Spowiedź Śpiącej Królewny

Preview:

DESCRIPTION

Mariusz Sieniewicz: Spowiedź Śpiącej Królewny

Citation preview

Emi dobiega czterdziestki i jest singielką uwikłaną w żenujące związki z mężczyznami. Cierpi na narkolepsję – kilka razy dziennie zapada w sen i śni swoje samobójstwo. Jednak w ostatniej chwili, jak na złość, ktoś z zewnątrz wdziera się w sen: a to „były” (i to nie jeden!), a to zrzędliwa matuchna z ojczulkiem, a to sam… Jezus. Zamiast skoń-czyć w trumnie, Emi musi wracać do świata jawy. I tak w kółko, naprzemiennie: sen – jawa – śmierć.Pewnego dnia w pracy zjawia się tajemnicza Białorusinka i oznajmia, że jest siostrą Emi, jednocześnie kategorycznie domaga się, żeby załatwić jej jakieś „ciacho” na wieczór. Chcąc, nie chcąc, Emi zabiera nieznajomą w podróż przez miasto w poszukiwaniu mężczyzny. Podróż zmienia się jednak w kobiecą odyseję, ponieważ co mężczyzna, to żałość, porażka. Potomkowie Adama gonią w piętkę i cichnie pieśń o ich wielkości. O ile Śpiące Królewny, takie jak Emi, wciąż jeszcze istnieją, to po rycerzach nie został nawet ślad…

Spowiedź Śpiącej Królewny to gorzko-zabawna opowieść o jednym dniu z życia współczesnej kobiety, zmagającej się z terrorem płci, piękna i czasu. To rozliczenie z wizerunkiem mężczyzny, który istnieje dzisiaj w trzech odmianach: depresyjnego kastrata, patriotycznego fanatyka i ogarniętego obsesją na własnym punkcie narcyza.

(ur. 1972) – prozaik i felietonista. Autor powieści Prababka, Czwarte niebo, Rebelia, Miasto Szklanych Słoni oraz zbioru opowiadań Żydówek nie obsługujemy, który otrzymał tytuł Książki Wiosny 2005. Nominowany do  Paszportu „Polityki” i  nagrody literackiej Nike, wyróżniony Trójkowym Znakiem Jakości Programu III Polskiego Radia i  Nagrodą Literacką Warmii i  Mazur za rok 2010. Mieszka w Olsztynie. Na podstawie jego książek zrealizowano spektakle: Wszystkim Zygmuntom między oczy we wrocławskim Teatrze Polskim oraz Żydówek nie obsługujemy w teatrze im. Stefana Jaracza w Olsztynie.

Królewna śpi i śni swoją śmierć, bo nie pasuje do świata tradycyjnych ról przeznaczonych dla kobiet i mężczyzn. Nie pasuje też do Polski.Śpi, by zmienić się w wiedźmę. To opowieść o kobiecym dążeniu do wolności, dla której brakuje języka. O kobiecym gniewie.Mocna, brawurowa, śmieszna.Wyzwalająca. Kinga Dunin

okladka_sieniewicz.indd 1 2012-02-16 09:11:25

część pierwsza

Kokon jawy, tatuśko i matuchna

9

Cholerka-niebieska, cała drżę z podniecenia!… Jestem piekielnie wilgotna…

I dobrze, tak być powinno do końca. To nie grzech wilgotnieć i drżeć z podniecenia…

Dalej więc, śmiało! Niech szybciej i głębiej ten sen się rozwija. Niech gna w noc otchłanną z księżycem czarnym jak węgiel. Niech pędzi, a pędząc – niech rwie kokon jawy na strzępy, żebym nie miała dokąd powrócić. Spóźniona o całe trzydzieści osiem lat życia, je-stem radosną uciekinierką w samym środku śnienia! Spaliłam mo-sty, zmyliłam trop. Już mnie nie dorwą.

Pod powiekami widzę żałosne cienie – coraz bardziej mi obce, jakby powieki były pociemniałym witrażem. Dostrzegam cienie jadalnego pokoju: ogromny fikus, szafa, segment i pobrzękujące w środku kryształy, gdy tylko włożyć paznokieć w specjalne żłobie-nie szybki. Jest stół przykryty ceratą, na nim – skórka chleba, krą-żek plamy po kubku z kakao i stosik recept.

Przy stole cztery drewniane krzesła wyglądają niczym zaklęci kar-ciarze. Asem karo jest recepta od anestezjologa. Króla wino wysta-wił neurolog. Są też recepty wypisane przez chirurgów, okulistów i urologów. Jednemu z krzeseł nie idzie karta. Swoją dezaprobatę wyraża lekkim odsunięciem od stołu.

Ciszę potęguje miarowe tykanie zegara. To porządny dom, więc musi być zegar z wahadłem! Jednak przy pełnej godzinie, po

10

kolejnym kwadransie słychać tylko metaliczne zgrzytnięcie kółek i tarczy. Nic więcej. I znowu cisza, i znowu senne, jednostajne ty-kanie, jakby kukułka uległa hipnozie wahadła. Nieroztropna ku-kułko! Kukułko głucha i ślepa, właśnie wybija czarna godzina! Po-winnaś rozkukać się wniebogłosy.

W pokoju na wprost łazienki majaczy widmo tatusia – jego plecy wyginają się w kabłąk, a głowa zwisa niczym wielka kropla ołowiu. Być może przez te kabłąkowate plecy widmo tatusia przy-wołuje na myśl blaszane wiadro. Puste i obtłuczone. Niby mój ta-tuś, a jakby wiadro. Jakby wiadro, a przecież tatko. Siedzi na brzegu wersalki z opuszczonymi spodniami pidżamy, nerwowym spojrze-niem mierzy odległość, jaka dzieli go od nocnika pod ścianą. Sięg-nąć – nie sięgnie. Doczłapać się – nie doczłapie, biedaczysko z prze-rośniętą prostatą. Białawe stopy, poprzecinane żyłkami, szukają po omacku kapci, które znajdują się kilka centymetrów dalej, pod łóż-kiem. Słyszę swoje imię. Najpierw wypowiadane czule, zupełnie jak kiedyś, gdy budził małą córeczkę, gładząc kosmyk jej włosów. A zaraz potem wykrzykiwane z piekącym bąblem w głosie. Gdyby przekłuć ten bąbel, trysnęłaby ropa – czarna rozpacz. Tatuś chce wziąć córeczkę na litość. Powinnam usiąść przy nim i schować jego dłoń w swoich rękach, tak jak chowa się motyla, czując spłoszonyruch skrzydeł.

W pokoju z kuchnią przez ścianę powidok matuchny przyjmuje kształt cycatego upiora. Głowa bez włosów, twarz bez makijażu wy-glądają niczym spłowiała, płócienna maska, wyjęta przed chwilą z pralki. Maska marszczy się pod oczami, przy ustach. Zwisa – jakby za duża – na policzkowych kościach, a na podbródku tworzy grubą falbankę. Trudno uwierzyć, że pięćdziesiąt lat temu matuchna była przodowniczką piękna w szkole imienia Komuny Paryskiej. Czas zatarł przeszłość. Upiór ubrany jest w szlafrok, na stopach ma kap-cie z pomponami dużymi jak grejpfruty. Upiory starych matek są do siebie podobne, nie grzeszą oryginalnością.

11

Matuchnę nosi od ściany do ściany. Matuchna pali papierosa za papierosem. Gryzie ustnik szklanej fifki, aż słychać zgrzyt w zę-bach. I kaszle, i rzęzi, i pluje tytoniem, że papierosy, tfu, tfu, drogie, że, kche, kche, słabiutkie, że z filtrem, perfumowane jak dla, kche, kche, panienek, a nie prawdziwych kobiet. Matuchna nie zmruży oka przez całą noc. Za swoją bezsenność obwinia po równo mnie i, tfu, tfu, tatusia – wspólnika w małżeńskim procederze. Jego dewo-cja nawet świętego Flegmatyka doprowadziłaby do szału.

Upiór matuchny doskakuje do oszklonych drzwi i zaczyna ci-skać się, ciskać! Że przypaliłam, tfu, tfu, kakałko, że znów własnej matce zrobiłam na złość, kupując dżem truskawkowy zamiast mo-relowego, że zużyłam jej ulubioną pomadkę. I jeszcze złorzeczy coś o biustach dzisiejszych. Widzi w nich skandaliczne oszustwo, pom-powane silikonem, danonkami i całą tą, tfu, tfu, chemią.

– Znam się na tym, kochana! O moich piersiach śnił niejeden zetempowiec! Szczególnie zaś towarzysz Bogatkiewicz! Czasy były ciężkie: pajda chleba, cebula, zbożowa kawa, nic więcej. Zobacz, do dzisiaj trzymają się nieźle – przez oszklone drzwi widzę, jak dłonie matuchny układają się w kształt miseczek i ledwie mieszczą dwie wielkie kule. – A twoje cycki, kche, kche, córeczko, są do niczego. Nie dla takich cycków nosiłam cię w brzuchu – syczy przez zęby do-skonale mi znaną pretensję.

Jej piersi były przyczyną wielu krwawych bijatyk, podobnie dłu-gie blond włosy, póki nie wyczesały się pod grzebieniem – przynaj-mniej tak twierdzi matczyny upiór i znęca się nade mną, terrory-zuje piersią, blond włosem sprzed lat pięćdziesięciu.

O moje piersi nigdy nie pobił się żaden Miś. Nawet dla jed-nego cycka nie poświęcił zęba, nosa czy oka, nie mówiąc o po-święceniu dla dwóch. A przecież co dwie piersi to nie jedna. Dzi-siaj młode Misie nie walczą na pięści. Dzisiaj młode Misie tworzą multimedialne albumy cycków w komórkach albo od razu wrzu-cają do netu i zapełniają fora fachowymi komentarzami niczym

12

studenci piątego roku chirurgii plastycznej. Ilekroć wzrok jakie-goś wyrostka spływa poniżej mojej szyi, wiem już, że mam do czy-nienia z nie lada ekspertem, który w myślach zamienia moje piersina jotpegi.

Rozpoznaję swój pokój. Układa się w echa widzialne, pulsujące lekko obrazy. Powinny wywoływać żal, a przynoszą poczucie zdzi-wienia. To naprawdę moje duperelki z bursztynu, pierdołki gliniane, ceramiczne i z plastikowej masy? Na stoliku, na półkach, wszę-dzie – królestwo kurzu, któremu ściereczki i szmatki wypowiadały sobotnie wojny. Teraz ruszają w podróż przez parapet, pod wodzą muszli. Ta była ponoć dalej, niż sięga widok z okna, dlatego szumi o jakichś Wyspach Wielkanocnych galanteryjnej materii, o jakichś Przylądkach Dobrej Nadziei bibelotów. Pierdołki i duperelki są za-słuchane jak dzieci…

Nad łóżkiem, zamiast krzyża, zdjęcie dziewczynki i wąsatego mężczyzny. Dotykają się mimowolnie palcami, ponieważ ich miłość nie potrzebuje większego uzasadnienia. Sen prześwietla znajome syl-wetki, czyniąc z postaci nierealny negatyw. Dziewczynka ma na so-bie sukienkę w grochy i śmieje się prosto w obiektyw, jakby śmiała się w twarz całemu światu. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio potra-fiłam się tak śmiać – odważnie i lekko. Zgubiłam ten uśmiech na zawsze, ale gdzie, w którym momencie?… Nie wiem… Dzisiaj ze zdjęcia patrzy na mnie obca dziewczynka, jej oczy wydają się zagi-nionym światem, trudnym do pomyślenia. Mężczyzna nie zdradza jeszcze podobieństw do wiadra. Opalony, w kraciastej koszuli, jego dłonie są silne. W tle – umęczony pijaczek z pyskiem Reksia pod pachą i kawałek dykty, na której widać morze, parostatek, poma-lowaną na cytrynowo plażę. Ja i tatko. Zakopane lub Bałtyk. Nie-dojrzałe banany w środku lata.

A matuchna? Gdzie wtedy była moja matuchna?… Zniknęła. Pewnego ranka obudziłam się i jej już nie było. Nie było też podróż-nej torby, a otwarta szafa i puste ramiączka wieszaków potęgowały

13

zniknięcie matuchny. W kuchni jak zawsze zostawiła listę zakupów, lecz pod nią widniał dopisek: „Kocham, myślę, pamiętam, ale mu-szę od Was odpocząć, bo inaczej odwiozą mnie do Tworek”. Wpa-trywaliśmy się z tatuśkiem w karteczkę jak w coś nierealnego, coś nie z tego świata. Nie wiedziałam, od kogo matuchna chciała od-począć: od nas czy od sprawunków? Kto groził jej Tworkami? Tatko i ja czy ponumerowane ogórki, żółty ser, proszek, bochenek chleba? Tatuśko podupadł psychicznie i gdy wreszcie pozbierał się do kupy, zarządził natychmiastowy wyjazd na wakacje. To wtedy kupił mi niedojrzałe banany.

Matuchna wróciła po miesiącu nieobecności. Stanęła w drzwiach i manifestacyjnie otworzyła torbę, z której wysypały się pomięte ubrania. Na powitanie oznajmiła z uśmiechem:

– Teraz już mogę umierać.Pachniała tajemnicą, jakimś niewyrażalnym grzechem. Pach-

niała pociągiem i ciepłym wiatrem, w jej oczach dawało się jeszcze dostrzec blask obcych, dalekich miast. Tamtego dnia chyba jeden jedyny raz widziałam w niej kobietę, jaką sama chciałabym zostać. Byłam oczarowana. Czułam, że mamcia zrobiła coś wbrew światu, który z mozołem, dzień po dniu, pielęgnowała. Tatuśko nie pod-niósł nawet głosu, tylko żyłka na jego skroni pulsowała mocniej niż zwykle. Zawrócił do kuchni, rzucając cicho:

– Robię jajecznicę. Zjedz z nami.Dziwne, ale wtedy wydał mi się jakoś niższy.Ktoś, kto zrobił to zdjęcie z wakacji, pewnie przypadkowy,

uprzejmy turysta, wyświadczył mi niedźwiedzią przysługę – za-trzymał w kadrze obraz szczęśliwej dziewczynki, choć ja do dzisiaj nie umiem powiedzieć, czy naprawdę byłam szczęśliwa. Zdjęcie stało się szantażem przeszłości włożonej w ramkę, wymusiło przy-wiązanie dorosłej już kobiety do ojca. Dziewczynki nie powinny fo-tografować się z tatusiami, bo po wielu latach niejasne wspomnie-nie szczęścia nie pozwoli uwolnić się od umierania ojców, od ich

14

powolnej agonii. Dlatego zdjęcie straszy nie gorzej niż widmo tatu-sia, niż upiór matuchny. Nigdy nie miałam odwagi, żeby je zniszczyć.

Widzę cienie sukienek, których nie wypełni już moje ciało. Su-kienki zeszły z wieszaków i opuściły szafę. Na środku pokoju rzu-cają klątwy i opętańczo tańczą, jakby ktoś ostatecznie podważył ist-nienie ludzkiego ciała, jakby ktoś obwołał jego definitywny koniec. Rozpinają się zamki! Idą w strzępy ramiączka i rąbki! Rwą się de-kolty i wcięcia! Ofiarą czarów jest szlafrok rozciągnięty na dywanie jak na torturach. Litości nie będzie! Szlafrok słono zapłaci za swoją dwuznaczną naturę, która niby odsłaniając, ukrywała ciało, a ukry-wając, obiecywała nagość. Nadszedł czas zemsty na frotté-konfor-mistach!

Ośmielona ciemnością komódka wystawia języki szuflad. Wy-pełzają z nich biustonosze i majtki. Zwisające przez poręcz fotela rajstopy zmieniają się w monstrualnego ślimaka z rozciągniętymi czułkami. Ślimak zrzucił skorupę, jest nagi. Pełznie do laptopa na biurku. Laptop wyświetla komunikat: „Odebrano jedną wia-domość”. W nagłówku tytuł: „Do Śpiącej Królewny”. To od mo-jego Loverboja, ale teraz każda wiadomość ma wartość spamu. A mówiłam mu wiele razy, żeby zerwał umowę z  tepsą i wziął coś szybszego. Wirtualny rumak okazał się zbyt wolny. Gdzieś tam, pod internetową wieżą Facebooka królewicz czeka darem-nie, aż zaloguję się w oknie i pomacham mu białą chusteczką. Do kurki-nioski! Już ja mu pomacham – chusteczką wielkości sztur-mówki!

Świat rzeczy i ludzi usiłuje wydostać się za próg jawy. Chce chwy-cić mnie za ucho niczym niegrzeczne dziecko, wciągnąć z powro-tem do siebie. Świat rzeczy i ludzi jest natarczywy. Tatuś nie zdążył. Przyzywa córeczkę. Żeby pocieszyć go, pogłaskać, obdarzyć trosk-liwym uśmiechem. Żeby założyć nowego pampersa i wciąż być ko-chającą córeczką ze zdjęcia. Jedna stopa zdołała wsunąć się w kapeć, drugą wciąż szuka. Słyszę:

15

– Zdrowaś Mario, łaski pełna, Pan z Tobą…Trudno zrozumieć, kogo tak naprawdę woła. Ja mam mu zmie-

nić pieluchę czy błogosławiona Maryja? W oczach tatuśka zlały-śmy się w jedną osobę.

Upiór matuchny jest coraz bardziej wściekły, rozcapierzone palce drapią po szybie drzwi. Już usłyszała modlitwę, już przedrzeźnia sublokatora z obrączką:

– Głupiaś, Mario, kit ci w oko! Znienawidzonaś ty między nie-wiastami. – I zaraz dodaje szyderczo: – Stary dewot! Stary dewot pójdzie do, tfu, tfu, piekła.

Matuchna powinna grać w niskobudżetowych horrorach. Do-piekła ojcu, teraz znów przypomina sobie o córce. Każe mi „nie od-dalać się”, każe „w tej chwili wracać”, bo dostanę po, tfu, tfu, pupie.

Chyba po moim trupie, kochana matuchno! – krzyczę, zaci-skając powieki, aż brwi stają dęba. Cholerka-niebieska, odcho-dzę po trzydziestu ośmiu latach pożycia z ciałem. Tatuśku, ma-tuchno – zrozumcie i wybaczcie… Choć co mielibyście wybaczyć? Może to, że w Dziupli wypiłam czasami o jeden kieliszek za dużo? Że codziennie łykałam yasminelle? Że nie zostałam nigdy przo-downiczką piękna ani miss mokrego podkoszulka? Że objadałam się ptasim mleczkiem, przez co było mnie troszkę więcej na świe-cie? Że nie chciałam awansować z drugiej do pierwszej ławki w koś-ciele?… Dużo tego, ale wszystko w gruncie rzeczy niewinne. O kim jak o kim, ale o mnie Linda nie mógłby powiedzieć: „bo to zła ko-bieta była”.

Odchodzę, moje pokraczne widma i zjawy, ciesząc się odzyski-waną wreszcie wolnością! I żadnego „dozo” ani „narka”, tylko ostat-nie: „żegnam, pa!”…

Uspokój się, wariatko jedna! Nie chwal nocy przez wschodem słońca – próbuję powstrzymać rozedrganie. Bo się wybudzisz, kre-tynko! Dobrze, że nie jesteś trzciną drżącą na wietrze, jak chciał wielki Filozof! – fukam na siebie głosem starej katechetki. W tym

16

miejscu katakumbowym, zamkniętym zewsząd deskami, nie po-hula już żaden wiatr, a ciało – zamiast sprężystości trzciny – na-biera rozdętej, gąbczastej konsystencji. Jeśli więc drżę, to raczej jak galareta z nóżek.

Nie mogę uwierzyć, że właśnie spełnia się sen cudowniejszy od wszystkich snów powszednich! Przyzywałam go przez wiele nocy, błagałam, żeby przeniósł moje ciało na bezkresne pola. I oto jest! Oto niesie mnie – rozedrganą  – tam, gdzie wyrastają lśniące pępo-winy. One łączą czerń ciepłej ziemi z wilgotnością obłoku.

Falujące pola pępowin są niedaleko, wystarczy przejść przez pas mgły… W zapadniętym brzuchu rozwiązał się pępek, gotowy przy-jąć ich kołysanie. Od kiedy pamiętam, zawsze tęsknił za pępowi-nami… Czy pępki potrafią tęsknić?… Do kurki-nioski! Nie mogę przecież odpowiadać za wszystkie pępki na ziemi. Niech każdy pil-nuje swojego. Mój pępek potrafi tęsknić. I to jeszcze jak! On cały jest niewysłowioną tęsknotą.

Ależ jestem podniecona! Gdybym tylko mogła, stałabym się ap-teczką pierwszej rozkoszy. Swoim podnieceniem obdzielałabym po-trzebujące kobiety: wdowy wierne małżeńskiej przysiędze, emeryto-wane panny, które nawet w snach podpierają ściany, oziębłe mężatki ze stłuczonymi termometrami w sercach i zakonnice o łonach ni-czym kamienne misy w przedsionkach świątyń. Nie zapomniała-bym o moich psiapsiułach przesiadujących w Dziupli. To tam, za jeden kieliszek, Smętny Lola, o sztucznych rzęsach i nadnaturalnie kobiecych kształtach, bierze w zastaw niepotrzebne nikomu histo-rie, opowiadane po tysiąc razy.

Dziewczęta straconych lat i języka zaplątanego w supeł nie swo-ich słów! Podniecajcie się moim podnieceniem! Samolubnie, do woli! – tak bym wołała. Bo nikt tego za was nie zrobi. Jestem waszą erką, pędzącą na sygnale przez lata wyrzeczeń i sztucznie podtrzy-mywanych procesów miłosnych. Dość mizantropii między udami! Nie jesteście przecież Caritasem.

17

Tym razem powinno się udać. Byleby nie okazać się tchórzliwą Dziuńdzią, byleby nie zawahać się ani na chwilę i nie zacząć walić ze strachu w wieko.

Choć skórę powleka zwilgotniały chłód, w środku płonę tysią-cami ognisk. Przysięgam na wszystkie spazmy i dreszcze: moja ke-gla stoi w ogniu! Czegoś podobnego nie zaznałam w objęciach żad-nego casanowy. Wprawdzie nie było ich wielu, ale wystarczająco dużo, żeby wiedzieć, ile znaczą zmarnotrawione, zagasłe rozko-sze. Cholerka-niebieska! To lepsze niż życie i najsubtelniej sproku-rowany orgazm! Życie i seks są stanowczo przereklamowane – taki napis powinien witać młode pary w urzędach stanu cywilnego. Po-winien wisieć nad wejściem do burdeli, do których trafiają klienci zainfekowani wypłatą i alkoholem. Powinien widnieć na drzwiach domów starców we wszystkich zakątkach świata.

Tak, to lepsze, ponieważ parę lat temu odkryłam, że głowę wy-pchaną mam gałganami zaklęć. Przeszedł mnie wtedy dreszcz. Bo jest taki moment w życiu, gdy między lewą a prawą półkulę mózgu włazi Rezolutna Dziuńdzia z korporacji Życie Za Wszelką Cenę & Company. Najpierw szepcze, a później coraz odważniej wykrzy-kuje aforyzmy godne biblijnych psalmistów: „Jestem tak szczęśliwa, że ze szczęścia mogę się tylko posikać!”. „Świat cudowny jest jak oczy Johnny’ego Deepa, jak usta Colina Farrella i tyłeczek Keanu Ree-vesa!”. „Prawdziwa miłość występuje w liczbie mnogiej, a samot-ność prowadzi nie dalej niż na czubek nosa Pinokia”.

Cokolwiek krzyczała Rezolutna Dziuńdzia, i tak szykowała mi miejsce u boku jakiegoś Misia. A Misiowi mojemu powszedniemu strasznie daleko do Reevesa, Farrella, Deepa. Bo nie dla mnie, nie dla mnie te usteczka i pieszczoty warg. Nie dla mnie, nie dla mnie te tyłeczki w kąpieli pian… Nie dla mnie, nie dla mnie te oczęta, ich powalający czar…

Moim przeznaczeniem miał być Miś… No, może Misio. Ewen-tualnie – Misiaczek. I jego etacik, i jego dresik zakładany po pracy,

18

i jego gotowość do prokreacji, która noc w noc kończyłaby się po-chrapywaniem, i moje prośby, żeby nie zapuszczał wąsów – zwłaszcza wąsów mentalnych. Taki Miś to karma niewybudzonych cipuszek. Choćby cały świat twierdził, że jesteśmy wymierającym gatunkiem, żyją nas całe legiony. Czyngis-chan nie miał większej armii. W wy-obraźni dajemy się uwieść właścicielom jachtów na Lazurowym Wy-brzeżu, obrzydliwie bogatym bonzom, którzy przechadzają się po polach golfowych i nawet nie muszą trafiać piłeczką w dołek, bo robią to za nich przydupasy. Dla wyimaginowanych Misiów zamie-niamy figi na stringi, każdą kalorię dzielimy niczym włos na czworo, a nasze brzuchy przysysają się do nerek. Nie żałujemy samoopala-czy, hodujemy długie paznokcie, nosimy wyłącznie wysokie obcasy, zmuszając łydki do heroicznych przeciążeń, o których nie śniło się kosmonautom. Dla Misiów robimy szpagat, nie bacząc na pękające pachwiny. Szpagat jest ponoć sexy, zwłaszcza na szpilkach, zwłaszcza na śliskim pokładzie jachtu, po kilku drinkach z palemką…

Jednak co niedzielę, na jawie, jesteśmy tylko parafialnymi groupies księdza. Podczas mszy odurzamy się opłatkiem jak dobrym blan-tem, kadzidlany dym mąci nam zmysły, pozwala nie myśleć o po-niedziałku i pracy. Nasza wiara ma coś z odruchu psa Pawłowa, jest dziedziczonym po babkach i matkach spadkiem, który po nas przejmą nasze córki i wnuczki. I nie pomoże myśl o botoksie, prenu-merata „Gali” ani „Wysokich Obcasów”. Nie pomogą wizyty w sola-rium i w spa. Zresztą kto by miał czas i pieniądze, żeby leżeć po szy-ję w błocie?

Dość długo wystrzegałam się szpagatów, mając w pamięci sa-dystycznego wuefistę z podstawówki. Nauczyciel postawił sobie za punkt honoru uczynić żeńską część klasy giętką i gibką – na wzór radzieckich gimnastyczek. Chłopcom rzucał piłkę, natomiast nas, dziewczęta, gonił do materacy, kozłów, drabinek i przerabiał nie tylko na radzieckie gimnastyczki, ale i na łanie chyże, na kociaki sprężystonogie i wieloskrętne. Pokrzykiwał przy tym, że trening

19

czyni kobietę. Gdy przypominam sobie wuefistę, jego kretyński uśmieszek z gwizdkiem w zębach, mam ochotę podpalić wszystkie sale gimnastyczne na świecie.

Dopiero parę lat temu przemogłam się i zrobiłam swój pierwszy, niewymuszony lekcją wuefu szpagat. To było w toalecie, w pracy, gdy szef nie przyznał mi premii. Zdjęłam pantofle i powolutku po-zwoliłam rozjechać się nogom. Zaraz jednak coś chrupnęło w kola-nach, coś pękło w pachwinach – i stop! Wprawdzie na moment cał-kowicie zniknął cellulitis, ale zdrowy rozsądek podpowiedział: „Ani mi się waż! Ni chu, chu dalej!”. Zamarłam – od szkolnych czasów nic się nie zmieniło, niepisana mi była giętkość radzieckiej gimna-styczki. Po dziesięciu minutach zjawiła się Gośka. Krzyknąwszy:

„Emi, oszalałaś?!”, chciała natychmiast wezwać karetkę. Musiałam wyglądać jak żyrafa z obrazu Dalego, nie spalona, lecz połamana w dziesięciu miejscach. Tak… miłośnicy kobiecych szpagatów mają wyrafinowany gust, łączący odkrycia abstrakcyjnej geometrii z wi-zjami szalonych ortopedów i wuefistów.

Od tamtego czasu, gdy ktoś mnie porządnie wkurzył, robiłam na jego oczach szpagat. Tarta tarką potarta! – musiałam szkarad-nie wyglądać, skoro adwersarz najczęściej głupiał, zaczynał się ją-kać, kłaniać, przepraszać, aż w końcu uciekał. Szpagat działał od-straszająco na wszystkich nachalnych Misio-zboków.

Jeśli coś trapi śniące cipuszki, to jedno – właśnie problem Mi-sia. Problem palący pod tą szerokością geograficzną istnienia, gdzie przodownicza rola Misia jest zapisana w konstytucji. Ziarno trafia się ledwie jednej, dwóm ślepym kurom na dziesięć, ale co z resztą?… Wielokrotnie odnosiłam wrażenie, że już Mojżesz na kamiennych tablicach musiał nieść z góry Synaj zapisane punkty mojego szczęś-cia. Ono brało początek w słowach:

Jam jest Miś, który wywiedzie cię z ziemi jałowej, staropanieńskiej.Po pierwsze: nie będziesz mieć Misiów cudzych przed Misiem

jedynym i najmądrzejszym.

20

Po drugie: pamiętaj, aby dzień Misia święcić, choćby w tygo-dniu tych dni było osiem.

Po trzecie: czcij ojca i matkę Misia, nawet jeśli przyszła teściowa to żeńska inkarnacja Hitlera, a teść – starszy Miś degenerat, w do-datku pierdoła.

Po czwarte i siódme, po piąte przez dziesiąte: nie zabijaj Misia – ani w snach, ani w myślach, ani zbyt ostrym słowem, ani zbyt tę-pym nożem. Nie kradnij Misia – przecież zawsze może znaleźć się cipa, co tobie skradnie Misia. Nie cudzołóż z przypadkowo napot-kanymi Misiami – jedno masz tylko ciało. Ono musi zestarzeć się w łóżku jednego Misia. Nie mów fałszywego świadectwa przeciw Mi-siowi swemu. Jeśli fałszywie zaświadczysz, urodzisz dziecko z ogon-kiem. Nie pożądaj Misiów zamężnych – wszak nie ty wybierasz, ty jesteś wyborem. Ani żadnej rzeczy, która Misia jest, była lub będzie.

Latka leciały jak oczka w rajstopach i zrozumiałam, że jestem stra-cona. Zaklęcia Rezolutnej Dziuńdzi srebrzyły się grubą warstwą na moich ustach. W odruchu obronnym robiłam szpagat, wywołując konsternację otoczenia. A to w pracy, gdy podwyżkę otrzymywały wielbłądzice, którym udało się przejść przez ucho igielne awansu. A to na imieninach szefa, gdy szef najpierw ślinił się do mnie, by później obrzygać mi obcasy. Próbując je wytrzeć, z tym większym rozmachem tworzył mazie picassowsko-pawiaste i raczył mnie beł-kotliwą onomatopeją. Rozumiałam z niej tyle tylko, że jestem słodką Grażyną, a zaraz śliczną Krysią lub ponętną Haliną. Wreszcie na babskich wieczorkach z winem, gdy kłamałyśmy szczerze, że żadna z nas nie ma zamiaru iść po trupach do wymarzonego Misia. O, nie, gdy idzie o Misia, jak w sztukach Szekspira, trup ściele się często i gęsto. Cholerka-niebieska, nie ma co ściemniać: prawda jest taka, że solidarność jajników można odłożyć ad acta. Czasami wystar-czy, że Miś napnie pośladki, i już kończą się żarty: niejedna Dziuń-dzia rusza na przysłowiowe maliny tylko po to, by odkryć w sobiegen Balladyny.

Emi dobiega czterdziestki i jest singielką uwikłaną w żenujące związki z mężczyznami. Cierpi na narkolepsję – kilka razy dziennie zapada w sen i śni swoje samobójstwo. Jednak w ostatniej chwili, jak na złość, ktoś z zewnątrz wdziera się w sen: a to „były” (i to nie jeden!), a to zrzędliwa matuchna z ojczulkiem, a to sam… Jezus. Zamiast skoń-czyć w trumnie, Emi musi wracać do świata jawy. I tak w kółko, naprzemiennie: sen – jawa – śmierć.Pewnego dnia w pracy zjawia się tajemnicza Białorusinka i oznajmia, że jest siostrą Emi, jednocześnie kategorycznie domaga się, żeby załatwić jej jakieś „ciacho” na wieczór. Chcąc, nie chcąc, Emi zabiera nieznajomą w podróż przez miasto w poszukiwaniu mężczyzny. Podróż zmienia się jednak w kobiecą odyseję, ponieważ co mężczyzna, to żałość, porażka. Potomkowie Adama gonią w piętkę i cichnie pieśń o ich wielkości. O ile Śpiące Królewny, takie jak Emi, wciąż jeszcze istnieją, to po rycerzach nie został nawet ślad…

Spowiedź Śpiącej Królewny to gorzko-zabawna opowieść o jednym dniu z życia współczesnej kobiety, zmagającej się z terrorem płci, piękna i czasu. To rozliczenie z wizerunkiem mężczyzny, który istnieje dzisiaj w trzech odmianach: depresyjnego kastrata, patriotycznego fanatyka i ogarniętego obsesją na własnym punkcie narcyza.

(ur. 1972) – prozaik i felietonista. Autor powieści Prababka, Czwarte niebo, Rebelia, Miasto Szklanych Słoni oraz zbioru opowiadań Żydówek nie obsługujemy, który otrzymał tytuł Książki Wiosny 2005. Nominowany do  Paszportu „Polityki” i  nagrody literackiej Nike, wyróżniony Trójkowym Znakiem Jakości Programu III Polskiego Radia i  Nagrodą Literacką Warmii i  Mazur za rok 2010. Mieszka w Olsztynie. Na podstawie jego książek zrealizowano spektakle: Wszystkim Zygmuntom między oczy we wrocławskim Teatrze Polskim oraz Żydówek nie obsługujemy w teatrze im. Stefana Jaracza w Olsztynie.

Królewna śpi i śni swoją śmierć, bo nie pasuje do świata tradycyjnych ról przeznaczonych dla kobiet i mężczyzn. Nie pasuje też do Polski.Śpi, by zmienić się w wiedźmę. To opowieść o kobiecym dążeniu do wolności, dla której brakuje języka. O kobiecym gniewie.Mocna, brawurowa, śmieszna.Wyzwalająca. Kinga Dunin

okladka_sieniewicz.indd 1 2012-02-16 09:11:25

Recommended