy dostępny tatuaŜ: Chrystusa Bizantyjskiego. Sekta jego Ŝony jest jednak
przeciwna temu wyobraŜeniu Chrystusa. MęŜczyzna zostaje odrzucony, poniewaŜ dopuścił
się tego, do czego czują odrazę członkowie jej sekty - bałwochwalstwa. Ten „boŜek”
pozostaje najwidoczniej obojętny Bogu i sprawom ostatecznym. Jednak farsa ta jest powaŜna.
Oniemiały w swym bólu człowiek domaga się prawa do Ŝycia wewnętrznego, pragnie
pokazać, Ŝe jest kimś. Obala narzucone mu ograniczenia. Jego czyn jest zarazem naturalną i
absurdalną prośbą, a nawet Ŝądaniem. Stanowi równieŜ wyraz buntu i nienawiści do kobiety,
którą człowiek ten jest zmęczony, tak samo jak ona zmęczona jest nim. W swoim zagorzałym,
niewzruszonym egotyźmie ci ograniczeni ludzie posuną się do wszystkiego, nie wyłączając
morderstwa. Opowiadanie, utrzymane w subtelnym klimacie baśni, razi równocześnie
krzykliwością barw plakatu cyrkowego.
Wyobraźnia Flannery O'Connor jest nieposkromiona - niemalŜe tak Ŝywa jak
wyobraźnia pierwszych Purytan. Odnosimy wraŜenie, Ŝe pisarka sama poparzyła sobie palce
w pełnych Ŝaru opisach biblijnych. O zachodzie słońca krajobraz moŜe wydawać się równie
dobrze sielankowy jak ociekający krwią. Wyrządzenie zła przez bohatera wprowadza go w
świat rzeczywisty „winy i smutku”. Stanowi to w przypowieściach Flannery O'Connor punkt
wyjścia dla rozwaŜań natury moralnej. W jednym z opowiadań pewien ksiądz wybiera się w
odwiedziny do niewiernego, który Ŝarliwie pragnie śmierci, aby ukarać swą matkę za
wykastrowanie go. Człowiek ten zostaje wyleczony przez miejscowego doktora, którym
gardzi za to, Ŝe nie pozwolił mu umrzeć.
„Zrozumiał, Ŝe przez resztę Ŝycia, słabowity, umęczony ale cierpliwy, będzie stał w
obliczu oczyszczającego strachu. Pozbawiono go moŜliwości choćby słabego krzyku,
ostatniego bezsilnego protestu. A Duch Święty w otoczeniu nie ognia a lodu w dalszym ciągu
zstępował nieubłaganie.”
Strach w ujęciu Flannery O'Connor jest środkiem odnowy duchowej lub psychicznej,
który moŜe doprowadzić do zniszczeń, ale z pewnością spowoduje wewnętrzną przemianę.
MoŜna to odrzucić jako argumentację antyhumanistyczną, jednak ironia jest w zasadzie
głównym środkiem literackim, do jakiego ucieka się Flannery O'Connor, a inspiracją dla
zaskakujących opisów w jej prozie nie jest czysta widowiskowość, czy pogoń za sensacją. W
jednym z jej najlepszych opowiadań „A Good Man is Hard to Find” cała rodzina wyjeŜdŜa
poza miasto. Wszyscy przekomarzają się w zwykły, radosny sposób. Poczciwa babcia wpada
nagle na pomysł, aby zrobić mały objazd i odnaleźć miejsce, gdzie się urodziła. Wkrótce
gubią drogę. Samochód wywraca się i na pomoc zjawiają się trzej męŜczyźni, zbiegli
więźniowie. Po kolei wyprowadzają dzieci i rodziców pod las, aby ich tam zabić. Przywódca
bandytów, znany jako Misfit - dumny z tego przezwiska - wdaje się w dyskusję religijną z
babcią, która mówi mu o modlitwie i o tym jak Jezus wskrzeszał umarłych. „Nie byłem tam,
więc nie mogę temu zaprzeczyć - powiedział Misfit. - Szkoda, Ŝe mnie tam nie było... To
niesprawiedliwe, Ŝe mnie tam nie było bo... jakbym tam był, to bym wiedział i nie byłbym
wtedy taki, jaki jestem teraz.” Ale kiedy kobieta go dotyka i mówi, Ŝe jest jednym „z jej
własnych dzieci”, Misfit odskakuje w tył „jak ukąszony przez węŜa” i zabija ją. Dzień ten
jednak zaczął się niewinnie.
Jak wszyscy pisarze „Gotyccy” Flannery O'Connor jest wraŜliwa na przejawy
obecności diabła, lub raczej mnogości diabłów w świecie ludzkim. Nie odbiera tego jednak w
konwencjonalnym, religijnym pojęciu. Wydawałoby się, Ŝe ma za złe Ewangelistom, Ŝe
uczynili z Szatana postać literacką, podczas gdy w rzeczywistości jest on w Ŝyciu codziennym
stale obecną siłą. Celem ukazywania przez nią zła nie jest wzbudzenie w czytelniku emocji,
ale ukazanie jak agresja rodzi się w umysłach przeciętnych ludzi. Dowiadujemy się, Ŝe nawet
uczucia oświeconych mogą mieć swoje nie uświadomione korzenie: kiedy Thomas, młody
historyk widzi jak jego matka przyprowadza do domu niechlujną dziewczynę, którą
„uratował” i obserwuje „jej lekko zgięte nogi” wyślizgujące się z samochodu, „z cichą,
złowrogą intensywnością narasta w nim wściekłość jak rozgniewany tłum”. Inna dziewczyna,
pouczona przez psychiatrę, aby uwaŜać zło za chorobę rozumie, Ŝe to rozróŜnienie uwalnia ją
od odpowiedzialności za jej grzechy. Być moŜe przypomina to Mauriaca bawiącego się
perwersją i paradoksem, jednak w twórczości Flannery O'Connor rola elementu diabołicznego
polega na wykorzenieniu dumy ze źle pojmowanej cnoty. Autorka nie przekonuje nas
argumentami, ale fizyczną Ŝywotnością scen, zapisem głosów i Ŝycia ludzi i swym kunsztem
pisarskim, który rzadko zawodzi. Szokuje ale oświeca.
V.S. PRITCHETT, 1980
Nota autorki do drugiego wydania (1962)
Mądrość krwi osiągnęła wiek dziesięciu lat i ciągle jest Ŝywa. Jestem na tyle
samokrytyczna, aby to stwierdzić. KsiąŜka pisana była z pasją i tak teŜ, jeśli to moŜliwe,
powinna być czytana. Jest to komiczna opowieść o chrześcijańskim malgré lui, i jako taka jest
ona bardzo powaŜna, poniewaŜ wszystkie powieści komiczne, jeśli mają posiadać jakąś
wartość, muszą dotyczyć spraw Ŝycia i śmierci. Mądrość krwi napisana została przez autorkę
od urodzenia wystrzegającą się z góry ustalonych teorii, posiadającą jednak pewne określone
zamysły. Fakt, Ŝe wiara w Jezusa dla niektórych jest sprawą Ŝycia i śmierci jest przeszkodą
dla czytelników, którzy woleliby uwaŜać ją za kwestię bez większych następstw. Dla nich
integralność Hazela Motesa leŜy w tym, Ŝe z taką energią starał się pozbyć obrazu postaci w
łachmanach, która przesuwa się po wierzchołkach drzew gdzieś w głębi jego umysłu. Dla
autorki natomiast spójność postaci bohatera polega na tym, Ŝe nie potrafi on tego zrobić. Czy
czyjaś integralność moŜe leŜeć w tym, czego nie potrafi zrobić? Myślę, Ŝe zwykle tak jest,
poniewaŜ wolna wola nie oznacza jednej woli, ale wiele pragnień ścierających się ze sobą w
człowieku. Wolność nie rodzi się tak łatwo. Jest to tego rodzaju tajemnica, której powieść,
równieŜ powieść komiczna, potrafi zaledwie dotknąć.
Rozdział I
Siedząc na samym brzegu zielonego pluszowego siedzenia, Hazel Motes patrzył przez
chwilę na okno pociągu, jakby zastanawiał się, czy przez nie nie wyskoczyć, a następnie
przeniósł wzrok na drugie, w przeciwległym końcu przedziału. Pociąg mknął pomiędzy
wierzchołkami drzew, które znikając jedno po drugim, ukazywały zawieszone ponad linią
odległych lasów purpurowo czerwone słońce. Nieco bliŜej wiły się, niknąc w oddali, zaorane
pola. Kilka wieprzy przypominających ogromne, cętkowane głazy ryło hałaśliwie w
bruzdach. Pani Wally Bee Hitchock, która siedziała w tym samym przedziale, naprzeciwko
Motesa, powiedziała, Ŝe według niej taki wczesny wieczór to najpiękniejsza pora dnia i
zapytała, czy on teŜ tak myśli. Była otyłą kobietą w sukience z róŜową krezą i mankietami. Jej
nogi w kształcie gruszek zwisały z siedzenia, nie dotykając podłogi.
Popatrzył na nią przez moment, po czym nie odpowiadając, pochylił się do przodu i
znów zaczął wpatrywać się w podłuŜny korytarz wagonu. Odwróciła się, ciekawa, co go tak
zainteresowało, ale zobaczyła tylko dziecko wyglądające z jednego z przedziałów i dalej, w
końcu korytarza, stewarda, który otwierał szafę z prześcieradłami.
- Domyślam się, Ŝe jedzie pan do domu - powiedziała, odwracając się znowu do niego.
Nie wyglądał na wiele ponad dwadzieścia lat, trzymał jednak na kolanach sztywny, czarny
kapelusz z szerokim rondem, taki, jakie noszą starsi wiejscy kaznodzieje. Do rękawa jego
jaskrawoniebieskiego garnituru ciągle jeszcze przyklejona była kartka z ceną.
Nie odpowiedział jej, ani nawet nie odwrócił wzroku od tego, w co się wpatrywał. U
jego stóp leŜał worek z wojskowego wełnianego materiału, pomyślała więc, Ŝe pewno po
zwolnieniu z wojska właśnie wraca do domu. Chciała podsunąć się bliŜej, aby dowiedzieć się,
ile go kosztował garnitur, ale złapała się na tym, Ŝe zamiast tego rzuca mu ukradkowe
spojrzenia, próbując wejrzeć w jego oczy. Miały kolor skorupki orzecha i były głęboko
osadzone w oczodołach. Kształt jego czaszki rysował się pod skórą w sposób surowy i
zdecydowany.
Poczuła nieprzyjemne rozdraŜnienie i gwałtownie odrywając wzrok od jego twarzy
spojrzała z ukosa na metkę. Garnitur kosztował 11 dolarów i 98 centów. Poczuła, Ŝe go to w
pewien sposób określa i spojrzała znów w jego twarz, juŜ trochę pewniej. Miał orli nos i
długie pionowe zmarszczki w kącikach ust. Włosy przylegały do głowy, jakby były ciągle
przyciśnięte cięŜkim kapeluszem. Jednak znacznie bardziej absorbujące były jego oczy.
Pochyliła się mocniej w przód, próbując w nie zajrzeć. Były osadzone tak głęboko, Ŝe robiły
wraŜenie wiodących gdzieś daleko tuneli. Wtedy on nagle odwrócił się do okna i równie
szybko zwrócił się z powrotem tam, gdzie poprzednio skupiał swoje spojrzenie.
Patrzył na stewarda. Kiedy wsiadał do pociągu, tamten stał pomiędzy dwoma
wagonami - postawny człowiek z okrągłą, Ŝółtą, łysą głową. Gdy Haze zatrzymał się przed
nim, steward skierował wzrok ku niemu, a potem w przeciwną stronę, wskazując, do którego
wagonu ma wejść. Kiedy nie zareagował, steward powiedział z rozdraŜnieniem: „Na lewo, na
lewo” i Haze ruszył.
- No - powiedziała pani Hitchock - nie ma to jak w domu.
Spojrzał na nią przelotnie i zobaczył jej płaską twarz, poczerwieniałą pod czapą
lisiorudych włosów. Wsiadła dwa przystanki wcześniej. Nigdy jej przedtem nie widział.
- Muszę iść zobaczyć się ze stewardem - powiedział.
Wstał i ruszył do końca korytarza, gdzie steward zaczął juŜ ścielić łóŜko. Stanął za
nim i oparł się o poręcz siedzenia, ale tamten nawet na niego nie spojrzał. Rozkładał dalej
leŜankę.
- Jak długo zajmuje panu posłanie jednego łóŜka?
- Siedem minut - odpowiedział, nie patrząc na niego.
Haze usiadł na poręczy siedzenia.
- Jestem z Eastrod - odezwał się.
- To nie na tej trasie - powiedział porter. - Wsiadł pan do złego pociągu.
- Jadę do miasta. Powiedziałem, Ŝe wychowałem się w Eastrod.
Nie było Ŝadnej odpowiedzi.
- Eastrod - powtórzył Haze głośniej. Steward zaciągnął zasłonę.
- Chce pan mieć juŜ teraz posłane łóŜko? Czy po to pan tu teraz stoi? - zapytał.
- Eastrod - powiedział Haze. - Koło Melsy.
Porter wygładził energicznie jedną stronę siedzenia.
- Ja jestem z Chicago - powiedział. Zawinął drugi róg. Kiedy pochylił się, na jego
karku pojawiły się trzy podłuŜne fałdy.
- Tak myślałem - powiedział Haze, złośliwie mruŜąc oczy.
- Nogi ma pan w przejściu. Ktoś się moŜe potknąć - powiedział steward, odwracając
się nagle i przeciskając obok niego.
Haze podniósł się i postał jeszcze kilka sekund. Wyglądał jak zawieszony na linie
biegnącej od środka jego pleców do sufitu pociągu. Patrzył, jak steward oddala się korytarzem
kołyszącym, zwinnym, łagodnym krokiem i znika w drugim końcu wagonu. Wiedział, Ŝe to
Parrum, czarnuch z Eastrod. Wrócił do swojego przedziału i usiadł w przygarbionej pozycji,
opierając jedną nogę na rurze, która biegła pod oknem. Eastrod wypełniło jego myśli, a
później przeniknęło na zewnątrz i zapełniło przestrzeń mrocznych, pustych pól
rozciągających się za oknem pociągu. Zobaczył dwa znajome domy, drogę koloru rdzy, kilka
murzyńskich chat, jedną stodołę i budę z obdartą czerwono - białą reklamą tabaki CCC na
jednej ze ścian.
- Jedzie pan do domu? - zapytała pani Hitchcock.
Popatrzył na nią z niesmakiem i chwycił za rondo czarnego kapelusza.
- Nie, nie jadę - powiedział wysokim, ostrym, nosowym głosem mieszkańca Tennesee.
Pani Hitchcock powiedziała, Ŝe ona teŜ nie. Opowiedziała mu, Ŝe zanim wyszła za
mąŜ, nazywała się Weatherman i jedzie na Florydę odwiedzić swoją zamęŜną córkę Sarah
Lucile. Mówiła, Ŝe nigdy wcześniej nie miała czasu na tak daleką podróŜ. Wydarzenia w jej
Ŝyciu następowały po sobie jedno za drugim i czas upływał tak szybko, Ŝe trudno było
powiedzieć, czy jest się jeszcze młodym, czy starym.
Pomyślał, Ŝe mógłby jej powiedzieć, Ŝe jest stara, gdyby go zapytała. Po chwili
przestał jej słuchać. Steward przeszedł z powrotem korytarzem, nie spojrzawszy na niego.
Pani Hitchcock straciła wątek.
- Domyślam się, Ŝe jedzie pan kogoś odwiedzić? - zapytała.
- Jadę do Taulkinham - powiedział, wcisnął się głębiej w siedzenie i spojrzał przez
okno. - Nie znam tam nikogo, ale mam tam coś do zrobienia.
- Mam zamiar zrobić tam coś, czego nigdy do tej pory nie robiłem - dodał i rzucił jej
ukośne spojrzenie, wykrzywiając nieznacznie usta w pogardliwym uśmiechu.
Odpowiedziała, Ŝe zna niejakiego Alberta Sparksa z Taulkinham. Dodała, Ŝe jest
szwagrem jej bratowej i Ŝe...
- Nie jestem z Taulkinham - odezwał się. - Powiedziałem, Ŝe tam jadę. Tylko tyle.
Pani Hitchcock zaczęła znowu mówić, ale przerwał jej ostro:
- Ten steward wychował się tam, skąd ja pochodzę, ale mówi, Ŝe jest z Chicago.
Pani Hitchcock powiedziała, Ŝe zna kogoś, kto mieszka w Chi...
- Równie dobrze moŜna jechać tam, jak i gdzie indziej - odezwał się. - To wszystko,
co mam do powiedzenia.
Pani Hitchcock westchnęła, Ŝe czas leci. Nie widziała dzieci swojej siostry od pięciu
lat i nie wie, czy by je teraz jeszcze poznała. Jest ich troje, Roy, Bubber i John Wesley. John
Wesley miał sześć lat, kiedy napisał do niej list, do kochanej Mamalali. Nazywali ją
Mamalala, a jej męŜa Papalala...
- Przypuszczam, Ŝe myśli pani, Ŝe odkupiono pani grzechy - powiedział.
Pani Hitchcock złapała się za kołnierzyk.
- Przypuszczam, Ŝe pani myśli, Ŝe odkupiono pani grzechy - powtórzył.
Zaczerwieniła się. Po chwili przyznała, Ŝe tak, Ŝycie jest natchnieniem, a potem
powiedziała, Ŝe jest głodna i zapytała, czy nie poszedłby do wagonu restauracyjnego. WłoŜył
swój surowy, czarny kapelusz i wyszedł za nią z przedziału.
Wagon restauracyjny był pełny. Ludzie czekali na miejsca. Stali z panią Hitchcock w
kolejce przez pół godziny, kołysząc się w wąskim przejściu i przyciskając co kilka minut do
ściany, aby przepuścić przechodzących ludzi. Pani Hitchcock rozmawiała ze stojącą obok
kobietą. Hazel Motes wpatrywał się w ścianę. Opowiadała kobiecie o męŜu swojej siostry,
która pracuje w City Water Works w Alabamie, a kobieta opowiadała jej o swoim kuzynie,
który ma raka gardła. W końcu zbliŜyli się do wejścia do wagonu restauracyjnego i mogli
zajrzeć do środka. Kelner wskazywał klientom stoliki i podawał kartę dań. Był białym
człowiekiem o czarnych lśniących włosach w czarnym lśniącym garniturze. Fruwał od stolika
do stolika jak kruk. Zaprosił ruchem ręki następną parę i kolejka przesunęła się tak, Ŝe Haze,
pani Hitchcock i kobieta, z którą rozmawiała, stali juŜ u wejścia. Za chwilę opuściła wagon
kolejna dwójka. Na skinienie stewarda pani Hitchcock i kobieta weszły do środka, a za nimi
Haze. MęŜczyzna zatrzymał go jednak, mówiąc: „Tylko dwoje” i odepchnął z powrotem w
stronę drzwi.
Twarz Haze'a brzydko się zaczerwieniła. Spróbował wcisnąć się za stojącą z tyłu
osobę, a potem przepchnąć przez tłum, by wrócić do wagonu, z którego przyszedł, ale zbyt
wielu ludzi zebrało się przy wejściu. Musiał więc stać, podczas gdy wszyscy na niego
patrzyli. Przez chwilę nikt nie wychodził. Wreszcie z końca wagonu podniosła się od stołu
kobieta i kelner machnął ręką. Haze zawahał się, ale na następne skinienie ruszył chwiejnym
krokiem wzdłuŜ korytarza, potykając się po drodze o dwa stoły i mocząc sobie rękę w czyjejś
kawie. Kelner posadził go przy trzech młodych kobietach wyglądających jak papugi.
Ich dłonie, o palcach zakończonych ostrymi czerwonymi paznokciami, spoczywały na
stole. Usiadł i wytarł rękę o obrus. Nie zdejmował kapelusza. Kobiety skończyły jeść i paliły
papierosy. Kiedy przysiadł się, zamilkły. Wskazał na pierwszą pozycję w karcie, a stojący nad
nim kelner powiedział: „Zapisz to, chłopcze” i mrugnął do jednej z kobiet, która chrząknęła
znacząco. Zapisał zamówienie i kelner oddalił się. Siedział z wzrokiem wbitym w szyję
kobiety naprzeciwko niego. Co chwila jej ręka trzymająca papierosa dotykała plamki na szyi,
po chwili znikała z pola widzenia, potem znów powracała, a prosta smuga dymu z ust kobiety
uderzała go w twarz. Kiedy dmuchnęła w niego po raz trzeci czy czwarty, spojrzał na nią
karcąco. Miała wyraz twarzy zacietrzewionego koguta. Jej małe oczy wpijały się w niego
zaczepnie.
- JeŜeli pani miałaby być zbawiona - powiedział - to ja nie chciałbym być.
Potem odwrócił twarz w stronę okna. Zobaczył w szybie swoje blade odbicie na tle
ciemnej, pustej przestrzeni, która rozciągała się za oknem. Nagle obok nich przetoczył się
wagon towarowy, rozdzierając pustkę na pół i jedna z kobiet się roześmiała.
- Myśli pani, Ŝe wierzę w Chrystusa? - powiedział, pochylając się ku niej i mówiąc
tak, jakby nie mógł złapać oddechu. - Nie wierzyłbym, nawet gdyby istniał. Nawet gdyby
jechał tym pociągiem.
- Kto pana zmusza? - zapytała jadowitym tonem ze wschodnim akcentem.
Odchylił się na oparcie.
Kelner przyniósł mu obiad. Zaczął jeść powoli, potem coraz szybciej w miarę, jak
kobiety skupiały swoją uwagę na poruszających się mięśniach jego Ŝuchwy. Jadł coś
cętkowanego z jajkami i wątróbką. Skończył, wypił kawę i sięgnął po pieniądze. Kelner
widział go, ale nie podszedł, aby podliczyć rachunek. Za kaŜdym razem, gdy przechodził koło
stolika, mrugał do kobiet i wpatrywał się w Haze'a. Pani Hitchcock i jej nowa znajoma skoń-
czyły juŜ i wyszły. W końcu męŜczyzna podszedł do niego, aby odebrać naleŜność. Haze
wepchnął mu pieniądze i przeciskając się obok niego wyszedł z restauracji.
Stał przez chwilę w przejściu między wagonami, czując powiew świeŜego powietrza i
skręcał papierosa. Nagle między wagonami przeszedł obok niego steward.
- Hej, ty, Parrum! - zawołał.
Steward nie zatrzymał się.
Haze poszedł za nim do wagonu. Wszystkie łóŜka były juŜ posłane. Człowiek na stacji
w Melsy sprzedał mu miejsce leŜące, poniewaŜ w przeciwnym razie, jak twierdził, musiałby
czuwać całą noc. Dostał górną leŜankę. Haze podszedł do niej, sięgnął po swój worek, po
czym poszedł do toalety przygotować się do snu. Był bardzo najedzony i chciał jak
najszybciej znaleźć się w łóŜku. Wyobraził sobie, Ŝe za chwilę będzie leŜał i obserwował
przesuwający się za oknami pociągu nocny krajobraz, ale wywieszka mówiła, Ŝe trzeba
poprosić stewarda, aby wpuścił na górę. Umieścił najpierw swój worek na górnej leŜance i
poszedł go poszukać. Nie było go w jednym końcu wagonu, więc skierował się w drugą
stronę. Wychodząc zza rogu natknął się na coś cięŜkiego i róŜowego, co sapiąc wydało
pomruk „Niezdara!” Była to pani Hitchcock w róŜowym szlafroku i papilotach na głowie.
Popatrzyła na niego spod zmruŜonych, niemalŜe zamkniętych powiek. Papiloty otaczały jej
głowę jak ciemne muchomory. Próbowała przejść koło niego, a on próbował ją przepuścić,
ale za kaŜdym razem przesuwali się w tę samą stronę. Jej twarz lekko się zaróŜowiła i małe
białe plamki pojawiły się na obydwu policzkach. Wyprostowała się, stanęła w miejscu i
powiedziała:
- Co się z panem dzieje?
Prześlizgnął się koło niej, ruszył korytarzem i wpadł na stewarda, przewracając go.
- Musisz mnie wpuścić na górę, Parrum - powiedział.
Steward podniósł się, chwiejnym krokiem poszedł w dół korytarzem i wrócił po
chwili, kołysząc się z drabiną w ręku. Haze obserwował go w milczeniu, jak ustawia drabinę,
a następnie zaczął się po niej wspinać. W pół drogi zatrzymał się i odwrócił.
- Pamiętam cię. Twój ojciec był Murzynem o nazwisku Cash Parrum. Nie moŜesz tam
wrócić, ani ty, ani nikt inny, nawet gdybyś bardzo chciał - odezwał się.
- Jestem z Chicago - odpowiedział steward poirytowanym głosem. - ' Nie nazywam się
Parrum.
- Cash nie Ŝyje - powiedział Haze. - Zaraził się cholerą od świni.
Usta stewarda zadrŜały.
- Mój ojciec pracował na kolei - powiedział.
Haze roześmiał się. Steward szarpnął nagle za drabinę i chłopak wpadł na łóŜko,
chwytając kurczowo za koc. LeŜał przez kilka minut na brzuchu, nie poruszając się. Po chwili
przewrócił się, włączył światło i rozejrzał wokoło. Nie było okna. Znajdował się w
zamkniętym pomieszczeniu i tylko ponad zasłonką znajdowała się wąska szczelina. Sufit koi
był niski i zaokrąglony. PołoŜył się i dostrzegł, Ŝe sufit nie wygląda, jakby był zamknięty, ale
jakby się właśnie zamykał. LeŜał przez chwilę bez ruchu. Wydawało mu się, Ŝe w gardle ma
coś w rodzaju miękkiej gąbki przypominającej w smaku jajko i nie chciał się odwrócić, w
obawie, aby się nie poruszyła. Zapragnął zgasić światło. Nie odwracając się, wyciągnął rękę,
wyczuł przycisk, nacisnął go i zapadła ciemność, którą rozjaśniało tylko światło wpadające
przez szczelinę z korytarza. Chciał znaleźć się w zupełnych ciemnościach, ale nie w
półmroku. Usłyszał równomierny, narastający, a potem milknący w oddali, stłumiony przez
chodnik odgłos kroków stewarda, który szedł korytarzem, ocierając się o zielone zasłony. Po
chwili, kiedy prawie juŜ spał, wydało mu się, Ŝe słyszy znowu, jak steward idzie z powrotem.
Zasłony poruszyły się i kroki zamilkły.
W półśnie zdawało mu się, Ŝe miejsce, w którym leŜy, przypomina trumnę. Pierwszą,
jaką w swoim Ŝyciu zobaczył, była trumna, w której leŜał jego dziadek. Tej nocy, kiedy
czuwano przy starym w domu, pozostawiono ją otwartą, z wiekiem podpartym kawałkiem
drewna na podpałkę. Hazel przyglądał się temu z oddali, myśląc, Ŝe nie pozwoli, aby go w
niej zamknęli; kiedy nadejdzie czas, wepchnie swój łokieć w szczelinę. Jego dziadek był
wędrownym kaznodzieją, zjadliwym staruchem, który objechał trzy hrabstwa z Jezusem
ukrytym w swojej głowie jak z niewidzialnym Ŝądłem. Kiedy nadszedł czas, aby go
pogrzebać, zatrzasnęli nad nim wieko pudła, a on się nawet nie poruszył.
Haze miał kiedyś dwóch młodszych braci: jeden z nich zmarł jako niemowlę i został
włoŜony do małego pudełka. Drugi wpadł pod koła kosiarki, kiedy miał siedem lat. Jego
trumienka była prawie dwukrotnie mniejsza niŜ normalna, a kiedy ją zamknęli, Haze podbiegł
i otworzył ją znowu. Mówiono, Ŝe to dlatego, iŜ nie chciał rozstawać się z bratem, ale to nie
było tak. Po prostu wyobraził sobie, co by było, gdyby to on znalazł się w środku i zam-
knęliby nad nim wieko.
Spał teraz i śnił, Ŝe jest znów na pogrzebie swojego ojca. Widział, jak leŜy w trumnie
wykrzywiony, ze zgiętymi rękami i kolanami i jak go w ten sposób niosą na cmentarz. „Kiedy
podniosę tyłek w górę”, usłyszał starego, „nikt nade mną niczego nie zatrzaśnie”. Kiedy jed-
nak spuścili trumnę w dół i z głuchym odgłosem upadła na ziemię, jego ojciec rozpłaszczył
się jak wszyscy inni. Zbudziło go nagłe szarpnięcie pociągu. Pomyślał, Ŝe w Eastrod musiało
być wtedy dwudziestu pięciu ludzi, w tym trzech Motesow. Teraz nie było juŜ Motesow, nie
było Ashfieldów, nie było Blasengamów, Feyów, Jaksonów... czy Parrumów - nawet Murzyni
mieli dosyć. Kiedy pociąg skręcał, zobaczył w ciemności załadowany wóz, pochyloną stodołę
i mniejszy, na wpół rozebrany dom, bez ganku i podłogi w holu.
Zupełnie inaczej wyglądała ta okolica, kiedy miał osiemnaście lat i ją opuszczał.
Wtedy w domu mieszkało dziesięcioro ludzi i nie zauwaŜył, aby zmniejszył się on od czasów
jego ojca. Opuścił go, gdy miał osiemnaście lat, poniewaŜ dostał wezwanie do wojska.
Najpierw przyszło mu do głowy, Ŝe przestrzeli sobie stopę i nie pójdzie. Chciał być pastorem
tak jak jego dziadek, a pastor moŜe sobie poradzić bez stopy. Moc pastora tkwi w jego gardle,
języku i rękach. Jego dziadek przejechał fordem trzy hrabstwa. W co czwartą sobotę
przybywał do Eastrod, jakby w ostatniej chwili, aby uratować ich przed piekłem i jeszcze,
zanim otworzono mu drzwi samochodu, zaczynał krzyczeć. Ludzie zbierali się wokół jego
forda, zwabieni podniesionym głosem. Zwykł się wspinać na przednią maskę i stamtąd
przemawiać, a czasami wdrapywał się aŜ na dach i krzyczał do nich z góry.
- Macie serca z kamienia! - krzyczał. - Jezus umarł, aby was zbawić! Jezus tak was
umiłował, Ŝe umarł jedną śmiercią za wszystkich, umarłby jednak dla kaŜdej duszy z osobna!
Czy to rozumiecie? Czy rozumiecie, Ŝe umarłby i dziesięć milionów razy dla kaŜdej
zatwardziałej duszy, pozwoliłby na rozpięcie swych ramion i nóg na krzyŜu i przybicie ich
dziesięć milionów razy dla kaŜdego z was?
Stary wskazywał na swojego wnuczka Haze'a. Okazywał mu wyjątkowe
lekcewaŜenie, poniewaŜ twarz dziecka była prawie dokładnym odbiciem jego twarzy i
wydawała się z niego kpić.
- Czy wiecie, Ŝe nawet dla tego chłopca, dla tego biednego, grzesznego, bezmyślnego
chłopca, stojącego tutaj i zaciskającego i rozprostowującego swoje brudne ręce, Jezus
umarłby dziesięć milionów razy, zanim pozwoliłby mu zatracić jego duszę? Ścigałby go po
odmętach grzechu! Czy wątpicie, Ŝe Jezus potrafi chodzić suchą stopą po wodach grzechu?
Ten chłopiec otrzymał rozgrzeszenie i Jezus nie ma zamiaru kiedykolwiek go opuścić. Jezus
nigdy nie pozwoli mu zapomnieć, Ŝe jest odkupiony. Na co moŜe liczyć grzesznik? Ręka
Jezusa w końcu go dosięgnie!
Chłopiec nie musiał tego słuchać. Tkwiło w nim juŜ głębokie, mroczne przekonanie,
Ŝe aby uniknąć Jezusa, musi unikać grzechu. Mając dwanaście lat, wiedział juŜ, Ŝe będzie
kaznodzieją. Później gdzieś w głębi swojego umysłu, zobaczył Jezusa sunącego wśród
wierzchołków drzew, dziką postać w łachmanach, która dawała mu znaki, aby się odwrócił i
wkroczył w ciemność, gdzie nigdy nie mógłby juŜ być pewny gruntu pod nogami, gdzie
mógłby chodzić po wodzie, nie wiedząc o tym, a potem nagle ocknąć się i utonąć. Miejscem,
w którym nie trzeba mówić zbyt wiele, i w którym chciał pozostać, dotykając rękami
znajomych przedmiotów, z szeroko otwartymi oczami i nogami na znajomej ziemi, było
Eastrod. Kiedy miał osiemnaście lat i został powołany do wojska, uwaŜał wojnę za pokusę,
która mogłaby sprowadzić go na manowce i przestrzeliłby sobie stopę, gdyby nie to, Ŝe gorą-
co wierzył w siebie i w to, Ŝe za kilka miesięcy powróci nie zepsuty. śywił głębokie
przekonanie, Ŝe ma moc opierania się złu; odziedziczył to, tak jak swoją twarz, po dziadku.
Pomyślał, Ŝe jeśli rząd nie da mu szybko spokoju, to i tak ucieknie za kilka miesięcy. Wtedy,
gdy miał osiemnaście lat, myślał, Ŝe odda im tylko dokładnie cztery miesiące swojego Ŝycia.
Nie było go przez cztery lata, nie wrócił, nawet na przepustkę.
Jedyne przedmioty, jakie zabrał ze sobą z Eastrod, to czarna Biblia i okulary w
srebrnych oprawkach, które naleŜały do jego matki. Chodził do wiejskiej szkoły, gdzie
nauczył się pisać i czytać, ale nie sądził, Ŝeby miało mu się to kiedykolwiek przydać: jedyną
ksiąŜką, do której zaglądał była Biblia. Nie czytał jej często, ale jeśli to robił, zawsze zakładał
okulary matki. Męczyły mu się w nich oczy, tak Ŝe po jakimś czasie musiał przerwać czy-
tanie. Miał zamiar powiedzieć w wojsku kaŜdemu, kto próbowałby skłonić go do grzechu, Ŝe
jest z Eastrod w Tennessee i Ŝe ma zamiar tam powrócić i juŜ tam pozostać, Ŝe chce głosić
Ewangelię i Ŝe nie ma zamiaru dopuścić, aby jego dusza została potępiona za sprawą rządu
lub jakiegoś obcego miejsca, w które go wysłano.
Po kilku dniach spędzonych w obozie, kiedy juŜ miał paru przyjaciół (nie byli to
właściwie przyjaciele, ale po prostu ludzie, z którymi musiał mieszkać), pojawiła się wreszcie
okazja, na którą czekał Wyjął okulary matki z kieszeni i załoŜył je. Potem powiedział im, Ŝe
nie poszedłby z nimi za milion dolarów i puchowe łóŜko; powiedział, Ŝe pochodzi z Eastrod
w Tennessee i Ŝe nie ma zamiaru, aby jego dusza została potępiona za sprawą rządu lub
jakiegoś obcego miejsca, w które... ale jego głos załamał się i nie skończył zdania. Wpatrywał
się w nich bez słowa, próbując przybrać nieustraszony wyraz twarzy. Jego przyjaciele
powiedzieli mu, Ŝe oprócz księdza nikt nie interesuje się jego cholerną duszą, a on zdołał
jeszcze odpowiedzieć, Ŝe Ŝaden ksiądz, choćby miał nawet nakaz od papieŜa, nie będzie
manipulował jego duszą. Powiedzieli mu, Ŝe nie ma Ŝadnej duszy i poszli do burdelu.
Sporo czasu minęło, nim im uwierzył. A chciał im uwierzyć i pozbyć się tego cięŜaru
raz na zawsze. Wreszcie nadarzyła się okazja, aby się pozbyć tego balastu bez zepsucia, aby
zostać zmienionym w nic zamiast w zło. Armia posłała go na koniec świata i zapomniała o
nim. Był ranny i pamiętano o nim wystarczająco długo, aby wyciągnąć z jego piersi szrapnel -
powiedzieli, Ŝe go stamtąd wyjęli, ale nigdy mu go nie pokazali i czuł, Ŝe on ciągle tam jest,
zardzewiały i zatruwający go od środka - a potem wysłali na inną pustynię i znowu o nim
zapomnieli. Miał tyle czasu, ile zapragnął, na badanie swojej duszy i upewnienie się, Ŝe jej
tam w środku nie ma. Kiedy był juŜ całkowicie przekonany, zdał sobie sprawę, Ŝe zawsze o
tym wiedział. Jego cierpienie było tęsknotą za domem, nie miało nic wspólnego z Jezusem.
Kiedy został zwolniony z wojska, stwierdził z zadowoleniem, Ŝe nie jest jeszcze zepsuty.
Marzył tylko o tym, aby powrócić do Eastrod w Tennessee. Czarna Biblia i okulary jego
matki leŜały ciągle na dnie wojskowej torby. Nie czytał juŜ teraz Ŝadnych ksiąŜek, ale wciąŜ
trzymał Biblię, poniewaŜ pochodziła z jego domu. Okulary zachował na wypadek, gdyby
pogorszył mu się kiedyś wzrok.
Kiedy dwa dni temu wyszedł z wojska w mieście oddalonym o około trzysta mil od
miejsca, w którym chciałby się znaleźć, natychmiast poszedł na stację kolejową i kupił bilet
do Melsy, najbliŜszej Eastrod stacji. Kiedy do odjazdu pociągu pozostało mu jeszcze cztery
godziny wszedł do pobliskiego sklepu z pasmanterią. Wewnątrz unosił się zapach tektury. Im
głębiej wchodził do sklepu, tym stawał się on bardziej mroczny. Wszedł jeszcze dalej i kupił
sobie granatowy garnitur i czarny kapelusz. Poprosił, aby zapakowano jego wojskowe ubranie
w papierowy worek, który włoŜył następnie do kosza na śmieci. Kiedy wyszedł na światło
dzienne, garnitur przybrał kolor raŜąco niebieski, a linie kapelusza zdawały się gwałtownie
zaostrzać.
Był w Melsy o piątej po południu i złapał cięŜarówkę z bawełną, która podwiozła go
do połowy drogi do Eastrod. Resztę przeszedł piechotą i dotarł tam o dziewiątej wieczorem.
Dom był równie ciemny jak noc i otwarty na nią. ChociaŜ dostrzegł, Ŝe ogrodzenie częściowo
się zawaliło, a na podłodze ganku rosną chwasty, nie zorientował się od razu, Ŝe to tylko
skorupa i Ŝe nie pozostało nic oprócz szkieletu. Zgniótł kopertę, przytknął do niej zapałkę i
przeszedł przez wszystkie pokoje na górze i na dole. Kiedy koperta się spaliła, podpalił
następną i przeszedł jeszcze raz przez cały dom. Kiedy tej nocy spał na podłodze w kuchni, z
dachu spadła mu na głowę deska, kalecząc mu twarz.
W domu nie pozostało nic prócz komody w kuchni. Jego matka zawsze spała w
kuchni i tam trzymała swoją komodę z drzewa orzechowego. Dała za nią trzydzieści dolarów,
i nigdy więcej nie zrobiła tak duŜego zakupu. Ktoś, kto zabrał wszystko inne, musiał ją
zostawić. Haze otworzył wszystkie szuflady. W górnej znalazł dwa kawałki sznurka, a
pozostałe były puste. Zdziwiło go, Ŝe nikt nie przyszedł i nie ukradł takiej komody. Wziął
sznurek, owinął go wokół nóŜek, przeciągnął przez deski podłogi i w kaŜdej szufladzie
zostawił karteczkę: TA KOMODA NALEśY DO HAZELA MOTES'A. NIE KRADNIJ JEJ,
BO ZNAJDĘ CIĘ I ZABIJĘ.
W półśnie myślał o tej komodzie i doszedł do wniosku, Ŝe jego matka będzie
spokojniej spoczywała w grobie, wiedząc, Ŝe jest ona tak dobrze strzeŜona. JeŜeli pewnej
nocy przyjdzie jej szukać, znajdzie ją na miejscu. Ciekaw był, czy czasami w nocy zagląda do
mieszkania. Wyobraził sobie, jak idzie z tym wyrazem niepokoju i napięcia na twarzy, który
widział przez szczelinę w trumnie. Widział jej twarz przez szczelinę, kiedy zamykali nad nią
wieko. Miał wtedy szesnaście lat. Widział cień, który padł na jej twarz, nadając jej wyraz
przygnębienia, tak jakby po śmierci nie była ani trochę spokojniejsza, tak jakby miała zerwać
się, odrzucić pokrywę, wylecieć i uspokoić się wreszcie. Ale trumnę zamknięto. Być moŜe
miała zamiar stamtąd wyfrunąć, być moŜe miała zamiar wyskoczyć. Widział ją w swoim śnie,
jak wyrywa się z zamknięcia jak potworny wielki nietoperz, próbuje się wydostać, ale ciemne
wieko zatrzaskuje się nad nią. Widział od wewnątrz, jak zamyka się, opada coraz niŜej i niŜej,
odcinając światło i powietrze. Otworzył oczy, ale wciąŜ wydawało mu się, Ŝe się nad nim
zamyka, wskoczył w szczelinę, wepchnął w nią głowę i ramiona i zawisł tak, na wpół
przytomny. Z mdławego światła pociągu wyłaniał się powoli dywan leŜący na podłodze.
Wisząc tak ponad firanką przedziału, zobaczył w ciemności, na drugim końcu korytarza białą
postać stewarda, który stał, obserwując go bez ruchu.
- Źle się czuję! - zawołał. - Nie mogę być zamknięty w tym pomieszczeniu. Wypuść
mnie!
Steward obserwował go, nie ruszając się z miejsca.
- Jezu - powiedział Haze. - Jezu. Steward się nie poruszył.
- Jezusa juŜ dawno nie ma - odpowiedział w końcu cierpkim, tryumfującym głosem.
Rozdział II
Dotarł do miasta dopiero o szóstej wieczorem następnego dnia. Tego ranka wysiadł z
pociągu na stacji węzłowej, aby zaczerpnąć trochę powietrza i kiedy patrzył w drugą stronę,
pociąg nagle ruszył. Pobiegł za nim, ale kapelusz sfrunął mu z głowy i musiał zawrócić, aby
go ratować. Na szczęście wysiadając, wziął ze sobą swój wojskowy worek w obawie, aby mu
go ktoś nie ukradł. Musiał czekać na stacji sześć godzin na następny pociąg.
Kiedy dotarł do Taulkinham, zaraz jak tylko wysiadł, rzuciły mu się w oczy jarzące się
neonowym światłem reklamy. ORZESZKI ZIEMNE, WESTERN UNION, AJAX, TAXI,
HOTEL, SŁODYCZE. Prawie wszystkie były podświetlane i poruszały się w górę i w dół lub
migotały jak oszalałe. Szedł powoli ze swoim wojskowym workiem przerzuconym przez
ramię. Odwracał głowę to w jedną, to w drugą stronę, przerzucając worek z jednego znaku na
drugi. Przeszedł przez całą stację w tę i z powrotem, zupełnie jakby miał zamiar wsiąść znów
do pociągu. Jego twarz pod cięŜkim kapeluszem była surowa i zdecydowana. Ktoś, kto by go
w lej chwili obserwował, nigdy by się nie domyślił, Ŝe nie ma dokąd pójść. Dwa czy trzy razy
przeszedł w tę i z powrotem po poczekalni, nie siadając na Ŝadnej ze stojących tam ławek.
Szukał jakiegoś odosobnionego miejsca.
Wreszcie pchnięciem otworzył drzwi w końcu stacji, na których znajdował się prosty
czarno - biały znak TOALETA MĘSKA. DLA BIAŁYCH. Wszedł do wąskiego
pomieszczenia z rzędem umywalek po jednej stronie i szeregiem drewnianych przegród po
drugiej. Ściany, niegdyś w jasnym, Ŝywym, Ŝółtym kolorze, teraz bardziej zbliŜone do
zielonego, ozdobione były gęsto ręcznym pismem i szczegółowymi rysunkami pewnych
części ciała zarówno męskich jak i kobiecych. Niektóre z przegród miały drzwi, a na jednych
z nich widniał ogromny napis WITAJ zrobiony najprawdopodobniej ołówkiem. Po nim
następowały trzy wykrzykniki i coś, co przypominało węŜa. Haze wszedł do tej przegrody.
Siedział przez pewien czas w wąskim pudełku, studiując inskrypcje na bocznych
ścianach i na drzwiach, zanim zauwaŜył po lewej, nad papierem toaletowym, chwiejny napis,
który wyglądał jak pisany ręką pijaka. Mówił on:
Pani Leora Watts!
60 Buckley Road
Najbardziej gościnne łóŜko w mieście!
Brat.
Wyjął ołówek z kieszeni i zapisał sobie adres na odwrocie koperty.
Opuścił dworzec, wsiadł do Ŝółtej taksówki i powiedział kierowcy, dokąd chce jechać.
Taksówkarz był małym człowiekiem w skórzanej czapce na głowie. Na środku jego ust tkwiła
końcówka cygara. Minęli kilka domów, zanim Hazel zauwaŜył, Ŝe męŜczyzna przygląda mu
się w tylnym lusterku.
- Nie jest pan chyba jednym z jej przyjaciół? - zapytał w końcu kierowca.
- Nigdy jej nie widziałem - powiedział Haze.
- Gdzie pan o niej usłyszał? Ona zwykle nie przebywa w towarzystwie pastorów.
Kiedy mówił, cygaro tkwiło niewzruszenie na swoim miejscu, a wargi rozchylały się
to z jednej, to z drugiej strony.
- Nie jestem Ŝadnym pastorem - powiedział Haze marszcząc brwi. - Zobaczyłem po
prostu jej nazwisko w toalecie.
- Wygląda pan na pastora - powiedział kierowca. - Ten kapelusz wygląda na kapelusz
pastora.
- Nie wygląda - powiedział Haze i pochylił się do przodu, łapiąc za oparcie przedniego
siedzenia. - To zwykły kapelusz.
Zatrzymali się przed małym, jednopiętrowym domem pomiędzy stacją benzynową a
pustym placem. Haze wysiadł i zapłacił, wsuwając rękę przez okno.
- To nie tylko kapelusz - powiedział kierowca. - To chyba wyraz pańskiej twarzy.
- Niech pan posłucha - powiedział Haze, nasuwając kapelusz na jedno oko. - Nie
jestem pastorem.
- Rozumiem - powiedział kierowca. - Nikt nie jest doskonały na tej zielonej, boŜej
ziemi, ani pastor, ani nikt inny. Łatwiej jest mówić ludziom, jak potworny jest grzech, jeŜeli
się go zna z własnego doświadczenia.
Haze wsadził głowę w okno, przypadkowo zawadzając kapeluszem o dach i
przywracając mu jego normalną pozycję. Wydawało się, Ŝe tym samym przykrywa swoją
twarz kamienną maską, przez co stała się zupełnie bez wyrazu.
- Słuchaj pan - powiedział - nie wierzę w nic, rozumie pan?
Kierowca wyjął z ust końcówkę cygara.
- W ogóle w nic? - zapytał i zamarł z otwartymi ustami.
- Nie mam zamiaru tego dwa razy powtarzać - powiedział Haze.
Kierowca zamknął usta i po chwili z powrotem włoŜył w nie cygaro.
- Na tym polega problem z wami, pastorami. Zbyt dobrze wam się powodzi, aby w
cokolwiek wierzyć - powiedział i odjechał z poczuciem własnej racji i wyrazem oburzenia na
twarzy.
Haze odwrócił się i spojrzał na budynek, do którego miał wejść. Była to zwykła
chałupa, ale z jednego z frontowych okien sączył się ciepły blask. Wszedł na ganek, podszedł
do okna, przyłoŜył oko do najbliŜszej szczeliny w zasłonce i zorientował się, Ŝe patrzy wprost
na wielkie, białe kolano. Po pewnym czasie odsunął się i spróbował otworzyć drzwi
wejściowe. Nie były zamknięte. Wszedł do małego, ciemnego korytarza z jedną parą drzwi po
kaŜdej stronie. Te, które znajdowały się po lewej, były pęknięte i przepuszczały wąski
promień światła. Wsunął się w oświetloną przestrzeń i zajrzał przez szczelinę.
Pani Watts siedziała samotnie na białym, Ŝelaznym łóŜku, obcinając sobie wielkimi
noŜyczkami paznokcie u stóp. Była duŜą kobietą o bardzo Ŝółtych włosach i białej skórze,
błyszczącej od natłuszczającego kremu. Miała na sobie róŜową nocną koszulę, która lepiej
pasowałaby komuś o skromniejszej figurze.
Dźwięk klamki poruszonej przez Haze'a sprawił, Ŝe spojrzała w górę i zobaczyła go
stojącego w uchylonych drzwiach. Przeszyła go śmiałym, niewzruszonym spojrzeniem. Po
chwili spuściła wzrok i wróciła do obcinania paznokci.
Wszedł i stanął, rozglądając się wokoło. W pokoju nie było nic prócz łóŜka, biurka i
fotela na biegunach zawalonego brudnymi ubraniami. Podszedł do biurka i przesunął palcami
po pilniczku do paznokci, a potem po pustej szklance, spoglądając jednocześnie w Ŝółtawe
lustro i obserwując uśmiechającą się do niego, lekko zaniepokojoną panią Watts. Jego zmysły
były rozbudzone do granic wytrzymałości. Odwrócił się szybko, podszedł do łóŜka i usiadł w
jego przeciwległym rogu. Wciągnął głęboko powietrze przez jedną dziurkę od nosa i zaczął
ostroŜnie przesuwać rękę wzdłuŜ prześcieradła.
RóŜowy koniec języka pani Watts wysunął się i zaczął nawilŜać jej dolną wargę.
Wydawała się zadowolona z tego, Ŝe go widzi, zupełnie jakby był jej starym znajomym, ale
nie odezwała się słowem.
Podniósł jej stopę, która była cięŜka, ale nie zimna, i przesunął ją o cal w bok, ciągle
trzymając na niej rękę.
Usta pani Watts rozszerzyły się w pełnym uśmiechu, ukazując małe, szpiczaste,
pokryte zielonymi plamkami, zęby. Pomiędzy kaŜdym z nich był duŜy odstęp. Wyciągnęła
dłoń i chwyciła rękę Haze'a tuŜ nad łokciem.
- Na co polujesz mały? - wycedziła przez zęby.
Gdyby nie złapała go tak mocno za rękę, mógłby jeszcze wyskoczyć przez okno.
Mimowolnie jego usta poruszyły się, jakby mówił „Tak, proszę pani”, ale nie wydobył się z
nich Ŝaden dźwięk.
- Co masz na myśli? - zapytała pani Watts, przyciągając jego sztywne ciało bliŜej
siebie.
- Niech pani posłucha - powiedział, dobierając uwaŜnie ton głosu. - Przyszedłem w
zwyczajnym interesie.
Usta pani Watts stały się bardziej okrągłe, tak jakby poczuła się zakłopotana tymi
zbędnymi słowami.
- Proszę się rozgościć - powiedziała po prostu.
Patrzyli na siebie prawie przez minutę i Ŝadne z nich się nie poruszyło. Potem Haze
powiedział nieco wyŜszym tonem niŜ normalnie:
- Chciałbym pani powiedzieć, Ŝe nie jestem jakimś cholernym pastorem.
Pani Watts przyglądała mu się przez chwilę z głupim uśmieszkiem na twarzy. Potem
podłoŜyła mu drugą rękę pod brodę i pogłaskała go w matczyny sposób.
- W porządku, synu - powiedziała. - Mama nie ma nic przeciwko temu, Ŝe nie jesteś
pastorem.
Rozdział III
Swoją drugą noc w Taulkinham Haze Motes spędził spacerując po centrum miasta, nie
zwracając jednak większej uwagi na wystawy sklepowe. Czarne niebo podpierały długie
srebrne snopy światła, przypominające rusztowania, a w głębi migotało tysiące gwiazd.
Wydawały się poruszać bardzo wolno, jakby wokoło jakiejś ogromnej budowy, która
obejmuje cały porządek wszechświata, a do jej zakończenia potrzebna jest nieskończoność.
Haze nie zwracał najmniejszej uwagi na niebo. W czwartkowe wieczory sklepy w
Taulkinham były otwarte dłuŜej, aby ludzie mogli mieć więcej czasu na obejrzenie tego, co
im oferowano. Cień Haze'a pojawiał się to przed nim, to za nim, od czasu do czasu
przecinany cieniami innych ludzi, ale kiedy zostawał sam, ciągnął się za nim szczupły,
nerwowy, idący w tył. Szyja Haze'a wysuwała się do przodu, jakby próbował powąchać coś,
co ciągle mu umykało. Jaskrawe światło witryn sklepowych sprawiało, Ŝe jego niebieski
garnitur wydawał się fioletowy.
Po chwili zatrzymał się przed domem towarowym, w miejscu, gdzie człowiek o
szczupłej twarzy rozłoŜył swój stolik i demonstrował maszynkę do obierania ziemniaków.
MęŜczyzna miał na sobie płócienny kapelusz i koszulę we wzory z odwróconymi do góry
nogami baŜantami, przepiórkami i brązowymi indykami. Dostrajał swój głos odpowiednio do
hałasów ulicznych, tak aby docierał on do kaŜdego ucha, jak w intymnej rozmowie. Kilkoro
ludzi zgromadziło się wokół niego. Na stoliku do gry w karty stały dwa wiadra, jedno puste, a
drugie wypełnione ziemniakami. Pomiędzy nimi leŜała piramida z zielonych tekturowych
pudełek, a na jej szczycie demonstracyjnie rozłoŜona jedna maszynka. MęŜczyzna stał przed
tym ołtarzem, wskazując co chwila na róŜnych ludzi.
- I co ty na to? - powiedział, wskazując na pryszczatego chłopca z wilgotnymi
włosami. - Chyba nie dasz sobie czegoś takiego sprzątnąć sprzed nosa?
WłoŜył brązowego ziemniaka do otwartej maszynki, przekręcił rączkę, ziemniak
wpadł do pudełka, a w następnej sekundzie wypadł z drugiej strony juŜ całkiem biały.
- Chyba nie dasz sobie czegoś takiego sprzątnąć sprzed nosa? - powtórzył.
Chłopiec parsknął rubasznym śmiechem i popatrzył na zebranych wokoło ludzi. Miał
Ŝółte włosy i lisią twarz.
- Powiedz no, jak się nazywasz? - zapytał męŜczyzna z maszynkami.
- Nazywam się Enoch Emery - wysapał chłopak.
- Chłopiec o tak ładnym imieniu powinien mieć taką maszynkę - powiedział
sprzedawca, przewracając oczami i próbując rozgrzać swoją publiczność. Nikt się jednak nie
roześmiał oprócz chłopca. Po chwili stojący naprzeciwko Haze'a człowiek zaśmiał się niezbyt
przyjemnym, zjadliwym i ostrym śmiechem. Był to wysoki męŜczyzna o trupim wyglądzie, w
czarnym garniturze i czarnym kapeluszu na głowie. Nosił okulary z ciemnymi szkłami, a jego
policzki poprzecinane były liniami, które wyglądały jak namalowane i od dawna juŜ
wyblakłe. Nadawały one jego twarzy wyraz uśmiechniętego mandryla. MęŜczyzna zaczął
przesuwać się do przodu w wystudiowany sposób, potrząsając blaszaną puszką w jednej ręce i
stukając w chodnik przed sobą laską, którą trzymał w drugiej ręce. Zaraz za nim szła
dziewczynka, rozdając ulotki. Ubrana była w czarną sukienkę i zsuniętą na czoło czarną,
robioną na drutach czapkę. Spod czapki wystawały jej kosmyki brązowych włosów. Miała
podłuŜną twarz i krótki ostry nos. Człowiek, który sprzedawał maszynki, wyraźnie się
zdenerwował, kiedy zobaczył, Ŝe ludzie patrzą na tę parę zamiast na niego.
- Ej ty, tam - powiedział wskazując na Haze'a - nigdy nie uda ci się znaleźć podobnej
okazji w Ŝadnym sklepie.
Haze patrzył na ślepca i dziecko.
- Hej! - powiedział Enoch Emery, sięgając ręką przez jakąś kobietę i uderzając go
pięścią w ramię. - Do ciebie mówi! Do ciebie mówi!
Musiał uderzyć go jeszcze raz, zanim Haze spojrzał na sprzedawcę maszynek.
- Dlaczego nie miałbyś zabrać jednej z nich do domu dla swojej Ŝony? - zapytał
męŜczyzna z maszynkami.
- Nie mam Ŝony - mruknął Haze, patrząc znowu na ślepca.
- No, ale chyba masz kochaną starą matkę?
- Nie.
- Phi! - prychnął męŜczyzna i zwrócił się do ludzi: - Przydałaby mu się jedna z tych
maszynek za towarzyszkę.
Enochowi Emery'emu wydało się to tak zabawne, Ŝe zgiął się w pół ze śmiechu i
trzepnął się po kolanie, ale Haze wyglądał jakby nic do niego nie dochodziło.
- Dam pół tuzina obranych ziemniaków temu, kto pierwszy kupi jedną z tych tutaj
maszynek - powiedział męŜczyzna. - Kto pierwszy? Tylko półtora dolara za maszynkę, która
kosztowałaby was trzy dolary w sklepie.
Enoch Emery zaczął szperać po kieszeniach.
- Będziecie błogosławić dzień, w którym się tutaj zatrzymaliście - mówił męŜczyzna. -
Nigdy go nie zapomnicie. KaŜdy z was, ludzie, kto nabędzie jedną z tych maszynek, nigdy
tego nie zapomni!
Ślepiec posuwał się powoli do przodu, mrucząc chrapliwym głosem:
- PomóŜcie ślepemu pastorowi. Nie Ŝałujcie paru groszy. Wykorzystam je równie
dobrze jak kaŜdy z was. PomóŜcie ślepemu, bezrobotnemu pastorowi. Czy wolelibyście,
abym Ŝebrał, zamiast nauczać? Nie Ŝałujcie paru groszy.
Niewielu ludzi zebrało się wokół niego, a ci, którzy stali, zaczęli się odsuwać. Kiedy
zobaczył to sprzedawca maszynek, pochylił się i popatrzył z wściekłością znad swojego
stolika.
- Hej, ty! - wrzasnął na ślepca. - Co ty sobie wyobraŜasz? Za kogo ty się masz, Ŝe
rozganiasz moich klientów?
Nie zwracając na niego uwagi, ślepiec nie przestawał potrząsać puszką, a dziecko w
dalszym ciągu rozdawało broszury. Minął Enocha Emery'ego i podszedł do Haze'a, stukając
białą laską przy nodze. Haze pochylił się do przodu i zobaczył, Ŝe linie na twarzy ślepca nie
były namalowane. Były to blizny.
- Co ty sobie do cholery myślisz?! - krzyknął sprzedawca maszynek. - Ja
zgromadziłem tu tych wszystkich ludzi, a tobie się wydaje, Ŝe moŜesz z tego korzystać?
Dziecko wyciągnęło jedną z broszurek do Haze'a, a on ją schwycił. Na okładce
widniały słowa: Jezus Cię Wzywa.
- Chciałbym wiedzieć, za kogo ty się masz! - krzyczał człowiek z maszynkami.
Dziewczynka podeszła do miejsca, gdzie stał i podała mu broszurę. Patrzył na nią przez
chwilę, skrzywił się szyderczo, a potem obszedł stolik, wywracając wiadro z ziemniakami.
- Ci cholerni fanatycy Jezusa! - wrzeszczał, rzucając wokoło wściekłe spojrzenia i
próbując odnaleźć ślepca. - Ci przeklęci cudzoziemscy komuniści! Ja zgromadziłem ten tłum!
Zatrzymał się, zdając sobie nagle sprawę, Ŝe otacza go tłum ludzi.
- Słuchajcie - powiedział - po kolei, mam duŜo tego towaru, tylko się nie pchajcie. Pół
tuzina obranych ziemniaków dla pierwszego, który się zgłosi.
Wycofał się cicho za stolik i zaczął podnosić w górę pudełka z maszynkami.
- No, podchodźcie, patrzcie jak tego duŜo - zachęcał. - Nie ma się co tłoczyć.
Haze nie otworzył swojej broszurki. Popatrzył na jej okładkę i przedarł ją na pół.
ZłoŜył razem obydwa kawałki i przedarł je jeszcze raz na pół. Składał i przedzierał je dalej, aŜ
pozostała mu w ręku mała garstka confetti. Otworzył dłoń i pozwolił, aby strzępy rozsypały
się po ziemi. Potem podniósł wzrok i zobaczył niecałe trzy stopy przed sobą obserwujące go
dziecko ślepca. Jej usta były otwarte, a oczy, wpatrzone w niego, błyszczały jak dwa odłamki
zielonego szkła ze stłuczonej butelki. Przez ramię miała przerzucony biały, jutowy worek.
Haze popatrzył na nią spode łba i zaczął wycierać swoje klejące się ręce o spodnie.
- Wszystko widziałam - powiedziała. Potem przeszła szybko z powrotem na miejsce,
gdzie stał ślepiec, odwróciła głowę i spojrzała stamtąd na Haze'a. Większość ludzi odsunęła
się.
Człowiek z maszynkami pochylił się nad swoim stolikiem.
- Ej! - zwrócił się do ślepca. - Zdaje mi się, Ŝe to ci powinno wystarczyć, Ŝebyś mi się
więcej nie wtrącał.
- Patrzcie no - odezwał się Enoch Emery. - Mam tylko dolara i szesnaście centów ale...
- No - powiedział sprzedawca. - Zdaje się, Ŝe to cię powinno przekonać, Ŝe nie masz
co się ze mną mierzyć. Poszło mi osiem maszynek, poszło...
- Daj mnie jedną - poprosiło dziecko ślepca, wskazując na maszynki.
- Ha! - powiedział.
Rozwiązywała chusteczkę. Wysupłała z niej dwie pięćdziesięciocentówki.
- Daj mi jedną z nich - powiedziała, podając mu pieniądze.
MęŜczyzna rzucił okiem na monety.
- Dolar pięćdziesiąt, siostrzyczko - odparł, wykrzywiając usta.
Szybko cofnęła rękę i nagle popatrzyła na Haze'a, jakby otrzymała od niego jakiś
znak. Ślepiec szedł dalej. Stała jeszcze przez chwilę wpatrując się w niego, a potem odwróciła
się i poszła za ślepcem.
- No, niech pan patrzy - odezwał się Enoch Emery. - Mam tylko dolara i szesnaście
centów, ale chcę mieć jedną z nich.
- Zatrzymaj je sobie - powiedział męŜczyzna, zdejmując wiadro ze stolika. - To nie
jest buda z tandetą.
Haze widział z pewnej odległości, jak ślepiec oddala się ulicą. Stał i patrzył za nim,
nerwowo wkładając i wyjmując ręce z kieszeni, jakby nie mógł się zdecydować, czy ma iść za
nim, czy wrócić do straganu. Potem nagłe rzucił dwa dolary męŜczyźnie, który sprzedawał
maszynki, złapał jedno pudełek ze stolika i zaczął biec ulicą. Za moment usłyszał sapanie
Enocha Emery'ego przy swoim boku.
- Ty, coś mi się zdaje, Ŝe masz kupę pieniędzy - powiedział Enoch.
Haze zobaczył, jak dziewczynka dogania ślepca i bierze go pod ramię. Dzieliła go od
nich odległość mniej więcej jednego domu. Zwolnił trochę i zobaczył przy sobie Enocha
Emery'ego. Miał na sobie Ŝółtawobiały garnitur, róŜowobiałą koszulę i krawat koloru
zielonego groszku. Uśmiechał się. Wyglądał jak przyjazny pies myśliwski z lekkim
świerzbem.
- Jak długo tu jesteś? - dopytywał się.
- Dwa dni - mruknął Haze.
- Ja siedzę tu dwa miesiące - powiedział Enoch. - Mam państwową posadę. A ty, gdzie
pracujesz?
- Nie pracuję.
- To niedobrze - stwierdził Enoch. - Ja mam państwową posadę.
Przyspieszył kroku, aby zrównać się z Hazem, a potem dodał:
- Mam osiemnaście lat i jestem tu dopiero od dwóch miesięcy, a juŜ pracuję na
państwowej posadzie.
- To dobrze - powiedział Haze.
Nasunął kapelusz mocniej na tę stronę głowy, po której znajdował się Enoch Emery i
zaczął iść bardzo szybko. Przed sobą widział ślepca, który zaczął w przesadny sposób kiwać
się w prawo i lewo.
- Nie dosłyszałem, jak masz na imię - powiedział Enoch.
Haze powiedział, jak się nazywa.
- Wyglądasz mi na takiego, co naciąga naiwniaków - zauwaŜył Enoch. - Na powaŜnie
wchodzisz w cały ten interes z Jezusem?
- Nie - powiedział Haze.
- Ani ja - przyznał Enoch. - Cztery tygodnie chodziłem do takiej Rodemill Boys' Bible
Academy. Jedna kobieta, co wytargowała mnie od taty, tam mnie posłała. Była z
Towarzystwa Dobroczynności. Jezu, cztery tygodnie i myślałem, Ŝe mnie wyświęcą na
wariata.
Haze dotarł do końca budynku, a Enoch dotrzymywał mu kroku, dysząc cięŜko i
ciągle mówiąc. Kiedy Haze ruszył przez ulicę, Enoch krzyknął:
- Nie widzisz tych świateł! To znaczy, Ŝe masz czekać!
Jakiś policjant zagwizdał, a przejeŜdŜający samochód zatrąbił i ostro zahamował.
Haze szedł dalej, nie spuszczając wzroku ze ślepca, który znajdował się na wysokości połowy
budynku. Ciągle gwiŜdŜąc, policjant przeszedł na drugą stronę ulicy do Haze'a i zatrzymał go.
Miał szczupłą twarz i owalne Ŝółte oczy.
- Wiesz, po co tu wisi ten drobiazg? - zapytał, wskazując na światła nad
skrzyŜowaniem.
- Nie zauwaŜyłem tego - odpowiedział Haze.
Policjant wpatrywał się w niego bez słowa. Kilka osób się zatrzymało. Przewrócił
oczami i powiedział do Haze'a:
- MoŜe myślałeś, Ŝe czerwone jest dla białych, a zielone dla czarnych?
- No właśnie, tak myślałem - powiedział Haze. - Zabieraj swoją rękę.
Policjant cofnął dłoń i połoŜył ją sobie na biodrze. Zrobił krok w tył.
- Powiedz wszystkim swoim znajomym o tych światłach. Czerwone jest, Ŝeby się
zatrzymać, zielone, Ŝeby iść - dla kobiet i męŜczyzn, białych i czarnych, wszyscy mają iść na
tym samym świetle. Powiedz to wszystkim swoim znajomym, Ŝeby wiedzieli, jak przechodzić
przez ulicę, kiedy przyjadą do miasta.
Ludzie się śmiali.
- Ja się nim zaopiekuję - powiedział Enoch Emery, przeciskając się do policjanta. - On
tu jest dopiero dwa dni. Ja się nim zaopiekuję.
- A ty, jak długo juŜ tu jesteś? - zapytał gliniarz.
- Ja się tu urodziłem i wychowałem - powiedział Enoch. - To moje miasto rodzinne.
Zajmę się nim, zrobię to dla pana. Ej, czekaj! - krzyknął do Haze'a. - Zaczekaj na mnie!
Przepchnął się przez tłum i dogonił go.
- Zdaje się, Ŝe tym razem cię wyciągnąłem - odezwał się.
- Dziękuję.
- Nic takiego - powiedział Enoch. - A moŜe byśmy tak wpadli do Wallgreen'sa na coś
mocniejszego? Tak wcześnie Ŝaden nocny klub nie jest otwarty.
- Nie lubię takich sklepów - powiedział Haze. - Do widzenia.
- W porządku - odparł Enoch. - Zdaje się, Ŝe idę w tę samą stronę, dotrzymam ci przez
chwilę towarzystwa.
Spojrzał na ślepca i dziecko.
- Jednego jestem pewien. Na pewno nie chciałbym trafić na jakiegoś naiwniaka o tej
porze, a szczególnie na tego od Jezusa. Dość się juŜ na nich napatrzyłem. Tamta kobieta, co
mnie wytargowała od taty, nic nie robiła, tylko się modliła. Jak tylko się rozłoŜyliśmy z
naszym tartakiem koło Boonville, to zaraz tam przyszła.
Złapał Haze'a za płaszcz.
- Jedyne, co mi się nie podoba w Taulkinham to to, Ŝe za duŜo tu ludzi na ulicy -
powiedział poufnym tonem. - Wygląda na to, Ŝe tylko czekają, jakby cię załatwić. Na
przykład tamta, przyszła nagle i zdaje się, Ŝe jej się spodobałem. Miałem dwanaście lat i
umiałem śpiewać dobrze parę hymnów. Nauczyłem się ich od jednego czarnucha. No więc
ona przychodzi, ja się jej podobam i zaczyna się o mnie targować z tatą, w końcu zabiera
mnie do Boonville, Ŝebym z nią mieszkał. Miała dom z cegły, ale cały czas był tam ten Jezus.
W tym momencie potrącił go przechodzący obok mały człowieczek w obszernym,
spłowiałym roboczym kombinezonie.
- Patrz, jak idziesz - burknął Enoch.
Mały człowieczek przystanął, podniósł rękę w złowrogim geście, a rysy jego twarzy
wykrzywiły się jak pysk rozdraŜnionego psa.
- Do kogo to mówisz? - warknął.
- Widzisz? - powiedział Enoch, poskakując, aby dogonić Haze'a - oni tylko czekają,
Ŝeby ci dołoŜyć. Nigdy dotąd nie byłem w tak nieprzyjaznym miejscu. Nawet z tą kobietą.
Mieszkałem przez dwa miesiące w jej domu - ciągnął - a potem przyszła jesień i wysłała mnie
do Rodemill Boys' Bible Academy i myślałem, Ŝe moŜe tam będzie trochę lepiej. Z tą kobietą
trudno było wytrzymać. Nie była stara, zdaje się, Ŝe miała czterdzieści lat, ale za to diabelnie
brzydka. Miała takie brązowe okulary, a jej włosy były tak cienkie, Ŝe wyglądały, jakby gęsty
tłuszcz sączył się z jej czaszki. Myślałem, Ŝe to będzie ulga, dostać się do tej akademii. Raz
nawet zwiałem od niej, ale ona mnie złapała i okazało się, Ŝe ma na mnie papiery i moŜe
wysłać mnie do poprawczaka, jeśli bym nie chciał z nią zostać, więc nawet byłem zadowolo-
ny, Ŝe wylądowałem w tej akademii. Słyszałeś kiedyś o czymś takim?
Haze wydawał się nie słyszeć pytania.
- No, ale to była Ŝadna ulga - powiedział Enoch. - Dobry Jezu, Ŝadna ulga. Uciekłem
stamtąd po czterech tygodniach, lecz ani się nie obejrzałem, jak mnie znalazła i zabrała z
powrotem do siebie. Ale i stamtąd uciekłem.
Odczekał chwilę.
- Chcesz wiedzieć jak?
Po sekundzie zaczął mówić dalej.
- A tak, Ŝe napędziłem jej piekielnego stracha. Myślałem nad tym i myślałem.
Modliłem się nawet. Mówiłem sobie: Jezu, pokaŜ mi sposób, jak się stąd wydostać, Ŝeby nie
zabić tej starej i Ŝeby nie trafić do poprawczaka, i myślisz, Ŝe mi nie pokazał? Wstałem raz
rano, zaraz jak się rozwidniło, poszedłem do jej pokoju bez spodni i ściągnąłem z niej
prześcieradło. O mało co nie dostała ataku serca. Potem wróciłem do taty, a po niej ślad zagi-
nął.
- Ciągle tylko ruszasz tą swoją szczęką - zauwaŜył, obserwując twarz Haze'a z boku. -
Nigdy się nie uśmiechasz. Nie byłbym zaskoczony, jakby się okazało, Ŝe jesteś naprawdę
bogatym człowiekiem.
Haze skręcił w boczną uliczkę. Ślepiec i dziewczynka byli przy rogu następnego
domu.
- No, coś mi się zdaje, Ŝe mimo wszystko ich dogonimy - powiedział Enoch. - Znasz
tu duŜo ludzi?
- Nie - odparł Haze.
- I pewno nikogo nie poznasz. To takie miejsce, w którym cięŜko znaleźć przyjaciół.
Siedzę tu juŜ dwa miesiące i nie znam nikogo. Wygląda na to, Ŝe kaŜdy tylko patrzy, jak ci
dołoŜyć. Zdaje się, Ŝe masz niezłą kupę pieniędzy. Ja nie mam ani grosza. Jakbym miał, to juŜ
bym wiedział, co z nimi zrobić.
Ślepiec i dziewczynka skręcili w lewo.
- Doganiamy ich - powiedział Enoch. - ZałoŜę się, Ŝe jak nie będziemy uwaŜać, to
trafimy na jakieś spotkanie religijne i będziemy musieli śpiewać hymny z nią i jej tatusiem.
Nieco dalej widać juŜ było ogromny gmach przykryty kopułą i wysokimi kolumnami
od frontu. Ślepiec i dziewczynka zmierzali w jego kierunku. Dookoła budynku, po drugiej
stronie ulicy i w pobliskich alejkach, stały zaparkowane samochody.
- To nie kino, bracie - powiedział Enoch.
Ślepiec i dziewczynka weszli na szerokie schody prowadzące do budynku. Po bokach
siedziały kamienne lwy.
- Nie wygląda mi to teŜ na kościół - zauwaŜył Enoch.
Haze zatrzymał się na schodach. Zdawało się, Ŝe chce nadać swej twarzy jakiś bardziej
określony wyraz. Nasunął sobie czarny kapelusz na bakier i ruszył w stronę jednego z lwów,
przy którym usiedli ślepiec z dziewczynką. Podszedł do męŜczyzny i, nic nie mówiąc, stanął
pochylając się nad nim, jakby chciał wejrzeć w głąb, przez jego ciemne okulary.
Dziewczynka wpatrywała się w niego.
Usta ślepca zwęziły się lekko.
- Czuję grzech w twoim oddechu - powiedział.
Haze odsunął się nieco.
- Po co pan za mną idzie?
- Nigdy za panem nie szedłem - powiedział Haze.
- Ona mówiła, Ŝe pan szedł - odparł ślepiec, wskazując kciukiem na dziewczynkę.
- Nie szedłem za panem - powtórzył Haze. Namacał ręką pudełko z maszynką i
spojrzał na dziewczynkę. Czarna, robiona na drutach czapka tworzyła prostą linię na jej czole.
Dziewczynka uśmiechnęła się, ale szybko opanowała, jakby wyczuła w tym coś
niewłaściwego.
- Nie szedłem za panem. Szedłem za nią.
Wyciągnął do niej pudełko.
W pierwszej chwili wyglądała, jakby miała zamiar je chwycić, ale nie zrobiła tego.
- Nie chcę - powiedziała. - Myśli pan, Ŝe mogłoby mi się to na coś przydać? Niech pan
to zabierze. To nie jest moje. Nie chcę tego.
- Weź - powiedział ślepiec. - WłóŜ to do worka i zamknij się, bo dostaniesz.
Haze znów wyciągnął do niej pudełko.
- Nie wezmę - burknęła.
- Bierz, jak ci mówię - powtórzył ślepiec. - Nie będzie za tobą więcej łaził.
Wzięła pudełko i wepchnęła je do worka z broszurami.
- To nie moje - powiedziała. - Zatrzymam je, ale to nie jest moje.
- Szedłem za nią, Ŝeby jej powiedzieć, Ŝe nie dałem się złapać na Ŝadne ze znaczących
spojrzeń, które mi rzucała - powiedział Haze patrząc na ślepca.
- O czym ty mówisz?! - krzyknęła. - Nie rzucałam ci Ŝadnych znaczących spojrzeń.
Przypatrywałam się tylko, jak drzesz tę broszurkę. Podarł ją na drobne kawałki - zwróciła się
do ślepca. - Podarł ją, rozsypał wokół siebie jak sól i wytarł ręce o spodnie.
- Szedł za mną - powiedział ślepiec. - Nikt by za tobą nie szedł. Słyszę w jego głosie
pragnienie Jezusa.
- Jezu - mruknął Haze. - Mój Jezu.
Usiadł przy nodze dziewczynki i połoŜył rękę na schodku koło jej stóp. Miała na sobie
trzewiki na gumowych podeszwach i czarne bawełniane rajtuzy.
- Słuchaj, jak bluźni - powiedziała niskim głosem. - On wcale za tobą nie szedł, tato.
Ślepiec wydał z siebie krótki, nerwowy śmiech.
- Słuchaj, chłopcze - powiedział. - Nie moŜna uciec od Jezusa. Jezus jest faktem.
- Wiem mnóstwo rzeczy o Jezusie - odezwał się Enoch. - Chodziłem do Rodemill
Boys' Bible Academy. Wysłała mnie tam jedna babka. Jak coś chcesz wiedzieć o Jezusie, to
moŜesz się o to zapytać mnie.
Wszedł na grzbiet lwa i usiadł na nim bokiem, zakładając nogę na nogę.
- Przeszedłem długą drogę - powiedział Haze - i raczej trudno by mi było teraz w coś
uwierzyć. Przeszedłem pół świata.
- Ja teŜ - odezwał się Enoch Emery.
- Nie odszedłeś jednak wystarczająco daleko, abyś mógł się powstrzymać od pójścia
za mną - odpowiedział ślepiec. Wyciągnął nagle ręce i połoŜył je na twarzy Haze'a. Haze
znieruchomiał na moment. Potem odtrącił ręce ślepca.
- Niech pan przestanie - powiedział słabym głosem. - Nic pan o mnie nie wie.
- Mój tata wygląda jak Jezus - wtrącił się Enoch z grzbietu lwa. - Włosy sięgają mu do
ramion. Jedyną róŜnicą jest blizna na brodzie. Nigdy nie widziałem mojej matki.
- Jakiś pastor zostawił na tobie swój znak - prychnął pogardliwie ślepiec. - Szedłeś za
mną, abym go z ciebie zdjął i nadał ci inny?
- Słuchaj, nie ma lepszego lekarstwa na twój ból niŜ Jezus - powiedziała nagle
dziewczynka i poklepała Haze'a po ramieniu.
Siedział w czarnym kapeluszu z rondem nasuniętym głęboko na czoło.
- Słuchaj - powiedziała głośniej. - Jeden męŜczyzna i kobieta zabili małe dziecko. To
było jej dziecko, ale było brzydkie i oni nigdy nie czuli do niego miłości. To dziecko miało w
sobie Jezusa, a ta kobieta nie miała nic prócz swojej urody i męŜczyzny, z którym Ŝyła w
grzechu. Odesłała dziecko, a ono wróciło. Odesłała go z powrotem, a ono znów wróciło i za
kaŜdym razem, jak je odsyłała, wracało tam, gdzie ona i męŜczyzna Ŝyli w grzechu. Udusili je
jedwabną pończochą i powiesili w kominie. Potem jednak nie dawało jej to spokoju. Ciągle
tylko patrzyła na to dziecko. Jezus sprawił, Ŝe stało się piękne, by ją prześladować. Nie mogła
połoŜyć się z tym męŜczyzną, nie spoglądając w jego kierunku, a ono patrzyło na nią z
komina, promieniejąc przez cegły w środku nocy.
- Mój Jezu - mruknął Haze.
- Nie miała nic, prócz swojej słodkiej buzi - powiedziała głośno i szybko. - To nie
wszystko. Nie, proszę szanownego pana.
- Słyszę, jak szurają nogami tam w środku - powiedział ślepiec. - Wyjmuj broszurki,
przygotowują się do wyjścia.
- To nie wszystko - powtórzyła.
- To co robimy? - zapytał Enoch. - Co jest w środku tego budynku?
- Kończy się program mojego zgromadzenia - wyjaśnił ślepiec.
Dziewczynka wyjęła broszurki z jutowego worka i podała mu dwa przewiązane
sznurkiem pliki.
- Ty idź z tym drugim chłopcem z tamtej strony i rozdawaj - powiedział do niej. - Ja z
tym, co za mną szedł, zostaniemy tutaj.
- On nie ma zamiaru ich tknąć, co miałby w tym za interes? - odparła. - MoŜe je
najwyŜej porwać na strzępy.
- Idź, jak ci mówię - powiedział ślepiec.
Stała przez chwilę z nachmurzoną miną. Potem zwróciła się do Enocha Emery'ego:
- To chodź, jak masz iść.
Enoch zeskoczył z lwa i przeszedł za nią na drugą stronę.
Haze dał nura w dół schodów, ale ręka ślepca wystrzeliła i zacisnęła się jak kleszcze
na jego ramieniu.
- śałuj za grzechy! Idź na sam szczyt schodów, wyznaj je wszystkie i rozdaj ludziom
te broszurki! - powiedział szeptem i wepchnął Haze'owi w rękę plik broszurek.
Haze spróbował wyswobodzić ramię, ale przyciągnął tylko ślepca bliŜej siebie.
- Niech pan słucha, jestem tak czysty jak pan.
- Cudzołóstwo, bluźnierstwo i co jeszcze? - zapytał ślepiec.
- To są tylko słowa - powiedział Haze. - JeŜeli Ŝyłem w grzechu, to Ŝyłem w nim
jeszcze, zanim zgrzeszyłem. Nie zaszła we mnie Ŝadna zmiana.
Próbował oderwać palce ślepca od swego ramienia, ale ten zaciskał je coraz mocniej.
- Nie wierzę w grzech, niech pan zabierze rękę.
- Jezus cię miłuje - powiedział ślepiec apatycznie, z drwiną w głosie. - Jezus cię
miłuje, Jezus cię miłuje...
- Wszystko by się zgadzało, gdyby Jezus istniał - odparł Haze, uwalniając ramię.
- Wejdź na samą górę, rozdaj te broszurki i...
- Wezmę je tam na górę i wyrzucę w krzaki! - krzyknął Haze. - Będziesz się
przyglądał i zobaczysz, jeśli widzisz.
- Widzę więcej niŜ ty! - powiedział ślepiec, śmiejąc się. - Ty masz oczy, które nie
widzą, uszy, które nie słyszą, ale pewnego dnia będziesz musiał zobaczyć.
- Patrz, jeśli potrafisz! - krzyknął Haze i zaczął biec w górę schodów.
Tłum ludzi juŜ się wylewał przez drzwi audytorium i niektórzy byli juŜ w połowie
schodów. Przepchnął się przez nich z łokciami rozwartymi jak skrzydła, a kiedy dotarł na
górę, nowa fala zepchnęła go prawie do miejsca, z którego wyruszył. Zaczął się znów przez
nich przepychać, aŜ w końcu ktoś krzyknął: „Przepuśćcie tego wariata!” i ludzie się rozstąpili.
Pobiegł w górę, przepchnął się w bok i stanął, dysząc cięŜko i spoglądając wyzywająco w dół.
- Wcale za nim nie szedłem - powiedział głośno. - Nie szedłbym nigdy za takim
ślepym głupcem jak on. Mój Jezu.
Opierał się o ścianę budynku, trzymając plik broszur za sznurek. Jakiś gruby
męŜczyzna zatrzymał się obok, aby zapalić cygaro. Haze trącił go w ramię.
- Niech pan spojrzy w dół - powiedział. - Widzi pan tego ślepca? Rozdaje broszurki i
Ŝebrze. Jezu. Powinien pan go zobaczyć. Ma ze sobą takie brzydkie dziecko przebrane w
kobiece ubrania, które teŜ rozdaje ulotki. Mój Jezu.
- Zawsze się znajdą fanatycy - powiedział gruby męŜczyzna, ruszając z miejsca.
- Mój Jezu - westchnął Haze.
Pochylił się nad starą kobietą o niebieskich włosach z czerwonymi, drewnianymi
koralami na szyi.
- Niech pani lepiej przejdzie na drugą stronę - powiedział. - Tam stoi taki jeden
głupiec i rozdaje broszurki.
Wychodzący ludzie popchnęli kobietę w przód, ale zdąŜyła jeszcze na niego spojrzeć
dwojgiem jasnych świdrujących oczu. Ruszył za nią przez tłum, ale była juŜ zbyt daleko, więc
przepchnął się z powrotem tam, gdzie wcześniej stał oparty o ścianę.
- Słodki Jezu Chryste UkrzyŜowany - powiedział. - Chcę wam ludzie coś powiedzieć.
MoŜe myślicie, Ŝe nie jesteście czyści, bo nie macie wiary? Więc pozwólcie powiedzieć wam,
Ŝe jesteście czyści. KaŜdy z was, ludzie, jest czysty i pozwólcie, Ŝe wam wyjaśnię dlaczego.
Jeśli myślicie, Ŝe to z powodu Jezusa Chrystusa UkrzyŜowanego, to się mylicie. Nie twierdzę,
Ŝe nie został on ukrzyŜowany, ale to nie dla was umarł. Słuchajcie mnie, sam jestem pastorem
i głoszę prawdę.
Tłum posuwał się szybko. Wyglądał jak ogromna narzuta, której wystrzępione końce
znikały w ciemnych uliczkach.
- Myślicie, Ŝe nie wiem, co istnieje, a co nie?! - krzyczał. - Czy nie mam oczu w
głowie? Czy jestem ślepcem? Słuchajcie no! - zawołał. - Mam zamiar stworzyć nowy kościół,
kościół prawdy, bez Jezusa Chrystusa UkrzyŜowanego. Nic was nie będzie to kosztować, aby
się do niego przyłączyć. Jeszcze nie zaczął działać, ale wkrótce zacznie.
Nieliczni, którzy pozostali, spojrzeli na niego raz czy dwa. PoniŜej, na chodniku, i
dalej po ulicy porozrzucane były broszurki. Ślepiec siedział na najniŜszym stopniu. Po drugiej
stronie Enoch Emery stał na łbie lwa, próbując zachować równowagę, a dziewczynka z uwagą
obserwowała Haze'a.
- Nie potrzebuję Jezusa - powiedział Haze. - Po co mi Jezus? Mam Leorę Watts.
Cicho zszedł ze schodów i zatrzymał się obok ślepca. Stał tam przez chwilę. Ślepiec
zaśmiał się. Haze odwrócił się i ruszył przez ulicę. Był juŜ po drugiej stronie, kiedy dotarł do
niego przenikliwy głos. Odwrócił się i zobaczył, jak ślepiec stoi na środku ulicy i krzyczy.
- Hawks, Hawks, nazywam się Asa Hawks, gdybyś chciał znów za mną pójść!
Jakiś samochód musiał zjechać na bok, aby go nie potrącić.
- śałuj za grzechy! - krzyknął, zaśmiał się i podbiegł kilka kroków w przód, udając, Ŝe
chce go dogonić i złapać.
Haze wtulił głowę między zgarbione ramiona i ruszył przed siebie. Nie obejrzał się,
dopóki nie usłyszał za sobą kroków.
- Teraz, jak juŜ ich spławiliśmy - dyszał Enoch Emery - to moŜe byśmy poszli się
gdzieś zabawić?
- Słuchaj - powiedział Haze szorstko. - Mam swoje sprawy i nie potrzebuję twojego
towarzystwa.
Zaczął iść bardzo szybko. Enoch musiał biec, Ŝeby dotrzymać mu kroku.
- Jestem tu juŜ dwa miesiące - mówił - i nie znam nikogo. Ludzie nie są tu przyjaźni.
Znalazłem sobie pokój i nikt tam oprócz mnie nie bywa. Mój tato powiedział, Ŝe muszę
jechać. Nigdy bym nie pojechał, ale mnie zmusił. Coś mi się zdaje, Ŝe cię juŜ widziałem parę
lat temu. Nie jesteś czasem ze Stockwell?
- Nie.
- Z Melsy?
- Nie.
- Kiedyś zatrzymaliśmy się tam z tartakiem - powiedział Enoch. - Zdaje się, Ŝe juŜ cię
gdzieś widziałem.
Szli dalej bez słowa, aŜ dotarli znów do głównej ulicy. Była prawie pusta.
- Do widzenia - odezwał się Haze.
- TeŜ idę w tę stronę - powiedział Enoch ponuro.
Po lewej znajdowało się kino. Właśnie zmieniano elektryczny afisz.
- Gdybyśmy się nie zagadali z tymi naiwniakami, to moglibyśmy iść na film -
mruknął.
Kroczył teraz przy boku Haze'a mamrocząc i postękując. Raz nawet złapał Haze'a za
rękaw, Ŝeby zwolnił, ale ten odtrącił go.
- Tata zmusił mnie, Ŝebym tu przyjechał - powiedział łamiącym się ze wzruszenia
głosem.
Haze spojrzał na niego i zobaczył, Ŝe płacze i ma rozmazaną, mokrą,
purpuroworóŜową twarz.
- Mam tylko osiemnaście lat - płakał - a on kazał mi jechać, a ja nie znam tu nikogo,
nikt tu nie chce mieć do czynienia z obcym. Ludzie nic są przyjaźni. On wziął i odszedł z
tamtą kobietą, a mnie kazał jechać, ale ona nie wytrzyma z nim długo. On urządzi jej niezłe
piekło, zanim ona zdąŜy zagrzać przy nim miejsca. Ty jesteś pierwszą znajomą twarzą od
dwóch tygodni. Widziałem cię parę lat temu. Na pewno cię widziałem.
Haze popatrzył przed siebie z nieruchomą twarzą, a Enoch mamrotał i mazał się dalej.
Minęli kościół, potem hotel, potem sklep z antykami i skręcili w uliczkę pani Watts.
- Jak potrzebujesz kobiety, to nie musisz kołować Ŝadnej takiej jak ta mała, co jej
dałeś maszynkę - powiedział Enoch. - Słyszałem, gdzie jest dom, w którym moglibyśmy się
trochę zabawić. Oddałbym ci pieniądze w przyszłym tygodniu.
- Słuchaj, wiem gdzie idę. Dwa domy stąd mam kobietę. Mam kobietę, rozumiesz? I
tam właśnie idę, odwiedzić ją. Nie jesteś mi potrzebny.
- Mógłbym ci oddać za tydzień. Pracuję w miejskim zoo. Pilnuję bramy i płacą mi co
tydzień.
- Odczep się ode mnie - powiedział Haze.
- Ludzie nie są tu przyjaźni. Ty nie jesteś stąd, ale teŜ nie jesteś przyjazny.
Haze nie odpowiedział. Szedł dalej, z głową wciśniętą pomiędzy wystające ramiona,
jakby mu było zimno.
- Ty teŜ tu nie znasz nikogo - powiedział Enoch. - Nie masz Ŝadnej kobiety, ani nic do
roboty. Jak cię zobaczyłem, to od razu wiedziałem, Ŝe nie masz nikogo i nic prócz Jezusa.
Zobaczyłem cię i od razu wiedziałem.
- Tam właśnie idę - powtórzył Haze i skręcił w alejkę prowadzącą do domu pani
Watts, nie oglądając się na niego.
Enoch zatrzymał się.
- No dobra, dobra! - krzyknął i wytarł rękawem mokry nos. - Dobra! - krzyknął. - Idź,
gdzie masz iść, ale spójrz no tutaj.
Trzepnąwszy się po kieszeni, podbiegł do Haze'a, złapał go za rękaw i zagrzechotał
przed nim pudełkiem z maszynką.
- Ona mi ją dała. Ona mi ją dała i nic nie moŜesz na to poradzić. Powiedziała mi, gdzie
mieszkają i poprosiła, Ŝebym ich odwiedził i przyprowadził ciebie. Nie, Ŝebyś ty
przyprowadził mnie, ale ja ciebie, a to ty przecieŜ ich kołowałeś.
Oczy błyszczały mu przez łzy, a twarz wykrzywiła się w złośliwym, przebiegłym
uśmiechu.
- Zachowujesz się, jakbyś myślał, Ŝe masz w Ŝyłach mądrzejszą krew niŜ inni -
powiedział. - Ale to nie prawda! To ja ją mam. Nie ty. Ja.
Haze nic nie powiedział. Stał jeszcze przez chwilę na środku schodów, a potem
podniósł rękę i cisnął plikiem broszurek, które ze sobą niósł, prosto w twarz Enocha z taką
siłą, Ŝe tamtemu broda opadła w dół, a usta się rozchyliły. Enoch stał z rozwartymi ustami,
patrząc w dół na miejsce, w które został uderzony, a potem odwrócił się i popędził w dół
ulicy. Haze wszedł do domu.
PoniewaŜ poprzedniej nocy po raz pierwszy spał z kobietą, nie powiodło mu się
specjalnie z panią Watts. Kiedy skończył, czuł się jak ktoś, kogo morze zamiast na brzeg
wyrzuciło na jej ciało, a ona robiła nieprzyzwoite aluzje na temat jego wyczynów, co mu się
następnego dnia ciągle przypominało. Nie był zbyt pewny siebie znowu do niej idąc. Nie
wiedział, co powie pani Watts, kiedy go zobaczy w otwartych drzwiach.
Kiedy zobaczyła go stojącego w progu, powiedziała „Ha, ha”.
Czarny kapelusz tkwił przekrzywiony na bakier na jego głowie. Nie zdjął go od razu.
Zrobił to dopiero wtedy, gdy zawadził nim o Ŝarówkę elektryczną, która wisiała na środku
sufitu. Pani Watts leŜała na łóŜku i nakładała sobie na twarz warstwę kremu. Podparła brodę
na ręce i obserwowała go. Zaczął chodzić po pokoju, rozglądając się wokoło. W gardle mu
wyschło, a serce ścisnęło się jak mała małpka, która chwyta kurczowo za kraty swojej klatki.
Usiadł na brzegu jej łóŜka z kapeluszem w ręku.
Uśmiech pojawił się na twarzy pani Watts jak zakrzywione ostrze sierpa. Była do tego
na tyle przyzwyczajona, Ŝe nie musiała juŜ myśleć. Jej oczy pochłaniały wszystko jak lotne
piaski.
- Ten Jezusowy kapelusz proroka! - powiedziała.
Podniosła się i zdjęła koszulę. Sięgnęła po jego kapelusz, włoŜyła go sobie na głowę i
siedziała tak z rękami na biodrach, przewracając oczami w komiczny sposób. Haze patrzył na
nią przez chwilę, a potem wydał z siebie trzy urywane, krótkie dźwięki, które były prawdopo-
dobnie śmiechem. Poderwał się, aby pociągnąć za sznurek i wyłączyć światło i rozebrał się w
ciemności.
Kiedyś, gdy był jeszcze mały, ojciec zabrał go do lunaparku, który zatrzymał się w
Melsy. Trochę na uboczu stał mały namiot. Wejście tam kosztowało nieco więcej. Stał przed
nim wysuszony człowiek i zapraszał do środka huczącym głosem. Nie mówił jednak, co tam
jest. Krzyczał tylko, Ŝe jest to tak sensacyjne i kuszące widowisko, Ŝe kaŜdego, kto chce to
zobaczyć, będzie kosztowało 35 centów i Ŝe jest to tak ekskluzywny pokaz, Ŝe tylko piętnastu
ludzi moŜe wejść naraz. Ojciec wysłał go do pomieszczenia, w którym tańczyły dwie małpy,
a później ruszył w tamtym kierunku wąskim przejściem między namiotami. Haze opuścił
pokaz małp i poszedł za nim, ale nie miał trzydziestu pięciu centów. Zapytał krzykacza, co
jest w środku.
- Daj sobie spokój - poradził mu męŜczyzna. - To nie jakiś pokaz małp dla dzieci.
- Małpy juŜ widziałem.
- To dobrze - odpowiedział. - Ale daj sobie z tym spokój.
- Mam piętnaście centów - upierał się Haze. - To moŜe mnie pan wpuści na połowę?
Pomyślał, Ŝe to musi być coś tajnego. MęŜczyźni w intymnych sytuacjach. Potem
pomyślał, Ŝe moŜe jest to męŜczyzna i kobieta w intymnej sytuacji. Ona pewnie nie chciałaby,
Ŝeby ją zobaczył.
- Mam piętnaście centów - powtórzył.
- Została mniej niŜ połowa do końca - powiedział męŜczyzna, wachlując się
słomkowym kapeluszem. - Zmiataj stąd.
- W takim razie to będzie warte piętnaście centów - stwierdził Haze.
- Spływaj - powiedział męŜczyzna.
- Czy to czarnuch? - zapytał Haze. - Czy oni coś robią czarnuchowi?
Człowiek wychylił się ze swego podestu i przyjrzał uwaŜnie chłopcu.
- Skąd ci to przyszło do głowy? - zapytał.
- Nie wiem.
- Ile masz Lat?
- Dwanaście - powiedział Haze. Miał dziesięć.
- Dawaj te piętnaście centów i wchodź.
PołoŜył pieniądze na podeście i zaczął się pospiesznie przedzierać przez kolejne
zasłony namiotu, aby jeszcze zdąŜyć, zanim pokaz się skończy. Kiedy wszedł do środka,
zobaczył tylko plecy siedzących męŜczyzn. Wdrapał się na ławkę i spojrzał ponad ich
głowami. Wszyscy patrzyli w dół, gdzie leŜało coś białego, wijąc się lekko w skrzyni
wyłoŜonej białym materiałem. Przez chwilę myślał, Ŝe jest to obdarte ze skóry zwierzę, a
potem zobaczył, Ŝe to gruba kobieta. Miała niczym nic wyróŜniającą się twarz, tylko w kąciku
jej ust znajdował się pieprzyk, który poruszał się za kaŜdym razem, kiedy się uśmiechała.
Podobny miała w okolicy biodra.
- Jakby kaŜdą zamknąć w takiej skrzyni - powiedział jego ojciec - to wszystko szłoby
o wiele lepiej.
Haze nie musiał go widzieć, aby rozpoznać ten głos. Ześlizgnął się z ławki i wydostał
z namiotu. Przeczołgał się pod namiotem, nie chcąc natknąć się na zasuszonego człowieka,
który reklamował widowisko. Wskoczył na tył furgonetki i usiadł w najdalszym kącie.
Lunapark huczał i brzęczał na zewnątrz.
Kiedy wrócił do domu, jego matka stała na podwórku przy miednicy i patrzyła w jego
stronę. Ubierała się zawsze na czarno i nosiła dłuŜsze sukienki niŜ inne kobiety. Stała
wyprostowana patrząc na niego. Stanął za drzewem i zszedł jej z oczu, ale po chwili znowu
poczuł na sobie jej spojrzenie. Zobaczył znowu podium, skrzynię i szczupłą kobietę w środku.
Skrzynia była jednak dla niej za krótka. Jej głowa opierała się na jednym końcu, a nogi, aby
mogły się zmieścić, musiała podkurczyć. Miała twarz w kształcie krzyŜa i włosy przylegające
mocno do głowy. Haze stał przyciśnięty plecami do drzewa i czekał. Matka zostawiła
miednicę i podeszła do niego z kijem.
- Co widziałeś? - zapytała.
- Co widziałeś - powtórzyła tym samym tonem i uderzyła go kijem po nogach, ale on
był jak część drzewa.
- Jezus umarł, aby cię zbawić - powiedziała.
- Nie prosiłem go o to - mruknął.
Nie uderzyła go ponownie, tylko stała i wpatrywała się w niego z zaciśniętymi ustami.
Poczucie winy za to, Ŝe wszedł do namiotu, ustąpiło miejsca nie nazwanej, nie
umiejscowionej winie, którą znalazł w sobie samym. Po chwili matka odrzuciła kij i ciągle
zaciskając usta wróciła do miednicy.
Następnego dnia w tajemnicy zaniósł swoje buty do lasu. Zakładał je tylko w zimę,
gdy szedł na spotkania religijne. Wyjął je z pudełka i napełnił dno kaŜdego z nich kamykami i
Ŝwirem, a potem je załoŜył. Zacisnął mocno sznurowadła i przeszedł w nich, jak mu się
wydawało, dobrą milę przez las, aŜ doszedł nad zatoczkę, gdzie usiadł, zdjął je i ulŜył swym
stopom, wsuwając je w mokry piasek. Sądził, Ŝe to powinno Go usatysfakcjonować. Nic się
nie wydarzyło. Gdyby spadł jakiś kamień, przyjąłby to za znak. Po chwili wyciągnął stopy z
piasku, poczekał, aŜ wyschną, potem znów załoŜył buty, w których ciągle były kamienie i
przeszedł w nich pół mili z powrotem.
Rozdział IV
Wstał z łóŜka pani Watts wcześnie rano, zanim jeszcze do pokoju zaczęło wpadać
dzienne światło. Kiedy się obudził, poczuł na sobie jej rękę. Wstając uniósł ją i połoŜył przy
jej boku. Nie spojrzał na panią Watts. Miał w głowie tylko jedną myśl: chciał kupić
samochód. Decyzja ta dojrzała w jego głowie, kiedy się obudził i nie potrafił myśleć juŜ o
niczym innym. Nigdy wcześniej nie przyszło mu to do głowy; nigdy wcześniej nawet nie
chciałby go mieć. Prowadził samochód bardzo rzadko i nie miał prawa jazdy. Miał tylko
pięćdziesiąt dolarów ale sądził, Ŝe moŜe za to kupić samochód. OstroŜnie wysunął się z łóŜka,
aby nie obudzić pani Watts i ubrał się po cichu. O szóstej trzydzieści chodził juŜ po centrum
miasta, poszukując punktów sprzedaŜy uŜywanych samochodów.
Były one porozrzucane między grupami starych budynków, które oddzielały część
handlową miasta od terenu dworca kolejowego. Obejrzał kilka z nich z zewnątrz, zanim je
otworzono. Od razu po wyglądzie takiego punktu potrafił ocenić, czy znajdzie w nim
samochód za pięćdziesiąt dolarów. Kiedy je otworzono przeszedł przez nie szybko, nie
zwracając uwagi na nikogo, kto próbował mu pokazać towar. Czarny kapelusz z godnością i
skupieniem tkwił na głowie Haze'a, a jego twarz wydawała się tak krucha, jakby złoŜona z
potłuczonych kawałków delikatnego tworzywa i tak niepozorna jak karabin, o którym nikt nie
wie, Ŝe jest nabity.
Dzień był dŜdŜysty, a światło raziło ostrym blaskiem. Niebo wyglądało jak cienki
kawałek wypolerowanego srebra z ciemną, cierpką plamą słońca w jednym z rogów. Do
dziesiątej zbadał wszystkie lepsze punkty i zbliŜał się do terenów kolei. Nawet i tu znajdował
tylko samochody, które kosztowały więcej niŜ pięćdziesiąt dolarów. W końcu trafił do
punktu, który znajdował się pomiędzy dwoma opuszczonymi magazynami. Wywieszka nad
wejściem głosiła: NAJNOWSZE MODELE U SLADE'A.
Przez środek zakładu biegła Ŝwirowana ścieŜka, a z boku, tuŜ przy wejściu, znajdował
się budynek, na drzwiach którego namalowane było słowo: BIURO. Pozostała część punktu
była pełna starych samochodów i pogruchotanych części. Przed biurem, na puszce po
benzynie, siedział biały chłopak. Wyglądał tak, jakby go tam posadzono, aby odstraszał ludzi.
Miał na sobie czarny płaszcz przeciwdeszczowy, a jego twarz była częściowo ukryta pod
skórzaną czapką. Z ust zwisał mu papieros z prawie centymetrowej długości popiołem.
Haze ruszył na tyły zakładu, gdzie zobaczył dziwny samochód.
- Ej! - krzyknął chłopak. - Tu się tak sobie nie wchodzi. PokaŜę ci to, co mam do
pokazania.
Haze nie zwrócił jednak na niego uwagi. Szedł dalej do miejsca, gdzie stał samochód,
który zwrócił jego uwagę. Chłopak poszedł za nim, dysząc ze złości i przeklinając. Samochód
stał w ostatnim rzędzie. Była to maszyna w kolorze szczura z wielkimi wąskimi kołami i
wyłupiastymi przednimi światłami. Kiedy dotarł do niej, zobaczył, Ŝe jedne drzwi
przywiązane są sznurem i Ŝe z tyłu ma okrągłe okno. Właśnie taki samochód chciał kupić.
- Chcę się zobaczyć z panem Siadem - powiedział.
- Po co chce pan go widzieć? - zapytał chłopak podejrzliwie. Miał szerokie usta i
kiedy mówił, uŜywał tylko jednej połowy.
- Chcę się z nim zobaczyć w sprawie tego samochodu - odparł Haze.
- To ja - powiedział chłopak. Jego twarz wyglądała spod czapki jak wąski łeb
wyleniałego orła. Usiadł na stopniu samochodu na wprost Ŝwirowej alejki i dalej przeklinał.
Haze obszedł samochód dookoła. Potem zajrzał przez okno do środka. Tapicerka była
koloru zielonkawo - matowo - piaskowego. Brakowało tylnego siedzenia; na jego miejscu
znajdowała się drewniana ławka. Na dwóch tylnych bocznych oknach były ciemnozielone
postrzępione firanki. Spojrzał przez przednie okna i zobaczył chłopca siedzącego na stopniach
samochodu na wprost Ŝwirowej alejki. Miał podciągniętą jedną nogawkę spodni i drapał się w
kostkę, która wystawała z Ŝółtej skarpety. Przeklinał, wydając gardłowe dźwięki, jakby chciał
odkaszlnąć flegmę. Jego postać była Ŝółtawa i zniekształcona przez okienne szyby. Haze
szybko wyszedł zza samochodu i stanął przed nim.
- Ile kosztuje? - zapytał.
- Dobry Jezu - powiedział chłopak - Jezu Chryste przybity do krzyŜa.
- Ile kosztuje? - warknął Haze, blednąc.
- Jak pan myślisz, ile jest wart? - zapytał chłopak. - Niech pan powie na oko.
- Nie jest wart tyle, ile kosztowałoby odholowanie go stąd na złomowisko. Więcej
bym za niego nie dał.
Chłopak całą uwagę poświęcił swojej kostce, na której miał strup. Haze uniósł wzrok i
zobaczył nadchodzącego męŜczyznę. Kiedy podszedł bliŜej, zauwaŜył, Ŝe wygląda dokładnie
tak samo jak chłopak, oprócz tego, Ŝe jest o dwie głowy wyŜszy i ma poplamiony potem
brązowy filcowy kapelusz. Nadchodził zza pleców chłopca spomiędzy rzędów samochodów.
Kiedy był tuŜ za nim, zatrzymał się i odczekał chwilę. Potem zwrócił się do chłopaka z czymś
w rodzaju kontrolowanego ryku.
- Zabieraj swój tyłek z tego stopnia!
Chłopak burknął coś i zniknął, przeciskając się pomiędzy dwoma najbliŜszymi
samochodami. MęŜczyzna stał i patrzył na Haze'a.
- Czego pan chce? - zapytał.
- Chodzi o ten samochód tutaj - powiedział Haze.
- Siedemdziesiąt pięć dolarów.
Po obu stronach punktu stały stare czerwonawe budynki z czarnymi pustymi oknami,
a za nimi następne, zupełnie bez okien.
- Dziękuję - odpowiedział Haze i zaczął iść w stronę biura.
Kiedy doszedł do wyjścia, obejrzał się i zobaczył męŜczyznę dwa kroki za sobą.
- Moglibyśmy się trochę potargować - powiedział.
Haze poszedł z nim z powrotem do samochodu.
- Nie codziennie znajduje się taki samochód - mówił męŜczyzna.
Usiadł na stopniu, na którym siedział wcześniej chłopak. Haze nie widział go, ale
tamten nie odszedł. Tkwił na bagaŜniku dwa samochody dalej, zwinięty w kłębek, jakby
marzył, ale na jego twarzy pojawił się cierpki, opanowany wyraz.
- Wszystkie opony są nowe - zapewnił męŜczyzna.
- Były nowe, kiedy go robiono - powiedział Haze.
- Kiedyś to się budowało samochody. Teraz nie ma juŜ takich.
- Ile pan za niego chce? - zapytał Haze znowu.
MęŜczyzna obrzucił go uwaŜnym spojrzeniem i zamyślił się.
- Mógłbym go panu oddać za sześćdziesiąt pięć - powiedział po chwili.
Haze oparł się o samochód i zaczął skręcać papierosa, ale mu to nie wychodziło.
Rozsypywał tytoń i bibułki.
- No a ile moŜe pan za niego dać? - zapytał męŜczyzna. - Nie oddałbym chryslera za
takiego essexa. Tego samochodu nie robiły czarnuchy. Wszystkie czarnuchy mieszkają teraz
w Detroit i tam składają samochody - dodał próbując nawiązać rozmowę. - Byłem tam i
trochę widziałem. Właśnie stamtąd wróciłem.
- Nie dałbym za niego więcej niŜ trzydzieści dolarów - powiedział Haze.
- Mają tam jednego czarnucha - mówił męŜczyzna - co ma prawie tak białą skórę jak
pan czy ja.
Zdjął kapelusz i przeciągnął palcem po przepoconej wewnętrznej obwódce. Miał
resztki włosów koloru marchewkowego.
- Przejedźmy się nim - zaproponował. - Czy moŜe chce pan wejść pod spód i obejrzeć
go?
- Nie - powiedział Haze.
MęŜczyzna spojrzał na niego przelotnie.
- Płaci pan, jak będzie pan odjeŜdŜał - powiedział swobodnie. - Jak nie znajdzie pan w
nim tego, czego pan szuka, to są inne w tej samej cenie, które mogą to mieć.
Dwa samochody dalej chłopak zaczął znowu przeklinać. Brzmiało to jak urywany
kaszel. Haze odwrócił się nagle i kopnął w przednią oponę.
- Mówiłem panu przecieŜ, Ŝe nie pękną - powiedział męŜczyzna.
- Ile? - zapytał Haze.
- Niechby było pięćdziesiąt dolarów - zaproponował.
Zanim Haze kupił samochód, męŜczyzna wlał w niego trochę benzyny i obwiózł go
wokół okolicznych domów, aby udowodnić, Ŝe jest na chodzie. Chłopak siedział skulony na
tylnym siedzeniu ciągle przeklinając.
- Coś z nim musi być nie tak, bo inaczej by tak nie przeklinał. Niech pan go nie słucha
- powiedział męŜczyzna.
Samochód jechał, wydając z siebie przenikliwy pisk. MęŜczyzna nacisnął na hamulec,
aby pokazać, jak dobrze działa i chłopiec spadł im z tyłu na głowy.
- Niech cię cholera! - wrzasnął męŜczyzna. - Przestań po nas skakać! Trzymaj tyłek na
desce!
Chłopak nie odpowiedział. Nawet nie zaklął. Kiedy Haze się obejrzał, siedział skulony
w czarnym płaszczu przeciwdeszczowym z czarną skórzaną czapką zsuniętą prawie na oczy.
Jedyną róŜnicą było to, Ŝe popiół miał strzepnięty z papierosa.
Kupił samochód za czterdzieści dolarów i zapłacił jeszcze dodatkowo za pięć galonów
benzyny. MęŜczyzna kazał chłopakowi iść do biura i przynieść pięciogalonową bańkę
benzyny, którą miał wiać do baku. Chłopak przyszedł zgięty prawie w pół, przeklinając i
taszcząc Ŝółtą bańkę z benzyną.
- Daj to tutaj - powiedział Haze. - Sam to zrobię.
Potwornie się spieszył, by juŜ odjechać. Chłopak wyszarpnął od niego puszkę i
wyprostował się. Była zapełniona tylko do połowy, ale trzymał ją przy baku, aŜ wypłynęło z
niej powoli pięć galonów. Przez cały czas powtarzał: „Słodki Jezu, słodki Jezu, słodki Jezu”.
- Dlaczego on się nie zamknie? - zapytał nagle Haze. - Po co tak ciągle gada?
- Ja tam nigdy nie wiem, co z nim jest - odparł męŜczyzna i wzruszył ramionami.
Kiedy samochód był gotowy, męŜczyzna i chłopak stanęli z boku przypatrując się, jak
Haze odjeŜdŜa. Nie chciał, Ŝeby go ktokolwiek obserwował, poniewaŜ nie prowadził
samochodu od czterech czy pięciu lat. MęŜczyzna i chłopak nie powiedzieli nic, kiedy
próbował go zapalić. Stali tylko i patrzyli.
- Chciałem kupić ten samochód głównie po to, Ŝeby był moim domem - wyjaśnił. -
Nie mam dokąd pójść.
- Nie spuściłeś jeszcze hamulca - powiedział męŜczyzna.
Spuścił hamulec i samochód ruszył do tyłu, poniewaŜ zostawiony był na tylnym biegu.
Po chwili ruszył do przodu i odjechał zygzakiem, mijając chłopaka i męŜczyznę, którzy ciągle
stali przyglądając się. Jechał prosto przed siebie tą samą ulicą, pocąc się i nie myśląc o ni-
czym. CięŜko mu było utrzymać samochód na drodze. Minął teren kolei, który ciągnął się
mniej więcej przez pół mili, a potem magazyny. Kiedy spróbował zwolnić, samochód zgasł i
musiał zapalić go znowu. Minął szare zabudowania, a następnie bogatsze Ŝółte domy. Zaczął
mŜyć deszcz, więc włączył wycieraczki. Klekotały głośno jak dwaj idioci, którzy klaszczą w
kościele. Minął białe zabudowania. Przed kaŜdym z nich, na kwadratowym trawniku, tkwił
brzydki pysk psa. W końcu minął wiadukt i znalazł się na głównej drodze.
Jechał teraz bardzo szybko.
Autostrada upstrzona była stacjami benzynowymi, campingami dla przyczep i
przydroŜnymi motelami. Po chwili po obydwu stronach drogi pojawiły się czerwone wąwozy,
a za nimi połacie ziemi pospinane ze sobą słupami elektrycznymi. Niebo sączyło na to
wszystko swe światło, a potem zaczęło wlewać się w samochód. Nagle, ponad rowem,
ukazała sic głowa świni z ryjem uniesionym do góry i Haze musiał zahamować z piskiem
opon i czekać, aŜ całe stado zniknie w rowie po drugiej stronie drogi. Zapalił samochód i
pojechał dalej. Miał uczucie, Ŝe wszystko, co widzi, to fragmenty czegoś, czego dobrze nie
pamiętał, co mu się kiedyś przydarzyło i teraz stanowi ogromną pustą przestrzeń w jego
umyśle. Mała czarna, odkryta cięŜarówka wyjechała przed nim z bocznej drogi. Na tyle miała
umocowane Ŝelazne łóŜko, krzesło i stół, a na nich znajdowała się skrzynka z pstrokatymi
kurczakami. CięŜarówka jechała bardzo wolno z łoskotem środkiem jezdni. Haze zaczął
naciskać na klakson. Uderzył w niego trzy razy, zanim zorientował się, Ŝe nie działa.
Skrzynka była tak szczelnie wypełniona mokrymi pstrymi kurczakami, Ŝe te, które były
zwrócone w jego stronę, miary głowy wysunięte za kraty. CięŜarówka nie przyspieszyła ani
trochę, więc Haze był zmuszony zwolnić. Rozmokłe pola rozciągały się po obu stronach drogi
i sięgały aŜ do sosnowych zagajników.
Droga zakręcała i prowadziła w dół wzgórza. Z jednej strony ukazała się wysoka
skarpa, porośnięta sosnami, a z drugiej ze ściany wąwozu sterczał szary otoczak. Białymi
literami namalowano na nim napis: BIADA BLUŹNIERCOM I ALFONSOM! CZY PIEKŁO
WAS POCHŁONIE? CięŜarówka zwolniła jeszcze bardziej, jakby po to, aby kierowca mógł
to przeczytać, a Haze znowu wcisnął swój zepsuty klakson. Walił w niego uparcie, ale nie
udało mu się wydobyć z niego Ŝadnego dźwięku. CięŜarówka wjechała juŜ na szczyt
następnego pagórka, potrząsając posępnie skrzynią z pstrokatymi kurczakami. Haze zatrzymał
samochód i skierował wzrok na dolną część głazu, gdzie małymi literami napisano: Jezus
zbawia.
Jechał, wpatrując się w napis i nie posłyszał za sobą klaksonu. Stała za nim cysterna,
długa jak wagon kolejowy. Po chwili w oknie jego samochodu pojawiła się kwadratowa
czerwona twarz. MęŜczyzna patrzył przez chwilę na kark i kapelusz Haze'a, a potem połoŜył
mu rękę na ramieniu.
- Co pan robi na środku drogi? - zapytał kierowca cysterny.
Haze zwrócił ku niemu swoją kruchą, spokojną twarz.
- Niech pan zabierze rękę - powiedział. - Czytam napis.
Twarz kierowcy nie drgnęła, a jego ręka została dokładnie w tym samym miejscu,
jakby nie dosłyszał dobrze.
- Nie ma takiego alfonsa, który nie był wcześniej kimś gorszym - powiedział Haze. -
To nie jest grzech ani bluźnierstwo. Grzech był juŜ przed nimi.
Wyraz twarzy kierowcy cysterny pozostał bez zmian.
- Jezus jest tanim chwytem dla czarnuchów - dodał Haze.
Kierowca połoŜył obydwie ręce na szybie i zacisnął je, tak jakby chciał unieść
samochód w górę.
- Zabierz pan w końcu to cholerne pudło ze środka drogi - powiedział.
- Nie muszę od niczego uciekać, bo w nic nie wierzę.
Przez mniej więcej minutę wpatrywali się w siebie. Spojrzenie Haze'a stawało się
coraz bardziej nieobecne; rodził się w jego umyśle nowy plan.
- W którą stronę do zoo? – zapytał.
- W odwrotnym kierunku - odpowiedział kierowca. - Czy stamtąd właśnie pan uciekł?
- Muszę się zobaczyć z chłopakiem, który tam pracuje - powiedział Haze. Zapalił
silnik i zostawił kierowcę stojącego na drodze na wprost liter namalowanych na głazie.
Rozdział V
Kiedy Enoch Emery obudził się tego ranka, wiedział, Ŝe przyjdzie ktoś, komu będzie
mógł to pokazać. Mówiła mu to jego krew. Miał mądrą krew po swoim ojcu.
O drugiej po południu, powitał przy bramie straŜnika, który przyszedł go zmienić.
- Spóźniłeś się piętnaście minut - powiedział z rozdraŜnieniem. - Ale zostałem.
Mogłem sobie iść, ale zostałem.
Miał na sobie zielony mundur z Ŝółtymi lamówkami na kołnierzyku i na rękawach, i
Ŝółtymi pasami na zewnętrznych stronach nogawek. StraŜnik z drugiej zmiany, chłopak z
twarzą o ostrych rysach i strukturze łupka ilastego z wykałaczką w zębach ubrany był tak
samo. Brama, przy której stali, zrobiona była z Ŝelaznych prętów. Okalał ją betonowy łuk w
kształcie dwu drzew, których gałęzie tworzyły szczyt bramy, i gdzie poskręcane litery
układały się w napis MIEJSKI PARK LEŚNY. StraŜnik z drugiej zmiany oparł się o jeden z
pni i zaczął grzebać w zębach wykałaczką.
- Codziennie - skarŜył się Enoch - codziennie tracę dobrych piętnaście minut, stojąc tu
i czekając na ciebie.
Zawsze, kiedy schodził ze słuŜby, szedł do parku i zawsze, kiedy tam szedł, robił to
samo. Najpierw szedł na basen. Bał się wody, ale lubił siedzieć na brzegu i obserwować
kąpiących się. Co poniedziałek przychodziła tam kobieta, która miała kostium kąpielowy z
rozcięciami na biodrach. Najpierw myślał, Ŝe ona o nich nie wie i zamiast patrzeć otwarcie,
siedząc na brzegu, zaszył się w jakieś krzaki i chichocząc pod nosem obserwował ją. Tłumy
zjawiały się dopiero około czwartej, więc w basenie nie było nikogo, kto by jej mógł
powiedzieć o tych rozcięciach. Pluskała się w basenie, a potem kładła się na brzegu i spała
prawie przez godzinę, nie podejrzewając, Ŝe ktoś przez cały czas się jej przygląda zza
krzaków. Kiedy indziej, gdy został trochę dłuŜej, zobaczył trzy kobiety, z których kaŜda miała
podobne rozcięcia po bokach kostiumu i chociaŜ basen był pełen ludzi, nikt nie zwrócił na to
uwagi. W ten sposób miasto zawsze go zaskakiwało. Odwiedzał dziwkę, kiedy miał na to
ochotę, ale zawsze szokowała go swoboda w miejscach publicznych. Poczucie przyzwoitości
nakazywało mu wczołgiwać się w krzaki. Bardzo często kobiety zsuwały ramiączka
kostiumów i leŜały wyciągnięte na trawie.
Park znajdował się w sercu miasta. Przyjechał tu i - jak nakazywał mu głos krwi -
osiedlił się w samym jego sercu. Codziennie zaglądał w to serce i codziennie był tym
widokiem przejęty, przestraszony i zaskoczony do tego stopnia, Ŝe nawet na samą myśl o tym,
co tu widział, przechodziły go ciarki. Dokładnie w centrum parku odkrył coś wyjątkowego.
Była to jego tajemnica, chociaŜ przecieŜ kaŜdy mógł to zobaczyć i przeczytać umieszczoną
nad tym kartkę, która wyjaśniała wszystko. Było jednak coś, czego kartka nie mogła
wyjaśnić, bo to znajdowało się w nim samym: przeraŜająca wiedza nie mieszcząca się w
słowach, przeraŜająca wiedza narastająca w nim jak potęŜny nerw. Nie mógł wyjawić tej
tajemnicy byle komu. Ale komuś musiał ją wyjawić. Ten komu miałby to pokazać, musiałby
być szczególną osobą. Choć nie wiedział dlaczego, osoba ta nie mogła być z tego miasta. Był
pewien, Ŝe rozpozna tego człowieka, kiedy go zobaczy i wiedział teŜ, Ŝe musi go spotkać
wkrótce, bo inaczej ten wewnętrzny nerw powiększy się do takich rozmiarów, Ŝe będzie
zmuszony ukraść samochód, obrabować bank lub napaść w ciemnej uliczce na jakąś kobietę.
Jego krew tego ranka mówiła mu, Ŝe ta osoba przyjdzie dzisiaj.
Pozostawił swojego zmiennika i poszedł w stronę basenu dyskretną ścieŜką, która
prowadziła za przebieralnią dla kobiet na małą polankę, skąd rozciągał się widok na cały
basen. Nie było w nim nikogo - . woda koloru zielonej butelki stała nieruchomo - ale idąc w
odwrotną stronę, w kierunku zabudowań pływalni, zobaczył kobietę z dwoma małymi
chłopcami. Przychodziła mniej więcej co dwa dni i przyprowadzała dwójkę dzieci. Wchodziła
z nimi do wody, przepływała cały basen, a potem wychodziła na brzeg i kładła się w słońcu.
Miała biały kostium kąpielowy w plamy, który wisiał na niej jak worek i Enoch obserwował
ją nie raz z przyjemnością. Przeszedł z polanki na zbocze porośnięte kapryfolium. Znalazł w
nich tunel i doczołgał się nim do nieco szerszej przestrzeni. Usadowił się i rozsunął gałęzie
krzewu tak, aby przez nie dobrze widzieć. Jego twarz na tle krzaków była zawsze bardzo
czerwona. Gdyby ktoś rozchylił gałązki w tym właśnie miejscu, pomyślałby, Ŝe widzi diabła i
spadłby ze zbocza prosto do basenu, Kobieta i dwaj chłopcy weszli do budynku pływalni.
Enoch nigdy nie szedł od razu do ciemnego, tajemniczego centrum parku. Stanowiło
ono zwykle punkt kulminacyjny całego popołudnia. Robił najpierw inne rzeczy, które były do
tego wstępem. Po wyjściu z krzaków, szedł zwykle do FROSTY BOTTLE, budki z hot
dogami w kształcie butelki ze szronem pomalowanym na niebiesko wokół szyjki. Tam zjadał
czekoladowy mroŜony krem i wygłaszał kilka znaczących uwag pod adresem kelnerki, która,
jak sądził, była w nim zakochana. Później szedł obejrzeć zwierzęta. Siedziały w długim
rzędzie stalowych klatek takich jak w filmach o więzieniu Alcatraz. Klatki były elektrycznie
ogrzewane w zimę, a latem włączano klimatyzację; sześciu męŜczyzn pilnowało zwierząt i
karmienia ich płatami mięsa z kością. Zwierzęta nigdy nic nie robiły, tylko leŜały. Enoch
obserwował je codziennie pełen strachu i nienawiści. Potem szedł tam.
Dwóch małych chłopców wybiegło z budynku pływalni i wskoczyło do wody, a
jednocześnie z drugiej strony basenu rozległ się warkot samochodu. Głowa Enocha wyjrzała
zza krzaków. Zobaczył przejeŜdŜający wysoki wóz w szczurzym kolorze, który wydawał
takie dźwięki, jakby silnik wlókł za sobą całą resztę. Samochód przejechał i Enoch słyszał
jeszcze, jak gruchocze na zakręcie alejki i znika w oddali. Słuchał uwaŜnie, czy się nie
zatrzyma. Warkot oddalił się, a później stopniowo stawał się coraz głośniejszy. Samochód
przejechał jeszcze raz. Tym razem Enoch zauwaŜył, Ŝe siedzi w nim tylko jedna osoba,
męŜczyzna. Dźwięk ponownie zamarł, a później znowu stał się głośniejszy. Samochód
przejechał po raz trzeci i zatrzymał się prawie dokładnie naprzeciwko Enocha po drugiej
stronie basenu. Siedzący za kierownicą męŜczyzna wyjrzał przez okno i spojrzał na wzgórze
pokryte trawą, a potem w dół na wodę, gdzie pluskali się i krzyczeli dwaj chłopcy. Enoch
wysunął głowę z krzaków tak daleko, jak tylko potrafił i patrzył. Drzwi od strony kierowcy
przywiązane były sznurem. MęŜczyzna wysiadł drugimi drzwiami, obszedł samochód i zszedł
do połowy wzgórza w kierunku basenu. Stał tam przez chwilę, jakby kogoś szukał, a potem
usiadł sztywno na trawie. Miał na sobie niebieski garnitur i czarny kapelusz. Siedział z pod-
ciągniętymi kolanami.
- No, chyba zabawię się w psa - powiedział Enoch. - No, chyba zabawię się w psa.
Zaczął się natychmiast wyczołgiwać z krzaków. Krew w jego Ŝyłach krąŜyła szybko
jak facet na motocyklu w wesołym miasteczku, jeŜdŜący w kółko po pochyłym torze.
Pamiętał nawet nazwisko tego męŜczyzny - pan Hazel Motes. Po chwili ukazał się na
czworakach na skraju zarośli i spojrzał ponad basenem. Niebieska postać siedziała tam gdzie
przedtem, w tej samej pozycji. MęŜczyzna wyglądał, jakby trzymała go tam jakaś niewi-
dzialna ręka i jakby na jej skinienie, mógłby przenieść się jednym skokiem na drugą stronę
basenu, nie zmieniając ani na chwilę wyrazu twarzy.
Z budynku pływalni wyszła kobieta i podeszła do trampoliny. Rozpostarła szeroko
ramiona i zaczęła się bujać. Deska trzepotała głośno. Potem nagle odwróciła się tyłem,
zawirowała i zniknęła pod wodą. Głowa pana Haze'a Motesa odwracała się powoli, w miarę
jak kobieta płynęła wzdłuŜ basenu.
Enoch podniósł się i poszedł ścieŜką za budynkiem pływalni. Ukradkiem wyszedł zza
rogu i ruszył w stronę Haze'a. Stąpał lekko i cicho po trawie rosnącej wzdłuŜ chodnika na
szczycie stoku. Kiedy znalazł się bezpośrednio za Hazem, usiadł na brzegu chodnika. Gdyby
jego ręce miały długość dziesięciu stóp, mógłby połoŜyć mu dłonie na ramionach.
Przypatrywał mu się bez słowa.
Kobieta wydostała się z basenu, podpierając się brodą o brzeg. Najpierw pojawiła się
jej długa i trupia twarz okolona czepkiem, przypominającym bandaŜ nasunięty na oczy, z
wystającymi z ust ostrymi zębami. Uniosła się na rękach, po czym ukazała się jej ogromna
stopa, potem cała noga, a za moment druga i była juŜ na zewnątrz. Przycupnęła na brzegu,
dysząc cięŜko. Po chwili wstała i otrząsnęła się, rozpryskując spływającą z niej wodę.
Uśmiechnęła się, kiedy zauwaŜyła ich naprzeciwko siebie. Enoch widział część twarzy
Haze'a, który przypatrywał się kobiecie. Haze nie odwzajemnił uśmiechu, ale nadal ją
obserwował, gdy szła w stronę bardziej nasłonecznionej części basenu i usiadła prawie
dokładnie poniŜej miejsca, gdzie siedzieli. Enoch musiał przysunąć się trochę bliŜej, aby coś
widzieć.
Kobieta zdjęła czepek. Jej włosy były krótkie, potargane i mieniły się wszystkimi
kolorami, od głębokiej miedzi po zielonkawoŜółty. Potrząsnęła głową, a potem spojrzała
znów w górę na Haze'a Motesa, ukazując w uśmiechu ostro zakończone zęby. Rozciągnęła się
na słońcu, podnosząc kolana i układając kręgosłup na betonowym chodniku. Na drugim
końcu basenu dwaj mali chłopcy stukali się na przemian głowami o ścianę basenu. Usadowiła
się w końcu tak, Ŝe jej plecy przylegały płasko do betonu i zsunęła ramiączka kostiumu.
- Wielki Jezu! - szepnął Enoch i zanim udało mu się oderwać oczy od kobiety, Haze
Motes zerwał się na nogi i był juŜ prawie w samochodzie. Kobieta siedziała wyprostowana z
kostiumem zsuniętym z przodu do połowy, a Enoch patrzył równocześnie w obie strony.
Oderwał wzrok od kobiety i rzucił się za Hazem Motesem.
- Niech pan zaczeka! - krzyknął i zaczął machać rękami przed samochodem, który juŜ
zagruchotał i ruszył z miejsca. Hazel Motes wyłączył silnik. Jego twarz za szybą była Ŝabia i
zgorzkniała; wyglądała, jakby zastygła w krzyku. Przypominała twarzy z filmów
gangsterskich, kiedy ktoś siedzi w szafie przywiązany do krzesła ze szmatą w ustach.
- No - powiedział Enoch - niech mnie diabli, jeśli to nie jest Hazel Motes. Jak się pan
ma, Hazel?
- StraŜnik mówił, Ŝe znajdę cię na basenie - powiedział Hazel Motes. - Mówił, Ŝe
chowasz się w krzakach i patrzysz, jak pływają.
Enoch zarumienił się.
- Zawsze podziwiałem pływanie - odparł i wsadził głowę głębiej w okno. - Szukał
mnie pan?! - wykrzyknął.
- Chodzi o tego ślepca o nazwisku Hawks - powiedział Haze. - Czy ta dziewczynka
powiedziała ci, gdzie mieszkają?
Enoch wydawał się nie słyszeć.
- Przyszedł pan tutaj specjalnie, Ŝeby się ze mną zobaczyć? - zapytał.
- Asa Hawks. Jego dziecko dało ci maszynkę. Czy powiedziała ci, gdzie mieszkają?
Enoch wyjął głowę z okna samochodu. Otworzył drzwi i usiadł obok Haze'a. Przez
chwilę patrzył na niego, oblizując usta. Potem szepnął:
- Muszę panu coś pokazać.
- Szukam tych ludzi - powiedział Haze. - Muszę zobaczyć się z tym człowiekiem.
Powiedziała ci, gdzie mieszkają?
- Muszę panu to pokazać - powtórzył Enoch. - Muszę to panu pokazać, jeszcze dzisiaj.
Muszę.
Złapał Haze'a Motesa za ramię, ale on się wyswobodził.
- Powiedziała ci, gdzie mieszkają? - zapytał znowu.
Enoch nadal oblizywał usta. Były zupełnie blade z wyjątkiem opryszczki, która była
purpurowa.
- Jasne - powiedział. - PrzecieŜ mnie zaprosiła, Ŝebym przyszedł się z nią zobaczyć i
przyniósł moje organki. Muszę panu pokazać tę rzecz, a potem panu powiem.
- Jaką rzecz? - mruknął Haze.
- Tę, co mam panu pokazać - powiedział Enoch. - Niech pan jedzie prosto przed
siebie, a ja powiem, gdzie się zatrzymać.
- Nie chcę widzieć Ŝadnej twojej rzeczy. Chcę ten adres.
Enoch nie patrzył na niego. Patrzył przez okno.
- Nie przypomnę sobie, jeśli pan ze mną nie pójdzie.
Samochód ruszył. Krew Enocha mocno pulsowała. Wiedział, Ŝe musi pójść jeszcze do
FROSTY BOTTLE i do zoo, i przeczuwał okropną walkę z Hazem Motesem. Musi go tam
doprowadzić, nawet gdyby miał uderzyć go w głowę kamieniem i zanieść na swoich plecach.
Mózg Enocha składał się z dwóch odrębnych części. Ta, która porozumiewała się z
krwią, obmyślała plany, ale nigdy nic nie wyraŜała słowami. Druga część była po brzegi
zapchana słowami i zdaniami. Podczas gdy pierwsza obmyślała, jak przeprowadzić Haze'a
przez FROSTY BOTTLE i zoo, druga pytała: „A skąd pan wytrzasnął taki fajny samochód?
Powinien pan sobie na nim namalować jakiś znak, na przykład: »Wpadnij do mnie, kotku«.
Widziałem jeden z takim napisem, i jeszcze jeden widziałem z...”
Twarz Haze'a Motesa sprawiała wraŜenie wykutej w skale.
- Mój tata kiedyś miał Ŝółtego forda, którego wygrał na loterii - mruknął Enoch. - Miał
rozkładany dach, dwie anteny i ogon wiewiórki. Zamienił go. Niech się pan tu zatrzyma!
Niech się pan tu zatrzyma! - krzyknął, kiedy mijali właśnie FROSTY BOTTLE.
- Gdzie to jest? - zapytał Hazel Motes, jak tylko weszli do środka. Znaleźli się w
ciemnej sali z ladą i brązowymi stołkami ustawionymi przed nią jak muchomory. Na ścianie
naprzeciwko wisiała ogromna reklama lodów, przedstawiająca krowę przebraną za
gospodynię domową.
- To jeszcze nie tu - powiedział Enoch. - Musimy się tylko zatrzymać po drodze i
kupić coś do jedzenia. Co pan chce?
- Nic - odpowiedział Haze. Stał wyprostowany na środku sali z rękami w kieszeniach.
- No to niech pan usiądzie. Ja muszę się czegoś napić.
Coś drgnęło za ladą i kobieta z włosami obciętymi krótko, po męsku, wstała z krzesła,
odłoŜyła gazetę i podeszła do kontuaru. Miała na sobie fartuch, który kiedyś był biały, a teraz
upstrzony brązowymi plamami.
- Co podać? - zapytała głośno, nachylając się do jego ucha. Miała męską twarz i
szerokie umięśnione ramiona.
- Czekoladowy mroŜony krem, maleńka - powiedział Enoch miękko. - Chcę, Ŝeby w
nim było duŜo lodów.
Odwróciła się od niego gwałtownie i wlepiła wzrok w Haze'a.
- On mówi, Ŝe nic nie chce, tylko posiedzieć i popatrzeć na panią przez chwilę -
powiedział Enoch. - Jest spragniony tylko pani widoku.
Haze spojrzał drewnianym wzrokiem na kobietę, a ona odwróciła się tyłem i zaczęła
miksować lody. Usiadł na ostatnim krześle w rzędzie i zaczął strzelać palcami.
Enoch obserwował go uwaŜnie.
- Coś mi się zdaje, Ŝe pan trochę zmiękł - powiedział po kilku minutach.
Haze wstał.
- Daj mi adres tych ludzi. W tej chwili - powiedział.
W jednej sekundzie Enochowi przyszła do głowy myśl o policji. Jego twarz napełniła
się nagle tajemniczą wiedzą.
- Zdaje się, Ŝe nie jest pan juŜ tak zarozumiały jak wczoraj wieczorem - powiedział. -
Nie ma pan juŜ tak mocnego powodu jak wtedy.
Ukradł ten samochód, pomyślał.
Hazel Motes usiadł z powrotem.
- Jak to się stało, Ŝe tak nagle zerwał się pan z miejsca tam na basenie? - zapytał
Enoch.
Kobieta odwróciła się do niego z mroŜonym kremem w ręku.
- Rzeczywiście - powiedział Haze, patrząc na szklankę. - Nie chciałbym mieć do
czynienia z tego rodzaju wstrętnym specyfikiem.
Kobieta grzmotnęła mroŜonym kremem o ladę tuŜ przed nosem Enocha.
- Piętnaście centów! - warknęła.
- Jest pani warta trochę więcej, maleńka - powiedział Enoch, prychnął i zaczął
tankować mroŜony krem przez słomkę.
Kobieta przemaszerowała do Haze'a.
- Po co pan tu przychodzi z takim sukinsynem?! - krzyknęła. - Taki mity, cichy
chłopak jak pan, Ŝeby przychodził tu z takim sukinsynem. Powinien pan lepiej dobierać sobie
towarzystwo.
Miała na imię Maude i cały dzień piła whisky ze słoika po owocach, który trzymała
pod ladą.
- Jezu - westchnęła, wycierając nos ręką. Usiadła na prostym, twardym krześle
naprzeciwko Haze'a z twarzą zwróconą do Enocha i rękami załoŜonymi na piersiach.
- Codziennie - powiedziała do Haze'a, patrząc na Enocha - codziennie ten sukinsyn tu
przychodzi.
Enoch myślał o zwierzętach. Muszą iść teraz zobaczyć zwierzęta. Nienawidził ich i na
samą myśl o nich jego twarz stała się czekoladowopurpurowa, zupełnie jakby mroŜony krem
uderzył mu do głowy.
- Jesteś miłym chłopcem - powiedziała. - Widzę, Ŝe masz czysty nos. Dbaj o to, Ŝeby
był czysty i nie zadawaj się z takim sukinsynem jak ten tutaj. Od razu poznam czystego
chłopaka.
Krzyczała do Enocha, ale on patrzył na swojego towarzysza. Odnosiło się wraŜenie, Ŝe
coś w Hazelu Motesie się napina, chociaŜ na zewnątrz nawet nie drgnął. Wydawało się, Ŝe to,
co w nim tkwi, rozrasta się do takich rozmiarów, Ŝe nie mieści się juŜ w niebieskim
garniturze. Krew nakazywała Enochowi się pospieszyć. Szybko ciągnął krem mroŜony przez
słomkę.
- Tak, panie szanowny - powiedziała. - Nie ma nic słodszego niŜ czysty chłopiec. Bóg
mi świadkiem, Ŝe zaraz poznaję takiego, jak go zobaczę, i poznaję teŜ sukinsyna, zaraz jak go
zobaczę, bo to jest ogromna róŜnica i ten zaropiały bękart siorbiący przez słomkę, jest
przeklętym sukinsynem, a ty jesteś czysty chłopak i lepiej uwaŜaj w jego towarzystwie.
Poznaję czystego chłopaka, zaraz jak go zobaczę.
Enoch poskrobał rurką po dnie szklanki. Wyłowił piętnaście centów z kieszeni,
połoŜył je na Jadzie i wstał. Hazel Motes juŜ to zrobił i pochylał się teraz przez ladę nad
kobietą. Nie zobaczyła go od razu, bo patrzyła na Enocha. Opierając się rękami o ladę Haze
wychylił się tak, Ŝe jego twarz znalazła się o stopę od jej głowy. Odwróciła się i spojrzała na
niego.
- Chodźmy - zaczął Enoch - nic mamy czasu na takie głupoty. Muszę ci natychmiast to
pokazać, muszę...
- JESTEM czysty - powiedział Haze.
Dopiero kiedy powtórzył to jeszcze raz, do Enocha dotarły te słowa.
- JESTEM czysty - powiedział jeszcze raz bezbarwnym głosem, z twarzą pozbawioną
wyrazu, patrząc na kobietę tak, jakby patrzył w ścianę. - Gdyby Jezus istniał, nie byłbym
czysty - powiedział.
Popatrzyła na niego przestraszona, a potem wybuchnęła.
- Myśli pan, Ŝe mnie to obchodzi?! - krzyknęła. - Gówno mnie to obchodzi, kim pan
jest!
- Chodźmy - zaskamlał Enoch. - Chodźmy, bo panu nie powiem, gdzie tamci ludzie
mieszkają.
Złapał Haze'a za ramię i odciągnął od lady w stronę drzwi.
- Ty bękarcie! - krzyknęła kobieta. - Myślisz, Ŝe coś mnie obchodzą jacyś brudni
faceci?
Hazel Motes otworzył drzwi szybkim pchnięciem i wyszedł. Wsiadł do samochodu, a
chłopak wsunął się za nim.
- W porządku - powiedział Enoch. - Jedź prosto tą drogą.
- Co chcesz za ten adres? - zapytał Haze. - Nie zostanę tutaj. Muszę jechać. Nie mogę
tu dłuŜej zostać.
Enoch wzdrygnął się. Zaczął oblizywać wargi.
- Muszę to panu pokazać - powiedział ochrypłym głosem. - Nie mogę tego pokazać
nikomu innemu. Otrzymałem znak, Ŝe to pan, kiedy zobaczyłem, jak pan zajeŜdŜa przed
basen. Od rana wiedziałem, Ŝe ktoś przyjdzie i potem, kiedy pana zobaczyłem na basenie,
otrzymałem ten znak.
- Nie obchodzą mnie twoje znaki.
- Chodzę tam codziennie, Ŝeby to zobaczyć - mówił Enoch. - Chodzę codziennie, ale
nie mogłem nigdy zabrać nikogo ze sobą. Musiałem czekać na znak. Dam panu adres tych
ludzi zaraz, jak to pan zobaczy. Musi pan to zobaczyć. Kiedy pan to zobaczy, coś się stanie.
- Nic się nie stanie - powiedział Haze.
Zapalił znowu silnik, a Enoch usiadł na przednim siedzeniu.
- Teraz zwierzęta - mruknął. - Najpierw musimy koło nich przejść. Nie potrwa to
długo. Nie potrwa to dłuŜej niŜ jedną chwilę.
Zobaczył zwierzęta czekające na niego ze złością w oczach, gotowe wyrzucić go poza
obręb czasu. Pomyślał, co by było, gdyby rozległ się w tej chwili ryk syren wozów
policyjnych i musiałby oddać Hazela Motesa policji, zanim zdąŜyłby mu to pokazać.
- Muszę zobaczyć się z tymi ludźmi - powiedział Haze.
- Niech pan się tu zatrzyma! Niech się pan zatrzyma! - krzyknął Enoch.
Na lewo stał długi rząd błyszczących stalowych klatek, a za kratami siedziały lub
przesuwały się czarne kształty.
- Niech pan wysiada - powiedział Enoch. - Zajmie nam to najwyŜej chwilę.
Haze wysiadł i stanął przy samochodzie.
- Muszę zobaczyć się z tymi ludźmi - powtórzył.
- Dobrze, dobrze, chodźmy - zaskamlał płaczliwie Enoch.
- Nie wierzę, Ŝe znasz ich adres.
- Znam! Znam! - wykrzyknął. - Zaczyna się od trójki, teraz chodźmy!
Popchnął Haze'a w stronę klatek. W pierwszej siedziały czarne niedźwiedzie jak dwie
matrony, popijające herbatkę z wyrazem uprzejmości i wzajemnego zainteresowania na
twarzach.
- One nic nie robią, tylko siedzą tak cały dzień i cuchną - powiedział Enoch. - Co rano
przychodzi tu człowiek i myje te klatki wodą z węŜa, ale śmierdzi tak samo, jakby nic nie
robił.
Przeszedł obok dwóch następnych klatek z niedźwiedziami nie patrząc na nie, a potem
zatrzymał się przy następnej, w której tkwiły dwa Ŝółtookie wilki, węszące wokół
betonowych krawędzi.
- Hieny - powiedział. - Nie interesują mnie hieny.
Pochylił się i splunął do klatki na nogę jednego ze zwierząt. Wilk odskoczył zwinnie
w bok, rzucając mu nienawistne spojrzenie. Zapomniał na chwilę o Hazelu Motesie. Potem
szybko spojrzał w tył, aby się upewnić, czy on jeszcze tam jest. Stał tuŜ za nim. Nie patrzył na
zwierzęta. Enoch pomyślał, Ŝe Haze myśli o policji.
- Chodźmy, szkoda czasu na małpy, które są dalej - powiedział.
Zwykle stawał przy kaŜdej klatce i na głos wypowiadał obsceniczne uwagi pod
adresem zwierząt, ale tego dnia to wszystko było jedynie formalnością, przez którą musiał
przejść. Pospiesznie minął klatki, oglądając się za siebie dwa lub trzy razy, aby upewnić się,
czy Haze za nim idzie. Przy ostatniej klatce z małpami zatrzymał się, jakby nie mógł sobie
tego odmówić.
- Niech pan spojrzy na nią - powiedział z nienawiścią w oczach.
Małpa stała odwrócona tyłem, cała szara, oprócz małego róŜowego siedzenia.
- Gdybym miał taki tyłek - powiedział pruderyjnie - to bym na nim cały czas siedział.
Nie pokazywałbym go kaŜdemu, kto przychodzi do parku. Chodźmy, nie mamy czasu patrzeć
na te ptaki tam dalej.
Minął w biegu klatki z ptakami i był juŜ na końcu zoo.
- Teraz nie potrzebujemy juŜ samochodu - powiedział, nie zatrzymując się. -
Zejdziemy w dół tego wzgórza, za te drzewa. Haze zatrzymał się przy ostatniej klatce z
ptakami.
- O, Jezu - jęknął Enoch.
Stał, wymachiwał rękami i krzyczał „Chodźmy!”, ale Haze nie ruszył się z miejsca.
Chłopak podbiegł do niego i schwycił go za ramię, ale Haze odpechnął go i dalej
patrzył na klatkę. Była pusta. Enoch spojrzał na nią.
- Jest pusta! - krzyknął. - Po co pan patrzy na tę starą pustą klatkę? Chodźmy juŜ!
Jego twarz stała się purpurowa.
- Jest pusta! - krzyknął.
I wtedy zobaczył, Ŝe nie jest pusta. Z dolnego rogu klatki patrzyło oko. Tkwiło w
środku czegoś, co wyglądało jak kawałek szczotki owiniętej w starą szmatę. PrzybliŜył twarz
do prętów i zobaczył, Ŝe ten kawałek miotły to sowa z jednym otwartym okiem. Patrzyło ono
prosto na Hazela Motesa.
- To nic tylko stare sowisko - mruknął. - Na pewno pan takie juŜ nie raz widział.
- JESTEM czysty - powiedział Haze do oka. Powiedział to w ten sam sposób, jak
mówił do kobiety we FROSTY BOTTLE. Oko przymknęło się z lekka i sowa obróciła dziób
do ściany.
Pewnie wziął i kogoś zamordował, pomyślał Enoch.
- Słodki Jezu, chodźmy juŜ! - zawodził. - Muszę panu to pokazać w tej chwili.
Odciągnął go zaledwie parę kroków od klatki i Haze zatrzymał się znowu, patrząc na
coś w oddali. Enoch miał bardzo słaby wzrok. ZmruŜył oczy i zdołał dostrzec w oddali na
ścieŜce jakąś postać. U kaŜdego z jej boków podskakiwała jedna mała postać.
Hazel Motes odwrócił się nagle do niego i spytał:
- Gdzie to jest? Zobaczmy to teraz, Ŝebyśmy mieli to juŜ za sobą. Chodźmy.
- PrzecieŜ właśnie chciałem pana zabrać.
Czuł, jak schnie na nim pot i go piecze i wszędzie, nawet na czaszce, czuł dokuczliwe
mrowienie.
- Musimy przeciąć tę drogę i zejść ze wzgórza. Musimy iść piechotą.
- Dlaczego? - mruknął Haze.
- Nie wiem - powiedział Enoch.
Wiedział juŜ, Ŝe coś się z nim stanie. Krew przestała mu pulsować w Ŝyłach.
Wcześniej cały czas waliła jak oszalała, a teraz przestała. Zaczęli schodzić ze wzgórza. Było
to strome zbocze pełne drzew pomalowanych na biało do wysokości czterech stóp.
Wyglądały, jakby miały skarpetki do kostek. Złapał Haze'a Motesa za ramię.
- Tu w dole robi się wilgotno - powiedział, patrząc niepewnie wokoło. Hazel Motes
odtrącił jego rękę. Za moment Enoch znów złapał go i zatrzymał. Wskazał w dół, poprzez
drzewa.
- Muvzeevum - powiedział.
To dziwne słowo sprawiło, Ŝe przeszył go dreszcz. Po raz pierwszy wypowiedział je
na głos. Tam, gdzie wskazywał, zaczął pojawiać się fragment szarego budynku. Kształt ten
stawał się większy, w miarę jak schodzili ze wzgórza, a potem, kiedy wyszli spośród drzew
na Ŝwirowany podjazd, zaczął się nagle kurczyć. Był to okrągły budynek w kolorze sadzy. Na
jego froncie znajdowały się kolumny, a pomiędzy kaŜdą z nich stały kamienne kobiety bez
oczu trzymające na głowie dzbanki. Ponad kolumnami ciągnęła się betonowa wstęga, w
której wycięte były litery MVZEVM. Enoch bał się wypowiedzieć to słowo po raz drugi.
- Musimy wejść po schodach na górę do drzwi wejściowych - szepnął.
Na ganek prowadziło dziesięć schodków. Drzwi były szerokie i czarne. Enoch
popchnął je ostroŜnie i włoŜył głowę w szczelinę. Po chwili wyjął ją z powrotem i po-
wiedział:
- W porządku. Niech pan wchodzi spokojnie. Nie chcę obudzić tego starego straŜnika.
Nie jest dla mnie zbyt uprzejmy.
Weszli w ciemny korytarz. Powietrze było cięŜkie od zapachu linoleum, kreozotu i
czegoś jeszcze. To trzecie było podzapachem i Enoch nie potrafił tego porównać do niczego,
co do tej pory znał. W korytarzu nie było nic oprócz dwu urn i starego człowieka śpiącego na
twardym krześle opartym o ścianę. Miał na sobie tego samego rodzaju mundur co Enoch i
wyglądał w nim jak wciśnięty w suchą skorupę pająk. Enoch spojrzał na Haze'a Motesa, by
sprawdzić, czy on teŜ wyczuwa ten podzapach. Wyglądało na to, Ŝe tak. Krew Enocha zaczęła
znów pulsować, popychając go naprzód. Złapał Haze'a za ramię i przeszedł z nim na palcach
do następnych czarnych drzwi w końcu korytarza. Uchylił je nieco i wsunął głowę w
szczelinę. W chwilę później cofnął ją i kiwnął palcem na Haze'a, aby za nim poszedł. Weszli
w następny korytarz podobny do poprzedniego, ale biegnący w poprzek.
- To tam, w tych pierwszych drzwiach - powiedział Enoch cienkim głosem.
Weszli do mrocznego pomieszczenia pełnego szklanych gablotek, pokrywających całe
ściany. Na środku na podłodze stały trzy inne, przypominające trumny. Te na ścianach były
pełne ptaków ustawionych na polakierowanych kijkach i patrzących w dół wysuszonym,
pełnym pikanterii wzrokiem.
- Chodźmy - szepnął Enoch i przeszedł obok dwóch gablotek na środku podłogi do
ostatniej z nich. Zatrzymał się przy niej patrząc w dół, z szyją wysuniętą do przodu i
splecionymi dłońmi. Hazel Motes stanął obok niego.
Stali tak we dwóch, Enoch sztywno wyprostowany, a Hazel Motes lekko pochylony
do przodu. W gablocie były trzy miski, rząd ślepej broni i męŜczyzna. To właśnie na niego
patrzył Enoch. Jego nagie, wysuszone Ŝółte ciało miało około trzech stóp długości. Powieki
były opuszczone, prawie zamknięte, jakby spodziewał się, Ŝe ogromny stalowy blok spadnie
na niego z góry.
- Widzi pan ten napis? - powiedział Enoch kościelnym szeptem, wskazując na
napisaną na maszynie kartkę przy stopach męŜczyzny. - Tam jest napisane, Ŝe on kiedyś był
tak wysoki jak pan i ja. Jacyś Arabowie zrobili to z niego w sześć miesięcy.
OstroŜnie skierował wzrok na Hazela Motesa.
Mógł dostrzec tylko, Ŝe wpatruje się w skurczonego człowieka. Pochylił się w przód
tak, Ŝe jego twarz odbijała się w wierzchniej szybie gabloty. Odbicie było blade, a oczy
wyglądały jak dwie regularne dziury po kulach. Enoch czekał, sztywno wyprostowany.
Usłyszał kroki w korytarzu. O Jezu, modlił się, niech się pospieszy i zrobi, co ma zrobić! W
drzwiach ukazała się kobieta z dwoma małymi chłopcami. Trzymała kaŜdego za rękę i uśmie-
chała się. Hazel Motes nawet na moment nie oderwał wzroku od skurczonego człowieka.
Kobieta podeszła do nich. Stanęła z drugiej strony gabloty, spojrzała w dół i odbicie jej
uśmiechniętej twarzy pojawiło się na szybie ponad głową Hazela Motesa. Prychnęła i
połoŜyła sobie dwa palce przy zębach. Twarze małych chłopców były jak rondle ustawione
po obu stronach twarzy kobiety po to, aby łapać uśmiechy, które z niej spływały. Kiedy Haze
zobaczył w szybie jej twarz, głowa odskoczyła mu w tył i wydał odgłos, który, mogłoby się
wydawać, Ŝe wyszedł z ust człowieka w gablocie. Po chwili Enoch był tego pewien.
- Niech pan czeka! - krzyknął i wybiegł z pokoju za Hazelem Motesem.
Dogonił go w połowie wzgórza. Złapał za ramię, zakręcił nim wokoło i nagle poczuł
się słaby i lekki jak balon i mógł tylko stać i patrzeć na niego. Hazel Motes złapał go za
ramiona i potrząsnął nim.
- Daj mi ten adres! - krzyknął. - Chcę znać ten adres!
Nawet gdyby Enoch był pewien, jaki jest ten adres, nie mógłby go sobie przypomnieć.
Nie był w stanie nawet się podnieść. Jak tylko Hazel Motes go wypuścił, upadł w tył,
uderzając w jedno z drzew w białej skarpetce, po czym przeturlał się i rozciągnął na ziemi z
egzaltowanym wyrazem twarzy. Wydawało mu się, Ŝe dryfuje. Zobaczył jak przez mgłę, Ŝe
pojawia się nad nim niebieska postać i unosi w górę kamień. Widział jak dzika twarz się
odwraca i jak kamień leci w jego kierunku. Zacisnął mocno powieki i kamień uderzył go w
czoło.
Kiedy przebudził się, Hazela Motesa nie było. PoleŜał jeszcze chwilę. PołoŜył palce
na czole, a potem zatrzymał je przed oczami. Były na nich czerwone smugi. Odwrócił głowę i
zobaczył kroplę krwi na ziemi. Kiedy na nią patrzył, wydało mu się, Ŝe powiększa się i
kiełkuje jak mały pęd. Usiadł wyprostowany i włoŜył w nią palec. Przeszedł go dreszcz i
bardzo słabo poczuł, jak jego krew, jego tajemnicza krew, zaczyna pulsować w samym
centrum miasta.
Wtedy juŜ wiedział, Ŝe to, czego od niego oczekiwano, zaczyna się spełniać.
Rozdział VI
Tego wieczoru Haze krąŜył samochodem po ulicach miasta, dopóki nie odnalazł
ślepca i dziewczynki. Stali na rogu, czekając na zmianę świateł. Prowadził swojego essexa w
pewnej odległości za nimi przez jakieś cztery domy, a potem skręcił w boczną uliczkę. Jechał
dalej przez ciemną dzielnicę, mijając tereny kolei i obserwował, jak wchodzą na ganek
pudełkowatego, dwupiętrowego domu. Kiedy ślepiec otworzył drzwi, padł na niego promień
światła i Haze musiał wyciągnąć szyję, aby go lepiej widzieć. Dziewczynka odwróciła powoli
głowę i patrzyła na jego przejeŜdŜający samochód. Twarz Haze'a była tak blisko szyby, Ŝe
wyglądała jak przyklejona do niej papierowa maska. ZauwaŜył numer domu i wywieszkę:
POKOJE DO WYNAJĘCIA.
Potem pojechał z powrotem w kierunku centrum miasta i zaparkował essexa przed
kinem w miejscu, gdzie mógł złapać wysypujących się po seansie ludzi. Światła wokoło były
tak jasne, Ŝe księŜyc, który sunął w górze, ciągnąc za sobą małą procesję chmurek, wydawał
się blady i nieistotny. Haze wysiadł z essexa i oparł się o maskę z przodu.
Przy okienku kasowym stał szczupły, mały człowiek z długą górną wargą i kupował
bilety dla trzech tęgich kobiet, stojących za nim.
- Przydałaby się teŜ jakaś przekąska dla tych pań - powiedział do kasjerki. - Nie mogę
pozwolić, aby umarły z głodu na moich oczach.
- Czy on nie jest zabawny?! - wykrzyknęła jedna z kobiet. - Potrafi o mnie zadbać!
Trzech chłopców w czerwonych atłasowych sfatygowanych kurtkach wyszło z foyer.
Haze podniósł ręce do góry.
- Gdzie macie ślady krwi, która, jak sądzicie was zbawiła?! - zawołał.
Wszystkie trzy kobiety odwróciły się jednocześnie i popatrzyły na niego.
- Mądrala - powiedział mały człowiek i spojrzał ze złością, jakby go ktoś miał za
chwilę obrazić.
Trzej chłopcy przysunęli się, trącając się łokciami.
Haze odczekał chwilę i zawołał znowu:
- Gdzie macie ślady krwi, która jak sądzicie, was zbawiła?
- PodŜegacz tłumów - powiedział mały człowiek. - Jedyne, czego nie mogę znieść, to
podŜegaczy tłumów.
- Do jakiego kościoła naleŜysz, kolego? - zapytał Haze wskazując na najwyŜszego
chłopca w sfatygowanej czerwonej atłasowej kurtce.
Chłopak zachichotał.
- W takim razie ty - odezwał się ze zniecierpliwieniem, wskazując na następnego. - Do
jakiego kościoła naleŜysz?
- Do kościoła Chrystusowego - powiedział chłopiec falsetem, aby ukryć prawdę.
- Kościoła Chrystusowego! - powtórzył Haze. - A ja głoszę kościół bez Chrystusa.
Jestem członkiem i głosicielem tego kościoła, w którym ślepi nie widzą, a kulawi nie chodzą,
a co jest martwe, takim pozostaje. Jeśli cię to interesuje, to mogę ci powiedzieć, Ŝe jest to
kościół nie splamiony krwią Chrystusa Zbawiciela.
- To kaznodzieja - powiedziała jedna z kobiet. - Chodźmy.
- Słuchajcie ludzie, mam zamiar nieść prawdę ze sobą, dokądkolwiek idę! - zawołał
Haze. - Będę głosił ją kaŜdemu, kto będzie chciał słuchać, w kaŜdym miejscu. Mam zamiar
głosić, Ŝe nie było Upadku, bo nie było niczego, skąd moŜna by upaść i nie było Zbawienia,
bo nie było Upadku, i nie było Sądu, bo nie było tych dwu pierwszych. Nic nie ma znaczenia,
prócz tego, Ŝe Jezus był kłamcą.
Mały człowiek zagonił szybko swoje dziewczyny na film, a trzej chłopcy odeszli, ale
w tym momencie wyszło więcej ludzi, więc zaczął powtarzać to samo od początku. Ci poszli i
przyszli następni, a on powtórzył wszystko po raz trzeci. Potem oni teŜ odeszli i nikt juŜ nie
wyszedł; nie było juŜ nikogo, prócz kobiety w okienku. Przez cały czas patrzyła na niego ze
złością, ale on jej nie zauwaŜył. Nosiła okulary z drobnymi kryształkami górskimi w rogach
oprawek i miała białe włosy ułoŜone w kiełbaski naokoło głowy. Przystawiła usta do dziury w
szybie i krzyknęła:
- Słuchaj pan, jak nie ma pan kościoła, Ŝeby tam to robić, to nie musi pan tego robić
przed kinem!
- Mój kościół to Kościół Bez Chrystusa, droga pani - odpowiedział. - Jeśli nie ma w
nim Chrystusa, to nie ma powodu, aby to robić w wyznaczonym miejscu.
- Słuchaj pan - powiedziała. - Jak się pan nie zabierze spod tego kina, to wezwę
policję.
- Jest wiele kin - powiedział, wsiadł z powrotem do essexa i odjechał. Tej nocy
przemawiał jeszcze przed trzema innymi kinami, zanim wrócił do pani Watts.
Rano pojechał z powrotem pod dom, do którego poprzedniej nocy weszli ślepiec z
dziewczynką. Budynek, drugi z rzędu takich samych, miał na Ŝółto oszalowane ściany.
Podszedł do drzwi wejściowych i zadzwonił. Po dłuŜszej chwili otworzyła kobieta z miotłą w
ręku. Powiedział, Ŝe chce wynająć pokój.
- Co pan robi? - zapytała.
Była to wysoka koścista kobieta, wyglądem przypominająca miotłę, którą trzymała do
góry nogami.
Powiedział, Ŝe jest pastorem.
Kobieta przyjrzała mu się uwaŜnie, a potem popatrzyła na samochód za jego plecami.
- Jaki kościół?
Powiedział, Ŝe Kościół Bez Chrystusa.
- Protestancki - zapytała podejrzliwie - czy jakiś zagraniczny?
- Nie, proszę pani, protestancki.
- Dobrze - powiedziała po chwili - moŜe pan obejrzeć.
Przeszedł przez biały otynkowany hol, po czym skręcił i wspiął się za nią na górę po
kilku schodkach. Kobieta otworzyła drzwi do pokoju w końcu korytarza. Okazał się niewiele
większy niŜ jego samochód; stało tam łóŜko, komoda, stół i proste krzesło. W ścianie tkwiły
dwa gwoździe do wieszania ubrań.
- Trzy dolary tygodniowo z góry - powiedziała.
Na wprost drzwi, przez które weszli, znajdowało się jeszcze jedno okno i kolejne
drzwi. Haze otworzył je, spodziewając się, Ŝe będzie to szafa. Zobaczył przed sobą pustą
przepaść spadającą około trzydziestu stóp w dół na wąskie nagie podwórko, gdzie wyrzucano
śmieci. Do framugi okna przybita była deska na wysokości kolan, aby zapobiec wypadnięciu.
- Mieszka tu człowiek o nazwisku Hawks, prawda? - zapytał szybko.
- Na dole we frontowym pokoju, on i jego dziecko.
Ona teŜ patrzyła w dół, w przepaść.
- Tu kiedyś było wyjście ewakuacyjne - powiedziała. - Ale nie wiem, co się z nim
stało.
Zapłacił jej trzy dolary i przejął pokój w swoje posiadanie. Jak tylko kobieta wyszła,
zszedł po schodach i zapukał do pokoju Hawksów.
Uchyliła je córka ślepca i stała w drzwiach patrząc na niego. Wydawało się, Ŝe
sprawia jej trudność utrzymywanie w równowadze swojej twarzy, tak aby jej wyraz był
jednakowy po obu stronach.
- To ten Chłopak, tato - powiedziała ochrypłym głosem. - Ten, co za mną chodzi.
PoniewaŜ wystawiła przez drzwi tylko głowę, nie mógł dojrzeć wnętrza pokoju.
Ślepiec podszedł do drzwi, ale nie otworzył ich szerzej. Wyglądał inaczej niŜ dwa dni temu;
był szorstki i nieprzyjazny. Stał bez ruchu, nie odzywał się.
Haze wiedział, co ma powiedzieć jeszcze, zanim opuścił swój pokój.
- Mieszkam tutaj - wyjaśnił. - Myślałem, Ŝe jeśli pańska córka robiła do mnie takie
oczy, to mogę jej się trochę odwzajemnić.
Nie patrzył na dziewczynę, wpatrywał się w ciemne okulary i dziwne szramy, które
zaczynały się gdzieś pod nimi i biegły w dół po policzkach ślepca.
- Patrząc na ciebie tamtego wieczoru okazałam ci tylko oburzenie za to, co zrobiłeś.
To ty robiłeś do mnie oczy. Szkoda, Ŝe go nie widziałeś, lato, obejrzał mnie od góry do dołu.
- Zacząłem głosić swój własny kościół - powiedział Haze. - Kościół Bez Chrystusa.
Głoszę go na ulicach.
- Nie chcesz zostawić mnie w spokoju, prawda? - powiedział Hawks. Jego głos był
matowy i w niczym nie przypominał głosu, który pamiętał Haze. - Nie prosiłem, Ŝebyś tu
przychodził i nie chcę, Ŝebyś się plątał w pobliŜu.
Haze spodziewał się ukrytego zaproszenia. Czekał, próbując coś wymyślić.
- Co z pana za pastor - usłyszał swój głos - jeŜeli nie wie pan, jak zbawić moją duszę?
Ślepiec zatrzasnął mu drzwi przed nosem. Haze stał tam jeszcze przez chwilę,
naprzeciw obojętnych drzwi, a potem przeciągnął rękawem po ustach i odszedł.
W pokoju Hawks zdjął okulary i przez szczelinę w zasłonce obserwował, jak Haze
wsiada do samochodu i odjeŜdŜa. Oko, które przyłoŜył do szczeliny było trochę bardziej
okrągłe i mniejsze niŜ drugie, ale jasne było, Ŝe widzi dobrze na obydwa. Dziewczynka
patrzyła przez tę samą szczelinę nieco niŜej.
- Dlaczego go nie lubisz, tato? - zapytała. - Bo za mną lata?
- Gdyby za tobą latał, wystarczyłoby abym zaprosił go do środka.
- Podobają mi się jego oczy - powiedziała. - Wyglądają, jakby nie widziały tego, na co
patrzą, ale sięgały gdzieś głębiej.
Ich pokój był takich samych rozmiarów jak Haze'a, ale stały w nim dwie prycze,
kuchenka naftowa, umywalka i pieniek, który słuŜył im za stół. Hawks usiadł na jednej z
prycz i włoŜył papierosa do ust.
- Przeklęty Jezusowy wyrzutek - wymamrotał.
- A przypomnij sobie, kim ty byłeś - powiedziała. ' - Co próbowałeś zrobić.
Przeszedłeś przez to i on teŜ przejdzie.
- Nie chcę, Ŝeby się tu plątał - powiedział. - On mnie denerwuje.
- Słuchaj no - powiedziała, siadając obok niego, - PomóŜ mi go zdobyć, ą potem sobie
pójdziesz i zrobisz, co będziesz chciał, a ja z nim zamieszkam.
- On nawet nie pamięta o twoim istnieniu - powiedział Hawks.
- Nawet jak nie pamięta - powiedziała - to i tak nie szkodzi. W ten sposób mogę go
łatwo zdobyć. Ja chcę go, a ty powinieneś mi pomóc, a potem będziesz mógł sobie odejść,
dokąd zechcesz.
PołoŜył się na łóŜku i skończył papierosa; jego twarz była zamyślona i zła. LeŜąc tak,
zaśmiał się, ale potem jego rysy znów stęŜały.
- To mogłoby być niezłe - powiedział po chwili. - To byłaby oliwa na brodę Aarona.
- Słuchaj - odezwała się. - To byłoby cudowne! Ja po prostu za nim szaleję. Nigdy nie
spotkałam chłopaka, który by mi się bardziej podobał. Nie przeganiaj go. Opowiedz mu, jak
się oślepiłeś dla Jezusa i pokaŜ mu ten twój wycinek z gazety.
- Tak, ten wycinek - powtórzył.
Haze wyjechał samochodem za miasto, aby przemyśleć wszystko w spokoju i
postanowił uwieść dziewczynkę. Pomyślał, Ŝe kiedy ślepiec zobaczy ruinę swojej córki, zda
sobie sprawę, Ŝe Haze nie Ŝartował, kiedy mówił, Ŝe głosi Kościół Bez Chrystusa. Poza tym
był jeszcze inny powód; nie chciał wracać do pani Watts. Poprzedniej nocy kiedy spał, wstała
i wycięła w rondzie jego kapelusza obsceniczny kształt. Czuł, Ŝe powinien znaleźć sobie
kobietę nie dla przyjemności zaspokajania swoich popędów, ale by udowodnić, Ŝe nie wierzy
w grzech, poniewaŜ doświadczył tego, co się nim nazywa. Miał jej dosyć. Chciał kogoś, kogo
mógłby czegoś nauczyć i był całkowicie pewien, Ŝe córka ślepca będąc tak brzydka, będzie
równieŜ niewinna.
Zanim wrócił do swojego pokoju, wstąpił do pasmanterii, aby kupić nowy kapelusz.
Chciał taki, który byłby zupełnym przeciwieństwem starego. Nabył białą panamę otoczoną
czerwoną, zieloną i Ŝółtą wstęgą. MęŜczyzna, który mu ją sprzedał, powiedział, Ŝe to jest
wyjątkowy okaz, szczególnie, jeśli wybiera się na Florydę.
- Nie jadę na Florydę - odparł. - Ten kapelusz jest dokładnym przeciwieństwem tego,
który miałem przedtem, i tyle.
- MoŜe go pan nosić wszędzie - zapewnił sprzedawca. - Jest nowy.
- Wiem o tym - powiedział Hazel.
Wyszedł ze sklepu, zdjął z niego czerwoną, zieloną i Ŝółtą wstąŜkę, uderzeniem
wygładził jego fałdy na szczycie i zagiął w dół rondo. Kiedy go załoŜył, wyglądał w nim tak
samo złowrogo jak w tym, który miał poprzednio.
Pod drzwiami Hawksów pojawił się dopiero późnym popołudniem, kiedy, jak sądził,
będą w trakcie kolacji. Otworzono mu prawie natychmiast i głowa dziewczynki ukazała się w
szczelinie drzwi. Wyszarpnął jej klamkę z ręki i wszedł do środka, nie zwracając na nią
uwagi. Hawks siedział na pieńku. LeŜały przed nim resztki kolacji, lecz najwyraźniej juŜ
skończył jeść. Ledwie zdąŜył włoŜyć ciemne okulary.
- JeŜeli Jezus leczył ślepców, jak to się dzieje, Ŝe nie moŜe pan go poprosić, Ŝeby
uleczył pana? - zapytał Haze. Przygotował to zdanie w swoim pokoju.
- Oślepił Pawła - powiedział Hawks.
Haze usiadł na krawędzi jednej z prycz. Rozejrzał się wokoło, a potem przeniósł
wzrok na Hawksa. ZałoŜył nogę na nogę, zdjął, a potem znowu załoŜył.
- Skąd ma pan te blizny? - zapytał.
Fałszywy ślepiec pochylił się do przodu i uśmiechnął się.
- Ciągle masz szansę zbawić się, jeśli Ŝałujesz - powiedział. - Ja nie mogę cię zbawić,
ale ty moŜesz zbawić sam siebie.
- Właśnie to zrobiłem - powiedział Haze. - Bez Ŝałowania. Mówię teraz o tym, jak to
robiłem co wieczór na...
- Spójrz na to - powiedział Hawks.
Wyjął poŜółkły wycinek gazetowy z kieszeni i podał mu go, a jego usta przestały
wykrzywiać się w uśmiechu.
- Stąd mam te blizny - zamamrotał.
Dziewczynka dała mu znak spod drzwi, Ŝeby się uśmiechał i nie robił kwaśnej miny.
Kiedy czekał, aŜ Haze skończy czytać, uśmiech powoli powracał mu na twarz.
Nagłówek brzmiał: EWANGELISTA OBIECUJE, śE SIĘ OŚLEPI. Artykuł
informował o tym, Ŝe Asa Hawks, Ewangelista Wolnego Kościoła Chrystusowego obiecał, Ŝe
się oślepi, aby udowodnić tym swoją wiarę, Ŝe Jezus Chrystus go zbawił. Miał zrobić to na
spotkaniu religijnym czwartego października w sobotę o ósmej wieczorem. Data była sprzed
ponad dziesięciu lat. Nad nagłówkiem było zdjęcie Hawksa, człowieka około trzy-
dziestoletniego, bez blizn, o prostych ustach, z jednym okiem mniejszym i bardziej okrągłym
od drugiego. Usta miały taki wyraz, jakby naleŜały albo do kogoś naprawdę świątobliwego,
albo wyrachowanego, ale w oczach była dzikość, która sugerowała paniczny strach.
Przeczytawszy wycinek, siedział przez chwilę w milczeniu. Przeczytał go trzy razy.
Zdjął kapelusz, włoŜył znowu, wstał i zaczął rozglądać się po pokoju, jakby starał się sobie
przypomnieć, gdzie są drzwi.
- Zrobił to wapnem - powiedziała dziewczynka - i setki ludzi się nawróciło.
Ktokolwiek oślepi się tylko dla udowodnienia tego, Ŝe wierzy, moŜe zbawić i ciebie, czy
kogoś swojej krwi - dodała z natchnieniem w głosie.
- Ktoś, kto ma dobry samochód, nie musi nic udowadniać - mruknął Haze.
Rzucił jej gniewne spojrzenie i spiesznie wypadł przez drzwi, ale kiedy tylko się za
nim zamknęły, przypomniał sobie o czymś. Odwrócił się, otworzył je i podał jej kartkę
papieru zwiniętą w małą kulkę. Potem pospieszył do swojego samochodu.
Hawks zabrał jej kartkę i rozwinął ją. Było tam napisane: MAŁA. NIGDY NIE
WIDZIAŁEM TAKIEJ DZIEWCZYNY. JESTEŚ NAPRAWDĘ DOBRA I DLATEGO
PRZYSZEDŁEM. Przeczytała to, patrząc mu przez ramię i przyjemnie się zaróŜowiła.
- Teraz masz na to pisemny dowód, tato - powiedziała.
- Ten bękart uciekł z moim wycinkiem - mruknął Hawks.
- Masz przecieŜ jeszcze jeden, prawda? - spytała z głupim uśmieszkiem.
- Zamknij się - powiedział i rzucił się na łóŜko. Drugi wycinek oznajmiał: NERWY
EWANGELISTY ZAWODZĄ
- Mogę go dla ciebie odzyskać - zaproponowała, stając blisko przy drzwiach, aby móc
uciec, gdyby go za bardzo zdenerwowała, ale on odwrócił się do ściany, jakby miał zamiar
zasnąć.
Kiedy dziesięć lat temu na spotkaniu religijnym zamierzał się oślepić, dwustu ludzi
przyszło zobaczyć, jak to zrobi. Modlił się przez godzinę do ślepoty Pawła doprowadzając się
do tego, Ŝe ujrzał, jak uderza w niego Boski promień błyskawicy i wtedy zebrawszy się na
odwagę wepchnął ręce w wiadro mokrego wapna i przeciągnął nim po twarzy. Nie był jednak
w stanie dotknąć swoich oczu. Zawładnęło nim tyle diabłów, ile było konieczne, Ŝeby to
zrobić, ale w tym momencie wszystkie zniknęły i zorientował się, Ŝe został sam. Zastanawiał
się, czy Jezus, który ich rozgonił, stoi tam równieŜ, kiwając na niego, i w końcu wybiegł z
namiotu i zniknął w jakiejś uliczce.
- Dobrze, tato - powiedziała. - Wyjdę na chwilę i zostawię cię w spokoju.
Haze natychmiast zaprowadził swój samochód do pobliskiego warsztatu, przed którym
czekał juŜ na niego człowiek z czarną grzywką i szeroką twarzą bez wyrazu. Haze powiedział
mu, Ŝe chce, Ŝeby samochód trąbił, kazał mu teŜ zlikwidować przecieki w baku, doprowadzić
do tego, Ŝeby rozrusznik gładko pracował i lepiej przymocować wycieraczki.
MęŜczyzna otworzył bagaŜnik, zajrzał do środka i z powrotem go zamknął. Potem
obszedł samochód dookoła, pochylając się nad nim to tu, to tam i pukając w kilku miejscach.
Haze zapytał, jak długo mu zajmie doprowadzenie go do porządku.
- Nie da się tego zrobić - stwierdził męŜczyzna.
- To dobry samochód - powiedział Haze. - Wiedziałem od razu, kiedy go zobaczyłem,
Ŝe jest to samochód dla mnie i odkąd go mam, zawsze znajduję miejsce, do którego mogę nim
uciec.
- Zamierza pan nim gdzieś pojechać? - zapytał męŜczyzna.
- Tak, do innego warsztatu - powiedział Haze, wsiadł do essexa i odjechał. W innym
warsztacie znalazł człowieka, który powiedział mu, Ŝe moŜe doprowadzić samochód do
dobrego stanu w jedną noc, poniewaŜ jest to dobry samochód, dobrze złoŜony, z dobrych
materiałów i poniewaŜ, jak dodał, on jest najlepszym mechanikiem w mieście i pracuje w
najlepiej wyposaŜonym warsztacie. Haze zostawił u niego swojego essexa, pewien, Ŝe oddaje
go w uczciwe ręce.
Rozdział VII
Następnego popołudnia, kiedy odebrał samochód, pojechał nim na miasto, aby
przekonać się, jak spisuje się na otwartej drodze. Niebo było trochę jaśniejsze niŜ jego
niebieski garnitur, czyste i jednostajne, z jedną tylko chmurą: wielką, oślepiającą, z lokami i
brodą. Był juŜ około mili za miastem, kiedy usłyszał, jak ktoś z tyłu chrząka. Zwolnił,
odwrócił głowę i zobaczył dziewczynkę Hawksa, która właśnie podnosiła się z podłogi, aby
usiąść na desce, która słuŜyła za tylne siedzenie.
- Byłam tu przez cały czas - powiedziała. - A pan w ogóle o tym nie wiedział.
Miała bukiet mleczy wetknięty we włosy i odcinające się od bladej twarzy mocno
pomalowane na czerwono usta.
- Po co się chowasz w moim samochodzie? - zapytał ze złością. - Mam interes do
załatwienia. Nie mam czasu na głupoty.
Potem zreflektował się i przypominając sobie, Ŝe ma ją uwieść, spuścił z tonu i
rozciągnął usta w lekkim uśmiechu.
- No jasne - powiedział. - Miło cię widzieć.
Przerzuciła jedną chudą nogę w czarnej pończosze przez oparcie przedniego siedzenia,
a potem przedostała się tam cała.
- Czy pisząc „dobra”, chciał pan powiedzieć, „ładna” czy po prostu „dobra”? -
zapytała.
- I jedno, i drugie - odpowiedział sztywno.
- Mam na imię Sabbath. Sabbath Lily Hawks. Moja matka nazwała mnie tak, bo
urodziłam się w szabas, a kiedy wymówiła to słowo, odwróciła się na łóŜku i umarła, i nigdy
jej nie widziałam.
- Hm - mruknął Haze. Zacisnął szczękę jakby obwarował się nią i jechał dalej. Nie
pragnął Ŝadnego towarzystwa. Uczucie przyjemności związane z jazdą samochodem i całym
popołudniem zniknęło.
- On i ona nigdy nie byli małŜeństwem - ciągnęła. - Dlatego jestem bękartem i nic na
to nie poradzę. To on mi to zrobił. Ja nie jestem winna.
- Bękartem? - mruknął.
Nie mógł zrozumieć, jak dziecko pastora, który oślepił się dla Jezusa, mogło być
bękartem. Odwrócił głowę i po raz pierwszy popatrzył na nią z zainteresowaniem.
Przytaknęła, a kąciki jej ust uniosły się w górę.
- Prawdziwym bękartem - powiedziała, ściskając go za ramię. - I wie pan co? Bękart
nigdy nie wejdzie do królestwa niebieskiego!
Haze o mało nie wjechał do rowu, tak się w nią wpatrywał.
- Jak mogłabyś... - zaczął, gdy nagłe zobaczył czerwony wał przed sobą i
przyhamował.
- Czyta pan gazety? - zapytała.
- Nie - odpowiedział.
- No to jest tam taka kobieta o nazwisku Mary Brittle, co mówi, co zrobić, kiedy sam
nie wiesz. Napisałam do niej list i pytałam, co mam zrobić.
- Jak moŜesz być bękartem, kiedy on się... - zaczął znowu.
- Napisałam tak: „Droga Mary, jestem bękartem, a bękarty, jak wiadomo, nie wejdą do
królestwa niebieskiego, ale mam w sobie coś takiego, co sprawia, Ŝe chłopcy za mną latają.
Jak pani myśli, czy powinnam pozwalać się pieścić, czy nie? Nie wejdę i tak do królestwa
niebieskiego, więc nie wiem, co to za róŜnica”.
- Posłuchaj - powiedział Haze. - Jeśli się oślepił, to jak...
- Potem odpowiedziała na mój list w gazecie. Napisała: „Droga Sabbath, małe
pieszczoty są dozwolone, ale myślę, Ŝe twoim prawdziwym problemem jest przystosowanie
się do współczesnego świata. Być moŜe powinnaś przemyśleć powtórnie swoje wartości
religijne, aby przekonać się, czy odpowiadają one twoim potrzebom Ŝyciowym.
Doświadczenie religijne moŜe być pięknym dodatkiem do Ŝycia, jeśli będziesz na nie patrzyła
z odpowiedniej perspektywy i nie pozwolisz, aby cię ograniczało. Poczytaj trochę ksiąŜek o
etyce kultury”.
- Nie moŜesz być bękartem - powiedział Haze, blednąc. - To musi być jakaś pomyłka.
Twój tatuś się oślepił.
- Potem napisałam do niej jeszcze raz - powiedziała, pocierając czubkiem swojego
trampka o jego łydkę i uśmiechając się. - piszę tak: „Droga Mary, chciałabym się tylko
dowiedzieć, czy powinnam iść na całość czy nie? To mój prawdziwy problem. Jestem nieźle
przystosowana do współczesnego świata”.
- Twój tatuś się oślepił - powtórzył Haze.
- Nie zawsze bywał taki dobry, jak jest teraz. Nigdy nie odpowiedziała na mój drugi
list.
- Chcesz powiedzieć, Ŝe w młodości nie wierzył i dopiero doszedł do tego po jakimś
czasie? To chciałaś powiedzieć, czy nie? - zapytał i szorstkim kopnięciem odrzucił jej stopę
od swojej kostki.
- Tak jest - powiedziała i wyprostowała się. - Niech pan przestanie przystawiać swoją
nogę do mojej - dodała.
Oślepiająca biała chmura znajdowała się tuŜ przed nimi i przesuwała się w lewo.
- A moŜe byśmy tak skręcili w tę polną drogę? - zaproponowała.
Autostrada rozgałęziała się w tym miejscu i Haze skręcił w gliniastą drogę. Była
pagórkowata i cienista, a okolica wyglądała bardzo korzystnie. Z jednej strony porastało ją
gęste kapryfolium, a z drugiej była pusta przestrzeń, która schodziła w dół, ukazując
mikroskopijny obraz miasta. Biała chmura znajdowała się teraz dokładnie na wprost nich.
- Jak doszedł do swojej wiary? - zapytał Haze. - Co sprawiło, Ŝe został pastorem?
- Lubię polne drogi - powiedziała. - Szczególnie takie pagórkowate jak ta. MoŜe
zatrzymamy się i usiądziemy pod drzewem, Ŝeby się lepiej poznać?
Haze zatrzymał samochód i wysiedli.
- Czy był bardzo zły, czy tylko częściowo? - zapytał.
- Do gruntu zły - powiedziała, przechodząc pod drutem kolczastym, który ciągnął się
wzdłuŜ drogi, usiadła i zaczęła zdejmować buty i pończochy.
- Najlepiej lubię chodzić po polach bez butów - powiedziała z entuzjazmem.
- Posłuchaj no, muszę wracać z powrotem do miasta. Nie mam czasu spacerować po
jakichś polach - wybełkotał Haze, ale przeszedł pod ogrodzeniem na drugą stronę i
powiedział: - Wydaje mi się, Ŝe zanim doszedł do wiary, nie wierzył w ogóle.
- Przejdźmy przez to wzgórze tam na pole i usiądźmy pod drzewami - powiedziała.
Wspięli się na wzgórze i zeszli z drugiej strony, ona nieco z przodu przed Hazem.
Przyszło mu do głowy, Ŝe siedząc z nią pod drzewem, moŜe łatwo ją uwieść, ale nie spieszył
się z tym, mając na uwadze jej niewinność. Czuł, Ŝe to za cięŜkie zadanie jak na jedno
popołudnie. Usiadła pod wielką sosną i uklepała koło siebie ziemię dla niego, ale on wolał
usiąść na kamieniu mniej więcej pięć stóp od niej. Oparł głowę na kolanach i patrzył prosto
przed siebie.
- Mogę cię zbawić - powiedziała. - Mam kościół w moim sercu, w którym króluje
Jezus.
Pochylił się w jej kierunku i popatrzył ze złością.
- Ja wierzę w nowego rodzaju Jezusa - powiedział. - Takiego, który nie marnuje
swojej krwi zbawiając nią ludzi, poniewaŜ jest w pełni człowiekiem i nie ma w nim Ŝadnego
Boga. Mój kościół to Kościół Bez Chrystusa!
Przysunęła się do niego bliŜej.
- Czy bękart moŜe być w nim zbawiony? - zapytała.
- Nie ma bękartów w Kościele Bez Chrystusa. Wszystko jest jednością. Bękart nie
róŜni się niczym od innych ludzi.
- To dobrze - powiedziała.
Popatrzył na nią poirytowany, bo coś w jego umyśle zaczynało temu przeczyć,
mówiąc, Ŝe bękart nie moŜe być zbawiony, Ŝe istnieje tylko jedna prawda: Ŝe Jezus jest
kłamcą, i Ŝe jej przypadek jest beznadziejny. Odpięła sobie kołnierzyk i wyciągnęła się na
ziemi.
- Ale moje stopy są białe, prawda? - zapytała, unosząc je lekko.
Haze nie patrzył na jej stopy. Coś w jego umyśle mówiło mu, Ŝe prawda jest jedna i Ŝe
bękart nie mógłby być zbawiony w kościele Bez Chrystusa. Postanowił uznać to za niewaŜne
i zapomnieć o tym.
- Raz było takie dziecko - powiedziała, przewracając się na brzuch - które nikogo nie
obchodziło, czy będzie Ŝyło, czy nie. Krewni podsyłali je sobie nawzajem, aŜ wreszcie trafiło
do swojej babki, która była bardzo złą kobietą i nie mogła znieść go koło siebie, bo
najmniejsza dobra rzecz sprawiała, Ŝe dostawała wysypki i puchła. Nawet oczy ją swędziały i
puchły, i nie mogła nic zrobić, tylko biegać w tę i z powrotem po ulicy, wymachując rękami i
przeklinając, a kiedy było z nią to dziecko, to było dwa razy gorzej, więc trzymała je
zamknięte w pojemniku na kurczaki. Oglądało swoją babcię w ogniach piekielnych,
spuchniętą i płonącą i opowiadało jej o wszystkim, co widziało, aŜ w końcu poszła do studni,
zawiązała sobie linę od wiadra na szyi, spuściła wiadro w dół i złamała sobie kark.
- Dałby mi pan piętnaście lat? - zapytała.
- Słowo bękart nie miałoby Ŝadnego znaczenia w Kościele Bez Chrystusa - powiedział
Haze.
- Dlaczego się nie połoŜysz i nie odpoczniesz? - zapytała.
Haze przesunął się o kilka stóp dalej i połoŜył się. Zakrył twarz kapeluszem i załoŜył
ręce na klatce piersiowej. Opierając się na łokciach i kolanach, podpełzła do niego i spojrzała
na czubek jego kapelusza. Potem podniosła go jak pokrywkę i zajrzała mu w oczy. Patrzyły
prosto w górę.
- To dla mnie bez róŜnicy - powiedziała - czy ci się podobam, czy nie.
Wbił wzrok w jej szyję. Stopniowo pochylała głowę, aŜ czubki ich nosów prawie się
zetknęły, ale mimo to nie spojrzał na nią.
- Widzę cię - powiedziała rozbawionym głosem.
- ZjeŜdŜaj! - krzyknął podskakując gwałtownie.
Podniosła się i pobiegła za drzewo. Haze włoŜył kapelusz i stanął wstrząśnięty. Chciał
wrócić do essexa. Nagle zdał sobie sprawę, Ŝe stoi nie zamknięty na wiejskiej drodze i Ŝe
pierwsza osoba przechodząca tamtędy moŜe nim odjechać.
- Widzę cię - powiedział głos zza drzewa.
Odszedł szybko w kierunku samochodu. Wesoły wyraz na twarzy, która spoglądała
zza drzewa, rozpłynął się.
Wsiadł do samochodu i wykonał wszystkie czynności potrzebne do tego, by go
zapalić, ale essex wydał tylko bulgot jak woda zagubiona gdzieś w rurach. Ogarnęła go
panika i zaczął walić w rozrusznik. Na tablicy rozdzielczej były dwa przyrządy ze
wskazówkami, które pochylały się chwiejnie to w jedną, to w drugą stronę, pracując według
swojego własnego systemu, niezaleŜnie od reszty samochodu. Trudno mu było powiedzieć,
czy to z braku benzyny czy czegoś innego. Sabbath Hawks podbiegła do ogrodzenia. Padła na
ziemię, przeturlała się pod drutem kolczastym i stanęła przy oknie samochodu, patrząc na
niego przez szybę. Odwrócił ze złością głowę.
- Co zrobiłaś z moim samochodem? - powiedział.
Potem wysiadł i zaczął iść polną drogą, nie czekając na jej odpowiedź. Po chwili
poszła za nim, zachowując pewną odległość.
W miejscu, gdzie od autostrady odchodziła polna droga, stał sklep, przed którym
znajdowała się pompa benzynowa. Było to około pół mili za nimi. Haze utrzymywał
równomierny, szybki krok, aŜ dotarł na miejsce. Wyglądało na opuszczone, ale po kilku
chwilach z lasu za sklepem wyszedł człowiek. Haze powiedział mu, czego chce. Kiedy
męŜczyzna wyprowadzał swoją cięŜarówkę, którą miał podwieźć ich do essexa, Sabbath
Hawks podeszła do znajdującej się z boku domu klatki o wysokości około sześciu stóp.
Gdyby nie Sabbath, Hazel nie zauwaŜyłby jej w ogóle. Zobaczycie wewnątrz coś się porusza i
podszedł bliŜej, aby przeczytać tabliczkę, która mówiła: DWAJ ŚMIERTELNI
WROGOWIE. PATRZ ZA DARMO:
Na środku podłogi spoczywał czarny, chudy niedźwiedź o długości około czterech
stóp; jego grzbiet upstrzony był ptasim łajnem, które strzelało w niego z górnej części klatki,
gdzie siedziało na grzędzie małe kurczę jastrzębia. Większa część ogona ptaka była wy-
skubana, a niedźwiedź miał tylko jedno oko.
- Chodź tutaj, jeśli nie chcesz, Ŝebym cię zostawił - powiedział Haze szorstko, łapiąc
ją za ramię.
CięŜarówka była gotowa i cała trójka pojechała z powrotem na miejsce, gdzie stał
essex. Po drodze Haze opowiedział męŜczyźnie o Kościele Bez Chrystusa, wyjaśnił jego
załoŜenia i oznajmił, Ŝe nie ma tam niczego takiego jak bękart. MęŜczyzna nie skomentował
tego ani słowem. Kiedy wysiedli, wiał w bak essexa bańkę benzyny, a Haze wsiadł i
bezskutecznie próbował go zapalić. MęŜczyzna otworzył przednią klapę i przez chwilę badał
wzrokiem to, co się pod nią mieściło. Był jednoręki, miał dwa zęby koloru piasku i łupkowo
niebieskie zamyślone oczy. Powiedział do tej pory nie więcej niŜ dwa słowa. Podczas gdy
Haze stał z boku, męŜczyzna przez dłuŜszy czas wpatrywał się w silnik, ale nie dotknął
niczego. Po chwili zamknął klapę i wysmarkał nos.
- Co się tam stało? - zapytał Haze podnieconym głosem. - To niezły wóz, nie?
MęŜczyzna nie odpowiedział. Usiadł na ziemi i wsunął się pod essexa. Miał na sobie
wysokie buty i szare skarpetki. Długo leŜał pod samochodem. Haze osunął się na kolana,
podparł się na rękach i spojrzał pod spód, aby się przekonać, co on tam robi, ale okazało się,
Ŝe nie robi nic. LeŜał tylko i patrzył w górę, jakby kontemplował, a jedyną swoją rękę załoŜył
na piersi. Po chwili wysunął się spod samochodu i wytarł twarz i kark flanelową szmatką,
którą miał w kieszeni.
- Niech pan posłucha - powiedział Haze. - To dobry samochód. Niech mnie pan tylko
popchnie i wystarczy. Ten samochód zawiezie mnie wszędzie, gdzie tylko będę chciał.
MęŜczyzna nie odezwał się, tylko wrócił do cięŜarówki, a Haze i Sabbath wsiedli do
essexa i on ich popchnął. Po przejechaniu kilkuset metrów, samochód zaczął bekać, dyszeć i
trząść się. Haze wystawił głowę przez okno i gestem ręki przywołał cięŜarówkę.
- Ha! - powiedział. - Nie mówiłem? Ten samochód zawiezie mnie wszędzie, gdzie
będę chciał. MoŜe zatrzymać się tu i tam, ale nie stanie na dobre. Ile jestem winien?
- Nic - odpowiedział męŜczyzna - zupełnie nic.
- Ale benzyna, ile za benzynę?
- Nic - powtórzył męŜczyzna z takim samym spokojnym spojrzeniem. - Zupełnie nic.
- W porządku. Dziękuję panu - powiedział Haze i pojechał dalej. - Nie potrzebuję od
niego Ŝadnej łaski - mruknął.
- To wspaniały wóz - powiedziała Sabbath Hawks. - Jedzie gładko jak po maśle.
- Nie zrobiła go banda cudzoziemców, czarnuchów ani jednorękich facetów -
powiedział Haze. - Zbudowali go ludzie z otwartymi oczami, którzy wiedzieli, co robią.
Gdy dotarli do końca polnej drogi i stanęli przed wjazdem na autostradę, cięŜarówka
podjechała znów z boku i zrównała się z essexem, a Haze i człowiek o łupkowo niebieskich
oczach patrzyli na siebie przez szyby swoich samochodów.
- Mówiłem panu, Ŝe ten samochód zawiezie mnie wszędzie, gdzie tylko będę chciał -
powiedział Haze cierpkim głosem.
- Zobaczymy, jak pan na tym wyjdzie - odparł męŜczyzna i wjechał swoją, cięŜarówką
na główną drogę.
Haze jechał dalej. Oślepiająca biała chmura przybrała postać ptaka o długich cienkich
skrzydłach i odpływała w przeciwnym kierunku.
Rozdział VIII
Enoch Emery wiedział teraz, Ŝe jego Ŝycie nie będzie juŜ nigdy takie same, poniewaŜ
to, co miało mu się przydarzyć, właśnie się zaczęło. Zawsze wiedział, Ŝe coś się stanie, ale nie
wiedział co. Gdyby więcej rozmyślał, mógłby dojść do wniosku, Ŝe teraz nadszedł czas, aby
usprawiedliwić krew swojego ojca, ale nie myślał nigdy z takim rozmachem, zastanawiał się
zawsze tylko nad tym, co ma zrobić na bieŜąco. Czasami nie myślał, tylko się dziwił; a
potem, jak ptak, który zauwaŜa, Ŝe buduje gniazdo, którego właściwie nie planował,
spostrzegał naraz, Ŝe robi to, czy tamto.
To, co miało mu się przydarzyć, zaczęło się spełniać w chwili, gdy pokazał zawartość
szklanej gabloty Haze'owi Motesowi. Była to tajemnica, która nie mieściła mu się w głowie,
ale wiedział, Ŝe to, czego się od niego oczekuje, będzie czymś okropnym. Jego krew była
bardziej wraŜliwa niŜ jakakolwiek inna część ciała; wieściła przeznaczenie obiegając całe
ciało, moŜe z wyjątkiem mózgu, i w rezultacie jego język, którego czubek ukazywał się co
kilka minut, aby skontrolować opryszczkę, wiedział więcej niŜ on sam.
Pierwszą niezwykłą rzeczą, którą u siebie spostrzegł, było odkładanie pieniędzy z
wypłaty. Odkładał ją całą, prócz tej części, którą co tydzień zabierała właścicielka domu i
tego, co musiał wydać na jedzenie. Potem ku swojemu zdziwieniu zauwaŜył, Ŝe jada coraz
mniej, aby zaoszczędzić więcej pieniędzy. Uwielbiał supermarkety; codziennie po południu,
po opuszczeniu parku miejskiego, spędzał tam godzinę lub dwie, wertując puszki z jedzeniem
i czytając opowieści o róŜnego rodzaju kaszkach. Ostatnio zmuszony był tu i tam podkraść
parę rzeczy, które mogły mu się zmieścić w kieszeni i zastanawiał się, czy to moŜe być
przyczyną tego, Ŝe oszczędza tyle na jedzeniu. Mogło tak być, ale miał przeczucie, Ŝe z
oszczędzaniem pieniędzy wiąŜe się jakaś inna, powaŜniejsza sprawa. Zawsze oddawał się
kradzieŜom, ale nigdy przez oszczędność.
Równocześnie zaczął sprzątać swój pokój. Było to małe pomieszczenie o wyblakłych,
niegdyś zielonych ścianach na poddaszu starego domu. Dom miał wygląd grobowca i
podobną atmosferę, ale Enochowi nigdy nie przyszło do głowy, Ŝeby rozjaśnić ten kąt. w
którym mieszkał. Potem nagle zorientował się, Ŝe zaczyna to robić.
Najpierw zdjął dywan z podłogi i wywiesił go przez okno. Był to błąd, poniewaŜ
kiedy wrócił, aby go z powrotem wciągnąć, znalazł tylko kilka długich luźno związanych ze
sobą sznurków. Pomyślał, Ŝe musiał to być bardzo stary dywan i postanowił obchodzić się z
resztą mebli z większą ostroŜnością. Myjąc framugi łóŜka wodą i mydłem, odkrył, Ŝe pod
drugą warstwą brudu jest czyste złoto i wywarło to na nim takie wraŜenie, Ŝe umył teŜ niskie,
okrągłe krzesło z wygiętymi nogami, które sprawiały, Ŝe wyglądało ono, jakby uchwycone w
akcie kucania. Złoto zaczęło się pojawiać zaraz po pierwszym pociągnięciu mokrą szmatką,
ale zniknęło po drugim, a w efekcie dalszego czyszczenia krzesło sprawiało wraŜenie, jakby
to był koniec długich lat jego wewnętrznej walki. Enoch nie wiedział, czy ma to traktować
jako dobry czy zły znak. Poczuł niezdrową pokusę, aby skopać krzesło na kawałki, ale
zostawił je w spokoju, dokładnie w miejscu, gdzie zawsze stało, bo na razie przecieŜ był na
tyle roztropnym chłopcem, Ŝeby nie zdawać się całkiem na znaczenie przedmiotów. Na razie
przeczuwał tylko, Ŝe to, czego jeszcze nie wie, jest naprawdę istotne.
Jedynym meblem w pokoju, którym się jeszcze nie zajął, była umywalka. Składała się
z trzech części i stała na ptasich nogach o długości sześciu stóp, zakończonych pazurami,
które zaciskały się wokół małych kul armatnich. W jej dolnej części znajdowała się
przypominająca tabernakulum szafka, przeznaczona na dzbanek na brudną wodę. Enoch nie
miał dzbanka na brudną wodę, czuł szacunek dla przeznaczenia przedmiotów i poniewaŜ nie
miał odpowiedniej rzeczy, którą mógłby tam włoŜyć, pozostawił to miejsce puste.
Bezpośrednio nad miejscem na ten skarb leŜała szara marmurowa płyta, zza której wyłaniała
się drewniana rama rzeźbiona w serca, zawijasy i kwiaty, zakończona po bokach
pochylonymi orlimi skrzydłami. Pomiędzy nimi, akurat na poziomie twarzy Enocha, który
stał przed umywalką, znajdowało się małe owalne lustro. Drewniana rama szła dalej nad
lustrem i zwieńczona była na szczycie ozdobnym hełmem w kształcie rogu, co wskazywało
na to, Ŝe artysta nie stracił wiary w swoje dzieło.
Jeśli chodzi o Enocha, miejsce to stanowiło dla niego zawsze centrum pokoju i łączyło
go najbardziej z tym, czego nie wiedział. Niejednokrotnie po obfitej kolacji śnił o tym, Ŝe
otwiera szafkę, wchodzi do niej, bierze udział w pewnych rytuałach i poznaje tajemnice, o
których następnego ranka miał bardzo niejasne pojęcie. Podczas sprzątania, od początku jego
uwaga skoncentrowana była na szafce, ale jak to zwykle z nim bywało, zaczął od najmniej
waŜnej rzeczy i krąŜył po pokoju coraz bliŜej centrum, gdzie znajdowała się istota. Więc
zanim zabrał się do umywalki, zaopiekował się najpierw obrazami na ścianach.
Było ich trzy, jeden naleŜał do jego gospodyni (prawie zupełnie ślepej i poruszającej
się po domu tylko dzięki bardzo czułemu zmysłowi węchu), a pozostałe dwa były jego
własnością. Do gospodyni naleŜał brązowy portret łosia amerykańskiego stojącego w małym
jeziorku. Wyraz wyŜszości na twarzy zwierzęcia był dla Enocha tak nieznośny, Ŝe gdyby się
go nie bał, dawno by juŜ coś na to poradził. Nie mógł więc nic zrobić w swoim pokoju, co
uszłoby uwadze zadowolonego z siebie zwierzęcia, w którego oczach nigdy nie pojawiał się
wyraz zdziwienia, czy rozbawienia, bo niczego dobrego ani zabawnego nie moŜna się juŜ
było spodziewać. Nigdzie nie znalazłby współmieszkańca, który by go bardziej irytował.
JeŜeli wypowiedział głośno jakąś uwagę, czuł się jeszcze bardziej strzeŜony, ale mimo to cały
czas przez jego głowę przepływał strumień wewnętrznego, niepochlebnego dla łosia
komentarza. Obraz wisiał w cięŜkiej, brązowej, rzeźbionej w liście ramie, co dodawało
łosiowi powagi i powiększało jego samozadowolenie. Enoch czuł, Ŝe nadszedł czas i musi coś
z tym zrobić; nie wiedział, co się ma wydarzyć w jego pokoju, ale kiedy to się stanie, nie
chciałby mieć uczucia, Ŝe łoś tym kieruje. Nagle przyszło mu do głowy rozwiązanie: w
nagłym przebłysku intuicji, zdał sobie sprawę, Ŝe zdjęcie ramy z obrazu będzie równoznaczne
z rozebraniem łosia (chociaŜ nie miał on na sobie ubrania) i nie mylił się, poniewaŜ kiedy to
zrobił, zwierzę wydało się takie małe, Ŝe Enoch spojrzał tylko na nie z ukosa i prychnął
lekcewaŜąco.
Po tym sukcesie zwrócił swoją uwagę ku dwóm innym obrazom. U dołu kaŜdego z
nich był kalendarz, a przysłali mu je Hilltop Funeral Home i American Rubber Tire
Company. Jeden ukazywał małego chłopca w niebieskich śpiochach, klęczącego przy łóŜku i
mówiącego: „I pobłogosław mojego tatusia”. Przez okno do jego pokoju zaglądał księŜyc.
Był to ulubiony obraz Enocha i wisiał dokładnie nad jego łóŜkiem. Drugi, który znajdował się
dokładnie naprzeciwko łosia, po drugiej stronie pokoju, przedstawiał kobietę, która miała na
sobie gumową obręcz. Zostawił go tam, gdzie wisiał prawie pewny tego, Ŝe łoś tylko udaje, Ŝe
go nie dostrzega. Jak tylko skończył z obrazami, wyszedł, aby za wszystkie pieniądze, jakie
zaoszczędził, kupić perkalowe zasłony, butelkę złotej farby i pędzel.
Czuł się zawiedziony, poniewaŜ myślał, Ŝe pieniądze te wyda na nowe ubranie, a teraz
poszły na komplet zasłon. Nie wiedział, po co kupuje złotą farbę, zanim nie dotarł z nią do
domu. A kiedy juŜ tam był, usiadł przed umywalką, w której mieściła się szafka na dzbanek z
brudną wodą, otworzył ją i pomalował od wewnątrz złotą farbą. Potem zdał sobie sprawę, Ŝe
szafka miała być do czegoś uŜywana.
Enoch nigdy nie ponaglał swojej krwi, aby mu o czymś powiedziała, dopóki sama nie
będzie gotowa. Nie naleŜał do tego rodzaju chłopców, którzy chwytają się kaŜdej moŜliwości
i zaczynają działać według jakiegoś niedorzecznego planu. W tak wielkich sprawach jak ta
zawsze starał się mieć pewność i czekał teraz przekonany, Ŝe za kilka dni się dowie. Potem,
przez mniej więcej tydzień, jego krew odbywała sama ze sobą codziennie tajne narady,
zatrzymując się tylko od czasu do czasu, aby wydać mu jakiś rozkaz.
Kiedy obudził się w poniedziałek, był pewien, Ŝe jest to dzień, który przyniesie mu
odpowiedź. Jego krew uwijała się jak kobieta, która sprząta dom zaskoczona
niespodziewanym przyjściem gości, a on sam był w gburowatym i buntowniczym nastroju.
Kiedy zdał sobie sprawę, Ŝe to jest właśnie ten dzień, postanowił nie wstawać z łóŜka. Nie
chciał usprawiedliwiać krwi swego taty, nie chciał zmuszać się do zrobienia czegoś, co inne
coś nakazywało mu robić, czego nie rozumiał i co zawsze okazywało się niebezpieczne.
Naturalnie jego krew nie miała zamiaru tolerować tego typu postawy. Zjawił się w zoo
przed dziewiątą trzydzieści, tylko pół godziny później niŜ miał być. Przez całe rano myślami
był daleko od bramy, której miał pilnować i śledził bieg swojej krwi, która, jak chłopak z
miotłą i wiadrem, goniła bez chwili wytchnienia, uderzając w coś co chwila i rozbijając po
drodze jakieś przedmioty. Jak tylko przyszedł drugi straŜnik, Enoch udał się do śródmieścia.
Miasto było ostatnim miejscem, gdzie chciał się znaleźć, poniewaŜ wszystko tam
mogło się wydarzyć. Przez cały czas, kiedy jego umysł był w pogoni, rozmyślał, jak zaraz po
ukończeniu słuŜby wyślizgnie się do domu i pójdzie spać.
Zanim dotarł do centrum dzielnicy handlowej, był juŜ wyczerpany i musiał oprzeć się
o okno wystawy sklepowej Walgreen'a, aby odetchnąć. Pot spływał mu po piecach,
powodując swędzenie, więc po chwili musiał ruszyć znowu, torując sobie za pomocą mięśni
drogę pomiędzy szybami wystaw pełnych budzików, wód toaletowych, cukierków, tamponów
higienicznych, piór wiecznych i kieszonkowych i latarek mieniących się wszystkimi kolorami
na witrynach dwa razy wyŜszych od niego. Okazało się, Ŝe musi dotrzeć do źródła huku, które
znajdowało się na środku małej alkowy tworzącej wejście do drogerii. Stało tam Ŝółto -
niebieskie, szklano stalowe urządzenie, buchające praŜoną kukurydzą do kotła z masłem i
solą. Enoch podszedł do niego z portmonetką w ręku, odliczając pieniądze. Była to podłuŜna,
szara sakiewka ściągnięta u góry sznurkiem, ta sama, którą ukradł swojemu ojcu i zachował
jako jedyną rzecz, która mu po nim została, i której (oprócz niego samego) dotykał jego tata.
Wybrał dwie pięciocentówki i podał je obsługującemu maszynę blademu chłopcu w białym
fartuchu. Chłopiec pomieszał w przyrządach i napełnił papierową torebkę kukurydzą, nic
spuszczając oka z portmonetki Enocha. Kiedy indziej Enoch próbowałby się z nim
zaprzyjaźnić, ale tego dnia był zbyt zajęty, Ŝeby go nawet zauwaŜyć. Wziął torebkę z
kukurydzą i zaczął wpychać sakiewkę tam, skąd ją wyjął. Oczy chłopca powędrowały za nią
aŜ na skraj kieszeni.
- Wygląda to na pęcherz świni - zauwaŜył z zazdrością.
- Muszę juŜ iść - mruknął Enoch i wszedł szybko do sklepu. W roztargnieniu doszedł
aŜ do najdalszych półek, jakby chciał się pokazać kaŜdemu, kto mógłby go szukać. Zatrzymał
się przed budką z wodą sodową i zastanawiał się, czy ma usiąść i coś zjeść. Lada budki wyło-
Ŝona była róŜowo - zielonym marrnurkowym linoleum, a za nią stała przepasana róŜowym
fartuchem rudowłosa kelnerka w uniformie koloru cytryny. Jej zielone oczy osadzone w
róŜowej twarzy przypominały wiszący za nią obrazek przedstawiający cytrynowo - wiśniową
niespodziankę, specjalność tego dnia za dziesięć centów. Stanęła twarzą w twarz z Enochem,
podczas gdy on patrzył na informację nad jej głową. Po chwili oparła klatkę piersiową na
ladzie, splotła na niej ręce i czekała. Enoch nie mógł się zdecydować, na które z kilku dań ma
ochotę, aŜ w końcu kelnerka zakończyła jego rozterki, wkładając jedną rękę pod ladę i
wyciągając stamtąd cytrynowo - wiśniową niespodziankę.
- Jest w porządku - powiedziała. - Przyrządziłam ją dziś rano po śniadaniu.
- Coś mi się dzisiaj ma przydarzyć - powiedział Enoch.
- Mówię ci, Ŝe jest w porządku. Przyrządziłam ją dzisiaj.
- Widziałem ją dzisiaj, kiedy się obudziłem - powiedział natchnionym, jasnowidzącym
głosem.
- BoŜe - powiedziała i wyrwała mu ją sprzed nosa. Odwróciła się i zaczęła się krzątać
nerwowo. Po chwili postawiła przed nim z rozmachem następną, taką samą, ale tym razem
świeŜą.
- Muszę juŜ iść - powiedział Enoch i wybiegł. Kiedy przechodził koło budki z
kukurydzą, czuł, jak czyjeś spojrzenie przylgnęło do jego kieszeni, ale nie zatrzymał się. Nie
chcę tego zrobić, mówił do siebie. Cokolwiek to ma być, nie chcę tego zrobić. Idę do domu.
To będzie coś, czego nie chcę zrobić. Nie mam Ŝadnego interesu w tym, Ŝeby to zrobić.
Przypomniał sobie, jak musiał wydać wszystkie pieniądze na zasłony i złotą farbę, kiedy mógł
sobie za nie kupić koszulę i fosforyzujący krawat. To będzie niezgodne z prawem, pomyślał.
To zawsze jest niezgodne z prawem. Nie mam zamiaru tego robić - powtórzył i zatrzymał się.
Stanął przed kinem, gdzie rzucała się w oczy ogromna ilustracja potwora, który wpychał
młodą damę do wielkiego pieca.
Nie idę na ten film, zdecydował, spoglądając nerwowo na plakat. Idę do domu. Nie
mam zamiaru czekać na jakiś seans filmowy. Nie mam pieniędzy na bilet, pomyślał,
wyjmując znów portmonetkę. Nawet nie mam zamiaru liczyć tych drobniaków.
Nie masz tu nawet czterdziestu trzech centów, pomyślał. To nawet nie wystarczy. Na
wywieszce było napisane, Ŝe cena biletu dla dorosłych wynosi czterdzieści pięć centów, a na
balkon trzydzieści pięć. Nie mam zamiaru siedzieć na Ŝadnym balkonie, mówił do siebie, ku-
pując bilet za trzydzieści pięć centów.
Nie wchodzę, pomyślał.
Otworzyły się przed nim jedne, a potem drugie drzwi i zorientował się, Ŝe wchodzi do
długiego, czerwonego foyer, a potem idzie w górę ciemniejszym tunelem. Po chwili był juŜ
na balkonie, poruszając się po omacku między krzesłami, jak Jonasz uwięziony w ogromnym
i ciemnym Ŝołądku. Nie mam zamiaru na to patrzeć, myślał ze złością. Nie podobały mu się
Ŝadne inne filmy oprócz kolorowych musicali.
Pierwszy był o uczonym imieniem Oko, który dokonywał zdalnie sterowanych
operacji. MoŜna było obudzić się pewnego razu, znaleźć rozcięcie na swojej klatce
piersiowej, głowie, czy brzuchu i stwierdzić, Ŝe brakuje czegoś, bez czego nie moŜna Ŝyć.
Enoch nasunął sobie kapelusz głęboko na czoło i podciągnął kolana tak, aby zasłaniały mu
twarz. Tylko jego oczy patrzyły w ekran. Film trwał godzinę.
Drugi był o Ŝyciu w więzieniu na Diabelskiej Wyspie. W pewnej chwili Enoch musiał
chwycić za oparcie swojego fotela, aby nie wypaść przez znajdującą się tuŜ przed nim poręcz
balkonu.
Trzeci miał tytuł Lonnie znów wraca do domu. Opowiadał o pawianie Lonniem, który
uratował sympatyczne dzieci z płonącego sierocińca. Enoch ciągle miał nadzieję, Ŝe Lonnie
się spali, ale po nim nie było nawet widać, Ŝe jest mu gorąco. Na koniec ładna dziewczyna
dała mu medal. Tego juŜ Enoch nie mógł znieść. Zanurkował w przejście, przebiegł przez
dwa górne tunele i wypadł pędem z czerwonego foyer na ulicę. Jak tylko zderzył się z
podmuchem świeŜego powietrza, upadł.
Kiedy oprzytomniał, siedział oparty o ścianę budynku kina i nie myślał juŜ o tym, aby
uciec od swoich obowiązków. Była noc i miał uczucie, Ŝe wiedza, której nie mógł uniknąć,
została mu juŜ prawie objawiona. Oparł się o ścianę i siedział tak, zupełnie zrezygnowany,
przez około dwadzieścia minut, a potem wstał i zaczął iść ulicą, jakby prowadzony przez
jakąś cichą melodię lub gwizd, którym przywołuje się psy. Minął dwa budynki, zatrzymał się,
i spojrzał na drugą stronę ulicy. Tam, dokładnie naprzeciwko niego, stał wysoki samochód w
szczurzym kolorze, a z przodu, na masce spoczywała ciemna postać w kapeluszu, który
nadawał jej srogi wygląd. Ręce tego człowieka przesuwały się w dół i w górę. Miał szczupłe,
ruchliwe dłonie prawie tak blade jak kapelusz.
- Hazel Motes! - szepnął Enoch i serce zaczęło mu się szamotać jak oszalały dzwon.
Na chodniku koło samochodu stała grupka ludzi. Enoch nie wiedział, Ŝe co wieczór na
ulicach Hazel Motes głosi swoją nową religię. Nie widział go od dnia, kiedy pokazał mu
wysuszonego człowieka w szklanej gablocie w parku.
- Gdybyście byli zbawieni - krzyczał Hazel Motes - obchodziłoby was wasze
zbawienie, ale was to nie obchodzi! Spójrzcie w głąb siebie i zobaczcie, czy nie wolicie nie
być zbawieni niŜ być zbawieni. Nie ma spokoju dla pragnących zbawienia! - krzyczał. - A ja
głoszę pokój, głoszę Kościół Bez Chrystusa, kościół pokoju i zadowolenia!
Dwoje czy troje z tych, którzy zatrzymali się przy samochodzie, rozeszło się w róŜne
strony.
- Idźcie! - krzyknął Hazel Motes. - No dalej, idźcie sobie! Prawda nic dla was nie
znaczy! Słuchajcie - powiedział, zwracając się do pozostałych - prawda nie ma dla was
znaczenia. Gdyby Jezus was zbawił, co by to zmieniło? Nic by wam to nie pomogło. Wasze
twarze nie drgnęłyby ani trochę. Nawet jeŜeli stały tam trzy krzyŜe, a on wisiał na tym
pośrodku, to nie znaczy on dla mnie i dla was więcej niŜ pozostali dwaj. Posłuchajcie. Potrze-
bujecie czegoś, co zajęłoby miejsce Jezusa, czegoś, co mówiłoby prostym językiem. Kościół
Bez Chrystusa nie ma Jezusa, ale go potrzebuje! Potrzebuje nowego Jezusa! Takiego, który
byłby w pełni człowiekiem i nie marnowałby swojej krwi, takiego, który róŜni się od innych
łudzi, na którego moglibyście patrzeć. Dajcie mi takiego Jezusa, wy, ludzie. Dajcie mi takiego
nowego Jezusa, a zobaczycie, jak daleko Kościół Bez Chrystusa moŜe zajść!
Jeden z obserwujących odszedł i zostało jeszcze tylko dwoje ludzi. Enoch stał jak
sparaliŜowany na środku ulicy.
- PokaŜcie mi, gdzie on jest! - krzyczał Hazel Motes. - A ja ustanowię go w Kościele
Bez Chrystusa i wtedy ujrzycie prawdę! Wtedy przekonacie się raz na zawsze, Ŝe nie
zostaliście zbawieni. Niech ktoś da mi tego nowego Jezusa, abyśmy wszyscy zostali zbawieni
poprzez sam jego widok!
Enoch zaczął bezgłośnie krzyczeć. Krzyczał tak przez pełną minutę, podczas gdy
Hazel Motes mówił dalej.
- Spójrzcie na mnie! - wolał ochrypłym głosem. - Macie przed sobą spokojnego
człowieka! Spokojnego, poniewaŜ moja krew mnie uwolniła. Posłuchajcie waszej krwi,
przyjdźcie do Kościoła Bez Chrystusa, a moŜe ktoś przyniesie nam nowego Jezusa i
zostaniemy zbawieni poprzez sam jego widok!
Z ust Enocha wydobył się niezrozumiały dźwięk. Próbował zawyć, ale krew go
powstrzymała.
- Słuchaj, mam go! - szepnął. - To znaczy mogę go mieć! Wiesz! Tego! Co ci
pokazywałem. JuŜ go widziałaś!
Jego krew przypomniała mu, Ŝe kiedy ostatnim razem widział Haze'a Motesa, ten
uderzył go w głowę kamieniem. A on nie wiedział nawet jeszcze, jak wykradnie to ze
szklanej gabloty. Wiedział tylko, Ŝe ma juŜ przygotowane miejsce w pokoju, aby to
przechować, zanim Haze będzie gotowy to zabrać. Jego krew zasugerowała mu, Ŝeby to
zostawił jako niespodziankę dla Haze'a. Zaczął się wycofywać. Przeszedł tyłem przez ulicę,
przez kawałek chodnika, przez następną ulicę i taksówka musiała ostro zahamować, aby go
nie potrącić. Kierowca wystawił głowę przez okno i zapytał, jak to moŜliwe, Ŝe sobie tak
dobrze radzi, kiedy Bóg stworzył go, składając ze sobą dwa tyły, zamiast normalnie dodać tył
do przodu.
Enoch był zbyt zajęty, Ŝeby o tym pomyśleć.
- Muszę juŜ iść - mruknął i odszedł w pośpiechu.
Rozdział IX
Drzwi do pokoju Hawksa były zawsze zaryglowane i kiedykolwiek Haze w nie
zapukał, co robił dwa lub trzy razy na dzień, ewangelista wysyłał do niego swoją córkę i
znów zamykał je na zamek. DraŜniło go to, Ŝe Haze zagląda do jego pokoju, wymyślając
róŜne preteksty po to tylko, aby spojrzeć w jego twarz; a on był często pijany i nie chciał
zostać zdemaskowany.
Haze nie rozumiał, dlaczego pastor nie zaprasza go do środka i nie zachowuje się, jak
przystoi pastorowi, kiedy widzi straconą duszę. W dalszym ciągu próbował dostać się do
pokoju i spojrzeć na jego twarz. Okno, do którego mógł dosięgnąć, było cały czas zamknięte,
zasłonka zaciągnięta. Chciałby zajrzeć, jeŜeli by to było moŜliwe, za ciemne okulary.
Za kaŜdym razem, gdy pukał do ich pokoju, wychodziła dziewczyna a drzwi
zatrzaskiwały się za nią na zasuwę; potem nie mógł się jej pozbyć. Szła za nim do
samochodu, wchodziła do środka i siadała. Porzucił pomysł uwiedzenia jej i próbował się
bronić. Nie mieszkał jeszcze tygodnia w tym domu, gdy pewnej nocy, kiedy leŜał juŜ w
łóŜku, zjawiła się w jego pokoju. Ubrana była w koszulę nocną, która zwisała z jej wąskich
ramion i ciągnęła się za nią po podłodze, a w ręce trzymała szklankę z palącą się świecą. Haze
obudził się dopiero, jak weszła mu do łóŜka. Kiedy otworzył oczy i ją zobaczył, natychmiast
wyskoczył spod kołdry na środek pokoju.
- Czego chcesz? - zapytał.
Nie powiedziała nic i tylko uśmiechnęła się szerzej w świetle świecy. Stał przez
chwilę groźnie na nią spoglądając, a potem chwycił krzesło i podniósł je w górę, jakby chciał
nim w nią rzucić. Ociągała się tylko przez ułamek sekundy. Drzwi od jego pokoju nie
zamykały się, więc podstawił krzesło pod klamkę, zanim wrócił do łóŜka.
- Słuchaj - powiedziała, kiedy wróciła do swojego pokoju. - Wszystko na nic. Mało co
we mnie nie rzucił krzesłem.
- WyjeŜdŜam stąd za kilka dni - odparł Hawks. - Lepiej się postaraj, jeŜeli chcesz mieć
co jeść, jak wyjadę.
Był pijany, ale mówił powaŜnie.
Nic nie szło tak, jak Haze tego oczekiwał. KaŜdy wieczór spędzał na kazaniach, ale
członkiem Kościoła Bez Chrystusa była ciągle tylko jedna osoba: on sam. Chciał szybko
zebrać duŜą liczbę wiernych, aby zrobić wraŜenie na ślepcu, ale nikt za nim nie poszedł.
Pojawił się ktoś, kogo mógłby nazwać wiernym, ale było to właściwie nieporozumienie.
Pewien szesnastoletni chłopiec chciał, Ŝeby ktoś z nim poszedł do burdelu, poniewaŜ nigdy
tam nie był. Wiedział, gdzie znajduje się to miejsce, ale nie chciał tam iść bez osoby z
pewnym doświadczeniem i kiedy zobaczył Haze'a, kręcił się w pobliŜu, aŜ tamten skończył
kazanie i poprosił go, Ŝeby z nim poszedł. Było to jednak nieporozumienie, bo kiedy juŜ
stamtąd wyszli i Haze poprosił go, aby został członkiem Kościoła Bez Chrystusa lub nawet
kimś więcej, uczniem i apostołem, chłopiec powiedział, Ŝe przykro mu, ale nie moŜe zostać
członkiem tego kościoła, poniewaŜ jest upadłym katolikiem. Powiedział, Ŝe to, co właśnie
zrobili, jest grzechem śmiertelnym i jeśliby umarli nie Ŝałując za to, cierpieliby wieczną karę i
nigdy nie zobaczyliby Boga. Haze nie bawił się w burdelu tak dobrze jak chłopiec i
zmarnował tylko pół wieczoru. Wykrzyknął, Ŝe nie istnieje nic takiego jak grzech, czy Sąd,
ale chłopiec tylko potrząsnął głową i zapytał, czy chciałby pójść tam jeszcze raz następnego
wieczoru.
Gdyby Haze wierzył w modlitwę, modliłby się o ucznia, ale nie wierzył, więc mógł
tylko bardzo się tym martwić. Dwa dni po tym spotkaniu, pojawił się pierwszy uczeń.
Tego wieczoru Haze przemawiał przed czterema róŜnymi kinami i za kaŜdym razem,
kiedy spoglądał w górę, widział tę samą, duŜą twarz, która się do niego uśmiechała.
MęŜczyzna, do którego naleŜała, był pulchnawy i miał kręcone blond włosy i modne baczki.
Ubrany był w czarny garnitur ze srebrnym paskiem i biały kapelusz z szerokim rondem
zsuniętym na tył głowy, a na nogach miał dobrze dopasowane, czarne buty z czubkami. Nie
nosił skarpetek. Wyglądał jak były pastor, który został kowbojem, lub jak były kowboj, który
został właścicielem zakładu pogrzebowego. Nie był przystojny, ale pod jego uśmiechem kryła
się uczciwość, która pasowała do jego twarzy jak garnitur sztucznych zębów.
Za kaŜdym razem, kiedy Haze patrzył w jego stronę, człowiek ten mrugał do niego.
Kiedy przemawiał przed ostatnim kinem, oprócz tego człowieka słuchało go troje
ludzi.
- Czy was, ludzie, obchodzi prawda? - zapytał. - Jedyną drogą do prawdy jest
bluźnierstwo, ale czy was to w ogóle obchodzi? Czy zwrócicie uwagę na to, o czym mówię,
czy po prostu odejdziecie jak wszyscy?
Stali przed nim dwaj męŜczyźni i kobieta z małym dzieckiem o twarzy kota, które
rozpierało się na jej ramieniu. Patrzyła na Haze'a, jakby był sprzedawcą na jarmarcznym
straganie.
- No, chodźmy - powiedziała. - Skończył, idziemy.
Odwróciła się i dwóch męŜczyzn podąŜyło za nią.
- Idźcie sobie - powiedział Haze - ale pamiętajcie, Ŝe prawda nie czai się za kaŜdym
rogiem ulicy.
Człowiek, który za nim szedł, wyciągnął szybko rękę i mrugając do Haze'a, pociągnął
go za nogawkę spodni.
- Chodźcie tutaj, ludzie - powiedział. - Chcę wam wszystko o sobie powiedzieć.
Kobieta odwróciła się, a on się do niej uśmiechnął, jakby od początku uderzyła go jej
uroda. Miała kwadratową, czerwoną twarz, a jej włosy były świeŜo ufryzowane.
- Szkoda, Ŝe nie mam ze sobą swojej gitary - powiedział męŜczyzna. - Bo jakoś lepiej
mi mówić słodkie słowa pod muzykę niŜ normalnie. A kiedy się mówi o Jezusie, to potrzeba
trochę muzyki, prawda, przyjaciele? Popatrzył na dwóch męŜczyzn, jakby odwoływał się do
dobrego wraŜenia, które ukazało się na ich twarzach. Mieli na sobie brązowe filcowe
kapelusze i czarne miejskie garnitury. Wyglądali jak starszy i młodszy brat.
- Słuchajcie, przyjaciele - powiedział uczeń poufale. - Dwa miesiące temu, zanim
spotkałem tego tu Proroka, pomyślelibyście o mnie, Ŝe to nie ten sam człowiek. Nie miałem
na świecie ani jednego przyjaciela. Czy wiecie jak to jest, kiedy się nie ma na świecie
przyjaciela?
- Najgorzej to mieć takiego, co ci włoŜy nóŜ w plecy, kiedy nie patrzysz - powiedział
starszy męŜczyzna, ledwo otwierając usta.
- Przyjacielu, z twoich ust padły mądre słowa - odpowiedział męŜczyzna. - Gdybyśmy
mieli czas, chciałbym, abyś to powtórzył, aby kaŜdy mógł to usłyszeć, tak jak ja to słyszałem.
Seans się skończył i pojawiało się coraz więcej ludzi.
- Przyjaciele, wiem, Ŝe wszystkich was interesuje ten oto Prorok - mówił, wskazując
na Haze'a, który opierał się o maskę samochodu. - JeŜeli dacie mi tylko czas, powiem wam,
co on i jego prawdy dla mnie znaczą. Nie tłoczcie się, bo jeŜeli będzie trzeba, to pozostanę tu
przez cały wieczór, Ŝeby wam o wszystkim powiedzieć.
Haze stał w miejscu bez ruchu z głową lekko wysuniętą do przodu, jakby nie był
pewny, czy dobrze słyszy.
- Przyjaciele - powiedział męŜczyzna. - Pozwólcie, Ŝe się przedstawię. Nazywam się
Onnie Jay Holy i mówię wam to, Ŝebyście mogli sprawdzić i przekonać się, Ŝe nie kłamię.
Jestem pastorem i nie zaleŜy mi na tym, Ŝebyście o tym wiedzieli, ale nie chcę, Ŝebyście wie-
rzyli w coś, czego nie czujecie w swoich sercach. Wy, co tam podchodzicie z tyłu,
przepchnijcie się tutaj, Ŝebyście dobrze słyszeli - powiedział. - Ja nic nie sprzedaję, ja czymś
obdzielam!
Coraz więcej ludzi zatrzymywało się przy nim.
- Przyjaciele - ciągnął. - Patrząc na mnie dwa miesiące temu nie pomyślelibyście, Ŝe to
ten sam człowiek. Nie miałem na świecie ani jednego przyjaciela. Czy wiecie, jak to jest,
kiedy się nie ma na świecie ani jednego przyjaciela?
- Najgorzej to mieć takiego, co ci włoŜy... - odezwał się ktoś głośno.
- Słuchajcie - mówił Onnie Jay Holy. - Nie mieć przyjaciela na świecie to
najnędzniejsza i najsmutniejsza rzecz, jaka moŜe się przydarzyć kobiecie lub męŜczyźnie! I
tak było ze mną. Byłem gotowy się powiesić lub popaść w zupełną rozpacz. Nawet moja
własna droga matka nie kochała mnie i to nie dlatego, Ŝe nie miałem w sobie słodyczy, ale
dlatego, Ŝe nigdy nie wiedziałem, jak okazać naturalną słodycz, która we mnie była. KaŜdy,
kto przybywa na ziemię - powiedział wyciągając ramiona - rodzi się pełen słodyczy i miłości.
Małe dziecko kocha wszystkich, przyjaciele, a jego naturą jest słodycz, dopóki coś się nie
wydarzy. Przyjaciele, nie muszę tego mówić ludziom takim jak wy, którzy potrafią sami
myśleć. Kiedy to małe dziecko rośnie, nie okazuje juŜ tak swojej słodyczy, nadchodzą troski i
kłopoty, które go męczą i cała słodycz chowa się do wewnątrz. Potem, przyjaciele, staje się
ono biedne, samotne i chore i mówi: „Gdzie podziała się cała moja słodycz?. Gdzie są
przyjaciele, którzy mnie kochali?”. I cały czas ta mała zwinięta róŜa słodyczy jest w jego
wnętrzu, Ŝaden płatek nie opada, a na zewnątrz jest tylko marna samotność. Być moŜe,
przyjaciele, będzie chciał odebrać Ŝycie sobie, wam, lub mnie albo pogrąŜyć się w zupełnej
rozpaczy.
Mówił smutnym, nosowym głosem, ale przez cały czas się uśmiechał, Ŝeby im
pokazać, Ŝe przeszedł juŜ przez to, o czym mówił i wydobył się na powierzchnię.
- Tak było ze mną, przyjaciele. Wiem, o czym mówię - powiedział i załoŜył ręce na
piersi. - Ale przez cały czas, kiedy byłem gotowy powiesić się lub pogrąŜyć w zupełnej
rozpaczy, nosiłem w sobie tę słodycz, jak wszyscy i potrzeba mi tylko było czegoś, co ją
ujawni. Potrzebowałem tylko trochę pomocy, przyjaciele. Potem spotkałem tego oto Proroka -
powiedział, wskazując na siedzącego na masce samochodu Haze'a. - To było dwa miesiące
temu, ludzie, kiedy usłyszałem, jak chce mi pomóc, jak głosi Kościół Chrystusa Bez
Chrystusa, kościół, który ma zyskać nowego Jezusa, aby pomóc mi wydobyć na światło
dzienne moją słodką naturę, gdzie kaŜdy będzie mógł się nią cieszyć. To było dwa miesiące
temu, przyjaciele, a teraz nie poznalibyście we mnie tego samego człowieka. Kocham was
wszystkich, ludzie, i chcę, abyście posłuchali jego i mnie, i przyłączyli się do naszego
kościoła, Świętego Kościoła Chrystusa Bez Chrystusa, nowego kościoła z nowym Jezusem i
wtedy wszyscy otrzymacie pomoc, tak jak ja!
Haze wychylił się do przodu.
- Ten człowiek to oszust - powiedział. - Nie widziałem go nigdy wcześniej. Nie
głosiłem tego kościoła dwa miesiące temu i nie nazywa się on Świętym Kościołem Chrystusa
Bez Chrystusa!
MęŜczyzna zignorował go i inni teŜ nie zwrócili na niego uwagi. Pozostało przy nim
dziesięciu lub dwunastu ludzi.
- Przyjaciele - powiedział Onnie Jay Holy. - Jestem ogromnie zadowolony, Ŝe
spotykam was teraz, a nie dwa miesiące temu, bo wtedy nie mógłbym świadczyć o tym
nowym kościele i tym oto Proroku. Gdybym miał przy sobie gitarę, potrafiłbym to wszystko
lepiej powiedzieć, ale będę musiał zrobić wszystko, co mogę, bez niej.
Miał zwycięski uśmiech na twarzy i widać było, Ŝe nie uwaŜa, iŜ jest znacznie lepszy
od kogokolwiek, choć jednak był.
- Więc chcę tylko wam, ludzie, dać nowe powody, dla których moŜecie zaufać temu
kościołowi - powiedział. - Po pierwsze, przyjaciele, moŜecie polegać na tym, Ŝe nie ma on nic
wspólnego z czymś obcym. Nie musicie wierzyć w nic, czego nie rozumiecie i nie po-
chwalacie. JeŜeli czegoś nie rozumiecie, to nie jest to prawdą i to jest najwaŜniejsze w tym
kościele. Nie ma jokerów w tej talii.
Haze pochylił się w przód.
- Bluźnierstwo jest drogą do prawdy - powiedział. - I nie ma innej drogi, czy to
rozumiecie, czy nie!
- Teraz, przyjaciele - powiedział Onnie Jay - chcę wam wyjawić drugi powód, dla
którego moŜecie absolutnie zaufać temu kościołowi. Oparty jest on na Biblii. Tak jest! Oparty
jest na waszej własnej interpretacji Biblii, przyjaciele. MoŜecie siedzieć w domu i inter-
pretować sobie sami Biblię, tak jak serce wam mówi, Ŝe powinna być interpretowana. Tak
powinno właśnie być, tak zrobiłby Jezus. Och, jaka szkoda, Ŝe nie mam ze sobą gitary -
poskarŜył się.
- Ten człowiek jest kłamcą - powiedział Haze. - Nigdy wcześniej go nie widziałem,
nigdy...
- To powinno was przekonać, przyjaciele - ciągnął Onnie Jay Holy. - Ale podam wam
jeszcze jeden powód, tylko po to, Ŝeby wam pokazać, Ŝe potrafię. Ten kościół jest
nowoczesny! Kiedy wstąpicie do niego, moŜecie być pewni, Ŝe nie będzie niczego i nikogo,
kto byłby bardziej do przodu niŜ wy, nikt nie będzie wiedział niczego, czego wy juŜ byście
nie wiedzieli, wszystkie karty są na stole, przyjaciele, i to jest fakt!
Na twarzy Haze'a ocienionej białym kapeluszem zaczęła malować się wściekłość.
Kiedy właśnie miał otworzyć usta, Onnie Jay Holy wskazał ze zdziwieniem na dziecko w
niebieskim berecie przerzucone bezwładnie przez ramię kobiety.
- Ach, tam jest małe dziecko - powiedział - mała wiązka bezbronnej słodyczy. Jestem
przekonany, ludzie, Ŝe nie pozwolicie, aby to maleństwo urosło i Ŝeby mu wtłoczono całą
słodycz do środka, podczas gdy mogłaby ona pozostać na zewnątrz i zdobywać mu przyjaciół
i miłość. Dlatego chcę, Ŝebyście wszyscy przyłączyli się do Świętego Kościoła Chrystusa Bez
Chrystusa. Będzie to was kosztować dolara, ale czym jest dolar? Kilkadziesiąt centów! To
nieduŜo, aby zapłacić za otworzenie w was tej małej róŜy słodyczy!
- Słuchajcie! - krzyknął Haze. - Nie musicie płacić, aby poznać prawdę! Nie moŜecie
jej poznać za pieniądze!
- Słyszycie, co mówi Prorok, przyjaciele? - powiedział Onnie Jay Holy. - Dolar to
nieduŜa suma. śadna suma nie jest zbyt duŜa, by poznać prawdę. Teraz chcę, Ŝeby kaŜdy z
was, ludzie, kto chce korzystać z tego kościoła, podpisał się w małym notesie, który mam w
kieszeni, dał mi osobiście dolara i pozwolił, abym uścisnął mu rękę!
Haze ześlizgnął się z maski samochodu, wsiadł do niego i zatrzasnął drzwi.
- Ej, poczekaj! Poczekaj! - krzyknął Onnie Jay Holy. - Nie mam jeszcze nazwiska
Ŝadnego z moich nowych przyjaciół!
Kiedy zapadała noc, essex Haze'a miał tendencję do figli. Jechał do przodu jakieś
sześć cali, a potem cofał się cztery w tył. Gdyby nie zrobił teraz tego kilka razy, Haze'a juŜ by
tu nie było. Zamiast tego musiał chwycić kierownicę obiema rękami, aby nie wypaść przez
przednią lub tylną szybę. Samochód uspokoił się na kilka sekund, przejechał około
dwudziestu stóp do przodu i zaczął znowu swoje figle.
Twarz Onnie'go Jay Holy'ego wykazywała ogromne napięcie. PrzyłoŜył do: niej rękę,
jakby tylko w ten sposób mógł utrzymać na niej uśmiech.
- Muszę teraz juŜ iść, przyjaciele, ale będę w tym samym miejscu jutro wieczorem.
Muszę teraz złapać Proroka - powiedział szybko i odbiegł w chwili, gdy essex zaczął się
znów posuwać do przodu. Nie dogoniłby Haze'a, gdyby samochód się nie zatrzymał, zanim
nie przejechał następnych dziesięciu stóp.
Wskoczył na stopień samochodu, zdołał otworzyć drzwi i dysząc, klapnął na siedzenie
obok Haze'a.
- Przyjacielu - powiedział - właśnie straciliśmy dziesięć dolarów. Co się tak spieszysz?
Jego twarz wskazywała na to, Ŝe przeŜywał pewien rodzaj autentycznego bólu,
chociaŜ patrzył na Haze'a z uśmiechem, w którym obnaŜał wszystkie górne zęby i czubki
dolnych.
Haze odwrócił głowę i popatrzył na niego wystarczająco długo, aby dostrzec uśmiech,
zanim jego gość nie został rzucony na przednią szybę. Potem essex zaczął jechać gładko.
Onnie Jay wyjął lawendową chusteczkę i trzymał ją przez pewien czas przy ustach. Kiedy ją
odsunął, uśmiech powrócił na jego twarz.
- Przyjacielu - powiedział - ty i ja razem musimy się do tego zabrać. Kiedy pierwszy
raz zobaczyłem, jak otwierasz usta, powiedziałem sobie: „Oto jest wielki człowiek z wielkimi
ideami”.
Haze nie odwracał głowy.
Onnie Jay wziął głęboki oddech.
- No, a wiesz kogo mi przypomniałeś, jak cię pierwszy raz zobaczyłem? - zapytał. -
Jezusa Chrystusa i Abrahama Lincolna, przyjacielu - powiedział po chwili milczenia.
Twarz Haze'a nagle nabrzmiała wściekłością. Jej rysy całkowicie się zatarły.
- Nie masz racji - powiedział ledwo słyszalnym głosem.
- Przyjacielu, jak moŜesz tak mówić? - zapytał Onnie Jay. - PrzecieŜ przez trzy lata
miałem w radiu program, który dawał prawdziwie religijne doznania całym rodzinom. Nigdy
go nie słuchałeś? Nazywał się Soulsease, kwadrans Nastroju, Melodii i Umysłowości. Jestem
prawdziwym pastorem, przyjacielu.
Haze zatrzymał essexa.
- Wysiadaj - powiedział.
- Dlaczego, przyjacielu? Nie powinieneś mówić takich rzeczy! To absolutna prawda,
Ŝe jestem pastorem i gwiazdą radiową.
- Wysiadaj - powiedział Haze, sięgając przez niego ręką i otwierając drzwi.
- Nigdy bym nie pomyślał, Ŝe potraktujesz w ten sposób przyjaciela. Chciałem cię
tylko zapytać o tego nowego Jezusa.
- Wysiadaj - powiedział Haze i zaczął go popychać do drzwi. Wypchnął go na brzeg
siedzenia, aŜ w końcu Onnie Joy wypadł przez drzwi na ulicę.
- Nigdy bym nie pomyślał, Ŝe przyjaciel moŜe mnie tak potraktować - poskarŜył się.
Hazel kopnięciem strącił jego nogę ze stopnia samochodu i znów zamknął drzwi.
Próbował uruchomić wóz, naciskając na rozrusznik, ale bezskutecznie. Gdzieś pod nim
rozległ się dźwięk, który brzmiał, jakby ktoś płukał sobie gardło nie uŜywając wody. Onnie
Jay podniósł się z chodnika i stanął przy oknie.
- Gdybyś mi tylko powiedział, gdzie jest ten nowy Jezus, o którym wspominałeś -
zaczął.
Haze spróbował jeszcze kilka razy, ale nic to nie pomogło.
- Wyciągnij zawór - doradził Onnie Jay, wchodząc na stopień samochodu.
- Nie ma tam zaworu - warknął Haze.
- MoŜe się zalał - powiedział Onnie Jay. - Skoro stoimy, to moŜemy ze sobą
porozmawiać o Świętym Kościele Chrystusa Bez Chrystusa.
- Mój kościół to Kościół Bez Chrystusa - powiedział Haze. - Nie mam ochoty dłuŜej
na ciebie patrzeć.
- Nic to nie zmieni, kiedy dodasz jeszcze jednego Chrystusa do nazwy, jeŜeli nie
zmienisz znaczenia, przyjacielu - powiedział Jay zranionym tonem. - Powinieneś mnie
słuchać, bo nie jestem amatorem. Jestem kimś w rodzaju artysty. JeŜeli chcesz gdzieś dojść w
religii, musisz dbać o to, aby była ona słodka. Masz dobre idee, ale potrzebujesz artysty, Ŝeby
z tobą pracował.
Haze wbił nogę w gaz i potem w rozrusznik i znowu w gaz, lecz to nie pomogło. Ulica
była praktycznie pusta.
- Razem moŜemy popchnąć go na krawęŜnik - zaproponował Onnie Jay.
- Nie prosiłem cię o pomoc - powiedział Haze.
- Wiesz, przyjacielu, naprawdę chciałbym zobaczyć tego nowego Jezusa - powiedział
Onnie Jay. - Nigdy nie słyszałem wcześniej idei, co by tak przyciągała, jak ta. Potrzeba jej
tylko trochę reklamy.
Haze próbował zapalić silnik, naciskając z całych sił na kierownicę, ale to nie
pomogło. Wysiadł, podszedł od tyłu i zaczął spychać samochód na krawęŜnik. Onnie Jay
stanął przy nim i pomógł mu pchać.
- Myślałem juŜ wcześniej o takiej idei, o nowym Jezusie - zauwaŜył. - Takim, co by
był bardziej współczesny. Gdzie go trzymasz, przyjacielu? - zapytał. - Czy jest to ktoś, z kim
widujesz się codziennie? Naprawdę chciałbym go spotkać i posłuchać trochę jego prawd.
Wepchnęli samochód na parking. Nie dało się go zamknąć, a Haze bał się, Ŝe jeśli go
zostawi na całą noc tak daleko od miejsca, gdzie mieszkał, ktoś moŜe go ukraść. Nie
pozostało mu nic innego, jak tylko w nim spać. Wszedł na tył i zaczął spuszczać zasłonki z
frędzlami. Onnie Jay miał juŜ głowę w samochodzie.
- Nie musisz się bać, Ŝe gdybym zobaczył nowego Jezusa, odsunąłbym cię od tego
interesu - powiedział. - No, przyjacielu, znaczyłoby to po prostu bardzo duŜo dla mojego
ducha.
Haze złoŜył tylne siedzenie, aby zrobić więcej miejsca i rozłoŜyć siennik. Trzymał z
tyłu swoją poduszkę i wojskowy koc, a na półce pod tylnym owalnym oknem miał blaszaną
kuchenkę i dzbanek na kawę.
- Przyjacielu, mógłbym ci nawet zaoferować jakąś niewielką sumę, Ŝeby go zobaczyć
- zaproponował Onnie Jay.
- Posłuchaj - odpowiedział Haze - zjeŜdŜaj stąd. Mam juŜ dość twojego widoku. Nie
ma nic takiego jak nowy Jezus. To tylko pretekst, aby coś wyjaśnić.
Uśmiech zniknął z twarzy Onnie Jay'a.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał.
- śe nie ma takiej rzeczy ani osoby. To był tylko pretekst, Ŝeby o czymś powiedzieć -
powtórzył i połoŜył rękę na klamce. Zaczął zamykać drzwi, nie zwaŜając na to, Ŝe ciągle
tkwiła w nich głowa Onnie Jay'a. - Nic takiego nie istnieje! - krzyknął.
- Na tym polega kłopot z wami, intelektualistami - mruknął Onnie Jay. - Nigdy nie ma
nic za tym, o czym mówicie.
- Zabieraj głowę z mojego samochodu, Holy - . powiedział Haze.
- Nazywam się Hoover Shoats - burknął człowiek z głową w drzwiach. - Od razu jak
cię zobaczyłem, wiedziałem, Ŝe jesteś zwykłym dziwakiem.
Haze otworzył drzwi na tyle szeroko, aby móc je zatrzasnąć. Hoover Shoats zdąŜył
wyciągnąć głowę, ale pozostał w nich jego kciuk. Rozległo się wycie, które rozdarłoby
prawie kaŜde serce. Haze otworzył drzwi, aby mógł wyjąć z nich palec i zatrzasnął je znowu.
Zaciągnął przednie zasłony i połoŜył się na kocu wojskowym z tyłu samochodu. Na zewnątrz
Hoover Shoats podskakiwał na chodniku i wył. Kiedy wycie ustało, Haze usłyszał zbliŜające
się kroki, a potem wzburzony głos, który powiedział do niego przez blachę:
- UwaŜaj przyjacielu. Wysadzę cię z tego interesu. Mogę mieć własnego nowego
Jezusa i mogę mieć proroków na pęczki, słyszysz? Słyszysz mnie, przyjacielu? - rozległ się
ochrypły głos.
Haze nie odpowiedział.
- Tak, będę tam jutro wieczorem ze swoim kazaniem. Potrzebujesz trochę konkurencji
- mówił głos. - Słyszysz mnie, przyjacielu?
Haze podniósł się, przechylił przez przednie siedzenie i uderzył w klakson essexa.
Rozległ się dźwięk podobny do beczenia kozy zmieszanego z odgłosem piły elektrycznej.
Hoover Shoats odskoczył, jakby przeszył go ładunek elektryczności.
- W porządku, przyjacielu, jeszcze o mnie usłyszysz - powiedział, stojąc około
piętnastu stóp dalej i drŜąc, po czym odwrócił się i odszedł cichą ulicą.
Haze leŜał jakąś godzinę w samochodzie, kiedy zaczęły dręczyć go koszmary. Śnił, Ŝe
został Ŝywcem pogrzebany. Nie czekał na Sąd, bo nie było Sądu, nie czekał na nie. Jakieś
oczy zaglądały przez owalne tylne okno jego grobowca, niektóre patrzyły z naleŜnym
szacunkiem, jak chłopiec z zoo, a inne tylko po to, Ŝeby zobaczyć to, co było do zobaczenia.
Trzy kobiety z papierowymi workami patrzyły na niego krytycznie, jakby był przedmiotem,
kawałkiem ryby, czy czymś, co moŜna kupić, ale po chwili zniknęły. Człowiek w płóciennym
kapeluszu przyłoŜył sobie kciuk do nosa i poruszał palcami. Potem zatrzymała się kobieta z
dwoma chłopcami i uśmiechnęła się. Po chwili wypchnęła chłopców z pola widzenia i dała
znak, Ŝe wejdzie i dotrzyma mu przez chwilę towarzystwa, ale nie mogła przedostać się przez
szybę i w końcu dała sobie spokój. Przez cały ten czas Hazel chciał się wydostać, ale
poniewaŜ nie wierzył, Ŝe mu się uda, nie ruszył nawet palcem. Ciągle spodziewał się, Ŝe w
owalnym oknie pojawi się nagle Hawks, ale ślepiec nie przyszedł.
W końcu otrząsnął się z tego snu i obudził. Sądził, Ŝe to juŜ rano, ale była dopiero
północ. Zapalił samochód, wcisnął gaz i essex potoczył się wolno, jak gdyby nigdy nic.
Pojechał z powrotem do domu. Wszedł do środka, ale zamiast pójść na górę do siebie, stanął
w korytarzu, patrząc na drzwi do pokoju ślepca. Podszedł do nich, przyłoŜył ucho do dziurki
od klucza i gdy usłyszał chrapanie, nacisnął łagodnie na klamkę, ale drzwi nie ustąpiły.
Przyszło mu do głowy, Ŝeby się włamać. Szukał po kieszeniach odpowiedniego narzędzia i
natknął się na mały kawałek drutu, którego czasami uŜywał jako wykałaczki. Korytarz był
słabo oświetlony, ale to mu nie przeszkadzało. Przyklęknął przy dziurce od klucza i wsunął w
nią ostroŜnie drut, próbując nie hałasować.
Po którejś kolejnej próbie usłyszał w zamku cichy zgrzyt. Wstał i drŜącymi rękami
Otworzył drzwi. Oddychał szybko, serce mu waliło, jakby pokonał biegiem jakąś ogromną
odległość, Ŝeby się tu znaleźć. Stanął tuŜ za progiem, czekając, aŜ oczy przywykną do
ciemności, a potem podszedł wolno do Ŝelaznego łóŜka. LeŜał na nim Hawks. Głowa zwisała
mu nad krawędzią. Haze przykucnął, zapalił zapałkę tuŜ przy jego twarzy i wtedy tamten
otworzył oczy. Dwie pary oczu patrzyły na siebie tak długo, aŜ zapałka się wypaliła. Na
twarzy Haze'a zaczęła odbijać się coraz głębsza pustka, przez chwilę przemknął przez nią
jakiś cień, ale zaraz zniknął.
- Teraz moŜesz juŜ wyjść. Teraz juŜ moŜesz dać mi spokój - powiedział Hawks
szorstkim, ochrypłym głosem i pchnął swoją rękę w stronę twarzy Haze'a, nie dotykając jej
jednak. Jego twarz bez wyrazu odsunęła się i za chwilę zniknęła w mroku.
Rozdział X
Następnego dnia wieczorem Haze zaparkował essexa przed Odeon Theatre, wspiął się
na maskę samochodu i zaczął przemawiać.
- Pozwólcie, Ŝe powiem wam, co symbolizuję ja i mój kościół! - zawołał. -
Zatrzymajcie się na chwilę, aby posłuchać prawdy, bo moŜecie jej juŜ nigdy nie usłyszeć.
Stał z głową wysuniętą do przodu, zataczając jedną ręką nieregularny łuk. Zatrzymały
się dwie kobiety i chłopiec.
- Głoszę, Ŝe są róŜne rodzaje prawdy, wasza prawda i prawda innych, ale za nimi
obiema kryje się tylko jedna prawda i brzmi ona, Ŝe prawda nie istnieje! - zawołał. - Nie ma
prawdy za tymi wszystkimi prawdami, oto co głoszę ja i mój kościół! Nie ma juŜ miejsca, z
którego przychodzicie, miejsce, do którego, jak wam się wydaje, zmierzacie, nigdy nie
istniało, a miejsce, w którym jesteście, jest do niczego, jeŜeli nie potraficie z niego wyjść.
Gdzie jest wasze miejsce? Nigdzie!
- Nigdzie poza wami samymi nie znajdziecie takiego miejsca - ciągnął. - Nie musicie
patrzeć w niebo, bo ono się nie otworzy i nie pokaŜe wam niczego, co się w nim kryje. Nie
musicie teŜ szukać jakiejś dziury w ziemi, aby tam coś dla siebie znaleźć. Nie moŜecie
posunąć się ani do przodu, ani do tyłu, ani do czasów swoich tatusiów, ani swoich dzieci, jeśli
je macie. W was samych jest miejsce, którego szukacie. JeŜeli był jakiś Upadek, patrzcie tam,
jeśli było jakieś Zbawienie, patrzcie tam i jeŜeli oczekujecie jakiegoś Sądu, patrzcie tam,
poniewaŜ wszystkie te trzy rzeczy będą musiały zdarzyć się w was samych i w waszych
czasach, a gdzie to wszystko jest w waszych czasach i waszych ciałach?
Gdzie w was samych i w waszych czasach jest ślad tego, Ŝe zbawił was Jezus?! -
krzyczał. - PokaŜcie mi, gdzie, bo nie widzę tego miejsca. JeŜeli znaleźlibyście miejsce, gdzie
zbawił was Jezus, to tam powinniście pozostać, ale kto z was potrafi je odnaleźć?
Następna grupka ludzi wyszła z kina i dwoje z nich się zatrzymało, aby na niego
popatrzeć.
- Kto powiedział, Ŝe to wasze sumienie?! - wołał, patrząc wokoło ze ściągniętą twarzą,
jakby wyczuwał konkretną osobę, która tak myśli. - Wasze sumienie to trik - mówił. - Ono nie
istnieje, choć moŜe wam się tak wydawać, a jeśli wam się wydaje, Ŝe je macie, to lepiej
wyciągnijcie je na wierzch, zduście je i zabijcie, bo nie znaczy ono więcej niŜ odbicie
waszych twarzy w lustrze, czy cień ciągnący się za wami.
Był tak skoncentrowany na swojej mowie, Ŝe nie zauwaŜył wysokiego samochodu w
szczurzym kolorze, który przejechał juŜ trzy razy naokoło budynku, podczas gdy dwaj
męŜczyźni, którzy w nim siedzieli, szukali miejsca do zaparkowania. Haze nie widział go,
gdy parkował dwa samochody za nim, w miejscu, które opuścił właśnie inny samochód i nie
widział teŜ, jak wysiada z niego Hoover Shoats oraz człowiek w raŜąco niebieskiej marynarce
i białym kapeluszu, ale po paru sekundach odwrócił głowę w ich stronę i zobaczył człowieka
w raŜąco niebieskiej marynarce i białym kapeluszu na przedniej masce samochodu. Do tego
stopnia uderzył go jego wycieńczony i wychudzony wygląd, Ŝe przestał mówić. Nigdy
wcześniej nie wyobraŜał tak sobie siebie. Człowiek, którego widział, miał zapadłą klatkę
piersiową, szyję wysuniętą do przodu i ręce opuszczone wzdłuŜ ciała; stał tam, jakby czekając
na jakiś sygnał, którego obawiał się, Ŝe moŜe nie odebrać.
Hoover Shoats spacerował nie opodal po chodniku, brzdąkając na gitarze.
- Przyjaciele! - zawołał. - Chcę przedstawić was temu oto Prawdziwemu Prorokowi i
chcę, Ŝebyście wszyscy posłuchali jego słów, bo myślę, Ŝe one was uszczęśliwi ą, tak jak
uszczęśliwiły mnie!
Gdyby Haze widział Hoovera, zdziwiłby się, jak radośnie wygląda, ale jego uwaga
skupiona była na człowieku na masce samochodu. Ześlizgnął się ze swojego essexa i
podszedł bliŜej, nie spuszczając oka z ponurej postaci. Kiedy Hoover Shoats podniósł rękę z
dwoma wyprostowanymi palcami, męŜczyzna wykrzyknął nagle wysokim nosowym,
śpiewnym głosem:
- Ci, którzy nie zostali zbawieni, zbawiają się i nowy Jezus jest juŜ blisko! Czekajcie
na ten cud! PomóŜcie swojemu zbawieniu w Świętym Kościele Chrystusa Bez Chrystusa!
Powtórzył to wszystko jeszcze raz dokładnie tym samym tonem, ale szybciej. Potem
zaczął kaszleć. Miał głośny, suchotniczy kaszel, który wydobywał się gdzieś z głębi jego płuc
i kończył się długim świstem. Kiedy się uspokoił, splunął białym płynem.
Gruba kobieta, obok której stał Haze, odwróciła głowę, popatrzyła na niego, a potem
spojrzała znowu na Prawdziwego Proroka. W końcu trąciła Haze'a łokciem i uśmiechnęła się
do niego.
- Bliźniacy, co? - zapytała.
- Jeśli się go nie dopadnie i nie zabije, to on panią dopadnie i zabije - odpowiedział
Haze.
- Co? Kto taki? - zapytała.
Patrzyła jak wsiada do samochodu i odjeŜdŜa. Potem trąciła łokciem męŜczyznę, który
stał obok niej z drugiej strony.
- Pomylony - powiedziała. - Nigdy nie widziałam, Ŝeby bliźniacy chcieli się nawzajem
pozabijać.
Kiedy wrócił do swojego pokoju, zastał w swoim łóŜku Sabbath Hawks. Siedziała
wciśnięta w róg, obejmując jedną ręką kolana, a drugą ściskając prześcieradło, jakby się
chciała na nim powiesić. Jej twarz była ponura i wylękniona. Haze usiadł na łóŜku ledwo na
nią spojrzawszy.
- Nie obchodzi mnie czy rzucisz we mnie stołem - powiedziała. - Nie wyjdę. Nie mam
dokąd iść. On ode mnie uciekł i to ty go do tego sprowokowałeś. Widziałam, jak wczoraj w
nocy przyszedłeś i przystawiłeś mu zapałkę do twarzy. Myślałam, Ŝe kaŜdy widzi, kim on jest
bez zapałania zapałki. To po prostu oszust. Nawet niewielki oszust, tylko taki drobny, a kiedy
jest zmęczony udawaniem, Ŝebrze na ulicach.
Haze spuścił wzrok i zaczął sobie rozwiązywać buty. Były to stare wojskowe buty,
które pomalował na czarno, Ŝeby rząd się od niego odczepił. Rozwiązał sznurówki,
oswobodził stopy i usiadł patrząc ciągle w dół, podczas gdy ona przyglądała mu się uwaŜnie.
- Masz zamiar mnie uderzyć, czy nie? - zapytała. - JeŜeli tak, to dalej, zrób to teraz, bo
i tak nie wyjdę. Nie mam gdzie iść.
Nie wyglądał na to, Ŝeby miał zamiar czymś rzucać. Wyglądał, jakby miał zamiar
siedzieć tak aŜ do śmierci.
- Słuchaj - powiedziała szybko zmieniając ton - jak cię tylko zobaczyłam,
powiedziałam sobie: Tego właśnie chcę, dajcie mi go! Powiedziałam sobie: Spójrz w te
orzechowe oczy i zapomnij o całym świecie, dziewczyno! Ten niewinny wygląd nie jest w
stanie niczego ukryć, on jest na wskroś zepsuty, tak jak ja. Jedyną róŜnicą jest to, Ŝe ja lubię
taka być, a on nie. Tak jest! - powiedziała. - Lubię taka być i mogę cię nauczyć, jak to
polubić. Nie chciałbyś się nauczyć, jak to polubić?
Odwrócił lekko głowę i tuŜ ponad swoim ramieniem zobaczył wynędzniałą, nieładną,
uśmiechniętą twarzyczkę o jasnych, zielonych oczach.
- Tak - powiedział, nie zmieniając kamiennego wyrazu twarzy. - Chciałbym.
Wstał, zdjął płaszcz, spodnie i majtki i połoŜył je na krześle. Potem zgasił światło,
usiadł na łóŜku i ściągnął skarpetki. Jego stopy były duŜe, białe i wilgotne. Siedział, patrząc
na dwa białe kształty, które tworzyły na podłodze.
- No, chodź! Pospiesz się - powiedziała trącając go kolanem w plecy.
Odpiął guziki koszuli, zdjął ją, wytarł nią sobie twarz, po czym rzucił na podłogę.
Potem wsunął nogi pod kołdrę obok dziewczyny i siedział tak, jakby próbował sobie jeszcze o
czymś przypomnieć.
Oddychała bardzo szybko.
- Zdejm kapelusz, królu dŜungli - powiedziała niskim, gburowatym głosem i sięgając
ręką do jego głowy, złapała od tyłu kapelusz i rzuciła go przez pokój w ciemność.
Rozdział XI
Następnego ranka około południa postać w długim, czarnym płaszczu
przeciwdeszczowym i lekkim kapeluszu naciągniętym głęboko na twarz z rondem
nachylonym w dół tak, Ŝe dotykało niemal postawionego kołnierza, przemykała szybko przez
ciemne uliczki, tuŜ pod ścianami budynków. Osoba ta niosła jakiś pakunek wielkości mniej
więcej niemowlęcia, zawinięty w gazety i ciemną parasolkę, poniewaŜ niebo miało
niewyraźny, cierpki szary kolor, jak grzbiet starego kozła. Człowiek ten miał na nosie ciemne
okulary i czarną brodę, która, jak rozpoznałby kaŜdy uwaŜny obserwator, nie była jego
naturalnym zarostem. Przypięta była do kapelusza z obu stron szpilkami. Parasolka ciągle
wyślizgiwała mu się spod pachy i plątała pod nogami, jakby chciała go powstrzymać przed
spełnieniem jakiegoś zamiaru.
Nie minął jeszcze jednego budynku, kiedy na chodniku zaczęły się rozpryskiwać
ogromne krople koloru kitu, a nad głową rozległ się nieprzyjemny pomruk. Zaczął biec,
ściskając zawiniątko w jednej ręce, a parasolkę w drugiej. Po chwili, gdy burza dogoniła go,
schował się pomiędzy dwoma oknami wystawowymi drogerii, w wejściu wyłoŜonym biało -
niebieskimi płytkami. Uchylił nieco ciemne okulary. Blade oczy, które znad nich spojrzały,
naleŜały do Enocha Emery'ego. Był właśnie w drodze do Hazela Motesa.
Nigdy wcześniej go nie odwiedzał, ale instynkt, który go prowadził, był bardzo pewny
siebie. W zawiniątku było to, co pokazał Haze'owi w muzeum. Ukradł to poprzedniego dnia.
Przyciemnił sobie twarz i ręce brązową pastą do butów, tak Ŝe gdyby ktoś widział go
w akcji, wziąłby go za kolorowego. Potem wślizgnął się do muzeum, kiedy straŜnik spał, i
rozbił szklaną gablotę kluczem nasadowym, który poŜyczył od swojej gospodyni. Potem
pocąc się i trzęsąc, wyciągnął skurczonego człowieka, wepchnął go do papierowego worka i
przekradł się z powrotem koło straŜnika, który nadal spał.
Jak tylko znalazł się na zewnątrz, zdał sobie sprawę, Ŝe poniewaŜ nikt go nie widział,
nikt teŜ nie będzie mógł pomyśleć, Ŝe zrobił to kolorowy, więc on stanie się natychmiast
podejrzany i będzie musiał zmienić wygląd. Dlatego teŜ przypiął sobie czarną brodę i załoŜył
czarne okulary.
Kiedy wrócił do swojego pokoju, wyjął nowego Jezusa z worka i nie śmiąc na niego
spojrzeć, złoŜył go w złoconej szafce. Potem usiadł na brzegu łóŜka i czekał. Czekał, aŜ coś
się stanie, lecz nie wiedział co. Czuł, Ŝe coś ma się stać i całym sobą tego oczekiwał. Sądził,
Ŝe będzie to jeden ze wznioślejszych momentów w jego Ŝyciu, ale poza tym, nie miał
najmniejszego pojęcia, co to moŜe być. WyobraŜał sobie, Ŝe kiedy będzie juŜ po wszystkim,
stanie się zupełnie innym człowiekiem, lepszym nawet niŜ dotąd. Siedział tak przez piętnaście
minut i nic się nie wydarzyło.
Posiedział jeszcze pięć minut.
Potem zdał sobie sprawę, Ŝe to on musi zrobić pierwszy krok. Wstał, podszedł na
palcach do półki i kucnął przy drzwiczkach. Uchylił je i popatrzył przez szczelinę. Następnie
powoli rozchylił ją szerzej i włoŜył głowę do tabernaculum.
Minął jakiś czas.
Dla kogoś, kto patrzyłby na niego od tyłu, widoczne byłyby tylko podeszwy jego stóp
i wygięte siedzenie. W pokoju panowała absolutna cisza. Nawet z ulicy nie dobiegał Ŝaden
dźwięk. Wszechświat mógłby przestać istnieć. Nie podskoczyła nawet pchła. Potem bez
Ŝadnego uprzedzenia wydobyło się z szafki głośne jak wybuch kichnięcie, towarzyszący mu
odgłos uderzenia i rozpryskującej się cieczy. Enoch cofnął się, trzymając się za twarz i głowę.
Siedział przez kilka minut na podłodze w pozie, która wyraŜała całkowitą dezorientację. Jego
pierwszą myślą było, Ŝe to kichnął skurczony człowiek, ale po chwili zauwaŜył, w jakim
stanie jest jego nos. Wytarł go rękawem, a potem siedział jeszcze jakiś czas na podłodze.
Wyraz jego twarzy wskazywał na to, Ŝe objawia mu się powoli jakaś głęboka, nieprzyjemna
myśl. Po chwili kopnął drzwi arki i zatrzasnął je przed nosem nowego Jezusa, a potem wstał i
zaczął jeść bardzo szybko tabliczkę czekolady. Jadł ją tak, jakby miał coś przeciwko niej.
Następnego ranka obudził się dopiero o dziesiątej i wyruszył, aby szukać Hazela
Motesa. Pamiętał adres, który mu dała Sabbath Hawks i tam właśnie prowadził go instynkt.
Był bardzo zły i niezadowolony z tego, Ŝe musi spędzić w ten sposób swój wolny od pracy
dzień, ale chciał pozbyć się nowego Jezusa, tak aby policja, jeŜeli miałaby kogoś aresztować
za kradzieŜ, aresztowała nie jego, a Hazela Motesa. Nie mógł w ogóle zrozumieć, dlaczego
zdecydował się zaryzykować własną skórę za martwego połmurzyńskiego karła, który nie
zrobił nic oprócz tego, Ŝe dał się zabalsamować, a potem leŜał, śmierdząc w muzeum przez
resztę Ŝycia. Nie mieściło mu się to po prostu w głowie. Miał zdecydowanie zły humor. Jeśli
chodzi o niego, to było mu bez róŜnicy, ten Jezus był równie zły jak kaŜdy inny.
Stojąc w wejściu do drogerii i próbując otworzyć poŜyczoną od gospodyni parasolkę,
odkrył, Ŝe była ona równie stara jak jej właścicielka. Kiedy wreszcie mu się to udało, zsunął
swe ciemne okulary z powrotem na oczy i wszedł w ulewę.
Gospodyni przestała uŜywać tej parasolki piętnaście lat temu (co było jedynym
powodem, dla którego mu ją poŜyczyła) i jak tylko spadły na nią pierwsze krople deszczu,
złoŜyła się z trzaskiem, wbijając mu pręty w kark. Przebiegł kilka stóp, trzymając ją nad
głową, a potem schował się do najbliŜszego sklepu, Ŝeby się od niej uwolnić. Aby otworzyć ją
znowu, musiał oprzeć jej czubek na chodniku i pomóc sobie nogą. Wybiegł znowu, trzymając
rękę wysoko przy szprychach, aby się nie zamknęły, co spowodowało, Ŝe rzeźbiona w
kształcie głowy fox terriera rączka wpijała mu się co chwila w Ŝołądek. Przeszedł tak jedną
czwartą budynku, kiedy tylna część materiału odczepiła się od drutów i uniosła w górę, a
strugi deszczu zaczęły wlewać mu się za kołnierz. W końcu wskoczył pod dach kina. Była
sobota i przed kasą stały w nieregularnej kolejce dzieci.
Enoch nie przepadał za dziećmi, ale one czasami lubiły mu się przyglądać. Kolejka
odwróciła się i dziesięć, czy piętnaście par oczu zaczęło go z duŜym zainteresowaniem
obserwować. Parasolka zacięła się w paskudnej, na wpół otwartej pozycji, a ta połowa, która
pozostawała otwarta, miała zaraz opaść w dół i wlać mu za kołnierz następną porcję wody.
Kiedy to się stało, dzieci zaczęły się śmiać i podskakiwać. Enoch popatrzył na nie ze złością,
odwrócił się do nich plecami i odchylił swoje ciemne okulary. Zorientował się, Ŝe ma przed
sobą pokolorowane zdjęcie goryla naturalnej wielkości. Nad głową zwierzęcia widniał
czerwony napis: GONGA! Gigantyczny Władca DŜungli oraz Wielka Gwiazda, TUTAJ, WE
WŁASNEJ OSOBIE!!! Na poziomie kolan goryla był jeszcze jeden napis, który mówił.
DZISIAJ Gonga pojawi się osobiście przed kinem o 12.00! Wolny wstęp dla pierwszych
dziesięciu śmiałków, którzy wystąpią i uścisną mu rękę!
W momencie, gdy Los wyciągał nogę, aby go kopnąć, Enoch zwykle myślał o czymś
zupełnie innym. Kiedy miał cztery lata, jego ojciec przyniósł mu z więzienia blaszane
pudełko. Na pomarańczowym tle namalowane były rozsypane orzeszki i zielony napis
ORZECHOWA NIESPODZIANKA! Kiedy Enoch je otworzył, wyskoczyła mu prosto w
twarz stalowa spręŜyna i złamała końcówki dwóch przednich zębów. Jego Ŝycie pełne było
takich incydentów. Wydawało się, Ŝe powinien lepiej wyczuwać chwile zbliŜającego się
niebezpieczeństwa. Przeczytał cały plakat uwaŜnie dwa razy. W jego mniemaniu okazja, by
obrazić małpę, nadarzyła mu się za sprawą Opatrzności. Nagle odzyskał cały szacunek dla
nowego Jezusa. Zrozumiał, Ŝe będzie mimo wszystko nagrodzony i doświadczy tej wzniosłej
chwili, której oczekiwał.
Odwrócił się i zapytał najbliŜszego dziecka, która jest godzina. Dziecko
odpowiedziało, Ŝe jest dwunasta dziesięć i Ŝe Gonga jest juŜ dziesięć minut spóźniony. Inne
dziecko dodało, Ŝe być moŜe przeszkodził mu deszcz. Inne jeszcze powiedziało, Ŝe to nie z
powodu deszczu, ale dlatego, Ŝe jego reŜyser przylatuje z Hollywood. Enoch zacisnął zęby.
Pierwsze dziecko poinformowało go, Ŝe jeŜeli chce uścisnąć rękę gwiazdy, to musi stanąć w
kolejce, jak oni wszyscy i czekać. Enoch ustawił się w kolejce. Jakieś dziecko zapytało go, ile
ma lat. Inne zauwaŜyło, Ŝe ma śmieszne zęby. Starał się to wszystko zignorować i zaczął
poprawiać parasolkę.
Po kilku minutach zza rogu wyjechała czarna cięŜarówka i skierowała się wolno w
stronę kina. Enoch wsadził parasolkę pod pachę i próbował coś dojrzeć przez ciemne okulary.
Kiedy cięŜarówka zbliŜyła się, z gramofonu w przyczepie zaczęła dobiegać melodia Tarara
Boom Di Aye, ale muzyka prawie zupełnie tonęła w odgłosach deszczu. Na przyczepie
samochodu przyklejono duŜą ilustrację blondynki, która reklamowała jakiś inny film.
Kiedy samochód zatrzymał się przed kinem, dzieci pilnowały uwaŜnie kolejki. Drzwi
przyczepy były okratowane i przypominały drzwi wagonu dla bydła, ale małpy przy nich nie
było. Z kabiny wyszli klnąc dwaj męŜczyźni w płaszczach przeciwdeszczowych, podbiegli do
tyłu cięŜarówki i otworzyli drzwi. Jeden z nich wsadził głowę do środka i powiedział: - W
porządku, pospiesz się, dobra? Drugi pogroził dzieciom palcem i powiedział: - Odsuńcie się,
no, odsuńcie się.
Ze środka samochodu rozległ się głos nagrany na płycie: „Ludzie, oto Gonga, Ryczący
Gonga, Wielka Gwiazda! Mocno mu uściśnijcie dłoń!” W deszczu głos brzmiał prawie jak
mamrotanie.
MęŜczyzna, który czekał przy drzwiach cięŜarówki, wsunął znów głowę do środka.
- Dobra, wychodzisz? - zapytał.
Gdzieś w środku przyczepy rozległo się cięŜkie stąpnięcie. Po chwili wyłoniła się
ciemna futrzana ręka, poczuła deszcz i cofnęła się.
- Niech to diabli! - powiedział męŜczyzna stojący pod daszkiem. Zdjął swój płaszcz
przeciwdeszczowy i rzucił koledze, który złapał go i wsunął do środka przyczepy. Po
następnych dwóch, trzech minutach goryl pojawił się w drzwiach w płaszczu zapiętym pod
szyję, z postawionym kołnierzem. Na szyi miał Ŝelazny łańcuch. MęŜczyzna chwycił za
niego, ściągnął zwierzę na dół i obydwaj wpadli pod daszek kina. Kobieta o matczynym
wyglądzie przygotowywała w okienku kasowym bilety wolnego wstępu dla pierwszych
dziesięciorga dzieci, które odwaŜą się uścisnąć rękę małpie.
Goryl zupełnie zignorował zebranych i poszedł za męŜczyzną w stronę małej
platformy wzniesionej około stopy nad ziemią. Wkroczył na nią, odwrócił się przodem do
dzieci i zaczął pomrukiwać. Jego pomruki były nie tyle głośne co złowrogie; zdawały się
wydobywać z głębi jakiegoś czarnego serca. Enoch był przeraŜony i gdyby nie to, Ŝe otaczały
go dzieci, natychmiast by uciekł.
- Kto pierwszy? - zapytał męŜczyzna. - No dalej, dalej, kto wystąpi pierwszy? Wolny
wstęp dla pierwszego chętnego!
śadne z dzieci się nie poruszyło. MęŜczyzna popatrzył na nie ze złością.
- Co się z wami dzieje, dzieciaki? - warknął. Macie stracha? Nic wam nie zrobi,
dopóki trzymam go za ten łańcuch.
Zacisnął uścisk na łańcuchu i potrząsnął nim, aby im pokazać, Ŝe trzyma go pewnie.
Po chwili od grupy oddzieliła się mała dziewczynka. Miała długie loki jak drewniane
wióry i zaciętą, trójkątną twarz. Zatrzymała się w odległości czterech stóp od gwiazdora.
- Dobrze, dobrze - powiedział męŜczyzna brzęcząc łańcuchem - pospiesz się.
Małpa wyciągnęła rękę i szybko uścisnęła dłoń dziecka. Do tego czasu inna
dziewczynka była juŜ gotowa, a potem dwóch chłopców. Kolejka zmieniła kształt i zaczęła
się posuwać do przodu.
Goryl trzymał wyciągniętą przed siebie rękę, a głowę odwrócił w stronę okna i patrzył
znudzonym wzrokiem na deszcz. Enoch przezwycięŜył strach i gorączkowo próbował
wymyślić jakąś obsceniczną uwagę, którą mógłby go obrazić. Zwykle nie miewał kłopotów z
tego rodzaju zadaniem, ale teraz nic mu nie przychodziło do głowy. Jego mózg, obydwie jego
części, były zupełnie puste. Nie mógł sobie nawet przypomnieć obraźliwych zwrotów,
których uŜywał na co dzień.
Przed nim stało juŜ tylko dwoje dzieci. Pierwsze uścisnęło rękę i odeszło na bok.
Serce Enocha biło gwałtownie. Ostatnie dziecko skończyło, odeszło na bok i zostawiło go
twarzą w twarz z małpą, która automatycznym ruchem chwyciła jego dłoń.
Była to pierwsza ręka wyciągnięta do Enocha, odkąd przyjechał do miasta. Była ciepła
i miękka.
Przez chwilę stał bez ruchu, trzymając ją w uścisku. Potem zaczął się jąkać.
- Nazywam się Enoch Emery - wybełkotał. - Uczęszczałem do Rodemill's Boys' Bible
Academy. Pracuję w zoo. Widziałem dwa twoje filmy. Mam tylko osiemnaście lat, ale
dostałem juŜ państwową posadę. Mój tata kazał mi przy... - I głos mu się załamał.
Gwiazdor nachylił się lekko do przodu i w jego oczach zaszła zmiana. Nieprzyjemna
para ludzkich oczu podsunęła się bliŜej i spróbowała dojrzeć coś przez celuloidowe oczy
goryla.
- Idź do diabła - rozległ się gburowaty głos zza kostiumu małpy, nisko ale wyraźnie i
ręka została odpechnięta.
Upokorzenie Enocha było tak dotkliwe i bolesne, Ŝe obrócił się trzy razy, zanim
doszło do niego, w którą stronę ma iść. Potem pobiegł w deszcz tak szybko, jak tylko potrafił.
Zanim dotarł do domu Sabbath Hawks, on i jego zawiniątko byli zupełnie
przemoczeni. Trzymał je w stalowym uścisku, ale pragnął tylko się go pozbyć i nigdy więcej
go nie oglądać. Gospodyni Haze'a stała na ganku, patrząc z nieufnością na burzę. Dowiedział
się od niej, gdzie mieszka Haze i wszedł na górę do jego pokoju. Drzwi były uchylone,
wsadził więc głowę w szczelinę. Haze leŜał na łóŜku ze szmatą na oczach, połowa jego
twarzy, która była widoczna, miała odcień popielaty i jakby krzywiła się w grymasie
nieustającego bólu. Sabbath Hawks siedziała przy stole pod oknem, przeglądając się w
kieszonkowym lusterku. Kiedy Enoch poskrobał w ścianę, podniosła wzrok. OdłoŜyła
lusterko, wyszła na palcach na korytarz i zamknęła za sobą drzwi.
- Mój męŜczyzna źle się dzisiaj czuje i śpi, bo w ogóle nie spał ostatniej nocy. Czego
chcesz? - zapytała.
- To dla niego, nie dla ciebie - powiedział Enoch, podając jej mokre zawiniątko. - Dał
mi to jego przyjaciel, Ŝebym mu zaniósł. Nie wiem, co jest w środku.
- Zaopiekuję się tym. Nie przejmuj się.
Enoch poczuł nagłą potrzebę, Ŝeby kogoś natychmiast obrazić. Tylko to mogło jego
uczuciom przynieść choćby chwilową ulgę.
- Nigdy nie myślałem, Ŝe będzie miał coś z tobą wspólnego - odezwał się, rzucając jej
jedno ze swoich specjalnych spojrzeń.
- Nie mógł przestać za mną chodzić - powiedziała. - Czasami tak juŜ z nimi jest. Nie
wiesz, co jest w tym pakunku?
- PoŜywka dla ciekawskich - powiedział. - Daj mu to tylko, a on juŜ będzie wiedział,
co to jest i moŜesz mu powiedzieć, Ŝe jestem zadowolony, Ŝe się tego pozbyłem.
Ruszył w dół po schodach, ale w połowie drogi odwrócił się i posłał jej następne
specjalne, spojrzenie.
- Rozumiem, dlaczego on musi sobie zakładać szmatę na oczy - powiedział.
- Nie wsadzaj nosa w nie swoje sprawy. Nikt cię o nic nie pytał.
Kiedy usłyszała, jak zatrzaskują się za nim drzwi wejściowe, zaczęła oglądać
zawiniątko ze wszystkich stron. Nic nie wskazywało na to, co moŜe być w środku. Było zbyt
cięŜkie jak na ubrania i za lekkie jak na jakieś urządzenie. Wyrwała dziurę w papierze w
jednym końcu i zobaczyła coś, co wyglądało jak pięć suszonych orzeszków ziemnych
ustawionych w rządku. W korytarzu było zbyt ciemno, Ŝeby mogła się im dokładnie
przyjrzeć, więc postanowiła zanieść pakunek do łazienki, gdzie było lepsze światło i otworzyć
go, zanim odda Haze'owi. Jeśli był tak chory jak mówił, nie będzie chciał sobie przeszkadzać
Ŝadną paczką.
Wcześnie rano powiedział, Ŝe czuje okropny ból w klatce piersiowej. W nocy zaczął
kaszleć twardym, suchym kaszlem, który brzmiał jak wymuszony w miarę, jak się przedłuŜał.
Była pewna, Ŝe chce tylko ją odstraszyć od siebie, dając jej do zrozumienia, Ŝe jest zaraźliwie
chory.
- Nie jest wcale chory - mówiła idąc korytarzem. - Po prostu jeszcze się do mnie nie
przyzwyczaił. - Weszła do łazienki i usiadła na brzegu ogromnej zielonej wanny ó ostro
zakończonych nogach i rozerwała sznurek, którym zawiązana była paczka. - Ale przyzwyczai
się do mnie - mruknęła. Odwinęła mokry papier, upuściła go na podłogę, a potem siedziała
oniemiała, patrząc na to, co leŜało na jej kolanach.
Dwa dni poza szklanym pojemnikiem nie posłuŜyły nowemu Jezusowi. Jedną stronę
twarzy miał częściowo zmiaŜdŜoną, jedna powieka pękła i wydobywał się spod niej blady
pył. Przez chwilę jej twarz nie wyraŜała niczego, jakby nie wiedziała, co o nim myśleć lub po
prostu nie myślała nic. Siedziała tak moŜe przez dziesięć minut, bez Ŝadnej myśli,
zaabsorbowana czymś znajomym, co w nim dostrzegła. Nigdy wcześniej nie widziała nikogo,
kto by tak wyglądał, ale było w nim coś z kaŜdego, kogo znała, jakby wszyscy ludzie
wtłoczeni zostali w tę jedną osobę, zabici, skurczeni i wysuszeni.
Uniosła go w górę, zaczęła go oglądać i po chwili jej ręce przyzwyczaiły się do dotyku
jego skóry. Włosy mu się potargały w niektórych miejscach, więc mu je przygładziła,
trzymając go w ramionach, a na jej twarzy pojawiło się lekkie odbicie tego samego uśmiechu.
- No, muszę powiedzieć - odezwała się - Ŝe wyglądasz całkiem ładnie.
Jego głowa mieściła się dokładnie w zgięciu jej ramienia.
- Gdzie twoja mama i tata? - zapytała.
Odpowiedź przyszła jej od razu do głowy. Wydała z siebie krótki, nieznaczny okrzyk i
siedziała uśmiechnięta z wyrazem zadowolenia w oczach.
- No, chodźmy, zrobimy mu niezłą niespodziankę - powiedziała po chwili.
Hazę obudził się, gdy drzwi wejściowe zatrzasnęły się za Enochem Emerym. Podniósł
się i widząc, Ŝe jej nie ma w pokoju, zaczął się ubierać. Myślał tylko o jednym, i pomysł ten,
jak myśl o kupieniu samochodu, przyszedł mu do głowy podczas snu, bez Ŝadnego
uprzedzenia. Chciał przenieść się natychmiast do innego miasta i głosić Kościół Bez
Chrystusa tam, gdzie nikt jeszcze o nim nie słyszał. Znajdzie tam nowy pokój i nową kobietę i
zacznie od początku, nic myśląc o niczym. Będzie to moŜliwe tylko dzięki posiadaniu
samochodu, czegoś, co dowiezie go szybko do miejsca, w którym chce się znaleźć, nie
naraŜając go przy tym na kontakt z innymi ludźmi. Spojrzał przez okno na swojego essexa.
Stał w deszczu wysoki i kwadratowy. Haze nie zauwaŜał deszczu, widział tylko samochód.
Gdyby ktoś go zapytał, czy pada, nie. byłby w stanie odpowiedzieć. Naładowany energią,
odszedł od okna i skończył się ubierać. Wcześnie rano, zaraz po obudzeniu się, poczuł, Ŝe coś
zjada go od środka. Wydawało się, Ŝe jego pierś przez noc opustoszała i teraz zieje pustką.
Słyszał swój kaszel dobiegający jakby z oddali. Po chwili ponownie dał się wessać w
obezwładniający sen, ale niebawem obudził się juŜ z nowym planem i energią, by go od razu
przeprowadzić.
Złapał worek jutowy spod stołu i zaczął wrzucać do niego resztę swoich rzeczy. Nie
miał ich zbyt wiele, a jedna czwarta tego, co miał, była juŜ w worku. Podczas pakowania ręka
Haze'a nie natrafiła na Biblię, która tkwiła jak skała na dnie worka przez ostatnie kilka lat, ale
kiedy próbował wygospodarować miejsce na swoje zapasowe buty, jego palce zacisnęły się
na małym, podłuŜnym przedmiocie. Wyciągnął go. Był to futerał z okularami jego matki.
Zapomniał o tym, Ŝe ma okulary. Kiedy je załoŜył, ściana naprzeciwko niego przysunęła się i
zachwiała. Podszedł do małego lusterka w białych ramkach, które wisiało na drzwiach i
przyjrzał się swemu odbiciu. Jego rozmazana twarz, pokryta głębokimi, nieregularnymi
zmarszczkami pociemniała z podniecenia. Małe okulary w srebrnych oprawkach dodawały
rysom jego twarzy ostrości i przekory, jakby ukrywał pod nimi jakiś niecny plan, który jego
nagie oczy, pozbawione zasłony okularów mogłyby zdradzić. Zaczął nerwowo strzelać
palcami i zapomniał, co właściwie miał zrobić. Kiedy spojrzał na swoją twarz w lustrze,
zobaczył tam odbicie twarzy swojej matki. Odsunął się szybko i podniósł rękę, aby zdjąć
okulary, a wtedy drzwi się otworzyły i w jego polu widzenia pojawiły się dwie kolejne
twarze.
- Nazywaj mnie teraz mamą - powiedziała jedna z nich.
Haze stał bez ruchu, z jedną ręką przy okularach, a drugą zawieszoną w powietrzu na
wysokości klatki piersiowej. Głowę miał wysuniętą do przodu, jakby musiał uŜyć całej
twarzy, aby coś zobaczyć. Dzieliły go od tej osoby jakieś cztery stopy, a jemu się zdawało, Ŝe
stoi tuŜ przed jego nosem.
- Zapytaj twojego tatusia, gdzie ucieka taki chory? - powiedziała Sabbath. - Zapytaj
go, czy ma zamiar wziąć nas ze sobą.
Ręka, która zwisała w powietrzu, szarpnęła się w stronę patrzącej twarzy, nie
dotykając jej jednak. Wyciągnęła się znowu powoli i znów nie złapała za nic, a potem
gwałtownie wyrwała do przodu, chwyciła pomarszczone ciało i rzuciła nim o ścianę. Głowa
pękła z trzaskiem i wydobył się z niej obłoczek pyłu.
- Zniszczyłeś go! - krzyknęła Sabbath. - On był mój!
Haze chwycił skórę z podłogi. Otworzył tylne drzwi, tam, gdzie, jak mówiła
gospodyni, było kiedyś wyjście ewakuacyjne i wyrzucił przez nie to, co trzymał w ręku.
Kiedy krople deszczu uderzyły go w twarz, odskoczył i stanął, patrząc zaciekawiony na
dziewczynę, jakby przygotowywał się do ciosu.
- Nie musiałeś go wyrzucać. Ja bym go naprawiła! - krzyknęła.
Podszedł bliŜej i otworzywszy szerzej drzwi, zaczął wpatrywać się w szary, zamazany
deszczem obraz przed sobą. Krople uderzały z pluskiem o kapelusz, jak gdyby spadały na
blachę.
- Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłam, wiedziałam od razu, Ŝe jesteś podły i zły -
dobiegł go rozwścieczony głos zza pleców. - Wiedziałam, Ŝe nic potrafisz dawać.
Wiedziałam, Ŝe jesteś wystarczająco podły, Ŝeby rozbić dziecko o ścianę. Wiedziałam, Ŝe nie
chcesz odczuwać radości i Ŝe nie pozwolisz nikomu jej odczuwać, bo ty chcesz tylko Jezusa!
Odwrócił się i podniósł ze złością rękę, prawie tracąc równowagę. Błyszczące krople
deszczu spływały z ronda kapelusza, z okularów i jego czerwonej twarzy.
- Chcę tylko prawdy! - krzyknął. - A to, co widzisz, jest prawdą i ja ją poznałem.
- Pastorska gadanina - powiedziała. - Gdzie chciałeś uciec?
- Poznałem całą prawdę, jaka istnieje! - krzyknął.
- Dokąd chciałeś uciekać?
- Do jakiegoś innego miasta, Ŝeby tam głosić prawdę. Kościół Bez Chrystusa! Mam
samochód, którym mogę tam pojechać, mam... - zaczął mówić podniesionym, szorstkim
głosem, ale przerwał mu kaszel. Przypominało to nie tyle kaszel, co wołanie o pomoc z dna
kanionu. Purpurowy kolor stopniowo wypłukiwał się z jego twarzy, aŜ w końcu stała się tak
bezbarwna i chłodna, jak deszcz padający za jego plecami.
- Kiedy chciałeś jechać? - zapytała.
- Jak tylko się trochę prześpię - powiedział, po czym ściągnął okulary i wyrzucił je
przez drzwi na zewnątrz.
- Nie będziesz juŜ spać - powiedziała.
Rozdział XII
Mimo woli Enoch nie mógł pozbyć się nadziei, Ŝe nowy Jezus zrobi coś dla niego w
zamian za jego przysługę. Była to cnota Nadziei, która składała się u Enocha w dwóch
trzecich z podejrzliwości i w jednej z poŜądania. Miała go w swojej mocy przez resztę dnia,
kiedy opuścił Sabbath Hawks. Miał tylko niejasne wyobraŜenie o tym, jak chciałby zostać
nagrodzony, lecz nie był chłopcem bez ambicji: chciał zostać kimś. Chciał polepszyć swoją
sytuację tak, jak to tylko moŜliwe. Chciał być KIMŚ, do kogo naleŜy przyszłość, tak jak ci
młodzi chłopcy w reklamach ubezpieczeniowych. Chciał pewnego dnia ujrzeć kolejkę ludzi,
którzy czekają, aby uścisnąć mu dłoń.
Cały dzień nie mógł sobie znaleźć miejsca, chodził po pokoju, obgryzając paznokcie i
skubiąc materiał, jaki pozostał z parasolki gospodyni. W końcu ogołocił ją zupełnie i wyłamał
druty. Pozostał z niej tylko czarny kij zakończony z jednej strony stalowym ostrzem, a z
drugiej głową psa. Mógłby słuŜyć jako narzędzie specjalnych tortur, które wyszły juŜ z mody.
Enoch chodził w tę i z powrotem po pokoju, trzymając parasol pod pachą. Zdawał sobie
sprawę, Ŝe na ulicy przyciągałby uwagę przechodniów.
Około siódmej po południu załoŜył płaszcz, wziął kij i skierował się w stronę
pobliskiej restauracji. Miał przeczucie, Ŝe czekają go jakieś wyróŜnienia, ale był bardzo
zdenerwowany, jakby obawiał się, Ŝe będzie musiał walczyć o nie, zamiast je po prostu
otrzymać.
Nigdy nie wyruszał w drogę nie zjadłszy czegoś wcześniej. Restauracja w kształcie
tunelu o szerokości około sześciu stóp, nazywała się „Paris Diner” i połoŜona była pomiędzy
salonem do czyszczenia butów a pralnią chemiczną. Enoch wślizgnął się do wnętrza, wdrapał
na najdalsze krzesło przy ladzie i poprosił o talerz zupy grochowej i czekoladowy mroŜony
krem.
Kelnerka była wysoką kobietą o duŜej Ŝółtej sztucznej szczęce i włosach tego samego
koloru spiętych pod siatką. Jedną rękę trzymała ciągle na biodrze, a drugą wypełniała
zamówienia. ChociaŜ Enoch przychodził co wieczór, nigdy nie nauczyła się go lubić.
Zamiast zrealizować jego zamówienie, zaczęła smaŜyć bekon. Poza nim był tylko
jeden klient, który skończył juŜ jeść i zaczął czytać gazetę, więc ten bekon musiał być dla
niej. Enoch wychylił się przez ladę i wbił jej kij w biodro.
- Słuchaj - powiedział. - Zaraz muszę iść. Spieszę się.
- To idź - odparła. Zaczęła poruszać szczęką i wpatrywać się z uwagą w rondel.
- Daj mi w takim razie kawałek tego ciasta - poprosił patrząc na połówkę Ŝółto -
róŜowego ciasta na szklanej tacy. - Mam coś do załatwienia. Muszę zaraz iść. PołóŜ je koło
niego - dodał, wskazując na męŜczyznę. Prześlizgnął się między krzesłami, przysiadł się do
jego stolika i zaczął czytać wierzchnią stronę jego gazety.
Ten odchylił ją i spojrzał na niego. Enoch uśmiechnął się. MęŜczyzna znów podniósł
gazetę.
- Mógłbym poŜyczyć tę część, której pan nie czyta? - zapytał Enoch.
MęŜczyzna spojrzał na niego znad gazety mętnymi, zimnymi oczami. Przerzucił
wzrokiem jej strony, ostentacyjnie wytrząsnął tę, na której były komiksy, i podał ją
Enochowi. Była to ulubiona strona Enocha. Czytał ją obowiązkowo codziennie wieczorem.
Czytając i jedząc jednocześnie ciastko, które kelnerka wyrzuciła przed nim na ladę jak pocisk,
czuł jak ogarnia go uczucie przyjemności, odwagi i siły.
Kiedy skończył jedną stronę, odwrócił gazetę na drugą i zaczął oglądać reklamy
filmów. Przejrzał trzy kolumny nie zatrzymując się, aŜ natrafił na rubrykę, która reklamowała
Gongę, Ogromnego Władcę DŜungli i wymieniała kina, w których pojawi się podczas
swojego tournee oraz godziny spektaklu. Za pół godziny miał pokazać się w Victory na
Pięćdziesiątej Siódmej i to miał być jego ostatni występ w tym mieście.
Gdyby ktoś widział Enocha w chwili, gdy to czytał, zauwaŜyłby pewną zmianę w
wyrazie jego twarzy. Jego oblicze wciąŜ jeszcze lśniło natchnieniem, jakie dała mu lektura
komiksów, ale powoli zaczęło ono ustępować czemuś innemu: pierwszym oznakom
przebudzenia.
Kelnerka akurat wtedy odwróciła się, chcąc zobaczyć, czy juŜ sobie poszedł.
- Co się z tobą dzieje? - zapytała. - Połknąłeś pestkę?
- Wiem, czego mi potrzeba - mruknął Enoch.
- Ja teŜ wiem - powiedziała, rzucając mu mroczne spojrzenie.
Sięgnął po swój kij i połoŜył parę drobnych na ladzie.
- Idę juŜ.
- Nie zatrzymuję cię - odpowiedziała.
- MoŜesz mnie juŜ więcej nie zobaczyć takim, jakim jestem teraz.
- Będę zadowolona, jak cię w ogóle juŜ nie zobaczę - powiedziała.
Enoch wyszedł. Był przyjemny, wilgotny wieczór. Na chodnikach błyszczały kałuŜe, a
zaparowane witryny sklepowe kłuły w oczy wystawioną tandetą. Zniknął w bocznej uliczce i
zaczął posuwać się ciemnymi chodnikami, zatrzymując się tylko raz czy dwa na rogu, aby
rzucić okiem we wszystkich kierunkach i pobiec dalej. Victory była małym kinem,
dopasowanym do potrzeb całej rodziny i kaŜdego z jej członków z osobna. Przeszedł przez
oświetloną część miasta, a potem dalej przez wąskie uliczki, aŜ dotarł do dzielnicy handlowej,
w której znajdowało się kino. Potem zwolnił. Zobaczył je wreszcie przed sobą, błyszczące na
ciemniejszym tle otaczających go budynków. Nie przeszedł przez ulicę, ale szedł w pewnej
odległości od kina, wlepiając wzrok w mocno oświetlony punkt, aŜ znalazł się dokładnie
naprzeciwko i ukrył w wąskiej klatce schodowej, która rozdzielała budynek.
CięŜarówka, która przewoziła Gongę, zaparkowana była po drugiej stronie ulicy, a
gwiazdor stał pod namiotem, ściskając dłoń starszej kobiety. Kiedy odeszła na bok, z kolejki
wystąpił pan w koszulce polo i energicznie jak sportowiec potrząsnął rękę Gongi. Za nim stał
mniej więcej trzyletni chłopiec w wysokim kapeluszu jak z westernu, który zakrywał mu
prawie pół twarzy. Gdy przyszła kolej na niego, kolejka wypchnęła go do przodu. Enoch
patrzył na to przez jakiś czas, a jego twarz napełniła się zawiścią. Za małym chłopcem stała
jakaś pani w szortach, a za nią starszy męŜczyzna, który starał się zwrocie uwagę zebranych,
podchodząc do gwiazdora tanecznym, a nie jak wszyscy inni dostojnym krokiem. Enoch
nagle rzucił się przez ulicę jak strzała i wślizgnął się bezgłośnie na otwarty tył cięŜarówki.
Gwiazda powróciła do przyczepy, a ludzie tłoczyli się juŜ przy wejściu do teatru. Kierowca i
mistrz ceremonii wsiedli do kabiny i cięŜarówka ruszyła z łoskotem. Przemknęła szybko
przez ulice miasta i wjechała na autostradę.
Z przyczepy dobiegały niepokojące odgłosy, nie tego rodzaju jednak, jakie mógłby
wydawać normalny goryl. Zagłuszał je szum silnika i jednostajny odgłos kół toczących, się po
jezdni. Noc była blada i tylko od czasu do czasu ciszę przerywały skargi sowy i przytłumione
dudnienie pociągu towarowego w oddali. CięŜarówka pędziła przed siebie z duŜą prędkością,
zanim nie pojawił się przed nią przejazd kolejowy. Wtedy zwolniła i kiedy podskakiwała
przetaczając się po torach, spod klapy wyślizgnęła się postać męŜczyzny. Wyskoczył, omal
nie upadając, po czym pobiegł kulejąc w stronę pobliskiego lasu.
Kiedy znalazł się juŜ w ciemnościach sosnowego zagajnika, połoŜył na ziemi ostro
zakończony kij i coś duŜego i bezwładnego, co niósł pod pachą. Zaczął się rozbierać, zwijając
starannie i układając w stos kaŜdą część ubrania, którą zdjął. Kiedy wszystkie leŜały juŜ u
jego stóp, podniósł kij i zaczął wiercić nim dziurę w ziemi.
W bladym świetle księŜyca, które prześwitywało przez gałęzie zagajnika i tworzyło na
dole jasne plamy chwilami oświetlając postać, moŜna było poznać, Ŝe to Enoch. Jego twarz
szpeciła szrama ciągnąca się od kącika ust aŜ do obojczyka i siniec pod okiem, który nadawał
jej przytępiony, posępny wyraz. Nie mogło być nic bardziej złudnego, bo właśnie przeŜywał
najbardziej intensywne chwile szczęścia.
Kopał szybko, aŜ zrobił otwór o długości około stopy i takiej samej głębokości.
Umieścił w nim złoŜone na kupę ubrania i stanął z boku, aby chwilę odpocząć. Zakopanie
ubrań nie było dla niego symbolem uwolnienia się od swojego starego ja; wiedział tytko, Ŝe
juŜ ich nie będzie potrzebował. Jak tylko odzyskał oddech, zasypał dołek i uklepał ziemię
nogami. Robiąc to, odkrył, Ŝe zapomniał zdjąć butów i kiedy skończył, zdjął je i odrzucił od
siebie. Potem podniósł duŜy przedmiot i potrząsnął nim energicznie.
W nikłym świetle widać było, jak znika jedna, a potem druga chuda noga, później
kolejno obie ręce i w końcu tam, gdzie stał, pojawiła się czarna, cięŜka, kudłata postać. Przez
chwilę miała dwie głowy, jedną jasną, drugą ciemną, ale po chwili, ta jasna naciągnęła na
siebie od tyłu tę ciemniejszą i naprawiła błąd. Następnie zajął się ukrytymi wiązaniami i
wygładzaniem swojego przebrania.
Przez moment stał bez ruchu. W końcu zaczął pomrukiwać, bić się w pierś,
podskakiwać, machać rękami i podrzucać głową. Pomruki były najpierw cienkie i niepewne,
ale za chwilę stały się głośniejsze. Z kaŜdą chwilą stawały się coraz donośniejsze, głębsze i
bardziej złowrogie, aŜ wreszcie zamilkły. Wyciągnął rękę w próŜnię, potrząsnął nią
energicznie, cofnął ją i znów powtórzył ten gest. Wykonawszy go cztery, czy pięć razy,
podniósł ostro zakończony kij, włoŜył go sobie pod ostrym kątem pod pachę i wyszedł z lasu
na drogę. śaden goryl w dŜungli afrykańskiej, Kalifornii, czy nawet najlepszym apartamencie
Nowego Jorku, nie byłby bardziej szczęśliwy niŜ ten, którego Bóg wreszcie nagrodził.
Kobieta i męŜczyzna, którzy siedzieli mocno objęci na kamieniu niedaleko drogi
patrząc przez rozległą dolinę na panoramę miasta w oddali, nie zauwaŜyli zbliŜającej się do
nich włochatej postaci. Kominy i kwadratowe dachy domów tworzyły czarną, nierówną
ścianę na tle jaśniejszego nieba, a gdzieniegdzie wieŜe wbijały się w chmury ostrym klinem
swoich iglic. Młody człowiek odwrócił się akurat w porę, by zobaczyć o kilka stóp za sobą
wstrętnego, czarnego goryla z wyciągniętą przez siebie łapą. Zdjął rękę z ramienia kobiety i
cicho zniknął w lesie. Ona, jak tylko odwróciła głowę, poderwała się i pobiegła krzycząc
wzdłuŜ drogi. Goryl stał jakby zaskoczony, a jego ręka opadła. Usiadł na kamieniu, gdzie
tamci wcześniej siedzieli i popatrzył przez dolinę na nierówny zarys miasta.
Rozdział XIII
Następnego dnia wieczorem, pracując z wynajętym prorokiem i Świętym Kościołem
Chrystusa Bez Chrystusa, Hoover Shoats zarobił na czysto piętnaście dolarów i trzydzieści
pięć centów. Prorok dostawał za swoje usługi i udostępnienie swojego samochodu trzy dolary
za wieczór. Nazywał się Solace Layfield, miał gruźlicę, Ŝonę i sześcioro dzieci i to, co
zapracował jako prorok, wystarczało mu w zupełności. Nigdy nie przyszło mu do głowy, Ŝe
moŜe to być niebezpieczna praca. Następnej nocy nie zauwaŜył jednak wysokiego samochodu
w szczurzym kolorze zaparkowanego przed jednym z pobliskich domów, ani bladej twarzy,
obserwującej go z intensywnością, która zwykle oznacza, Ŝe coś musi się stać, niezaleŜnie od
tego, jakby się chciało temu zapobiec.
Ta twarz obserwowała go prawie przez godzinę, kiedy przemawiał stojąc na masce
swojego samochodu, za kaŜdym razem, kiedy Hoover Shoats dawał mu znak, podnosząc w
górę rękę z dwoma wyciągniętymi palcami. Po zakończeniu ostatniego seansu, kiedy nie
mogli juŜ pozyskać Ŝadnych słuchaczy, Hoover zapłacił mu i razem odjechali samochodem.
Minęli z dziesięć domów i zatrzymali się tam, gdzie mieszkał Hoover. Pastor wyskoczył z
samochodu, wołając: „Do jutra, przyjacielu” i wszedł w ciemny korytarz, a Solace Layfield
pojechał dalej. Kilka metrów za nim w stałej odległości podąŜał wóz w szczurzym kolorze.
Kierował nim Hazel Motes.
Obydwa samochody przyspieszyły, a po kilku minutach szybko zaczęły zbliŜać się do
skraju miasta. Pierwszy z nich skręcił w opustoszałą drogę, nad którą pochylały się pokryte
mchem drzewa. Światło reflektorów przesuwało się przed nim jak sztywne czułki. Haze
stopniowo zmniejszał odległość, a potem, naciskając gwałtownie na gaz, wystrzelił do przodu
i uderzył w tył jadącego przed nim wozu. Obydwa samochody się zatrzymały.
Cofnął trochę swojego essexa, podczas gdy drugi prorok wysiadł i stał, patrząc w
światła reflektorów Haze'a. Po chwili podszedł do okna samochodu Hazela i zajrzał do
środka. Słychać było tylko brzęczenie świerszczy i rechotanie Ŝab.
- Czego pan chce? - powiedział nerwowym głosem.
Haze nie odpowiedział, patrzył na niego bez słowa. Za chwilę zaczął zdawać sobie
sprawę z tego, Ŝe mają podobne twarze i są tak samo ubrani i szczęka mu opadła.
- Czego chcesz? - zapytał, podnosząc głos. - Nic ci nie zrobiłem.
Haze nacisnął znowu na gaz i ruszył ostro do przodu. Tym razem uderzył w drugi
samochód pod takim kątem, Ŝe tamten stoczył się do rowu na poboczu.
MęŜczyzna podniósł się z ziemi, na którą został odrzucony i podbiegł znowu do
essexa. Stał około pół metra od okna i zaglądał do środka.
- Po co trzymasz coś takiego na drodze? - zapytał Haze.
- Ten samochód jest zupełnie w porządku. Dlaczego zepchnąłeś go do rowu?
- Zdejmij ten kapelusz.
- Posłuchaj - powiedział męŜczyzna, zaczynając kaszleć - czego ode mnie chcesz?
Przestań tak na mnie patrzeć, tylko powiedz, o co ci chodzi.
- Jesteś fałszywy - powiedział Haze. - Po co stajesz na samochodzie i mówisz, Ŝe nie
wierzysz w to, w co wierzysz.
- A co cię to obchodzi? - zasyczał męŜczyzna. - Co cię to obchodzi, co ja robię?
- Po co to robisz? O to cię pytam.
- Człowiek musi o siebie dbać - powiedział drugi prorok.
- Jesteś fałszywy. Wierzysz w Jezusa.
- Co cię to obchodzi? Dlaczego zepchnąłeś mój samochód z drogi?
- Zdejmij ten kapelusz i marynarkę - powiedział Haze.
- Posłuchaj - odparł męŜczyzna. - Nie kpię sobie z ciebie. On mi kupił ten garnitur, a
stary wyrzuciłem.
Haze wyciągnął rękę i strącił mu biały kapelusz z głowy.
- I zdejmij tę marynarkę - powiedział. MęŜczyzna zaczął wycofywać się środkiem
drogi.
- Zdejmij tę marynarkę! - krzyknął Haze. Zapalił silnik i ruszył za nim. Solace zaczął
biec susami, po drodze zdejmując marynarkę.
- Zdejmij wszystko! - krzyczał Hazel z twarzą przy szybie.
Prorok zaczął biec na dobre. Rozdarł koszulę, rozpiął pas i zostawił za sobą spodnie.
Zaczął się łapać za stopy, jakby chciał teŜ zdjąć sobie buty, ale zanim zdąŜył to zrobić, essex
przewrócił go na ziemię i przejechał po nim. Haze zatrzymał samochód około dwudziestu
stóp dalej i zaczął się cofać. Przejechał znów po ciele, zatrzymał się i wysiadł. Essex stał tuŜ
nad fałszywym prorokiem, jakby zadowolony z tego, czego dokonał. MęŜczyzna, który leŜał
teraz twarzą do ziemi bez kapelusza i marynarki nie był juŜ tak podobny do Haze'a. Wokół
niego było duŜo krwi, a koło głowy utworzyła się cała kałuŜa. Nie poruszał się, tylko palec
koło jego twarzy, zginał się i rozginał, jakby odliczając czas. Kiedy Haze wbił mu czubek
buta w bok, zaświszczał, a potem ucichł.
- Nie mogę znieść jednego - powiedział Haze. - Człowieka, który jest fałszywy i
wyśmiewa się z tego, co jest prawdą. Jak nie chciałeś tak skończyć, nie powinieneś był mi
wchodzić w drogę.
MęŜczyzna starał się coś powiedzieć, ale z jego ust wydobywał się tylko świst. Haze
przykucnął nad jego głową i słuchał.
- Sprawiłem matce duŜo kłopotów - powiedział z czymś w rodzaju bulgotu w gardle. -
Nigdy jej nie dawałem spokoju. Ukradłem samochód. Nigdy nie powiedziałem prawdy ojcu,
nie dałem Henrykowi, nie dałem mu...
- Zamknij się - powiedział Haze, nachylając się niŜej, aby usłyszeć spowiedź.
- Powiedziałem, gdzie jest jego bimbrownia i dostałem za to pięć dolarów - dyszał.
- Zamknij się - powtórzył Haze.
- Jezu...
- Zamknij się, jak ci mówię.
- Jezu, pomóŜ mi - zaświszczał.
Haze trzepnął go mocno w plecy i męŜczyzna umilkł. Nachylił się, nasłuchując, czy
powie coś jeszcze, ale juŜ nie oddychał. Odwrócił się i przyjrzał przedniej części essexa, aby
się przekonać, czy jest uszkodzony. Na zderzaku były bryzgi krwi i to wszystko. Zanim ruszył
z powrotem do miasta, wytarł je szmatą.
Wczesnym rankiem następnego dnia obudził się w samochodzie i pojechał na stację
benzynową, aby zatankować essexa i sprawdzić go przed podróŜą. Nie wrócił do swojego
pokoju. Spędził noc w samochodzie zaparkowanym w uliczce, nie śpiąc, tylko myśląc o
Ŝyciu, jakie ma zamiar rozpocząć, głosząc Kościół Bez Chrystusa w innym mieście.
Przed stacją benzynową czekał zaspany biały chłopak. Haze powiedział mu, Ŝe chce
zatankować do pełna, poniewaŜ udaje się w długą podróŜ i poprosił go, Ŝeby mu sprawdził
olej, wodę i czy opony nie przepuszczają powietrza. Chłopak zapytał go, gdzie jedzie, a on
powiedział, Ŝe do innego, miasta. Chłopak zapytał go, czy aŜ Stamtąd przyjechał tym
samochodem, a on odpowiedział twierdząco. Poklepując go, po ramieniu, dodał, Ŝe kto ma
dobry samochód:, nie musi się, niczym przejmować i zapytał go, czy rozumie. Chłopak
odpowiedział, Ŝe tak, Ŝe teŜ tak myśli. Haze przedstawił się i wyjaśnił, Ŝe jest pastorem
Kościoła Bez Chrystusa i codziennie wieczorem głosił jego prawdy z maski swojego
samochodu w tym mieście, a teraz jedzie do innego, miasta, by tam je głosić. Chłopiec
napełnił bąk, sprawdził poziom wody i oleju, przetestował opony, a podczas gdy to robił,
Haze chodził za nim opowiadając mu, w co naleŜy wierzyć. Powiedział, Ŝe nie naleŜy wierzyć
w nic, czego nie moŜną zobaczyć, dotknąć lub sprawdzić zębami - Powiedział, Ŝe jeszcze kil-
ka dni temu wierzył w bluźnierstwo jako drogę do prawdy, ale Ŝe nie moŜna nawet w to
wierzyć, poniewaŜ wtedy wierzy się w coś, przeciw czemu moŜną bluźnić. - Jeśli chodzi o
Jezusa, który, jak mówią, urodził się w Betlejem i został ukrzyŜowany na Kalwarii za grzechy
ludzi, to jest On zbyt nieczystą ideą, aby zdrowa psychicznie osoba mogła go nosić w swoim
umyśle - powiedział, podniósł wiadro z wodą i uderzył nim o betonowy chodnik, aby
podkreślić to, o czym mówi. Zaczął przeklinać i bluźnić przeciwko Jezusowi cicho i
intensywnie, ale z takim przekonaniem, Ŝe chłopiec przerwał pracę, aby posłuchać. Kiedy
skończył sprawdzać samochód, powiedział, Ŝe w baku jest przeciek, następne dwa są w
chłodnicy, a tylna opona wytrzyma dwadzieścia mil, jeśli będzie jechał powoli.
- Posłuchaj, ten samochód zaczyna dopiero Ŝyć. Błyskawica niezdolna byłaby go
powstrzymać - odparł Haze.
- Nie ma sensu wlewać w niego wody, bo i tak wycieknie.
- Wlej ją mimo wszystko - powiedział Haze i stanął, przypatrując się, jak chłopiec to
robi. Potem kupił od niego mapę samochodową i odjechał, pozostawiając za sobą na drodze
łańcuszek z kropel wody i benzyny.
Przejechał bardzo szybko kilka mil, ale miał wraŜenie, Ŝe to nie on posuwa się do
przodu, ale wszystko, co go otacza, chaty, campingi, słupy elektryczności, opuszczone
stodoły z poszarpanymi reklamami tabaki CCC, a nawet napis Jezus umarł dla CIEBIE, który
zobaczył i którego umyślnie nie przeczytał, pozostawiając za sobą. Wydawało mu się, Ŝe
droga naprawdę umyka mu spod kół. Wiedział juŜ, Ŝe wieś się skończyła, ale ciągle nie
zdawał sobie jeszcze sprawy, Ŝe nie ma Ŝadnego innego miasta.
Nie przejechał jeszcze pięciu mil, kiedy usłyszał za sobą syrenę. Obejrzał się i
zobaczył czarny wóz patrolowy. Samochód zrównał się z nim, a policjant, który w nim
siedział, dał mu znak, Ŝeby zjechał na pobocze. Miał czerwoną, przyjemną twarz i oczy
koloru świeŜego, czystego lodu.
- Nie jechałem za szybko - powiedział Hazel.
- Nie - powiedział policjant - nie jechał pan.
- Jechałem po odpowiedniej stronie szosy.
- Tak, zgadza się.
- Czego pan chce ode mnie?
- Po prostu nie podoba mi się pańska twarz. Gdzie ma pan prawo jazdy?
- Mnie się teŜ nie podoba pańska twarz i nie mam prawa jazdy.
- No - powiedział policjant uprzejmym tonem. - Nie wydaje mi się, Ŝebyś go
potrzebował.
- Nawet jeśli bym go potrzebował, nic by to nie zmieniło, bo i tak go nie mam.
- Posłuchaj pan - powiedział policjant zmieniając ton głosu. - Nie ma pan nic
przeciwko temu, Ŝeby podjechać na następne wzgórze? Chcę, Ŝeby pan zobaczył widok
stamtąd, będzie to najpiękniejszy widok, jaki pan kiedykolwiek oglądał.
Haze wzruszył ramionami, ale zapalił silnik. Nie miał nic przeciwko temu, Ŝeby pobić
się z policjantem, jeśli tamten tego chciał. Wjechał na szczyt pagórka z wozem patrolowym
tuŜ za sobą.
- Teraz niech pan odwróci samochód przodem do skarpy! - zawołał policjant. - W ten
sposób lepiej będzie pan widział.
Haze wykonał polecenie.
- Teraz moŜe lepiej niech pan wysiądzie - powiedział policjant. - Myślę, Ŝe lepiej
będzie pan widział, jak pan wyjdzie z samochodu.
Haze wysiadł i spojrzał na rozciągający się przed nim widok. Skarpa spadała w dół
ukazując około trzydzieści stóp czystej, wymytej czerwonej gliny i częściowo wypalone
pastwisko, gdzie obok kałuŜy leŜała krowa. Gdzieś w połowie horyzontu, na dachu
jednoizbowej chaty siedział skulony myszołów.
Policjant podszedł od tyłu do essexa i zepchnął go ze skarpy. Krowa podniosła się z
trudem i pogalopowała przez pole do lasu. Myszołów odleciał, trzepocząc skrzydłami na
pobliskie drzewo. Samochód spadł na dach, a trzy koła, jakie w nim pozostały, kręciły się
jeszcze. Silnik wypadł i potoczył się trochę dalej, a róŜne inne części rozleciały się na
wszystkie strony.
- Ci, co nie mają prawa jazdy, nie potrzebują samochodu - powiedział policjant,
wycierając zakurzone ręce o spodnie.
Haze stał patrząc przez dłuŜszą chwilę na tę scenę. W jego twarzy zdawało się odbijać
całe pole, polana i to, co było dalej, wszystko, co dzieliło go od szarego, pustego nieba, które
rozciągało się daleko, aŜ za horyzont. Kolana się pod nim ugięły i usiadł na skraju skarpy
zwieszając z niej nogi. Policjant stał, patrząc na niego.
- Mogę pana podwieźć tam, gdzie chciał pan jechać.
Pochylił się nad nim z rękami wspartymi na kolanach i zapytał zaniepokojonym
głosem:
- Jechał pan gdzieś?
- Nie - powiedział Haze.
Policjant kucnął i połoŜył rękę na ramieniu Haze'a.
- Nie planował pan nigdzie jechać? - zapytał z niepokojem.
Haze zaprzeczył ruchem głowy. Wyraz jego twarzy się nie zmienił i nie odwrócił
głowy do policjanta. Zdawał się koncentrować na przestrzeni.
Policjant wstał, poszedł z powrotem do samochodu i stanął przy drzwiach, patrząc na
plecy i tył kapelusza Haze'a.
- No to do zobaczenia - powiedział i odjechał. Po chwili Haze wstał i zaczął iść w
stronę miasta.
Droga zajęła mu pięć godzin. Zatrzymał się w sklepie z narzędziami, aby kupić
blaszane wiadro i worek niegaszonego wapna i zaniósł to wszystko do swojego pokoju. Kiedy
dotarł przed dom, w którym mieszkał, stanął na chodniku, otworzył worek z wapnem i
zapełnił nim do połowy wiadro. Potem podszedł do kranu koło schodów, dopełnił wiadro
wodą i ruszył w stronę drzwi. Jego gospodyni siedziała na ganku, kołysząc kota w ramionach.
- Co pan ma zamiar z tym zrobić, panie Motes? - zapytała.
- Oślepić się - powiedział i wszedł do domu.
Gospodyni siedziała jeszcze chwilę na ganku. Była to kobieta, która wyczuwała takie
samo niebezpieczeństwo w jednym słowie, co w innym; rozumiała wszystko dosłownie, ale
wszystkie słowa miały dla niej tę samą wartość. Jednak, gdyby ona czuła się aŜ tak źle,
zamiast się oślepić, zabiłaby się i zdziwiłoby ją, gdyby ktoś postąpił inaczej. Wsadziłaby po
prostu głowę do kuchenki gazowej, lub moŜe zaŜyłaby zbyt duŜo bezbolesnyeh tabletek
nasennych i to byłoby wszystko. MoŜe pan Motes po prostu był nieuprzejmy, bo jak to mogło
być moŜliwe, Ŝeby ktoś chciał się oślepić? Kobieta jej pokroju, tak wnikliwa, nie zniosłaby
ślepoty. Wolałaby być martwa niŜ ślepa. Nagle zdała sobie sprawę,, Ŝe gdyby była martwa, to
byłaby równieŜ ślepa. Wpatrywała się przed siebie intensywnie, po raz pierwszy stając twarzą
w twarz z tym odkryciem. Przypomniała sobie zwrot „śmierć na wieki”, którego uŜywali
pastorzy, ale natychmiast wymazała go sobie z umysłu, zachowując swój niezmienny, koci
wyraz twarzy. Nie była religijna ani chorowita, za co dziękowała swoim gwiazdom. Nie
zaufałaby teŜ w niczym osobie, która miałaby takie tendencje, a pan Motes je miał, bo inaczej
nie byłby pastorem. Nie wątpiła ani przez chwilę, Ŝe mógł włoŜyć sobie wapno do oczu,
poniewaŜ oni wszyscy, szczerze mówiąc, mieli trochę nie po kolei w głowie. Jaki powód
mogłaby mieć zdrowa psychicznie osoba, Ŝeby nie chcieć się cieszyć dalej Ŝyciem?
W Ŝaden sposób nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na to pytanie.
Rozdział XIV
Pamiętała jednak o tym, bo kiedy juŜ to zrobił, dalej mieszkał w jej domu i codziennie
jego widok stawiał ją przed tym pytaniem. Najpierw powiedziała mu, Ŝe nie moŜe zostać, bo
nie chciał nosić ciemnych okularów, a ona nie miała ochoty patrzeć na bałagan, jaki zrobił w
swoich oczodołach. Przynajmniej się jej wydawało, Ŝe nie ma. Jeśli nie myślała o czym
innym, kiedy on był w pobliŜu, łapała się mimowolnie na tym, Ŝe pochyla się do przodu i
zagląda mu w twarz, jakby spodziewała się zobaczyć coś, czego jeszcze dotąd nie widziała.
To ją w nim denerwowało i nasuwało podejrzenie, Ŝe oszukuje ją w jakiś tajemniczy sposób.
Siedział na jej ganku przez dobrą część kaŜdego popołudnia, ale przesiadywanie z nim było
tym samym, co przebywanie w samotności. Odzywał się tylko wtedy, gdy mu to pasowało.
Zadawało mu się pytanie rano, a on mógł odpowiedzieć na nie po południu lub nigdy.
Zaoferował jej większą sumę pieniędzy za to, by zgodziła się, Ŝeby zatrzymał swój pokój, bo
znał drogę do niego i z powrotem. Postanowiła pozwolić mu zostać przynajmniej tak długo,
dopóki nie dowie się, w jaki sposób ją oszukuje.
Co miesiąc dostawał pieniądze od rządu za coś, co wojna zrobiła w jego
wnętrznościach i nie musiał pracować. Gospodyni zawsze była pod wraŜeniem ludzi, którzy
mogli płacić. Kiedy juŜ dotarła do jakiegoś strumienia dochodu, szła za nim aŜ do źródła i
włączała się w jego nurt, tak Ŝe wkrótce stawał się jej własnym dochodem. Czuła, Ŝe
pieniądze, które płaci na podatki, wędrowały do wszystkich moŜliwych dziurawych kieszeni
na świecie, Ŝe rząd nie tylko posyłał je za granicę Murzynom i Arabom, ale teŜ marnował je w
kraju na ślepych głupców i kaŜdego idiotę, który podpisuje kartę. Czuła się usprawiedliwiona,
kiedy mogła odzyskać z tego tyle, ile mogła. Czuła się usprawiedliwiona, kiedy mogła w
ogóle cokolwiek odzyskać, w pieniądzach, czy w jakiejś innej formie, zupełnie jakby kiedyś
ziemia naleŜała do niej i została z niej wydziedziczona. Nie potrafiła patrzeć na nic spokojnie,
jednocześnie nie chcąc tego posiąść, a najbardziej draŜniła ją myśl, Ŝe gdzieś w pobliŜu moŜe
być ukryta jakaś wartościowa rzecz, coś, czego nie moŜe zobaczyć.
Dla niej ślepiec wyglądał na kogoś, kto coś widzi. Jego twarz miała szczególny wyraz,
jakby chciał pójść za czymś, co ledwo potrafił dostrzec w oddali. Nawet gdy siedział
nieruchomo na krześle, na twarzy miał wyraz napięcia, jakby ku czemuś dąŜył. Wiedziała
jednak, Ŝe jest zupełnie ślepy. Upewniła się co do tego, jak tylko zdjął z oczu szmatę, której
przez jakiś czas uŜywał jako bandaŜa. Wystarczyło jej jedno długie spojrzenie, Ŝeby się
przekonać, Ŝe zrobił to, co miał zamiar zrobić. Zaraz po tym, kiedy zdjął szmatę, inni
mieszkańcy mijali go w korytarzu, stąpając cicho na palcach i wpatrując się w niego jak
najdłuŜej, ale teraz nie zwracali juŜ na niego uwagi, a ci nowi nie wiedzieli, Ŝe zrobił to sobie
sam. Dziewczyna Hawksa rozniosła tę wiadomość po domu, jak tylko się to wydarzyło.
Patrzyła, jak to robi, a potem biegała od pokoju do pokoju, krzycząc o tym, co się stało, aŜ
wszyscy mieszkańcy zbiegli się, aby go zobaczyć. Gospodyni czuła, Ŝe jeŜeli harpie
kiedykolwiek istniały, to ta dziewczyna jest jedną z nich. Przyczepiła się do niego i nie
dawała mu spokoju przez kilka dni, a potem odeszła. Powiedziała, Ŝe nie moŜna liczyć na
jakiegoś wiernego Jezusowi ślepca i Ŝe stęskniła się za tatą, który opuścił ją i odjechał
bananową łodzią. Gospodyni miała nadzieję, Ŝe jest juŜ na dnie słonego morza, poniewaŜ
miesiąc zalegał z płaceniem. Za dwa tygodnie dziewczyna oczywiście wróciła i znowu
zaczęła zawracać mu głowę. Miała usposobienie osy i jeszcze zanim weszli na ganek, słychać
było, jak na niego krzyczy, a on nigdy nie otwierał ust.
Gospodyni prowadziła porządny dom i tak mu powiedziała. Oznajmiła, Ŝe jeśli chce,
Ŝeby z nim mieszkała ta dziewczyna, będzie musiał płacić podwójnie i wyjaśniła, Ŝe niektóre
rzeczy jej przeszkadzają, a niektóre nie. Pozwoliła mu samemu domyślić się, co przez to
chciała powiedzieć i czekała z załoŜonymi rękami, aŜ wyciągnie właściwe wnioski. Nie
powiedział nic, tylko odliczył trzy dolary i podał jej.
- Tej dziewczynie, panie Motes - powiedziała - zaleŜy tylko na pana pieniądzach.
- Gdyby tego tylko chciała, mogłaby je sobie wziąć. Zapłaciłbym jej, Ŝeby sobie
poszła.
Myśl o tym, Ŝe jej pieniądze mogłyby iść na utrzymanie takiego wyrzutka, była dla
gospodyni nie do zniesienia.
- Niech pan tego nie robi - powiedziała szybko. - Ona nie ma do tego prawa.
Następnego dnia zadzwoniła do Towarzystwa Dobroczynności i poczyniła starania,
Ŝeby posłać dziewczynę do domu poprawczego; tam było jej miejsce.
Była ciekawa, ile Haze dostaje co miesiąc od rządu, a poniewaŜ nie miał oczu, czuła,
Ŝe nie będzie trudno się tego dowiedzieć. Następnym razem, kiedy na poczcie znalazła
kopertę od rządu, otworzyła ją nad parą i za kilka dni poczuła się w obowiązku podnieść mu
czynsz. Uzgodnili, Ŝe będzie jadał u niej posiłki i poniewaŜ Ŝywność podroŜała, musiała mu
teŜ podnieść za wikt. WciąŜ jednak nie mogła pozbyć się wraŜenia, Ŝe jest oszukiwana.
Dlaczego pozbawił się oczu, a nie zabił się, jeśli nie miał jakiegoś planu, jeśli nie widział
czegoś, czego nie mógłby osiągnąć nie będąc ślepym na wszystko inne? Postanowiła
dowiedzieć się o nim wszystkiego, co mogła.
- Skąd pochodzi pańska rodzina, panie Motes? - zapytała go pewnego popołudnia,
kiedy siedzieli na ganku. - Sądzę, Ŝe juŜ nie Ŝyją, prawda?
Wydawało się jej, Ŝe moŜe sądzić, co jej się podoba. Nie przerwał swojej
bezczynności odpowiedzią na jej pytanie.
- Z moich teŜ nikt juŜ nie Ŝyje - powiedziała. - Ze strony pana Flood'a Ŝyją wszyscy
oprócz niego samego - powiedziała pani Flood wspominając męŜa. - Przychodzą tu tylko,
kiedy potrzebują wsparcia, ale pan Flood miał pieniądze. Zmarł w wypadku samolotowym.
- Moi wszyscy nie Ŝyją - powiedział po chwili.
- Pan Flood zginął w wypadku samolotowym.
Zaczęło się jej podobać siedzenie z nim na ganku, choć nigdy nie mogła być pewna,
czy wiedział, Ŝe ona tam jest. Nawet, gdy jej odpowiadał, nie mogła stwierdzić, czy wiedział,
Ŝe odpowiada jej. Jej, we własnej osobie, pani Flood, jego gospodyni. Nie byle komu. Czasem
siedzieli tak razem i pół popołudnia, on bez ruchu, a ona kołysząc się wolno, i wydawało się,
Ŝe nie zamieniają ze sobą ani słowa, choć ona mogła mówić, ile wlezie. JeŜeli nie mówiła, a
tylko myślała o czymś, zwykle po chwili zdawała sobie sprawę, Ŝe siedzi wyprostowana na
krześle, patrząc na niego z otwartymi ustami. Jeśli zobaczyłby ją ktoś Ŝ przechodniów,
pomyślałby, Ŝe adoruje trupa.
UwaŜnie śledziła jego zwyczaje. Nie jadał duŜo i nie zwracał uwagi na to, co mu
podaje. Gdyby to ona była ślepa, siedziałaby cały dzień przy radiu, zajadając ciastka i lody i
mocząc sobie stopy. Jadł wszystko i nie dostrzegał róŜnicy między potrawami. Cały czas
chudł, jego kaszel pogłębiał się i zaczął powłóczyć nogą. Podczas pierwszych chłodnych
miesięcy złapał wirusa, ale mimo to nadal wychodził. Codziennie spacerował mniej więcej
pół dnia. Wstawał wcześnie rano i chodził po swoim pokoju w tę i z powrotem - słyszała u
siebie na dole, jak chodzi ciągle w tę i z powrotem. Potem wychodził i spacerował przed
śniadaniem, a po śniadaniu wychodził znowu i spacerował aŜ do południa. Znał pięć, czy
sześć domów wokoło i nigdy nie zapuszczał się dalej. Widziała teŜ, Ŝe czasem zatrzymuje się
przy jednym. Czasem zostawał w swoim pokoju i stał w jednym miejscu, podnosząc i
opuszczając nogi. Wydawało się, jakby był martwy i nie chce juŜ nic więcej od Ŝycia, prócz
tego, by móc wykonywać to ćwiczenie. Pomyślała, Ŝe mógłby równie dobrze być mnichem i
mieszkać w jakimś klasztorze. Nie rozumiała go i nie podobała jej się myśl, Ŝe to wciąŜ wisi
nad jej głową. Lubiła jasne światło dnia. Lubiła wszystko widzieć.
Nie potrafiła oddzielić tego, co było w jego głowie, a co na zewnątrz niej. O swojej
myślała jak o tablicy rozdzielczej, którą mogła kontrolować. Jeśli chodzi o niego, potrafiła
sobie tylko wyobrazić zewnętrzne wnętrze, cały czarny świat w jego głowie i ją samą większą
niŜ świat, wystarczająco duŜą, aby pomieścić niebo, planety i wszystko, cokolwiek było, jest i
będzie. Skąd mógł wiedzieć, czy czas idzie do przodu, czy do tyłu i czy idzie razem z nim?
WyobraŜała sobie, Ŝe to tak, jakby się szło przez tunel i wszystko, co moŜna zobaczyć, to
światło wielkości główki od szpilki, jeden maleńki punkcik. Musiała wyobrazić sobie to
światełko, inaczej nie mogła o nim myśleć. Widziała je jako rodzaj gwiazdy, takiej jak na
kartkach świątecznych. Zobaczyła go, jak idzie tyłem do Betlejem i musiała się roześmiać.
Pomyślała, Ŝe dobrze byłoby, gdyby mógł robić coś ze swoimi rękami, coś, co
wydobyłoby go z jego wewnętrznego świata i przywróciło mu kontakt z rzeczywistością.
Była przekonana, Ŝe jest zamknięty w swoim wewnętrznym świecie. Chwilami nie była nawet
pewna, czy chociaŜ wie, Ŝe istnieje. Zaproponowała mu, Ŝeby sobie kupił gitarę i nauczył się
na niej grać. Stworzyła sobie w wyobraźni obraz ich dwojga, jak siedzą razem wieczorem na
ganku, a on brzdąka na gitarze. Kupiła dwa drzewa kauczukowe, aby oddzielić miejsce, gdzie
siedzieli, od ulicy i uczynić je bardziej intymnym i pomyślała, Ŝe dźwięk gitary wybiegający
zza drzew kauczukowych na ulicę, zatuszuje jego trupi wygląd. Zaproponowała mu to, ale
nigdy nie doczekała się odpowiedzi.
Co miesiąc, po zapłaceniu za pokój i wikt, zostawała mu ponad jedna trzecia
pieniędzy na czeku rządowym, ale jak widziała, nie wydawał nic. Nie uŜywał tytoniu ani nie
pił whisky; nie mógł nic innego robić z pieniędzmi, jak tylko je gubić, bo nie miał nikogo.
Pomyślała o dobrodziejstwach, jakie przypadną jego wdowie, gdyby taką zostawił. Widziała,
jak pieniądze wypadają mu z kieszeni, a jemu nie chce się nawet schylić, aby je podnieść.
Pewnego dnia, kiedy sprzątała jego pokój, znalazła cztery dolary i trochę drobnych w jego
koszu na śmieci. Przyszedł właśnie o tej porze z jednego ze swoich spacerów.
- Panie Motes - powiedziała - w tym koszu na śmieci jest dolar i trochę drobnych. Wie
pan, gdzie jest kosz na śmieci. Jak mógł się pan pomylić?
- To mi zostało, nie potrzebowałem ich.
Opadła na jedyne krzesło w jego pokoju.
- Czy pan co miesiąc wyrzuca pieniądze? - zapytała po jakimś czasie.
- Tylko, jeŜeli mi zostanie.
- A biedni i potrzebujący? - mruknęła. - Biedni i potrzebujący. Czy pan nigdy nie
myśli o biednych i potrzebujących? JeŜeli pan nie chce tych pieniędzy, to ktoś inny mógłby je
chcieć.
- MoŜe pani sobie wziąć - powiedział.
- AleŜ panie Motes - powiedziała chłodno. - Nie muszę jeszcze Ŝebrać!
Zdała sobie teraz sprawę, Ŝe jest szaleńcem i powinien być pod kontrolą kogoś
rozsądnego.
Gospodyni przekroczyła juŜ średni wiek, a jej sztuczna szczęka była trochę za duŜa,
ale miała długie nogi rasowego konia i nos, który jeden z lokatorów nazywał greckim. Nad
brwiami, uszami i ze środka głowy spadały jej loki jak kiście winogron, ale Ŝadna z tych zalet
nie mogła przydać się jej do tego, aby przyciągnąć uwagę Haze'a. Zrozumiała, Ŝe jedyną
drogą było zainteresować się tym, czym on się interesuje.
- Panie Motes - powiedziała pewnego popołudnia, kiedy siedzieli na ganku. -
Dlaczego pan juŜ nie głosi? To, Ŝe jest pan ślepy, nie jest przeszkodą. Ludzie chętnie
posłuchaliby ślepego pastora. Byłoby to coś innego.
Przyzwyczajona była do braku odpowiedzi.
- Mógłby pan kupić sobie specjalnego psa i razem moglibyście zebrać niezły tłum.
Ludzie zawsze pójdą zobaczyć psa.
- Jeśli chodzi o mnie - mówiła dalej - nie mam takiej Ŝyłki. Wierzę, Ŝe to, co jest
prawdą dzisiaj, jutro będzie fałszem i Ŝe moŜna się bawić tak długo, jak długo nie
przeszkadza się innym robić tego samego. Jestem tak dobra, panie Motes, nie wierząc w
Jezusa, jak niejeden, co w niego wierzy.
- Jest pani lepsza - powiedział nachylając się nagle do przodu. - Gdyby pani wierzyła
w Jezusa, nie byłaby pani taka dobra.
Nigdy wcześniej nie powiedział jej komplementu!
- No, panie Motes, widzę, Ŝe jest pan niezgorszym pastorem! Powinien pan zacząć
znowu. Miałby pan co robić. Teraz nie ma pan nic do roboty, tylko pan spaceruje. Dlaczego
nie zacznie pan znowu głosić?
- Nie mogę juŜ głosić - mruknął.
- Dlaczego?
- Nie mam czasu - powiedział, wstał i odszedł z ganku, jakby przypomniała mu o
jakiejś pilnej sprawie. Sprawiał wraŜenie kogoś, kto pomimo bólu w nodze, musi iść dalej.
Jakiś czas później odkryła, dlaczego utyka. Sprzątając jego pokój, natknęła się
przypadkiem na parę jego zapasowych butów. Podniosła je i zajrzała do środka, myśląc, Ŝe
moŜe znajdzie tam coś cennego. WyłoŜone były Ŝwirem, kawałkami szkła i małymi
kamykami. Wysypała to wszystko i przesiała sobie przez palce, szukając jakiegoś błysku,
który mógłby oznaczać coś wartościowego, ale okazało się, Ŝe to, co miała w ręku, to tylko
śmiecie, których kaŜdy mógł nazbierać na chodniku. Stała jeszcze chwilę trzymając buty i w
końcu włoŜyła je z powrotem pod łóŜko. Za kilka dni, kiedy zbadała je znowu, wyłoŜone były
świeŜymi kamykami. „Dla kogo on to robi?”, zadawała sobie pytanie. „Go z tego ma?” Go
chwila otrzymywała znak o czymś, co jest ukryte gdzieś w pobliŜu, a mimo to pozostaje poza
jej zasięgiem.
- Panie Motes - zagadnęła go tego dnia, kiedy jadł obiad w kuchni. - Po co pan chodzi
na kamieniach?
- Aby zapłacić - powiedział chrapliwym głosem.
- Zapłacić za co?
- Nie ma znaczenia za co - powiedział. - Płacę.
- Ale co pan takiego dostał, za co mógłby pan płacić? - upierała się.
- Niech pani pilnuje swoich interesów - powiedział niegrzecznie. - Pani nic nie widzi.
Gospodyni nadal bardzo wolno przeŜuwała.
- Czy pan myśli, panie Motes - powiedziała chrapliwym głosem - Ŝe jak się jest
martwym, to jest się ślepym?
- Mam nadzieją - powiedział po chwili.
- Dlaczego? - zapytała, patrząc na niego.
- JeŜeli w czyichś oczach nie ma dna, to potrafią więcej utrzymać.
Gospodyni patrzyła na niego przez długi czas, nic nie rozumiejąc.
Zaczęła koncentrować całą swą uwagę na jego osobie, lekcewaŜąc przy tym inne
rzeczy. Szła za nim, kiedy wychodził na spacer, spotykała go przypadkiem i towarzyszyła mu.
Wydawał się nie zauwaŜać, Ŝe ona przy nim jest, z wyjątkiem chwili, kiedy klepał się w
policzek, jakby jej głos draŜnił go jak śpiew komara. PoniewaŜ miał głęboki świszczący
kaszel, zaczęła zadręczać go o jego zdrowie.
- Nie ma pan nikogo, kto by się panem zaopiekował oprócz mnie, panie Motes. Nikt
nie troszczy się o pana interesy oprócz mnie. Nikogo by to nie obchodziło, gdyby nie ja.
Zaczęła przyrządzać smaczne dania i zanosić mu je do pokoju. Z kwaśną miną zjadał
natychmiast wszystko, co mu przynosiła i oddawał jej talerz nie dziękując, jakby cała jego
uwaga zwrócona była w inną stronę, a to była niedogodność, którą musiał znosić. Pewnego
ranka oznajmił jej niespodziewanie, Ŝe ma zamiar jadać gdzie indziej i wymienił nazwie
lokalu za rogiem, prowadzonego przez cudzoziemca.
- Będzie pan przeklinał ten dzień! - powiedziała. - Złapie pan infekcję. śaden człowiek
przy zdrowych zmysłach tam nie jada. Mroczne, brudne miejsce, zaskorupiałe! Pan jest
niewidomy, panie Motes, nie moŜe pan tego widzieć.
- Szalony głupiec - mruknęła, kiedy odszedł. - Niech pan poczeka do zimy. Gdzie
będzie pan jadał, kiedy nadejdzie zima i pierwszy podmuch wiatru przyniesie panu wirusa?
Nie musiała długo czekać. Złapał grypę jeszcze, zanim zaczęła się zima i był zbyt
słaby, Ŝeby wychodzić, więc znów miała satysfakcję, Ŝe przynosi mu jedzenie do pokoju.
Pewnego ranka przyszła wcześniej niŜ zwykle i zastała go śpiącego i cięŜko oddychającego.
Stara koszula, którą zakładał do snu, była rozpięta i ukazywała trzy sploty drutu kolczastego
okręcone wokół jego piersi. Cofnęła się do drzwi i upuściła tacę.
- Panie Motes - powiedziała niskim głosem. - Po co pan to wszystko robi? To nie jest
naturalne.
Podniósł się.
- Po co panu ten drut? To nie jest naturalne - powtórzyła.
Po chwili zaczął zapinać koszulę.
- To naturalne - powiedział.
- No, ale to nie jest normalne. To jedna z tych krwawych historii. Ludzie przestali juŜ
robić takie rzeczy, jak gotowanie się w oliwie, robienie z siebie świętego, czy wmurowywanie
kotów w ścianę. Nie ma powodu, aby to robić. Ludzie juŜ takich rzeczy nie robią.
- Nie przestaną tego robić tak długo, jak ja będę to robił - powiedział.
- Ludzie przestali juŜ to robić - powtórzyła. - Po co pan to robi?
- Nie jestem czysty.
Stała, patrząc na niego, niepomna stłuczonych talerzy u jej stóp.
- Wiem o tym - powiedziała po chwili. - Ma pan ślady krwi na nocnej koszuli i na
pościeli. Powinien pan sobie nająć sprzątaczkę...
- Nie mówię o tego rodzaju czystości – przerwał jej.
- Jest tylko jeden rodzaj czystości, panie Motes - mruknęła.
Spojrzała w dół na talerze, które przez niego zbiła i cały bałagan, który będzie musiała
sprzątać. Wyszła do ubikacji i wróciła po chwili z szufelką i miotłą.
- Łatwiej krwawić, niŜ się pocić, panie Motes - powiedziała tonem wysokiego
sarkazmu. - Musi pan wierzyć w Jezusa, bo inaczej nie robiłby pan tych głupot. Musiał pan
kłamać, kiedy podawał pan nazwę tego swojego kościoła. Nie zdziwiłabym się, gdyby się
okazało, Ŝe jest pan jakimś agentem papieŜa, czy kimś równie zabawnym.
- Nic od pani nie chcę - powiedział i połoŜył się z powrotem, kaszląc.
- Nie ma pan nikogo prócz mnie, kto mógłby się panem zaopiekować - przypomniała
mu.
Na początku planowała wyjść za niego, a potem oddać go do jakiejś państwowej
instytucji dla umysłowo chorych, ale stopniowo zmieniała zdanie i postanowiła wyjść za
niego i zatrzymać go przy sobie. Obserwowanie jego twarzy stało się jej zwyczajem; chciała
spenetrować ciemność, jaka za nią się kryła i przekonać się, co tam jest. Miała wraŜenie, Ŝe
juŜ wystarczająco długo się ociągała i musi go zdobyć teraz, kiedy jest słaby lub nigdy. Był
tak osłabiony grypą, Ŝe chodził chwiejnym krokiem. Zima juŜ się zaczęła i wiatr chłostał dom
ze wszystkich stron, wydając dźwięk podobny do świstu ostrych noŜy przecinających
powietrze.
- Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby być w taką pogodę na dworze -
powiedziała wsuwając głowę do jego pokoju pewnego ranka w jeden z najzimniejszych dni
roku. - Słyszy pan ten wiatr, panie Motes? Ma pan szczęście, Ŝe ma pan takie ciepłe miejsce i
kogoś, kto się panem opiekuje.
Starała się, Ŝeby jej głos brzmiał bardziej miękko niŜ zwykle.
- Nie ma takiego ślepca i chorego, który miałby więcej szczęścia i kogoś, kto mógłby
się nim zaopiekować.
Weszła do środka i usiadła na twardym krześle tuŜ przy drzwiach. Siedziała na jego
skraju, pochylając się w przód z rozchylonymi nogami i rękami zaciśniętymi na kolanach.
- Pozwoli pan, Ŝe coś panu powiem, panie Motes. Niewielu męŜczyzn ma takie
szczęście jak pan, ale nie mogę powstrzymać się przed wspinaniem się na te schody.
Wykańcza mnie to. Myślałam o tym, czy nic moglibyśmy temu jakoś zaradzić.
LeŜał cały czas nieruchomo na łóŜku, ale teraz nagle usiadł, jakby usłyszał coś
niepokojącego.
- Wiem, Ŝe nie chciałby pan oddać tego pokoju - powiedziała i czekała na efekt tych
słów. Odwrócił do niej głowę; mogła być pewna, Ŝe przyciągnęła jego uwagę. - Wiem, Ŝe się
panu tu podoba i nic chciałby pan opuścić tego miejsca i Ŝe jest pan chory i ślepy, i potrzebuje
pan kogoś, kto by się panem opiekował - dodała, po czym serce zaczęło jej trzepotać i straciła
oddech. Haze sięgnął po swoje ubrania, które leŜały zrolowane w nogach łóŜka. Zaczął
wkładać je w pośpiechu na nocną koszulę.
- Myślałam o tym, jak to zrobić, jak to urządzić, Ŝeby pan miał dom i kogoś, kto by sic
panem opiekował i Ŝebym ja nie musiała wspinać się po tych schodach. Po co się pan ubiera,
panie Motes? Nie chce pan chyba wyjść w taką pogodę. Myślałam o tym - mówiła dalej,
obserwując, jak się ubiera - i doszłam do wniosku, Ŝe jest tylko jedno wyjście: pobrać się. Nic
zrobiłabym tego w normalnej sytuacji, ale zrobię to dla chorego i ślepego męŜczyzny. JeŜeli
sami sobie nie pomoŜemy, to nikt nam nie pomoŜe. Nikt. Świat jest pusty.
Marynarka, która była jaskrawo niebieska, kiedy ją kupował, miała teraz cieplejszy
odcień. Kapelusz panama przybrał kolor słomkowy. Kiedy go nic nosił, kładł go na podłodze
obok butów. Sięgnął tam teraz i włoŜył go, a potem zaczął zakładać buty, które ciągle były
wyłoŜone kamykami.
- KaŜdy powinien mieć gdzie wracać - powiedziała. - A ja chcę panu stworzyć tu dom.
miejsce, w którym moŜe pan zawsze przebywać, panie Motes i nigdy się o nic nie martwić.
Jego laska leŜała na podłodze, tam, gdzie stały teŜ jego buty. Wymacał ją, a potem
wstał i zaczął iść wolno w stronę gospodyni.
- Mam dla pana miejsce w moim sercu, panie Motes - powiedziała i poczuła, jak serce
jej drŜy jak ptasia klatka. Nie wiedziała, czy idzie do niej, Ŝeby ją objąć, czy nie. Minął ją z
twarzą bez wyrazu i wyszedł na korytarz.
- Panie Motes! - powiedziała, odwracając się gwałtownie na krześle. - Nie mogę
pozwolić, Ŝeby pan tu został na innych warunkach, nie mogę juŜ dłuŜej wspinać się po tych
schodach. Chcę tylko panu pomóc. Oprócz mnie nie ma pan nikogo, kto mógłby się panem
opiekować. Nikogo prócz mnie to nic obchodzi, czy pan będzie Ŝył, czy pan umrze! Oprócz
mojego domu, nie ma pan gdzie pójść!
Wymacał laską pierwszy stopień.
- MoŜe planował pan znaleźć sobie jakiś inny pokój do wynajęcia? - zapytała
wznosząc głos. - Czy teŜ planował pan przenieść się do innego miasta?
- Nie wybieram się tam - powiedział. - Nie ma innego miasta ani innego domu.
- Nic pan nie ma, panie Motes, a czas płynie, nie cofa się i jeśli nie bierze się tego, co
on oferuje, człowiek moŜe znaleźć się w ciemnej, zimnej dziurze i jak pan myśli, dokąd moŜe
to zaprowadzić?
Macał laską kaŜdy stopień, zanim postawił na nim stopę. Kiedy był juŜ na dole,
zawołała do niego:
- Nie musi pan wracać do miejsca, którego pan nie ceni, panie Motes! Drzwi nie będą
stały dla pana otworem. MoŜe pan najwyŜej wrócić po swoje rzeczy i iść tam, gdzie pan
myśli, Ŝe będzie panu lepiej!
Długo stała na szczycie schodów. - Wróci - mruknęła. - Niech no go tylko zawieje
wiatr.
Tego wieczoru pojawił się zacinający, lodowaty deszcz. LeŜąc w łóŜku i nie śpiąc do
północy, pani Rood, gospodyni, zaczęła płakać. Chciała wybiec na deszcz i zimno, ścigać go i
znaleźć skulonego w jakimś zasłoniętym od wiatru miejscu, przyprowadzić z powrotem i
powiedzieć: „Panie Motes, panie Motes, moŜe pan tu zostać na zawsze, albo ja pójdę z panem
dokądkolwiek pan będzie chciał”. Miała cięŜkie Ŝycie, przeŜyła je bez bólu i przyjemności i
myślała, Ŝe teraz, kiedy nastaje jego ostatnia część, zasłuŜyła na przyjaciela. Jeśli miała być
ślepa po śmierci, kto mógłby ją lepiej wtedy poprowadzić niŜ ślepiec? Kto mógłby lepiej
poprowadzić ślepca niŜ ślepiec, który wiedział, jak to jest?
Jak tylko się rozwidniło, wyszła na deszcz i przeszukała te pięć, czy sześć domów,
które znała, pytając o niego w kaŜdych drzwiach, ale nikt go nie widział. Kiedy wróciła,
zadzwoniła na policję, opisała go i poprosiła, Ŝeby go znaleźli i przyprowadzili do niej, Ŝeby
zapłacił czynsz. Cały dzień czekała, aŜ przywiozą go wozem policyjnym, lub Ŝe wróci z
własnej woli, ale nie przyszedł. PoniewaŜ wiatr i deszcz nie ustawały, pomyślała, Ŝe do tej
pory utonął juŜ pewnie w jakiejś uliczce. Chodziła po swoim pokoju tam i z powrotem coraz
szybciej, myśląc o jego oczach bez dna i o ślepocie śmierci.
Dwa dni później dwaj młodzi policjanci, którzy robili objazd, znaleźli jego ciało w
rynsztoku w pobliŜu opuszczonej budowy. Kierowca podjechał aŜ na skraj rynsztoka i
wpatrywał się w niego przez pewien czas.
- Czy nie szukaliśmy ślepego? - zapytał.
Drugi sprawdził w notesie.
- Ślepy, w niebieskiej marynarce, nie zapłacił za komorne - powiedział.
- I oto jest - oznajmił pierwszy, wskazując na rynsztok. Drugi podsunął się bliŜej i teŜ
wyjrzał przez okno.
- Nie ma niebieskiego garnituru - powiedział.
- Ma niebieski - powiedział pierwszy. – Przestań się na mnie pokładać. Wysiądź, to
zobaczysz, Ŝe jest niebieski.
Wysiedli, obeszli samochód i przykucnęli na brzegu rynsztoka. Obydwaj mieli nowe
wysokie buty i nowe ubrania policyjne; obydwaj mieli Ŝółte włosy i bokobrody i obydwaj byli
grubi, ale jeden był grubszy od drugiego.
- MoŜe i kiedyś był niebieski - przyznał grubszy.
- Myślisz, Ŝe nie Ŝyje? - zapytał pierwszy.
- Zapytaj go - powiedział drugi.
- Nie, Ŝyje, rusza się.
- MoŜe jest tylko nieprzytomny - powiedział grubszy, wyjmując swoją nową pałkę.
Obserwowali go przez kilka sekund. Jego ręka poruszała się po brzegu rynsztoka, jakby za
coś chciała złapać. Zapytał ich ochrypłym szeptem, gdzie jest i czy jest dzień, czy noc.
- Jest dzień - powiedział chudszy patrząc na niebo. - Musimy pana zabrać z powrotem,
Ŝeby zapłacił pan za komorne.
- Chcę iść dalej tam, dokąd zmierzam - powiedział ślepiec.
- Najpierw musi pan zapłacić za komorne - powiedział policjant. - Co do grosza.
Drugi, widząc, Ŝe jest przytomny, uderzył go w głowę swoją nową pałką.
- Nie chcę mieć z nim kłopotów - powiedział. - Ty weź go za stopy.
Umarł w samochodzie policyjnym, ale oni tego nie zauwaŜyli i zawieźli go do jego
gospodyni. Kazała go połoŜyć na swoim łóŜku i kiedy wypchnęła ich juŜ za drzwi i zamknęła
je za nimi, podsunęła krzesło i usiadła tuŜ przy jego głowie, skąd mogła do niego mówić.
- No, panie Motes - powiedziała. - Widzę, Ŝe wrócił pan do domu!
Jego twarz była surowa i spokojna.
- Wiedziałam, Ŝe pan wróci - powiedziała. - I czekałam na pana. Nie musi pan juŜ
płacić czynszu, moŜe pan tu mieszkać za darmo, tak, jak pan chce, na górze, czy na dole. Jak
tylko pan chce, będę na pana zawsze czekała, a jak pan będzie chciał gdzieś iść, to pójdziemy
razem.
Nigdy nie widziała u niego tak spokojnej, zrównowaŜonej twarzy. Złapała go za rękę i
przyłoŜyła ją sobie do serca. Była bezwładna i sucha. Zarys jego czaszki był prosty pod skórą,
a głęboko wypalone oczodoły zdawały się prowadzić w ciemny tunel, w którym on sam
zniknął. Nachylała się coraz niŜej nad jego twarzą, zaglądając w nią głęboko, próbując
zrozumieć, jak została oszukana lub, co ją oszukiwało, ale nic nie widziała. Zamknęła oczy i
zobaczyła światełko wielkości główki od szpilki. Było jednak zbyt daleko, Ŝeby mogła się na
nim skoncentrować. Czuła się, jakby ją zatrzymano przy wejściu do czegoś. Siedziała z
zamkniętymi oczami, wpatrując się w jego oczy i poczuła, jakby w końcu dotarła do początku
czegoś, czego nie mogła zacząć i widziała, jak on się coraz bardziej i bardziej oddala w
ciemność, aŜ w końcu stał się tym światełkiem nie większym od główki szpilki.
Posłowie
Flannery O'connor jest dziś bezsporną wielkością powojennej prozy amerykańskiej.
Pozycję swą zawdzięcza przede wszystkim opowiadaniom (dwa tomy tych opowiadań:
Trudno o dobrego człowieka i W pierścieniu ognia - kaŜdy z nich był wyborem - ukazały się
przed laty nakładem PIW - u). Ale „przede wszystkim” nie znaczy „wyłącznie”. Nie znaczy
„jedynie”. Flannery O'Connor pisała teŜ powieści. Była autorką Mądrości krwi (1952) i The
Violent Bear It Away (1960). Pozostawiła równieŜ po sobie fragmenty Who Do the Heathens
Rage? A o powieściach tych nie wolno zapominać. Są to bowiem ksiąŜki waŜne i bardzo
interesujące.
O'Connor debiutowała zaraz po wojnie, w roku 1946, opowiadaniem The Geranium,
umieszczonym w kwartalniku Accent. JednakŜe jej pierwszym utworem, który samodzielnie
ukazał się drukiem, była Mądrość krwi. Owszem, wcześniej miała juŜ gotowy tomik złoŜony
z sześciu krótszych tekstów. W jego skład wchodziły: The Geranium, The Barber, Wildcat,
Plon, The Turkey i The Train. Ale tomiku tego nie zdołała wydać. Dopiero w kilka lat później
wydała Mądrość krwi. Zaczęła ją pisać w roku 1947. Cztery rozdziały drukowała po róŜnych
czasopismach jako osobne całości, jako opowiadania. Ich integracja, zwłaszcza zaś fabularne
rozwiązanie utworu nastręczało jej sporo kłopotów, JednakŜe w końcu z nich wybrnęła.
Była pisarką chrześcijańską, a ściślej rzecz biorąc, pisarką katolicką. Znaczy to tyle, Ŝe
wizję świata, którą uzewnętrzniały jej powieści i jej opowiadania określały idee katolickiej
teologii. AleŜ tak! Zdaję sobie sprawę, Ŝe stwierdzenie to moŜe budzić, i zresztą budzi, nie
całkiem bezpodstawne wątpliwości. Ich usprawiedliwieniem staje się wielointerpretacyjność
prozy Flannery O'Connor. Wielointerpretacyjność ta powstaje wskutek przemilczeń,
natarczywego stosowania elipsy i nieustannych niedopowiedzeń. Nakładając się jedno na
drugie, zezwalają one na róŜnorodne rozumienie tekstu. Nade wszystko jednak rozstrzyga o
tym dość skomplikowany układ symboli.
Opowiadania i powieści O'Connor nie posługiwały się systematycznym odwołaniem
do historii ukrytej, przemilczanej przez fabułę, choć fabule tej przyporządkowanej. A więc nie
pogrąŜały się w literaturze „drugiego dna”. Zwracały się natomiast w stronę „lokalnego” jak
gdyby symbolu. Przenośnego znaczenia nabierały wówczas określone „obiekty”
przedstawione - np. słońce - określone wydarzenia, ich właściwości, relacje pomiędzy nimi
itd. itp., jak dzieje się to choćby w Mądrości krwi. Kompozycja owych figuratywnych
odniesień otwiera prozę O'Connor na sprzeczne, a nawet na przeciwstawne sobie
interpretacje. Ujawnia to cała jej twórczość. Nie tylko wczesne utwory. A zatem niepodobna
posądzać jej o katolicką wizję świata, skoro z nie mniejszym powodzeniem moŜna by wizję tę
wykładać jako z katolicyzmem nie mającą nic wspólnego? Owszem. Ale pod jednym
warunkiem, tym mianowicie, Ŝe ograniczymy się wyłącznie do prozy i Ŝe rozwaŜając ją,
zrezygnujemy z tej optyki, jaką narzuca nam eseistyka pisarki. Bo Flannery O'Connor pisała
teŜ eseje. Zaczęła je pisać stosunkowo późno, pod koniec lat pięćdziesiątych. Z tego przecieŜ
czasu pochodzą szkice takie choćby jak The Fiction Water and His Country (1957), The
Church and the Fiction Water (1957), The Novelist and Free Will (1963). Świadczą one o
katolickich przekonaniach pisarki podobnie jak wywiady, których udzieliła nie tak znowu
mało. Jeśli wi ęc spojrzeć na prozę O'Connor poprzez pryzmat jej dyskursywnych wywodów,
jej powieści i opowiadania uzyskają jawnie chrześcijańskie zabarwienie. A izolacja jej
twórczości ściśle artystycznej, odcinanie jej od tego, co artykułowała w inny sposób, nie
byłoby chyba posunięciem roztropnym.
Wizja świata Flannery O'Connor zakłada istnienie Boga. Bóg jest nie tylko stwórcą
wszechświata, pierwszą przyczyną, nie tylko kimś wszechmocnym i wszechwiedzącym. Jest
równieŜ źródłem wszelkich wartości moralnych. Są one pochodną jego intencji skierowanych
ku człowiekowi. Są przez intencje te ustanowione i od nich zaleŜne. Ludzkie działanie i
ludzkie przeŜycie będzie wartościowe moralnie jedynie wtedy, gdy spełni zamysł Boga. Nie
musi spełniać go zawsze. Człowiek bowiem został wyposaŜony w wolną wolę. ToteŜ moŜe -
świadomie czy nieświadomie - sprzeciwiać się intencjom BoŜym. Powieścią o takim
sprzeciwie jest Mądrość krwi; mówi o sytuacji współczesnego Jonasza. Jonasz chciał umknąć
temu, do czego Bóg go powołał. Przed tym teŜ ucieka Hazel Motes. Stara się uchronić przed
powołaniem. Odrzuca Chrystusa. Staje się kaznodzieją, ale kaznodzieją, który naucza, Ŝe
ślepi nie widzą, kulawi utykają, a martwi na zawsze pozostaną tam, gdzie ich pogrzebano.
Równocześnie jednak krąŜy wokół chrześcijańskich idei, tyle Ŝe zaprzeczonych. Pragnie
wiary. ToteŜ z tym większą zaciekłością jej się wypiera. Chce wykazać, Ŝe nie ma grzechu.
ToteŜ po przyjeździe do Taulkinham rusza natychmiast do miejscowej kurwy Leory Watts -
wyczytał jej adres nagryzmolony na ścianie dworcowego klozetu. Na rozrywki seksualne nie
ma szczególnej ochoty. Ale śpi z Leorą Watts.
Po to, by dowieść, Ŝe grzech nie istnieje, tak jakby przespanie się z kurwą mogło
posłuŜyć za dowód w tym względzie. To wszakŜe mu nie wystarcza. Będzie chciał okazać
swą przewagę nad tymi, którzy wierzą w transcendencję. Po to, by potwierdzić swe racje.
Jeśli dokona tego, czego nie dokonali wierzący w Boga, tedy zatryumfuje jego kościół,
„Kościół Bez Chrystusa”. Bo tego kościoła jest samozwańczym apostołem. Kaznodzieja,
którego napotyka w Taulkinham, okaŜe się oszustem. Udaje ślepca. Kiedyś naprawdę chciał
się oślepić, ale nie starczyło mu zdecydowania. Zląkł się w ostatniej chwili.
Motes nie zlęknie się, doprowadzi rzecz do końca. A potem będzie udręczał Swe ciało,
poddawał je rozlicznym umartwieniom.
Czy ten współczesny Jonasz dotrze do Niniwy czy teŜ jego historia pozostanie historią
„zaprzeczonej” misji? Mądrość krwi nie przyniesie jeszcze odpowiedzi na to pytanie.
Odpowiedzi udzieli dopiero następna powieść Flannery O'Connor The Violent Bear It Away
(w przygotowaniu jako kolejny tom Biblioteki Amerykańskiej). Oczywiście, juŜ w Mądrości
krwi pojawią się pewne oznaki, sugerujące konwersję Motesa, jego nawrócenie, na-
prowadzające na myśl, Ŝe oto mamy przed sobą relację o drodze do „prawdy” - drodze do
Damaszku. Ale są to zaledwie sugestie, niejasne i pewnie niewystarczające. Za sprawą
przemilczeń, niedopowiedzeń ostateczne rozstrzygnięcie tej kwestii jest niepewne, jakby
zawieszone.
Bóg Flannery O'Connor chce, abyśmy go poznali. Nieobecność wiedzy o Bogu staje
się tedy przejawem nie tylko naszej ignorancji, ułomności ludzkiego umysłu, którą to
ułomność autorka Mądrości krwi wybija z godnym podziwu uporem, lecz takie moralnym
uchybieniem, a nawet czymś więcej - grzechem. Przy czym ten, który ma fałszywe
wyobraŜenie o transcendencji, który transcendencję tę postrzega niewiernie, deformując ją i
odkształcając, jest mimo wszystko kimś „lepszym”, „bardziej wartościowym” aniŜeli ten, kto
w ogóle jej sobie nie wyobraŜa, choćby pogrąŜony był w dopełnianiu kościelnych obrządków,
choćby nigdy nie próbował naruszyć religijnego rytuału. Dlatego teŜ fałszywy ślepiec Asa
Hawks będzie bliŜszy moralnym wartościom O'Connor aniŜeli pani Wally Bee Hitchcock czy
pani Flood (właściwie pani Flood z początków XIV rozdziału).
Wyrzeczenie się Boga jest. - dla O'Connor - czymś jeszcze, czymś ponadto. Jest
wypaczeniem ludzkiej natury. Bo przecieŜ istnieje natura człowiecza. Składa się z zespołu
elementarnych dyspozycji. W ich obręb wchodzi głód transcendencji. To niezbywalny rys
kaŜdego człowieka. Oczywiście, głód ów moŜna przytłumić. MoŜna go teŜ oszukiwać,
zastępując „rzeczywistą” transcendencję róŜnymi formami substytutów. Tak poczyna sobie
Enoch Emery, pokładając całą swą nadzieję, w Mądrości krwi Nadzieja ta uczyni jego
wzorcem animalizaeję Nie, nie utraci on człowieczeństwa. Nie wyzbędzie się teŜ swej natury,
gdyŜ wyzbyć się jej nic moŜe. Ale w pewnym stopniu wypaczy ją. Zniekształci i znieprawi.
Flannery O'Connor ogląda świat z perspektywy chrześcijańskiego moralisty. W
kaŜdym razie taką perspektywę stara się zazwyczaj zachować. Prowadzi to do konfliktu z
pewnymi składnikami akceptowanej przez nią poetyki. Nade wszystko prowadzi do konfliktu
z „czarną komedią”, do której autorka The Violent Bear It Away czuła nieodpartą słabość.
Pisarstwo O'Connor wyrastało z tradycji prozy „neogotyckiej”. Odwoływało się do
Faulknera, ale nie tego, który pisał Wrzask i wściekłość czy Absalomie, Absalomie..., do
Faulknera z Azylu. I do powieści Carson McCullers W zwierciadle złotego oka. W
powieściach i opowiadaniach O'Connor grozę równowaŜył komizm. AliaŜ grozy i komizmu
staje się niejako ich znakiem rozpoznawczym. I z tego właśnie względu zbliŜa je do roz-
wijającej się niemalŜe równolegle twórczości Johna Hawkesa. Hawkes zresztą nie zapierał się
tych pokrewieństw. Przeciwnie, kilkakrotnie je podkreślał. Zarazem jednak autorka The
Violent Bear It Away demonstruje swą fascynację „czarną komedią”. „Czarna komedia”
będzie tym - co przeciwstawi się chrześcijańskiemu moralizmowi. Albowiem polega ona na
akcentowaniu perspektywy komicznej jako waŜniejszej niŜ perspektywa moralna. Wszelkie
wydarzenia zmyślone są oceniane z punktu widzenia obu tych perspektyw. Wiele spośród
nich mieści się równocześnie w wyznaczanych przez nie ramach. WszakŜe to, co pocieszne i
zarazem godne pochwały, zwłaszcza zaś godne potępienia rozwaŜa się tu przede wszystkim
pod kątem śmieszności. Bierze się pod uwagę w pierwszej kolejności wymiar komiczny
opisywanych wypadków, a dopiero później ich „zawartość etyczną”. Tym samym dobro czy
zło, choć nadal pozostają dobrem i złem, są nade wszystko mniej czy bardziej zabawne. A
tego rodzaju ujęcia faktów fabularnych nie dopuszczał chrześcijański moralizm. „Czarna
komedia” przekreśla go więc ostatecznie. Flannery O'Connor usiłowała przekreślenie to
zatrzeć, zamazać. Mogła tego dokonać jedynie poprzez okiełznanie swych estetycznych
skłonności, poprzez narzucenie im odpowiednich ograniczeń. Zmierzała w tym kierunku.
Widać to wyraźnie w jej utworach pisanych około roku 1960. Ale ograniczenia takie
zarysowały się juŜ wcześniej, w tytułowym opowiadaniu zbiorku A Good Man Is Hard to
Find and Other Stories (1955). A nawet jeszcze wcześniej, w tej oto powieści, która leŜy
teraz przed nami - w Mądrości krwi.
Lech Budrecki
Recommended