185

Geek girl. Modelka z przypadku

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Harriet Manners ma piętnaście lat i szeroką wiedzę na rozmaite tematy. Wie na przykład, że w kocim uchu są 32 mięśnie, przeciętny człowiek śmieje się piętnaście razy dziennie, a opuszczające jaskinię nietoperze zawsze skręcają w lewo. Wie również, że nikt w szkole jej nie lubi. Harriet Manners jest kujonką, a tacy jak ona mają zazwyczaj ciężkie życie…

Citation preview

Dla dziadka, mojego ulubionego geeka

/geek/

1. «osoba towarzysko nieobyta i niemodna»

2. «osoba zafascynowana konkretnym tematem (zwykle związanym z nauką); obsesyjny

entuzjasta jakiejś dziedziny»

3. «obraźliwe określenie mola książkowego i kujona»

4. «osoba, która sprawdza znaczenie słowa geek w słowniku»

5. Słowo geek pochodzi od słowa geck, oznaczającego głupca.

1

Nazywam się Harriet Manners i jestem geekiem.

Wiem, że nim jestem, bo znalazłam przed chwilą definicję w słowniku i zaznaczyłam

ptaszkami te rzeczy w opisie, które zdecydowanie do mnie pasują. Czyli wszystkie.

Nie mogę powiedzieć, żeby mnie to jakoś specjalnie zaskoczyło. Już sam fakt, że

trzymam na nocnym stoliku słownik, jest pewną wskazówką. I to nie jedyną. Obok słownika

leży ołówek z logo Muzeum Historii Naturalnej oraz linijka, których używam, żeby podkreślać

w słowniku co ciekawsze hasła.

Och, no tak, jest jeszcze ten wielki czerwony napis GEEK na klapie szkolnej torby.

Pojawił się wczoraj i wygląda mniej więcej tak:

GEEK

No dobrze, jest bardziej krzywy.

Ten napis nie jest mojego autorstwa. To byłoby głupie, mazać po własnej torbie. Gdybym

już musiała w jakiś sposób oznaczyć coś, co należy do mnie, wybrałabym raczej jakiś

interesujący cytat z książki albo fakt, który nie jest powszechnie znany. No i nie użyłabym

czerwonego koloru. Wybrałabym czarny, niebieski, w ostateczności zielony. Nie jestem

wielbicielką czerwieni nawet mimo tego, że jest to najdłuższa fala świetlna widzialna gołym

okiem.

Będę zupełnie szczera, tak naprawdę nie mam pewności, kto uznał, że pomazanie mojej

torby to taki fajny pomysł (choć mam, oczywiście, podejrzenia), ale pismo tej osoby jest prawie

nieczytelne. Na pewno nie uważała ona na lekcjach angielskiego, gdy mówiliśmy o tym, że

sposób, w jaki piszemy, jest bardzo ważny dla właściwej ekspresji siebie. No cóż, na to akurat

nie mam powodu narzekać. Wystarczy, że znajdę mazak w odpowiednim odcieniu czerwieni

i dostawię literę „R” pomiędzy „G” i „E”. Wtedy będę mogła udawać, że chodzi o moje

zainteresowanie historią antyczną i, być może, uwielbienie dla fety.

Tak naprawdę to wolę cheddar, ale nikt nie musi o tym wiedzieć.

O co mi chodzi? Ano o to, że moja torba, anonimowy autor napisu oraz słownik

zgadzają się ze sobą w tej jednej kwestii. Jestem geekiem.

Wiedzieliście o tym, że dawno temu słowo „geek” było określeniem karnawałowych

artystów, którzy, w ramach występów, odgryzali głowy żywym zwierzętom? Na przykład

kurczakom. Albo wężom.

No właśnie. Tylko geek wie takie rzeczy.

Myślę, że jest w tym pewna ironia.

2 Teraz, skoro już wiecie, kim jestem, chcecie zapewne wiedzieć, gdzie jestem i co

właściwie się dzieje. Bohater, miejsce i akcja, oto części składowe każdej opowieści…

A przynajmniej tak przeczytałam w książce „Z czego składa się opowieść” autorstwa pewnego

człowieka, który nie miał akurat do opowiedzenia żadnej historii, ale gdyby miał, to świetnie

potrafiłby ją opowiedzieć.

No więc…

No więc jest grudzień. Leżę w łóżku przykryta jakimiś czternastoma kocami i nie robię

absolutnie niczego poza osiąganiem coraz wyższej temperatury.

Nie chcę was martwić, ale wydaje mi się, że mogę być naprawdę poważnie chora. Mam

spocone dłonie i strasznie jeździ mi w brzuchu, a poza tym jestem wyraźnie bledsza niż

jeszcze dziesięć minut wcześniej. No i na twarzy mam coś, co chyba powinnam opisać słowem

„wysypka”. Są to małe czerwone kropki o zupełnie niesymetrycznym układzie, które szpecą

moje policzki i czoło. Dwie z nich są większe – jedna na brodzie, druga przy uchu.

Przyglądam się swojemu odbiciu w płycie CD, której używam jako ręcznego lusterka,

i wydaję z siebie głębokie westchnienie. Tak, nie ma wątpliwości – jestem bardzo chora

i byłoby niedobrze, gdybym nieopatrznie kogoś zaraziła. Systemy immunologiczne niektórych

ludzi są, cóż, wyjątkowo wrażliwe, będę więc walczyć z problemem samotnie.

Przez cały dzień. I nie ruszę się z domu ani na krok.

Pociągając nosem, zakopuję się jeszcze głębiej pod warstwą koców i rzucam okiem na

ścienny zegar. Jest świetny. Wszystkie cyferki znajdują się na dole, zupełnie jakby odpadły od

tarczy. Oczywiście, oznacza to, że nawet, gdy się spieszę, muszę poświęcić chwilę na

zastanowienie się, która jest godzina. Albo zgadywać.

Kiedy już wiem, zamykam mocno oczy i zaczynam odliczać.

10, 9, 8, 7, 6, 5, 4, 3, 2…

I właśnie w tej chwili, punktualnie, jak zawsze, drzwi otwierają się i pokój eksploduje.

Wszędzie są włosy, ubrania, ramiona… Zupełnie jakby osoba, która się pojawiła, była rodzajem

jakiejś bomby.

I oto jest, zawsze na czas, Nat.

Nat to moja Najlepsza Przyjaciółka i jesteśmy tak bardzo ze sobą zestrojone, że czasem

wydaje mi się, jakbyśmy urodziły się z jednym mózgiem. Albo (to chyba bardziej

prawdopodobne), z dwoma, które w dziwny sposób się ze sobą połączyły.

Oczywiście poznałyśmy się dopiero, gdy miałyśmy obydwie po pięć lat, więc mówię

w przenośni. Gdyby to nie była przenośnia, obydwie byłybyśmy martwe.

Tak naprawdę chcę podkreślić, że jesteśmy sobie bliskie. Jesteśmy harmonią. Jednością.

Jednym i tym samym, podzielonym na dwa ciała. Strumieniem świadomości. Działamy

w idealnej zgodzie jak te delfiny, które w tym samym ułamku sekundy wyskakują z basenu

w Sea World, by odbić do siebie rzuconą przez opiekuna piłkę.

Wracam do rzeczywistości.

Nat wchodzi do pokoju, obrzuca mnie dziwnym spojrzeniem i zatrzymuje się, ujmując

się pod boki.

— Dzień dobry – chrypię spod okryć i natychmiast zaczynam straszliwie kaszleć.

Ludzki kaszel, a raczej wyrzucana z gardła wydzielina, osiąga prędkość średnio 60 mil na

godzinę. Mój, przyznaję bez fałszywej skromności, jest na pewno sporo szybszy. Przynajmniej

65, a może nawet 70 mil na godzinę. Jest naprawdę fatalny!

— Nawet o tym nie myśl – warczy Nat.

Nabieram powietrza i patrzę na nią najbardziej niewinnym z moich spojrzeń.

— Hmmm? – mruczę pytająco, a potem znowu zaczynam wypluwać płuca.

— Serio. Nawet nie myśl o samym myśleniu o… Wiesz, o czym!

Nie mam pojęcia, o co jej chodzi. To pewnie przez gorączkę.

— Nat – szepcę drżącym głosem, zaciskając powieki i kładąc dłonie na czole. O rany,

naprawdę złapałam coś wyjątkowo parszywego. Jestem zaledwie ludzką skorupą. Cieniem samej

siebie. – Mam złe wieści – oznajmiam i otwieram jedno oko, by ocenić sytuację. Nat nie

ruszyła się ani o milimetr.

— Pozwól mi zgadnąć – mówi twardym, zimnym tonem. – Jesteś chora.

Rzucam jej słaby, ale jednocześnie ciepły i zachęcający uśmiech, mniej więcej taki,

jakim w „Dumie i uprzedzeniu” Jane uśmiechnęła się do Lizzy, gdy była strasznie, strasznie

chora i strasznie, strasznie odważna.

— Tak dobrze mnie znasz – mówię i wzdycham z zachwytem – Zupełnie jakbyśmy

miały jeden mózg…

— Na twój to chyba coś padło, jeśli uważasz, że nie wywlokę cię z tego łóżka choćby

i za nogę! – Nat, wyraźnie zirytowana, podchodzi bliżej. – I oddaj mi szminkę!

Odchrząkuję.

— Szminkę?

— Tak, szminkę! Tę, którą się wysmarowałaś!

Otwieram usta i zamykam je. Zupełnie jak ryba.

— To nie szminka – mówię cichutko. – To niebezpieczna infekcja.

— Serio? W takim razie ta infekcja jest wyjątkowo błyszcząca i tak się składa, że

pasuje mi do butów.

Podciągam nieco koce i teraz wystaje spod nich tylko połowa mojej twarzy.

— Teraz jest dużo zmutowanych infekcji – mówię ze śmiertelną powagą, starając się

brzmieć godnie i przekonująco. – Objawy niektórych z nich mogą dziwnie reagować na

światło.

— I mają złote drobinki?

Wysuwam brodę.

— Czasami.

Nat wzdycha i marszczy nos, a potem przewraca oczami.

— No jasne. I to z powodu infekcji twoja twarz obsypana jest talkiem, tak?

Och nie! Dopiero teraz czuję jego zapach.

— To ważne, żeby skóra była sucha – oznajmiam, jakby to było coś najnormalniejszego

na świecie. – W wilgotnym środowisku bakterie szybko się mnożą.

Nat wydaje z siebie kolejne westchnienie.

— Wyłaź z łóżka, Harriet! – rozkazuje.

— Ale…

— Wyłaź z łóżka!

— Nat, ja…

— Natychmiast!

Spanikowana, przenoszę spojrzenie na koce i chwytam się ostatniej deski ratunku.

— Ale nie jestem gotowa! Mam piżamę! – Głęboko nabieram tchu i przybieram

śmiertelnie poważny wyraz twarzy. – Nat – mówię łagodnie. – Nie rozumiesz. Jak będziesz się

czuła, gdy okaże się, że naprawdę jestem ciężko chora? Jeśli umrę?

— Racja, umrzesz – zgadza się Nat i szybkim krokiem podchodzi do łóżka. – A wiesz

dlaczego? Bo jeszcze sekunda i własnoręcznie cię zamorduję! Uduszę cię i nawet nie będę

miała wyrzutów sumienia. A teraz wyłaź, do licha!

— Jestem chora!

— Nie jesteś!

— Umierająca!

— Wcale nie!

Nagle, nim zdążę zareagować, Nat chwyta za okrycie i jednym ruchem ściąga je na

podłogę.

— Och, Harriet – mówi wreszcie po bardzo długiej ciszy. Jej głos jest po trosze smutny,

po trosze triumfalny. Nie umiem odpowiedzieć…

Nie umiem odpowiedzieć, bo leżę w łóżku kompletnie ubrana, włącznie z butami,

trzymając w jednej dłoni pojemnik z zasypką, w drugiej zaś błyszczącą czerwoną szminkę.

3 No dobrze, kłamałam. Troszkę.

Konkretnie, dwa razy. Chciałam zaimponować wam tym, że potrafię nawiązać tak

bliskie kontakty z drugą ludzką istotą i tym samym sprawić, że zacznę się wydawać nieco

bardziej normalna i popularna, i choć trochę zatrę złe wrażenie związane że słownikiem

i torbą.

To nie jest prawda.

Wcale nie żyjemy z Nat w doskonałej harmonii. Na pewno jesteśmy sobie bliskie,

spędzamy ze sobą mnóstwo czasu i bardzo się lubimy, ale zdarzają się chwile, i jest ich coraz

więcej, co prawdopodobnie ma związek z tym, że dorastamy, gdy nasze zainteresowania nie są

kompatybilne.

No dobra. Tych chwil jest cała masa.

Ale nadal jesteśmy właściwie nierozłączne. Jesteśmy Najlepszymi Przyjaciółkami, bo

potrafimy się nawzajem rozśmieszyć, jak wtedy, gdy powiedziałam coś i sok pomarańczowy

poszedł Nat nosem (prosto na biały dywan jej mamy, więc potem już się nie śmiałyśmy).

Jesteśmy nimi również dlatego, że pamiętam, jak Nat (wtedy sześcioletnia) zsiusiała się na

zajęciach baletowych, a ona jest jedyną osobą, która wie, że wciąż mam w szafie plakat

z dinozaurami.

Niestety, w ciągu ostatnich lat pojawiło się kilka rzeczy, co do których się nie zgadzamy

i to właśnie z tego powodu postanowiłam udawać, że czuję się nieco gorzej niż naprawdę. Ale

tylko troszeczkę.

No dobra. Tak naprawdę czuję się znakomicie.

I chyba dlatego Nat jest mocno wkurzona, gdy biegniemy do szkolnego autobusu tak

szybko, jak tylko pozwalają na to moje nogi.

— Wiesz co? – pyta, zwalniając, bym mogła ją dogonić. Musi to robić co chwila. – Aż

trudno mi w to uwierzyć, Harriet! Obejrzałam z tobą ten dokument o rewolucji lutowej

w Rosji! Trwał chyba ze czterysta godzin, ale to zrobiłam, a ty co? Mogłabyś w ramach

wdzięczności wziąć udział w Wysoce Edukacyjnej Wyprawie Celem Przyjrzenia Się

Przemysłowi Tekstylnemu Z Innej Perspektywy.

— Czyli w zakupach – wypluwam z siebie, chwytając się pod boki, by przypadkiem mi

nie odpadły. – To się nazywa „zakupy”!

— W ulotce jest co innego! A poza tym to szkolna wycieczka, na pewno więc jest jakoś

tam edukacyjna.

— Nie. – Łapczywie chwytam powietrze. – Nie jest. – Nat przygląda mi się podejrzliwie,

wykorzystuję więc okazję. – To po prostu zakupy.

Naprawdę uważam, że mam rację. Jedziemy na targi mody w Birmingham. Czyli – będą

nam pokazywać ciuchy. W Birmingham, jak sama nazwa wskazuje. A potem będą je

sprzedawać. Bo to się robi na targach. A skoro będą je sprzedawać, to my będziemy mogli je

kupić. I zabrać do domu.

Zakupy, jak nic.

— Będzie fajnie. – Nat zdążyła mnie znowu wyprzedzić i mówi do mnie przez ramię. –

Mają tam zupełnie wszystko! Cokolwiek dusza zapragnie.

— Serio? – Usiłuję brzmieć sarkastycznie, co nie jest łatwe, bo jednocześnie staram się

jak najszybciej przebierać nogami i brakuje mi tchu. – Mają czaszkę triceratopsa?

— Och… nie.

— Albo model pierwszego samolotu w skali jeden do jednego?

— Chyba… Chyba nie.

— A manuskrypt Johna Donne’a i jeszcze takie białe rękawiczki, żeby można go było

dotknąć?

— Co i jakiego Johna? – Nat parska z niechęcią, a potem przyznaje: – Nie, nie wydaje

mi się.

— Więc nie mają wszystkiego, prawda?

Dobiegamy wreszcie do autokaru i… okej, czegoś nie rozumiem. Obydwie

przebiegłyśmy dokładnie ten sam dystans i zużyłyśmy taką samą ilość energii. Jestem trochę

mniejsza, a więc mam mniejszą masę przy uśrednionej prędkości. Na dodatek obydwie

miałyśmy dokładnie tyle samo zajęć WF. A jednak, mimo praw fizyki, ja jestem czerwona jak

burak i dyszę, a Nat jest tylko lekko zarumieniona i swobodnie oddycha przez nos.

Czasami nauka wcale nie ma sensu.

Nat w panice wali w drzwi, bo, dzięki moim ekstraordynaryjnym talentom aktorskim

jesteśmy naprawdę spóźnione. Wciąż jeszcze mam nadzieję, że klasa pojedzie bez nas.

— Harriet – warczy Nat i słyszę, jak drzwi zaczynają się otwierać, wydając z siebie

odgłos mokrych pocałunków. – Car Mikołaj II abdykował w 1917 roku.

Mrugam, zaskoczona.

— No tak. Abdykował.

— Naprawdę myślisz, że chciałam się o tym dowiedzieć? Nie! To nawet nie jest część

programu i mogłabym żyć szczęśliwie, nie mając o tym pojęcia. Więc teraz twoja kolej na to,

żeby się zamknąć i od czasu do czasu wydawać z siebie ochy i achy! A wiesz, dlaczego? Bo

Jo zjadła krewetki, a ma alergię na krewetki, i jest chora, więc nie może jechać, a ja nie mam

ochoty siedzieć sama w autobusie przez siedem godzin. Kapujesz?

Nat bierze głęboki oddech, a ja spuszczam wzrok, bo ma całkowitą rację. Jestem

egoistką. Straszną egoistką. I błyszczącą, bo całe ręce pokryte mam drobinkami brokatu.

— Jasne – szepczę cicho. – Przepraszam.

— Wybaczam ci. – Drzwi autokaru wreszcie się otwierają. – A teraz wsiadaj i udawaj,

że chociaż ociupinkę interesuje cię moda.

— Jasne – powtarzam nawet jeszcze ciszej.

No bo… Gdybyście jeszcze tego nie zauważyli, to jest właśnie jedna z tych rzeczy, które

nas dzielą.

Nie interesuję się modą. Wcale.

4 No dobrze, zanim wsiądziemy do tego autokaru, pewnie chcielibyście się dowiedzieć

o mnie paru rzeczy.

Albo i nie. Może myślicie sobie „o rany, Harriet, leć z tym dalej, nie mamy całego

dnia!”. Annabel często mówi coś takiego, z czego wynika, że dorośli generalnie mają mało

czasu. To przykre.

Być może jednak, tak jak ja, lubicie czytać przy śniadaniu skład płatków kukurydzianych,

pod prysznicem studiujecie etykietki szamponów, a na przystanku oddajecie się lekturze

rozkładów jazdy (nawet wtedy, gdy wiecie, czym macie jechać i kiedy). Jeśli tak, to proszę: oto

kilka dodatkowych informacji.

1. Moja mama nie żyje. W momencie, w którym to mówię, większość ludzi zaczyna

zachowywać się dziwacznie, na przykład patrzą w niebo i mówią, że zbiera się na deszcz. Ale

kiedy mama umarła, miałam trzy dni, więc tęsknota za nią przypomina trochę miłość do bohatera

książki i nie wydaje się do końca prawdziwa.

2. Mam przybraną mamę, Annabel, która jest właściwie jedyną mamą, jaką znam. Byłam

siedmiolatką, gdy poznali się z tatą. Annabel jest człowiekiem i prawniczką. (Okej, wiem, jak

to brzmi, ale czuję potrzebę, by to podkreślić, bo nie uwierzylibyście, ile już razy słyszałam te

dwa stwierdzenia, zwłaszcza w trakcie kłótni. „Jestem człowiekiem” – wrzeszczy Annabel,

a wtedy tata odpowiada: „Jesteś prawniczką, nikogo nie nabierzesz!”)

3. Tata pracuje w reklamie. „Na tyłach” – podkreśla zawsze Annabel, a potem dodaje:

„Nie jesteś aktorem, Richardzie”. „Piszę reklamy” – protestuje z irytacją tata. „Trudno być

bardziej w reklamie, niż ją robiąc!”. „Aktorzy mają inne zdanie” – mruczy Annebel pod nosem,

a wtedy tata wychodzi do kuchni po kolejną butelkę piwa.

4. Rodzice zabierają mnie na imprezy. Jestem ich jedynym dzieckiem i w ten sposób

chcą sprawić, bym zapomniała o tym, że tylne siedzenie samochodu zawsze będzie należeć

wyłącznie do mnie.

5. Nat jest nie tylko moją Najlepszą Przyjaciółką. Sama nadała sobie ten tytuł, choć

mówiłam jej, że to zupełnie niepotrzebne, bo jest moją Jedyną Przyjaciółką. To może mieć jakiś

związek z tym, że poprawiam ludzi, gdy mówią niepoprawnie, i opowiadam im o rzeczach,

którymi nie są zainteresowani.

6. I robię różne listy. Na przykład tę.

7. Nat i ja poznałyśmy się dziesięć lat temu, gdy miałyśmy po pięć lat, teraz więc mamy

po piętnaście lat, co pewnie mogliście sami sobie wyliczyć, przyjmuję jednak, że mogło się wam

nie chcieć. Mnie by się chciało, ale wiem, że nie każdy tak ma.

8. Nat jest piękna. Gdy byłyśmy młodsze, dorośli głaskali ją po policzku i mówili:

„Och, będzie łamać serca”, zupełnie jakby nie słyszała.

9. Ja nie jestem piękna. Moja siła oddziaływania jest porównywalna do siły

oddziaływania trzęsienia ziemi na drugiej części globu na kształt Wielkiej Brytanii. Czyli żadna.

W najlepszym wypadku wstrząsy sprawią, że filiżanka zadzwoni o spodek i będzie to

niespodzianka tak wielka, że powiedzą o tym w wiadomościach.

To chyba wszystko, co powinniście o mnie wiedzieć. Przynajmniej teraz. Inne rzeczy

wyjdą w praniu. Na przykład to, że jem tylko tosty w kształcie trójkątów, bo nie lubię

rozmiękłych brzegów, a moje ulubione książki to pierwsza połowa „Wielkich nadziei” i ostatni

kawałek „Wichrowych wzgórz”, ale to nie jest specjalnie istotne.

Tak samo jak to, że ostatnia powieść, którą dostałam od taty, ma na okładce pistolet.

W sumie to naprawdę ważką informacją, jaką jeszcze się z wami nie podzieliłam, jest

to, że:

10. Nie lubię mody.

Nigdy nie lubiłam i nie wyobrażam sobie, żeby to się miało kiedykolwiek zmienić.

Byłam szczęśliwa, nie mając z nią nic wspólnego, czyli mniej więcej do dziesiątego roku

życia. Do tego czasu nie istniało coś takiego, jak strój nieoficjalny – nosiłyśmy albo mundurki,

albo piżamy, albo kostiumy kąpielowe, albo przebierałyśmy się za aniołki czy inne owieczki,

w zależności od tego, co akurat wymyśliła szkoła. Dni, w których trzeba było myśleć, co na

siebie włożyć, były nieliczne.

Aż wreszcie nadszedł okres dojrzewania. Nie, „nadszedł” to złe słowo. Spadł na mnie

niczym wielki różowy, pokryty brokatem młot. Nagle okazało się, że istnieją jakieś zasady i że

złamanie ich ma znaczenie. Długość spódnicy i podkoszulka, wysokość obcasów, kolor cieni do

powiek, a nawet to, jak długo wolno ci łazić bez umalowanych rzęs, zanim wszyscy wezmą cię

za lesbijkę… Niespodziewanie świat rozpadł się na dwie części. Na część, która była

w porządku (wedle zasad), oraz na strasznie, strasznie, okropnie i nie do wytrzymania złą

(wedle zasad). Kilka osób utknęło między jedną a drugą, nie mogąc za nic stwierdzić, czym te

części się od siebie różnią.

To byli ludzie, którzy nosili białe skarpety do czarnych butów i nie lubili golić nóg, bo

nieogolone były takie… puchate i przyjemne w dotyku. Ludzie, którzy naprawdę tęsknili za

przebraniem owieczki i w skrytości ducha chętnie nosiliby je w szkole nawet poza okresem

świąt.

Ludzie tacy jak ja.

Gdyby istniały jakieś stałe i niepodważalne reguły, zapewne bym się do nich

dostosowała. Wzięłabym linijkę, długopis, zrobiłabym odpowiednią listę… Ale moda

przypominała raczej śliską (i niezbyt świeżą) rybę. Próbujesz ją chwycić w połowie, a ona

wyślizguje ci się z rąk. Starasz się ją dogonić, biegniesz za nią i nagle orientujesz się, że

wyglądasz idiotycznie, a wszyscy wokół stoją i zanoszą się drwiącym śmiechem, a obślizgłe

truchło dawno już wpadło pod któryś ze stolików.

Więc, żeby nie przedłużać, dałam sobie spokój.

Mózg może przyjąć tylko ograniczoną ilość informacji, uznałam więc, że moda po prostu

mi się nie zmieści. Wolałam wiedzieć o tym, że kolibry nie chodzą, że łyżeczka do herbaty

umieszczona na gwieździe neutronowej ważyłaby miliardy ton, a koty nie widzą czerwonego

koloru.

Nat poszła w zupełnie innym kierunku. Nieoczekiwanie owieczka i aniołek, dobre

kumpele z Betlejem, zaczęły mieć ze sobą coraz mniej wspólnego.

Co, oczywiście, nie sprawiło, że przestałyśmy się ze sobą przyjaźnić. W dalszym ciągu

Nat była tą osobą, która straciła pierwszy ząb, wgryzając się w moje jabłko, a ja byłam tą

Harriet, która przykleiła jej do czoła nasienie klonu, twierdząc, że dzięki temu stała się moim

prywatnym jednorożcem.

Jednak czasami ta dzieląca nas szczelina wydawała mi się wielka jak przepaść i bałam

się, że jedna z nas w końcu się do niej ześlizgnie.

Jeśli mam być szczera, dzisiaj wydaje mi się, że tą osobą będę ja.

5 No dobra, tak naprawdę chodzi o to, że wcale nie chcę tu być. Nie bawi mnie to.

Przestałam marudzić, ale nie mam zamiaru podskakiwać z radości i biegać w kółko,

popierdując, jak mój pies Hugo, kiedy jest wyjątkowo podekscytowany.

Przez dwa lata uczestniczyłam w zajęciach z majsterkowania, żeby tylko nie

wylądować na tej wycieczce. Dwa lata ścierania sobie palców na papierze ściernym i zębów

cierpnących na dźwięk metalu uderzającego o metal. I co? Jo zjadła krewetki, puściła pawia i…

witaj, świecie! Oto jestem!

No cóż, spacerek między fotelami też nie należy do przyjemnych. Pierwszy krok jest

łatwy. Drugi już nie. Autokar rusza, nim udaje mi się znaleźć wolne miejsce, i nagle potykam się

i lecę w bliżej nieokreślonym kierunku. W trakcie tego lotu udaje mi się zahaczyć nogą

o śliczną i bardzo puchatą zieloną torebkę, którą posyłam w powietrze wdzięcznym kopem.

Gdybym tylko potrafiła tak kopać na boisku…

— Kretynka – syczy przez zęby Chloe, pochylając się, by podnieść torbę.

— Ja… Nie jestem kretynką – mówię, jąkając się i czując, jak na moje policzki wypływa

rumieniec. – IQ kretyna waha się pomiędzy 50 a 69, a moje jest chyba trochę wyższe.

Niestety, dopiero teraz sytuacja robi się naprawdę niefajna. Gdy robię trzeci krok,

kierowca zauważa na drodze rodzinę kaczuszek i daje po hamulcach, co sprawia, że zupełnie

tracę przyczepność, w efekcie lecę bezwładnie prawie na koniec autobusu. Chcę się zatrzymać,

zanim wyrżnę głową w podłogę, chwytam więc wszystko, co tylko wpada mi w ręce.

Zagłówek. Czyjeś ramię. Poręcz. Siedzenie.

Nagie kolano.

— O fuj! – piszczy ktoś z obrzydzeniem. – Ona mnie dotyka!

Spoglądam w bok i widzę, jakżeby inaczej, krzywiącą się, jakby zaraz miała

zwymiotować, Alexę.

6 Ludzie, którzy nienawidzą Harriet Manners:

1. Alexa Roberts

Alexa.

Moja nemezis, moja główna oponentka i nieprzyjaciółka. Mój legendarny arcywróg…

Bo jak inaczej nazwać osobę, która nienawidzi cię tak mocno, że aż nie sposób tego opisać?

Znam ją o trzy dni dłużej, niż znam Nat, ale, jak dotąd, nie udało mi się odkryć, dlaczego

ma ze mną taki problem. A ma, i jest on wielki. Niekiedy wydaje mi się, że jej uczucia można

byłoby opisać słowami, którymi autorzy książek posługują się w odniesieniu do miłości. Jej

niechęć jest namiętna, pozbawiona uzasadnienia oraz granic i nie da się jej kontrolować. Alex

nienawidzi mnie z całego serca i nie jest w stanie nad tym zapanować, zupełnie jak Heathcliff

nie był w stanie zapanować nad swoją miłością do Cathy. Może to wina gwiazd, coś jak

przeznaczenie?

W sumie byłoby to nawet urocze, gdyby z Alexy nie była taka złośliwa krowa.

I gdybym się jej tak strasznie nie bała.

Jestem w szoku. Jestem jak mała, przerażona małpka, uczepiona drzewa, tyle tylko, że

nie jestem małpką i trzymam nie drzewo, a nagą nogę dziewczyny, która mnie nienawidzi.

I gapię się na nią.

— Puszczaj wreszcie – warczy na mnie Alexa. – Na litość boską…

Puszczam więc i staram się stanąć na nogi. Na całym świecie jest około 13.914.291.404

nóg, z czego przynajmniej połowa w jakiś sposób okryta, a ja musiałam złapać właśnie tę?

— Fuj! – powtarza głośniej Alexa. Wyraźnie liczy na publikę. – Myślicie, że mogłam coś

od niej złapać? Och nie… Czuję to! Czuję, że coś mnie bierze! – Opada ciężko na fotel. –

Światło jest zbyt ostre! Razi mnie. I boli. Zmieniam się, czuję to… Ratunku! Ratunku! Och nie,

jest już za późno. Chcę… Chcę odrobić pracę domową! Nie ma dla mnie nadziei! – Unosi ręce

do twarzy, a potem odsuwa je od siebie, robi makabrycznego zeza i jeszcze bardziej

makabryczną minę. Przez wyszczerzone upiornie zęby wydaje z siebie najbardziej przerażający

okrzyk, jaki słyszałam w życiu (przynajmniej w komunikacji miejskiej). – Nieeeeeeeee!

Złapałam to! Jestem… Jestem… Jestem geeeeeeeeeekiem!

Ludzie chichoczą. Ktoś, chyba po lewej, o ile dobrze słyszę, zaczyna klaskać. Alexa

kiwa głową, skłania się kilka razy, posyła mi paskudny grymas, a potem wraca do czytania

jakiegoś kolorowego magazynu.

Płoną mi policzki, trzęsą mi się ręce, a oczy łzawią, co jest w sumie normalną reakcją

na znany mi aż za dobrze rytuał upokorzenia. I żeby było jasne – naprawdę nie przeszkadza mi

bycie geekiem. Bycie geekiem jest okej. Och, jasne, nie zapewnia sławy i chwały, ale naprawdę

nie ma w tym nic złego, póki ludzie zostawiają cię w spokoju.

Problem polega na tym, że tego nie robią.

— Bez jaj. – Nat słychać chyba w całym autobusie. Stoi kilka metrów za mną. –

Nawąchałaś się czegoś w dzieciństwie, Alexa?

Alexa przewraca oczami.

— To cud, Barbie przemówiła! Wracaj do swoich lalek, Natalie. To nie twoja sprawa.

Rozpaczliwie staram się wymyślić jakąś wyjątkowo ciętą ripostę, taką, która zaboli

i którą uczestnicy wycieczki będą jeszcze długo wspominać. Coś, co zrani Alexę tak bardzo, jak

złośliwości, których ona nie żałuje mnie.

— Jesteś beznadziejna – mówię wreszcie tak cicho, że sama siebie ledwie słyszę.

No jasne. Na pewno ją zraniłam.

A raczej zraniłabym, gdybym powiedziała to głośno.

Po tym pokazie odwagi unoszę głowę wysoko i odmaszerowuję na koniec autobusu.

Udaje mi się to zrobić, nie wpadając już na nikogo i nie potykając się o własne nogi.

Mijają jakieś trzy sekundy od chwili, w której klapnęłam na fotel, i poranek postanawia

stać się jeszcze gorszy. Nawet nie zdążyłam otworzyć krzyżówki!

— Harriet! – Prawie podskakuję, słysząc ten zachwycony głos. Nad oparciem fotela

przede mną pojawia się blada, wykrzywiona w radosnym uśmiechu twarz. – Jesteś tutaj!

Naprawdę, naprawdę tutaj jesteś.

Czuję się jak święty Mikołaj w starciu z niecierpliwym sześciolatkiem.

— Tak, Toby – mówię grzecznie. – Rzeczywiście jestem.

A potem patrzę z wyrzutem na Nat.

Bo na fotelu przede mną siedzi Toby Pilgrim.

Toby „przyniosłem do szkoły własny palnik” Pilgrim. Toby „potykam się o własne

sznurówki” Pilgrim. Toby „noszę na spodniach opaski rowerowe, choć nie mam roweru” Pilgrim.

Nat powinna mi była powiedzieć, że on tu będzie. Czuję się zakłopotana tym, że jadę do

Birmingham, siedząc na miejscu za własnym stalkerem.

7 Mam taką teorię.

Wyobraź sobie, że jesteś niedźwiedziem polarnym i znalazłeś się nagle w samym

środku lasów deszczowych. Są tu latające wiewiórki, małpy i mnóstwo zielonych żab i nie

masz najbledszego pojęcia, skąd się tutaj wziąłeś, ani co masz ze sobą zrobić. Jesteś samotny,

zagubiony, przerażony i jedyne, co wiesz z całą pewnością, to to, że nie powinieneś tu być.

A teraz wyobraź sobie, że znajdujesz innego niedźwiedzia polarnego. I jesteś tak

strasznie szczęśliwy z tego powodu, że wcale nie obchodzi cię nic poza tym, że to niedźwiedź

polarny. Łazisz za tym niedźwiedziem, bo jest niedźwiedziem, a nie latającą wiewiórką, małpą

albo żabą. Bo tylko dzięki niemu czujesz się nieco lepiej w samym środku lasu deszczowego.

Tak właśnie jest z Tobym. To geek, który szaleńczo cieszy się, że znalazł drugiego

geeka w świecie pełnym normalnych ludzi. Czuje się przeszczęśliwy, bo okazało się, że nie jest

jedyny na świecie.

To nie mnie tak strasznie lubi Toby. Chodzi o mój status społeczny.

A raczej o jego całkowity brak.

I, żeby nie było żadnych nieporozumień, nie mam zamiaru związać się z kimś tylko

dlatego, że jest do mnie podobny. Nie.

Wolę radzić sobie sama.

Albo, wiecie, zawrzeć kontrowersyjny związek z papugą. Albo jedną z tych kosmatych

małpek.

— Harriet! – powtarza Toby i ociera rękawem wyraźnie cieknący nos. Och. – Nie mogę

uwierzyć, że przyszłaś!

Spoglądam na Nat, która posyła mi porozumiewawczy uśmieszek i wraca do czytania

gazety. Jeśli mam być szczera, nie czuję w tej chwili tej łączącej nas jedności. Mam ochotę

strzelić ją w głowę krzyżówką.

— No tak – odpowiadam, cofając się nieco poza zasięg glutów Toby’ego. – Okazało się,

że musiałam.

— Czy to nie cudowne? – Unosi się wyżej i po prostu klęka na siedzeniu. Wcielenie

entuzjazmu. Zauważam, że na koszulce ma napis „Nie ma to jak w 127.0.0.1”. Adres IP, jak

fantastycznie… – Ze wszystkich autobusów we wszystkich miastach na całym świecie musiałaś

wejść do mojego. Łapiesz, Harriet? To cytat z „Casablanki”. Trochę go sparafrazowałem.

— Faktycznie. – Kiwam głową.

Kątem oka widzę, że Nat trzęsie się ze śmiechu, więc profilaktycznie szczypię ją w nogę.

— A wiesz, czego się dzisiaj nauczyłem? – kontynuuje Toby. – To będzie niesamowite!

Wiedziałaś, że powiedzenie „od deski do deski” naprawdę wzięło się od desek? Bo kiedyś

książki były oprawiane w deski! A zresztą, mogę ci pożyczyć książkę, w której o tym

napisali, taką bez desek oczywiście, tylko muszę uprzedzić, że na 143 stronie jest plama od pizzy,

więc kawałeczek może być nieczytelny.

— Och. Jasne. Dzięki – mówię i otwieram krzyżówkę, łudząc się, że Toby załapie, że nie

mam ochoty z nim rozmawiać.

Próżne nadzieje. Toby nakrywa ręką moją gazetę i niezrażony ciągnie dalej:

— A wiesz, co jest najbardziej niesamowite?

— Co takiego?

To zabawne, ale gdy Toby zachowuje się w ten sposób, potrafię zrozumieć, dlaczego

wkurzam ludzi.

— No cóż. A wiedziałaś, że… – Autobus przechyla się lekko w prawo i Toby przełyka

ślinę. – No więc… – Autobus hamuje i skręca. Toby oblizuje wargi. – Chodzi o to… – Autobus

znowu przyspiesza i Toby robi się bardzo zielony na twarzy. Odchrząkuje. – Nie chciałbym,

żebyś pomyślała, że nie potrafię sklecić zdania, Harriet, ale nie czuję się zbyt dobrze

w pojazdach. Zwłaszcza tych, które się poruszają – mówi szeptem. – Nie czuję się zbyt dobrze.

Cóż… Pamiętasz tę wycieczkę w pierwszej klasie?

Patrzę na niego ze zgrozą, a Nat nagle przestaje się uśmiechać.

— O nie – mówi cichym głosem – Tylko nie to.

No tak, ona również pamięta.

— Tak naprawdę, Harriet – ciągnie Toby, przełykając ślinę i przybierając jeszcze

dziwniejszy kolor. – Być może należałoby zatrzymać autobus.

— Toby! – Głos Nat jest groźny i poważny zarazem. – Oddychaj przez nos, powoli i…

Ale jest już za późno. Autobus podskakuje na jakiejś nierówności i nagle mam wrażenie,

że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Toby posyła mi pełne żalu, przepraszające

spojrzenie…

I wymiotuje mi prosto na kolana.

8 Tak. Gdybyście się jeszcze nie zorientowali, to właśnie zdarzyło się w pierwszej klasie.

Jedyna różnica w tym, że teraz Toby poszerzył swoje horyzonty i zahaczył również o Nat.

Która nie jest tym zachwycona.

To znaczy, ja również nie jestem. Nie przyjmuję lekko przypadkowych spotkań

z zawartością obcych żołądków, ale Nat znosi to jeszcze gorzej.

Tak źle, że gdy, dwie i pół godziny później, dojeżdżamy wreszcie do Birmingham, wciąż

na niego wrzeszczy, co zresztą nie ma sensu, bo Toby nie przestaje powtarzać, że czuje się już

dużo lepiej i: „Czy to nie zabawne, jak dobrze robią człowiekowi wymioty?”

— Nie mogę w to uwierzyć – warczy Nat, gdy idziemy przez parking. Obydwie mamy

na sobie męskie ciuchy na WF, bo, szczęśliwie, dwóch chłopaków miało jechać na trening prosto

po wycieczce i pani Fletcher namówiła ich (a właściwie zmusiła), by pożyczyli nam ubrania.

Nosimy więc pomarańczowe podkoszulki, zielone spodenki i białe podkolanówki.

Tak naprawdę całkiem mi się to podoba. Czuję się taka… sportowa.

Ale Nat nie jest zadowolona. Wciąż mamy na sobie nasze własne buty (to dość

oczywiste) i o ile moje tenisówki wyglądają okej, to czerwone szpilki Nat nie bardzo.

— Masz pojęcie, ile czasu zabrało mi skomponowanie ciuchów? – Nat wciąż wrzeszczy

na Toby’ego, a jesteśmy już przed frontowymi drzwiami hali.

Toby nie załapał, że pytanie było retoryczne, i próbuje na nie odpowiedzieć.

— Dwadzieścia minut? – Policzki Nat zaczynają robić się podejrzanie różowe. –

Trzydzieści? – Nat zaciska szczęki. – Półtorej godziny?

— Naprawdę długo! Bardzo, bardzo długo! – wykrzykuje Nat i patrzy na siebie. –

Miałam na sobie nową sukienkę. I ulubione buty. I firmowe legginsy! Wiesz, ile kosztowały,

Toby? Majątek! I pachniałam perfumami Prady! – Mnie w palcach krawędź zjadliwie

zielonych, nylonowych spodenek. – A teraz co? Teraz mam na sobie męski strój futbolowy

i śmierdzę rzygami!

Poklepuję ją po ramieniu. Pocieszająco.

— No wiesz, dobrze przynajmniej, że wymiotowałem czekoladą – zauważa radośnie

Toby. – Bo jadłem na śniadanie płatki czekoladowe.

Nat jeszcze mocniej zaciska zęby.

— A poza tym uważam, że wyglądacie super. Macie takie same ciuchy, to chyba modne,

nie?

Nat marszczy brwi i zaciska pięści. Kojarzy mi się z butelką gazowanego napoju, którą

ktoś potrząsa i potrząsa, nieświadomy, że gdy tylko ją odkręci, wydarzy się katastrofa.

— Toby… – Głos Nat jest dziwnie niski. – Idź sobie. Już.

— Jasne. W jakieś konkretne miejsce?

— Gdziekolwiek. Już!

— Toby – mówię, biorąc go pod ramię. Naprawdę lękam się o jego bezpieczeństwo. –

Może powinieneś wejść do środka? – Oglądam się na Nat. – Byle szybko.

— Och. – Toby zastanawia się przez moment, a potem kiwa ze zrozumieniem głową. –

Łapię. Masz problem z tym, że zwymiotowałem, prawda, Natalie? Tak? Pewnie tak. No cóż,

w takim razie widzimy się później.

I, robiąc dziwną minę (zupełnie jakby chciał do mnie mrugnąć przez ramię), znika za

drzwiami.

Kiedy jestem już pewna, że Toby zniknął i że Nat nie da rady odgryźć mu głowy

i rzucić jej na pożarcie stadu gołębi, obracam się w jej kierunku.

— Nat, nie jest tak źle – mówię, starając się nadać głosowi kojące brzmienie. – Serio. Nie

cuchniemy. I jeśli założysz na siebie moją kurtkę, nikt nie zobaczy, co jest pod spodem. Jest

dłuższa od twojej.

— Nie rozumiesz. – W głosie Nat nie ma już prawie gniewu. Został zastąpiony przez żal.

– Po prostu nie rozumiesz, Harriet.

Myślę, że Nat nie docenia siły mojej empatii. To przykre, bo naprawdę jestem

empatyczną osobą. I sympatyczną.

— Oczywiście, że rozumiem – zapewniam. – Nie lubisz futbolu, to nic złego.

— Nie o to chodzi! Dzisiejszy dzień jest ważny, naprawdę ważny! Miałam wyglądać

świetnie…

Gapię się na nią bezmyślnie przez kilka sekund, aż wreszcie Nat przewraca oczami

i potrząsa głową. Jest wyraźnie sfrustrowana.

— Oni tu są! – mówi, jakby to wszystko wyjaśniało.

Rzucam podejrzliwe spojrzenie na drzwi.

— Jacy oni? – pytam cicho i przez moment przerzucam w głowie potencjalnie możliwe

odpowiedzi. Chyba trochę się boję. – Wampiry?

— Wampiry? – Twarz Nat wyraża bezbrzeżne zdumienie. – Harriet, powinnaś zacząć

czytać jakieś normalne książki.

Nie wiem, o co jej chodzi. Zachowuje się tak, jakbym przez to, że czytam i oglądam

różne rzeczy o istotach, które nie istnieją w naszej rzeczywistości, traciła z tą rzeczywistością

kontakt. A wcale tak nie jest.

— No dobra, to w takim razie kto? Duchy?

Nat bierze głęboki oddech.

— Harriet, to ja to zrobiłam – mówi grobowym tonem. – To ja wsadziłam Jo krewetki do

sałatki.

Patrzę na nią, jakby nagle na środku czoła wyrósł jej róg.

— Nat? Ale… Ale dlaczego to zrobiłaś?

— Bo chciałam, żebyś tu ze mną była – odpowiada cicho. – Bo potrzebuję twojego

wsparcia. Bo oni tu są!

Obrzuca drzwi dziwnym spojrzeniem i przełyka z wyraźnym trudem.

— Kto?

— Agenci modelingu, Harriet – wyjaśnia takim tonem, jakby mówiła do małego dziecka.

– Wielu agentów z różnych agencji.

— Och… – mruczę, aż wreszcie dociera do mnie, o co chodzi, i z gardła wyrywa mi

się drugie „och”, tym razem dłuższe.

Nareszcie wiem, co tutaj robię.

9 Nat uznała, że chce być modelką, gdy miałyśmy po siedem lat.

— O rany! – Głos czyjejś mamusi na szkolnej dyskotece pełny był nieskrywanego

zachwytu. – Natalie, robisz się coraz ładniejsza. Może któregoś dnia zostaniesz modelką?

Przestałam na moment napychać sobie kieszenie czekoladkami i żelkami.

— Modelką? – zapytałam z ciekawością, a potem sięgnęłam po kawałek owocowej

rolady. – Bo ja mam tylko modele. Najbardziej lubię model samolotu – dodałam z dumą.

Mamusia obrzuciła mnie spojrzeniem z rodzaju tych, do których zdążyłam się już

przyzwyczaić, a potem postanowiła mnie ignorować.

— Modelka – wyjaśniła, patrząc na Nat – to taka dziewczyna, która zarabia bardzo dużo

pieniędzy za to, że nosi różne ubrania, które nie należą do niej, i pozwala sobie robić zdjęcia.

Spojrzałam na Nat i od razu poznałam ten błysk w oczach. Ziarno zostało zasiane.

— Miejmy tylko nadzieję, że będziesz chuda i wysoka – dodała mamuśka, krzywiąc się

gorzko. – Bo one wszystkie wyglądają trochę jak ufoludki.

Mała Nat wzięła sobie te słowa do serca i opróżniła ze słodyczy wszystkie kieszenie.

Przez resztę imprezy siedziała na podłodze, wyciągając przed siebie nogi, by stały się dłuższej.

Ja siedziałam obok i nawijałam o podróżach kosmicznych.

No więc jesteśmy.

Osiem lat kupowania „Vogue’a” i niejedzenia ciasta (Nat go nie je, ja zjadam obydwie

porcje) i proszę: oto znajdujemy się w kulminacyjnym punkcie, w miejscu, w którym

zdecydują się przyszłe losy Nat. Czuję się trochę jak Sam z „Władcy pierścieni” na sekundę

przed tym, jak Frodo wrzuci pierścień w paszczę Góry Przeznaczenia. Tylko trochę bardziej

magicznie, bez tego całego okropieństwa w tle.

No i nie mam włochatych stóp.

Nat, niestety, nie wygląda na tak podekscytowaną, jak bym się spodziewała. Sprawia

wrażenie trochę przestraszonej i jest okropnie sztywna. Okutana w moją kurtkę, stoi zupełnie

nieruchomo w wejściu i patrzy na zebrany w pomieszczeniu tłum. Przypomina mi trochę

głodnego kota, który utknął nad sadzawką pełną ryb. Po kilku chwilach muszę walczyć

z pragnieniem położenia jej głowy na piersi i sprawdzenia, czy w ogóle żyje.

Okej, czytałam to i owo o tym i tamtym i wiem, że Nat źle do tego wszystkiego

podchodzi.

Znam mnóstwo opowieści o magii. Przeczytałam masę książek i jestem członkinią

pewnego internetowego forum, więc wiem, że magia również rządzi się pewnymi zasadami.

A pierwsza z nich to zasada niespodzianki. Dzieciaki nie wlazły do szafy, w której były drzwi

do Narnii, dlatego, że wiedziały, że te drzwi tam są. Harry Potter był (w teorii) normalnym

chłopcem, Frodo zwykłym hobbitem, a Mary Poppins najzupełniej przeciętną nianią.

Pierwsza zasada magii jest również jej jedyną zasadą. Magia zdarza się wtedy, gdy jej nie

szukasz.

A Nat szuka i im bardziej stara się ją znaleźć, tym mniejsze ma na to szanse. Duchy

modowej magii uciekają od niej z wrzaskiem.

— No chodź – mówię, ciągnąc ją za rękaw. Rękaw jest mój własny, bo w końcu Nat ma

na sobie moją kurtkę. Muszę sprawić, by przestała tak strasznie chcieć, bo dopiero wtedy magia

może zrobić to, co powinna. Czymkolwiek by to nie było. – Rozejrzyjmy się.

— Mhm…

Mam wrażenie, że Nat nawet mnie nie słyszy.

— Popatrz – krzyczę radośnie, ciągnąc ją za sobą do jednego z najbliszych stoisk. –

Spójrz. Buty! I torebki! I opaski!

— Wleczesz moją kurtkę po podłodze – zauważa Nat, rzucając mi roztargnione

spojrzenie.

Och. No tak. Unoszę ją wyżej i znowu szarpię Nat za ramię. Lewą ręką, bo prawą

przyciskam do siebie kurtkę.

— Co o tym sądzisz? – pytam, wciskając sobie na głowę niewielki, pokryty błękitnymi

cekinami kapelusik. Kiedy byłyśmy małe, całymi godzinami snułyśmy się po sklepach

i przymierzałyśmy takie cuda, udając, że jesteśmy bohaterkami „My Fair Lady”.

Nat wydaje z siebie bliżej nieokreślony dźwięk. Patrzy jednak w innym kierunku.

— Hej, a co powiesz o tym? – Tym razem sięgam po coś znacznie większego, bardzo

różowego i ozdobionego kwiatami. – Spójrz na mnie. – Proszę, stając przed nią i wysuwając do

przodu biodro.

— O. Mój. Boże. – Przez moment myślę, że mi się udało, ale po chwili dociera do mnie,

że Nat wciąż nie zwraca na mnie uwagi.

— Widziałaś jakiegoś? – pytam.

— Tak mi się wydaje. Tak! – Wyciąga szyję. – Tam jest. To na pewno agent.

Rozglądam się wokół, ale nie dostrzegam nikogo niezwykłego. Widocznie agenci

modelek są jak wróżki i elfy – można ich zobaczyć tylko wtedy, gdy sami chcą być widziani.

— Zostań tutaj, Harriet – przykazuje mi Nat poważnym głosem. – Nie ruszaj się, za

moment wrócę.

Czuję się… zagubiona. To wszystko nie ma sensu.

— Ale… Przecież chciałaś, żebym z tobą była – mówię do jej pleców. – Nie po to mnie

zabrałaś? Żebym cię wspierała?

— Wystarczy mi pomoc duchowa – odpowiada niecierpliwie Nat. – Kocham cię!

I znika w tłumie.

10 Pomoc duchowa?

Czy ona sobie ze mnie żartuje. Serio, duchowa?

Duchowo to mogłabym ją wspierać ze swojego pokoju. Przesłać jej SMS albo nawet

kilka, nie opuszczając łoża oszukańczej boleści!

Bezmyślnie biorę do ręki kolejny kapelusz. Wiecie co? Następnym razem, gdy Nat będzie

chciała zabrać mnie na zakupy, po prostu rzucę się ze schodów.

— Przepraszam bardzo – odzywa się ktoś za moimi plecami. Obracam się i widzę jakąś

kobietę, która gapi się na mnie, marszcząc groźnie brwi. – Umiesz czytać?

— Czytać? – Czuję się trochę zaskoczona. – Oczywiście, że tak. Bardzo dobrze. Wyniki

testów wskazują, że lepiej niż przeciętny dwudziestolatek, ale dziękuję za troskę.

— Naprawdę? A mogłabyś przeczytać to, co jest napisane na tabliczce? Najlepiej głośno.

Biedna kobieta. Może nie uważała na lekcjach. Albo na nie nie chodziła.

— Oczywiście – mówię przyjaznym i wcale nie pełnym wyższości tonem. Nie każdy

z nas może korzystać z błogosławieństwa edukacji w takim samym stopniu. To przykre. – Na

tabliczce jest napisane NIE DOTYKAĆ KAPELUSZY.

Kobieta milczy i po chwili dociera do mnie, że najprawdopodobniej nie ma jednak

problemu z czytaniem. A także coś jeszcze – znaczenie napisu. Wydaję z siebie głuche „och”.

— To jest kapelusz. – Kobieta wskazuje palcem na ten, który trzymam w dłoni. – I to

również jest kapelusz. – Wskazuje na ten na mojej głowie. – Dotykasz ich. Przez cały czas.

Ups. Jak najszybciej odkładam trzymany w dłoni kapelusz i sięgam po ten, który wciąż

mam na głowie.

— Przepraszam – mówię. – One są takie… – O rany, jakie? – Kapeluszowe –

improwizuję.

Pospiesznie ściągam różowe cudo i kładę je na stoisku. Już-już myślę, że wszystko

będzie dobrze, gdy nagle zaczepiam paznokciem o wielki sztuczny kwiat.

Obydwie patrzymy w milczeniu, jak kwiat odpada od ronda, spada ze stołu i niczym

smętny jesienny liść opada na podłogę. Zaraz za nim odpada następny. I kolejny. I jeszcze

jeden, aż wreszcie przy kapeluszu zostaje jedynie naga satynowa wstążka.

Jest źle. Naprawdę źle.

— To bardzo interesująca koncepcja – mówię cicho, a potem zaczynam pokasływać, bo

coś drapie mnie w gardle. – Autodekonstrukcja kwiatów. Bardzo nowoczesne.

— To nie jest audoekonstrukcja! – protestuje kobieta niskim, pełnym złości głosem,

patrząc na kolorowy stosik na podłodze. – To ty je odczepiłaś. – Wymownym gestem wskazuje

na kolejny znaczek, którego wcześniej nie widziałam. Jest na nim napis „Jeśli coś zniszczysz,

musisz to kupić” i, zupełnie niepasujący do komunikatu, rysunek uśmiechniętej buźki. –

Pokryjesz szkody, które wyrządziłaś – dodaje.

O rany. Babka ma dziwny akcent. Włoski? Może jest w mafii. O ile mafia ma jakiś

dział zajmujący się kapeluszami.

Cofam się o krok. A potem o jeszcze jeden.

— Tak właściwie to ma pani szczęście – mówię moim najbardziej dorosłym głosem. – To

mogło mnie zabić. A co, gdybym zadławiła się jednym z tych kwiatów? W podobny sposób

umarł Tenessee Williams, udławił się nakrętką. I jak wtedy by się pani czuła?

— Przyjmuję czeki. Możesz także zapłacić kartą kredytową.

Za wszelką cenę próbuję zwiększyć dzielący nas dystans, ale kobieta idzie za mną.

— A może zawrzemy umowę? – Proponuję, starając się, żeby mój głos był chłodny

i bardzo konkretny, taki, jak głos Annabel. – Ja zapomnę, że chciała mnie pani zabić, a pani

zapomni, że zniszczyłam kapelusz. Pasuje?

— Zapłać za niego!

— Nie!

— Zapłać za niego.

— Nie mogę.

— Zapłać…

Właśnie w tym momencie przeznaczenie, karma, Bóg, tajny agent włoskiej mafii albo po

prostu ktoś, kto strasznie mnie nie lubi, podstawia mi nogę.

Przewracam się prościutko na stoisko z kapeluszami.

11 Ludzie, którzy nienawidzą Harriet Manners:

1. Alexa Roberts

2. Kobieta Kapelusznik

3. Właściciele stoisk 24D, 24E, 24F, 24G, 24H

Ze wszystkich sił staram się zrzucić całą winę na kurtkę Nat, która znowu zaplątała mi się

pod nogami, ale Kobieta Kapelusznik wcale nie zwraca uwagi ma moje tłumaczenia. Wrzeszczy.

A tłum wokół nas robi się coraz gęstszy.

Okazuje się, że udało mi się zrobić coś więcej, niż tylko przewrócić stół z kapeluszami.

Stoisko było połączone z innymi stoiskami i sprowokowałam efekt domina. Nawet nie wiem,

kiedy i w jaki sposób sprawiłam, że nie jedno, a sześć stanowisk runęło na podłogę, by

stworzyć tam przepiękny obraz ogólnego zniszczenia. Ze mną w samym środku.

Tak naprawdę uważam, że winne są te głupie ścianki działowe. Kto w ogóle nazwał to

coś „ściankami”? Przecież wystarczy ich dotknąć, by runęły.

W tym ostatnim są podobne do mnie, co już kilka razy udowodniłam.

— I właśnie dlatego chciałam, żebyś nie dotykała tych kapeluszy – ryczy na mnie

kobieta.

Próbuję się podnieść, ale ilekroć podeprę się o coś ręką, to coś wydaje z siebie przykre

odgłosy. Pękania. Zniszczenia. Takie nieprzyjemne „chrup”. Nie takie, jak batonik muesli albo

płatki czekoladowe. To „chrup” jest ostateczne.

— Wszystko zrujnowałaś!

Z miejscówki pośrodku ruin widzę dobrze, że przewrócone stoły przygniotły

przynajmniej siedem kapeluszy, a kolejne są zupełnie mokre, bo wylała się na nie stojąca

wcześniej na krześle woda. No cóż, znak ostrzegawczy również oberwał.

Na czterech kapeluszach widać ślady butów – odciski i wgniecenia.

Na trzech właśnie siedzę.

No dobra, jestem w stanie zrozumieć przyczyny tej awantury.

— Przepraszam – powtarzam raz za razem, bezskutecznie próbując dźwignąć się na nogi.

Świat wokół mnie ostrzegawczo chrupie, a ludzie patrzą na mnie bez cienia sympatii. –

Naprawdę przepraszam. Zapłacę. Za wszystko.

Nie mam pojęcia, jak to zrobię, zakładam jednak, że czeka mnie umycie bardzo wielu

samochodów i mniej więcej sześć tysięcy lat szlabanu.

— To nie wystarczy – drze się Kobieta Kapelusznik. – Nie wystarczy! To najważniejsze

targi w całym roku! Zdobywam na nich nowych klientów!

Rozglądam się wokół. Z całą pewnością mogę stwierdzić, że coś już zdobyła. Na pewno

zainteresowanie, nie jestem jednak pewna, czy ktokolwiek zechce coś od niej kupić.

— Przepraszam – mówię raz jeszcze, czując, że moja twarz robi się coraz cieplejsza.

Naprawdę jest mi przykro. Tak bardzo, że mogłabym się rozpłakać.

Nie robię tego tylko dlatego, że nagle obok mnie pojawia się ciemnoskóry mężczyzna,

który z ciepłym uśmiechem wyciąga do mnie dłoń.

— Obawiam się, że musisz iść że mną – oświadcza, a potem patrzy na wściekłą

Kapelusznik. – Nie martw się, cukiereczku – mówi do niej. – Dziewczyna zapłaci za wszystkie

zniszczone towary. Osobiście o to zadbam.

A potem pomaga mi wstać i wyprowadza mnie poza obszar katastrofy.

Idę za nim, milcząc, bo…

Po prostu nie wierzę!

Co za cudowny dzień! O mało nie umarłam na wymyśloną chorobę, potknęłam się,

zostałam upokorzona, krzyczano na mnie, obrzygano mnie i zniszczyłam sześć stoisk

targowych.

Myślałam, że to wystarczy, że gorzej już być nie może. Ale nie. Właśnie zostałam

aresztowana.

12 Rozumiecie już?

Właśnie dlatego nie należy mnie zmuszać, żebym brała udział w publicznych

wydarzeniach!

— Nie zrobiłam tego – mówię, gdy facet, trzymając mnie za rękę, sunie przez tłum.

W sumie to nawet nie wiem, czy wolno mu mnie dotykać. Może to wbrew prawu? – To znaczy

zrobiłam to – poprawiam się. – Ale nie specjalnie. Jestem, jakby to ująć, społecznie

niedostosowana.

Tak właśnie powiem w sądzie. Że jestem społecznie nie dostosowana.

— Aniołeczku, to po prostu uroczo! – Głos tego faceta zupełnie do niego nie pasuje. Jest

dziwnie wysoki. – Społeczeństwo bywa strasznie nudne, prawda? O wiele lepiej być na jego

marginesie.

Jak on mnie nazwał? Aniołeczkiem?

— Ale ja nie jestem na marginesie – protestuję słabo. – Po prostu nie jestem w samym

centrum, a poza tym… – Przełykam ślinę. – Mam dopiero piętnaście lat.

Czyli za mało, żeby trafić do więzienia, to właśnie chcę zaznaczyć, ale nie mówię tego

głośno, żeby nie poddawać mu żadnych pomysłów.

— Piętnaście? Perfectomondo, mój ty lukrowany koteczku! Znakomicie się składa. Prasa

cię pokocha.

Czuję, że cała krew odpływa mi z twarzy. Prasa? Pokocha? O nie… Zrobią ze mnie

przykład, żeby odstraszyć wszystkich niedoszłych niszczycieli kapeluszy!

Chwytam się ostatniej deski ratunku.

— Zanim mnie stąd zabierzesz, muszę znaleźć przyjaciółkę. Nie będzie wiedziała, gdzie

jestem.

Tak naprawdę chodzi mi o to, że jeśli facet przerwie jej zakupy, to ona rzuci się na niego,

rozszarpie go na strzępy i nakarmi jego szczątkami stado zdziczałych psów, co powinno dać mi

trochę czasu na ucieczkę i pomóc uniknąć więzienia.

O ile w Birmingham są jakieś zdziczałe psy, w co, mówiąc szczerze, trochę wątpię.

— Moje ty malutkie drzewko szczęścia. – Mężczyzna zatrzymuje się nagle i obraca

w moją stronę. – Kiedy tylko zrobimy ci zdjęcie, będziesz mogła iść, dokądkolwiek zechcesz –

mówi i zaczyna gulgotać ze śmiechu.

Tak. Gulgotać.

Kamienieję.

— Zdjęcie?

— Tak, zdjęcie, ty mała morelko. Mógłbym co prawda narysować szybki portret, ale

dyrekcja nie ma poczucia humoru. – Pociąga mnie za nadgarstek, a potem dodaje jak gdyby

nigdy nic: – Przy okazji, jestem Wilbur. Wilbur, a nie William. Z Infinity Models.

Kolana uginają się pode mną, ale on tego nie zauważa, wlokąc mnie, jakbym miała na

nogach wrotki. Po prostu za nim sunę. Bezwolnie.

Infinity Models?

O Boże…

Nie!

Nie, nie, nie, nie!

NienienienienienienienienienienienienieNIENIENIENIE!

— To był naprawdę fatalny poranek – ciągnie niestrudzenie Wilbur.

— A-a-a-ale dlaczego? – dukam.

— No wiesz, kompletny bałagan. Targi w Birmingham, impreza roku i tak dalej, i tak

dalej. I nie, żeby to faktycznie była impreza roku. Londyn jest ważniejszy. I Mediolan. I Nowy

Jork. I Paryż. Tak właściwie, to chyba wszystko jest ważniejsze, ale, hej, to Birmingham!

Jesteśmy tutaj!

Mam dziwnie zdrętwiałe usta. Trudno mi nimi poruszać.

— Nie cho-o-dzi mi o-o-o bałagan. Po…po co-o ci moje zdjęcie?

— Och, słodziutka koalo! – Uśmiecha się do mnie przez ramię. Słodziutka koalo? – Po

prostu masz w sobie to coś, czego szukam. Powiew nowości. Jesteś jak przyszła środa… Co ja

mówię? Jak przyszły czwartek! Rozumiesz, co mam na myśli?

Moja mina mówi sama za siebie. Zupełnie nie rozumiem.

— Ale…

— Po prostu uwielbiam twój look – oświadcza z entuzjazmem i wskazuje palcem na

sportową koszulkę. – Nietuzinkowy, świeży. Nadzwyczajny.

— Ktoś zwymiotował mi na dżinsy – wyjaśniam. – Płatkami czekoladowymi.

— Ktoś zwymiotował mi na dżinsy! Fantastycznie! Co za wyobraźnia! Świnko puchata –

tu Wilbur milknie na moment i przeciąga mnie przez zbity tłum wyglądających na bardzo

wściekłe dziewczyn – myślę, że możesz ocalić moją karierę!

Jedna z lasek mruczy pod nosem:

— Ale ona jest ruda!

(Tak, jestem ruda. Wspaniały zmysł obserwacji).

— Nie rozumiem…

— Nie przejmuj się tym. – Wilbur znowu wpada mi w słowo. – Wszystko szybko się

wyjaśni. Albo i nie, ale spójrzmy prawdzie w oczy: jasność jest zdecydowanie

przereklamowana. – Popycha mnie pod ścianę i puszcza do mnie oko. – A teraz stój tutaj

i wyglądaj bosko – mówi.

Co? Nawet nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać!

— Ale…

Zamiast słuchać moich tłumaczeń, robi mi zdjęcie polaroidem i odkłada odbitkę na stół.

— Obróć się.

Gapię się na niego, wciąż zbyt zszokowana, by wykazać jakąś inicjatywę. To wszystko

nie ma nawet cienia sensu. Gdy podchodzi do mnie i ustawia mnie bokiem, nie protestuję.

— Wilbur… – zaczynam, gdy aparat wydaje z siebie kolejne pstryknięcie. Szukam

w tłumie Nat, ale nigdzie nie mogę jej dostrzec.

Znowu nie pozwala mi skończyć zdania.

— Wiesz, że wyglądasz zupełnie jak żaba drzewna, złotko? Mogłabyś sama wspiąć się na

sam czubek czubka wielkiego drzewa, prawda?

Obracam się w jego kierunku, otwieram usta i zastygam w tej pozie, bo… Czy ktoś

właśnie porównał mnie do stworzenia, które ma przyssawki na stopach?

Moment, muszę się skoncentrować. Już. Natychmiast!

— Muszę iść – wyrzucam z siebie, gdy Wilbur znowu mnie przestawia, by pstryknąć

kolejne zdjęcie. – Muszę iść, zanim… Muszę…

Za późno. Spostrzegam Nat, która zmierza prosto w naszym kierunku.

Dwie rzeczy wiem na pewno:

1. Coś poszło źle z tą całą magią.

2. Nat mnie zabije.

13 Schowanie się pod stołem nie jest najpewniej najmądrzejszą decyzją, jaką w życiu

podjęłam, nic innego jednak nie przyszło mi w tym momencie do głowy.

Dostrzegam kilka problemów.

Problem pierwszy: Wilbur wie, gdzie jestem, bo widział, jak padam na kolana i pełznę

w ciemny kąt. Problem drugi: materiał, który okrywa stół, nie sięga samej podłogi.

Problem trzeci: pod stołem ktoś jest.

Ten ktoś mówi „cześć” i oferuje mi listek gumy do żucia.

Bywają takie momenty, gdy synapsy w moim mózgu dwoją się i troją. Na przykład

w trakcie testów z angielskiego. Zawsze kończę je przed czasem, a potem siedzę i rysuję na

marginesach różne obrazki z nadzieją, że dostanę dodatkowe punkty za artystyczne walory

pracy. Bywa jednak, że te same synapsy nie robią absolutnie niczego. Po prostu siedzą cicho,

zdumione, i wzruszają ramionami. To oczywiście przenośnia.

To jeden z tych momentów.

Gapię się na kawałek gumy, jakby to była jakaś forma życia, a potem unoszę wzrok na

osobę, która ją trzyma. To chłopak. Tak przystojny, że mój mózg imploduje, a czaszka zaczyna

powoli zapadać się w sobie.

Muszę przyznać, że to nie takie złe uczucie. Serio.

— To jak? – Nieznajomy opiera się wygodnie o ścianę i posyła mi spojrzenie spod

opadających ciężko powiek. – Chcesz gumę, czy nie?

Jest mniej więcej w moim wieku i wygląda trochę jak lew. Taki ciemny. Jego włosy są

czarne i sterczą na wszystkie strony. Ma nieco skośne oczy i szerokie, jakby uśmiechnięte usta.

Naprawdę, jest tak ładny, że przez moment jedynym dźwiękiem, który słyszę, jest cichy szum

gdzieś z tyłu głowy, taki, jaki wydaje z siebie źle nastrojony telewizor.

Wyartykułowanie jakiegoś dźwięku wymaga od człowieka poruszenia 72 mięśniami.

U mnie nie działa żaden.

Otwieram usta. Zamykam usta. Otwieram usta. Zamykam usta. Jak złota rybka.

— Rozumiem, że to bardzo trudna decyzja – oznajmia chłopak. Jego akcent jest…

dziwny. – Potrzebujesz więcej czasu do namysłu. W porządku. Rozważ wszystkie za i przeciw.

Ma trochę za długie, wyraźnie spiczaste kły, które, gdy wypowiada spółgłoskę „w” (brzmi

jak „f”), dotykają lekko jego dolnej wargi. Poza tym ma niewielki pieprzyk pod lewym okiem

i pachnie czymś zielonym. Trawiastym, a może warzywnym?

A może to limonki.

Jest strasznie rozczochrany.

Dociera do mnie, że ciągle się na niego gapię, a on gapi się na mnie, czekając, aż

odpowiem na zadane pytanie, co nie jest łatwe, bo synapsy nadal strajkują.

Przebiegam w myślach możliwe rozwiązania.

— Żucie gumy jest zakazane w Singapurze. Zupełnie – szepcę, a potem mrugam kilka

razy, gdy dociera do mnie, co właśnie powiedziałam. Coś podpowiada mi, że to nie był najlepszy

konwersacyjny starter w historii.

Chłopak otwiera szeroko oczy.

— O rany, jesteśmy w Singapurze? Jak długo spałem? I jak szybko porusza się ten

stół?

No tak, brawo, Harriet.

— Nie, nie, nie jesteśmy w Singapurze – wyjaśniam pospiesznie, czując, jak palą mnie

policzki. – Jesteśmy dalej w Birmingham. Chodziło mi o to, że gdybyśmy byli w Singapurze,

to mógłbyś zostać aresztowany za samo posiadanie gumy do żucia.

Naprawdę powinnam się zamknąć.

— Serio?

Kiwam głową.

— Tak. Na szczęście to nie Singapur, więc jesteś bezpieczny.

— Bogu niech będą dzięki za brytyjskie przepisy! – oznajmia podniosłym tonem,

odchylając głowę do tyłu. Widzę, że hamuje śmiech. – Było blisko.

Na długą chwilę zapada pełna napięcia i bardzo dziwaczna cisza. Chłopak przymyka

oczy, a ja płonę i zastanawiam się, czy byłabym w stanie zrobić jeszcze gorsze pierwsze

wrażenie. Chyba nie.

— Jestem Harriet Manners – przedstawiam się. Wyciągam przed siebie dłoń i w tej

samej chwili uświadamiam sobie, że jest mokra od potu, cofam ją więc i udaję, że chciałam

tylko podrapać się po kolanie.

— Cześć, Harriet Manners – odpowiada nieznajomy z lwią grzywą i na moment

zapominam o tym, po co właściwie weszłam pod ten stół. Na pewno miałam ważny powód, ale

mi on umyka.

— Eeee… – Staram się wymyślić coś w miarę normalnego. – Eeee… Od dawna tu

jesteś?

— Jakieś pół godziny.

— Dlaczego?

— Chowam się przed Wilburem. Używa mnie jako przynęty i posyła w tłum, żeby

przyczepiły się do mnie jakieś ładne dziewczyny.

— Jak… robaka? To znaczy wędkarza…

Chłopak parska śmiechem.

— Tak. Właściwie to chyba tak.

— I jak? Złapałeś… coś?

— Nie jestem pewien – odpowiada i łypie na mnie jednym okiem. – Jest jeszcze zbyt

wcześnie, by stwierdzić.

— Och. – Rzucam okiem na zegarek. – Wcale nie jest tak wcześnie. Prawie pora lunchu.

Teraz on także patrzy na mój zegarek (który ma widelec, nóż i łyżkę zamiast

wskazówek, co i tak jest znacznym postępem, bo na poprzednim widniał dinozaur pokazujący

godzinę ogonem), a potem unosi wzrok i mierzy mnie dziwnym spojrzeniem.

Jego nos lekko się marszczy.

Spotkanie ze mną musi być naprawdę fascynującym przeżyciem, myślę, gdy zamyka oczy

i wraca do drzemania pod ścianą.

Oczywiście, gdy tylko to robi, natychmiast przychodzi mi do głowy milion pytań, które

chciałabym zadać. Chciałabym wiedzieć… wszystko. Na przykład, skąd pochodzi i dlaczego

mówi z takim dziwnym akcentem. I czy mógłby pokazać mi to miejsce na mapie, bo

oczywiście mam przy sobie mapę. Czy w jego kraju są jakieś dziwne zwierzęta? Na przykład

insekty? Zawsze interesowały mnie insekty… Albo czy tak jak ja jest jedynakiem. I czy dziury

w jego spodniach były tam, gdy je kupował (tata ma podobne i w jego były), czy nie, a jeśli

nie, to skąd się wzięły.

Żadne z tych pytań nie przechodzi mi przez usta.

Co ma swoje dobre strony, bo ludzie zazwyczaj nie lubią, gdy zaczynam ich przepytywać.

Zwłaszcza, gdy próbują spać.

Wreszcie udaje mi się zmusić kilka mięśni do współpracy.

— Często chowasz się pod meblami? – dukam.

Uśmiecha się do mnie szeroko, tak szeroko, że jego usta zdają się naprawdę sięgać od

ucha do ucha. Mam wrażenie, jakby mój żołądek postanowił zamienić się w pralkę. Wirującą.

— Raczej nie. A ty?

— Ciągle – wyznaję szczerze. – Prawie cały czas.

Zazwyczaj wtedy, gdy panikuję. A ponieważ panikuję dość często, miałam okazję

obejrzeć od spodu sporo rodzajów mebli. Stoły, biurka, kuchenne blaty. Nie jestem wybredna,

naprawdę. Właśnie w ten sposób poznałam Nat.

Nat!

Do licha!

Ze zgrozą uświadamiam sobie, co właściwie tutaj robię.

14 Gdybyście się zastanawiali, wtedy to było pianino.

Po dwóch dniach szkoły miałam serdecznie dość tego przybytku. Alexa już wtedy doszła

do wniosku, że jestem jej wrogiem numer jeden i uczyniła ze mnie bohaterkę wszystkich

paskudnych żartów. Kto śmierdzi? Harriet. Kto ma włosy jak marchewka? Harriet. Kto zsiusiał

się w majtki? Harriet. Nie, nie zsiusiałam się w majtki. Wylałam na siebie mleko.

W każdym razie tyle mi wystarczyło, żebym doszła do wniosku, że szkoła wcale nie jest

taka fajna, jak mi opowiadano, i wykorzystałam pierwszą chwilę, gdy nikt nie patrzył, by

wpełznąć pod pianino i zniknąć. Tam znalazłam zalaną łzami Nat, której ojciec porzucił właśnie

rodzinę dla kasjerki z supermarketu (to znaczy wtedy o tym nie wiedziałam).

Bardzo szybko się zaprzyjaźniłyśmy, być może dlatego, że obydwie miałyśmy tylko po

pół rodziny. Ja zaoferowałam jej kawałek mojego taty, ona podarowała mi kawałek swojej mamy

i tak stałyśmy się Najlepszymi Przyjaciółkami. Na dobre i na złe.

Aż do teraz.

— Harriet… – Głos Nat dociera do mnie sponad stołu i okrywającego go materiału. Poza

tym, że ją słyszę, widzę również jej czerwone buty. – Nie wiem, czy wyobrażasz sobie, że ktoś

cię zaczarował, ale wcale nie jesteś niewidzialna. Ja cię widzę.

Żołądek znowu zaczyna mi wirować, tym razem jednak uczucie nie ma nic wspólnego

z siedzącym obok chłopakiem.

— Och – wyduszam z siebie.

— No właśnie, och! Słyszałam, więc równie dobrze możesz stamtąd wyjść.

Raz jeszcze spoglądam na chłopaka z lwią grzywą, który, jak się okazuje, nawet nie

otworzył oczu, i szepcę do niego:

— Dzięki za podzielenie się stołem.

A potem zaczynam gramolić się na zewnątrz.

Nat wygląda na potężnie wkurzoną. Jest chyba gorzej niż wtedy, gdy przez przypadek

rozbiłam jej perfumy od Gucciego. A wtedy pokazywałam jej nowe kroki taneczne, których

wcale nie chciała oglądać, możecie więc wyobrazić sobie, jak bardzo teraz jest źle.

— Co ty tu robisz, Harriet? – pyta, bez zrozumienia patrząc na Wilbura.

Czuję narastającą panikę.

— Ja… To nie tak, jak myślisz.

Nat nie daje mi dokończyć. Jej twarz jest tak czerwona, że przypomina cegłę.

— Po prostu nie mogę w to uwierzyć – warczy. – Wiem, że nie lubisz zakupów i że nie

chciałaś tu przyjeżdżać, ale to, że schowałaś się pod stołem… Pod tym konkretnym stołem…

Marszczę brwi, bo nie mogę pojąć, co się właściwie dzieje.

Aż wreszcie to do mnie dociera. Nat niczego nie wie. Nie widziała, że zrobiono mi

zdjęcia, po prostu zauważyła, jak włażę pod ten stół i uznała, że przyszłam tu za nią, a potem

zwiałam, bo jedynie w tym jestem dobra. W robieniu z siebie idiotki.

Spoglądam na Wilbura i ze zdumieniem odkrywam, że on wcale jej nie poznaje. Więcej

– patrzy na nią jak na zupełnie przypadkową osobę. Nie jest nią zainteresowany. A to oznacza…

To oznacza, że nie tylko przypadkowo wplątałam się w wielki sen mojej przyjaciółki, ale na

dodatek po prostu go ukradłam!

Do licha…

Przerażona tym ostatnim odkryciem spoglądam na Nat, która wygląda na coraz bardziej

zagubioną. I złą.

— No i co, Harriet? – pyta wyraźnie łamiącym się głosem. – Co się dzieje? Może mi to

wyjaśnisz?

Jeszcze mogę się z tego wyplątać. Na pewno.

Nat wcale nie musi wiedzieć, prawda? A ja nie muszę łamać jej serca, odbierać nadziei,

a już na pewno nie w tak upokarzający sposób, na oczach faceta, który mógłby spełnić jej

marzenia.

— Szukałam jakichś ciekawych połączeń w drewnie – mówię pospiesznie. – Na zajęcia.

Nat mruga powoli, wyraźnie skołowana.

— Co?

— Na zajęcia z majsterkowania – powtarzam, starając się patrzeć jej prosto w oczy. –

Ostatnio prowadzący wspominał, że te połączenia bywają różne i czasem małe, lokalne zakłady

używają niestandardowych rozwiązań i że, jak będziemy w innej części kraju, moglibyśmy się

rozejrzeć. No i jesteśmy w… No, w Birmingham.

— Co?

— No więc… – ciągnę, a mój głos staje się coraz cichszy – patrzyłam na ten stół

i wydawało mi się, że jest taki masywny. To znaczy, konstrukcyjnie. No i postanowiłam bliżej

mu się przyjrzeć. Ale jest przykryty, więc musiałam to zrobić od spodu.

— I?

— I? I co? – pytam tępo.

— I co z tymi połączeniami? – Nat patrzy na mnie podejrzliwie zmrużonymi oczami. –

Jakie one są? Siedziałaś tam na tyle długo, że chyba powinnaś wiedzieć.

No tak, sprawdza mnie. Chce się upewnić, że nie kłamię, za co zresztą nie mogę jej winić,

zwłaszcza że rano udawałam chorobę, a potem próbowałam wbiec na ścianę i złamać rękę

(przyłapała mnie).

— No cóż – zaczynam powoli, bo, oczywiście, nie mam zielonego pojęcia, jak wyglądają

te łączenia, a Nat wygląda na gotową, by paść na kolana i osobiście sprawdzić. – One są… To

jest…

— To wpusty na jaskółczy ogon – oświadcza nagle męski głos i spod stołu wyłazi

chłopak z lwią grzywą. – Bardzo staromodne, dokładnie tak, jak podejrzewałem.

— Nick! – Głos Wilbura wzbija się ponad pomruki tłumu. – Tu jesteś! – wykrzykuje

zachwycony, a potem spogląda na stół podejrzliwie, jakby spodziewał się, że pod blatem kryje

się przejście do innego uniwersum i pyta: – Dużo was tam jeszcze siedzi?

Nat patrzy na chłopaka z lwią grzywą, potem na mnie, a potem znowu na niego.

— Jaskółczy ogon? – pyta, unosząc brwi prawie do linii włosów.

— Tak, właśnie jaskółczy ogon – potwierdza Nick. – Na początku myślałem, że to wpusty

palcowe, które są zresztą metodą znacznie częstszą, ale po przeprowadzeniu wnikliwej

obserwacji nie mam wątpliwości, że to jednak jaskółczy ogon.

Nat spogląda na mnie i gołym okiem widzę, że usiłuje jakoś zrozumieć sytuację, której

zrozumieć po prostu się nie da.

— Mhm – mruczę. – Właśnie.

Zapada cisza. I ta cisza jest długa. I tak gęsta, że można by w niej zawiesić siekierę.

O ile oczywiście ktoś miałby przy sobie siekierę.

I właśnie w tej chwili, gdy tylko zyskuję przekonanie, że wszystko będzie okej, Nat

obraca się, a jej spojrzenie pada na dłonie Wilbura i na trzy zdjęcia, które w nich trzyma. Moje

zdjęcia. Nawet gdybym chciała, nie dałabym rady lepiej ich zaprezentować – są jak miniaturowe

portreciki Doriana Graya, jak symbol mojej wstrętnej, kłamliwej natury.

W zapadłej ciszy spazmatyczne chlipnięcie Nat jest wyjątkowe dobrze słyszalne.

Wyrywam się naprzód, by jakoś powstrzymać tę apokalipsę.

— O nie, Nat, to nie tak… – mówię, ale ona odwraca się ode mnie.

Za późno. Dowiedziała się i to w najgorszy możliwy sposób, a ja myślę tylko o tym,

że powinnam była zostać rano w łóżku.

Albo nie wyłazić spod stołu.

— Och nie… – szepce Nat i, nie mówiąc nic więcej, zeskakuje ze sceny i znika

w tłumie.

15 Ludzie, którzy nienawidzą Harriet Manners:

1. Alexa Roberts

2. Kobieta Kapelusznik

3. Właściciele stoisk 24D, 24E, 24F, 24G, 24H

4. Nat

Zdrajczyni. Renegatka. Odstępczyni. Przechrzta. Wiarołomczyni… Dobrze, że wzięłam

ze sobą słownik, bo Nat nie chce ze mną gadać, mam więc bardzo wiele czasu, żeby dokładnie

przemyśleć to, co zrobiłam.

Żmija. W sumie to ciekawe, dlaczego akurat żmija, a nie inny gatunek węża…

Niestety, sytuacja z fatalnej robi się jeszcze gorsza. Gdy tylko zdobywam się na odwagę,

by wypełznąć z mrocznego kąta, w którym ukryłam się po awanturze, dopada mnie prawdziwy

ochroniarz i zabiera do biura pełnego wyraźnie wkurzonych na mnie ludzi. Okazuje się, że

muszę zwrócić wystawcom, a raczej, że moi „prawni opiekunowie” muszą im zwrócić trzy

tysiące funtów.

Super, ale tak właśnie się dzieje, gdy obok siebie ustawia się, oddzielone tylko

cieniutkimi ściankami działowymi, stoiska z kapeluszami, ciuchami, obrazami, lampkami

olejowymi i stylowymi kałamarzami, a na każdym z nich wisi tabliczka „jeśli coś zniszczysz,

musisz to kupić”.

Nie jestem z natury marudna, mam się raczej za pozytywnie nastawioną do życia, wesołą

osobę i nawet w tych najbardziej mrocznych i ponurych okolicznościach (na przykład, gdy

Alexa ma wyjątkowo złośliwy humor) staram się zachować nadzieję.

Ale nawet ja muszę to teraz przyznać – ten dzień jest po prostu fatalny.

Jego dalszy ciąg mogę podsumować następująco:

1. Nat każe mi się odczepić.

2. Nie chcę tego zrobić.

3. Zostaję brutalnie zmuszona, by w drodze powrotnej siedzieć koło Toby’ego.

4. Toby wyjaśnia mi, że woda nie jest niebieska dlatego, że odbija się w niej niebo, ale

dlatego, że jej struktura molekularna lepiej odbija światło błękitne, a to oznacza, że nasz

nauczyciel plastyki upiornie się myli i ktoś powinien się o tym dowiedzieć.

5. Zakładam sobie bluzę na głowę.

6. I nie zdejmuję jej przez kolejne trzy godziny.

Gdy dojeżdżamy wreszcie do szkoły, jestem tak zaczadziała od dwutlenku węgla

i aromatów dezodorantu, że początkowo nie wiem, gdzie jestem. Gdy umysł rozjaśnia mi się na

tyle, bym mogła funkcjonować, Nat już nie ma. Do domu muszę wracać sama.

I żeby nie było – to wszystko w dalszym ciągu nie ma najmniejszego sensu. Wierzcie

mi, miałam osiem godzin, by dokładnie przeanalizować sprawę i zrobiłam to. Nic nie pasuje,

chyba że nagle znaleźliśmy się w jakimś alternatywnym wszechświecie, gdzie wszystko

wywrócone jest na lewą stronę, ludzie chodzą do góry nogami, dzień jest w nocy, a kwiatki

rosną korzonkami do góry.

Mało prawdopodobne.

Zdążyłam nawet opracować adekwatny wzór.

M = (1/C/W x U + ŁN) P + S + X

No więc M to modelka, C to jej ciężar w kilogramach, W to wzrost, U to uroda, ŁN to

ładny nos, P to pewność siebie, S styl, a X to X, czyli bliżej niezdefiniowany współczynnik

bycia cool. Każdą składową równania (poza wagą i wzrostem, bo te są w systemie

metrycznym) mierzy się w skali od jednego do dziesięciu, gdzie dziesięć oznacza super,

a jeden… Wiadomo. Im wyższy wynik równania, tym bardziej nadajesz się na modelkę.

Wedle moich obliczeń wynik Nat to 92.

Ja mam 27,2 i to tylko dlatego, że dałam sobie zbyt wysoką ocenę za nos.

No cóż, nie mam siły dłużej się nad tym zastanawiać. Gdzieś po drodze ktoś popełnił

błąd i podejrzewam, że właśnie w tej chwili Wilbur obrywa po głowie gazetą, a potem ktoś

ubiera go w kaftan bezpieczeństwa, taki z długimi rękawami, żeby pacjent nie mógł

wymachiwać rękoma. I tyle.

A poza tym, abyście nie mieli wątpliwości, o Nicku również nie myślę. Ani razu go nie

wspomniałam. Jego oczu. Potarganych włosów. Ani limonkowego zapachu. Wcale. Tak

naprawdę prawie go nie pamiętam. W końcu spotykam takich przystojnych facetów dzień

w dzień, pod każdym stołem, pod który wlezę. Nie mam więc powodu, by o nim myśleć,

a mój żołądek nie ma powodu, by niespokojnie się przewracać.

Nick? Jaki Nick?

I zapewniam was, wcale nie przeszłam koło stanowiska agencji sześć czy siedem razy,

by sprawdzić, czy przypadkiem go tam nie ma.

(Dla porządku – nie było go).

Problem polega na tym, że nie bardzo mam na czym się skupić. Momentami mam

wrażenie, że zgubiłam głowę i lada moment pojawi się ktoś, kto uczynnie mi ją odniesie.

Poza obliczeniami, których wynik nie chce zgadzać się z rzeczywistością, ewidentną

pomyłką Wilbura i chłopakiem z lwią grzywą, jest tylko jedna rzecz, którą mogłabym się zająć.

A bardzo nie chcę.

Domyślacie się, prawda?

Muszę powiedzieć o wszystkim rodzicom.

16 Dług = 3.000 funtów

Kieszonkowe = 5 funtów tygodniowo

Całkowity czas spłaty zadłużenia = 600 tygodni = 11,1 lat

Wiek, w którym spłacę dług = 26,11

Początek rozmowy, wersja pierwsza:

Tato? Annabel? Zostałam dostrzeżona przez agencję modelek i muszę zwrócić pewnym

ludziom trzy tysiące funtów. A przy okazji, moglibyście uprać mi dżinsy? Śmierdzą wymiotami.

Początek rozmowy, wersja druga:

Tato? Annabel? Muszę zwrócić pewnym ludziom trzy tysiące funtów i zostałam

dostrzeżona przez agencję modelek. A przy okazji, moglibyście uprać mi dżinsy? Śmierdzą

wymiotami.

Początek rozmowy, wersja trzecia:

Tato? Annabel? Postanowiłam wyemigrować do Meksyku.

Jasne.

Wiecie, jaki jest problem ze wszystkimi dogłębnie przemyślanymi i dopracowanymi

w najdrobniejszych szczegółach planami? Ludzie je ignorują. Nie ja, oczywiście. Ja się ich

trzymam.

Otwierając drzwi, przygotowuję się wewnętrznie do czekającej mnie rozmowy.

Odchrząkuję. Odkasłuję. Zdecydowałam się postawić na informację o modelingu, bo istnieje

pewna szansa na to, że rodzice będą tak zdumieni i zszokowani wiadomością, że nawet nie

zarejestrują tej o długu. To metoda mojego dentysty. Najpierw znieczulenie, potem czyszczenie

kanału.

— Tato? Annabel? – wołam, zamknąwszy za sobą drzwi.

W przedpokoju pojawia się Hugo i natychmiast zaczyna na mnie skakać. O rany,

rodzice musieli zabrać go do fryzjera, bo widzę jego oczy. Zazwyczaj trzeba zgadywać, gdzie

właściwie są, najczęściej na podstawie ich odległości od nosa.

— Cześć, Hugo – mówię, kucając, by znaleźć się z nim twarzą w pysk – Wyglądasz

bardzo elegancko.

Hugo liże mnie po twarzy, co znaczy albo „dziękuję”, albo „pachniesz hot dogami”.

Wołam po raz kolejny, ale odpowiada mi cisza.

Kurczę, naprawdę mogliby się bardziej postarać. Nie było mnie cały dzień, na dworze jest

już ciemno, a na mnie nikt nie czeka. Nie powinni przypadkiem tkwić w holu, wypatrując mnie

niecierpliwie i martwiąc się o moje zdrowie i życie? Widocznie nie.

— Tato! – ryczę z lekką irytacją. – Annab…

— Harriet? – Głos Annabel dobiega z salonu. – Chodź tutaj, proszę.

Wydaję z siebie ciężkie westchnienie, odkładam torbę i idę. Annabel, wciąż

w biurowej garsonce, siedzi na sofie i wyjada sardynki prosto z puszki. Tata wierci się

w fotelu naprzeciwko niej.

Pamiętacie, co mówiłam o tym, że małe dzieci nie potrzebują ubrań? Podejrzewam, że to

samo dotyczy również prawników, czyli między innymi Annabel, która zawsze ma na sobie albo

garsonkę, albo szlafrok. Albo jedno i drugie. Serio, musi specjalnie kupować sobie ciuchy, kiedy

planuje iść na kolację.

— Co jesz? – pytam, siadając w fotelu i patrząc na puszkę.

— Sardynki – odpowiada, zupełnie jakby nie było w tym nic dziwacznego, i wkłada

sobie do ust kolejną. Gryzie i przełyka. – Okej, Harriet, twój tata ma problemy w pracy.

— Annabel! – Tata wyraźnie nie jest zachwycony. – Na litość boską… Nie wal tak prosto

z mostu. Powinnaś jakoś, bo ja wiem, przygotować grunt.

Annabel przewraca oczami.

— W porządku, postaram się. Cześć, Harriet. Jak się masz? Twój tata ma problemy

w pracy. Lepiej?

— Ani trochę – jęczy tata, a potem obraca się w moją stronę. – To nic takiego,

kochanie. Drobna różnica zdań.

— Powiedziałeś najważniejszemu klientowi, że twoje pomysły nie są dla idiotów,

Richard. I to w samym środku recepcji!

Tata jest wyraźnie zmieszany, bo zaczyna dłubać w obiciu fotela i wyciąga zeń kawałek

gąbki.

— Nie sądziłem, że to usłyszy – mówi obronnym tonem. – Wyszło trochę za głośno,

w holu jest świetna akustyka. To wina ścian.

— Cóż za dorosłe zachowanie, Richardzie. Jesteś po prostu fantastycznym przykładem

dla córki, prawda, Harriet?

— To przez ściany – powtarza tata, tym razem znacznie głośniej.

Spoglądam na Annabel. Zachowuje się nonszalancko, ale widzę, że to tylko poza. Tak

naprawdę jest zmartwiona.

— Jest bardzo źle? – pytam.

Wzrusza ramionami i wygrzebuje z puszki kolejną sardynkę.

— Raczej tak. Jutro zbiera się komisja dyscyplinarna. Mogą go wylać z roboty.

— To tylko taka formalność – protestuje tata. – Jestem z działu kreacji, wszyscy wiedzą,

że jestem nieprzewidywalny. Ba! Oczekują, że będę nieprzewidywalny. Teraz… No cóż, pewnie

nie do końca wiedzą, jak zareagować. Obstawiam, że skończy się na tym, że raczej dostanę

podwyżkę. No wiecie, za oryginalność i tak dalej.

Annabel unosi jedną brew, a potem odstawia puszkę i przeciera oczy. Wygląda na

zmęczoną.

— Miejmy taką nadzieję – mówi wreszcie. – Miejmy nadzieję, bo naprawdę nie damy

rady z jedną pensją. Dobra, nieważne. A jak tam twój dzień, Harriet? Poza tym, że pachnący?

Nie wiem, czy wiesz, ale w twoim pokoju jest po kolana waniliowej zasypki babci.

— Och. – Spuszczam wzrok. – Miałam to sprzątnąć.

— Oczywiście, że miałaś. Gdyby tylko twoje teoretyczne zamiary sprzątania przekładały

się na praktykę, mielibyśmy wybitnie czysty dom. Ale może przynajmniej udało ci się wymigać

od tego, od czego chciałaś się wymigać?

— Mam wam coś ważnego do zakomunikowania – mówię, ignorując zupełnie

niesprawiedliwe pomówienie, a potem wstaję i wypinam dumnie pierś – Coś bardzo ważnego.

Zostałam dostrzeżona.

Annabel patrzy na mnie bez cienia zrozumienia.

— A do tej pory byłaś, bo ja wiem, niewidzialna? – pyta.

— Nie byłam niewidzialna – odpowiadam automatycznie. – To fizycznie niemożliwe.

Gdyby było to fizycznie możliwe, mogłabym do końca świata omijać Alexę.

— Więc o co chodzi?

— Noooo… Byłam w Birmingham i tam właśnie zauważył mnie agent.

Kątem oka widzę, jak tata marszczy brwi.

— Dziwne byłoby, gdyby dostrzegł cię gdzie indziej niż w Birmingham – zauważa

Annabel. – Trzeba było kazać mu odejść. Jesteś za młoda, żeby ganiali za tobą agenci

ubezpieczeniowi.

O rany, czy to musi być takie trudne?

— To nie był agent ubezpieczeniowy!

— A jaki?

— Z agencji modelek, a konkretnie z Infinity Models!

Annabel wygląda na coraz bardziej zmieszaną.

— Ale do czego miałabyś być potrzebna agencji modelek?

— Do kopania ziemniaków!

— Serio?

— Nie! Do bycia modelką! – Okej, ostatnie zdanie brzmi bardziej jak skowyt, ale, choć

przyzwyczaiłam się już do myśli, że nie jestem ładna, to boli mnie, że jedyni ludzie na ziemi,

którzy powinni mnie wspierać, tylko to potwierdzają.

Zmarszczka na czole Annabel zaczyna przypominać Rów Mariański. Na szczęście tata

wydaje się bardziej zadowolony. Nie, nie tylko zadowolony. Po prawdzie to wręcz świeci

własnym światłem, zupełnie jakby oblazły go brokatowe wróżki.

— Moja krew – oświadcza głośno, wskazując mnie palcem. – Moja krew!

— Oczywiście, że twoja krew – potwierdza Annabel tonem, jakim zazwyczaj mówi się do

małych dzieci, po czym bierze do ręki gazetę.

Patrzę to na nią, to na tatę.

To wszystko?

Już po sprawie. Adios?

No dobra, nie spodziewałam się, że zaczną tańczyć wokół stołu, wymachując swoimi

sudoku jak nawiedzone czirliderki, ale mogliby się trochę bardziej postarać. Na przykład

powiedzieć: „Och, Harriet, to cudownie, że nie jesteś tak niedorobiona, jak się wszystkim

wydawało”. Albo po prostu cokolwiek, co pozwoliłoby mi jeszcze przez moment przeżywać

najbardziej niezwykły (i problematyczny) dzień w życiu. Jak w normalnej rodzinie.

Annabel unosi głowę i przez chwilę mierzy mnie podejrzliwym spojrzeniem.

— No co? O co chodzi? Przecież wiesz, że na to nie pozwolę. Jesteś za młoda, masz

szkołę, egzaminy…

— Jak to nie pozwolisz? – pyta tata podniesionym tonem. – Co masz na myśli?

Spojrzenie Annabel jest chłodne i poważne.

— Ona ma piętnaście lat, Richardzie. To niewłaściwe.

— Ale to Infinity Models, do licha. Nawet ja wiem, kim są!

— Tam jest mnóstwo pięknych kobiet, Richardzie, zdziwiłabym się więc, gdybyś nie

wiedział.

— Na litość boską! – Głos taty osiąga niepokojąco wysokie rejestry. – To nie fair!

Łapiecie, w czym problem? Trochę ciężko być dzieckiem w rodzinie, w której

wszystkie dziecięce role zostały już obsadzone.

— Ale ja wcale nie chcę być modelką – przerywam im. – Musiałabym upaść na głowę.

Tylko byłoby miło, gdyby któreś z was powiedziało: „Dobra robota, Harriet” albo coś w tym

stylu.

— Jak to nie chcesz? – krzyczy tata.

Po prostu świetnie…

Annabel mierzy mnie nieodgadnionym spojrzeniem.

— Przecież to tylko modeling – zauważa. – Moda. Czym tu się tak podniecać? O co

chodzi?

Patrzę to na tatę, to na Hugo, który, jakby rozumiejąc, że bardzo potrzebuję pocieszenia,

zaczyna machać ogonem i lizać mnie po rękach.

— No jasne – mruczę żałośnie. – Pewnie. Nie ma sprawy.

Najbardziej ekscytująca rzecz, jaka przydarzyła mi się w całym życiu i… już po

wszystkim. Nie liczyłam na to, że potrwa wieki, nie powinnam więc czuć się zawiedziona,

a jednak tak właśnie się czuję.

Tata wciąż jeszcze nie może otrząsnąć się z szoku, gdy Annabel włącza telewizor,

potrząsa pilotem, by baterie zaskoczyły, i pyta:

— To kto chce oglądać dokument o szarańczach?

17 Przyznam, że ilekroć wydaje mi się, że kogoś dobrze znam, ten ktoś czeka tylko na

pierwszą okazję, by udowodnić mi, że wiem o nim tyle, co o prawdziwej tożsamości Kuby

Rozpruwacza.

Na początku zgrywam ciężko urażoną, ale po jakichś dwudziestu pięciu minutach

zaczyna mi się to nudzić. Tak samo jak dokument o szarańczach. Resztę czwartkowego

wieczoru spędzam więc na a) NIEmyśleniu o Nicku, b) opracowywaniu sposobu na to,

by przekonać Nat, że nadal zasługuję na miano jej Najlepszej Przyjaciółki. To drugie wymaga

wiele wysiłku. Kwiaty, listy, poezja, takie sprawy. Piekę nawet specjalne, przeznaczone tylko dla

niej, bezcukrowe muffinki ze zdjęciami. Na tych zdjęciach jesteśmy we dwie i są to prawdziwe

zdjęcia. Niejadalne, bo na te jadalne nie mam czasu. Później pakuję wszystko do torby.

W szkole dopadnę Nat i przekonam ją, że jestem niewinna. Albo przyznam się do winy

i przeproszę. Nie jestem pewna, co wybrać, i zastanawiam się, czy nie najlepiej byłoby

zastosować obydwa podejścia równocześnie.

Byleby tylko przestała się na mnie złościć.

Okazuje się, że tylko straciłam kupę czasu oraz mąki i że ofiara przebłagalna nie jest

potrzebna. W piątkowy poranek, dokładnie o ósmej, rozlega się dzwonek do drzwi.

— Nat, to ty! – bełkocę zaskoczona, bo usta mam pełne kanapki z dżemem. Tak

właściwie to mój okrzyk brzmi raczej jak „Aaaaaaaah, oooooooo hyyyyyyy”!

— Jesz to na śniadanie? – pyta Nat, gdy otwieram jej drzwi.

Zezuję na drugą połowę kanapki, którą wciąż trzymam w dłoni.

— Kanapki z dżemem mają wszystkie niezbędne składniki, których potrzebujesz do

życia – odpowiadam poważnie. – Cukier, witaminy, węglowodany. Mogłabym żywić się

wyłącznie nimi i wieść najzupełniej normalne życie.

— Raczej nie – kwituje Nat i wyciąga mnie za drzwi. Dobrze, że mam na nogach buty,

bo inaczej wylądowałabym w szkole w skarpetkach. – Byłabyś Dziewczyną, Która Je

Wyłącznie Kanapki Z Dżemem, a to nie byłoby normalne. A poza tym… – Waha się przez

moment. – Poczęstujesz mnie? Umieram z głodu.

Oddaję jej kanapkę i patrzę, zdumiona, jak zaczyna ją jeść. Znowu czegoś nie łapię… Po

pierwsze: Nat nie jada rzeczy, które zawierają cukier. Nie od czasu tamtej pamiętnej nocy na

szkolnej dyskotece. Po drugie: już po sprawie? Żadnej dramatycznej sceny, której bałam się przez

pół nocy? Katastrofa wydarzyła się ledwie wczoraj i JUŻ została zapomniana?

Zrobiłam całą torbę bezcukrowych muffinek i NIKT ich nie zje. Pięknie.

— Nat – mówię.

— Harriet – mówi Nat w tym samym momencie. Milknę, a ona odkasłuje. –

Przepraszam. Za to, że się tak wściekłam.

— Och… – Mrugam, zaskoczona, bo tego się nie spodziewałam. – Jasne. Nie ma sprawy.

Ja też przepraszam. Za to, że mnie zauważyli i w ogóle.

— Bo… Kłamałaś i… – Nie kończąc, oblizuje palce i posyła mi dziwny półuśmiech. –

Nieważne. Możemy po prostu zapomnieć o wczoraj?

— Oczywiście, że tak! – wykrzykuję radośnie.

O Boże, uczucie ulgi prawie rozgniata mnie na chodniku. Wszystko gra i śpiewa. Po

prostu po raz kolejny zachowałam się jak przewrażliwiona neurotyczka.

A potem cała ulga znika równie nagle, jak się pojawiła. Nat znów chrząka i po raz

pierwszy przyglądam się jej dokładniej. Dopiero teraz dostrzegam, jak bardzo jest spięta.

Ramiona ma dziwnie przygarbione, a na obojczyku czerwienią się plamy rumieńców. Jakby tego

było mało, jej oczy błyszczą dziwnie. Podejrzewam, że od łez.

— Super – mówi cicho, a potem milknie na długą chwilę, przygryzając wargę. – No

więc… – Chrząka znowu. – No więc oni. – Kolejne chrząknięcie. – Dzwonili do ciebie? To

znaczy z agencji?

Nat wcale nie zapomniała. Ani, ani.

— Nie – odpowiadam. Mogłabym dodać, że nawet nie mieli jak, bo nie zostawiłam im

numeru, podejrzewam jednak, że to nie poprawiłoby sytuacji.

— Och. – Rumieniec wypływa na policzki Nat. – Przykro mi. Zapomnijmy o wszystkim,

dobrze?

Unoszę lekko brwi, bo przecież… Przecież już to zrobiłyśmy, nie? Widocznie jednak nie.

— Okej.

— I udawajmy, że nic się nie wydarzyło – dodaje Nat.

— Okej.

— Okej?

— Okej.

Z każdym kolejnym słowem Nat coraz lepiej uświadamiam sobie, że ona wcale nie

zapomniała.

— Zachowujmy się normalnie – mówi.

— Okej – zgadzam się po raz nie wiem który.

Cisza, która zapada po tych słowach, wcale nie jest przyjemna. Pierwszy raz od dziesięciu

lat nie czuję się swobodnie w towarzystwie Nat i to mnie niepokoi.

Okej, było jedno takie wydarzenie, kiedy milczałyśmy obydwie i wcale nie było fajnie.

Wtedy, gdy Nat zsiusiała się na zajęciach baletowych i wlazłam w kałużę, ale to zamierzchłe

dzieje.

Po paru minutach ponurego marszu Nat zbiera się do kupy. Prawie dosłownie. Przygładza

włosy, poprawia kurtkę, prostuje ramiona.

— No dobra, Harriet – zaczyna pewniejszym już tonem, spoglądając na trzymany wciąż

w dłoni ostatni kawałek kanapki. – Gdzie w tym czymś jest białko? – pyta. – Bo wydaje mi się,

że coś pomieszałaś.

Och, nareszcie! Wracamy na znane mi tereny.

— Niczego nie pomieszałam – protestuję z pasją, której tak naprawdę wcale w tej

chwili nie czuję. – Oczywiście, że jest białko! W… – Boże, co tu wymyślić, żeby tylko znowu

nie wywołać ducha modelingu! – W kurczaku – kończę triumfalnie, posyłając Nat krzywy

uśmieszek. – W kanapce jest kurczak, nie mówiłam? To wysokobiałkowa kanapka z piersią

kurczaka i dżemem truskawkowym. Moja ulubiona.

— Truskawki z kurczakiem? – Nat chichocze i widzę, że opada z niej część napięcia. –

Jesteś stuknięta.

— Serio, możesz przeżyć całe życie na kanapkach z kurczakiem i dżemem –

zapewniam, starając się nie patrzeć jej w oczy.

Kurczę, ciekawe, czy uda nam się unikać bolesnego tematu, póki NAPRAWDĘ o nim

nie zapomnimy… Może na tym właśnie polega przyjaźń.

A może nie.

W każdym razie w drodze do szkoły próbujemy się tego dowiedzieć.

18 Fantastycznie.

Jedną z niewątpliwych zalet Toby’ego Pilgrima jest jego nadzwyczajna empatia

przejawiająca się na przykład w sposobie, w jaki podchodzi do skomplikowanych,

wymagających delikatnego podejścia sytuacji.

— Łaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaał – mówi Toby, gdy stajemy z Nat przy szafkach.

Dotarłyśmy do szkoły w jednym kawałku i o czasie, ale rozmowa niezbyt się kleiła.

Właściwie był to raczej monolog. Mój. Mówiłam kolejno o: etymologii słowa karnawał (oraz

tym, co ma wspólnego z mięsem, to bardzo ciekawe), potem o tym, ile żon tak naprawdę miał

Henryk VIII (od dwóch do czterech, w zależności od tego, czy liczyli je katolicy), a później

o tym, że egipskie piramidy były białe i błyszczące. Nat nie próbowała mi przerywać,

po prostu patrzyła przed siebie, coraz bardziej zamyślona i bardziej różowa na twarzy.

Mniejsza jednak o to – dzięki mojemu gadulstwu nie zamieniłyśmy ani słowa

o modelingu, niespełnionych marzeniach i planach, które nigdy nie doczekają się realizacji.

Ani o tym, jak wielkie panuje między nami napięcie.

No więc właśnie.

Toby krzyczy: – Łaaaaaaaał! – a potem rozwija myśl: – Wyczuwam między wami

niezwykłe napięcie. Wiecie, z czym mi się to kojarzy? To coś jak zimna wojna, obstawiałbym,

że w okolicach 1962 roku. Harriet, ty jesteś Ameryką. Robisz sporo hałasu w nadziei, że

problemy znikną. A ty, Nat, ty jesteś jak Rosja. Lodowata, zamarznięta aż po kość, pokryta

śniegiem Rosja. – Milknie na moment. – Oczywiście, nie dosłownie. W przenośni – wyjaśnia. –

Choć nie da się ukryć, że i u nas zrobiło się chłodno. A właśnie, jak się wam podobają moje

nowe rękawiczki?

Wyciąga przed siebie parę czarnych, wyglądających na robione na drutach, rękawic

z doczepionymi do nich szkieletowymi dłońmi z białej bawełny.

Jesteśmy z Nat strasznie zajęte wyciąganiem z toreb książek i zeszytów. Cały ten trud,

który włożyłyśmy w unikanie pewnych tematów, szlag trafił.

Serdeczne dzięki.

— No bo wiecie – ciągnie błogo nieświadomy Toby, międląc w rękach nieszczęsne

rękawice. Wydaje się nimi zafascynowany. – Sam przyszyłem te kości. Zainspirował mnie stary

strój na Halloween, ale, kurczę, zrobiło się na niego za zimno. A poza tym doszedłem do

wniosku, że w ten sposób trochę poszerzę moją wiedzę medyczną.

Podtyka mi rękawiczki pod nos i dopiero teraz dostrzegam, że na każdej

z bawełnianych kostek wypisał mazakiem jej łacińską nazwę (lunate, triquetral, pisiform,

hamate, capitate, distal phalange).

— Świetne – mówię głucho, kątem oka widząc, że Nat zbiera się do odejścia.

— Muszę oddać pracę domową z biologii – mówi dziwnym, jakby przyduszonym

głosem. – Spotkamy się na przerwie, okej?

Słówko wyjaśnienia – ja i Nat nie chodzimy na te same zajęcia. W ogóle. Owszem,

starałyśmy się. Ona uczyła się więcej, ja robiłam wszystko, by tylko dostawać gorsze oceny, ale

w dalszym ciągu jesteśmy w innych grupach.

— Okej – zgadzam się. Nat wciąż na mnie nie patrzy. – Spotkamy się przy krowie?

To takie nasze określenie szkolnej stołówki. Zaczęłyśmy tak mówić, gdy miałyśmy po

pięć lat i codziennie o dziesiątej rano ustawiałyśmy się w ogonku do wielkiej, wyciętej

z kartonu krowy, by dostać zwyczajową porcję mleka.

— Jasne – mówi, posyłając mi półuśmiech, a potem obraca się na pięcie i odchodzi tak

szybko, jakby podłoga paliła się jej pod stopami.

Resztę dnia mogę podsumować następująco:

• Ilekroć spotykam Nat, ona pochyla głowę i chowa się za kurtyną włosów.

• W trakcie porannej przerwy musi zostać w klasie.

• W trakcie przerwy na lunch musi zostać w klasie.

• W trakcie przerwy popołudniowej również musi zostać w klasie.

• Przez cały dzień jestem sama.

Kiedy pod koniec dnia mówi mi, że po zakończeniu zajęć również będzie musiała zostać

w klasie, jestem właściwie pewna, że celowo stawia się nauczycielom, byle tylko mnie unikać.

Moje uczucia względem jej działań są ambiwalentne. Z jednej strony rani mnie jej zachowanie,

a z drugiej nie mogę nie docenić śmiałości jej taktyki.

Tymczasem Toby na całego wykorzystuje nieobecność Nat i nie odstępuje mnie ani na

krok. Zupełnie jakby był malutkim kotkiem, a ja patyczkiem do czyszczenia uszu. Posuwa się

nawet do tego, że od czasu do czasu paca mnie dłonią, jakby chciał się upewnić, że jestem

prawdziwa.

— Harriet – szepce do mnie w trakcie lekcji angielskiego. – To cudowne, że wreszcie

możemy spędzać razem tyle czasu, prawda?

Mruczę coś pod nosem i nie odrywam wzroku od książki.

— Mam wrażenie, jakbym znał cię teraz o wiele lepiej. – W głosie Toby’ego

pobrzmiewa entuzjazm. – Wiem na przykład, że kiedy o dziesiątej idziesz do toalety, robisz to

po to, żeby poprawić fryzurę. Mniemam, iż właśnie wtedy wiążesz na nowo koński ogon.

Nadal gapię się w książkę.

— No i kiedy idziesz tam znowu pięć po dwunastej i wychodzisz piętnaście po

dwunastej, twoje oczy są lekko zaczerwienione. Popraw mnie, jeśli się mylę, te dziesięć minut

poświęcasz na płacz.

Unoszę wzrok i wbijam go w Toby’ego.

— Nie robię tego codziennie! – syczę przez zaciśnięte zęby.

— Nie? – Wygląda na zaskoczonego. Wyciąga z kieszeni niewielki notatnik i otwiera

go na stronie, na której, jak podejrzewam, ma całą listę moich aktywności. – W takim razie

skreślę ten punkt – mówi i zamaszystym ruchem przekreśla jedną linijkę.

Czuję, że za moment stracę cierpliwość. To był kiepski dzień, zraniłam Nat, a teraz Toby

gra mi na nerwach z wprawą wirtuoza.

— No więc – ciągnie – około trzeciej znowu idziesz do łazienki, tym razem jednak

spędzasz tam całą przerwę. Myślę, że powody takiego stanu rzeczy mogą być dwa. Albo mnie

unikasz, albo… Cóż… Możesz mieć jakieś skomplikowane problemy trawienne. Zaparcie?

Czuję, że do policzków napływa mi krew. Muszę być czerwona jak burak. To pierwsze

przypuszczenie było trafne, to drugie… O rany, nie chcę dyskutować o moim trawieniu.

O żadnym trawieniu! i o niczyich zaparciach.

— Mógłbyś po prostu dać mi spokój? – pytam. Każde kolejne słowo jest głośniejsze od

poprzedniego. – Mówię serio, Toby. Mógłbyś się przyczepić do kogoś innego?

Toby wygląda na głęboko zdumionego. Rozgląda się wokół.

— Ale do kogo? Do kogo innego warto się… przyczepić, Harriet? Do nikogo.

Zaciskam zęby.

— To w ogóle odpuść – warczę. – Właśnie tak. Wszystkim. Innymi słowy: zejdź ze

mnie. Daj mi święty spokój. Odwal się!

Zapada dziwna cisza.

Toby patrzy na mnie szeroko otwartymi oczyma i zdaję sobie sprawę, że ostatnie zdania

wywrzeszczałam.

Ktoś w klasie chichocze. A potem jeszcze ktoś.

Pan Bott przestał pisać na tablicy i gapi się na mnie z miną, której ktoś taki jak ja nie

widuje zbyt często. Jest zły, zirytowany i gotów mnie ukarać.

No cóż, może jednak zobaczę się z Nat po szkole.

19 Wytrzeszczam oczy na pana Botta.

— Panno Manners… – Wzdragam się, słysząc ten lodowaty głos i nagle przypominam

sobie z przeraźliwą jasnością, że mieliśmy wszyscy czytać scenę trzecią drugiego aktu

„Hamleta”. – Jakieś przemyślenia, którymi chciałaby się panna podzielić z całą klasą?

— Nie – odpowiadam, opuszczając wzrok.

— Zaiste, trudno mi w to uwierzyć – mówi pan Bott poważnym, grobowym wręcz

tonem. – Przecież zawsze masz jakieś przemyślenia, którymi chciałabyś się podzielić

i zazwyczaj trudno cię od tego odwieść.

— Nie mam żadnych przemyśleń – protestuję cichutko.

— To fantastycznie. Właśnie o tym zawsze marzyłem, o uczennicy, która nie ma

absolutnie żadnych przemyśleń.

W ciężkiej ciszy parsknięcie Alexy jest wyjątkowo dobrze słyszalne.

No bo, jakżeby inaczej, Alexa jest w tej samej grupie, co ja. Dodatkowy powód, żeby

starać się zawalić kilka egzaminów. Niestety, Alexa jest nie tylko wredna, jest również

inteligentna. Czekają nas jeszcze trzy wspólne lata, a potem, z moim szczęściem, wylądujemy

na tym samym uniwersytecie.

— Alexa? – Warczy pan Bott i obraca się, by na nią spojrzeć. – Stało się coś zabawnego?

Alexa posyła mi jadowite spojrzenie i unosi brew.

— Zupełnie nic – zapewnia. – Wręcz przeciwnie. Coś bardzo smutnego.

Super. Obraża mnie w obecności nauczyciela, a on nawet tego nie zauważa.

— No cóż… – mówi pan Bott. Nie wygląda na rozbawionego, ale, po prawdzie, nie

przypominam sobie, żeby kiedykolwiek na takiego wyglądał. Podejrzewam, że nie został

nauczycielem dlatego, że poczuł powołanie. – Może Panna Krzykaczka i Panna Chichotka

przyjdą do mnie i odpowiedzą na kilka pytań odnośnie przeczytanego tekstu?

Alexa robi się biała jak ściana i kiedy idziemy do tablicy, ciska we mnie gromy.

Metaforyczne oczywiście. Wzrokiem.

— Przodem do klasy, moje panie.

Palą mnie policzki. Obracam się, wciąż jednak patrzę w podłogę.

— Alexo Roberts i Harriet Manners – zaczyna pan Bott, siadając. – Skoro obydwie

jesteście tak zafascynowane lekturą, bądźcie łaskawe wyjaśnić nam znaczenie postaci Laertesa

w „Hamlecie”. – Spogląda na Alexę. – Zacznie może panna Roberts.

— No cóż… – Alexa wyraźnie nie wie, co powiedzieć. – Laertes jest bratem Ofelii,

prawda?

— Nie prosiłem o jego drzewo genealogiczne – ucina pan Bott. – Pytałem, jaką rolę

pełni w sztuce.

— Nooo… Pełni rolę brata Ofelii – odpowiada wyraźnie zakłopotana Alexa. – Jest jej

bratem i ona spędza z nim czas.

— Jakież to uprzejme ze strony Szekspira, że podarował fikcyjnej Ofelii fikcyjnego

towarzysza zabaw, żeby się fikcyjnie nie nudziła. Alexo, twoje umiejętności analityczne mnie

zdumiewają. Być może powinienem odesłać cię do innej grupy, na przykład tej, w której pod

czujnym okiem pani White będziesz na nowo uczyć się alfabetu. Umiesz napisać A?

Twarz Alexy staje się purpurowa. Upokorzono ją przed całą klasą i przez krótką chwilę

naprawdę jej współczuję.

Pan Bott spogląda na mnie.

— Panno Manners? Chciałaby pani coś dodać?

Walczę sama ze sobą, czując się trochę jak Superman, któremu przyszło stanąć oko

w oko z Kryptonitem. Odpowiadanie na interesujące pytania to moja wielka słabość. A jeszcze

przed publicznością… Ilekroć to robię, pakuję się w kłopoty, pokusa jest jednak nie do odparcia.

— No więc – zaczynam, choć wiem, że nie powinnam zaczynać od „no więc”

i właściwie najlepiej byłoby ryknąć: „Nie mam pojęcia” albo po prostu się zamknąć. – No więc,

myślę, że Laertes jest swego rodzaju lustrzanym odbiciem Hamleta. Sztuka tylko pozornie

traktuje o poszukiwaniu zemsty, w istocie mówi raczej o prokrastynacji Hamleta. Moim

zdaniem Laertes to jakby Hamlet z innego wszechświata… No bo kiedy Hamlet zabija JEGO

ojca, Laertes natychmiast mści się, co wywołuje szereg wydarzeń prowadzących do zakończenia

dramatu. Myślę więc, że jako konstrukcja literacka, Laertes spełnia rolę lustra, które pokazuje,

jak mogłaby się potoczyć historia Hamleta, gdyby był innym człowiekiem. W ten sposób

Szekspir mówi, że dzieje człowieka dyktowane są nie przez okoliczności, ale przez niego

samego.

Biorę głęboko oddech. Toby, jak zwykle nieświadomy okoliczności, zaczyna klaskać,

posyłam mu więc miażdżące spojrzenie.

— Bardzo dobrze, Harriet – mówi pan Bott, kiwając głową. – Właściwie to nawet lepiej

niż dobrze. Fenomenalnie. – Przez chwilę patrzy na mnie, jakby zastanawiając się, czy dodać coś

jeszcze, a potem przenosi wzrok na Alexę. – Tak się składa, że gdy przychodzi do analizy

i interpretacji literatury, nie ma jedynej właściwej odpowiedzi. Jest za to cała masa złych. Twoja,

gdybyś miała jakieś wątpliwości, była fatalna.

— Ale! Proszę pana! – Wykrzykuje Alexa z oburzeniem. – To nie jest fair! Jeszcze nie

skończyliśmy przerabiać „Hamleta”. Harriet oszukuje!

— To nie jest oszukiwanie – odpiera pan Bott znużonym tonem i przesuwa dłonią po

twarzy. – To ciekawość, zwykłe zainteresowanie fabułą, tym, co wydarzy się później. Część

z was pewnie ma tak z serialami. Skaczecie po kanałach w nadziei, że traficie na którymś na

kolejny odcinek i nie będziecie musieli czekać dwudziestu czterech godzin.

— Ale…

— Dobrze wiedzieć, że przynajmniej jedna osoba coś z tego wszystkiego rozumie. – Pan

Bott nie daje dojść coraz bardziej czerwonej Alex do słowa – Mogę umrzeć spokojny… Dobrze,

dosyć. Mam zamiar wyjść na chwilę i przynieść kilka dodatkowych egzemplarzy książki, bo

przynajmniej trzy osoby na sali czytają „Romea i Julię” i myślą, że tego nie widzę. No więc,

widzę – zapewnia, a potem kręci z niesmakiem głową. – Pięć minut. Chyba dacie sobie radę

przez pięć minut?

I wychodzi.

Tak po prostu. Jak cyrkowy trener, który pacnął w nos tygrysa, a potem zostawił go

z asystentem. Świetnie.

Obracam się w stronę Alex i jakiś kątem umysłu rejestruję dźwięk, który nie jest

dramatycznym waleniem mojego serca.

Trzydzieścioro piętnastolatków zasysa powietrze.

— No, no, no – mruczy Alexa, spoglądając na mnie spod zmarszczonych brwi.

Przysięgłabym, że słyszę narastający w głębi jej piersi ponury warkot. – Czyż to nie było

urocze? Ale teraz… – Mruży oczy. – Teraz jesteśmy tu same. Tylko my we dwie.

20 Kojarzycie ten charakterystyczny moment w komediach romantycznych, w którym

bohater nie może już dłużej udawać przed samym sobą i innymi i nagle uznaje, że musi

natychmiast wyznać swe uczucia? Najlepiej w najmniej odpowiednim momencie…

Widz świetnie łapie, kiedy to nastąpi. Zero zaskoczenia. A filmowa heroina? Nic, null,

nada. Zszokowana, jakby zobaczyła śnieg w lipcu. Nigdy nie potrafiłam pojąć tego fenomenu,

no bo, do licha, powinny być jakieś granice tępoty. Przecież od początku było wiadomo, do czego

to zmierza, nie? Napięcie rosło i rosło, i rosło, aż wysadziło korki.

Teraz widzę w tym pewien sens. Nie dostrzegasz rzeczy oczywistych, gdy dotyczą

ciebie. Dostrzegasz je wtedy, gdy jesteś świadkiem, a nie uczestnikiem.

Nagle po prostu to wiem. Nienawiść Alexy, czyste, nieposkromione uczucie, które nie tak

dawno porównywałam z miłością (tylko odwrotnie), musi wreszcie znaleźć swe ujście.

I znajdzie. W widowiskowym wybuchu. Tu i teraz. A ja nie mam dokąd uciec.

A może mam? Spoglądam na drzwi. Powinnam prysnąć? Czy po prostu trzymać głowę

nisko. W końcu jesteśmy w szkole, przecież mnie nie zabije.

Wiecie, co jest najbardziej przerażające? To, że mimo paraliżującego lęku, wciąż mam

ochotę ją poprawić. Chcę powiedzieć: nie „my we dwie”, tylko „my dwie”.

— No, no, no – powtarza Alexa i dociera do mnie, że klasa wciąż wstrzymuje oddech. –

Harriet Manners.

Przełykam ślinę i próbuję cichcem wrócić na miejsce.

— Och nie, nie ma mowy. Nigdzie nie idziesz. – Alexa łapie mnie za kołnierz, nie

pozwalając zrobić kroku. Nie jest brutalna. Ten gest kojarzy mi się raczej z mamą, która

powstrzymuje dziecko przed władowaniem się pod samochód.

Zastygam w bezruchu i, wpatrując się w podłogę, staram się stać jak najmniejsza.

— Zrobiłaś ze mnie idiotkę. – Ton Alexy jest zwodniczo uprzejmy, zupełnie jakbyśmy

prowadziły niezobowiązującą konwersację. – I… postarałaś się. Prokrastynacja, Harriet? Serio?

Z trudem wydobywam z siebie głos.

— To znaczy „niemoc” – wyjaśniam szeptem. – Miałam na myśli to, że…

O Boże, powinnam użyć innego słowa.

Niestety, moje wyjaśnienia tylko pogarszają sytuację.

— Wiem, co to znaczy – krzyczy Alexa. – Rany, ty naprawdę masz mnie za kretynkę,

tak?

— Nie.

— Ależ tak! Ty i te twoje głupie, nikomu niepotrzebne informacje! I ta durna twarz! –

Znowu robi tę koszmarną minę. Zez i wyszczerzone zęby. To nie jest w porządku, Alexa

świetnie wie o tym, że przestałam nosić aparat w zeszłym roku i że lewe oko ucieka mi tylko

wtedy, gdy jestem przemęczona. I nigdy aż tak bardzo. – Naprawdę myślisz, że jesteś lepsza od

wszystkich, prawda, Harriet?

— Nie – wyjąkuję pod nosem. Fala upokorzenia obmywa mnie całą, płoną już nie tylko

moje policzki, ale również szyja. Mam wrażenie, że zaraz się uduszę. Wiem, że wszyscy

w klasie gapią się na mnie tak, jak gapili się w zoo na pechowego pawiana. – Wcale nie.

— Nie słyszę cię! – oznajmia radośnie Alexa, podchodząc bliżej, tak blisko, że przez

chwilę jestem pewna, że ma zamiar mnie uderzyć. – Pozwól, że powtórzę, Harriet: czy uważasz

się za lepszą od wszystkich?

— Nie! – Tym razem mówię głośniej.

— Ależ tak! – syczy mi prosto w twarz. Aż trudno mi uwierzyć, że może mnie aż tak

bardzo nienawidzić, ale to uczucie jest wypisane wielkimi literami na jej twarzy. Mam wrażenie,

że ta nienawiść rozświetla ją od środka, tak jak świece rozświetlają halloweenową dynię. – Nie

masz pojęcia, jak beznadziejna jesteś.

— Nieprawda.

Bo przecież mam pojęcie. Serio. Wiem, kim jestem. Harriet Manners, świetną uczennicą,

właścicielką pokaźnej kolekcji kamieni półszlachetnych oraz niewielkich modeli pociągów,

autorką listów i wyznawczynią porządkowania księgozbioru według alfabetu i gatunków,

wielbicielką dziwnie brzmiących słów i oddaną opiekunką dwudziestu trzech stonóg żyjących

pod jednym z kamieni w domowym ogrodzie.

Jestem Harriet Manners.

Jestem geekiem.

— Pora przeprowadzić mały test – oznajmia Alexa. Ignorując zupełnie moje wcześniejsze

słowa, rozgląda się po sali. Czuję, że łzy napływają mi do oczu. Nie jestem w stanie się ruszyć.

– Kto z zebranych – zaczyna głośno – nienawidzi Harriet Manners? Ręka do góry.

Mam wrażenie, że sala zamienia się w las rozkołysanych rąk.

— Toby – warczy Alexa. – Unieś rękę albo każdą następną przerwę spędzisz w kiblu. Aż

do odwołania.

Zamykam oczy i dwie wielkie łzy toczą mi się po policzkach. Nie chcę tego oglądać.

Z jakiegoś powodu uważam, że tak będzie lepiej.

— Patrz, Harriet – mówi Alexa.

— Nie – mówię hardo.

— Patrz!

— Nie!

— Patrz albo pożałujesz. Jutro, pojutrze, w przyszłym tygodniu. Zamienię ci życie

w piekło, kapujesz? Z dnia na dzień będzie coraz gorzej, aż wreszcie zrozumiesz, kim jesteś

i kim nigdy nie będziesz.

No więc, choć wiem doskonale, kim jestem i kim nigdy nie będę, i choć szczerze

wątpię, żeby moje szkolne życie stało się jeszcze gorsze, otwieram oczy.

Wszyscy podnieśli ręce. Wszyscy.

No tak. Wolałabym raczej, żeby mnie uderzyła.

Nie wytrzymuję. Wybucham płaczem, zabieram torbę z wielkim, ostentacyjnym napisem

i wybiegam z klasy.

21 Ludzie, którzy nienawidzą Harriet Manners:

1. Alexa Roberts

2. Kobieta Kapelusznik

3. Właściciele stoisk 24D, 24E, 24F, 24G, 24H

4. Nat?

5. Klasa 11A, język angielski

Po drodze wyję jak piła łańcuchowa.

Nie jestem typem płaczki, a poza tym żywię pewne podejrzenia, że rodzina mogłaby nie

pojąć ogromu mego cierpienia, nie idę więc do domu. Zamiast tego chowam się w kępie

krzaków, w których przez lata śledzenia mnie Toby wymościł całkiem niezłe legowisko i siedzę

tam, póki nie jestem pewna, że mogę oddychać i mówić swobodnie.

Nie wiem, jak długo trwa ta sesja rozpaczy. Staram się płakać cicho, prosto w rękaw,

ilekroć jednak wydaje mi się, że już jest lepiej, mój wzrok pada na napis na klapie torby

i wszystkie hamulce znów puszczają. Mam wrażenie, że to straszne słowo robi się coraz większe

i większe, choć wiem przecież, że to nie jest możliwe. Napis GEEK jest wciąż tej samej

wielkości. I już. Nie mogę jednak dłużej udawać, że nie ma on żadnego znaczenia. Ma.

Jestem GEEKIEM, a ludzie nie zostawią mnie w spokoju.

Męczy mnie to. To, że nie pasuję, że odstaję, że inni mnie nienawidzą. To, że wszystko,

co jest dla mnie ważne, można mi jakimś prawem natury odebrać, a mnie samą traktować jak

zabawkę, podobnie jak uroczy szczeniaczek traktuje rolkę papieru toaletowego, z której po

trzydziestu sekundach mało co zostaje. Męczy mnie to, że niczego nie mogę zrobić dobrze, że

ciągle ktoś mnie upokarza i udowadnia, że nieważne, jak bym się starała, i tak nie dam rady.

Jestem tak strasznie zmęczona.

Wszystkim, a najbardziej byciem polarnym niedźwiedziem, samotnym polarnym

niedźwiedziem zagubionym w bezkresnych lasach deszczowych.

Kiedy litery mają jakieś półtora metra i zaczynają pulsować upiornym czerwonym

blaskiem, nie jestem w stanie znieść tego więcej i poddaję się z krzykiem frustracji. Klamrą od

paska atakuję torbę i dźgam ją tak długo, aż materiał jest w strzępach, a napisu nie da się

odczytać.

Dopiero to trochę mnie uspokaja. Prostuję plecy, wyłażę z krzaków, wycieram błoto,

którym się upaćkałam i wracam do udawania, że jestem normalną osobą robiącą normalne

rzeczy w piątkowe popołudnie.

Pociągając nosem, ruszam do drzwi.

— Tato? – pytam cicho, wycierając twarz rękawem. – Annabel?

Zatrzymuję się jak wryta,

Bo Annabel, tata i Hugo stoją w korytarzu.

I wygląda to tak, jakby naprawdę na mnie czekali.

22 To jakieś jaja, nie?

TERAZ na mnie czekają? Teraz, kiedy wolałabym ich unikać? Teraz, gdy najchętniej

pomaszerowałabym do łóżka i nakryła głowę poduszką? Teraz zaczęli pracować nad ciepłą

rodzinną atmosferą? Świetnie, po prostu świetnie.

— Co się dzieje? – pytam zaskoczona i prędko ocieram oczy rękawem. Hugo bierze

rozpęd i skacze mi na nogi, a potem zaczyna zlizywać z nogawki błoto. – Wszystko

w porządku? Tato, miałeś to spotkanie?

Annabel przygląda mi się ze zmarszczonymi brwiami.

— Coś nie w porządku, Harriet? – Po jej minie wyraźnie widzę, że próbuje znaleźć

właściwe słowa, by opisać mój, bez wątpienia ekstraordynaryjny wygląd. – Czy ty… płakałaś?

— Przeziębiłam się – odpowiadam, pociągając nosem. – Od rana kiepsko się czuję. –

Spoglądam na tatę. Z wyrazu jego twarzy niczego nie mogę wyczytać. – Jak poszło na

spotkaniu? Okej?

— Co? – Tata jakby właśnie budził się z drzemki. – Spotkanie? Ach, spotkanie! Bez

problemu, naprawdę. Tak jak przewidziałem, uznali mnie za błyskotliwego drania, ale

z podwyżką nie wyszło, więc… – Buja się przez moment w przód i w tył, aż wreszcie trąca

lekko łokciem Annabel. – Powiedz jej. No powiedz.

— Co takiego chcecie mi powiedzieć? – pytam, patrząc na nich podejrzliwie.

Przez kilka sekund Annabel po prostu przygląda mi się bez słowa, aż wreszcie wydaje

z siebie ciężkie, znamionujące poddanie się westchnienie.

— Dzwonili, Harriet – mówi z lekkim ociąganiem. – Z agencji modelek. Dzwonili,

kiedy byłaś w szkole.

Opada mi szczęka. Nie dosłownie, oczywiście, ale czuję, jak rozluźniają się mięśnie.

— Ale jak to? Ja… – Mrugam, bo to zupełnie nie ma sensu. – Przecież nie dałam im

telefonu. Jak mogli zadzwonić?

Tata nie wytrzymuje wreszcie tego napięcia i wykonuje dziwny triumfalny podskok

połączony z wymachem pięścią.

— Znaleźli cię, Harriet! – wykrzykuje. – Chciałaś się ukryć, a jednak cię znaleźli! –

Hugo przypada do podłogi, wycofuje się o kilka kroków i zaczyna szczekać. Tacie to nie

przeszkadza. – Infinity models, Harriet! To jest coś wielkiego! Większego niż wielkie! To jest

przewielkie! Zadzwonili, powiedzieli, że strasznie im się spodobały zdjęcia i że chcą się z nami

jutro spotkać. Kapujesz? W agencji. Oni. I my. Razem!

— Nie ma takiego słowa, jak przewielkie, Richardzie – mówi chłodno Annabel. – Za

bardzo się tym podniecasz. A poza tym to, czego oni chcą, nie jest specjalnie istotne. Ustaliliśmy

przecież, że Harriet nie weźmie w tym udziału. Bo nawet tego nie chce. – Spogląda na mnie,

szukając potwierdzenia. – Prawda?

Zapada niezręczna cisza.

— Prawda? – powtarza Annabel.

Patrzę na rodziców. Annabel stoi z rękoma wspartymi na biodrach, a tata przestępuje

z nogi na nogę, tańcząc prywatny taniec zwycięstwa i… wcale ich nie widzę. Zupełnie, jakby

cały świat wokół znikł, pozostawiając mnie w ciemnościach, czekającą na… Nie wiem, na co.

Na to, żeby wszystko wróciło do normy?

Nagle, naprawdę nieoczekiwanie, prawda uderza we mnie z siłą tarana. Albo

rozpędzonego pociągu. Albo… Nieważne. W każdym razie wszystko staje się jasne jak słońce

i jestem zdumiona, jak mogłam tego wcześniej nie dostrzec.

To jest to!

To jest właśnie to! To, co może odmienić moje życie! Coś jak opowieść Owidiusza albo

Kafki (ta druga mniej), jak „Brzydkie kaczątko” Andersena albo może nawet „Kopciuszek”

(który jest tak naprawdę strasznie starą grecką historią z pierwszego wieku przed naszą erą).

Mogłabym się przemienić, przepoczwarzyć, tak jak gąsienica przepoczwarza się w motyla, jak

kijanka zamienia się w żabę, jak larwa staje się ważką… Okej, technicznie rzecz biorąc, to

ostatnie to tylko częściowa metamorfoza, ale nie bądźmy drobiazgowi.

Bycie modelką mogłoby mnie przekształcić. Nie byłabym więcej Harriet Manners,

pogardzanym i wyśmiewanym geekiem. Byłabym…. Byłabym czymś więcej. Kimś więcej.

Kimś godnym podziwu. Wspaniałym. Popularnym.

Bo, i to również uderzyło mnie jak skład towarowy, jeśli nie zrobię czegoś teraz, już na

zawsze zostanę starą sobą. Geekiem. Pośmiewiskiem. Ludzie będą mnie nienawidzić, szydzić ze

mnie i podnosić ręce do góry, żeby okazać, jak bardzo mnie nie cierpią. Aż. Do. Skończenia.

Świata.

Nic się nie zmieni.

Chyba że zmienię się ja.

— Ja… Ja… – dukam i milknę, by przełknąć ślinę, bo wciąż nie do końca mogę

uwierzyć w to, co właściwie chcę powiedzieć.

— Co? – Annabel i tata mówią dokładnie to samo w tym samym momencie. Tylko

brzmią zupełnie inaczej.

— Ja… Myślę, że może chciałabym się z nimi zobaczyć – wyrzucam z siebie wreszcie.

Annabel wybałusza na mnie oczy.

— Co takiego? – pyta dziwnie podniesionym tonem. – Co byś chciała?

— Chciałabym się z nimi zobaczyć – powtarzam, tym razem pewniejszym głosem. Na

krótką chwilę przed oczyma staje mi smutna, zawiedziona twarz Nat, mojej najlepszej

przyjaciółki, którą mam zamiar jeszcze bardziej zranić. To przykre uczucie, ale nie trwa długo.

Alexa też tam jest. Zupełnie jakbym patrzyła na dwa zawieszone obok siebie zdjęcia. Odsuwam

je, byle dalej. Nie teraz.

— Chcę się zobaczyć z agencją modelek.

Tata podskakuje. Muszę przyznać, że całkiem wysoko.

— Pamiętasz, Annabel? – wykrzykuje. – Pamiętasz, co obiecywałaś? Że jeśli Harriet

będzie chciała pojechać, to pojedzie!

— Nie sądziłam, że zechce. – W głosie Annabel pobrzmiewa rezygnacja. – Wykiwałeś

mnie, Richard. Na serio mnie wykiwałeś. Ty. Nie sądziłam, że to w ogóle możliwe.

Patrzę na nią szeroko otwartymi oczyma. Staram się wyglądać jak kot, który bardzo,

bardzo czegoś chce. Tata stosuje tę samą technikę.

— Proszę? – mówię cichutko. – Chciałabym tylko zobaczyć, dobrze? Proszę…

Annabel otwiera usta, a potem zamyka je, nic nie mówiąc. Przez dłuższą chwilę patrzy

na mnie jak na skomplikowane matematyczne równanie, którego nie sposób rozwiązać.

— Mówisz serio? – pyta wreszcie z niedowierzaniem i lekkim niesmakiem, zupełnie

jakbym oświadczyła, że mam zamiar spędzić resztę życia na ulicy wśród bezdomnych zwierząt.

I koniecznie dzielić z nimi pchły. – Hariet, rozumiesz, o czym tu mówimy? Ciuchy? Moda?

Zdjęcia?

— Rozumiem – mówię, patrząc jej hardo w oczy. – Chyba. No dobra. Mam nadzieję.

Mierzy mnie spojrzeniem i przez kilka sekund po prostu gapimy się na siebie. Wreszcie

kręci powoli głową i ukrywa twarz w dłoniach.

— Czy ten świat wywrócił się do góry nogami? – mruczy.

— Na pewno – potwierdzam, bo mam przeczucie, że coś rzeczywiście jest nie tak.

— No cóż… – Annabel wzdycha ciężko. – Wychodzi na to, zostałam niewolnicą

własnych słów. Świetnie. Pojedziemy więc i zobaczymy, czego od ciebie chcą.

— TAK! – Tata wydaje z siebie ryk, którego nie powstydziłby się najbardziej zagorzały

wielbiciel piłki nożnej. – To znaczy – poprawia się, gdy Annabel posyła mu miażdżące

spojrzenie – chciałem powiedzieć, że to wspaniała decyzja. Bardzo mądra. I odpowiedzialna.

— Nie przeginaj, Richard, bardzo cię proszę. Powiedziałam, że tam pojedziemy

i zobaczymy, o co chodzi. Na razie nic więcej. Decyzję podejmiemy później. Zrozumiano?

Tata kiwa głową.

— Ależ oczywiście, że tak – mówi, pozując na urażonego. Potem puszcza do mnie oko

i wybiega do kuchni, by odtańczyć dziki taniec radości. Nie słucham go, bo… O rany.

O RANY! Po dziesięciu latach wreszcie robię coś, by zmienić swoje życie!

Najwyższa, kurczę, pora…

23 Każda dobra metamorfoza potrzebuje planu. Dobrze skonstruowanego, przemyślanego

i szczegółowego planu. Jeszcze lepiej, gdy taki plan zostaje spisany w punktach, przepisany na

komputerze i wydrukowany na drukarce w gabinecie taty. Okej, w pokoju, który tata nazywa

swoim gabinetem. Wiadomo, o co chodzi.

No więc plan na dzisiaj wygląda mniej więcej (a raczej dokładnie) tak:

PLAN NA DZISIAJ

• Obudzić się o 7 rano i nacisnąć przycisk drzemki tylko trzy razy.

• Nie myśleć o Nat.

• Znaleźć w szafie ubranie odpowiednie na spotkanie w agencji modelek.

• Zejść na dół w wyżej wymienionym ubraniu i posłuchać, jak rodzice zachwycają się

moim niezwykłym (i do tej pory skrzętnie skrywanym) wyczuciem stylu.

• Zarumienić się wdzięcznie, bo mają rację i na pewno MAM wyczucie stylu.

• Nie myśleć o Nat.

• Wyjść z domu o 8:34, żeby zdążyć na pociąg do Londynu o 9:02

• Przyjechać do Londynu nieco wcześniej, akurat na tyle, żeby zdążyć zjeść w kafejce

pain au chocolat i wypić cappucino, bo modelki tak robią. Chyba.

• Zostać przemienioną w coś absolutnie niezwykłego.

Ten ostatni punkt jest mocno niedopracowany, ale to dlatego, że nie wiem, co

zaplanowano dla mnie w agencji, póki jednak mam kontrolę nad całą resztą, wszystko powinno

być okej.

Niestety, okazuje się, że wszyscy poza mną plan zignorowali.

— Richardzie Manners! – ryczy Annabel i nikt nie musi mi mówić, że nie wszystko

poszło tak, jak powinno. Poprawka. Nic. Nic nie poszło tak, jak powinno. Przykład? Nacisnęłam

drzemkę piętnaście razy. PIĘTNAŚCIE! A potem, gdy wreszcie wypełzłam z łóżka, dom pełen

był kojących dźwięków poranka. Takich jak wrzaski, prychanie i inne odgłosy towarzyszące

dwóm osobom, które próbują wydrapać sobie oczy. – Richardzie Manners, kto wyżarł do reszty

dżem truskawkowy?

— To nie ja! – Tata ryczy jak zraniony jeleń. – A poza tym jeszcze trochę zostało!

— Co? Tyle? Pół łyżeczki? I co niby mam z tym zrobić? Czy ja wyglądam jak mała

skrzydlata wróżka, która je malutkie bajkowe tościki? Mam prawie 180 cm wzrostu!

— Super. Cokolwiek bym teraz nie powiedział, wyjdzie na to, że jesteś gruba!

— Oooooch, uważaj Richardzie Manners! Bacz na słowa, twoje życie od nich zależy!

— Och, bądź pewna… Harriet! – Tata obraca się w moją stronę i milknie na moment.

Nie jestem pewna, jakim cudem mogłam stać się częścią awantury, skoro dopiero co weszłam,

ale najwyraźniej to dzień cudów. – W coś ty się ubrała?

Przybieram niezwykle poważny wyraz twarzy. Wręcz emanuję spokojem i godnością.

— To jest czarny wielofunkcyjny outfit – oznajmiam, unosząc brodę. – Nie spodziewam

się, żebyś go docenił, choćby z racji twojego wieku. To moda. Najnowsza.

Annabel wytrzeszcza na mnie oczy i przestaje na moment zeskrobywać dżem z grzanki

taty.

— A to nie jest zeszłoroczny kostium na Halloween? – pyta, wracając do podkradania

produktów śniadaniowych. – Przebrałaś się za pająka?

— Nie.

— Noga zwisa ci z ramienia.

— To nie noga, tylko modernistyczna kokarda!

— A te rzepy, które masz na plecach?

— To… awangardowy dodatek.

— Pajęczyna na tyłku?

Och, na litość boską!

— Dobra! – Ucinam tę wyliczankę. Nie, żebym była specjalnie przewrażliwiona, ale,

niech to szlag, spędziłam kupę czasu, pisząc plan, który nikogo nie obchodzi. Dlaczego, no

dlaczego ludzie nie trzymają się planów?! – Tak, to kostium pająka. Zadowoleni?

— Nie jestem pewien, czy to najlepszy pomysł. – Widzę, że tata z trudem powstrzymuje

śmiech. – Jestem pewien, że w tym sezonie są modniejsze insekty. Pszczoły? Jestem pewien, że

słyszałem coś o pszczołach. – Zawiesza głos i korzystając z tego, że Annabel wciąż na mnie

patrzy, podkrada jej podkradnięty wcześniej dżem.

— Bardzo śmieszne – warczę. – Nie mam innego stroju!

— To może osa? – podpowiada tata i tym razem głos mu się łamie.

— Wszystko inne ma nadruki z kreskówek! – wrzeszczę.

— Na niektórych koszulkach są kosiarki. I masz taką z równaniem – przypomina

uczynnie Annabel. – Są całkiem fajne. Tak jakby.

Mam tego powyżej uszu. Powinni mnie wspierać. Chwalić. Powinni!

— Dlaczego jesteście tacy okropni?! – krzyczę.

— Nie wiem! – ryczy pełną piersią tata. – Może dlatego, że jesteś paskudnym małym

pająkiem?

Tego ostatniego Annabel nie jest w stanie wytrzymać i zanosi się śmiechem.

Wydaję z siebie okrzyk piekielnej frustracji.

— Nienawidzę was! – oświadczam. – Nienawidzę! Nienawidzę!

Nienawidzęnienawidzęnienawidzęnienawidzę!

A potem, upokorzona, obracam się na pięcie i wymaszerowuję z pokoju, starając się za

wszelką cenę utrzymać resztki godności. Niestety, zwisająca mi z ramienia pajęcza noga utyka

w drzwiach i muszę czekać, aż wciąż chichocząca Annabel przyjdzie mi na ratunek. A to

wcale nie pomaga.

24 Drzwi mojego pokoju nie trzaskają tak mocno, jak kiedyś, z czego wnoszę, że rodzice

musieli je podpiłować. Cóż, jest to pewna niedogodność. Poza tym jest to również kolejna próba

ograniczenia mojej osobistej wolności. W tym przypadku wolności ekspresji.

Ponieważ nie mogę trzasnąć drzwiami z wystarczająco piekielnym hukiem, robię to trzy

razy.

Kiedy jednak tylko kładę się na brzuchu na łóżku, zaczynam czuć się lekko zawstydzona.

Okej. Po prostu zawstydzona. Dlaczego? Bo… Niby przygotowałam cały ten plan, ale wcale się

go nie trzymałam. Zacznijmy od tego, że myślałam o Nat. Non stop. To dlatego tyle razy

wciskałam przycisk drzemki. Wyobrażałam sobie jej minę, gdy usłyszy o dzisiejszym dniu.

Wyobrażałam sobie, jak się poczuje, gdy dowie się, że buchnęłam jej wielkie marzenie. Wcale

nie dlatego, że było również moim marzeniem, po prostu przez przypadek. A także dlatego, że

wydało mi się świetnym sposobem na pozbycie się piętna geeka.

Nie byłam w stanie myśleć o czymkolwiek innym.

No więc jasne – jestem zła na rodziców za ten festiwal insektów. Jestem również

zawiedziona tym, że moje wewnętrzne poczucie stylu albo w ogóle nie istnieje, albo jest tak

wewnętrzne, że nigdy się nie uzewnętrzni. Bo utknęło gdzieś w środku. Jak reszta pasty do

zębów w wymemłanej tubce.

Przede wszystkim jednak jestem zła na siebie.

Żuję zaciekle jeden z czekoladowych batoników, które trzymam przy łóżku na wypadek

kryzysu, gdy od drzwi dobiega mnie głos Annabel.

— Harriet? Mogę wejść?

— Nieważne – bełkocę z pełnymi ustami.

— Zdajesz sobie sprawę z tego, że „nieważne” nie jest poprawną z gramatycznego

punktu widzenia odpowiedzią na zadane przez mnie pytanie? – mówi Annabel, wsadzając do

pokoju głowę. – To jak będzie?

— Jeśli musisz.

— Dziękuję. Skorzystam.

Wchodzi do środka i wbrew samej sobie czuję ciekawość. Trzyma w ramionach kilka

toreb, a lubi zakupy tak samo jak ja.

— Przepraszam, że cię zraniliśmy, kochanie – mówi, siadając na łóżku i odgarniając mi

z twarzy pasmo włosów. – Nie wiedzieliśmy, że tak się denerwujesz dzisiejszym dniem.

Wydaję z siebie bliżej niesprecyzowany dźwięk, który ma podkreślić mój dwuznaczny

stosunek do tematu. Zostałam albo nie zostałam zraniona. Wybaczę wam albo wam nie wybaczę.

— Coś nie w porządku, Harriet? Normalnie nie jesteś taka… poważna.

I może w tym właśnie problem?

— Nic mi nie jest.

— Nie chcesz o czymś porozmawiać?

Przez krótką chwilę znów widzę ten las rąk. Kto nienawidzi Harriet? Wszyscy.

— Nie – mówię cicho.

Annabel odchrząkuje.

— No więc… Mam dla ciebie prezent. Myślałam, że może to poprawi ci humor.

Patrzę na nią w zdumieniu. Rzadko kupuje mi prezenty, a kiedy już to robi, cóż, raczej

nie poprawiają mi humoru. Annabel unosi wielką torbę i wyjaśnia:

— Właściwie kupiłam to jakiś czas temu, czekałam tylko na odpowiedni moment. Myślę,

że właśnie nadszedł. Możesz to dzisiaj założyć.

Odsuwa zamek. Patrzę do środka i zaczynam mrugać. W torbie jest… marynarka.

Szara. I ołówkowa spódnica. I jeszcze biała bluzka do kompletu. Mrużę oczy, chcąc się

upewnić i… Tak! Materiał jest w prążki! Annabel kupiła mi garsonkę. Taką samą jak te, które

ona nosi. Śliczny, elegancki i wytworny mundurek adwokata. Będziemy wyglądać identycznie.

O Boże…

— Jesteś już właściwie dorosła. – Głos Annabel wyrywa mnie ze stuporu. – A tak

właśnie ubierają się dorośli. Co o tym sądzisz?

Co o tym sądzę? Sądzę, że agencja modelek pomyśli, że przyjechałyśmy pozwać

agentów.

Unoszę głowę i otwieram usta, by powiedzieć, że wolałabym raczej wystąpić w stroju

pająka ze wszystkimi ośmioma odnóżami, słowa jednak utykają mi w gardle. Wyraz twarzy

Annabel jest taki… uroczysty. Jej oczy błyszczą i przysięgłabym, że to dla niej bardzo ważna

chwila, jakiś moment przejścia. Nie mogę tego zepsuć. Przełykam resztki dumy, pokornie godząc

się na kolejne upokorzenie.

— Jest śliczny – mówię, krzyżując za plecami palce.

— Naprawdę ci się podoba? Założysz go dzisiaj?

No cóż, nie znam się specjalnie na modzie, ale nie wydaje mi się, żeby prążkowane

garniaki były na topie.

— Tak – odpowiadam, starając się brzmieć entuzjastycznie.

— To cudownie! – Annabel nie musi się starać. Po prostu jest wcielonym entuzjazmem.

Wyciąga w moją stronę kolejne torby. Nie zauważyłam ich wcześniej. – Fantastycznie!

A wiesz, dlaczego? Bo kupiłam ci do kompletu aktówkę i organizer!

O nie…

25 Cały ten plan okazał się kompletną stratą czasu. Oraz tuszu i papieru.

Zupełnie serio, nie mam pojęcia, po co się wysilałam. Nim kończę przemianę

w mikroprawniczkę, a rodzice zaprzestają wrzeszczenia na siebie (chodzi o podkoszulek taty:

„On nawet nie jest uprany, Richardzie!”; „Co z tego, Annabel? Nie będę się modzie kłaniał!”;

„Modzie? Kłaniaj się raczej zasadom higieny!”), nasz pociąg dawno znika za horyzontem. Na

następny też się zresztą spóźniamy.

Kiedy wreszcie przyjeżdżamy do Londynu, naturalnie jest zbyt późno na cappuccino

i ciastka. A nawet, gdyby nie było, to i tak Annabel by mi nie pozwoliła.

— Nie wypijesz kawy, Harriet – warczy na mnie, gdy z tęsknotą zaglądam przez okno do

jednego z lokali.

— Ale…

— Nie ma mowy! Masz piętnaście lat i jesteś wystarczająco nakręcona BEZ kofeiny!

Sytuacji nie poprawia to, że początkowo za nic nie możemy znaleźć właściwego

budynku. Pewnie dlatego, że spodziewamy się czegoś bardziej okazałego niż betonowy bunkier

upchnięty na tyłach supermarketu.

— Nie wygląda zbyt… – mruczy pod nosem tata, gdy sterczymy tam jak purchawki,

gapiąc się podejrzliwie na drzwi.

— Wiem, wiem – zgadza się Annabel. – Sądzisz, że ktoś…

— Nie, to nie przekręt. Czytałem o nich w „The Guardian”.

Annabel wzdycha ciężko.

— Może w środku jest lepiej.

— Brzydka fasada, piękne wnętrze. Czyż to nie ironia? – rzuca tata i obydwoje

wybuchają śmiechem. O rany. Po ich radosnych minach (i po tym, że Annabel całuje tatę

w policzek) wnoszę, że zapomnieli już o porannej awanturze o podkoszulek. Tacy właśnie są,

najpierw na siebie wrzeszczą, a po trzech minutach nie pamiętają, o co poszło. Obydwoje mają

pamięć złotej rybki, kurczę.

— No dobra. – Annabel bierze tatę za rękę. Chyba myśli, że tego nie widzę. – Jesteś

gotowa, Harriet?

— Żartujesz sobie? Ona jest z Mannersów, urodziła się do tego! – oświadcza tata,

uderzając mnie lekko w ramię. Super. Serio. Fantastycznie. Nie wiem, co powiedzieć, poza tym,

że nie czuję się predestynowana do wielkiej kariery. Wcale. Na szczęście tata nie oczekuje

riposty. – Kto ostatni, ten frajer! – rzuca i rusza w kierunku budynku, wlokąc za sobą Annabel.

Zostaję sama. Stoję przy krawężniku i drżę jak metaforyczna osika na metaforycznym

(i metaforycznie bardzo porywistym) wietrze. A potem po prostu siadam na zimnym betonie

i wkładam głowę pomiędzy kolana, poddając się niemetaforycznemu atakowi paniki.

26 Dyszę od kilku minut i wcale nie robię się spokojniejsza.

Być może to, co powiem, wyda wam się dziwne, ale tak naprawdę ludzie, którzy

konstruują piętrowe plany, wcale nie mają zbyt dobrych stosunków z rzeczywistością. Och,

z zewnątrz można odnieść takie właśnie wrażenie, ale tak naprawdę ludzie ci ze wszystkich sił

starają się podzielić rzeczywistość na małe kęski, które można przełknąć. Całość jest

zdecydowanie zbyt przerażająca. Wszyscy wokół uważają, że masz świat pod kontrolą, a ty po

prostu kroisz go na kawałeczki.

Nat robiła to z hamburgerami. Wydawało się jej, że jeśli wystarczająco go podziabie, to

tak naprawdę nie zje go całego. Choć zjadała. Zawsze.

No więc odkryłam właśnie, że, mimo drobiazgowego planu, tej części rzeczywistości nie

da się podzielić. Wyprawa do agencji, w której obiektywnie powiedzą mi, czy jestem ładna

i czy do czegoś się nadaję, jest tym, czym jest. Gargantuicznie wielkim kęsem życia, który staje

mi w gardle. Jestem przerażona.

I, żeby przypadkiem dzień nie stał się zbyt dobry, zaczynam hiperwentylować.

Hiperwentylacja to stan, w którym człowiek zbyt szybko oddycha, to znaczy ponad

dwadzieścia razy na minutę. Czytałam gdzieś, że najlepsze, co można w takiej sytuacji zrobić, to

znaleźć papierową torbę i oddychać do niej. Chodzi o to, że dwutlenek węgla, który się w tej

torbie zbiera, pomaga uspokoić rytm serca, a przez to twój oddech zwalnia.

Wszystko super, tylko nie mam papierowej torby. Zamiast niej biorę torebkę po chipsach,

ale od smrodu tłuszczu i soli tylko bardziej chce mi się wymiotować. Przez chwilę rozważam

użycie cienkiej reklamówki, w którą zapakowali mi te chipsy, ale nawet w tym stanie dociera

do mnie, że jeśli nabiorę powietrza zbyt mocno, mogę wciągnąć plastik do nosa, co mogłoby

spowodować problemy nawet wtedy, gdybym nie hiperwentylowała. Wszystko to nie ma sensu,

oddycham więc w splecione dłonie w nadziei, że wreszcie mi przejdzie.

Dyszę i dyszę, aż nagle nabieram dziwnego podejrzenia, że ktoś za mną stoi.

— Idź sobie – mówię słabo, starając się za wszelką cenę dojść do siebie. Tata pewnie

uznałby, że stosuję nieodpowiednie metody, ale to, co proponował zazwyczaj na rozluźnienie…

Szkoda gadać.

Oddycham. Dobrze mi idzie. Gdybym nie oddychała, problem byłby bez wątpienia

większy.

— Nie jesteśmy w Singapurze – słyszę za sobą. – Nie powinnaś siadać na chodniku,

będziesz cała w gumie do żucia.

Natychmiast przestaję sapać. Zastygam w bezruchu, z zamkniętymi oczami. Czuję się

zbyt upokorzona, by je otworzyć. Mam na sobie szarą garsonkę, ulica też jest szara, po cichu

liczę więc na to, że, jeśli będę siedzieć w bezruchu, w pewnym momencie po prostu zniknę,

stanę się niewidzialna.

Nie działa. Takie rzeczy nigdy nie działają.

— No więc, dziewczyno spod stołu – odzywa się głos i wiem, że jego właściciel stara się

nie śmiać. To druga osoba dzisiaj, która w trakcie rozmowy ze mną ma problemy

z zachowaniem powagi. – Co kombinujesz tym razem?

To nie on, prawda?

Oczywiście, że to on.

Otwieram jedno oko, by się upewnić. Nawet zezując przez palce, nie mam najmniejszych

wątpliwości. Chłopak Lwia Grzywa powrócił. I siedzi na krawężniku tuż obok mnie.

27 Lista ludzi, których nie chciałabym mieć za świadków upokorzenia (siedzenie na

krawężniku i dyszenie JEST upokarzające), jest dość długa, a na samym jej czele znajduje się

Lwia Grzywa. Nie jest na niej sam, bo ma do towarzystwa kilku laureatów nagrody Nobla, ale

chyba rozumiecie…

— Ummmmm – mruczę, rozpaczliwie zastanawiając się, co powiedzieć. Co tu robię?

Hiperwentyluję, ale nie brzmi to za dobrze. – Ja… wącham ręce. – O, to zabrzmiało nawet

gorzej. – Nie, żeby były śmierdzące. Naprawdę nie są.

Spoglądam raz jeszcze w jego kierunku. Siedzi wyluzowany tuż obok, miarowo porusza

stopą i spogląda w niebo. Nie wiem, jakim cudem, ale wygląda jeszcze przystojniej niż

w czwartek. Czy jego uroda nie ma, bo ja wiem, jakichś hamulców?

— Więc jakie są?

— Trochę słone – odpowiadam, a potem dodaję bezmyślnie: – Chcesz sam powąchać?

Oooooo tak! Błogosławione niech będą lata, które spędziłam na pogłębianiu mojej

wiedzy! Przychodzi moment, w których można byłoby nią zabłysnąć i co? Chcesz powąchać

moje ręce?

— Jestem na odwyku – odpowiada Lwia Grzywa i unosi brew. – Ale dzięki.

— Nie ma za co – mówię odruchowo.

A potem zapada taka dziwna, niezręczna cisza. To ciekawe, czy w jakimś równoległym

wszechświecie istnieje równoległa Harriet, która rozmawia z równoległym przystojniakiem

imieniem Nick, nie robiąc z siebie przy tym (równoległej) idiotki. Po raz kolejny zresztą.

— To jak – przerywa milczenie Nick. – Jesteś już gotowa iść na górę? Bo twoi rodzice

czekają w recepcji, a twoja mama ma taką minę, że lękam się o życie pracowników agencji.

W sumie nie jestem pewien, czy wciąż żyją.

Och, do licha. Wiedziałam, że Annabel potraktuje całą sprawę bardzo serio. Od rana była

w bojowym nastroju.

— Skąd wiesz, że to moi rodzice? – Staram się brzmieć zupełnie obojętnie. W razie

czego mogę udawać, że w życiu nie widziałam ich na oczy.

— No wiesz, twoja mama jest tak samo ubrana. Prążkowana garsonka.

— Och.

— I masz włosy po tacie.

— Och.

— Poza tym wyglądali przez okno i powtarzali: „Gdzie u licha jest nasza córka?”

— Och – mówię po raz trzeci i gryzę się w język. Nie wiem, czy jestem w stanie

znieść jeszcze więcej. Jestem purpurowa na twarzy i płoną mi uszy. – Ja… – podejmuję po

chwili. – Może po prostu tu zostanę.

— I będziesz hiperwentylować na krawężniku?

Unoszę wzrok. Nick przygląda mi się z krzywym uśmiechem.

— Tak, właśnie tak! – Mój głos brzmi nieco opryskliwie, ale, kurczę, problemy

z oddychaniem to nie powód do żartów! – Mam zamiar siedzieć tutaj i hiperwentylować przez

resztę dnia. Podjęłam już decyzję, że tak właśnie spędzę czas do wieczora. Masz z tym jakiś

problem?

Lwia Grzywa wybucha śmiechem, choć mówiłam całkiem poważnie.

— Nie wygłupiaj się, Harriet – parska i podnosi się. Mam wrażenie, jakby ktoś polał

mnie lodowatą wodą. On… zapamiętał, jak mam na imię! – I nie denerwuj się tak. Modeling nie

jest taki straszny. Właściwie bywa nawet zabawny. Pod warunkiem, że nie bierzesz go za bardzo

do siebie.

— Mhm – mruczę. – Jasne.

Problem w tym, że wszystko biorę do siebie. Patrzę, jak Nick przeciąga się, a potem

rusza powoli w kierunku budynku. O rany, mam wrażenie, że ten chłopak generuje wokół jakąś

dziwną sferę, w której świat zwalnia i nabiera niepokojąco niespiesznego rytmu. To…

fascynujące.

A poza tym sprawia, że wszystko, co mówię i robię, wydaje się pospieszne

i niedokładne.

Nagle Nick obraca się w moją stronę.

— A chcesz wiedzieć, co jest najlepsze w tym całym modelingu? – pyta.

Przyglądam mu się podejrzliwie, ignorując zupełnie brewerie, które wyczynia mój

żołądek. Lwia Grzywa zdecydowanie źle wpływa na moje zdolności trawienne.

— Co takiego?

— W tym biznesie jest mnóstwo stołów, pod którymi można się schować. Jeśli ci się nie

spodoba, możesz pod któryś wskoczyć. Serio.

Wygłosiwszy to przezabawne oświadczenie, Nick wybucha śmiechem i znika we

wnętrzu budynku.

Czterdzieści osiem godzin temu najbardziej podniecającym wydarzeniem w moim życiu

było to, że mojej ręki dotknął jakiś niepokryty pryszczami facet. Było to w księgarni

i wydarzyło się tylko dlatego, że podawał mi książkę.

A teraz mam opuścić moje chodnikowe zacisze i ruszyć za najprzystojniejszym facetem

na ziemi do międzynarodowej agencji modelek, jakby to była najnormalniejsza rzecz pod

słońcem.

Wyjaśnię, bo może jeszcze to do was nie dotarło.

To NIE jest normalne. Wcale.

28 Czekam dłuższą chwilę, bo chcę pozbierać resztki godności, a poza tym to nie wygląda

dobrze, gdy dziewczyna pędzi za superprzystojnym chłopakiem. Gdy tylko Nick znika mi

z oczu, podnoszę się pospiesznie i ruszam za nim. Szybko. Bo nikt nie widzi.

Przesadziłam z czekaniem. Nie mogę go dogonić. W tej bajeczce jestem przesadnie

pozytywnie nastawionym do świata osiołkiem, a on jest niedostępną ekologiczną marchewką,

mrocznym przedmiotem pożądania… Okej, przeginam. W każdym razie, gdy wchodzę wreszcie

do recepcji Infinity (trzecie piętro), Lwiej Grzywy nigdzie nie widać. Gdyby nie bujające się

drzwi, uznałabym, że go sobie wymyśliłam.

Wystarczy mi jeden rzut oka, by rozpoznać sytuacją.

Annabel jest wściekła. Tata snuje się po holu, irytując recepcjonistę, a ona siedzi

w fotelu, sztywna, jakby połknęła kij. Jej spięte, wyprostowane plecy nie dotykają oparcia

i jakaś część mnie spodziewa się, że z pośladkami jest tak samo, a ona po prostu lewituje nad

eleganckim meblem.

Nagle dociera do mnie, dlaczego. Gdzieś w tle, dochodząc z kierunku, w którym

spogląda Annabel, rozbrzmiewa płacz jakiejś dziewczyny.

Okej, to trochę przerażające.

— Gdzieś ty była? – pyta Annabel, gdy tylko rejestruje moją obecność. Otwieram usta, by

odpowiedzieć, ale w tej właśnie chwili w holu pojawia się Wilbur.

Nie, „pojawia się” to niewłaściwe słowo. On po prostu eksploduje. Jak bomba pełna

kolorów. W sumie jego koszula tak właśnie wygląda. Jakby coś obok niej eksplodowało.

A potem drugi raz. Pomarańczowe jedwabne spodnie dopełniają obrazu… czegoś.

— Dzieeeeeeeeeeeeeń doooooobry! – wykrzykuje, klaszcząc w dłonie. – A niech mnie,

jeśli to nie Pan i Pani Misiopandy! Och, jakieś urocze wrażenie robicie, tuż obok siebie, ramię

w ramię, jak dwa pucharki kremu truskawkowego. Mógłbym was zjeść! Ale nie zjem! To byłoby

nieeleganckie!

Oczy Annabel wyglądają jak nakrętki od słoików, tylko bardziej wypukłe. Nawet tata

znieruchomiał i po prostu przycupnął na fotelu obok.

— Co? – Z ust Annabel wydobywa się zduszony szept. – Jak on nas nazwał?

— Oni tak mają. W modelingu znaczy – odpowiada półgębkiem tata, biorąc Annabel za

rękę. Wyraźnie chce dodać jej otuchy. Jemu też by się przydała. – To taki slang.

— A to mini Misiopanda we własnej osobie. – Wilbur, wyraźnie nieświadom zmieszania,

które spowodował, macha do mnie radośnie. – I to na dodatek w garsonce! Coś było twoją

inspiracją, truskaweczko?

Kątem oka widzę, jak Annabel powtarza pod nosem to ostatnie określenie. Tata wzrusza

ramionami i mruczy coś o Misiopandach.

— Moja macocha jest prawniczką – wyjaśniam.

— Moja. Macocha. Jest. Prawniczką – powtarza powoli Wilbur. Z każdym kolejny

słowem radosne zdumienie na jego twarzy zdaje się rosnąć. – To… Genialne! Znakomite! Och,

jestem Wilbur, tak, przy okazji. Z „bur” na końcu. I muszę wam wyznać, że… – doskakuje do

rodziców i chwyta ich za ręce – jestem zachwycony tym, że was tu widzę!

— Tooo… Cała przyjemność… – Annabel próbuje zachowywać się normalnie, ale Wilbur

ucisza ją gestem.

— Ciiiiiii, naprawdę wiem, wiem, wszystko wiem. I muszę wam powiedzieć, że jestem

po prostu oczarowany, zaczarowany wręcz visage waszej córki. A przy okazji, to było francuskie

określenie na twarz. Nieważne, nieważne! Bo, widzicie, oryginalność! To jest świeże.

Nietuzinkowe. Zazwyczaj mamy po prostu nogi potąd (wskazuje dłonią szyję) i rzęsy dotąd

(wyciąga rękę wysoko ponad głowę) i wszystko to jest płytkie, płaskie i pozbawione polotu.

Ale ty… – Obraca się w moją stronę, szczerząc zęby w maniakalnym uśmiechu – ty taka nie

jesteś, prawda, moja ty skrzynko pełna mięciutkich mandarynek?

Nabieram tchu, by grzecznie odpowiedzieć, gdy nagle dociera do mnie, że to retoryczne

pytanie. Nie jestem taka.

Innymi słowy, nie jestem piękna.

Dzięki.

Tata patrzy z rosnącym przerażeniem na dłoń, którą nadal ściska Wilbur, a potem

podejmuje heroiczną próbę wyswobodzenia jej. Bez skutku.

— Wiem! Dobrze wiem, że to niezwykle ekscytujące – mówi Wilbur, wzmacniając

uścisk. – Jakby niebiosa miały się rozstąpić i tak dalej. Sława i chwała!

Zanim którekolwiek z rodziców ma cień szansy, by zareagować (na przykład ucieczką),

Wilbur podrywa ich z foteli i zaczyna wlec za sobą w bliżej niesprecyzowanym kierunku.

29 Jest mi naprawdę miło i w ogóle, ale za sześć minut mam kolejne spotkanie, więc

musimy załatwić to szybko – oświadcza Wilbur, wpychając rodziców do niewielkiego pokoiku

po drugiej stronie holu. – Takie szybkie hokus-pokus, modowa magia i tak dalej. Jasne?

Patrzę w zdumieniu, jak przybijają sobie z tatą piątkę, a potem Wilbur wskazuje dłonią

rząd plastikowych krzeseł.

Annabel ma wyraźnie dość.

— Na litość boską! – syczy jak nadepnięty wąż. – Czy ktokolwiek poza mną bierze to na

poważnie? Zaznaczam niniejszym, że zamierzam robić notatki z tego spotkania!

Wyciąga notes. Wilbur wygląda na jeszcze bardziej zachwyconego niż trzydzieści sekund

wcześniej.

— To przefantastyczne! – oświadcza z entuzjazmem. Annabel zapisuje coś, ale niestety

nie widzę, co. – A teraz po kolei. To będzie ważne. Co z imieniem Harriet? Jesteście do niego

bardzo przywiązani, czy możemy zastosować elastyczne podejście?

Wszyscy troje zaczynamy gapić się na Wilbura, jakby nagle wyrosły mu rogi. Kurczę,

nie. Rogami chyba bym się nawet nie zdziwiła, ale… Imię to imię, nie? W końcu przez

piętnaście lat zdążyłam się do niego przyzwyczaić.

— Imię Harriet – zaczynam wyjaśniać pełnym godności (ha! trochę jej znalazłam!)

głosem – dostałam na pamiątkę Harriet Quimby, pierwszej amerykańskiej pilotki i pierwszej

kobiety, która przeleciała nad kanałem La Manche. Moja mama wybrała je jako symbol

wolności, odwagi i niezależności. A potem umarła.

Na moment robi się zupełnie cicho. Nawet Wilbur wygląda teraz na należycie

poruszonego. Nie trwa to jednak długo. Niestety.

— Kto ci tak powiedział? – pyta nagle tata.

— Annabel.

— Och, ale to nie jest prawda, kochanie. Dostałaś na imię Harriet po drugim najstarszym

żółwiu na ziemi.

Gapię się na tatę, szukając odpowiednich słów. Annabel chowa twarz w dłoniach.

— Richardzie… – jęczy cicho, zbyt zaabsorbowana rozgrywającą się na żywo katastrofą,

by zauważyć, że tusz z pióra cieknie jej na kołnierzyk.

— Po żółwiu? – dukam skonsternowana. – Nazwaliście mnie po żółwiu? I co to niby

miało symbolizować?

— Długowieczność?

Potrząsam z niedowierzaniem głową. Jasny gwint, piętnaście lat z najgorszym imieniem

pod słońcem i nawet nie mogę winić za to nieżyjącej rodzicielki?

— To może Frankie? – podsuwa pomocnie Wilbur. – Chyba nie było żadnych sławnych

gadów o tym imieniu, choć mogły zdarzyć się jakieś koty…

— Harriet to Harriet – ucina Annabel.

— Warto było spróbować, nie? – szepce do mnie Wilbur. Nie odpowiadam, bo zbyt

jestem zajęta mordowaniem rodzonego ojca wzrokiem.

— Jest jeszcze kilka spraw… – Dopiero teraz spostrzegam, że Annabel przygotowała

sobie listę. – WilBURZE, jesteś świadom, że Harriet jest uczennicą?

— Oczywiście, że tak, szczypiorku. Reszta z was jest ciut za stara.

Annabel nie daje zbić się z tropu.

— Dobrze, rozumiem, że muszę inaczej sformułować zagadnienie. Wilburze, czy praca

modelki nie będzie kolidować z nauką.

— Och, wszystko dopasujemy! Edukacja jest bardzo ważna, prawda? Zwłaszcza dla tych,

którzy w pewnym momencie przestają być piękni i stają się grubi, bo cóż wtedy im pozostaje…

— A ile to będzie kosztować?

Wilbur kiwa głową z aprobatą.

— Ależ jest bezpośrednia, czyż nie? – zachwyca się, puszczając do taty perskie oko. – Ale

to dobrze. Zdjęcia próbne robimy za darmo i nie ponosicie żadnych kosztów. Jeśli Harriet

zacznie pracować, to będzie zarabiać. Agencja pobierze prowizję, ale to tyle. O to w końcu

chodzi w pracy. Przecież nie siedzę w agencji dla darmowych obiadów… – Milknie na

moment, jakby się zastanawiał. – No, może trochę, ale nie są głównym powodem – przyznaje.

— A kto będzie się nią zajmował? – drąży Annabel. – Harriet ma piętnaście lat.

— Ty, marmoladko. Albo Misiopanda senior. Jako piętnastolatka musi przez cały czas

mieć opiekuna i sugerowałbym któreś z was. Próbowaliśmy najmować przypadkowych

przechodniów, ale nie podchodzą do sprawy wystarczająco poważnie.

Kątem oka spoglądam na tatę. Wygląda na coraz bardziej podekscytowanego. Annabel

natomiast robi wrażenie nawet bardziej wściekłej niż była wcześniej.

— Słyszałam płacz – warczy. – Kto to był? I dlaczego płakał?

Wilbur wydaje zmęczone westchnienie.

— Musieliśmy odrzucić jedną z kandydatek, mój ty lukrowany aniele – wyjaśnia. – To

nic niezwykłego. Gdybyśmy chcieli zrobić modelką każdą dziewczynę, która chce być modelką,

bylibyśmy po prostu agencją dla ludzi płci żeńskiej. Oraz męskiej, bo przecież mamy też

modeli… Moda to ekskluzywna rzecz, pączku wiśni. Ekskluzywna, a więc nie dla wszystkich.

— Tamta dziewczyna… To było dziecko!

— Może tak, może nie… – Wilbur wzrusza ramionami. – Czasami naprawdę trudno

powiedzieć. Wszystkie tak mało jedzą i przez to hormony nie działają, jak należy. Ona musiała

spakować swoją walizeczkę, ale wy… A raczej TY! – Na jego twarzy pojawia się szeroki,

rzekłabym, że nieco maniakalny uśmiech. – Tobie to nie grozi. Jesteś tu na specjalne zaproszenie

moi, to znaczy mnie, tylko po francusku. – Zaczyna wyciągać zdjęcia z koszmarnych targów,

polaroidowe odbitki, dzięki którym tu jestem, i kiwa głową. – Wasza córka jest niezwykła.

Urocza. Jak obca forma życia.

— Jak co? – Annabel chyba nie podoba się to porównanie.

— Jak obca forma życia! Frankie wygląda jak płomiennowłose dziecko obcego

i szalonej hipiski, co jest takie… nietuzinkowe. Oryginalne! Nie mam co prawda pojęcia, czy

taka krzyżówka w ogóle byłaby możliwa, ale któż wie, jaką formą naprawdę mają obcy.

— Ona nie nazywa się Frankie! – Annabel znowu brzmi jak wkurzony wąż. – Nazywa się

Harriet!

— Czy naprawdę nie mogłaś się uśmiechnąć, Frankie? – Odzywa się do mnie tata.

Przegląda zdjęcia. – Zawsze to robi, zawsze – mówi przepraszającym tonem do Wilbura. – Na

większości zdjęć z wakacji wygląda, jakby bolał ją żołądek.

Annabel prawie unosi się w fotelu.

— Ona nazywa się Harriet!

— Och nie, nie! Te zdjęcia są świetne takie, jakie są! Bo widzicie, modelki nie mogą być

zbyt szczęśliwe. Właściwie to powinny robić wrażenie pokrzywdzonych przez los. Są piękne, to

wystarczy. Piękno idące w parze z zadowoleniem byłoby nie do wytrzymania – wyjaśnia

Wilbur i raz jeszcze przegląda polaroidy. – Harriet wygląda należycie nieszczęśliwie. Idealnie.

No, prawie idealnie. Będzie idealnie, jak zrobimy coś z tym zezem.

— O czym pan, do diabła, mówi? – wrzeszczy Annabel. Jej głos staje się wyższy

z każdym kolejnym słowem, co upodabnia ją do sfrustrowanej śpiewaczki operowej. – Ona nie

ma zeza!

— Przepraszam! Przepraszam! – powtarza Wilbur, machając uspokajająco ręką. – Nie

wiem, jak to inaczej nazwać. Jej oczy są… piękne inaczej?

Mam wrażenie, że Annabel za moment rzuci się na niego i rozerwie go na strzępy. Takie

naprawdę maleńkie.

Muszę się wtrącić, nim dojdzie tu do mordu.

— Jest pan pewien, że to ja? – pytam. – To znaczy, że nie zaszła żadna pomyłka. Chciał

się pan spotkać że mną?

Chodzi o to, że nie do końca łapię, co się wokół mnie dzieje. Nikt nie dał mi dojść do

słowa, a to, co usłyszałam (żółwie, obce formy życia, pandy, Frankie i zez) za nic nie chce

utworzyć jakiegoś koherentnego obrazu sytuacji.

Nie, zdecydowanie nie tak wyobrażałam sobie magiczną metamorfozę. Wcale nie czuję

się piękna.

Tak naprawdę czuję się chyba gorzej niż wcześniej.

— Mój ty mały ufoludku – mówi Wilbur, chwytając mnie za rękę. Czuję, że moje piękne

inaczej, pozbawione absurdalnie długich rzęs i przypominające narząd wzroku obcych oczy

zaczynają zachodzić łzami. – Nieważne, czy masz lekkiego zeza, czy nie masz, to o ciebie

chodzi. Jesteś znakomita. I nie tylko ja tak myślę!

— Och, tatuś też jest dumny! – Jasne, tata chce wykorzystać okazję, by zażegnać konflikt

związany ze sprawą żółwia. Wyciąga rękę, by zmierzwić mi włosy, ale odtrącam ją z ponurym

warknięciem.

Wilbur udaje zasmuconego.

— Niestety, świata mody nie bardzo obchodzi to, co sądzą na temat modelek ich

tatusiowie, ale zapewniam, że mam zamiar poczynić w tej kwestii odpowiednie kroki. Wyjdę na

ulicę protestować, gdy tylko dostanę zamówione transparenty, a póki co… Chciałem

powiedzieć, że Harriet zwróciła na siebie uwagę pewnej bardzo ważnej projektantki. Sam szczyt

szczytów. I ta projektantka, naprawdę superważna, po prostu gwiazda, chciała spotkać się

z Harriet natychmiast. – Milknie na chwilę i spogląda na zegarek. – Bardzo natychmiast.

Przez kilka długich sekund po prostu gapimy się na niego, przekonani, że doda coś

jeszcze. Nie dodaje. To Annabel w końcu nie wytrzymuje.

— O czym pan w ogóle mówi? Kiedy chce ją zobaczyć? Dzisiaj?

— Teraz. W tej chwili – wyjaśnia i w tym samym momencie jego zegarek zaczyna

popiskiwać. – To kolejne spotkanie. Wspominałem o nim.

— Jak to teraz?

— Normalnie. – Wilbur unosi wzrok i patrzy mi prosto w oczy. – Ona tu jest i czeka

w sąsiednim pokoju.

30 Wiem naprawdę wiele rzeczy.

Serio. Różnych. Wiem na przykład, że słowo „mumia” pochodzi od arabskiego słowa

oznaczającego czarną maź. Wiem, że rok w rok Księżyc oddala się od Ziemi o 3,8 cm. Wiem,

że gdy człowiek kicha, całe jego ciało przestaje na moment funkcjonować, zatrzymuje się nawet

serce.

Wiem również, że zupełnie nie mam pojęcia o modelingu.

Jestem jak Sokrates świata mody. Troszkę.

Nie mam pojęcia o modelingu, ale przeczytałam sporo książek i różnych artykułów na

rozmaite tematy, i orientuję się, jak to powinno w teorii wyglądać. Oni oceniają mnie. My

oceniamy ich. Odbywa się kilka długich i męczących spotkań, na których dopracowujemy

szczegóły porozumienia. Jest dużo czekania i jeszcze więcej nudy.

Dopiero potem robi się ciekawie.

A nie tak znienacka.

Nie powinni ciskać we mnie projektantką mody tak, jak Alexa ciska we mnie piłką do

koszykówki, nim jeszcze w ogóle zaczniemy grać. To nie fair.

Przecież nawet nie przeszłam jeszcze metamorfozy. Nadal jestem poczwarką!

— Co? – Annabel odzyskuje głos. – Co takiego?

Tymczasem Willbur zdążył już sięgnąć po moją rękę i teraz holuje mnie w stronę drzwi.

Jestem jak źrebak, który dopiero stawia pierwsze kroki.

— Jest w sąsiednim pokoju – powtarza, tym razem wolniej i wyraźniej. – W. Sąsiednim.

Pokoju. A przy okazji, w aptekach sprzedają takie coś, czym można odetkać sobie uszy.

Naprawdę działa.

— Nie wydaje mi się – warczy Annabel.

— Naprawdę! Sam tego używam, coś niesamowitego. Wkładasz sobie do ucha taką małą

strzykawkę i, „pop!”, znowu świetnie słyszysz. Warto.

Annabel wydaje z siebie coś pomiędzy prychnięciem i gulgotem. Nie brzmi to

obiecująco.

— Miałam na myśli to, że Harriet nigdzie nie idzie!

Wilbur zastyga w bezruchu, a na jego twarzy maluje się wyraz bezbrzeżnego

zdumienia.

— Ale… Ale to naprawdę ważna projektantka. Być może nie do końca rozumiesz, ale to,

że chciała zobaczyć Frankie, to… zaszczyt. Ogromny zaszczyt.

— Może sobie być władczynią wszechświata, jeśli o mnie idzie – odpowiada Annabel.

– To nie powinno tak wyglądać.

Wilbur potrząsa głową.

— Bądźmy racjonalni, dobrze? – proponuje, choć słowo „racjonalny” kłóci się z jego

image’em. – Nie podpisaliście żadnych papierów, nie? Nie zapadły żadne wiążące decyzje.

Sprawa jest otwarta, wciąż możecie powiedzieć „nie”. Po prostu warto sprawdzić, na co

właściwie tak strasznie chcecie się NIE zgodzić. To jak… matematyka.

— To nie jest matematyka! – Annabel ma zamiar powiedzieć coś więcej, ale tego nie robi.

Widzę, że żarłoczny robak logiki przegryza się przez jej wnętrze i kruszy opór.

— To ma sens – odzywa się tata błagalnym głosem. – A poza tym, Annabel, a co, jeśli

ona jest Królową Wszechświata?

— Na litość boską, Pete! – Annabel gwałtownie obraca się w moją stronę (w tym

momencie Wilbur nachyla się do taty ze słowami: „Serio, jesteś Pete?”) i pyta: – Harriet, chcesz

tam iść?

— Och… – Tyle tylko jestem w stanie z siebie wydusić, bo nagle świat wydaje się

dziwnie cichy i odległy, a moje ciało dygoce. Całe. Włącznie z wielkimi paluchami u stóp.

To wszystko nie tak. To się nie dzieje naprawdę? Przecież zrobiłam plan i tego w nim

nie było. Wcale.

A jednak oto jestem i… i nie mam planu.

Mam tam iść bez planu? Tak… po prostu?

O kurczę, oni właśnie tego ode mnie oczekują.

Wilbur klaszcze w dłonie i z okrzykiem „Perfectomondo!” po prostu wpycha mnie

przez otwarte drzwi do sąsiedniego pomieszczenia.

31 To tylko korytarz, ale i tak mam przeczucie, że za moment znowu zacznę

hiperwentylować. A nie mam przy sobie nawet głupiej torebki po chipsach!

— Nie ma się czym martwić, placuszku. Ta kobieta cię nie skrzywdzi – mówi Wilbur

i milknie na moment. – Właściwie to nieprawda – dodaje. – Może cię skrzywdzić. Ale zapomnij,

że to powiedziałem, bo zaczniesz się bać, a ona wyczuwa strach. Jest jak głodny rottweiler,

tylko ma mniejsze kły i lepsze maniery przy stole.

— Aaale k-k-kim ona jest? – Świetnie, zaczynam się jąkać.

— Jeśli ci powiem, zaczniesz panikować.

Już panikuję i nie wydaje mi się, żeby cokolwiek, co powie, mogło pogorszyć sytuację.

— N-n-nieprawda.

— Ależ tak! Zaczniesz panikować, a wtedy ja zacznę panikować, a wtedy ty będziesz

panikować jeszcze bardziej i ona to wyczuje i pożre nas żywcem.

— Wilbur, obiecuję, że nie będę panikować – kłamię. – Po prostu mi powiedz.

Wilbur nabiera głęboko tchu i chwyta mnie za ramię.

— Mój piękny truskawkowy budyniu – mówi z emfazą. – To Yuka Ito!

I czeka na moją reakcję.

Równie dobrze mógłby czekać na Godota.

Chyba go to frustruje, bo już po kilku sekundach potrząsa mną lekko.

— Jesteś tam? Żyjesz?

— Kto taki?

— Yuka Ito! – powtarza z naciskiem i patrzy na mnie, wciąż oczekując, że zareaguję

adekwatnie do sytuacji. No cóż, nic z tego. – Legendarna projektantka, która odkryła

przynajmniej pięć supermodelek? – próbuje dalej. – Przyjaźni się przynajmniej z ośmioma

redaktorami „Vogue’a” na całym świecie? Ma własne imienne miejsce w pierwszym rzędzie na

pokazach w Nowym Jorku? Jest szefem kreacji w Baylee?

Mrugam.

— Och, groszku… Ta kobieta nie zajmuje się modą. Ona nią jest. Jej początkiem

i końcem. Ociupinka paniki byłaby na miejscu.

Według naukowców informacje podróżują pomiędzy neuronami z prędkością sięgającą

400 kilometrów na godzinę. Jakoś trudno mi w to uwierzyć.

Gdy wreszcie dociera do mnie, o kim mówi Wilbur, robi mi się sucho w ustach. Okej,

mogę nie kojarzyć nazwiska, ale nawet ja znam markę Baylee. Połowa dziewczyn w mojej

szkole paraduje z podróbkami ich torebek.

I teraz mam się spotkać z tą babką? Tak po prostu? W garsonce w prążki?

Co z tą metamorfozą?

— A-a-a-ale c-c-c-o mam robić? – wyrzucam z siebie. Dzwoni

mi w uszach, jak zawsze, gdy jestem zdenerwowana. – C-c-c-o

mam powiedzieć?

Z ust Wilbura wydobywa się westchnienie ulgi.

— Dużo lepiej. Totalnie się posypałaś. – Poklepuje mnie po ramieniu. – Nic nie musisz

robić. To zadanie Yuki. Wierz mi, buraczku, spojrzy na ciebie i od razu będzie wiedziała, czy

jesteś tym, czego szuka. Jeśli okaże się, że nie, to po prostu… Bo ja wiem, ugryzie cię?

— A-a-ale…

— Jest sterylna, więc spokojna głowa. Nawet nie zaboli. Pamiętaj, ten moment może

sprawić, że twoje życie stanie się magiczne! – Milknie na sekundę. – Albo totalnie do bani. Jedno

z dwojga.

Otwiera drzwi i popycha mnie przed siebie.

— Pamiętaj, żadnej presji!

32 W porządku.

Oddychać głęboko. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Byle nie nazbyt ostentacyjnie. Nie

chcę, żeby Yuka Ito pomyślała, że biegłam. Najpewniej aż z domu.

Muszę się uspokoić. Natychmiast.

W pokoju jest ciemno, nie jestem tylko pewna, czy to dlatego, że naprawdę jest ciemno,

a moje oczy jeszcze nie przyzwyczaiły się do półmroku, czy mój mózg odmawia posłuszeństwa.

Jedynym jaśniejszym punktem jest stojąca w kącie pomieszczenia lampa.

Lampa nie jest ważna. Ważna jest kobieta, która siedzi w fotelu na samym środku

pokoju.

Jest bardzo mała, bardzo nieruchoma, bardzo cicha i bardzo… czarna. Od stóp do głów.

Serio. Ma długie czarne włosy, a na nich niewielki czarny kapelusik z czarną, przesłaniającą

jedno oko woalką, a także czarną sukienkę, czarne pantofle i czarne rajstopy. Jedynym

barwnym elementem są jej usta pociągnięte wściekle fioletową pomadką. Siedzi wyprostowana

z rękoma na kolanach i wygląda jak żywe zaprzeczenie tego, kim i czym jest Wilbur. Cicha,

opanowana, sztywna jak zamarznięte zwłoki.

Bardzo przypomina stylowego czarnego pająka.

Wiedziałam, że nie powinnam tego ranka ustępować w kwestii ciuchów.

Okrzyk Wilbura sprawia, że prawie podskakuję.

— Kooooooochana! Minęło aż zbyt wiele czasu!

Kobieta patrzy na niego, a na jej twarzy nie maluje się absolutnie żaden wyraz. To…

niesamowite.

— Widzieliśmy się osiem minut temu – mówi chłodno. – Spóźniłeś się o dwie.

Wilbur, który jest już w pół drogi do Yuki, zawraca i staje za mną.

— Właśnie! O to mi chodzi – oświadcza, popychając mnie lekko w stronę fotela. –

Miałem trudności, by sprowadzić tutaj tę młodą damę, ale udało się i oto jest!

Jest tak radosny jak Hugo, gdy aportuje patyk.

Stoję jak skamieniała oko w oko z legendarną projektantką i czuję się gorzej niż

niezręcznie. Wilbur miał rację, w tej kobiecie jest coś królewskiego. Nim zdążę pomyśleć,

dygam przed nią tak, jak nauczyli mnie na lekcjach baletu (zanim stracili resztki nadziei, że

jestem w stanie poprawnie wykonać choć jedną figurę).

Yuka Ito patrzy na mnie, jakbym była niespecjalnie interesującym okazem rośliny

doniczkowej. W dłoni trzyma pilota. Gdy naciska jeden z przycisków, nagle zalewa mnie ostre

światło.

Duszę w sobie przerażony krzyk, bo, przepraszam bardzo, ale co to w ogóle jest?

Przesłuchanie?

— Harriet. – Głos Yuki pozbawiony jest intonacji i nie jestem pewna, czy zadaje pytanie,

stwierdza fakt, czy może postanowiła poćwiczyć wymowę.

— Harriet Manners – odpowiadam odruchowo.

— Harriet Manners – powtarza, lustrując mnie uważnie. – A więc, Harriet Manners, ile

masz lat?

— Piętnaście lat, jedenaście miesięcy i dwa dni.

— To twój naturalny kolor włosów?

Rany! Dlaczego ktoś miałby dobrowolnie zafundować sobie taką marchew?

— Tak.

— Wiesz, kim jestem?

— Tak. Yuka Ito, szefowa Baylee.

— A wiedziałaś to, ZANIM Wilbur ci powiedział?

Patrzę na niego kątem oka.

— Nie – przyznaję.

— Ale jest strasznie bystra! – Wilbur wyraźnie próbuje ratować sytuację. – Naprawdę.

Szybko kojarzy fakty i ma dobrą pamięć, prawda? Nie wiedziała, powiedziałem jej i, proszę,

nadal pamięta.

Yuka obraca się powoli w jego stronę.

— Czy mógłbyś mi przypomnieć – zaczyna lodowatym tonem – w którym momencie

poprosiłam, żebyś dołączył do rozmowy?

— W żadnym – przyznaje pogodnie, po czym cofa się lekko i próbuje gestami skłonić

mnie, żebym się za nim schowała.

Uwaga Yuki powraca do mnie.

— Dobrze… Jak się zapatrujesz na modę?

Myślę nad odpowiedzią przez dobrych kilka sekund. Zbyt krótko.

— To po prostu ciuchy.

Gdy tylko wypowiadam te słowa, mam ochotę sama siebie zdzielić. Zaciskam mocno

wargi, ale stało się. Po prostu ciuchy? Rany, ale jestem niedorobiona! Powiedzieć jednej

z najbardziej znanych projektantek, że moda to po prostu ciuchy, to jak powiedzieć Michałowi

Aniołowi, że sklepienie Kaplicy Sykstyńskiej to po prostu obrazki, albo Mozartowi, że napisał

kilka fajnych kawałków. Paradne. Że też nie istnieje jakiś rodzaj sitka, które mogłabym włożyć

sobie do ust, żeby wyłapywało takie złote myśli, nim wydostaną się na świat. Wiecie, takiego

sitka, jak to, które jest w zlewie i zatrzymuje resztki, żeby się rury nie zapchały.

— W takim razie, czy mogłabyś wytłumaczyć mi, dlaczego chcesz zostać modelką?

— Po prostu… – Konwulsyjnie przełykam ślinę. – Ja… Po prostu chciałabym coś

zmienić.

Wilbur nie jest w stanie siedzieć cicho dłużej niż przez kilka sekund.

— Ona ma na myśli wielkie rzeczy – wyjaśnia. – Chodzi jej o pokój na świecie,

środowisko, służbę zdrowia, biedę.

— Chodzi mi o mnie – przerywam mu. – Nie wiem, czy na resztę moda jest w stanie

coś poradzić.

Yuka przygląda mi się przez jakieś dwadzieścia lat, które tak naprawdę trwają może

dziesięć sekund. Mam wrażenie, że zastanawia się, kto do licha mnie tu przywlókł (Wilbur) i po

co. Ale… równie dobrze może myśleć cokolwiek. Nie potrafię rozszyfrować wyrazu jej twarzy.

Może dlatego, że żadnego nie ma?

— Obróć się – mówi wreszcie oschłym, pozbawionym emocji tonem.

Więc się obracam. A ponieważ nie bardzo wiem, o co jej tak naprawdę chodzi i co

właściwie mam robić w tej sytuacji, obracam się po raz kolejny. I jeszcze raz. I jeszcze. Kręcę

się i kręcę, aż wreszcie żołądek podchodzi mi do gardła i zaczynam się bać, że zwymiotuję.

— Wystarczy – oznajmia wreszcie Yuka dziwnie wysokim i dość nieprzyjemnie

brzmiącym głosem. Znów sięga po pilota i światło gaśnie. – To by było na tyle. Możecie iść.

Zatrzymuję się, ale pokój nie chce zrobić tego samego. Dobrze, że Wilbur podtrzymuje

mnie za ramię, bo inaczej pewnie bym upadła.

Nie mogę w to uwierzyć. Nie chcę w to uwierzyć.

Wszystko zepsułam.

Dostałam od losu wielką, przeogromną szansę i… wywaliłam ją przez okno. Zajęło mi to

jakieś czterdzieści pięć sekund.

Zostanę sobą na zawsze.

Na zawsze.

Może powinnam rozważyć, czy przypadkiem naprawdę nie jestem kretynką. Powtórzyć

testy na IQ albo co.

— Idź, idź, idź – szepce ponaglająco Wilbur. Nadal stoję jak wryta na środku. – Sio.

Poszła! Sio, sio!

Kłania się w pas Yuce i prawie przemocą wywleka mnie z dziwnego pokoju na powrót

do normalnego, prozaicznego świata.

33 Okazuje się, że świat realny jest co najmniej równie nieprzyjazny jak świat wielkiej

mody.

Kiedy wchodzę do niewielkiej poczekalni, smutna i ze zwieszoną głową, moi rodzice

ostentacyjnie ze sobą nie rozmawiają. Annabel siedzi bez ruchu, trzymając głowę w dłoniach,

a tata udaje, że wygląda przez okno.

Temperatura sięga zera absolutnego. W przenośni, oczywiście.

— Powiedz swojej macosze, że nie przeszkadza ci, że dostałaś imię po żółwiu – żąda tata,

nie obracając się w moją stronę. – Powiedz jej, Harriet. Ze mną nie chce rozmawiać.

Jęczę w duchu. Ten dzień robi się coraz gorszy i gorszy. I pomyśleć, że ranek wydawał

mi się fatalny…

— Pewnie powinnam się cieszyć, że nie miałeś akurat fazy na najbardziej

niebezpiecznych morderców w historii albo na laureatów nagrody Darwina – mówię.

— Żółwie to naprawdę niezwykłe stworzenia, Harriet! – Z tonu głosu taty wnoszę, że

naprawdę tak sądzi. Świetnie. – Może nie są zwinne czy piękne, ale mają wiele innych zalet.

Potrafią schować się w głębi skorupy i przetrwać atak drapieżników.

— Tak jak ja?

— Tego nie powiedziałem!

— To o co ci chodzi?

— NIE! – Głos Annabel wcina się w naszą pozbawioną sensu dyskusję jak nóż, ale tata

nie zwraca na niego uwagi.

— Naprawdę są świetne, Harriet! Widziałem kilka filmów dokumentalnych.

Annabel miażdży go spojrzeniem. Jej twarz jest równie biała jak papiery, które wciąż

trzyma w ręku.

— Chłopie, ciebie chyba naprawdę porąbało – warczy. – Co ci strzeliło do głowy, żeby

mówić Harriet o tym cholernym żółwiu? – Tata patrzy na mnie z nadzieją, że zainterweniuję

i wyciągnę go z tej opresji. Nie, nie tym razem. – A co do reszty – teraz Annabel obraca się do

mnie – to nie. Po prostu nie. Nie zostaniesz modelką. Ani dzisiaj, ani jutro, ani w przyszłym

roku. Koniec. Kropka. Werble czy cokolwiek, co uświadomi wam, że ten temat jest skończony!

— Momencik! – odzywa się tata. – W tej sprawie ja również mam coś do powiedzenia.

— Nie masz! Zwłaszcza po dzisiejszym występie! Żadnego modelingu, Richardzie.

Harriet ma przed sobą wspaniałą przyszłość i nie pozwolę, by zrujnowała ją sobie przez takie

pierdoły.

— Wspaniałą? Kto mówi, że wspaniałą? – dopytuję, ale żadne z nich mnie nie słucha.

— Pierdoły? Kto mówi, że to pierdoły?

— Ja tak mówię! I jeśli tylko została ci choć jedna zdrowa szara komórka, to wiesz, że to

prawda! Czy ty w ogóle słyszałeś, jakie głupoty wygadywał ten facet, Richardzie?

— Po prostu chcesz, żeby była prawniczką jak ty! – Tacie wyraźnie skończyła się

cierpliwość.

— Nie chcę! A nawet gdyby? Co jest złego w byciu prawnikiem? – Annabel też

krzyczy.

— Naprawdę chcesz wiedzieć? Od czego by tu zacząć…

Stoją naprzeciwko siebie i wyglądają, jakby za moment mieli skoczyć sobie do oczu.

Cieszę się, że nie jesteśmy w kuchni i nie mają w dłoniach noży.

— A ja? – pytam. – Moje zdanie się nie liczy?

— NIE! – warczą unisono, ani na sekundę nie spuszczając się z oczu.

Siadam z westchnieniem w fotelu.

— Dzięki. Dobrze wiedzieć.

Annabel przerzuca torbę przez ramię. Cała się trzęsie.

— Obiecałam, że się nad tym zastanowię. Już wystarczy. Zastanowiłam się i odpowiedź

brzmi: NIE. Nie widziałam niczego, co mogłoby przekonać mnie do tego, że to coś dla Harriet.

Więcej, jestem absolutnie pewna, że jest dokładnie odwrotnie. To chore, głupie i fatalne

środowisko dla młodej dziewczyny. Sam przyjazd tutaj był błędem.

— Ale…

— Żadnych ale, koniec dyskusji. Rozumiesz, Richardzie? Koniec! Harriet będzie chodzić

do szkoły jak każda normalna piętnastolatka, będzie zdawać egzaminy jak normalna

piętnastolatka i będzie wieść życie normalnej piętnastolatki. Wiesz, dlaczego? Bo dzięki temu

któregoś dnia zostanie normalną, pewną siebie i zdrową na umyśle dorosłą kobietą. Dotarło?

Czy powtórzyć?

Mogłabym jej powiedzieć, że cały ten piękny wykład nie był w zasadzie potrzebny, bo

i tak wszystko zdążyłam zepsuć, ale Annabel wygląda, jakby mogła ukatrupić spojrzeniem. Tata,

pokonany, pochyla głowę i mruczy pod nosem:

— Okej, okej…

— Zaczekam na zewnątrz! – oznajmia Annabel, kierując się w stronę wyjścia. Kątem

oka dostrzegam, że po jej policzku płynie samotna łza. – Z daleka od tego… od tego koszmaru.

Ani ja, ani tata nie mamy odwagi unieść wzroku. Po prostu gapimy się bezmyślnie na

stolik, póki głośny trzask drzwi nie oznajmia nam, że śmiertelne zagrożenie imieniem Annabel

oddaliło się na bezpieczną odległość.

34 Nie wiem, dlaczego tata tak intensywnie wpatruje się w stolik (może po prostu zaczął

doczuwać fascynację meblami biurowymi), ja pogrążyłam się w rozmyślaniach nad tym, jak

przedziwną konstrukcją jest ludzki umysł.

Mózg ewoluuje. Nie tylko na przestrzeni tysiącleci, ale z dnia na dzień, z minuty na

minutę. Nieustannie w ruchu, nieustannie odpowiada na to, co dzieje się wokół… Gdyby

czterdzieści osiem godzin temu ktoś powiedział mi, że nie zostanę modelką, zaśmiałabym mu się

prosto w twarz albo popatrzyła na niego jak na obcego, któremu z czubka głowy wyrastają

szczękoczułki. Przecież zawsze marzyłam o tym, że zostanę paleontologiem, ewentualnie

fizykiem. Modeling nigdy nie znajdował się na orbicie moich zainteresowań.

Aż do teraz. Teraz… nie chcę wracać do tego, co było.

Wyobraziłam sobie alternatywny świat.

Gdy unoszę wzrok, spostrzegam, że tata przypatruje mi się z dość poważnym wyrazem

twarzy.

— Harriet, a czego ty być chciała? – pyta. – Zapomnij na moment o Annabel, podeszła

do tego strasznie emocjonalnie. Nie wiem, może to ten moment w miesiącu, gdy zamienia się

w wilkołaka? W każdym razie, powiedz mi, czego TY chcesz.

Przez moment wyobrażam sobie, jak bardzo zraniona poczułaby się Nat, gdybym

naprawdę została modelką. Wyobrażam sobie zagniewaną twarz Annabel. I Yukę Ito okazującą

mi otwartą pogardę.

— Nieważne – szepcę. – I tak nic z tego nie będzie. Wszystko zepsułam.

W tej samej chwili drzwi do pomieszczenia otwierają się z hukiem i do środka wpada

Wilbur.

— Dobre wieści – oznajmia głośno, rzucając się z rozpędu na fotel, na którym

wcześniej siedziała Annabel. Chyba nie zauważył jej nieobecności. – Dostałaś pracę, pączusiu.

Yuka Ito cię uwielbia.

Mrugam, gdy mój mózg stara się przeprocesować sprzeczne informacje.

— A-a-ale p-p-przecież ona… Ona mnie nienawidzi – wyduszam z siebie. – Wyłączyła

światło w ogóle.

— Nienawidzi cię? – Wilbur wybucha takim śmiechem, jakby nigdy wcześniej nie

usłyszał czegoś równie niedorzecznego. – Moja ty paróweczko, widziałaś, co Yuka zrobiła innym

dziewczynom? Nie, nie widziałaś, jakżebyś mogła… Mogliby nas za to pozwać. Więc: nie, nie

nienawidzi cię, złota rybko. A światło? Dla większości dziewczyn nawet go nie włączyła, po

prostu przyglądała się im w półmroku. Tak między nami, obawiałem się, że zapomniała, jak

działa pilot.

— Co się dzieje? – dopytuje tata. – O co chodzi?

Nadal mam problem ze zrozumieniem, co się właściwie dzieje, zupełnie jakby mój mózg

zamienił się w antenę telewizyjną i odbierał jakiś nieistniejący kanał. Szum. Biały szum.

— Jaką pracę? – nalega tata.

— Pracę roku! Co ja wygaduję, dziesięciolecia… Stulecia! Najlepszą posadę na Ziemi,

a może i w całym wszechświecie!

— To znaczy? Przestań tańczyć i wyduś to z siebie!

Wilbur wyszczerza zęby w triumfalnym uśmiechu.

— Jasne! No więc Yuka Ito chce, żeby Harriet została nową twarzą Baylee. Gonią nas

terminy, więc zaczynamy zdjęcia jutro. W Moskwie. Dwadzieścia cztery godziny szaleństwa.

Wciąż mam wrażenie, że jestem w windzie, która się urwała. Mój żołądek znajduje się

w dziwnym miejscu. Zwykle bowiem nie znajduje się w okolicach gardła.

Tata otwiera usta. Zamyka je. Otwiera. Zamyka.

— Serio? – pyta wreszcie. Nawet w tym katatonicznym z lekka stanie odbieram jego

młodzieńczy entuzjazm jako niepokoją cy. – Poważnie?

— Serio i poważnie – potwierdza Wilbur. – Wszystko jest klepnięte. Od dawna

szukaliśmy odpowiedniej dziewczyny. Ekipa jest nagrana, czeka, miejsca zarezerwowane.

Możemy zaczynać.

— O rany. – Tym razem głos taty brzmi o wiele bardziej poważnie i tak… po

ojcowsku? Byłam przekonana, że znowu zacznie robić coś dziwnego, na przykład biegać

w kółko, udając, że wykonuje taniec deszczu, ale nie. – W porządku. Świetnie. Czyli udało się.

Kto by pomyślał?

Szum w mojej głowie robi się coraz głośniejszy.

— Tato… – mówię piskliwie. – Co mam robić?

Tata odchrząkuje i kładzie mi rękę na ramieniu.

— Harriet – zaczyna grobowo poważnym tonem. – Zastanów się poważnie, czy tego

chcesz. Jeśli nie, zabieramy się stąd i nigdy nie wrócimy. Jeśli tak, masz moje wsparcie. Zawsze.

— Ale Annabel…

— Annabel zostaw mnie. Nie boję się jej. – Zastanawia się przez chwilę. – No, może

trochę, ale, uwierz mi, ja też potrafię być przerażający.

Staram się przełknąć ślinę, gardło jednak mam suche, jakbym najadła się piachu. O rany,

oto otworzyły się drzwi, o których myślałam, że zatrzasnęły się na dobre.

To jest to!

Rozdroże.

Mogę podążyć znajomą ścieżką i wrócić do bycia Harriet Manners, przyjaciółką Nat,

ofiarą Alexy, przyrodnią córką Annabel i obiektem zainteresowania Toby’ego. Mogę nadal być

dziwaczną nieznajomą dla Nicka. Geekiem.

Albo mogę zostawić to wszystko i spróbować czegoś zupełnie innego.

Coś we mnie nie wytrzymuje napięcia.

— Chcę to zrobić – odpowiadam, choć mam wrażenie, że zamiast mnie mówi ktoś inny. –

Chcę spróbować. Być modelką.

— Świetnie! – Wilbur wygląda na głęboko uszczęśliwionego.

— No to co teraz? – pyta tata, ściskając mnie za rękę. Ja również go ściskam. Mocno.

Trzęsę się jak galaretka.

— Teraz? – Wilbur wybucha śmiechem i rozpiera się wygodniej w fotelu. – Teraz

Harriet stanie się baaaaardzo modną osobą. Naprawdę baaaaaardzo modną!

35 No więc.

No więc wymyśliliśmy z tatą bardzo podstępny, acz niespecjalnie skomplikowany plan.

Ma tylko jeden podpunkt.

Kłamać.

To wszystko.

Przez jakieś pół minuty rozważamy wszystkie „za” i „przeciw” powiedzenia prawdy

i „przeciw” zdecydowanie przeważają. Lepiej będzie kłamać. Po pierwsze, obydwoje jesteśmy

przerażeni, a po drugie, jak wyjaśnił tata, Annabel ma naprawdę parszywy humor.

— Chyba nie chcesz obudzić Krakena, Harriet?

Budzenie Krakena nie wydaje się dobrym pomysłem.

Więc będziemy okłamywać Annabel. I Nat, jak dodaję po cichu.

Nie żebyśmy mieli robić to do skończenia świata, to oczywiste, że kiedyś im powiemy.

Musimy tylko poczekać na właściwy moment. Cierpliwie.

Nie ma innego wyjścia, wiem o tym.

Niestety, nawet świadomość skomplikowania sytuacji i pewność, że tylko kłamstwo

pozwoli zrealizować szerszy plan, nie sprawiają, że czuję się z tym dobrze. To dlatego niedługo

po powrocie z agencji wymawiam się jakąś pierdołą i oddalam się szukać ukojenia w jedynym

miejscu, w którym być może uda mi się je znaleźć.

W miejscowej pralni.

Pralnia znajduje się jakieś 300 metrów od domu. Zaczęłam tu przychodzić, gdy tylko

byłam wystarczająco duża, by rodzina puściła mnie samą. Uwielbiam to miejsce, uwielbiam

uspokajające buczenie i bulgotanie, zapach mydła i ciepło bijące od pracujących maszyn.

Najbardziej jednak lubię wrażenie, że nic złego nie może się tu wydarzyć. Nie w miejscu,

w którym to, co brudne i pomięte, na nowo staje się czyste i pachnące.

Wygrzebuję z kieszeni monetę i uruchamiam jedną z suszarek, a potem siadam przed

nią, opieram czoło o obudowę i zamykam oczy.

Nie wiem, jak długo tak siedzę, najwyraźniej jednak wystarczająco długo, by przysnąć.

Brzmienie czyjegoś głosu tuż obok sprawia, że podskakuję.

— Wiesz, że przeciętna amerykańska rodzina robi od ośmiu do dziesięciu prań

tygodniowo? Jedno zajmuje średnio godzinę i dwadzieścia siedem minut, razem z suszeniem,

co oznacza, że przeciętna amerykańska rodzina spędza jakieś 617 godzin rocznie na robieniu

prania. Jak myślisz, ile czasu zajmuje to w Anglii? Mnie się wydaje, że trochę mniej. Mam

wrażenie, że nie jesteśmy aż tak czyści.

Nie muszę otwierać oczu, żeby wiedzieć, kto to, ale i tak to robię. Na suszarce siedzi

Toby.

Gapię się na niego w milczeniu.

— O rany, obudziłaś się! – zauważa. – A popatrz na to, Harriet! – Wskazuje palcem na

swój podkoszulek z nadrukiem perkusji. – Zobacz, jaki czad! Jest interaktywna. Kiedy ją

naciskam, to gra.

Dum, dum.

— Toby, co ty tu robisz? – pytam zmęczonym głosem.

— Słyszałaś? – Ma na głowie żółtą czapkę z wielkim pomponem. Teraz ten pompon

podskakuje z podekscytowania. – Słyszałaś? Perkusja! Na mojej koszulce. Wiesz co? Myślisz,

że jeśli kupisz sobie podobną, tylko z gitarą, to będziemy mogli założyć zespół?

— Raczej nie. Co tu robisz?

— Jak to co, Harriet? Pranie.

Unoszę jedną brew, co kompletnie nie robi na nim wrażenia. Kłamie w żywe oczy, bo

nawet nie ma ze sobą ciuchów i co? I nic. Ma to w nosie.

— Przyszedłeś tu za mną?

— Tak.

— Po co?

— Bo wyglądałaś na smutną, a poza tym jest ciemno i niebezpiecznie jest chodzić

samemu.

Jęczę. Podejrzewam, że to nie pierwszy raz, gdy Toby przemyka za mną w mroku.

— Tak, jasne. Największe niebezpieczeństwo grozi mi ze strony stalkerów – burczę.

— Naprawdę tak myślisz? – Rozgląda się wokół. – Nikogo oprócz mnie tu nie ma. Po

drodze też było czysto… A przy okazji, cieszysz się na pracę modelki?

Nie zdziwiłabym się bardziej, gdyby spod żółtej czapki wyłoniły się macki.

— Skąd o tym wiesz?

Ciekawe, jak mam utrzymać całą sprawę w sekrecie przed Nat i Annabel, skoro nie

udało mi się jej ukryć przed Tobym.

— Kiepski byłby ze mnie stalker, gdybym nie wiedział, nie? Właściwie to nawet nie

kiepski, a fatalny… – Zamyśla się, jednak cisza nie trwa długo. – Musiałbym wtedy oddać cały

sprzęt szpiegowski, co byłoby… niefortunne. Zwłaszcza że nie mam go zbyt wiele. Spójrz. Tylko

to. – Patrzę, zbaraniała, jak wyciąga z plecaka czerwony termos. – Mam w nim zupę. Na

wypadek, gdybym zgłodniał.

— Toby, nie sądziłam, że KTOKOLWIEK wie.

— Ja wiem. Ty wiesz. Jest nas więc dwoje. – Gdybym potrafiła zabijać spojrzeniem, Toby

byłby już trupem. – Ta tajemnica nas łączy, prawda? Jesteśmy teraz czymś więcej niż

przyjaciółmi!

— Nie jesteśmy – zaprzeczam ponuro. – Wcale. Nie możesz łazić za kimś i węszyć,

a potem wykorzystywać tego, czego się po kryjomu dowiedziałeś, żeby zmusić go do przyjaźni!

— Okej, łapię. – Nie wydaje się poruszony. – Ale cieszysz się, że dałem tamtemu

facetowi twój numer, nie?

Przez kilka długich chwil po prostu mu się przyglądam. Nie wiem, który raz dzisiaj

zawiesza mi się mózg.

— To ty dałeś agencji mój numer? – upewniam się.

— Wybiegłaś stamtąd tak szybko, że pomyślałem, że mogłaś o tym zapomnieć. Miałem

rację? – Uśmiecha się do mnie radośnie. Żółty pompon podskakuje. – Teraz cały świat zobaczy

cię taką, jaką ja cię widzę. Świetną! O krok do przodu przed wszystkimi.

Potrząsam z niedowierzaniem głową i wskazuję na obdartą klapę torby i wypisane na

niej, ledwie teraz czytelne słowo.

— A co, jeśli ci ludzie zobaczą mnie taką, jaką mnie widzą w szkole? Jeśli zobaczą

geeka? To co wtedy, Toby?

Namyśla się przez moment.

— Wtedy będziesz potrzebowała większej torby? – pyta i znów naciska perkusję.

Dum, dum.

Wcześniej myślałam, że przyjście tutaj pozwoli mi pozbierać myśli. Teraz sądzę, że wcale

nie był to taki świetny pomysł.

— Dzięki za wszystko – mówię, podnosząc się. – Idę do domu.

— Jasne. Nie masz nic przeciwko, jeśli będę jakiś metr za tobą? Wiesz, na wszelki

wypadek. – Krzywię się, ale chyba tego nie zauważa. – A przy okazji, Nat mówiła ci

o wczorajszej akcji? Była naprawdę niesamowita. Jak Boudika, tylko rzecz jasna bez rydwanu.

Okej, koni też nie miała. Ani miecza. Ale poza tym, mówię ci, to było coś!

Przystaję w drzwiach i marszczę brwi.

— Nat? – pytam zupełnie skonfundowana. – O czym ty mówisz?

— Czyli nie wiesz… No więc Nat usłyszała o tym, co się stało na angielskim i dostała

szału. Wpadła do przebieralni tuż przed hokejem Alexy i zaczęła na nią wrzeszczeć – wyjaśnia

Toby. – Nie, żebym to widział na własne oczy, bo nie mogłem wejść do damskiej przebieralni.

Wiem, co prawda, co niektórzy mówią, ale wbrew pogłoskom, jestem prawdziwym mężczyzną,

Harriet. Prawdziwym mężczyzną.

Mam wrażenie, jakby strzelił we mnie piorun. Wcale nie dlatego, że Toby określił się

właśnie mianem prawdziwego mężczyzny.

— A wiesz, co było najlepsze? – rzuca, cudownie nieświadomy koszmaru, który

przeżywam. – Wiesz, co?

— Co?

— Mówię ci, nie uwierzysz!

Jestem tak sztywna, że wszystkie mięśnie pulsują tępym bólem.

— No powiedz – wyrzucam z siebie ze złością. – Powiedz wreszcie.

— Obcięła jej kucyk, Harriet. Przy samej skórze. Nożyczkami z sali plastycznej.

Podeszła do niej, ciachnęła i powiedziała: „Teraz zobaczysz, jak to miło, jak się z ciebie

śmieją”. A potem wybiegła. – Uśmiech Toby’ego sięga od ucha do ucha. – Muszę przyznać, że

teraz Alexa również wygląda jak prawdziwy facet. No, przynajmniej w połowie.

O Boże, nie… Wydaję z siebie ciężkie westchnienie i ukrywam twarz w dłoniach. To

jak szkolny odpowiednik morderstwa arcyksięcia Franciszka Ferdynanda w Sarajewie

w czerwcu 1914 roku, które sprowokowało Austro-Węgry do wypowiedzenia wojnie Serbii, co

stało się przyczyną mobilizacji Rosji i doprowadziło do tego, że Niemcy wypowiedzieli jej

wojnę.

Tak się zaczęła pierwsza wojna światowa.

Nat zaczęła wojnę. Dla mnie. W mojej obronie.

A ja nie jestem tego warta.

Nigdy wcześniej nie czułam się tak parszywie. Nie wiedziałam nawet, że MOŻNA czuć

się aż tak parszywie. Gdybym miała oceniać moje samopoczucie w skali, to… Chyba by jej

zabrakło.

— Ja, ja, ja… – jąkam się, kurczowo trzymając klamkę. – Naprawdę muszę wracać.

A potem wypadam z pralni i biegnę przed siebie najszybciej, jak tylko potrafię.

36 Nie zwalniam ani na chwilę.

No dobrze, to akurat nie do końca prawda. Nie biegnę przez całą drogę do domu, choć

chciałabym, żebyście tak myśleli, bo mogłabym to zrobić. Chyba. Biegnę, a potem idę szybkim

krokiem i znowu biegnę, nie mogę jednak umknąć przed tym, przed czym uciekam. Czyli przed

sobą.

Co ja właściwie wyprawiam? Planuję wkurzenie wszystkich, którym na mnie zależy.

Najlepszej przyjaciółki, która stanęła oko w oko z Alexą, by mnie bronić. Annabel, która chce

tylko się mną opiekować. A, znając życie, również Wilbura, agencji i całej związanej z modą

społeczności.

Głowa mało mi nie pęknie. Ilekroć pomyślę o Moskwie, metamorfozie, Nicku albo

Baylee, przeszywa mnie dreszcz podniecenia. Gdy tylko wspomnę Nat albo Annabel, mam

ochotę zapaść się pod ziemię. Kiedy myślę o Aleksie, chce mi się wymiotować.

Nie mogę się tak miotać, mam serdecznie dość. Podjęłam decyzję i cokolwiek by się nie

działo, mam zamiar się jej trzymać. Resztę wieczoru spędzam więc, konstruując wirtualne

pudełko,

do którego wrzucam wszystkie nieuczesane myśli. Potem zamykam je na wirtualne cztery

spusty i wyrzucam (wirtualny) klucz.

Lecę do Rosji, by przeżyć wielką metamorfozę i nie ma na tym świecie rzeczy zdolnej

mnie powstrzymać.

Poniedziałek oznacza okłamywanie wszystkich.

Kłamstwo numer 1

NAT, MAM PASKUDNE PRZEZIĘBIENIE. TYM RAZEM NA SERIO. NIE BĘDZIE MNIE

DZISIAJ W SZKOLE, JUTRO TEŻ PEWNIE NIE. ZOBACZYMY SIĘ W ŚRODĘ. 3MAJ SIĘ. H.

Kłamstwa numer 2 i 3

Annabel: Dlaczego masz na sobie bluzę z Kubusiem Puchatkiem?

Ja: No bo dzisiaj… Dzisiaj nie musimy mieć mundurków.

Annabel (po długim milczeniu): A dlaczego ty, Richardzie, jeszcze nie pojechałeś do

pracy?

Tata: Bo nie musimy mieć mundu… Czekaj. Nie! Zaczynamy dzisiaj później. Zobacz,

kupiłem dżem truskawkowy.

Annabel: Dżem truskawkowy? Nie znoszę dżemu truskawkowego!

Kłamstwo numer 4

Ja: Annabel, nie wiesz, gdzie jest mój paszport?

Annabel: A po co ci paszport o 8 rano w poniedziałek?

Ja: Bo… mamy projekt?

Annabel: Dlaczego to brzmi jak pytanie? Odpowiadasz mi, czy może zgadujesz?

Kłamstwo numer 5

TOBY, LECĘ NA ZDJĘCIA DO PARYŻA. H.

Mamy drobny problem z wyrobieniem się na lotnisko. Najpierw Annabel upiera się

sprawdzić, czy przypadkiem się nie rozchorowałam, a potem, gdy wreszcie wychodzi, musimy

jeszcze spakować walizkę, a potem ją zamknąć. To ostatnie udaje się dopiero po kilku minutach

energicznego ugniatania. Bagaż wygląda jak wielki hamburger, z którego wyłazi sałata, ale nie

ma już czasu na poprawki.

Uznałam, że skoro mamy kłamać, musimy robić to zgodnie z pewnymi zasadami,

dlatego też przygotowałam kolorowy wykres ujęty w formie podzbiorów. Kłamstwa taty

zaznaczone są na niebiesko, moje na różowo, a wspólne, to chyba oczywiste, na fioletowo.

W telegraficznym skrócie: Nat myśli, że jestem chora, Annabel uważa, że po szkole idę

nocować do Nat, a tata poleciał do Edynburga na ważne spotkanie i wróci dopiero jutro.

— Nie mogę uwierzyć, że to rozrysowałaś – powtarza z niedowierzaniem tata, gdy

siadamy wreszcie w samolocie.

— Taka forma miała najwięcej sensu – wyjaśniam. – Próbowałam również

alternatywnego podejścia, ale brakowało mu przejrzystości.

Tata przygląda mi się w milczeniu, kręcąc głową.

— Nie o to mi chodziło – mruczy wreszcie.

— Próbowałam to również rozpisać w czasie – wyjaśniam, gdy obsługa każe nam zapiąć

pasy. – Ma to pewien sens, uznałam jednak, że mógłbyś się poczuć zagubiony nadmiarem

nieistotnych informacji. Uważam, że lepiej będzie, jeśli pozwolisz mnie przejąć kontrolę. Będę

pilnować, kiedy mamy kłamać, i w razie czego dam ci znać.

— Ale podzbiory, Harriet? – Tata raz jeszcze przygląda się kolorowej kartce. – Jesteś

pewna, że jesteś moją córką? Może Annabel podmieniła cię, gdy byłaś mała?

Prycham pod nosem i robię głupią minę. Auć! Tylko nie to! Boli mnie czoło, a to

oznacza, że wszechświat jednak nie puścił mi płazem tych wszystkich kłamstw i postanowił

przykładnie mnie ukarać! Pryszczem. Takim z gatunku najbardziej paskudnych. Gdy osiągamy

wreszcie zamierzony pułap lotu, nie jestem w stanie zmarszczyć brwi bez posykiwania z bólu.

Gdy stewardessy zaczynają roznosić orzeszki, mam ochotę drapać się i drapać, aż odpadnie mi

pół głowy. Gdy podchodzimy do lądowania, tata jest z moim syfem po imieniu. I prowadzi

z nim konwersację.

— Czy Bob nie chciałby na przykład soku? – pyta. – Albo krakersa?

A potem zaczyna szaleńczo chichotać. Przelotnie zastanawiam się nad tym, czy nie

moglibyśmy zawrócić i usunąć go z pokładu za złe zachowanie.

Tak naprawdę jednak ani gigantyczny pryszcz, ani zgryźliwy humor taty nie są w stanie

przytłumić mojej ekscytacji.

Lecę do Rosji!

Do Rosji! Do kraju rewolucji, zmumifikowanych przywódców, Kremla, carycy Katarzyny

i Bursztynowej Komnaty, która cała była pokryta złotem i jakimś cudem zaginęła w trakcie

drugiej wojny światowej. Do świata pełnego wielkich futrzanych czap i małych, kolorowych

laleczek chowających się jedna w drugą.

Skoro muszę być modelką, żeby się tam dostać, to… niech będzie.

— Oto jesteśmy – mówi tata, gdy koła samolotu dotykają pasa i szturcha mnie lekko

łokciem. – Część nastolatków zabiłaby, żeby być na twoim miejscu.

Spoglądam przez okno na okryty cienką warstwą bielusieńkiego śniegu krajobraz.

O rany, to przypomina pocztówkę i wygląda dokładnie tak, jak to sobie wyobrażałam.

A wierzcie mi, że wyobrażałam to sobie wielokrotnie, bo Rosja jest w dziesiątce krajów, które

najbardziej chciałam odwiedzić. Na miejscu trzecim.

Z trudem przełykam ślinę. Teraz wszystko się zmieni. Wszystko.

— Zupełnie jak sen – mówi cicho tata.

— Tak – odpowiadam, uśmiechając się kącikiem ust. – Zupełnie jak sen.

37 Wiecie, co jest najfajniejsze w moskiewskim lotnisku? To, że jest tak szalenie rosyjskie!

Wszystkie tabliczki są po rosyjsku. Książki są po rosyjsku. Ulotki są po rosyjsku. Sklepy

są rosyjskie. I rzeczy w tych sklepach też są rosyjskie. No i są tu Rosjanie. Dużo Rosjan.

No dobra, wiem, że nie wszyscy są z Rosjanami. Tak naprawdę większość ludzi wysiadła

właśnie z samolotów z USA i Wielkiej Brytanii, a poza tym napisy są również po angielsku,

ale to nie zmienia faktu, że wszystko wygląda zupełnie inaczej. Jest takie egzotyczne.

Historyczne. Rewolucyjne.

Nawet tata robi wrażenie nieco bardziej eleganckiego, co jest dziwne, jako iż w dalszym

ciągu ma na sobie ten straszny podkoszulek z robotem.

Jedyną osobą, na której otoczenie nie robi najmniejszego wrażenia, jest Wilbur, którego

interesują znacznie bardziej prozaiczne sprawy. Odziany w jedwabną koszulę w rzucik małych

kucyków siedzi na różowej walizce, a tłum po prostu go omija.

— Och, mój ty miętusku – wzdycha, gdy udaje nam się do niego przepchnąć, a potem

unosi dłonie i spogląda na mnie przez rozczapierzone palce. – Skąd to się wzięło. Co takiego

jadłaś?

— Czekoladowe batoniki musli – odpowiada uczynnie tata. – Zjadła trzy na śniadanie.

— Wyglądasz jak źrebię jednorożca, skarbie. Nie mogłaś zaczekać tych dwudziestu

czterech godzin, nim zaczęłaś wypuszczać rogi?

Czuję, że robię się czerwona. To dość upokarzające.

— Jest tylko jeden – mruczę. – Róg. Nie rogi.

Najchętniej wepchnęłabym go z powrotem w głąb czaszki, ale nie wydaje się to

możliwe.

— Nie obmacuj go tak, pomponiku – komenderuje Wilbur i odsuwa moją rękę. – Chyba

że planujesz zatknąć na samym jego czubku flagę?

Tata wybucha głośnym śmiechem. Szczypię go w ramię. Serio, mógłby od czasu do

czasu wykazać się wrażliwością. Problemy skórne to wcale nie jest zabawny temat. Wpływają na

samopoczucie, samoocenę i, jak się okazuje, na karierę. Świetnie.

— Da się go zasłonić makijażem, prawda? – pytam z cichą nadzieję.

— Kaczuszko, to by było jak posypanie góry Fuji cukrem pudrem! Bogu niech będą

dzięki za komputery, tyle powiem! – Wilbur odwraca wreszcie wzrok od pechowego wyprysku

i jego twarz rozjaśnia się w radosnym uśmiechu. – No, no, no, ale to jest bezbłędne! Genialne

zestawienie! Byłabyś łaskawa się obrócić?

Gapię się na niego jak wół na malowane wrota, a potem spoglądam po sobie.

— Bluza z Kubusiem? – pytam z niedowierzaniem. – I szkolna spódnica?

Co mam powiedzieć? Założyłam to na siebie, bo pasowało i nie było: a) w praniu, b)

strojem sportowym, c) garsonką, d) uszyte na wzór dowolnie wybranego robala.

— Bluza Z Kubusiem I Szkolna Spódnica! – wykrzykuje Wilbur i spogląda w sufit,

jakby spływało nań stamtąd jakieś objawienie. – Przewspaniałe! No dobrze, ale nie możemy

tracić więcej czasu. Mógłbym przez cały dzień dyskutować o jednorożcach, wypryskach

i twoim niepowtarzalnym wyczuciu stylu, ale niestety nie za to mi płacą.

Wilbur rusza przez lotnisko, wlokąc za sobą walizkę i wymachując wolną ręką.

— Ale od czego zaczniemy? Gdzie? – dopytuję, biegnąc za nim. Mam wrażenie, że mam

w brzuchu całe stado drepczących w te i nazad insektów. Widziałam kiedyś takie robacze

stowarzyszenie w czasie szkolnego eksperymentu ze słoikiem po marmoladzie. – Muzeum

Historii Gułagu? Mieszkanie Puszkina? Galeria Tretiakowska? Sobór Opieki Matki Bożej na

Fosie?

Przez prawie cały lot tutaj czytałam przewodnik.

Okej, cztery przewodniki. I przestudiowałam mapę.

— Dobry Boże, ależ oni tu mają muzeów – mruczy tata. – Muzeum na muzeum. Ale mają

też wódkę, nie? Mógłbym sobie strzelić jednego.

— Moje wy lukrowane pierniczki. – Wilbur przystaje i obraca się do nas z dłonią

wspartą na biodrze. – Nie przyjechaliśmy tutaj zwiedzać ani pić wódki, choć, muszę przyznać, że

wódka jest tu rzeczywiście niedroga i smaczna, zwłaszcza ta żurawinowa. To nie jest

romantyczny weekend dla trojga, choć… – Spogląda na tatę. – Pan Misiopanda jest

niezaprzeczalnie uroczym mężczyzną.

Przez moment tata wygląda, jakby nie bardzo wiedział, co powiedzieć, szybko jednak

odzyskuje rezon. Nachyla się ku mnie i puszcza oko.

— Widzisz? Tyle razy mówiłem to Annabel i nie chciała mi uwierzyć!

— To dokąd idziemy? – pytam gorączkowo. Uduszę własnego ojca. Naprawdę uduszę.

— Od razu na plan – wyjaśnia Wilbur wyjątkowo jak na niego poważnym tonem. – Plan

jest tak napięty, że nie zahaczymy nawet o hotel, żeby zostawić bagaże. Zanim jednak złapiemy

taksówkę, musimy załatwić jeszcze jedną sprawę, czyli znaleźć brakującą osobę.

Gapię się na plecy Wilbura, gdy idzie w kierunku postoju, wymachując rękoma, jakby

się paliło.

— Avez vous taksówka? Jakakolwiek?

Pomylił Rosję z Francją? Kręcę z niedowierzaniem głową.

— Jaką brakującą osobę?

O nie, tego nie było w planie…

— Przecież mówiłem, że to będą zdjęcia w parach… Nie mówiłem? – Wilbur spogląda

na zegarek i marszczy brwi. – Na pewno mówiłem. Chyba że mi się to przyśniło, czego również

nie mogę wykluczyć, choć zdecydowanie wolałbym mieć przyjemniejsze sny. No więc tak, jest

druga osoba. Model. I, oczywiście, znowu się spóźnia.

Żołądek opada mi w okolice kolan.

— On? – pytam zduszonym głosem.

— Właściwy zaimek, kwiatuszku. Tak, on. I jeśli mnie pamięć nie myli, zdążyłaś go już

poznać. Rozmawialiście o gołębiach… A może o pawiach? W każdym razie o jakichś

ptakach.

Żołądek kontynuuje podróż. Mija kolana, łydki, kostki i rozbryzguje się na betonie. Po

chwili dołączają do niego inne organy wewnętrzne i po jakichś trzech sekundach wszystkie moje

wnętrzności są tylko mokrą plamą na moskiewskim chodniku.

To nie może być prawda. Odmawiam.

Wszechświat nie może mnie AŻ TAK nienawidzić!

— Nareszcie! – wykrzykuje Wilbur i zaczyna do kogoś machać.

A jednak…

Kilka metrów dalej, wsparty o przyprószoną białym pyłem latarnię, odziany w wielką

wojskową kurtkę, stoi Nick.

I wygląda tak, że uginają się pode mną kolana.

38 Okej, no więc jaka była szansa, że spotkam tu Lwią Grzywę?

Powiem wam, jaka. Około 1 do 673 i to w przypadku, gdyby Yuka Ito brała pod uwagę

jedynie modeli z Londynu. Gdyby doliczyć resztę globu, a na Ziemi musi być zatrzęsienie

pięknych ludzi, prawdopodobieństwo stałoby się jeszcze mniejsze. Jeden do iluś tam tysięcy. Do

dziesiątek tysięcy. Setek tysięcy…

Skąd wiem? To nie jest istotne.

Gdybym jednak miała uchylić rąbka tajemnicy, to być może zdarzyło się tak, że

w weekend wpadłam przypadkiem na strony wszystkich brytyjskich agencji i tak jakby

policzyłam wszystkich modeli i niechcący wyliczyłam dokładne prawdopodobieństwo spotkania

w Moskwie Nicka… Może, niczego nie potwierdzam.

Jak już wspomniałam, to akurat nie jest istotne.

1 do 673, a jednak Nick jest tutaj i sadowi się właśnie tuż obok mnie w taksówce.

W taksówce jest również mój tata, co sprawia, że mój biedny mózg najchętniej zamieniłby się

z galaretkę. Jeśli przyjąć założenie, że ja i Nick pochodzimy z różnych planet, to planety

Nicka i taty należą w ogóle do różnych systemów słonecznych w różnych galaktykach. Ba,

być może nawet nie pochodzą z tego samego wszechświata. To… ogłupiające.

Tata rzuca Nickowi zaciekawione spojrzenie, a potem mówi do mnie scenicznym,

słyszalnym chyba aż w domu szeptem:

— Zaczynam rozumieć, dlaczego zmieniłaś zdanie w sprawie modelingu, Harriet.

Po raz kolejny w ciągu tej wyprawy mam przemożną ochotę z zimną krwią go

zamordować.

Nie mogę, więc tylko z całej siły szczypię go w ramię.

— No co? – Tata wygląda jak wcielona niewinność. Nieco urażona wcielona niewinność.

– Ja tylko mówię, że z punktu widzenia piętnastolatki ma to bardzo głęboki sens.

Patrząc na jego pełen samozadowolenia uśmieszek, zastanawiam się, czy istnieje coś

takiego jak granica zażenowania. Jeśli tak, zapewne niedługo ją odkryję. Zastanawiam się

również, czy wypchnięcie rodzonego ojca z jadącego samochodu zostałoby uznane za próbę

morderstwa.

Jestem coraz bardziej przekonana, że i tak warto spróbować.

— Tato – jęczę cicho w nadziei, że pojmie aluzję.

Moskwa za oknami samochodu wygląda niesamowicie, jednak nie bardzo potrafię się

skoncentrować na podziwianiu widoków. To przez Nicka. Nie tylko jest tutaj, ale na dodatek

wygląda jeszcze przystojniej niż ostatnio. Zupełnie jakby pomiędzy naszymi spotkaniami popijał

jakąś magiczną miksturę atrakcyjności przygotowaną przez ponurego czarodzieja z języka

jednorożca, łez smoka i innych tego typu dziwacznych ingrediencji.

Może powinnam zapytać, czy nie zostało mu trochę na zbyciu?

— Poznaliście się pod stołem na targach w Birmingham, pamiętacie? – pyta radośnie

Wilbur.

Wyraz twarzy taty robi się jeszcze bardziej nie-do-zniesienia.

— Doprawdy?

Nick uśmiecha się kącikiem ust i wyciąga przed siebie długie nogi.

— Harriet Manners – mówi powoli. – Samozwańcza strażniczka prawa.

— Ma to po macosze – wyjaśnia tata.

Kalkuluję, jak wielkie szkody może poczynić, jeśli będę czekać z wypchnięciem go na

ulicę, aż zatrzymamy się na światłach. Wielkie, to nie ulega wątpliwości.

— Nie wiedziałam, że tu będziesz – odzywam się spokojnym, przynajmniej mam taką

nadzieję, głosem.

Nie bardzo mi to wychodzi.

Nick nonszalancko wzrusza ramionami.

— Dostałem ten kontrakt już jakiś czas temu – mówi, jakby opowiadał o weekendowej

pracy w supermarkecie. – Wszyscy czekali tylko na właściwą dziewczynę.

O Boże. To ja jestem tą Właściwą Dziewczyną? Najbliżej tego tytułu byłam wtedy, gdy

byłam Dziewczyną, Która Musi Się Nadać, Bo Ta Właściwa Ma Ospę, co miało miejsce tuż

przed premierą szkolnego przedstawienia, nowatorskiej adaptacji Kopciuszka. W piątej klasie.

Wilbur bacznie obserwuje nas przez chwilę, po czym nachyla się w moją stronę.

— Coś ci zdradzę, kremóweczko – zaczyna podniosłym tonem. – Powinnaś obserwować

tego chłopaka. Ma doświadczenie. Gucci, Hilfiger, Klein, Armani, on już to przerobił. Ma ledwie

siedemnaście lat, a już jest jednym z najlepszych i najbardziej rozchwytywanych modeli

w Londynie. Masz szczęście, że będziesz z nim pracować, orzeszku. On może poprowadzić się

za rękę.

Zezuję na dłonie Nicka, myśląc, że nie miałabym nic przeciwko. I robię się czerwona.

— Tak naprawdę nie ma się czym przejmować – zapewnia Nick niskim, spokojnym

głosem. Wciąż wygląda przez okno. – Wychodzimy, robimy, co do nas należy, marzniemy

i wracamy do domu. Nic wielkiego.

Kiwam głową, co przychodzi mi bardzo łatwo, jako że i tak cała się trzęsę. Nic

wielkiego. Nie ma sprawy. Będę to sobie powtarzać. Im bliżej jesteśmy planu, tym trudniej mi

zapomnieć o tym, że to się dzieje naprawdę i trudniej powstrzymać panikę. Ostatnie dni były

jak jazda na kolejce górskiej… Nie. Jak siedzenie w jednym z tych dziwnych bąbli, w których

NASA szkoli astronautów. Stan nieważkości, nie wiesz, gdzie góra, gdzie dół.

Ale okej, załapałam, to nic wielkiego.

Tylko ja, tata i Wilbur w trakcie krótkiego wypadu do Moskwy celem pstryknięcia kilku

zwyczajnych fotek idiotycznie drogim aparatem.

No, może jeszcze jeden z najlepszych brytyjskich modeli i jakiś znany fotograf. Plus

legenda mody, Yuka Ito razem ze swoim fotelem, pilotem, światłem i zdegustowaną miną.

Czyli w sumie sześcioro ludzi, w tym jedna Lwia Grzywa.

Nic wielkiego. Naprawdę.

Serce wali mi, jak gdyby chciało połamać żebra i natychmiast wrócić do Wielkiej

Brytanii, a w ustach mam sucho, jakbym wylizała piaskownicę. Przełykam spazmatycznie

i usiłuję zachować choć szczątki przytomności umysłu.

Przecież tego właśnie chciałam. Sama podjęłam tę decyzję.

Dlatego właśnie zaczęłam kłamać. Jaki sens w tej całej transformacji, jeśli jestem zbyt

przerażona, by się nią cieszyć?

Opieram czoło o chłodną szybę i staram się uspokoić oddech.

Widoki są naprawdę zachwycające. Budynki robią wrażenie wielkich i majestatycznych,

a spieszący ulicami ludzie okutani są futrami, płaszczami i wielkimi szalami. Wciąż pada śnieg,

a rozwieszone wszędzie świąteczne lampki sprawiają, że miasto wydaje się świecić własnym

blaskiem. Poza tym, tu i ówdzie, dostrzegam również wysokich facetów w mundurach

trzymających broń, co może nie współgra z duchem Bożego Narodzenia, ale również jest

niezmiernie interesujące.

No i jest również szeroka, odbijająca wszystkie światła miasta rzeka, która wygląda jak

żywcem wyjęta z książkowej ilustracji. Paryska Sekwana się do niej nie umywa. Przykro mi, ale

tak jest i już.

— Już prawie jesteśmy, pralinko – oznajmia Wilbur, gdy taksówka skręca za róg. – Jak

się czujesz, czekoladowa babeczko? Podekscytowana? Uspokojona? Niezwykle, niewyobrażalnie

modna?

Zmuszam się, by raz jeszcze skinąć głową.

— Dobrze – kłamię, gdy kierowca zwalnia. Mam przedziwne wrażenie, że moje dłonie

zamieniły się w ryby. Są śliskie, zimne i dziwnie podskakują. – Czuję się naprawdę dobrze.

Czuję się…

Milknę.

Tuż przed nami rozciąga się gigantyczny, obsypany śnieżnym puchem plac. Po jednej

jego stronie jest długa czerwona ściana, po drugiej biały, bogato zdobiony pałac. Wiem, że jeśli

się obrócę, zobaczę wspaniały czerwony zamek, ale przed oczami mam najpiękniejszą budowlę,

jaką widziałam w życiu. Jest w wielobarwne pasy i przypomina największy i najdroższy tort,

jaki można sobie wyobrazić.

A przed tym gargantuicznym tortem zgromadziło się jakieś trzydzieści, czterdzieści osób

razem ze sprzętem, jakąś straszliwą ilością lamp, przyczepami, wieszakami, ciuchami i Bóg

jeden wie, czym jeszcze. Widzę nawet małego białego kotka siedzącego na puchatej poduszce.

Ma smycz.

Mrugam.

Oni wszyscy… Oni wszyscy czekają na nas.

39 No dobra, więc Lwia Grzywa kłamał.

Nie da się tego inaczej ująć. Łgał w żywe oczy. To nie jest „nic wielkiego”, to jest

właśnie WIELKIE. Zatrważająco, ogłupiająco wielkie. Gdy tylko wyłazimy z taksówki, tłum

rusza w naszą stronę. Wszyscy mówią jeden przez drugiego i czuję się, jakbym była nie na

planie zdjęciowym, ale w filmie o apokalipsie zombie, z tą tylko różnicą, że nasze żywe trupy

są świetnie ubrane (głównie w czerń i rozmaite futra) i pachną drogimi perfumami, a nie

rozkładem.

— Nareszcie! – wrzeszczy ktoś, kto się do nas nie dopchał. –

Przyjechali!

— Skarbeczki… – mruczy Wilbur, wysiadając z godnością z taksówki. Śnieg ledwie

prószy, ale on, zapewne dla efektu, i tak rozpościera nad sobą parasol. – Chciałbym powiedzieć,

że utknęliśmy w korku, ale wcale tak nie było, nieprawdaż? Po prostu o wiele łatwiej zrobić

wielkie wejście, gdy wszyscy już na ciebie czekają.

Korzystając z tego, że Wilbur wziął na siebie część impetu powitania, posyłam Nickowi

mordercze spojrzenie.

— Nic wielkiego? – syczę. – Nic, kurczę, wielkiego?

Nick posyła mi krzywy uśmieszek i wzrusza ramionami.

— Gdybym powiedział ci prawdę, próbowałabyś wyskoczyć z tej taksówki oknem –

wyjaśnia niskim, miękkim głosem.

Ma rację. Na pewno bym tak zrobiła.

— To nieprawda – warczę, żeby przypadkiem nie zaczął już sobie wyobrażać, jak próbuję

się przecisnąć przez niewielki otwór. To niezbyt eleganckie. Godność, godność, gdzie się

podziała moja godność? Potrząsam głową, starając się wyglądać na należycie zirytowaną.

Co nie jest łatwe, bo trudno być zirytowanym w samym środku czegoś, co wygląda jak

bajka, mając pod nosem pałac, a tuż obok faceta, który zawstydziłby disneyowskiego księcia.

I nie, żebym patrzyła na Nicka w ten sposób. Jesteśmy kolegami z pracy. O.

Po prostu chciałabym podkreślić, że moja złość wcale nie jest tak przekonująca, jak

mogłaby być w innych okolicznościach. Byłoby mi łatwiej się wściekać, gdybym stała przed

supermarketem. Z Tobym.

Pocieszające (albo przerażające), jak dobrze w całej tej sytuacji czuje się tata. Napuchł

z dumy i powtarza w kółko:

— To moja córka. Ta ruda. Ja też jestem rudy. Odziedziczyła to po mnie. To gen

recesywny, więc miała niebywałe szczęście. Jej matka była brunetką.

Nie wiem, czy ktoś go słucha, ale i tak najchętniej bym go udusia. A przynajmniej

zakneblowała.

— Tato – jęczę. – Proszę…

— Ale, Harriet, to jest… To jest… – Rozgląda się wokół, szukając odpowiedniego słowa.

Mam przeczucie, że zbliżamy się do momentu, w którym sięgnie po obciachowe słownictwo

z lat dziewięćdziesiątych. – Git!

Najchętniej zapadłabym się pod ziemię. Znowu.

To wszystko jest trochę przytłaczające. Jestem na Placu Czerwonym, po lewej mam

Kreml i Mauzoleum Lenina, przed sobą cerkiew Wasyla Błogosławionego, jedną

z najciekawszych i najsłynniejszych budowli na ziemi. Poza tym widzę również katedrę

Kazańską i Państwowe Muzeum Historyczne. I GUM. I nawet pomnik Kuźmy Minina

i Dimitrija Pożarskiego, choć pod śniegiem nie umiem rozpoznać, który jest który.

Jest przecudownie, co nie powinno mnie zaskakiwać, bo Plac Czerwony jest Placem

Czerwonym nie dlatego, że jest czerwony, tylko dlatego, że rosyjskie słowo Красный znaczy nie

tylko „czerwony”, ale również „piękny”, więc tak naprawdę to również Piękny Plac.

Ilość bodźców mnie przytłacza, za dużo obrazów, zbyt wielki

hałas, początkowo więc wcale nie orientuję się, że Nick gdzieś znikł. Znowu! Nagle tłum

zaczyna rozstępować się niczym Morze Czerwone. Czarne Morze Czerwone, jeśli mam być

dokładna.

Stopniowo robi się coraz ciszej, nawet Wilbur wreszcie przestaje nadawać. Jedynym

dźwiękiem, który unosi się ponad placem jest przeraźliwe kocie miauczenie, podobne nieco do

skrzypienia starych drzwi.

— Idzie! – Nie wiem, kto to wyszeptał, ale na pewno jest przerażony.

Głowy obracają się w jednym kierunku.

Jest tam. Yuka Ito stoi na końcu stworzonej przez tłum ścieżki. Ma na nogach buty na

obcasie tak absurdalnie wysokim, że aż trudno uwierzyć, że coś takiego w ogóle

wyprodukowano i… I patrzy prosto na mnie.

40 Być może się mylę, ale wydaje mi się, że Yuka Ito ma na sobie dokładnie te same ciuchy,

które nosiła w trakcie spotkania. Tylko szminka jest tym razem wściekle pomarańczowa. To…

dość zaskakujące. Czy osoba tak mocno związana ze światem mody nie powinna mieć

przypadkiem większej ilości ubrań?

Yuka podchodzi i zatrzymuje się jakieś dwa metry przed nami. Znieruchomiała

i sztywna, przypomina dziwny, czarny, obsypany płatkami śniegu posąg. Gapi się. I nie

wygląda na zadowoloną. Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, czy jej twarz w ogóle zdolna jest

wyrazić zadowolenie. Poza tym jest dość ciemno i nie widzę zbyt wiele. Powiedzmy, że jest tak

miła i serdeczna, że śnieg na jej ramionach próbuje zamarznąć jeszcze bardziej.

— Wilbur – odzywa się tonem, którego nie powstydziłaby się królowa zimy. –

Przypomnij mi, na czym właściwie polega twoja praca.

— Poza tym, że na byciu fantastycznym?

— To dyskusyjne. Bardzo dyskusyjne. Czy przypadkiem w ramach obowiązków nie

powinieneś pilnować, by modelki i modele trafiali na plan zdjęciowy o czasie?

Wilbur zamyśla się na moment.

— Tak, to rzeczywiście wchodzi w zakres moich obowiązków.

— Interesujące. To dlaczego w takim razie jesteście trzy kwadranse spóźnieni?

— Ależ kochana! – Wibur wydaje z siebie teatralne westchnienie i przewraca oczami. –

Musieliśmy dobrze to rozegrać, prawda? Bycie punktualnym może i jest miłe i uprzejme, ale

nie jest stylowe! Plus – unosi dłoń i zaczyna przebierać palcami, jakby anemicznie komuś

machał – tak jakby pada śnieg. To białe. Z nieba.

— Wyobraź sobie, że jestem tego świadoma, podobnie inni, jak mniemam, również są

tego świadomi. I przyjechali na czas, gdyż śnieg nie jest w Rosji wydarzeniem nadzwyczajnym

– warczy Yuka i zaciska usta w cienką pomarańczową linię. A potem spogląda na mnie. Jej

wzrok jeszcze się wyostrza. – Wilbur – rzuca ponuro. – Mógłbyś mi wyjaśnić, dlaczego twarz

mojej nowej kolekcji ma na czole tę absurdalną dekorację?

Jaką dekorację? Nie mam żadnej… O Boże, mówi o tym pryszczu! Czuję, jak cała krew

w ciele przemieszcza się do policzków. Jestem pewna, że gdyby nad moją głową wisiał

reflektor, Yuka z lubością by go wyłączyła.

— Naprawdę cię to dziwi? – pyta spokojnym tonem Wilbur. – Zatrudniłaś nastolatkę

Yuka, więc musisz się liczyć z ryzykiem. Nastolatki są chudziutkie i urocze, to prawda, ale są

również po uszy napakowane hormonami. Normalka. To tak, jakbyś zatrudniła tygrysa

i marudziła, że ma wąsy.

Yuka wciąż patrzy na mnie tym chłodnym, pozbawionym jakichkolwiek uczuć

spojrzeniem. Nie czuję się od tego piękniejsza. Tylko bardziej się boję.

— No dobrze – mówi wreszcie, a potem cmoka z dezaprobatą. – Graficy tak to później

obrobią, że nikt dziewczyny nie pozna. Wilbur, zabierz ją do hotelu i przygotujcie ją, a my

w tym czasie zrobimy solówkę Nicka. – Pstryka palcami. Ludzie po prawej otwierają szeroko

oczy. – Jest tu lista. Dokładna. I macie się jej trzymać. A kiedy mówię, że macie trzymać się

listy, to się jej trzymacie, a nie silicie się na jakąś pożal się Boże, kreatywność, zrozumiano?

A teraz… – Rozgląda się wokół i na moich oczach tłum jakby nieco karleje. – Do roboty! Na

co jeszcze czekacie?

I odchodzi.

Cały czarny tłum oddycha z wyraźną ulgą.

Zupełnie skołowana, spoglądam na Wilbura.

— Lista? – pytam. – Jaka lista?

— Och, myślę, że to lista rzeczy, które mamy zrobić z tobą – wyjaśnia z szerokim

uśmiechem.

Przez chwilę trawię, co właśnie powiedział. Nadal nie do końca jednak łapię.

— Ale… Ale myślałam że jestem świetna taka, jaka jestem. Nie? – wyduszam z siebie,

na co Wilbur odrzuca głowę do tyłu i wybucha dzikim śmiechem.

Najwidoczniej powiedziałam coś szalenie zabawnego.

41 Muszę się wam do czegoś przyznać. Nie przyjechałam tutaj zupełnie nieświadoma.

Dokonałam rozpoznania.

Bo to jest tak, że nie można oczekiwać od innych, że zrobią wszystko za ciebie. Skoro

chcę być modna, inna i tak dalej, to sama również powinnam się do tego przyłożyć. Nie mogę

po prostu stać i czekać.

Ostatniej nocy kilka godzin spędziłam, gromadząc informacje. Zrobiłam bardzo porządny

research i bardzo wiele się o modzie dowiedziałam. Jestem przynajmniej dwa razy mądrzejsza

niż jeszcze dobę wcześniej. Czuję się tym dość podekscytowana, jak zawsze, gdy na horyzoncie

majaczy okazja, by się wykazać. Tak, pokażę się z dobrej strony i uczynię krok we właściwym

kierunku. Jaki by ten kierunek nie był, bo w tej materii nadal nie mam pewności.

— Usiądź, kochanie – mówi do mnie odziana w czerń kobieta.

Jesteśmy w hotelu tuż obok Placu Czerwonego, w niewielkim, wypełnionym po brzegi

akcesoriami pokoju. O rany, nigdy w życiu nie widziałam tylu kosmetyków, szczotek do

włosów i pędzli! Mają tu nawet tę dziwną aparaturę, pod którą siada moja babcia, gdy robią jej

trwałą.

Siadam grzecznie, wciąż mocno skołowana.

Inna babka wyciąga z kieszeni listę Yuki i marszczy brwi.

— Czy ona naprawdę oszalała? – pyta retorycznie. – Żadnych kocich oczu? Przecież to

w tym sezonie absolutny hit!

Jej koleżanka wzrusza ramionami.

— Twierdzi, że skoro nawet Prada maluje tak swoje modelki, to sprawa jest mocno

przestarzała.

Mrugam, starając się jakoś ogarnąć, co się wokół mnie dzieje. Okej, nie takiej rozmowy

się spodziewałam, zawsze jednak pozostaje mi improwizacja.

— Wiecie, dlaczego kocie oczy świecą w ciemnościach? – pytam, starając się brzmieć na

wyluzowaną. – Mają w nich błonę odblaskową, która zachowuje się jak lustro i odbija światło,

które nie zostało zaabsorbowane.

Obydwie przez dłuższą chwilę po prostu się na mnie gapią.

— Och… Interesujące – mówi wreszcie ta w czarnym.

Spodziewałam się, że zrobię na nich większe wrażenie, ale… Będę kuć żelazo, póki

gorące.

— A co do samej mody – kontynuuję. – Czy wiedziałyście, że w XVII wieku modne

było dorabianie sobie brwi z mysich skórek?

Nadal się gapią.

Nie daję za wygraną.

— Mało znany jest również fakt, że guziki przy mankietach marynarek zawdzięczamy

Napoleonowi, który zażądał ich, żeby żołnierze nie mogli więcej smarkać w rękawy.

— To… obrzydliwe – mówi jedna z nich.

— Ale i dziwnie ciekawe – dodaje druga, a potem uśmiecha się do mnie. – Jesteś

urocza, kochanie. Bardzo urocza.

A nie mówiłam? To działa! Być może zbyt wcześnie jeszcze na świętowanie

prawdziwego triumfu, ale udowodniłam właśnie, że można zabłysnąć w tym snobistycznym

towarzystwie, także dzięki wiedzy!

— A teraz – kobieta w czerni lekko się krzywi. – Do roboty. Mamy mało czasu na

wszystko, za mało. Ledwie zdążymy z makijażem i ubraniem. Ale to później.

Spoglądam najpierw na nią, a potem na tatę, który kręci się po pokoju i wszystko

dokładnie ogląda (Widziałaś, Harriet? To Biblia. Rosyjska Biblia. Po rosyjsku!). Teraz tylko

wzrusza ramionami. Najwyraźniej nie tylko ja nie nadążam.

— Jak to później? – pytam, szukając wzrokiem Wilbura. – Później, to znaczy po czym?

Mamy w końcu półtorej godziny. Półtorej godziny to kupa czasu. Ile zajmie tym ludziom

przypudrowanie mi nosa i wytuszowanie rzęs? Przecież nie będą mi malować nowej twarzy,

nie? Nie jestem chyba AŻ TAK brzydka…

Wilbur klaszcze w dłonie i posyła mi swój standardowy maniakalny uśmiech.

— Bezo ty moja, już się nie mogę doczekać – mówi. – To najlepsza część. Mówię ci,

przewspaniała.

Rozglądam się po pokoju, licząc na objawienie, ale ono nie nadchodzi. Zaczyna mnie za

to prześladować wrażenie, że za moment wydarzy się coś naprawdę strasznego. Coś, co mi się

bardzo, ale to bardzo nie spodoba.

— Okej, o co chodzi? – pytam słabo.

— Och, cukiereczku! – Wilbur jest tak nakręcony, że zaczyna podskakiwać. – Pamiętasz,

co się przydarzyło brzydkiemu kaczątku, zanim zostało pięknym łabędziem?

Robi mi się słabo.

— Pływało? Mam iść pływać?

— Tak właśnie! Masz iść… – Wilbur urywa w pół zdania i potrząsa głową. – Nie! Na

litość boską, dlaczego mielibyśmy cię zwodować? Skarbeńku, nie będziesz moczyć kuperka.

Zostaniesz ostrzyżona!

Dokładnie w tym momencie drzwi do pokoju otwierają się z hukiem i staje w nich

wyjątkowo niewysoki (czytaj: kurduplasty) mężczyzna.

— Eeeeelooooo! – krzyczy, mało tynk nie spadnie ze ścian. – Oto estę. Ja, Julien! Ja,

fryzjer extraordinaire!

— Kochany! – ryczy Wilbur i rusza ku niemu.

— Mon petit poisson! – odpowiada facecik i również rusza.

Obydwaj zatrzymują się jak wryci jakiś metr od siebie i zaczynają energicznie cmokać

w powietrzu.

W pokoju panuje pełna zdumienia cisza. To… to wszystko jest dziwaczne. I niezręczne.

A najgorsze, najbardziej nie na miejscu jest to, że ten pokurcz nawet nie jest Rosjaninem.

Jest Francuzem. Francuzem!

Okej, zostawmy to. Miejscowy folklor. Wróćmy do ważniejszej sprawy. Nie wiem, jakie

bajki czytał Wilbur, będąc dzieckiem, ale w mojej wersji „Brzydkiego kaczątka” nie było ani

słowa o strzyżeniu. Nie! Brzydkie kaczątko dorasta i robi się coraz ładniejsze, co oznacza, że

jego wygląd zewnętrzny zaczyna dorównywać wnętrzu, które zawsze było piękne i cacy. Ta

bajka mówi o wewnętrznym dobru, o tym, kim tak naprawdę jesteś i o przeznaczeniu. Mówi

również o tym, że należy ignorować wredne kaczki, które nie przepuszczą żadnej okazji, żeby ci

dokopać.

Nie, brzydkie kaczątko nie zostaje ostrzyżone.

Usiłuję wytłumaczyć to jakoś Wilburowi, ale mnie nie słucha.

— O czym ty mówisz, rybko? – pyta nieobecnym głosem, nie przestając miotać się tuż

za moimi plecami. – Jakże inaczej zamieniłby się z szarego smętnego kłębka w śnieżnobiałą

piękność? Bez fryzjera?

Jestem prawie pewna, że czegokolwiek bym nie powiedziała i tak niczego to nie zmieni,

zamiast więc dyskutować z Wilburem, gapię się ponuro na tego drugiego, francuskiego fryzjera.

On również się potężnie miota. Tylko w odwrotnym niż Wilbur kierunku.

— Dobrze – mówi w pewnym momencie. – Ma petit puce, imię twoje? Nie pamiętam.

— Harriet Manners – przedstawiam się, zezując na niego z niepokojem. Albo mi się

wydawało, albo właśnie nazwał mnie małą pchełką.

Wyciągam do niego rękę, a on przygląda się jej, jakby miała zamienić się w kobrę

i ukąsić go.

— Mon chocolat d’eclair – mówi. – Ja z Francja. My nie podajemy ręka.

Niehigieniczne.

— A to przepraszam – burczę, chowając dłoń za plecami. Znowu czuję się jak idiotka.

— Non, my wolimy całować. Tak lepiej – wyjaśnia, a potem całuje Wilbura trzy razy.

W lewy policzek, w prawy policzek i prosto w usta.

— To właśnie jest cudowne – wyjaśnia Wilbur, zanosząc się dziwacznym chichotem. –

Uwielbiam Francuzów. Uwielbiam!

— Trzeci dla Wilbur. Tylko – podkreśla Julien, stając za krzesłem, na którym

w strwożonym bezruchu siedzę. – We Francji nie robimy tak. Nie, nie – dodaje, a potem ujmuje

dłonią moją twarz i spogląda w lustro. Nie mija sekunda, jak po lewej pojawia się Wilbur.

Kolejna sekunda i po prawej materializuje się tata.

Wszyscy gapimy się w zwierciadło i wyglądamy wypisz, wymaluj jak kiepska okładka

płyty z lat osiemdziesiątych. Zespół mógłby się nazywać Idioci. A album „Nieporozumienie”.

— Twe włosy – mówi Julien. – Duże.

— No – zgadzam się.

— Za duże. One cię… jak mówicie? Zalewają?

— Ona w nich tonie? – dorzuca pomocnie tata.

— Oui! Tonie. Są wielkie fale i mała ona. Prawie nie widać cię. Za duże. – Julien

spogląda najpierw na Wilbura, a potem z powrotem na mnie, a potem teatralnie wzdycha. –

Yuka ma racja – stwierdza, na co Wilbur wydaje z siebie zachwycone piśnięcie. – Ale to Yuka.

Ona zawsze ma racja. Zawsze.

— Jak to ma rację? – pytam słabym głosem.

— Twoje włosy. Za duże dla twoja głowa – wyjaśnia Julien.

— I takie mają być! – odpowiadam pospiesznie. – Chowam się w nich.

— Non. – Julien nie pozwala mi wstać. – Za duże. Mała głowa, małe włosy, tak ma być.

— Małe ego, dużo włosów! Potrzebuję ich! – Protestuję, ale Julien nie zwraca na to

uwagi. Wsunął nożyczki w moje włosy i teraz przesuwa je coraz bliżej i bliżej głowy. – Tato!

– wołam zrozpaczona. – Zrób coś!

— Tylko tknij palcem jej włosy, a pozwę was wszystkich – oznajmia chłodnym tonem

tata. – A raczej moja żona was pozwie – uściśla po kilku sekundach. – Wierzcie mi, nie chcecie

tego.

Julien wzrusza ramionami.

— Okej – mówi, a potem obcina całą potężną garść.

42 Naprawdę pojechali…

— Technicznie rzecz ujmując – przekonuje Wilbur, gdy ja leżę zwinięta w kłębek na

hotelowym łóżku i staram się nie beczeć – Julien wcale nie dotknął jej włosów. Nie ręką.

Nożyczki to inna sprawa, ale, gdyby potraktować groźby dosłownie, to facet jest niewinny.

Rzucam mu bardzo ponure spojrzenie, bo dywagacje nad tym, czy można, czy nie można

pozwać szalonego fryzjera niespecjalnie mnie teraz interesują. Tata wygląda, jakby miał się

zupełnie załamać. Spogląda na mnie, a potem ukrywa twarz w dłoniach. Znów patrzy i znów

zasłania oczy. W międzyczasie bardzo wiele razy powtarza: oBożeoBożeoBoże… Super.

— Mam wrażenie, że Annabel się zorientuje – mówi wreszcie, gdy mija pierwszy, drugi

i siedemnasty szok. – Jak myślisz? Jest jakaś szansa na to, że, bo ja wiem, nie zwróci uwagi?

Macam ostrożnie włosy. Jeszcze godzinę temu sięgały poniżej pasa, a teraz ich końce

ledwie zakrywają uszy. Na dodatek Julien wystrzygł mi jakąś szaloną grzywkę, która, z moim

szczęściem, będzie od tej pory kretyńsko sterczeć. Nazwał mój nowy look „Joanna d’Arc

przyszłej dekady”. Mnie wydaje się, że wyglądam raczej jak wyjątkowo nieszczęśliwy

nastolatek. Tak, zdecydowanie płci męskiej.

— Kochanie – mówi miękkim głosem stylistka, poklepując mnie delikatnie po ramieniu –

rozumiem, że możesz czuć się nieco przytłoczona utratą tego symbolu kobiecości i tak dalej, ale

naprawdę nie mamy na to teraz czasu. Musimy cię przygotować.

Kiwam głową i zbieram się z łóżka. Sama tego chciałam, prawda? Nie będę więc teraz

narzekać, nawet jeśli moja wizja metamorfozy nie zgadza się z wizją innych ludzi. Trudno.

— Okej – mówię z całą odwagą, na jaką mnie stać, i siadam na krześle. Pozwolę im

zrobić ze mną, co tylko chcą.

Okazuje się, że chcą zanudzić mnie na śmierć.

O rany, nie sądziłam, że ta cała przemiana będzie tak kosmicznie nudna! Myślałam, że

wręcz przeciwnie, będzie niezwykle fascynująca… Najpierw smarują mnie całą podkładem,

który ma odcień identyczny jak moja skóra, potem malują mi rumieńce tam, gdzie i tak się

rumieniłam (tylko to zaklajstrowali; po co?), później tuszują rzęsy tak bardzo, że zaczynają

przypominać sztuczne i dodają wściekle różowe usta.

Do tego dochodzi coś błyszczącego na ramionach i coś błyszczącego we włosach,

i w ogóle dużo błyszczących rzeczy wszędzie. A potem podają mi mój „strój”.

Użyłam cudzysłowu specjalnie, bo to coś w ogóle trudno nazwać „strojem”. To krótkie

sztuczne futerko i niebotycznie wysokie czerwone szpilki.

I już. Nic więcej.

A nie, przepraszam. Dostałam jeszcze wielkie czarne gacie, których nie będzie widać

spod futra i cieniusieńkie cieliste rajstopy, w których moje nogi będą przypominać plastikowe

kończyny Barbie.

Przez kilka sekund po prostu gapię się na ten zestaw, a potem zbieram się w sobie

i maszeruję do łazienki. Z jakiegoś powodu zachowanie choć odrobiny prywatności jest dla

mnie bardzo ważne. i z jakiegoś powodu budzi to powszechną wesołość.

Siadam na klapie, żeby się ubrać.

I po dziesięciu minutach nadal tam jestem.

— Harriet? – dobiega mnie zza drzwi zmartwiony głos taty. – Skarbie, co się dzieje?

Wszystko w porządku?

— Najprawdopodobniej jest tak zachwycona swoim odbiciem w lustrze, że nie może się

od niego odwrócić – wyjaśnia Wilbur scenicznym szeptem. – Znam ten problem, bo sam z tym

walczę. To dlatego tak często się spóźniam. – A potem puka kilka razy i wykrzykuje: – Zamknij

na chwilę oczy, maleńka, i odwróć się tyłem! To zaklęcie można przełamać!

O rany…

— Tato? Możesz tu przyjść? – pytam cicho. – Siedzę na kiblu.

Odpowiada mi dziwna cisza.

— Kochanie – mówi wreszcie tata zduszonym głosem. – Wiesz, że bardzo cię kocham, że

jesteś moim oczkiem w głowie, ale jeśli siedzisz na kiblu, to wolałbym nie wchodzić.

Nie ma to jak dobry dowcip, nie?

— Klapa jest opuszczona, tato – warczę. – Siedzę NA KLAPIE.

— Och, w takim razie w porządku. – Drzwi otwierają się lekko i tata zagląda do

środka. – Co robisz?

— Nie mogę się podnieść.

— Sparaliżowało cię? Jakim cudem?

— Nie, po prostu nie mogę się podnieść. Nie mogę wstać. Te obcasy są zbyt wysokie, nie

dam rady w nich chodzić. – Próbuję stanąć i kostki natychmiast zaczynają mi się dziwnie

wykrzywiać. Z grymasem frustracji ciężko opadam na sedes. – Widzisz? O to mi chodzi.

— Ojej – krzywi się tata. – Annabel powinna była cię tego nauczyć. Mieliśmy kiedyś taką

umowę, że ja nauczę cię, jak być super, a ona pokaże ci, jak być dziewczyną.

Przez krótką chwilę po prostu się na niego gapię. Och, tak, to by wyjaśniało, dlaczego

jestem, kim jestem…

— No cóż – mówię wreszcie. – Nie nauczyła mnie i nie umiem chodzić na obcasach.

Nigdy wcześniej nawet nie próbowałam. To co teraz?

Tata zaczyna nucić pod nosem „Lean on me” Ala Greena, a potem pochyla się i unosi

mnie tak, że robię jeden drżący kroczek i nieruchomieję. Uwieszona u jego ramienia

przypominam niedorobionego koalę, który rozpaczliwie trzyma się eukaliptusa. Nagle tata

spogląda na mnie z błyskiem w oku i obraca mnie tak, że staję tyłem do drzwi.

— Hej, co robisz? – protestuję wcale nie kobieco. – Mieliśmy przecież…

— Ciiiii. Zanim stąd wyjdziemy, musisz coś zobaczyć – wyjaśnia, a potem stawia mnie

przed wielkim lustrem.

Odbicie ukazuje tatę, bo jakżeby inaczej. Obok niego zaś stoi… jakaś dziewczyna.

Mrugam. Dziewczyna jest blada, ma wysokie kości policzkowe, wąski, nieco spiczasty

podbródek i zielone oczy. Szczupła i długonoga jest jednocześnie pełna wdzięku i nieco

niezdarna, jak nowo narodzone źrebię. Dopiero gdy pochylam się lekko i marszczę nos, dociera

do mnie, że tą dziewczyną jestem ja.

O rany…

Ja! Łał! Czyli to naprawdę działa! Wyglądam… Wyglądam… Wyglądam dość okej.

— Nie wiem, co o tym sądzisz – mówi tata – ale sądzę, że chyba jednak daliśmy sobie

z Annabel radę.

Parskam zduszonym śmiechem, wciąż niezdolna, by odwrócić wzrok.

— No i nie zapominajmy o twojej mamie, Harriet. Nie zrozum mnie źle. Włosy na

pewno odziedziczyłaś po mnie, ale cała reszta… Ona była piękna, naprawdę. I byłaby z ciebie

dumna. – Tata uśmiecha się szeroko, a potem obraca mnie tak, że staję palcami na jego stopach.

Idziemy, a właściwie tańczymy w stronę wyjścia. – Zarycz dla mnie.

— Raaaaaargh!

— Moja dziewczynka! A teraz idź i pokaż im, tygrysico!

— Chyba raczej leopardzico – poprawiam go, wskazując na cętkowane futro. – Tygrysy

mają paski.

— Niech będzie. Ale i tak im pokaż.

Przez kolejnych pięć minut ni to podskakujemy, ni to człapiemy z powrotem do pokoju.

Leopard idzie w zapomnienie. Teraz tata nazywa mnie „małą żyrafą, która uczy się jeździć na

łyżwach”, co jest dość niesprawiedliwe. Chciałabym zobaczyć, jak ON usiłuje dreptać na

piętnastocentymetrowych obcasach… Poza tym żyrafy odpoczywają w pozycji stojącej, a ja

przynajmniej trzy razy jestem bardzo bliska tego, by zaliczyć glebę.

— Okej, to nie wygląda dobrze – zauważa Wilbur. – Musimy dostarczyć cię w jednym

kawałku na plan, a w tym tempie, gdy tam dotrzesz, będziesz za stara na modelkę. Obstawiam,

że zdążysz skończyć dwudziestkę, i co nam z tego przyjdzie? Nic.

— Może założę tenisówki? – proponuję, sięgając do torby. – Potem je zdejmę.

Wilbur patrzy na nie z wyraźną zgrozą.

— Znakomicie skrojona kurtka z najnowszej kolekcji Baylee i… Czy mnie oczy nie

mylą? Trampki z supermarketu? – Przełyka z trudem i okropnie się krzywi. – Aż mi żółć

podjechała, naprawdę. To… Obrazoburcze. To herezja! Po moim pięknym trupie, pomponiku. –

W zamyśleniu rozgląda się po pokoju, a potem jego twarz rozjaśnia się jak stuwatowa żarówka.

– Co za szczęście, że jestem równie błyskotliwy, jak urodziwy. Mam pomysł!

Z jakiegoś powodu wcale nie czuję się pokrzepiona.

Dziesięć minut później wkraczam wraz z całą świtą na Plac Czerwony. Marzyłam

o efektownym wejściu, ale wyobrażałam je sobie trochę inaczej.

Tak naprawdę to bardzo się wstydzę. I dlatego ukrywam twarz w dłoniach.

Nick obrzuca spojrzeniem wózek inwalidzki, bezbłędnie zgaduje, dlaczego na nim siedzę,

i zaczyna rżeć tak, że okoliczne gołębie umykają w popłochu.

Yuka nie wydaje się zachwycona.

— Cudownie! Żądam wyjaśnień! – syczy, idąc w naszą stronę. Czuję, jak siedem osób za

mną stara się skurczyć do możliwie małych rozmiarów. – Kto, do licha, połamał mi modelkę?

43 Pełna gracji. Elegancka. Wyrafinowana.

Te trzy słowa opisują moje zupełne przeciwieństwo. Potrzeba pięciu osób, by podnieść

mnie z tego piekielnego wózka i zatargać tam, gdzie czeka już Nick, to znaczy tuż przed

katedrę. Przez kolejnych pięć minut wszyscy ci ludzie dwoją się i troją, żebym zachowała

pozycję wertykalną i nie padła twarzą prosto na chodnik, gdy tylko przestaną mnie trzymać.

Wreszcie… stoję. Sama. Bez niczyjej pomocy. Wymaga to ode mnie maksymalnej

koncentracji. Pośladki mam spięte, palce stóp podkurczone, ręce zaś wyciągam na boki, jak

akrobata maszerujący po linie.

Ani tata, ani Nick nie pomagają. Podejrzewam, że od śmiechu muszą boleć ich brzuchy.

Jedyną osobą z całego tego towarzystwa, która nie wydaje się ani trochę

ekstrawagancka, jest fotograf. Już mi go przedstawiono. Na imię ma Bob, jest szczupły,

jasnowłosy i tak skoncentrowany na pracy, że czuję się jeszcze bardziej przytłoczona.

W towarzystwie Wilbura można przynajmniej na chwilę zapomnieć, o jak wysoką stawkę toczy

się gra. O tym, że to nie jest tylko mały, nic nieznaczący eksperyment.

To praca. Wydarzenie, które kosztowało całą masę kasy. Coś, co dla wielu ludzi jest

szalenie ważne.

— Popatrzcie, co robię! To jest piękne! – Gdzieś z tyłu Wilbur kręci się na inwalidzkim

wózku, aż śnieg pryska spod kół.

Okej, on nie jest najlepszym przykładem.

Fotograf rzuca mu jedno obojętne spojrzenie, po czym, zaciskając zęby, patrzy na nas.

— Muszę poprawić oświetlenie – wyjaśnia chłodnym, profesjonalnym tonem.

Rzeczywiście, niebo znowu pociemniało i zaczyna mocniej padać. – Czy ktoś może mi

przynieść blendę?

Jakiś młody chłopak odbiega pospiesznie i po chwili wraca, dzierżąc dumnie wielkie

złote koło.

— To zajmie chwilkę, rozluźnijcie się – mówi Ben, pochylając się nad aparatem. Chłopak

ze złotą płachtą snuje się tuż obok. – Potem zrobimy parę próbnych zdjęć. A tak właściwie…

Skoro i tak czekacie, to ktoś mógłby tu ściągnąć Gary’ego.

Jakiego Gary’ego? Kim, u licha, jest Gary?

Spoglądam na Nicka, który od czasu, gry wróciłam na plan, starannie unika kontaktu

wzrokowego. Z krótkimi włosami czuję się… dziwnie. Jakbym była odsłonięta. Kiedy spogląda

na mnie, marszcząc lekko nos, serce ucieka mi do pięt. To nie fair, powinnam się już uodpornić,

prawda? Ale może to dlatego, że z włosami na indiańskiego irokeza i z rękoma wciśniętymi

głęboko w kieszenie kurtki, Nick wygląda niepokojąco… obco? I bardzo, bardzo atrakcyjnie.

— Musisz uważać – mówi do mnie niskim, poufałym głosem. – Gary potrafi być dość

wredny.

Rozglądam się w płonnej nadziei zorientowania się, o kim właś ciwie mówimy.

— To kolejny model? – pytam. – Stylista? Fryzjer? Jakiś asystent?

Ostatnie, czego mi trzeba, to ktoś wredny.

— Nie, nie – zaprzecza Nick, a kącik jego ust zaczyna dziwnie drgać. – To autentyczny

potwór. Gdziekolwiek się pojawi, zaczyna się prawdziwe piekło. Jest naprawdę przerażający. –

Unosi wzrok, by spojrzeć ponad moim ramieniem, i kiwa głową. – Uważaj. Nadchodzi.

Z tłumu wyłania się kobieta trzymająca na rękach malutkiego białego kotka.

Okej, pierwsze wrażenie często bywa mylące. Gary naprawdę jest potworem.

Gdy tylko biorę go na ręce, gryzie mnie w palce i zaczyna karkołomną wspinaczkę po

moim ramieniu, sycząc i prychając, jak nawiedzony czajnik. Nie sądziłam, że coś tak małego,

puchatego i słodkiego, może być tak agresywne.

Lekko spanikowana, spoglądam na Nicka w nadziei, że wybawi mnie z opresji.

— Dlaczego on na mnie prycha?

— Bo ja wiem? Może myśli, że jest lamą?

Gary zmienia zdanie i teraz próbuje użyć mojego ramienia jak trampoliny. Kiepski

pomysł z tym skakaniem. Gary jest biały, wokół jest mnóstwo śniegu i mogłoby się okazać, że

po prostu w nim zginie. Na zawsze.

— Dobra, mamy to. Zrobimy kilka ujęć na próbę – oznajmia Ben, po czym milknie

i przygląda mi się z lekkim zdumieniem. – Co ty robisz z tym zwierzęciem, Harriet?

Spoglądam w dół i widzę, że kot zwisa z mojego przedramienia. Trzymam go za

zadek, a jego przednie łapy dyndają w powietrzu.

— Uhm… unieruchamiam go?

— A mogłabyś go unieruchamiać w sposób, który nie kojarzy się jednoznacznie

z okrucieństwem wobec zwierząt? – Głos Bena jest absolutnie beznamiętny. Odchrząkuje

i ciągnie: – Okej, zrobimy kilka próbnych ujęć, bo muszę sprawdzić ustawienia. Nic specjalnie

istotnego, ale to dobra okazja, żebyśmy to sobie przećwiczyli, jasne?

Przytakuję nerwowo, próbując jakoś poradzić sobie z kotem. Dla własnego zdrowia

psychicznego staram się wyprzeć ze świadomości ten tłum ludzi, który nas otacza i po prostu się

gapi.

Czyli… to już?

Jeśli mam być szczera, spodziewałam się, bo ja wiem, jakiegoś treningu? Instrukcji, jak

krok po kroku zostać modelką? A oni po prostu mnie tu postawili i… Ale okej. Skoro tu jestem,

zrobię to. Pozwolę dojść do głosu mojej wewnętrznej modelce.

O ile jakąś mam…

Na pewno mam, bo inaczej by mnie tu nie było, prawda? Muszę uwierzyć Wilburowi

i Yuce, którzy dostrzegli we mnie to coś. Przyczajone. Ukryte. Czekające tylko, by wychynąć na

światło dzienne i wszystkich zaskoczyć.

Spoglądam w obiektyw, przybierając najbardziej modelkowaty wyraz twarzy, na jaki

mnie stać.

Ben zastyga bez ruchu, a potem spogląda na mnie sponad aparatu, marszcząc brwi.

— Co ty robisz, Harriet? Co to za mina?

Przełykam ślinę.

— To moje modelingowe wcielenie – oznajmiam z godnością.

— Twoje… co? – Ben potrząsa głową i przewraca oczami. – Harriet, jest dobrze tak, jak

jest. Nie miej wyrazu twarzy, jakbyś cierpiała na ciężkie zaparcie, ok? Rozluźnij się. – Przygląda

mi się przez moment wyraźnie skonfundowany. – A to co znowu? Co ty wyprawiasz?

— Ja… Uśmiecham się.

— Ale po co, na litość boską? Widziałaś kiedyś uśmiechniętą top modelkę? – Wydaje

z siebie ciężkie westchnienie. – Harriet, przejrzałaś w życiu bodaj jeden magazyn modowy?

Spójrz na Nicka i powiedz mi, co on według ciebie robi.

Spoglądam grzecznie.

— On… Po prostu stoi.

— No właśnie, dokładnie to robi. I jest naturalny. Spróbuj sobie wyobrazić, że nie ma

żadnych zdjęć, kochanie, i po prostu stój sobie i ładnie wyglądaj, okej?

Nawet kot nie jest ze mnie zadowolony; wydaje z siebie wrzaskliwe miauknięcie

i rozpoczyna kolejną turę wspinaczki. Staram się go chwycić, nim pryśnie gdzieś w śnieg.

Gwałtowny ruch sprawia, że tracę równowagę na niebotycznych obcasach i muszę wyciągnąć

rękę, by przytrzymać się Nicka.

— Przepraszam – mamroczę cicho, ściskając mocniej zwierzę i gapiąc się na własne

stopy.

Cholera, tak, cholera! Dlaczego nikt nie powiedział mi, że to będzie aż takie trudne?

Dlaczego nikt nie wyjaśnił, że modelka musi posiadać jakieś umiejętności. Dlaczego nikt nie

uświadomił mnie, że naprawdę będę musiała coś robić?

I dlaczego nikt nie przewidział, że będę do chrzanu?

Czuję, jak do oczu napływają mi łzy, i to w takiej ilości, że ktoś w tłumie zaczyna

zawodzić, że popłynie mi cały makijaż. Super… Zdesperowana patrzę na Nicka. Boże, niech coś

wymyśli!

— O rany – mruczy pod nosem i posyła mi krzywy uśmiech. – Daj mi kota.

Z miłą chęcią. Gary natychmiast przywiera ciasno do piersi Nicka i zwija się

w mruczący kłębek. Fantastycznie. Nawet to małe futrzaste bydlę go uwielbia.

— A teraz parsknij jak koń – komenderuje Nick.

Spoglądam na niego, jakby nagle wyrosły mu rogi.

— Co takiego?

— Parsknij jak koń. No wiesz, taki dźwięk, pffffffffffffrrrrrrrrrrrrrrrr, kojarzysz? Zrób to

tak głośno, jak tylko potrafisz.

Nie wiem, czy nawet arcygruba warstwa podkładu jest w stanie zamaskować moje

rumieńce.

— Nie będę parskać – protestuję słabym głosem. – Jestem prawie dorosła.

— Parsknij.

— Nie.

— Parsknij.

— Nie ma mowy!

— No parsknij!

— No dobra! – warczę wreszcie i wydaję z siebie ciche, pozbawione energii

parsknięcie.

— Tylko na tyle cię stać? – Nick unosi brew. – To był umierający, zagłodzony kucyk.

— Och, na litość… – Tym razem naprawdę się przykładam i wydaję z sobie bardzo

porządne, bardzo donośne parsknięcie. Nie, nie mam zamiaru patrzeć na Yukę, wolę udawać, że

jej tu nie ma, bo jestem umiarkowanie przekonana, że nie o to jej chodziło, gdy mnie wybrała. –

Zadowolony?

— O wiele lepiej. A teraz pomachaj rękoma i rozciągnij mięśnie szyi.

Robię to. Nawet nie dyskutuję.

— Zrób kilka wymachów nogami.

Macham nogami, starając się zachować równowagę. Chyba zaczynam się przyzwyczajać

do tych obcasów.

— A teraz kaczuszka.

Chichoczę jak wariatka i robię kaczuszkę.

— Jesteś wrażliwa na zimno?

— Co takiego?

— Pytam, czy jesteś wrażliwa na ziemno. Bo jeśli nie bardzo, to zdejmij te kuriozalne

buty. Mam pewien pomysł.

Spoglądam na Bena, który wciąż majstruje przy sprzęcie (tym razem męczy reflektor),

a potem na Yukę, która siedzi na czarnym krześle i przygląda się nam z wyrazem twarzy, jaki

zazwyczaj ma Annabel, gdy ktoś zmusza ją do jedzenia małży.

— Okej – zgadzam się, a potem po prostu ściągam pantofle. Jestem tak zdenerwowana,

że nie poczułabym, nawet gdybym stała w ognisku. Poza tym nie sądzę, żeby sytuacja mogła

okazać się jeszcze gorsza.

Jakże miło, że Nick myśli tak samo.

— Świetnie – oznajmia, szczerząc zęby. – A teraz wezmę cię za rękę i kiedy powiem

„skacz”, skoczysz. Patrzysz prosto w kamerę, nie robisz żadnych dziwnych min, tylko skaczesz,

jasne?

Kiwam głową. To znaczy mam nadzieję, że to głowa. Równie dobrze mógłby to być blok

styropianu.

— Gotowa?

Mniej więcej. Raczej to pierwsze.

— Kaczuszka?

Niemrawo macham podkurczonymi ramionami.

— No dobra. To skacz!

Więc skaczę.

44 Trzymam Nicka za rękę.

Naprawdę! Trzymam Nicka za rękę! A on trzyma za rękę mnie. I nikt go do tego nie

zmusił. Robi to całkowicie dobrowolnie… No dobra, płacą mu za bycie tutaj, ale wiadomo, o co

chodzi. To był jego pomysł.

To nie tak, że nie myślę o czym innym. Jestem profesjonalistką, myślę więc o wielu

rzeczach. Związanych z pracą, oczywiście. O ubraniu, makijażu, fryzurze i brwiach

z mysiego futra.

I jeszcze o… O… Okej. O niczym. Serio.

To, że trzymam Nicka za rękę jest absolutnie jedyną rzeczą, o której myślę, bo nigdy

wcześniej nie trzymałam się za ręce z chłopakiem, jeśli nie liczyć koszmarnego przedstawienia,

gdy miałam osiem lat i gdy zmuszono mnie do odegrania roli macochy młodego księcia.

Teraz jest inaczej.

To Lwia Grzywa. To Nick.

Naprawdę dużo skaczemy. My. Okazało sie, że gdy Nick mówił o skakaniu, miał na

myśli skakanie w parze i na jego hasło wyskoczyliśmy obydwoje. Choć nie osiągnęliśmy

jakiegoś wartego wzmianki pułapu (Nick trzymał kota, a ja buty), i tak było niesamowicie

i wszystkim strasznie się spodobało. Benowi i Wilburowi, i tacie, i całej widowni. Nawet

Yuka przestała piorunować wzrokiem wszystkich w zasięgu stu metrów.

Okej, Gary nie był zachwycony, ale przecież nie da się uszczęśliwić wszystkich.

Kiedy skończyliśmy po prostu podskakiwać, zaczęliśmy biegać ORAZ podskakiwać.

Najpierw pomknęliśmy z lewej na prawą, potem z prawej na lewą, aż wreszcie tak się

uspokoiłam i wyluzowałam, że musieli mnie przekonywać, żebym chociaż na chwilę przestała

skakać. Przydałoby się kilka bardziej statycznych ujęć, mówili… Nawet nie skrzywiłam się, gdy

Ben postanowił zrobić kilka zbliżeń. Byłam zajęta myśleniem o… Ekhem, makijażu, ubraniach,

włosach oraz myszach. W dowolnej kolejności.

Nim się obejrzałam, było po wszystkim!

Jestem modelką.

Gdy tylko Ben wyłącza aparat, na scenę wkracza Wilbur.

— Moja ty mała śnieżynko! – krzyczy radośnie. Spoglądam na niego, a wtedy Nick

puszcza moją dłoń i znika. Naprawdę. Mija sekunda, może dwie, a on rozpływa się

w powietrzu. Niesamowite. – Złotko, byłaś jak szalony kangur na śniegu, poza tym oczywiście,

że kangur pewnie by na śniegu zupełnie sfiksował.

— Wszystko w porządku, dziecinko? – pyta tata, przepychając się przez tłumek. Na jego

twarzy widnieje uśmiech tak szeroki, że przez moment boję się, iż tacie za chwilę odpadnie

żuchwa. – Moja krew, kochanie. Moja krew! Wiesz, że kiedyś skakałem wzwyż? Zdobyłem kilka

medali i w ogóle?

— Nieprawda – mówię odruchowo, bo to JEST nieprawda. – Zdobyłeś jeden brązowy

medal, gdy miałeś trzynaście lat. W dniu sportu. Nadal stoi na kominku.

— Och, dobrze, już dobrze. Medale, puchary, kogo to dziś obchodzi! Tak czy siak, jestem

z ciebie dumny! – Przytula mnie mocno. – Przez jedną straszną chwilę myślałem, że będę

musiał zapłacić za nasz lot powrotny. Co za szczęście, że jednak nie… – Odsuwa mnie na

odległość ramienia i rozgląda się. – Ktoś mówił coś o imprezie i darmowej wódce, czy się

przesłyszałem? – pyta, a potem obraca się na pięcie i oddala w kierunku hotelu.

Nieźle. Naprawdę nieźle.

Czuję dziwny ciężar w żołądku, gdy spoglądam na swoje dłonie. Jeszcze przed chwilą…

Kurczę, nie potrafię uwierzyć w to, że tak po prostu zniknął. Chciałabym, głupio mi się do tego

przyznać, ale chciałabym, żeby został.

— Londyn, skarbeńku – mówi cicho Wilbur, klepiąc mnie pocieszająco po ramieniu.

— Hmmm… – Tak naprawdę wcale go nie słucham. Patrzę w kierunku, gdzie przepadł

Nick, jakby sam mój wzrok mógł sprawić, że nagle się zmaterializuje. – Londyn?

— Tak, Londyn, żabko. Musiał lecieć do Londynu. Rano ma zdjęcia dla innego

projektanta.

Ups. Chyba jednak dobrze, że przez grubą warstwę podkładu nie widać palących

rumieńców.

— Kto taki? – pytam nonszalancko. – Nie wiem, o kim mówisz.

— Och, bałwanku, nie zmyślaj, dobrze? Twoja twarz świeci własnym blaskiem.

Odkasłuję.

— Jesteśmy tylko znajomymi – oświadczam z grobową powagą, po czym wzruszam

ramionami, co ma ostatecznie przekonać Wilbura, że się pomylił. – Pracujemy razem.

— Już nie – oznajmia Wilbur, głaszcząc mnie lekko po głowie. – Jego rola

w przedstawieniu Yuki już się skończyła. Baylee nigdy nie będzie celować w modę męską…

a z innej beczki, niezła kasa za cztery godziny pracy, prawda? Czasem myślę, że powinienem

ustąpić i zgodzić się na kilka sesyjek – dodaje, klepiąc się lekko po nieco zbyt wystającym

brzuchu.

Przełykam rozczarowanie i przygryzam wargę, starając się nie dopuścić, by jakiekolwiek

uczucia odmalowały się na mojej twarzy.

Powinnam się była domyślić, prawda? Tego, że najprawdopodobniej nigdy więcej nie

zobaczę Nicka inaczej niż na zdjęciu w jakimś kolorowym czasopiśmie, którego najpewniej

i tak nie kupię, bo całą tę modę nadal mam w nosie.

Nagle robi mi się chłodno. Kurczę, nawet się nie pożegnał.

Trzymał mnie za rękę dla pieniędzy. I nic to dla niego nie znaczyło.

— A moja rola? – pytam ze spokojem, którego nie czuję. – Ona również się skończyła?

Zrobili mi zdjęcia, ubrali mnie, uczesali, umalowali, ale nadal… Nadal czuję się jak ja.

Jakby jakaś część zaklęcia nie zadziałała właściwie.

Przez kilka chwil Wilbur po prostu przygląda mi się uważnie, wreszcie wybucha głośnym

śmiechem.

— Czy twoja rola… O rany, nie mogę! Och, robaczku… – Zgina się wpół i chwyta się

za brzuch. – Mało się nie zsiusiałem, wiesz? Naprawdę mnie rozbrajasz.

Gapię się na niego nierozumiejącym wzrokiem. Nie pojmuję, dlaczego ludzie nie mogą

po prostu odpowiadać na zadawane im pytania.

— Czyli się nie skończyła – konstatuję.

— Och, na pewno nie. Właściwie ledwie co się zaczęła. Najlepsze dopiero przed tobą.

Wilbur chyba oczekuje, że zacznę podskakiwać z podniecenia, ale ja nie czuję się

podekscytowana.

— O co chodzi? – pytam, czując, jak włoski na karku stają mi dęba. Nick znikł.

Zostałam sama. Nie jest dobrze.

— Jedziemy do innej dzielnicy miasta – wyjaśnia Wilbur, ocierając łzy wesołości. No tak,

on nie jest umalowany, nie zacznie więc przypominać pandy.

— Na kolację? – pytam głupio.

Wilbur znowu wydaje z siebie ten szalony chichot.

— Na kolację? Na kolację? O rany… Kochanie, jesteś modelką, nie jadasz kolacji. Ani

śniadań. Ani obiadów. Chyba że planujesz natychmiast się ich pozbywać, czego nie polecam.

Nie, nie, żadnych kolacji. Czeka nas pokaz mody.

— Pokaz mody? – powtarzam bezmyślnie. – I mam na nim być?

— Oczywiście, że masz na nim być – zapewnia Wilbur, próbując wyprostować mi

grzywkę. A nie mówiłam, że będzie sterczeć? – Przecież bierzesz w nim udział.

45 Miło byłoby, gdyby ludzie przestali to robić. To znaczy, gdyby przestali wyskakiwać

znienacka z takimi rewelacjami. Jak mam dalej przemieniać się w pięknego motyla, skoro nie

mam bladego pojęcia, co będę robić za kolejny kwadrans?

— Pokazy mody są fantastyczne – papla Wilbur, przemocą wpychając mnie do kolejnej

taksówki. – Oczywiście będziemy musieli popracować nad twoimi umiejętnościami chodzenia na

obcasach, bo obawiam się, że wózek tym razem się nie sprawdzi, ale będziemy mieć aż

dwadzieścia minut, żeby to ogarnąć.

Chętnie bym zwymiotowała, skoro jednak nie mogę sobie na to pozwolić, wyciągam

z torby plan i włączam telefon.

— Tato – mówię opanowanym tonem – najwyższa pora, żebyś napisał coś do Annabel.

Pamiętaj, jesteś na nudnym, ciągnącym się w nieskończoność spotkaniu biznesowym.

Tata nie sprawia wrażenia zachwyconego pomysłem.

— Co takiego mam napisać?

— Skąd mam wiedzieć? – warczę. O rany, naprawdę jestem zdenerwowana. – Nie

wymyślę tego za ciebie. Po prostu wyślij jej coś, co wysłałbyś w podobnych okolicznościach.

— Kochanie, trzy sprawy. Po pierwsze, nie wysyłam SMS-ów, siedząc na spotkaniach

biznesowych, choćby nie wiem, jak były nudne. To nie szkoła. Po drugie, jesteśmy z Annabel

małżeństwem od ośmiu lat i raczej nie informujemy się na bieżąco o naszych stanach

emocjonalnych. Po trzecie, Harriet, jestem facetem, a faceci z zasady w ogóle nie informują

innych o swoich stanach emocjonalnych. i w ogóle o niczym innym, jasne? Czarna dziura.

— Na litość boską, tato! – syczę zirytowana. – Po prostu trzymaj się planu i coś jej

wyślij, okej? Nie mam dzisiaj siły na przepychanki.

Tata przygląda mi się przez dłuższą chwilę, po czym wzrusza ramionami i wyciąga

telefon.

— Dobra, nie ma sprawy, ale jeśli Annabel nabierze jakichś podejrzeń, to umywam od

tego ręce. To twoja wielka przygoda, nie moja. Ja jestem tylko przydupasem.

— Nie jesteś przydupasem – protestuję słabo.

— Jestem. Jestem jak Robin. Albo jak doktor Watson.

— Raczej jak Chewbacca – mruczę pod nosem, bo mój telefon wariuje, a ja nie jestem

pewna, czy czuję się na siłach zmierzyć się z falą poczucia winy, która zaleje mnie, gdy tylko

otworzę nieprzeczytane wiadomości.

Wilbur przygląda mi się z niemą fascynacją.

— Czy to jakiś nowy wynalazek? – pyta, gdy telefon wydaje z siebie kolejne

niezadowolone piknięcie. – Już od paru lat nie jestem nastolatkiem, więc coś mogło mnie

ominąć. To jakiś dzwonek, który słyszą tylko ludzie po osiemnastym roku życia, czy co?

Tata wydaje z siebie stłumione kaszlnięcie.

— Od paru lat? – pyta, patrząc przez okno. – Od paru lat?

Wilbur zadziera głowę.

— Mam bardzo wyrazistą twarz – wyjaśnia sucho. – Coś jak u Wolverine’a. Zawsze taka

była.

Gapimy się na niego z tatą przez kilka dobrych sekund. Zeżrę tę złotą blendę, jeśli

jeszcze nie skończył czterdziestki.

— Słyszę ten dzwonek – wyjaśniam wreszcie z ciężkim westchnieniem. – Choć

wolałabym go nie słyszeć.

A potem klikam w ikonkę z kopertą.

HEJ, JAK SIĘ CZUJESZ? TĘSKNIĘ. WPAŚĆ PO SZKOLE? MOGĘ KUPIĆ CI

ZUPĘ W TAJSKIEJ KNAJPIE. ZIELONE CURRY JEST OK? NAT

TO MOŻE CZERWONE? NAT

DROGA HARRIET, TU TOBY PILGRIM. W SZKOLE DOSZŁO DO

ESKALACJI KONFLIKTU. ALEXA MĘCZY NAT. CZY MAM PRZYLECIEĆ DO

PARYŻA I PRZYWIEŹĆ CIĘ DO DOMU, ŻEBYŚ MOGŁA POMŚCIĆ JĄ JAK

SUPERBOHATERKA? Z POZDROWIENIAMI I POWAŻANIEM TOBY PILGRIM

HARRIET, PAMIĘTAJ, ŻEBY WYNITKOWAĆ ZĘBY! ANNABEL

CZERWONE JEST ZA OSTRE NA BÓL GARDŁA? ŁAP ZDJĘCIE

WSZYSTKICH TRZECH. KTÓREŚ JEST OK? NAT

Znowu chce mi się wymiotować. Bardzo.

Jestem… złym człowiekiem. Mało! Jestem diabłem! Lada minuta z czoła wyrośnie mi

drugi róg, a moje włosy staną w ogniu.

Moje wnętrzności zwijają się w ciasny supeł. W gardle czuję posmak żółci. O rany…

W czasie gdy biegałam jak kretynka pod murami Kremla, moja przyjaciółka walczyła o moją

godność i zastanawiała się, jaką zupę mi przynieść, a Annabel martwiła się moimi zębami.

Ludzie tak się o mnie troszczą, a ja, ostatnia niewdzięcznica, mogę myśleć tylko o tym,

że jakiś chłopak trzyma mnie za rękę. To… straszne.

Ostrożnie dotykam obolałego miejsca na czole. Może to była zapowiedź? Pierwsze

objawy totalnego zdiablenia? Co będzie kolejne? Moje stopy zamienią się w kopytka?

Zwalczam chęć spojrzenia pod siedzenie i pospiesznie wystukuję odpowiedź:

DZIĘKI ZA ZUPĘ, ALE IDĘ SPAĆ. TO JEST ZARAŹLIWE, WIĘC NA RAZIE

NIE WPADAJ. DO ZOBACZENIA. H

Muszę nieźle ze sobą walczyć, żeby nacisnąć „wyślij”, ale wreszcie mi się udaje.

To tylko kolejne kłamstwo. A raczej dwa. Zerkam na tatę, który siedzi tuż obok

i wygląda na równie nieszczęśliwego jak ja.

— Piekło jest dość przytulnym miejsce, nie? – mówi cicho, blokując telefon. – Nie,

żebym spodziewał się luksusów, ale nie może być tak złe, jak się mówi.

— Mam nadzieję – szepcę, gdy zatrzymujemy się przed ogromnym białym budynkiem,

przed którym rozciągnięto wspaniały czerwony dywan.

Mam dziwne przeczucie, że już niedługo poznam uroki piekła na własnej skórze.

46

Jesteśmy w teatrze.

Pokaz najnowszej kolekcji Baylee odbywa się w wielkim, przepysznym rosyjskim

teatrze. Wybieg ciągnie się samym środkiem sali, niemalże ginąc wśród powodzi czerwonych

foteli, a ponad nim zwieszają się ciężkie od zdobień żyrandole. O mamo… Nie, żeby rosyjska

architektura należała do minimalistycznych, ale TO naprawę potrafi ogłupić. To złoto, rzeźbienia,

lampy, zwierciadła…

Wilbur robi wrażenie lekko zniesmaczonego.

— Jakby wysadził się tutaj batalion zębowych wróżek – mruczy, udając, że osłania sobie

oczy ręką. – Oślepnąć można.

— Jeśli ci się to nie podoba, Williamie, mogę cię odesłać w jakieś mniej wyrafinowane

miejsce – oznajmia sucho Yuka.

Wilbur rzuca mi przerażone spojrzenie.

— Skąd ona się tu wzięła? – pyta szeptem, kładąc dłoń na piersi. – Mało nie dostałem

zawału. Groziła mi, prawda? Na pewno. – Unosi głowę i krzywiąc się lekko, mówi głośno: –

I jestem Wilbur. Nie William!

— Wydaje ci się, że naprawdę mnie to obchodzi? – pyta drwiąco Yuka i staje tuż przy

nas. Najchętniej bym uciekła. – Harriet Manners, wszyscy są w gotowalni. Dołącz do nich,

proszę, bo niedługo zaczną się schodzić ważni goście i nie chciałabym, żeby zobaczyli nową

twarz Baylee odzianą w… – mruży oczy – bluzę z chomikiem i grubym koniem.

Patrzę po sobie, bo nie wiem, o czym Yuka mówi. Mój Boże…

— To nie jest chomik – prostuję. – To Kubuś Puchatek. A obok jest Kłapouchy. I nie

jest koniem, tylko osiołkiem!

O rany, naprawdę można nie wiedzieć takich rzeczy?!

Yuka przez chwilę uważnie przygląda się nadrukowi.

— Nie lubię osłów – oznajmia wreszcie. – Ani niedźwiedzi. Bądź tak miła i idź do

gotowalni po ubrania, które dla ciebie przygotowałam i na których nie ma żadnych zwierząt.

Swoje imię znajdziesz na metce.

Kiwam automatycznie głową, bo nie bardzo wiem, co mogłabym powiedzieć kobiecie,

która nie zna Kubusia Puchatka. Potem ruszam przed siebie.

— I jeszcze jedno, Harriet.

Przystaję i obracam się, spoglądając na nią przez ramię. Staram się wczuć w rolę

i wyglądać tak dostojnie, jak to tylko możliwe, co nie jest łatwe, bo zaplątałam się w kurtynę

oddzielającą zaplecze pokazu od głównej sceny.

— Słucham.

Spojrzenie Yuki przesuwa się po całej mojej sylwetce i zatrzymuje się w okolicy łydek.

— Jeśli ktoś zaproponuje, że ogoli ci nogi, bądź dla niego miła i nie rób problemów.

Nareszcie znalazłam Rosjan.

Poprawka – znalazłam Rosjanki. Jest ich dużo, są piękne i zajmują bardzo niewielką

przestrzeń na tyłach sceny, co upodabnia je trochę do chudych długowłosych sardynek.

Nigdy wcześniej nie czułam się tak niepewnie. Te dziewczyny są… nagie. W porządku,

nie do końca, ale i tak widzę zbyt dużo odsłoniętej skóry, by czuć się zupełnie na luzie. Och,

jasne, że w szkolnej przebieralni też bywa wesoło, ale tym razem nie patrzę na gromadkę

uczennic w sportowych stanikach. To… jest co innego. Wysokie, smukłe, piękne kobiety

w koronkowych majtkach i biustonoszach łażą i gadają ze sobą, jakby to była najzupełniej

normalna rzecz na świecie.

Nie oszukujmy się. Nie jest.

Jakoś udało mi się szczęśliwie nie spaść że schodów i dotrzeć do drzwi gotowalni. Nikt

mnie jeszcze nie zauważył, modelki po prostu przechodzą obok mnie, jakbym była przypadkową

stażystką. Nie dziwię się im, to najzupełniej właściwa reakcja. W szkole to Alexa jest tą fajną,

z którą należy się kumplować, Nat jest tą najładniejszą, a Jessica tą, która… Okej. Jest taka

jedna Jessica, która lubi się rozbierać przy każdej możliwej okazji, jasne? Ja jestem kujonką

w białych skarpetkach, z których wystają nieogolone łydki.

Coś musiało się pomieszać. Nie powinno mnie tutaj być. W piwnicy, owszem. Za jakimś

miłym filarem, może. Ale nie tutaj.

Zaczynam wycofywać się rakiem, gdy nagle słyszę podniesiony głos taty:

— Moja córka mnie potrzebuje! – Obracam się i widzę, że próbuje zajrzeć do pokoju. –

Ona mnie potrzebuje!

— Wcale nie! – krzyczę w nadziei, że da sobie spokój. O rany, ależ jestem naiwna.

— Słyszeliście? – Tata za wszelką cenę stara się wetknąć głowę do środka, ale kilka osób

skutecznie mu to uniemożliwia. – Żądam wpuszczenia mnie do pokoju pełnego półnagich

rosyjskich modelek. Natychmiast!

O matko i córko, i…

— Tato – warczę wściekle, aż kilka osób obraca się w moim kierunku. – Przestań mi to

robić albo odeślę cię do domu. Na serio!

— Och… – Tata wydaje z siebie teatralne westchnienie. – Skoro tak stawiasz sprawę…

Będę przy bufecie. Samotny. I będę… Jadł pikle. Chyba widziałem ogórki.

— To świetny pomysł.

— Bycie przydupasem jest złe – mruczy, oddalając się od drzwi. – Po prostu złe.

Raz jeszcze ogarniam wzrokiem cały pokój i czuję się jeszcze bardziej przytłoczona tym

chaosem. Dziesiątki ludzi, oślepiające światła, drażniąca nos ostra woń lakieru do włosów, orgia

barw i dźwięków, wszystko to sprawia, że czuję się strasznie nie na miejscu. Wszyscy wydają

się tacy pewni siebie, wszyscy poza mną.

Kurczę, w sumie, to czy ktokolwiek w ogóle zauważyłby moją nieobecność?

A gdybym się tak schowała za jednym ze stojaków z ciuchami? No bo, do licha, nie jestem

przecież żadną międzynarodową sławą, nie?

— Tam jest! – krzyczy ktoś, podbiegając do mnie i chwytając mnie za ramię.

Odruchowo zapieram się, gdy próbuje pociągnąć mnie na środek pokoju. – Najważniejsza

modelka. Jest!

Och.

To chyba odpowiedź na moje pytanie.

47 To nowy początek, powtarzam sobie, gdy kobieta wlecze mnie przez tłum dziewcząt. Jak

to się mówi? Jeśli wejdziesz między wrony… Jestem między wronami. Może, jeśli będę krakać

w podobnej tonacji, wezmą mnie za jedną ze swoich. Przecież nie jestem w szkole, prawda?

Nikt mnie tu nie zna. Nie muszę być pogardzaną Harriet, mogę być… kimkolwiek. Kimś fajnym.

Modnym. Kimś, z kim warto rozmawiać.

Spoglądam kontrolnie na torbę. Kurczę, ten nieszczęsny napis wciąż jest widoczny, ale

może jeśli zakryję go dłonią, nikt się nie zorientuje. Muszę zapamiętać, żeby kupić nową torbę.

— Cześć – mówię beztrosko do modelek, które na mój widok zatrzymują się i zaczynają

się gapić. – Jestem Harriet Manners. Miło mi was poznać.

Wydaje mi się, że to naprawdę działa. Wszystkie te piękne dziewczyny przestają robić to,

czym zajmowały się do tej pory, i obracają się w moją stronę. Daję im piętnaście sekund, nim

zaczną mnie przytulać. Oczyma wyobraźni już widzę te nowe przyjaźnie, te e-maile wymieniane

po nocy… Uśmiecham się ciepło, podniesiona na duchu, i wyciągam dłoń do ślicznej brunetki.

— Pocałuj mnie w dupę – mówi dziewczyna, a potem spokojnie wraca do mocowania

się z czarnymi pończochami. Ma bardzo silny akcent, ale nie ma mowy, żebym się przesłyszała.

Ups.

— Patyczak – komentuje inna, po czym przybija piątkę stojącej tuż obok szatynce, która

zaczyna coś mamrotać pod nosem.

— Nie dostałam tej roboty przez NIĄ? – pyta ktoś pełnym niedowierzania głosem. –

Takie… coś? Yuce naprawdę odbiło.

— Ona wygląda jak chłopak.

— Może to jest chłopak. Zobaczymy, jak się rozbierze.

— Idę o zakład, że i tak niczego tam nie ma. Jak u plastikowej lalki.

— A widziałaś kiedyś takie piegi?

— W życiu! Nakrapiana jak jajco.

— Albo jak dalmatyńczyk!

Czuję, jak moja twarz się wydłuża, a kąciki ust opadają. To nie tak powinno być.

Zupełnie nie tak. Nie powinnam czuć się jak w szkole… Moment. Tu jest gorzej niż w szkole.

Może dlatego, że wszyscy mają na sobie znacznie mniej ciuchów.

Wypowiedziałam do tej pory osiem słów. OSIEM! Jak osiem słów mogło tak wszystko

popsuć?

I skąd te wszystkie dziewczyny wiedzą, co mówią o mnie w rodzinnym mieście?

— Tak właściwie to nie macie racji – mówię najostrzejszym tonem, na jaki mnie stać. –

Nie ma na tym świecie stworzeń, które nie mają żadnych narządów reprodukcyjnych. Nawet te

hermafrodytyczne mają, tyle tylko, że podwójne. Na przykład tasiemce. Albo dżdżownice. Albo

ślimaki. To, co sugerujecie, jest fizycznie niemożliwe.

Przez krótką chwilę wszyscy patrzą na mnie w niemym zdumieniu, a potem wybuchają

śmiechem. Super. Okej, rozumiem, to nie była najlepsza riposta w historii.

— Poza tym – ciągnę, spoglądając na dziewczynę z pończochami – wolałabym jednak

nie całować cię w tyłek, bo, jakby to powiedzieć, nie wiem, jak u ciebie z higieną. Te

wszystkie bakterie…

Radosny rechot kończy się, jak nożem uciął.

Jest lepiej, mówię sobie. Takiego tekstu nie powstydziłaby się nawet Nat.

Po prawdzie, to trochę za bardzo pojechałam. Dziewczyna patrzy na mnie z otwartymi

ustami, jakby musiała przeprocesować dane, a potem obraca się do koleżanki, marszcząc brwi.

— Co ona powiedziała? – pyta morderczym tonem, a na jej czole pojawia się głęboka

i wcale nie piękna zmarszczka. – Jestem twarzą Gucciego, jestem Shola, wszyscy to wiedzą.

Ona nie może tak do mnie mówić! Nikt nie może!

— Nie denerwuj się, kochanie – szepce do niej niebieskooka blondyna. – To brzydko

wygląda, a tam będzie „Vogue” i nie chcesz wyglądać brzydko, prawda? Pamiętaj o tym. Bądź

piękna dla „Vogue’a”.

Shola (kimkolwiek by nie była) koncentruje się tak bardzo, że ten wysiłek widoczny jest

na jej twarzy. Po kilku sekundach napinania rozmaitych mięśni udaje się jej wyprostować

gniewnie pobrużdżone czoło.

— Dziękuję, Rose – mówi. – Nie dostanę przez nią zmarszczek, nie ma mowy. – Obraca

się w moją stronę i mruży oczy. Zabawne, to chyba też nie jest zbyt zdrowe… – Ile ty masz lat,

dziecko? – pyta zjadliwym tonem. – Osiem? Dziewięć?

— Piętnaście i jedenaście miesięcy.

— O mój Boże, nadal liczysz miesiące? To żałosne! Tak, jesteś dzieckiem, a ja nie będę

przejmować się dziećmi. Jestem kobietą! Jestem twarzą Gucci Woman, do licha. I to widać!

— Oczywiście, że tak – zgadza się Rose, poklepując ją po ramieniu. – Masz to wypisane

na… Tu i ówdzie, Shola. Jesteś stuprocentową kobietą.

I stuprocentową wredną dziunią, mogłabym dodać.

— Harriet? – Odsiecz przychodzi w samą porę. Dochodzę do wniosku, że modelki to

banda piranii. – Musimy cię teraz przygotować. Tu jest twój strój.

Gdy odpina suwak pokrowca, przez pokój przechodzi zbiorowe westchnienie, zupełnie

jakby sto żmij postanowiło wyrazić niechęć w tym samym momencie. Sukienka jest… piękna.

Nawet ja, zupełnie nieobeznana z modą, to widzę. Złota, z lejącego się materiału, u spodu

ozdobiona jest mnóstwem maleńkich, również złotych piórek. Ma ramiączka z czegoś, co

wygląda jak cieniutka siatka i przypomina mi magiczny płaszcz, w jaki mógłby się ubrać

tolkienowski elf.

Cudowna. Zapierająca dech w piersiach. Będę w niej wyglądać… Przełykam ślinę.

— To dla mnie? Naprawdę?

— Oczywiście, kochanie, to ty zamykasz pokaz.

Żmije aktywują się po raz kolejny. Mam wrażenie, że tym razem czuję wręcz ruch

powietrza.

— Co takiego robię?

— Zamykasz pokaz. Wychodzisz na wybieg jako ostatnia. Jesteś gwiazdą tego show

i wszyscy będą na ciebie czekać.

Rzucam niepewne spojrzenie w lustro. Za sobą widzę mnóstwo bardzo niezadowolonych

kobiet.

— Na pewno?

— Ależ oczywiście! Jesteś nową twarzą Baylee i Yuka chce, żeby wszyscy zwrócili na

ciebie uwagę.

Shola blednie, co widać nawet przez grubą warstwę makijażu, i rzuca Rose

porozumiewawcze spojrzenie. Wiem, że właśnie doszło do wymiany jakichś informacji i mocno

mnie to niepokoi, nie umiem jednak czytać w myślach. O rany, chyba po raz pierwszy

w życiu cieszę się, że nie mam żadnych nadnaturalnych mocy. Mogłabym zrobić coś naprawdę

głupiego.

— W porządku – mówię cicho, starając się zwalczyć obezwładniające uczucie paniki. –

No więc jest taka sprawa… – Biorę głęboki oddech. Mogłabym przysiąc, że jeszcze przed chwilę

w powietrzu było więcej tlenu. – Chodzi mi o… No… Mam na myśli… Jakie buty? –

wyrzucam z siebie wreszcie.

Kobieta uśmiecha się do mnie ciepło.

— Właśnie te. – Pokazuje mi parę złotych pantofli na niewielkim słupku.

Mogłabym zemdleć z ulgi!

— Yuka powiedziała, że wolałaby, żebyś tym razem utrzymała pozycję pionową –

wyjaśnia, puszczając do mnie oko. – Mamy jeszcze chwilę, więc może ubierzemy cię i trochę

poćwiczymy?

48 Ludzie, którzy nienawidzą Harriet Manners:

1. Alexa Roberts

2. Kobieta Kapelusznik

3. Właściciele stoisk 24D, 24E, 24F, 24G, 24H

4. Nat?

5. Klasa 11A, język angielski

6. Modelki generalnie, ale w szczególności Shola i Rose

Mogę to zrobić.

Naprawdę mogę! Mogę przejść przez całą salę, w tę i z powrotem, na nikogo nie

wpadając i nie przewracając niczego. I to na dodatek na obcasach. Jeszcze godzinę wcześniej

takie osiągnięcie wydawało się poza moim zasięgiem, ale praktyka, jak to powiadają, czyni

mistrza i jestem właściwie pewna, że uda mi się przetrwać ten wieczór bez jakiejś gigantycznej

wpadki.

Kurczę, to w końcu jedno jedyne przejście, nie? Dziecko mogłoby to zrobić. No, może

potrzebowałoby jakiejś dodatkowej zachęty w postaci zabawek, ale dałoby radę. Iść tam.

Obrócić się. Wrócić. Koniec. To przecież nie fizyka kwantowa.

— Bardzo, bardzo ci dziękuję – mówię do Betty, stylistki, która od ponad godziny

cierpliwie się mną zajmuje. – Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.

— Nie ma sprawy, kurczaczku – odpowiada, wymownie puszczając do mnie oko. –

A teraz powtórzymy. Na czym masz się koncentrować, idąc?

— Na muzyce – odpowiadam pewnie. Betty dała mi swojego iPoda, bo okazało się, że

moja ulubiona muzyka klasyczna zupełnie się nie nadaje. Nie wiem, co za muzyka towarzyszy

pokazowi, ale nie jest taka zła. Przynajmniej wiem, jak mam stawiać stopy.

— Dobrze. Co robisz, kiedy dochodzisz do końca wybiegu?

Jakie to uspokajające znaleźć się na znajomym terytorium. Uczę się, powtarzam,

analizuję, to dla mnie naturalne jak oddychanie.

— Zatrzymuję się z jedną ręką podpartą na biodrze. Patrzę w lewo, patrzę w prawo,

zatrzymuję się na chwilę, a potem obracam się i odchodzę.

— Świetnie. A wyraz twarzy?

— W sumie to żaden. Jestem lekko znudzona.

— Znakomicie! Po której stronie wybiegu idziesz?

— Idę środkiem, a wymijam po lewej.

— Fantastycznie. Myślę, że jesteś gotowa! – Z uśmiechem wskazuje na drzwi do pokoju,

z którego wyszłyśmy, żebym mogła się skoncentrować i poćwiczyć bez ryzyka, że upadnę

i wszyscy mnie wyśmieją. No tak, teraz muszę tam wrócić… – Skop im tyłki – dodaje, co,

zważywszy na mój talent do robienia dziwnych rzeczy w najmniej odpowiednich momentach,

nie jest chyba najlepszym życzeniem, jakie mogłabym usłyszeć…

Nie mam czasu nad tym dywagować, bo Betty popycha mnie lekko i oto znowu jestem

w świecie wielkiej mody.

Świat wielkiej mody przypomina obecnie dom wariatów.

Myślałam, że już wcześniej był gwarny i nerwowy, ale okazuje się, że tamto to była

tylko przygrywka. Mrużę oczy, gdy uderzają we mnie fale światła i dźwięku. O rany, ale

wrzask… Modelki biegają jak szalone, a ludzie z mikrofonami i słuchawkami (Madonna takie

nosi, widziałam), wykrzykują komendy.

— Następna! Zbieraj się! Nie mamy czasu na poprawki. Zbieraj się! – wrzeszczy lekko

czerwony na twarzy facet. – Ruchy, ruchy!

Dostrzegam jeden plus tego bałaganu – dziewczyny na pewno nie mają czasu być wredne.

Tego się trzymajmy.

Przed kurtyną oddzielającą wybieg utworzyła się już niewielka kolejka, do której

powinnam dołączyć. Patrzę na nią w oszołomieniu, zachwycona i przerażona zarazem. Te

modelki są… piękne. Różnią się od siebie jak okazy egzotycznych ptaków. Każda inna, ale

wszystkie tak śliczne, że to aż onieśmiela. Mają piękne twarze i fantastyczne figury i w tych

brokatach, cekinach i piórach wyglądają jak karnawałowy korowód. A może jak stado motyli?

Tak… Jak stado motyli. Co roku jeżdżę z Annabel na motylą fermę, by podziwiać te

niezwykłe owady. Nieoczekiwanie czuję ukłucie zazdrości. Ja… Nie jestem taka jak one. Nie

jestem wcale motylem, już prędzej małą, burą i włochatą ćmą, która kręci się do upadłego

wokół zapalonej żarówki.

Lustro jednak twierdzi inaczej. Mrugam z zaskoczeniem, gdy dociera do mnie, że wcale

nie odstaję tak bardzo od zebranego przed wybiegiem tłumu. Tym razem umalowano mnie

znacznie mocniej, ciemniejszymi kolorami. Mam podkreślone czernią oczy, róż na policzkach

i coś błyszczącego w podpiętych włosach. Światło odbija się od sukni, ramiączek, butów,

skóry… Błyszczę. Nawet mimo tego, że kreacja po prostu ze mnie spływa, bo, eeeee, nawet jak

na piętnastolatkę nie mam się za bardzo czym pochwalić.

Nie jestem już ćmą. To odkrycie jest… dziwne. Może nie jestem również najbardziej

egzotycznym z egzotycznych motyli, ale czy te mniej egzotyczne są gorsze? Co jest złego

w byciu malutkim bielinkiem kapustnikiem, który cieszy się z tego, że po prostu jest?

— Harriet! – Głos faceta w słuchawkach wyrywa mnie z zamyślenia. – Gdzie jest

Harriet?

— Tutaj! – wykrzykuję łamiącym się głosem.

Denerwuję się. Bardzo. Gdzieś na widowni jest tata (gdzieś, to znaczy w ostatnim

rzędzie, bo Yuka nie chciała ryzykować) i chciałabym, żeby był ze mnie dumny. I żeby Annabel

była ze mnie dumna. Nawet mimo tego, że o niczym nie wie.

— Przygotuj się! Niedługo twoja kolej.

Staję tuż przed kurtyną i wtedy dociera do mnie, że przede mną zostały już tylko trzy

modelki. Shola, Rose i dziewczyna, której zupełnie nie kojarzę, zjawiskowa piękność

o jasnobrązowych lokach.

Odruchowo wyciągam drżącą rękę.

— Jestem Harriet Manners – mówię.

Dziewczyna wyciąga z uszu słuchawki. Nie zauważyłam ich wcześniej.

— Przepraszam, nie usłyszałam. Słucham muzyki, żeby się odstresować.

— Harriet Manners – powtarzam. – Miło mi cię poznać.

— Wiem, kim jesteś – odpowiada, uśmiechając się kącikiem ust. – Fleur. I nie jestem

twarzą absolutnie niczego – dodaje, mrugając lekko.

— Ona zamyka – wtrąca się Shola, co brzmi jak oskarżenie. Fleur po prostu wzrusza

ramionami i z powrotem wkłada słuchawki. Shola spogląda na mnie i na jej twarzy pojawia

się dziwny grymas. – Kochanie, mam nadzieję, że słyszałaś o zmianie planów? – pyta słodko.

— O jakiej zmianie planów?

— O… O Boże, nie powiedzieli ci? No tak, to bardzo w ich stylu. Ogłosili to, kiedy

byłaś na korytarzu i trenowałaś. To takie… słodkie.

Mam wrażenie, jakby kopnął mnie prąd. Błagam! Żadnych zmian. Ledwie nauczyłam się

wszystkiego na pamięć i nie jestem pewna, czy dam radę przyswoić jeszcze jakieś informacje.

— O co chodzi? – dopytuję. – Co się stało?

W szkole nigdy nie wykręcali takich numerów!

— No bo wiesz, jesteśmy w Moskwie – wyjaśnia, jakbym tego nie zauważyła. – I tutaj

jest ruch prawostronny. Więc Yuka, choć nie jest Rosjanką, uznała, że jednak mamy się wymijać

z prawej. Chyba chodzi o to, żeby było bardziej, bo ja wiem, prawdziwie? Wszyscy tak tutaj

robią, więc i modelki powinny.

— Naprawdę?

To mi się nie podoba. Wcale.

— O rany, oczywiście, że tak! Nie mogę uwierzyć w to, że zapomnieli ci powiedzieć.

Mało brakowało! – Shola sprawia wrażenie, jakby z ramion spadł jej ogromny ciężar. –

Wszystko mogłoby się posypać.

Staram się oddychać spokojnie. Wdech. Wydech. Kłamie, czy nie? Nie jestem w stanie

ocenić. Albo mnie wkręca, żebym się zbłaźniła, albo stara się temu zapobiec.

Pięćdziesiąt na pięćdziesiąt.

Shola unosi brwi, co sprawia, że jej podkreślone ostrym makijażem migdałowe oczy

wydają się jeszcze większe.

— Jesteśmy po tej samej stronie – mówi cicho. – Rozumiesz? Modelki muszą trzymać się

razem. Im lepiej wypadnie jedna, tym lepiej wypadnie druga.

Och… Przez moment po prostu patrzę na nią, a moje myśli wirują jak baletnica

z pozytywki. Tata kupił mi taką na któreś urodziny.

— Ja… Dziękuję – szepcę.

Rose wyszła na wybieg, więc za chwilę nadejdzie moja kolej. Nogi trzęsą mi się, jakby

zamieniły się w dwa żelki. Koszmar.

— Nie ma za co – mówi Shola i potrząsa głową. – Co ty wyprawiasz?

— Parskam – wyjaśniam. – Nie na ciebie. Muszę się rozluźnić.

— A, to w porządku – odwraca się do mnie plecami. Prawdopodobnie sądzi, że nie

widzę, jak przewraca oczami. Widzę. Niestety.

A potem znika za kurtyną.

Dociera do mnie, że teraz moja kolej. Jestem przerażona. Spanikowana. Próbuję oblizać

wargi, ale język nie chce mnie słuchać.

To już.

Gdzieś tam na widowni jest tata, który wierzy, że będę cudowna i niesamowita. Nie

mogę go zawieść, muszę mu udowodnić, że… że naprawdę taka jestem.

Sobie samej też muszę to udowodnić. Teraz albo nigdy.

— Twoja kolej – mówi facet w słuchawkach. – Powodzenia!

— Dziękuję – szepcę i wchodzę po schodach prosto w ostre światła reflektorów.

49 Przez jedną czy dwie sekundy nie jestem w stanie się ruszyć.

Teatr wygląda zupełnie inaczej niż przed pokazem. Światło jest tak ostre, że mieni mi się

w oczach, ale nawet w tym oszałamiającym blasku dostrzegam, że wszystkie fotele są zajęte.

Ba! Nawet bogato rzeźbione loże wypełnione są ludźmi, tak jakby arystokracja nigdy ich nie

opuściła. Car na mnie patrzy. Bo tam siedział car, prawda?

Nie ma żadnego cara i żadnej arystokracji, upominam się. Nie po rewolucji.

Spanikowana spoglądam w prawo i dostrzegam Yukę o twarzy zastygłej w grymasie

szczerej niechęci. Daleko za nią siedzi tata. I trzyma w górze uniesione kciuki.

Biorę głęboki oddech i ruszam przed siebie.

Krok za krokiem. Krok za krokiem. Minęło sporo lat, odkąd nauczyłam się chodzić

samodzielnie, a nie uczepiona nogawek ojca, jednak nigdy wcześniej chodzenie nie było aż tak

ważne. Tutaj każdy kolejny krok ma znacznie. Idę i mam wrażenie, że nie tyle stawiam stopy, co

podłoga przesuwa się pode mną jak ruchomy chodnik na lotnisku. Bardziej niż zwykły spacerek

przypomina to jazdę na łyżwach. Albo człapanie po rozmiękłym gruncie. Nie jestem w tym

mistrzynią.

Staram się słuchać muzyki i nie mieć absolutnie żadnego wyrazu twarzy.

Krok za krokiem. Krok za krokiem. Tylko o tym myślę. Och, jeszcze o tym, że

powinnam wyglądać na znudzoną.

Daleko przed sobą, na końcu wybiegu, widzę Fleur, która zastyga z dłonią wspartą na

biodrze. Wreszcie widzę, co ma na sobie. Jej suknia jest szmaragdowozielona i przypomina

piękny syreni ogon z tym, że nie ma żadnych płetw. Na stopach Fleur połyskują srebrne buty na

obcasie tak wysokim, że te, które miałam na sobie w czasie zdjęć w porównaniu z nimi robią

wrażenie balerinek.

Ona nie potrzebuje wózka inwalidzkiego. Bo jest modelką.

I jest cudowna.

Fleur kiwa lekko głową, obraca się wdzięcznie i zaczyna iść w moim kierunku. Serce

zamiera mi w piersi, bo o to właśnie chodziło. O wymijanie się.

Jeśli wierzę Sholi, powinnam zejść na prawo. Jeśli jej nie wierzę, na lewo.

No więc… Wierzę, czy nie wierzę?

Prawo czy lewo?

Powinnam jej wierzyć. Muszę jej wierzyć, bo przecież to niemożliwe, żeby ludzie nie byli

w głębi serca dobrzy, prawda? Shola nie może być aż tak zła, by chcieć zniszczyć inna

dziewczynę tylko dlatego, że może to zrobić.

Skręcam lekko w prawo…

I przed moimi oczyma pojawia się obraz Alexy, która bardzo chętnie zrzuciłaby mnie

z tego wybiegu. Jeśli Shola jest jak ona…

Przechylam się w lewo.

Z drugiej zaś strony, jeśli nie jest jak Alexa, a żywię serdeczną nadzieję, że Alexa jest

jedyna w swoim rodzaju, a ja uwierzę w to, że jest zła, to będzie tak, jakby Alexa wygrała

i będzie to gorsze niż las rąk na lekcji angielskiego.

Nie mogę stracić wiary w ludzkość.

Więc jednak w prawo.

Fleur jest coraz bliżej i widzę, że na jej twarzy maluje się wyraz najpierw zdumienia,

a potem lęku. Najwyraźniej nie ma pojęcia, co robię.

Okej, ja też nie mam pojęcia, co robię, a to nie poprawia sytuacji.

No więc prawo czy lewo?

Nie umiem się zdecydować. Idę przed siebie, chwiejąc się lekko to w jedną, to w drugą

stronę. Jestem pewna, że publiczność tego nie dostrzega, za to Fleur nie ma wątpliwości, że coś

jest zdecydowanie nie tak. Panika na jej twarzy jest coraz bardziej dostrzegalna. Stara się

przewidzieć moje ruchy jak w szachowej rozgrywce, co jest niewykonalne, bo nie mam pojęcia,

jaki ruch wykonać.

Jesteśmy prawie w połowie wybiegu, a ja… Panikuję. Trzęsą mi się nogi i istnieje

realne ryzyko, że potknę się i przewrócę. Na oczach wszystkich. W butach na niskim obcasie!

I nagle wiem z całą pewnością, że tego właśnie chce Shola. Chce, żebyśmy się zderzyły.

Chce, żebyśmy upadły.

A to znaczy, że muszę działać zgodnie z planem.

Niestety. Już za późno.

Mam wrażenie, że wszystko rozgrywa się w zwolnionym tempie. Obydwie przechylamy

się to na lewo, to na prawo, jak miotane wiatrem drzewa, ale obcasy Fleur są znacznie wyższe od

moich i… Jedna z jej kostek wygina się pod dziwnym kątem, a potem Fleur, z ledwie

słyszalnym jękiem, upada na wybieg.

50 Staję jak sparaliżowana, a widownia unisono nabiera tchu.

Jasny gwint.

Och jasny, jasny gwint!

Właśnie rozwaliłam całą wielką imprezę i, co jest znacznie, znacznie gorsze,

upokorzyłam inną dziewczynę. Dziewczynę, która wcale na to nie zasłużyła.

To wszystko moja wina.

Patrzę na Fleur, która stara się jakoś podnieść i nie bardzo jej to idzie. Widzę, że w jej

oczach zbierają się łzy, a przez grubą warstwę scenicznego makijażu przebija krwawoczerwony

rumieniec.

Znam to. Upokorzenie, przerażenie, żal… Czuję się, jakbym patrzyła w lustro.

Właśnie zrobiłam Fleur to, czego nie życzyłabym najgorszemu wrogowi.

Przemieniłam ją we mnie.

I… Muszę coś na to poradzić. Cały tłum zebrany w teatrze gapi się na biedną

dziewczynę i jedyne, co mi pozostaje, to odwrócić jakoś ich uwagę, żeby mogła się pozbierać.

Biorę więc głęboki oddech i zanim spróbuję wybić sobie z głowy ten pomysł, unoszę

ręce nad głowę.

I zaczynam tańczyć.

W porządku, „taniec” nie jest zapewne właściwym słowem.

Nie umiem tańczyć. Umiem jedynie wykonywać ruchy, które Annabel powtarza na każdej

rodzinnej imprezie, na której, o zgrozo, przewidziano jakąś taneczną aktywność. Pierwszy ruch

polega na uniesieniu w górę rąk i pokazaniu palcem wskazującym sufitu (Annabel nazywa ten

ruch „sprzeciw, Wysoki Sądzie”). Potem trzeba obydwie dłonie położyć na sercu („przysięgam na

Biblię”), a później udawać, że chce się objąć kolejno kogoś bardzo grubego, bardzo chudego

i samego siebie („gruby sędzia, chudy sędzia, cela”). Całość można powtarzać w dowolnej

konfiguracji.

Nie znam żadnych innych kroków, więc, wobec braku alternatywy, to właśnie robię –

powtarzam te trzy ruchy aż do znudzenia. Staram się przy tym kołysać biodrami, mając nadzieję,

że nie wyglądam, jakbym usiłowała rozepchnąć na boki dwa ciężkie meble.

Nie bardzo wiem, co właściwie robię, i nie do końca mnie to obchodzi. Chcę po prostu

dać kilka chwil wytchnienia Fleur. To z mojej winy znalazła się w tej paskudnej sytuacji,

chętnie więc wezmę na siebie część jej upokorzenia. W tym akurat mam doświadczenie.

Widownia milczy. Kątem oka widzę, że Fleur powoli dźwiga się na nogi, wyciągam więc

jedną dłoń (druga dalej wyraża sprzeciw), by jej pomóc.

Cisza jest przerażająca. Trzymam Fleur za rękę i stoimy obok siebie (ja wciąż się

kiwam), a wszyscy ci ludzie po prostu się na nas gapią. Aż wreszcie… Wreszcie…

Ktoś zaczyna klaskać.

To tata, jakżeby inaczej. Po chwili dołącza do niego ktoś jeszcze. Dźwięk dochodzi

z lewej, z miejsca, gdzie powinien być Wilbur.

Mam ochotę krzyczeć z wdzięczności, ale aplauz nie kończy się na dwóch osobach. Po

chwili dołączają kolejne. I kolejne. Nie mija pięć sekund, a w sali szaleje burza oklasków.

O rany…

Klaszczą… dla nas?

Ale dlaczego?

Może… Może to takie ironiczne oklaski? Sarkastyczne? Obraźliwe? A może po prostu

klaszczą automatycznie, bo zbliża się koniec show i klaskaliby nawet wtedy, gdyby na wybieg

wyszła ekipa sprzątająca?

— To było dobre – krzyczy ktoś z tylnych rzędów.

— Macie klasę – dołącza się inny głos.

— Brawo, dziewczyny! Tak trzymać!

O mój Boże, to… To są prawdziwe oklaski.

Fleur obraca się w moją stronę. Jest czerwona na twarzy, mnie również palą policzki, nie

wygląda jednak, jakby wciąż miała zamiar płakać. Nawet się lekko uśmiecha.

A potem, nie puszczając mojej ręki, kłania się publiczności.

Odchodzimy, jak gdyby nigdy nic, ścigane aplauzem widowni.

51 Szczerze powiedziawszy, to, co dzieje się po naszym powrocie, jest dla mnie nie do

wytrzymania. Za dużo hałasu, poklepywania po plecach, pisków i pytań, na które nie potrafię

odpowiedzieć. Nie znam tych ludzi i nie wiem, czego ode mnie chcą.

Czekam, aż opadnie pierwsza fala entuzjazmu i gdy nikt nie patrzy, włażę pod

najbliższy, okryty wielką płachtą materiału stół.

Nie przypuszczam, żebym kiedykolwiek była w stanie zrozumieć świat mody. Po reakcji

tych ludzi można byłoby wnosić, że nigdy w całej historii pokazów nie zdarzył się ani jeden

upadek, że o tańcu na wybiegu nie wspomnę. A nawet jeśli? Rany, czy oni nie mogliby spojrzeć

na to, co się stało, z szerszej perspektywy? To nie było wydarzenie na miarę wynalezienia leku

na raka ani odczytania manuskryptu Voynicha. A szkoda, bo ktoś powinien wreszcie ogarnąć

i jedno i drugie.

Nawet gdy tłum się rozchodzi, a w pokoju zalega cisza, wciąż nie mam dość odwagi, by

wyleźć spod stołu. Żywię uzasadnione podejrzenie, że wpakowałam się w kłopoty.

— Harriet? Jesteś tutaj?

To tata. Poznaję go po głosie i po luźno zasznurowanych trampkach.

— Małpiatko? – pyta drugi głos i do czarnych trampek dołączają wściekle

pomarańczowe półbuty z niebieskimi sznurówkami. Słyszę, jak Wilbur i tata szepcą pomiędzy

sobą. Docierają do mnie ostatnie słowa Wilbura: – To jakiś fetysz? Ma taki stosunek do stołów,

czy ogólnie do mebli?

— Po prostu jest przytłoczona – wyjaśnia tata. – Robi to od dzieciństwa. –

Z zaskoczeniem przyglądam się, jak pada na kolana i wpełza pod stół. – Kochanie, spokojnie

możesz już wyjść. Nie ma się czego bać. To, co zrobiłaś, było bardzo szlachetne i nikt nie będzie

na ciebie krzyczał.

Po chwili pod stół zagląda również Wilbur.

— No nie wiem – mówi. – Yuka właśnie tu idzie, a nigdy, jak żyję, nie widziałem, żeby

zaciskała usta tak mocno. Dolna część jej twarzy podejrzanie przypomina zaklejoną kopertę.

— Nie wiedziałam, co zrobić – wyjaśniam, podciągając kolana pod brodę. – Przepraszam.

Nic innego nie przyszło mi do głowy.

— Przepraszasz? – Wilbur dramatycznym gestem kładzie obydwie dłonie na piersi. –

Pączuszku, Baylee nie mogłoby zyskać większego zainteresowania mediów, nawet gdyby Yuka

powiesiła się na żyrandolu. Głową w dół. I bez spodni.

— Czego nigdy nie zrobię – oznajmia lodowaty głos i do obuwniczego zebrania

dołączają czarne, spiczaste i w pewien sposób przerażające pantofle. – Jestem boginią mody,

a boginie nie noszą spodni. Twoje insynuacje są uwłaczające.

Wilbur podrywa się na równe nogi.

— Yuko, kochanie, nie wiedziałem, że tu jesteś! Pewnie dlatego, że nie mam oczu na

tyłku.

— To przykre, Williamie. Sugeruję zwrócić się z tym bezpośrednio do Boga i zażądać,

by poczynił dla ciebie wyjątek. A co do ciebie, Harriet Manners… – Przerywa na chwilę

i czuję, jak po plecach ścieka mi strużka potu. – Chciałabym pomówić z tobą osobiście.

Z tobą, a nie z blatem stołu, bądź więc łaskawa spod niego wyjść.

Spoglądam na tatę w poszukiwaniu pokrzepienia, po czym przygryzam wargę

i zaczynam wyłazić z zacisznej kryjówki.

— Przepraszam, Yuka – szepcę.

— Czuję się nieco zagubiona. Czy byłabyś tak uprzejma i wyjaśniła mi, co robiłaś na

środku mojego wybiegu?

— Tańczyłam – odpowiadam, gapiąc się w podłogę.

— To… zaskakujące. I dość niewiarygodne. Widziałam już najróżniejsze pokazy

taneczne i wierz mi, nie wyglądały podobnie do tego, co pokazałaś.

— Momencik! – prosi tata, wyłażąc spod stołu. Wyprostowany przerasta Yukę o jakieś

dwie głowy. – To naprawdę był taniec. Moja żona go wymyśliła. – Wypina dumnie pierś. –

Nazywa się Ostatnia Apelacja.

— Wielka szkoda, że pańska żona go nie opatentowała. – Gdyby spojrzenie Yuki mogło

zabijać, tata byłby trupem. – Jutro będzie znany na całym świecie. Ale, ale… Harriet, prosiłam

cię, żebyś przeszła się po wybiegu w tę i z powrotem. Czy to naprawdę takie trudne?

— Wiem – mówię cichutko. – Wyrzucasz mnie?

Yuka spogląda na Wilbura.

— Jakie były reakcje, Wiliamie? Nie słuchałam pismaków, nie znoszę ich paplaniny.

— Wilbur, nie William – poprawia ją odruchowo. – Redaktor „Elle” powiedział, że

Harriet była świeża. Ci z „Harpers” użyli słowa „przepyszna”, a „Vogue” pewnie napisze, że

jest w niej niezwykłe ciepło.

Tata patrzy na nich, jakby oszaleli.

— Moja córka nie jest bochenkiem chleba – zauważa z lekkim niesmakiem.

Yuka posyła mu drwiące spojrzenie spod uniesionych brwi i zwraca się w moją stronę.

— W takim razie, Harriet Manners, nie wyrzucam cię. I Fleur też zostaje. Wyjaśnijmy

sobie jednak raz na zawsze: jeśli będę chciała, żebyś tańczyła, to ci o tym powiem, a nawet

dam ci przygotowaną krok po kroku choreografię. Rozumiemy się?

— Tak – potwierdzam, czując się trochę podniesiona na duchu. To dziwne, ale im lepiej

poznaję Yukę, tym bardziej ją lubię. W pewien sposób przypomina mi Annabel.

— A teraz – Yuka spogląda na zegarek – wracacie do hotelu. W penthousie na górze jest

afterparty. Wszyscy już tam są, modelki, celebryci, redaktorzy, i przepijają moje pieniądze.

Z trudem przełykam ślinę, która i tak prawie staje mi w gardle, gdy dostrzegam, jak

tata rozjaśnił się na wzmiankę o imprezie.

— Ja… – odchrząkuję. – Nie jestem pewna, czy…

— Ty, Harriet – ciągnie Yuka, jakbym się w ogóle nie odezwała – idziesz oczywiście

prosto do łóżka. Jesteś niepełnoletnia i to nie miejsce dla ciebie. Jeśli nakryję cię gdzieś poza

pokojem, wyciągnę konsekwencje i zapewniam, że będzie bolało. Dosłownie i w przenośni.

Jasne?

Mam ochotę rzucić się jej na szyję.

— Jasne! – oznajmiam i w tej samej chwili ziewam. O rany, ależ jestem zmęczona. To

był długi dzień. Bardzo długi. Prawdopodobnie najdłuższy dzień w moim życiu.

— Ej, moment – protestuje tata. – To nie fair!

— To, o czym mówiłam, dotyczy również pana – ucina marudzenie Yuka. – Bolesne

konsekwencje. Tak?

— Tak, tak – przytakuje ponuro tata. – Oczywiście.

Czuję, że się uśmiecham, bo… jest prawie jak w domu.

Annabel powiedziałaby dokładnie to samo.

52 Jakimś cudem udaje mi się przespać bitych dziesięć godzin i to pomimo starań taty, by

sabotować ten śmiały plan. Dostaliśmy wspólny pokój. Ja mam spać na wielkim łożu, a on na

sofie, więc najpierw muszę wysłuchać kilku uwag o smętnym losie przydupasa, czy jakoś tak.

Potem robi się jeszcze weselej.

— Chciałbym, żebyś wiedziała – mówi tata, gdy półprzytomna myję zęby – że gdybym

na przykład obudził się w środku nocy i odkrył, że się malujesz, to pomyślałbym, że nadal śnię.

Kiwam głową.

— Jasne, tato.

Dziesięć minut później, gdy wpełzam pod kołdrę, odziana w moją śliczną piżamę

w pingwiny, tata podejmuje wątek.

— Gdybym obudził się w nocy i odkrył, że nie ma cię w łóżku, pomyślałabym, że na

pewno mam złudzenia i wcale bym się nie przejął.

— Fajnie – mruczę, uklepując poduszki.

— A gdybyś pojawiła się nagle, pachnąc, jakby to ująć, imprezą, to, przyrzekam, nikomu

bym nie powiedział. Nikomu!

— Okej – zgadzam się, czując, jak ogarnia mnie sen.

Światło w pokoju nagle się zapala.

— Naprawdę nie masz zamiaru iść na tę imprezę? – pyta z niedowierzaniem tata. – Ani

na trochę? Nie zamierzasz wymknąć się i sprawdzić?

— Nie. Ale ty możesz iść. I tak się stąd nie ruszę, bo będę spaaaaaaaaać.

— Och, cudownie! Po prostu fantastycznie, Harriet! Zamiast skorzystać z okazji i…

A zresztą, nieważne. Dlaczego miałbym w ogóle chcieć spotkać Julię Roberts, pić martini

z gwiazdami? Będę tu sobie siedział i jadł piklowane ogórki.

Ziewam rozdzierająco. Rany, co jest z tymi ogórkami?

— Jak chcesz, tato.

— Tak właśnie zrobię – mruczy, wyłączając lampę. – Na co komu taka oszałamiająca

impreza, skoro może przez całą noc siedzieć na sofie i… jeść… piklowane…

Słowo ogórki zamienia się w potężne chrapnięcie. Serio, chrapanie taty brzmi jak

wiertarka udarowa.

Wyciągam się wygodnie na plecach i spoglądam w sufit. Gdzieś tam, wysoko nad nami,

trwa przyjęcie, na którym piękni, bogaci i znani ludzie piją, śmieją się, całują powietrze,

błyszczą i pozują do zdjęć. Ci ludzie mają na sobie cudowne ubrania i żyją jak bohaterowie

bajek w cudownym, magicznym świecie mody.

I nic mnie to nie obchodzi.

Przez kilka minut słucham morderczego chrapania, a potem zamykam oczy

i odpływam.

Lot powrotny mamy dopiero o czwartej po południu, tak więc cały poranek i wczesne

popołudnie możemy poświęcić na zwiedzanie. Moskwa pełna jest oszałamiających zabytków,

i skoro Yuka powiedziała, że możemy „robić to, co robią normalni ludzie”, zamierzamy choć

część z nich zobaczyć.

I udaje nam się. Przez jakiś czas podziwiamy Kreml, potem zaś Sobór Archangielski,

gdzie pochowani są carowie z dynastii Romanowów, i pokrytą złotą kopułą Dzwonnicę Iwana

Wielkiego. Później idziemy obejrzeć pomnik Piotra Wielkiego i Teatr Bolszoj, aż w końcu

docieramy do przepięknego parku z zamarzniętym stawem pośrodku. Robimy mnóstwo zdjęć.

Cudowny dzień psują tylko dwie rzeczy – to, że wciąż muszę kłamać, bo Nat dopytuje, jak się

czuję, oraz to, że Annabel wydzwania do taty, płacząc. To ostatnie jest bardziej niż niepokojące,

bo Annabel nigdy nie płacze. Ta kobieta ogląda w telewizji filmy o tygrysach rozszarpujących

gazele i daje tygrysom noty za styl.

Kolejny telefon dopada nas akurat wtedy, gdy stoimy przy stoisku z pamiątkami.

Kupiliśmy ręcznie malowane matrioszki, misia, który gada coś po rosyjsku, oraz męski

podkoszulek z napisem wykonanym cyrylicą.

— Kochanie – mówi tata, podając sprzedawczyni pieniądze. – Naprawdę rozumiem

rozmiary tej tragedii.

Nie wiem, o co chodzi, bo z odległości słyszę tylko dziwne piski. Można byłoby

odnieść wrażenie, że tata rozmawia z myszą.

— Naprawdę rozumiem, kochanie, ale to tylko mleko. Możesz je wytrzeć. – Piski

przybierają na sile. – Kupimy płatki kukurydziane, kochanie. – Jeszcze więcej pisków. –

I miskę. Tak, kochanie, dokładnie taką samą. Proszę cię, przestań płakać.

Łamaną angielszczyzną sprzedawczyni pyta, czy zapakować jeden z gadżetów.

Piski Annabel stają się głośniejsze.

— Co? Zapakować? – Przez sekundę tata robi wrażenie lekko zagubionego. – Annabel, co

ty mówisz? Jestem w kawiarni i kupuję kawę, a pani pyta, czy to na wynos. – Pisk. Więcej

pisków. – Tak, niedługo wracam, ale naprawdę potrzebuję kawy.

Wreszcie, po upływie wieczności, tata wyłącza telefon i przesuwa dłonią po twarzy.

— Mało brakowało – mówi ponurym tonem. – Harriet, Annabel jest wyraźnie nie

w sosie. Musimy ją jakoś przeczekać. I uspokoić. Co robimy?

Przełykam ślinę i wskazuję palcem na moje obcięte krótko włosy.

— Może lepiej jej tego nie pokazywać? – sugeruję.

— O tak, to doprowadzi ją do szału. Musimy poczekać, aż minie jej wilkołacza pora. –

Zamyśla się na chwilę. – Chyba że nie minie. Myślisz, że to możliwe, że ona po prostu

zwariowała?

Telefon taty znów zaczyna dzwonić. Patrzymy po sobie.

A potem tata spogląda na stojak z futrzanymi czapami.

— Weźmy kilka – proponuje, a potem wzdycha ciężko. – Wyłączymy ogrzewanie

i będziesz udawać, że się przeziębiłaś.

— Myślisz, że to kupi?

Tata kręci ponuro głową.

— Nie ma mowy. Spójrz na mnie Harriet, zapamiętaj mnie dobrze. Już niebawem zostanę

przeżuty i pożarty. – Odbiera telefon. – Kochanie? – Pisk, pisk, pisk. – Słońce, więc po prostu

wyrzuć te spalone kawałki i zrób świeże tosty. – Pisk. – Wiem, że to nie będzie to samo, ale to

jedyne wyjście – przekonuje, a potem spogląda na mnie i wymownym gestem puka się

w czoło. – Wariatka! – mówi do mnie bezgłośnie.

Mam zamiar nabyć tak wiele rosyjskich czapek, ile tylko zmieści się do torby.

Na szczęście, gdy lądujemy na powrót w Anglii, czuję się już o wiele lepiej. Na głowie

mam wielką czapę, która okazała się bardzo wygodna i mięciutka i pasuje do mojego

pomarańczowego swetra w płatki śniegu. Jest nieźle.

Jest nawet lepiej niż nieźle. Po raz pierwszy od dawna mam wrażenie, że jest całkiem

dobrze. Żegnając się z tatą i idąc do sklepu po batonika na powitanie, myślę nieśmiało, że

podoba mi się ten stan rzeczy i chcę, by trwał.

Hej! Byłam w Moskwie, wzięłam udział w pokazie mody i przetrwałam!

No dobrze, może tak naprawdę wcale się nie zmieniłam i jestem wciąż tą samą Harriet,

tyle tylko, że znacznie mniej włochatą. No i mam rosyjskiego misia. Spójmy na to jednak

z nieco innej strony – transformacja wymaga czasu. Nawet takie gąsienice (które są przecież

malutkie) spędzają w kokonie od czterech do dziewięciu dni. Muszę poczekać, bo przecież mam

świadomość, że proces już się rozpoczął. Dla przykładu, wiem sporo rzeczy, których nie

wiedziałam wcześniej. Na przykład to, że baza pod makijaż sprawia, iż cień na powiekach dłużej

się trzyma.

Albo to, że różowa szminka bardzo lubi wszystko brudzić.

Może wszystko zależy od pozytywnego myślenia? Może tak naprawdę musimy po prostu

bardzo chcieć i bardzo wierzyć. I jeszcze pamiętać o tym, że zawsze możemy zacząć od

początku…

I wtedy właśnie coś mnie uderza.

Dosłownie.

W chwili, w której wreszcie dochodzę do porozumienia z samą sobą, w chwili, gdy

świat nabiera wreszcie sensu, a elementy układanki wskakują na swoje miejsca; w chwili, gdy

czuję w sobie pewność i jasność, która za moment zacznie emanować porami mojej skóry,

w tej własnej chwili z ogromną prędkością uderza mnie mały żółty banan.

Prosto w głowę.

53 Przez pierwszych kilka chwil trudno mi pojąć, skąd wzięły się te banany. W liczbie

mnogiej. Nie mija pięć sekund, jak obrywam kolejnymi. Jeden utknął w czapie, drugi prawie

wpadł mi za kołnierz a trzeci, nadgryziony, upaprał rękaw kurtki.

Odruchowo spoglądam w górę.

— Hej, małpo! – Dopiero słysząc ten głos, przyjmuję do wiadomości, że nie jestem

świadkiem ekstraordynaryjnych zjawisk pogodowych. Zostałam zaatakowana! Alexa stoi po

drugiej stronie ulicy, tuż obok warzywniaka. – Małpo! – wrzeszczy znowu. – Czy małpa chce

jeszcze jednego banana?

Zastygam w bezruchu, po trosze ze strachu, a po trosze ze zdumienia. Alexa ma na

głowie chyba najbrzydszą fryzurę, jaką w życiu widziałam. Oj, przeczuwam, że to nie będzie

miłe spotkanie.

Momencik. Dlaczego wracamy do utartego schematu? Przecież miało być zupełnie

inaczej, prawda? Jeśli wszystko zostało tak, jak było wcześniej, to po jakiego grzyba się

wysilałam?

— Daj mi spokój – mówię ze spokojem, którego nie czuję, i obracam się na pięcie.

Alexa przechodzi przez pasy i rusza za mną.

— Nie dam ci spokoju – oznajmia i kolejny banan uderza mnie w tył głowy. –

Widziałam wczoraj dokument o małpach, Harriet. I wiesz, co? Ty naprawdę jesteś jedną

z nich. Wyglądasz jak małpa, ruszasz się jak małpa. Jak mały pomarańczowy orangutan

z owłosionymi łapami. – Spoglądam na nią kątem oka i widzę, że w zadumie patrzy na siatkę

z zakupami. – Jak to dobrze, że te banany są niedobre – podejmuje konwersacyjnym tonem. –

Gdyby były smaczne, chyba byłoby mi ich na ciebie szkoda.

— Aha – mruczę pod nosem, bo nie wiem, co miałabym powiedzieć. Ucieszyć się, że

dzięki mnie niejadalne banany znalazły zastosowanie?

Alexa patrzy na mnie i szczerzy zęby w czymś, co na pewno nie jest uśmiechem.

Wygląda jak drapieżnik.

— Co o tym sądzisz, Harriet? – pyta zimno, wskazując swoje włosy. – Podoba ci się

moja nowa fryzura?

Nie powinnam odpowiadać. Jeśli odpowiem, zrobi się jeszcze gorzej. Ale… to silniejsze

ode mnie.

— Odlotowa.

— Naprawdę?! Bo ja nie jestem zachwycona. – Przeczesuje dłonią sterczące na wszystkie

strony kosmyki. – Raczej wkurzona.

Wyobrażam sobie minę Alexy, gdy po raz pierwszy ujrzała nowy fryz, i parskam

śmiechem. Natychmiast przygryzam wargę. O kurczę. Teraz naprawdę przesadziłam.

— Śmieszy cię to? – wrzeszczy Alexa. Resztki jej opanowania wyparowały. – Myślisz, że

to takie zabawne?

— W żadnym razie – odpowiadam, poprawiając na ramieniu torbę. Przygotowuję się do

ucieczki. Nie mam wiele czasu.

— Super! Bo to wcale nie jest zabawne – ryczy Alexa, której twarz przybrała podejrzanie

buraczkowy kolor. – Wcale! Moja fryzjerka jest wolna dopiero jutro, a to znaczy, że musiałam

dwa dni chodzić z tym czymś! Dwa dni, ty małpo! Wiesz, ilu chłopaków przestało zwracać na

mnie uwagę?

— Dwóch?

— To było pytanie retoryczne! Ale, ale, wiesz, co powiedziała Nat? Że zrobiła to dla

ciebie! Więc teraz mi za to zapłacisz.

Zaczyna do mnie docierać, że Alexa ma zamiar mi przyłożyć. Po tylu latach odgrażania

się wreszcie przejdzie do rękoczynów i po prostu mnie walnie. Zaciskam pięści i przebiegam

w myślach schematy postępowania w podobnych sytuacjach.

1. Uciec. Natychmiast.

2. Poczekać, aż mnie uderzy, i wtedy uciec.

3. Poczekać, aż mnie uderzy, oddać jej i wtedy uciec.

4. Uderzyć pierwsza i uciec.

Jest jeszcze piąty wzorzec, ale jestem zbyt zestresowana, by go przywołać.

5. Stój jak kompletna kretynka i patrz na adwersarza z otwartymi ustami.

Okej, wyszło na to, że spontanicznie zastosowałam ostatnią opcję.

— Masz zamiar mnie uderzyć? – pytam z niedowierzaniem. Czuję się dziwnie

odrętwiała a jednocześnie spokojna. Może to wszystko nareszcie się skończy? Może teraz, gdy

Alexa da fizyczny upust swojej niechęci, przestanie się mną interesować.

Ale ona marszczy brwi, a potem wybucha szczekliwym śmiechem.

— Uderzyć cię? Dlaczego miałabym cię uderzyć? Co niby miałabym dzięki temu zyskać?

Poza masą kłopotów? – Sięga do torby i coś z niej wyciąga. Gazeta? – Zapominasz o czymś,

Harriet. Znam cię od dziesięciu lat i wiem o tobie wszystko. Nie muszę cię bić.

Nic z tego nie rozumiem, równie dobrze ktoś mógłby mi wypchać czaszkę watą.

O czym ona mówi? Co… O nie. Z jakiegoś powodu jestem przekonana, że to, co wymyśliła,

absolutnie mi się nie spodoba. Że lepiej byłoby, gdyby po prostu użyła pięści.

— Co to jest? – pytam, spoglądając na gazetę.

— To? – Alexa spogląda na swoje ręce. – To, droga Harriet, jest artykuł. O pewnej

piętnastolatce, która została nową muzą świata mody. I która szturmem podbiła wczoraj…

Gdzie to było? Ach tak, podbiła Moskwę.

Mam wrażenie, że temperatura powietrza spadła o jakieś pięćdziesiąt stopni Celsjusza.

Dygocę i żołądek podjeżdża mi do gardła. Zapomniałam. Zapomniałam o tym, jak bystra jest

Alexa. I jak bardzo potrafi być okrutna.

— Moskwa w Rosji – dodaje, patrząc na mnie z paskudnym uśmiechem. – Mówię to na

wszelki wypadek, żeby ci udowodnić, że wiem, gdzie byłaś.

Nie, proszę… Nie! To niemożliwe! To było ledwie wczoraj i na pewno nie mieli czasu…

Chyba że mieli. Wydrukowali to w nocy?

Dlaczego nie?

Fałszywy grymas Alexy staje się jeszcze bardziej fałszywy. Unosi gazetę, żebym mogła

sama zobaczyć. I oto… Tak, jestem tam. Idę po wybiegu z rękoma w górze, a za mną usiłuje

podnieść się Fleur. Wielki napis nad naszymi głowami głosi: MŁODZIUTKA BRYTYJKA

ZWALA ŚWIAT MODY Z NÓG!

Przezabawne, nie?

— Ja… Ja… – Nie mogę wydobyć z siebie nic więcej. – Ja…

— Ja, ja, ja – przedrzeźnia mnie Alexa, nie odrywając wzroku od zdjęcia. – Nie jestem

w stanie pojąć, dlaczego ktoś miałby robić ci zdjęcia, ale wychodzi na to, że potrafisz zrobić

z siebie idiotkę w każdej możliwej sytuacji.

Powoli zaczyna do mnie docierać, jak bardzo parszywa jest cała ta sytuacja.

— Ty… Czy komuś to pokazywałaś? – pytam zdławionym szeptem. O rany, brzmię,

jakby mnie ktoś dusił. – Komukolwiek?

Alexa udaje zdumioną.

— Ale komu? Na przykład dyrektorce szkoły, która mogłaby być zainteresowana tym,

dlaczego przez dwa dni nie było cię na lekcjach? Ależ oczywiście, że tak. Wyznam, że

specjalnie się do niej wybrałam. Jak myślisz, Harriet, jaką dostaniesz karę? Zawieszą cię?

A może… – stuka paznokciem w wielki tytuł – po prostu cię wyrzucą?

Potrząsam głową, zbyt ogłupiała, by od razu protestować. Mieliby mnie zawiesić? Mnie?

Harriet Manners? Nigdy w życiu nie byłam zawieszona! I nie będę! Wyrzucona też nie!

O kurczę… Szkoła szkołą, jest przecież coś jeszcze. Coś bardzo, bardzo ważnego.

— Ktoś jeszcze to… widział?

Alexa wybucha głośnym śmiechem.

— Kto taki? Chodzi ci o Nat? O dziewczynę, której największym życiowym marzeniem

jest zostać modelką? Tę, która nie odzywała się do nikogo po wycieczce do Birmingham? Tę,

która płacze, gdy nikt nie widzi? Twoją wielką obrończynię, która mówiła wszystkim, że siedzisz

chora w domu. Która naprawdę WIERZYŁA w to, że siedzisz chora w domu? Ojej… – Unosi

lekko brwi. – A co? Miałam jej nie mówić?

Och nie. Niech to nie będzie prawda. Nie. Proszę.

— Powiedziałaś jej? – krzyczę. Już się nie boję. Na pewno nie Alexy. – Powiedziałaś?

— Nie. Ale podrzuciłam jej jeden egzemplarz gazety prościutko do skrzynki pocztowej –

oznajmia, a potem odwraca się do mnie plecami i poprawia lekko włosy. – To jest zemsta,

Harriet. Vendetta. Odpłata. Odwet. Znasz pewnie więcej synonimów, wybierz sobie jakiś.

i w ten właśnie sposób mój ledwie co poukładany świat rozpada się na nowo.

54 Biegnę tak szybko, jak jestem w stanie, mam jednak przeczucie, że nie zdążę. Może

gdybym bardziej przykładała się do lekcji WF-u…

Włączam telefon i wystarczy mi jeden rzut oka, by wiedzieć, że jest bardzo, bardzo źle.

Mam piętnaście nieodsłuchanych wiadomości na poczcie głosowej (wszystkie od Wilbura),

a tata nie odbiera.

Cześć, tu Richard i Hugo Manners. Nie możemy teraz odebrać… Zaszczekaj, Hugo!

HAU! Dobry piesek! (Hugo dyszy ciężko do słuchawki.) Proszę, zostaw wiadomość po usłyszeniu

sygnału, chyba że jesteś sprzedawcą okien, wtedy nie zostawiaj, bo mamy już ok… BIP!

— Tato – mówię zdyszanym głosem, bo wciąż biegnę. – Jesteśmy ugotowani! Nie pozwól

Annabel kupić… – O nie! Nie mam pojęcia, co to była za gazeta! – Nie pozwól jej niczego

kupować. Niech nie wychodzi z domu, bo się dowie!

Naciskam „rozłącz” i pędzę przed siebie. Wiem, że teraz to właśnie jest najważniejsze.

Dopaść Nat, nim ona dopadnie gazetę.

Najwidoczniej jestem jedyną osobą, która gdzieś się spieszy. Dostaję szału, czekając, aż

mama Nat otworzy wreszcie drzwi. Posuwam się nawet do tego, by krzyknąć kilka razy „pali się,

pali się” przez dziurkę od klucza.

Gdy wreszcie otwiera, staję jak wryta.

— Harriet? – pyta zdumionym tonem. – Co ty wyprawiasz?

Przełykam z trudem ślinę, starając się pozbierać myśli. Nie jest to łatwe, bo mama Nat

jest… niebieska. Nie trochę niebieska, tylko bardzo niebieska. Tak jak Annabel, Victoria nosi

czasem po domu coś w rodzaju szlafroka. Ten, który ma na sobie dzisiaj, przypomina raczej

kimono. Niebieskie. Z szerokimi rękawami i stadkiem haftowanych motyli. Niebieskie są

również ręcznik, którym owinęła sobie głowę, oraz rozsmarowana na twarzy maseczka.

I nie, żeby mama Nat przypominała gigantycznego Smerfa. Przypomina Nat, tylko

o dwadzieścia lat starszą i mocno podrasowaną przez chirurgów plastycznych.

— Co się dzieje? Apokalipsa? Wszyscy umrzemy?

— Tak. To znaczy nie! Nie w tej chwili w każdym razie. Jest może Nat?

— Nie mam pojęcia, jeszcze dochodzę do siebie po botoksie. Ledwie cztery zastrzyki,

a ja nie mogę ruszyć twarzą. Spójrz tylko! – Patrzy na mnie dziwnie. – Rozumiesz? Nie jestem

w stanie się zezłościć. Nic nie widać! Jakby mnie na siłę konwertowali na buddyzm!

— Muszę się z nią zobaczyć.

— Wszystko w porządku?

— Nie do końca – przyznaję, ściągając pospiesznie buty, żeby nie nanieść błota na

śnieżnobiałe dywany. – Dostałyście dzisiaj jakąś przesyłkę?

Victoria po raz kolejny stara się zrobić coś z twarzą.

— Nic o tym nie wiem.

Nieruchomieję na moment. Fala ulgi, która mnie zalewa, jest tak wielka, że przez moment

obawiam się, że zemdleję. Może, oby tak było, Alexa miała zły adres!

— Naprawdę? Zupełnie nic nie przyszło?

— Chyba nie.

Biorę głęboki oddech i trochę się uspokajam. Nie bardzo, na to jeszcze za wcześnie. Po

prostu przestaję tak strasznie panikować. Okej. Jest dobrze. Powiem Nat i… jakoś się ułoży.

— Chyba że masz na myśli tę kopertę, którą ktoś wetknął pod drzwi?

Całe powietrze uchodzi mi z płuc.

— Kopertę? – pytam.

— Tak. Zaniosłam ją Nat parę minut temu. Nie wiem, czy nazwałabym to „przesyłką”, ale

wyglądała na ważną. Ręcznie zaadresowana i w ogóle.

Nie. Nie. Nie!

Nim Victoria zdąży powiedzieć coś jeszcze, podrywam się i wbiegam po schodach.

55 Za późno.

To jedyne, czego jestem pewna, gdy otwieram drzwi pokoju Nat. Za późno. Nat, z gazetą

w ręce, siedzi na łóżku w piżamie, a na jej twarzy maluje się wyraz takiego bólu i zawodu,

jakich jeszcze nie widziałam.

I to nie jest hiperbola.

— Nat! – zaczynam i zacinam się. – Ja… To nie jest to, na co wygląda.

Tyle tylko, że jest. A nawet bardziej.

— Co to jest, Harriet? – pyta Nat dziwnie stłumionym głosem, podnosząc gazetę. –

Harriet? O co chodzi?

O rany, mam wrażenie, że znowu mamy po pięć lat. Nat brzmi tak… tak dziecinnie.

Niewinnie. Czuję się jak ostatnia świnia.

— To… To… – Nie umiem spojrzeć jej w oczy. – To jest to, co widzisz. Przecież wiesz.

— Więc wcale nie byłaś chora?

— Nie.

— Byłaś w Rosji?

— Tak

— I jesteś modelką?

— Tak.

— Broniłam cię…

— Wiem.

— Zostawiłaś mnie z Alexą i nie powiedziałaś, dlaczego?

O Boże…

— Tak.

— Po prostu mnie… – Nat milknie na chwilę i marszczy brwi. – Okłamałaś mnie.

— Chciałam ci powiedzieć, naprawdę. Szukałam tylko jakiegoś sposobu…

— I postanowiłaś zrobić to za pomocą międzynarodowej gazety?

Patrzę na nią w zdumieniu.

— Myślisz, że to ja przyniosłam ci tę gazetę? – pytam z niedowierzaniem, a potem

spoglądam na kopertę. Napisano na niej: Dla Ciebie, Nat. Tak będzie łatwiej.

Alexa przeszła samą siebie.

— A nie?

— Oczywiście, że nie! – wykrzykuję. – Chciałam to utrzymać w sekrecie przez… –

zamykam usta, bo nagle nie jestem pewna, czy przypadkiem nie pogarszam sprawy.

Pogarszam. Wskazuje na to mina Nat.

— Miałaś zamiar nadal mnie okłamywać?

— Nie… Ja… No, jeszcze przez chwilę. Przez kilka dni. – Jąkam się, bo nagle trudno mi

uwierzyć samej sobie. Okłamałam Nat, okłamałam Annabel, być może, myśląc, że za moment

wszystko wyjaśnię, okłamywałam również siebie? To zawsze jest najgorsze, odkryć, że nie było

się szczerym z samym sobą.

Na twarzy Nat pojawiają się rumieńce.

— Dlaczego? – pyta.

— No bo… Bo… – O rany, wszystkie te świetne powody nagle wydają mi się zupełnie

bezsensowne. – Bo byłaś na mnie taka zła po tamtym pokazie…

— Byłam zła, bo mnie okłamałaś! – przerywa mi Nat. – Nie dlatego, że zrobili ci zdjęcia.

Mówiłam ci!

— Nic chciałam cię zranić…

— No to świetnie ci się udało!

— Bo… – Oblizuję spierzchnięte wargi. – Bo bałam się, że będziesz chciała to zepsuć.

— Że będę chciała to zepsuć? – Nat aż zapowietrza się ze zdumienia. – Zepsuć? Jestem

twoją najlepszą przyjaciółką, Harriet! Dlaczego miałabym chcieć ci zaszkodzić?

— Bo… nie wiem, czy to zrozumiesz. Myślałam, że nie będziesz się już chciała ze mną

przyjaźnić.

Nie mam problemu z wymyślaniem kolejnych powodów, wiem jednak, że tak naprawdę

chodzi o coś innego. Kłamałam, bo tak było łatwiej. Bo jestem tchórzem. I egoistką. I nie

myślę zbyt wiele o ludziach, których kocham.

Kłamałam, bo myślałam wyłącznie o sobie.

Nat podrywa się z łóżka. Urażona pięciolatka znikła, zastąpiona przez… coś

przerażającego. Naprawdę po raz pierwszy w życiu się jej boję.

— Dość, Harriet – warczy. – Dość. Zrobiłaś swoje. Udało ci się. Nie chcę być twoją

przyjaciółką. A teraz wyjdź.

— Ale… – Otwieram usta, by zastosować kolejną linię obrony, prawda jest jednak taka,

że przez cały ostatni tydzień kłamałam i kłamałam, i chyba kończy mi się inwencja.

— Natychmiast! – wrzeszczy Nat.

Siedzę jak skamieniała, przyglądając się, jak, czerwona na twarzy z furią przetrząsa

leżącą na łóżku torbę.

— Przepraszam – szepcę.

— Wyjdź! Po prostu wyjdź! – Poznałam dzisiaj dwa wcielenia Nat, których wolałabym

nigdy nie spotkać. To drugie jest… jak Godzilla. – Na co jeszcze czekasz? Och! Na zupę? Na

pewno na zupę! – Wyciąga coś z torby i ciska w moją stronę. Uchylam się i karton tajskiej

zupy rozbryzguje się na ścianie. – To twoja pieprzona zupa, Harriet. Ale poczekaj, mam coś

jeszcze! – Po raz drugi dzisiaj obrywam w głowę jedzeniem. – Bułeczkę? Na zdrowie, Harriet.

Napchaj się tym! I SPIEPRZAJ z mojego pokoju!

Ze zgrozą patrzę, jak Nat unosi rękę. Przez krótką chwilę myślę, że wreszcie dostanę to,

na co zasługuję…

Nic z tego. Nat opuszcza rękę, a potem po prostu wypycha mnie za drzwi.

I zatrzaskuje je z hukiem.

56 Marzę tylko o tym, żeby wrócić do domu, wpełznąć do łóżka i ryczeć, ale, niestety,

okazuje się, że to niemożliwe. Gdy tylko otwieram drzwi, wiem, że świat nie pokazał jeszcze, na

co go stać.

Hugo leży w koszyku z łbem wspartym o krawędź i śledzi mnie najsmutniejszym

psim spojrzeniem w historii. Czytałam kiedyś, że pysk psa jest w stanie przybrać około stu

różnych wyrazów, jak to miło, że poczciwa zazwyczaj mordka dziś wyraża zawód.

Nawet pies uznał mnie za winną.

— Annabel? – mówię cicho. – Tato?

Cisza. Odkładam torbę i na palcach idę do salonu. Pusto. Przemykam do kuchni. Pusto.

W łazience, garażu i sypialni rodziców również nikogo nie ma. Dziwne… Dopiero gdy

upewniam się, że niczego nie przegapiłam, idę do swojego pokoju.

I zastaję w nim tatę.

Siedzi na podłodze, oparty o szafę i nie wygląda dobrze,

— Wiesz co, Harriet? – zagaja, gdy staję w progu. – Jak na tak świetnie zorganizowaną

osobę straszna z ciebie bałaganiara.

Rozglądam się wokół. Pokój wygląda, jakby coś w nim wybuchło. Ciuchy wylewają się

z szafy, pod łóżkiem pełno jest papierków po słodyczach, a na podłodze piętrzą się książki. Tata

ma bez wątpienia rację, nie wiem tylko, czy to najlepszy moment na dyskusję o porządkach.

— Gdzie jest Annabel? – pytam.

— Odeszła.

— Jak to odeszła?

— Tak to. Odeszła. Zrobiła to, zanim odsłuchałem twoją wiadomość i wróciłem do

domu. Zabrała walizki. I kota.

— Ale dlaczego?

Tata wzrusza ramionami

— Bo to był jej kot?

— Daj spokój z kotem! Dlaczego Annabel odeszła?

Krzywiąc się lekko, tata sięga do kieszeni.

— Zostawiła liścik – mówi, podając mi żółtą karteczkę, na której napisano: MAM DOŚĆ

KŁAMSTW. ODCHODZĘ. – I jeszcze to – dodaje, pokazując wycięty z gazety artykuł.

Gapię się na ten dowód zbrodni, a serce znowu opada mi w okolice kostek.

— To moja wina – szepcę, czując, jak wyrzuty sumienia zgniatają mnie na miazgę.

— Nie bardzo – oponuje tata.

— Jak to nie bardzo? Oczywiście, że tak! O co innego mogłoby jej chodzić?

— Może jeszcze o kilka innych drobiazgów? – mówi cicho tata i wyciąga z kieszeni

kolejny papier. – To leżało na stole w kuchni – wyjaśnia cicho.

Ze zgrozą patrzę na bardzo elegancką, zaadresowaną do rodziców kopertę. Nadawcą jest

kancelaria prawnicza reprezentująca wystawców z Birmingham.

— Tato… – zaczynam i chrząkam, bo łamie mi się głos. – Przepraszam.

Tak często ostatnio przepraszam, że może powinnam nagrać wyrazy skruchy na dyktafon

i puszczać je w odpowiednich momentach. Najlepiej zapętlone.

Tata potrząsa głową.

— To jeszcze nie wszystko – oznajmia ponuro, nie podnosząc wzroku. Zaczynam się bać,

co jeszcze wyciągnie z kieszeni. Okazuje się, że to tylko następna koperta. – To z pracy.

— O co chodzi? – pytam zmieszana, bo nie bardzo rozumiem, po co firma miałaby

przysyłać coś tacie do domu i co miałoby to mieć wspólnego ze zniknięciem Annabel.

— Ja też kłamałem, Harriet. Za jej plecami zabrałem cię na zdjęcia do Moskwy i… cóż,

wcale nie dostałem z tej okazji urlopu.

— Ale… – Chyba po raz pierwszy od dawna bliżej przyglądam się tacie i nagle dociera

do mnie, że sprawia wrażenie wyczerpanego. Od kilku dni nosi te same ciuchy i czuć od niego

zapach alkoholu. Gdyby się zastanowić, to te wszystkie wcześniejsze żarty były tylko zasłoną

dymną. Zauważyłabym to, gdybym nie była tak skoncentrowana na sobie. – Nie rozumiem, tato.

Dlaczego nie dostałeś urlopu?

— Bo go nie potrzebowałem, kochanie. Wyrzucili mnie z pracy. Przeze mnie stracili

jednego z najważniejszych klientów, więc nie dali mi nawet wymówienia.

— Ale…

— To w ogóle wątpliwe, czy jeszcze uda mi się zaczepić gdzieś w branży.

— Ale mówiłeś…

— Wiem. Kłamałem. Bałem się, że Annabel się wścieknie.

— Och…

— No cóż, okazało się, że rzeczywiście się wściekła. Dużo bardziej, niż gdybym

powiedział jej od razu.

Mam absurdalne wrażenie, że niebo postanowiło nagle runąć mi na głowę.

— Och – powtarzam głupio, bo nie wiem, co innego mogłabym powiedzieć.

— Taaaaa. Och, to świetne podsumowanie – zgadza się tata, wyciągając się na dywanie. –

Trochę namotaliśmy Harriet, co? – rzuca, a potem zamyka oczy, jakby świat wokół wcale się nie

walił.

Po tym, jak udaje mi się odholować tatę przed telewizor, biorę liścik od Annabel

i odwracam go.

Bingo!

PS. HARRIET, TWÓJ OJCIEC NIGDY NIE ODWRACA KARTEK.

NIE MÓW MU, ŻE JESTEM W CIĄŻY.

A X

To na pewno sporo wyjaśnia.

Szkoda, że dopiero teraz.

57 Ludzie, którzy nienawidzą Harriet Manners:

1. Alexa Roberts

2. Kobieta Kapelusznik

3. Właściciele stoisk 24D, 24E, 24F, 24G, 24H

4. Nat

5. Klasa 11A, język angielski

6. Modelki generalnie, ale w szczególności Shola i Rose

7. Pani Miller, dyrektorka

8. Annabel

9. Harriet Manners

Nazywam się Harriet Manners i jestem idiotką.

Wiem, że jestem idiotką, bo leżę w łóżku i szukam słów, którymi mogłabym się opisać.

Kretynka. Tępak. Debilka. Głupia. No tak, słowo „geek” pochodzi od słowa „głupiec”, mogę

więc chyba uznać, że zatoczyłam pełne koło.

Wszystko popsułam.

Alexa zatriumfowała, Nat nie chce mnie znać, a Annabel po prostu nas zostawiła.

Wilbur dzwoni do mnie mniej więcej co trzy minuty. Nie odbieram. Tata stracił pracę. Kot

zaginął. Jestem winna ludziom trzy tysiące funtów. Jestem pośmiewiskiem całej Anglii. A moja

nowa fryzura żyje własnym tajemnym życiem i wyglądam jak nieszczęśliwy pomarańczowy

dmuchawiec.

Nie wiem, czy zawiesili mnie w szkole, czy nie zawiesili. Nie mam ochoty tam iść

i sprawdzać. Po raz pierwszy w życiu mam w nosie własną edukację. Przez tyle lat wierzyłam

w jej zbawienny wpływ na człowieka i, proszę, gdzie mnie ona zawiodła. No cóż, na pewno nie

zrobiłam się od niej mądrzejsza, prawda?

Och, bez wątpienia udało mi się przejść metamorfozę, tyle tylko, że na opak. Zamiast

w motyla, zamieniłam się z powrotem w jajko. Jestem jak Kopciuszek, który wrócił z balu

i odkrył, że nie potrzebują go nawet do przebierania grochu.

Boże słodki, przecież metamorfoza to nie jest specjalnie skomplikowany proces. Jakim

cudem i to udało mi się popsuć?

Jestem żałosna.

Całą noc spędzamy z tatą, kombinując, jak wszystko naprawić. Nie powiedziałam mu

o tym, co napisała Annabel z tyłu listu. Nie. Myślałam o tym, owszem, uznałam jednak, że już

tyle razy zawiodłam zaufanie ludzi, że tym razem sobie na to nie pozwolę.

— Musimy zrobić coś naprawdę dramatycznego – oświadcza tata po półgodzinnej

i bardzo wnikliwej obserwacji ściany. – Coś, co udowodni Nat i Annabel, że naprawdę

żałujemy.

Staramy się. Pieczemy przeprosinowe ciasta, robimy kartki z przeprosinami, układamy

i nagrywamy piosenki. Rano wybieram się do Nat zbrojna w całą baterię prezentów. Mam CD

z muzyką, naszyjnik z zawieszką w kształcie serduszka (do przełamania na pół), pudło

niskotłuszczowych czekoladek, pudło normalnych czekoladek, a nawet kwiaty z dołączonym

do nich wierszem. Nat z miejsca wyrzuca wszystko, nie licząc bombonierki, którą zjada

w drzwiach, nie zaoferowawszy mi nawet jednej czekoladki.

W międzyczasie tata stara się ugłaskać jakoś Annabel, stojąc przed jej biurem z wielkim

bukietem i transparentem z napisem „Annabel, przepraszam” (z tyłu jest drugi napis –

„Bardzo, bardzo przepraszam”). Po jakimś czasie zyskuje tyle, że przychodzi do niego ochroniarz

z kolejnym listem.

Zabieraj się stąd, Richardzie, albo policzę ci za czas, który mi zabrałeś. Biorę trzysta

funtów za godzinę, a ty wisisz mi dziesięć lat.

Tata mówi, że może i nie jest dobry z matmy, ale i bez tego wie, że sporo by wyszło.

Żadne z nas nie odnosi sukcesu, zostaje nam więc smętne zaleganie na sofie.

Zalegamy na niej przez całe popołudnie, potem idziemy spać, wstajemy i zalegamy

przez resztę dnia. Teoretycznie oglądamy telewizję, ale nie mam pojęcia, co akurat leci

i kompletnie mnie to nie interesuje.

Wciąż i wciąż zastanawiam się, jak mogłabym sprawić, żeby wszystko było po staremu.

Tak – po staremu. Dopiero teraz dociera do mnie, że zniosłabym wszystkie nieprzyjemności,

nazywanie mnie geekiem, dręczenie w szkole, podśmiewanie się, byle tylko cofnąć czas. Co

jest, oczywiście, niemożliwe. Z powodu, którego nawet nie potrafię wskazać, zamieniłam to, co

było dla mnie ważne, na mnóstwo rzeczy bez znaczenia. I zrobiłam to w pełnej przytomności

umysłu. Na własne życzenie.

Może jednak moje IQ wcale nie jest tak wysokie, jak myślałam.

— Żabko ty moja! – wykrzykuje Wilbur, gdy wreszcie odbieram telefon. – Gdzieś ty się

podziewała?

— Na sofie – odpowiadam zgodnie z prawdą.

— Miętusku, nie możesz po prostu siedzieć sobie na sofie. Mamy mnóstwo pracy!

Wywołałaś prawdziwą burzę. Ba! Tsunami! Po prostu wszyscy chcę cię zobaczyć. Dziennikarze,

producenci telewizyjni, goście od reality show, projektanci. Lada moment przegrzeje mi się

telefon, pralinko, i będzie to twoja wina! Dzwoni i dzwoni, i wyłączyłem go tylko na pięć

minut, żeby w spokoju wypić kawę, bo umarłbym bez kawy! Wiesz, co zrobiła genialna Yuka?

Wykorzystała te twoje drętwe podrygi, żeby nakręcić media. Powtarza wszystkim, że nadeszła

nowa era, a ty będziesz jej nową ikoną. Jesteś muzą, rozumiesz to? Muzą! Nie robotem, nie

manekinem, najprawdziwszą grecką muzą, cudownym symbolem indywidualizmu i kreacji!

— Taa, jasne – burczę pod nosem. – Symbolem porażki.

— Dokładnie! – oznajmia Wilbur, który najwyraźniej wcale mnie nie słucha. – A wiesz,

co to oznacza, kijanko?

— Nie – odpowiadam, wciąż bezmyślnie gapiąc się w telewizor.

— To oznacza, że jesteś na topie! Jesteś tak bardzo hot, że właściwie wrzesz!

Milczę.

To przez ten cały modeling wpakowałam się w wielką kabałę.

No dobra, nie do końca. To przez kłamstwa. ALE nie kłamałabym, gdyby nie modeling,

tak więc pośrednio to on wszystkiemu zawinił. Dopóki będę się w tym babrać, nic się nie

zmieni. Ewentualnie zmieni się, ale na gorsze.

— Nie obchodzi mnie to – mówię. – Przykro mi.

Wilbur wybucha głośnym śmiechem.

— Mamy chyba jakieś zakłócenia na linii, bo usłyszałem, jak mówisz, że cię to nie

obchodzi. Ale to niemożliwe, prawda? Musi cię obchodzić. To… to jak spełnienie marzeń.

— Ale nie moich – ucinam. – Znajdźcie kogoś innego.

A potem wyłączam telefon.

Nie mam pojęcia, co zrobić, wiem jednak, od czego zacząć.

Od rozmowy z Annabel.

58 Wiem, że nie powinnam kłamać, żeby spotkać się z Annabel, niestety muszę użyć

podstępu. Nie chcę, jak tata, czekać pod oknami kancelarii, by w nagrodę spotkać się

z ochroną. Na szczęście recepcjonistka jest nowa, co powinno nieco ułatwić sprawę. No, chyba

że za jej biurkiem wiszą malutkie portrety pamięciowe mój i taty z adnotacją, żeby na nasz

widok wzywać służby porządkowe. Mam nadzieję, że nie.

— Czy mogłabym się widzieć z Annabel Manners? – pytam grzecznie, ściągając

z głowy czapkę i starając się robić wrażenie jak najmniejszej.

Recepcjonistka z niechęcią odkłada gazetę.

— A czy jest pani…

— Umówiona?

— Właśnie.

— Oczywiście – mówię, a potem otwieram lekko usta w wyrazie zachwytu (to znaczy

mam nadzieję, że wyglądam na zachwyconą, a nie skrzywdzoną przez los). – Ma pani

fantastyczną fryzurę. Sama się pani czesze?

Kobieta odruchowo obraca się przez ramię, jakby chciała zobaczyć tył swojej głowy.

Wykorzystuję ten moment, by pochylić się nad stołem i spojrzeć w terminarz.

— Nazywam się Roberta Adams – przedstawiam się, gdy wreszcie się odwraca.

— Jest pani dość młoda jak na kogoś, kto potrzebuje prawnika – zauważa, marszcząc

brwi.

Ups.

— Pozywam rodziców – odpowiadam chłodno.

Wyraz jej twarzy zmienia się w okamgnieniu.

— O! Myślałam, żeby zrobić to samo! Proszę mi potem powiedzieć, ile udało się pani

wyszarpać. Zapraszam na górę.

Otwiera bramkę, nim zdążę po raz kolejny przemyśleć, co właściwie wyprawiam.

Ten budynek zawsze mnie przerażał. Gdy byłam młodsza, nie chciałam odwiedzać

Annabel w pracy, bo myślałam, że tu straszy.

— Nie, nie, kancelaria nie jest nawiedzona – wyjaśnił mi za którymś razem tata. –

Nawiedzone miejsca pełne są dusz, które nie mają ciał. Kancelaria pełna jest ciał, które nie mają

duszy. Rozumiesz różnicę?

Pamiętam dobrze, że było mu strasznie wesoło do chwili, w której odkrył, że Annabel

nasypała mu soli do wina.

Tak czy siak, to miejsce nadal mnie przeraża. W moich oczach wygląda jak wymarzona

scenografia do horroru, gigantyczna szklana trumna.

Annabel siedzi za biurkiem i wypełnia jakieś formularze. Nie podnosi głowy, gdy

wchodzę, staję więc w progu niezdecydowana i chrząkam.

— Dzień dobry, Roberto – odpowiada Annabel, wciąż nie unosząc wzroku. – Usiądź

proszę. Zapoznałam się z dokumentami i myślę, że uzyskanie prawa opieki nad świnką morską

nie powinno być wielkim problemem.

Posłusznie siadam na krześle, czując, jak wnętrzności zwijają mi się w ciasny supeł.

Trochę późno na uświadomienie sobie, że Roberta jest żywą osobą, która w każdej chwili może

zjawić się na górze. Na serio mam ostatnio problemy z przetwarzaniem faktów. Po chwili

Annabel odkłada długopis i mierzy mnie przeciągłym spojrzeniem. Bardzo staram się

uśmiechnąć, ale usta nie bardzo chcą współpracować.

— No, no, no… – mówi Annabel po chwili ciężkiego milczenia. – Muszę przyznać, że

bardzo odmłodniałaś od naszego ostatniego spotkania, Roberto. Życie z dala od męża świetnie

wpływa na twoją cerę.

— Annabel…

— A poza tym – spogląda na moją głowę – masz teraz znacznie lepszą fryzurę. Choć

zważywszy na to, co miałaś na głowie ostatnio, o poprawę nie było wcale trudno.

— Annabel, ja tylko…

— Och, przestraszyłam się. Przez moment myślałam, że przyniosłaś świnkę ze sobą, co

za szczęście, że jednak nie. To tylko czapka, prawda? Jeśli wolno mi coś doradzić, to proszę,

upewnij się, że jest martwa. Wygląda, jakby mogła pogryźć.

— Annabel…

Annabel nachyla się nad biurkiem i przyciska coś na telefonie.

— Audrey? Kiedy pojawi się ta druga Roberta Adams, przytrzymaj ją na dole – mówi

chłodnym, profesjonalnym tonem. – A na przyszłość zapamiętaj, że nie mam wśród klientek

uczennic, okej?

A potem siada wygodniej w fotelu i wbija we mnie spojrzenie.

59 Przez jakąś wieczność po prostu milczymy. Ona zapewne celowo, ja, bo nie mogę

wydusić z siebie słowa. Wreszcie udaje mi się odezwać:

— Cześć.

— Cześć, Harriet.

— Co słychać? – Naprawdę nie wiem, czy to najlepszy sposób na rozpoczęcie tej

rozmowy, ale nie jest to w tej chwili ważne. I tak nic innego nie przychodzi mi do głowy.

A poza tym naprawdę nie wiem, co słychać.

— Sypiam w biurowej szafie, co bywa dość niewygodne – odpowiada Annabel, jak

gdyby nigdy nic. – Poza tym jest uroczo, dziękuję.

Nie mogę się powstrzymać, by nie spoglądać na jej brzuch. Wygląda dokładnie tak samo,

jak ostatnio, ale nie zmienia to faktu, że cała sytuacja jest… niesamowita. Och, pewnie, że wiem,

skąd się biorą dzieci i tak dalej, ale nadal zachwyca mnie to, że jednego dnia w brzuchu jest

jedynie dżem truskawkowy, a drugiego BUM – dziecko.

Wychodzi na to, że niepotrzebnie zmarnowałam kilkanaście godzin na wyszukiwanie

w sieci sławnych jedynaków, ale mniejsza z tym.

— To prawda? – pytam. – To, co napisałaś na odwrocie?

— Że jestem w stanie absolutnie błogosławionym?

Kiwam głową, choć użycie tego akurat wyrażenia wydaje mi się lekko nie na miejscu.

— Tak, to prawda. Rosnę jak podatki.

— Łał – mruczę, lekko przytłoczona. Mimo, że wszystko dokładnie sobie przemyślałam,

nie wiem, jak powinnam zareagować. Okej, mam szeroką wiedzę w różnych dziedzinach, ale

dzieci nigdy jakoś nie były na orbicie moich zainteresowań. Będę musiała zrobić rozpoznanie.

— Powiedziałaś ojcu?

— Nie. Prosiłaś, żebym nie mówiła.

— I dobrze – prycha Annabel. – Facet powinien się nauczyć odwracać kartkę.

Najwyższa pora.

Nieoczekiwanie czuję, jakby coś we mnie zaczynało pękać. Nie jest to jakiś imponujący

wybuch kruszący mury, raczej niewielka, powiększająca się z każdą kolejną chwilą szczelina,

przez którą wydostają się kolejne emocje, wszystko to, co wydarzyło się w ciągu ostatniego

tygodnia. Dlaczego od razu nie przyszłam do Annabel? Dlaczego jej nie wyjaśniłam?

I dlaczego udawałam, że wszystko jest okej?

Siadam na krześle naprzeciwko Annabel i podciągam pod brodę kolana.

— Mogę cię o coś zapytać?

— Byle nie o jakieś paskudztwa związane z fizjologią. To, że jestem w ciąży, nie

oznacza, że przestały być paskudne.

— Nie chodzi mi o fizjologię – mówię cicho, a potem zamykam oczy, bo boję się, co

mogłabym zobaczyć. – Czy ty mnie nienawidzisz? – wyrzucam z siebie.

Annabel milczy. I milczy. I milczy. Aż wreszcie nie mogę tego wytrzymać i otwieram

oko. Annabel przygląda mi się spod uniesionych brwi.

— Nie nienawidzę cię, Harriet – mówi po jakichś siedmiuset latach.

Nie jestem pewna, czy mogę jej uwierzyć. Może ona również kłamie?

— Naprawdę rozumiem, jeśli mnie znienawidziłaś, bo cię okłamałam, ale chciałam

powiedzieć, że nie chciałam cię okłamać. To znaczy nie do końca tak. Chciałam cię okłamać,

nie zrobiłam tego przypadkiem, ale nie chciałam cię w ten sposób zranić ani okazać braku

szacunku. – Zaczynam się plątać. Niedobrze. – W każdym razie miałaś rację, bo to nie tak, że jej

nie miałaś, bo zazwyczaj ją masz i tylko… – Biorę głęboki wdech. – Nigdy nie chciałaś być

kimś innym? Choćby na chwilę?

Annabel patrzy na mnie, jakbym przedstawiła jej żółte papiery.

— Nie – odpowiada po namyśle. – Kim miałabym być? I po co?

— Kimkolwiek! Tylko po to, żeby sprawdzić… Żeby zobaczyć, jak to jest. Czy byłoby

lepiej.

Kręci głową.

— Nigdy, przenigdy – oznajmia.

— No więc tego właśnie chciałam – wyjaśniam. – Być kimś innym. Na momencik. Bo…

byłam już zmęczona byciem po prostu mną. I pomyślałam, że może, jeśli będę modelką, a nie

geekiem, może wtedy moje życie się zmieni. Ludzie się zmienią. Albo chociaż to, jak na mnie

patrzą. Ale… Ale nic się nie zmieniło. Zupełnie.

Annabel krzyżuje nogi w kostkach i wnikliwie mi się przygląda.

Ta niewielka szczelina zdążyła się już zamienić w potężną wyrwę, ale wyrzucanie

z siebie tego wszystkiego jest… cudowne. Jak katharsis.

— Nic, zupełnie nic – powtarzam. – Jestem sobą, inni też są sobą i tylko narobiłam

bałaganu, i wszyscy nie znoszą mnie jeszcze bardziej. I nie wiem, co mam z tym zrobić.

Annabel splata ręce na piersi.

— Och.

— I cały czas robi się tylko gorzej i gorzej – ciągnę coraz cichszym głosem. –

Chciałabym, żeby było tak jak kiedyś, ale… Kogokolwiek spotkam, od razu mnie nie lubi

i sobie z tym nie radzę. Lista ludzi, którzy mnie nienawidzą, robi się z każdą godziną coraz

dłuższa. Więc proszę, Annabel, proszę, powiedz mi, co mam robić. Jak poskładać to wszystko do

kupy?

Nie będę płakać. Nie mam zamiaru płakać. Nie… Tylko tak trudno mi przełykać. Jak

wtedy, zimą, gdy tata karmił mnie witaminami w pastylkach tak wielkimi, że mogłyby robić za

głowy lalek.

— Co to za lista? – pyta Annabel.

Och. Zapomniałam, że Annabel nie wie o liście. Sięgam do kieszeni po papier… Tak, ta

lista istnieje fizycznie, a nie tylko w mojej głowie. Noszę ją przy sobie i uzupełniam, gdy

tylko zachodzi taka potrzeba. Ostatnio bardzo często.

— Bardzo schludna i elegancko napisana – zauważa Annabel. – Użyłaś linijki?

— Oczywiście – odpowiadam z dumą. – Podkreśliłam dwa razy, choć na pierwszy rzut

oka tego nie widać.

— Bardzo ładnie. A teraz podaj mi długopis i linijkę. Mogę zrobić korektę?

Kiwam głową, bo niegrzecznie byłoby jej teraz wyjaśnić, że bardzo nie lubię, gdy ktoś

modyfikuje moje plany, listy i diagramy. W końcu sama poprosiłam ją o pomoc.

— Na dobry początek możemy wykreślić mnie – oznajmia Annabel, rysując równiutką

linię. – I na przyszłość, Harriet, będę bardzo wdzięczna, jeśli przestaniesz umieszczać na takich

listach imiona osób, które bardzo cię kochają.

— Kochasz mnie?

— Harriet, od dziesięciu lat jestem twoją mamą. Wiem, co się mówi o prawnikach, ale

nie jestem aż tak zła! – Przygląda mi się przez chwilę, stukając się w wargi końcem długopisu. –

Panią Miller też możesz skreślić.

Potrząsam gwałtownie głową.

— Ale ona mnie zawiesi!

— Nie zawiesi. – Annabel wydaje z siebie ciężkie westchnienie. – Harriet, kiedy

wreszcie pojmiesz, że kłamiesz tak samo dobrze, jak twój tata? Czyli fatalnie. Wystarczył mi

jeden rzut oka na wasze twarze po powrocie z agencji, żebym wiedziała, co kombinujecie, a to,

jak kryliście się z rozmowami z Wilburem, było po prostu komiczne. Wiem o wszystkim, co

się działo. Rozmawiałam z nimi, Harriet. Zgodziłam się, żeby obcięli ci włosy i dzwoniłam do

dyrektorki, żeby usprawiedliwić twoją nieobecność w szkole. Dwa dni na zdjęcia, dzień na

odpoczynek. Tak przy okazji, jutro idziesz do szkoły.

Opada mi szczęka. Nie dosłownie, oczywiście.

— Ale… Ale… – zaczynam dukać, Annabel jednak jeszcze nie skończyła.

— Wiem, że uważasz mnie za dość inteligentną osobę, kochanie, ale tak naprawdę wcale

mnie nie doceniasz. – Spogląda na listę. – Jedziemy dalej i wykreślamy Kobietę Kapelusznik

oraz właścicieli stoisk. Zapłaciłam im. Tyle, ile im się należało, oczywiście. Próbowali cię,

a raczej nas naciągnąć, zrobiłam więc kalkulację i zagroziłam, że albo wezmą tyle, ile

wyliczyłam, albo pozwę ich za próbę wyłudzenia. Chyba zrozumieli.

Wciąż mam problemy z domknięciem ust.

— Oczywiście, możesz zwrócić mi te pieniądze, gdy osiągniesz pełnoletniość, ale będę

szczera. Zarobiłaś ostatnio tyle, a nie dowiesz się dokładnie ile, póki nie skończysz osiemnastu

lat, że nawet nie zauważysz braku tej niewielkiej kwoty. A co do modelek… – Annabel zawiesza

głos, krzywiąc się lekko – są modelkami. I kobietami. Więc się nimi nie przejmuj.

Wykreśla kolejne pozycje z listy, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.

— Ale wszyscy w szkole… – mówię słabo. – Cała klasa…

— Wszyscy podnieśli ręce do góry? Wiem o tym. Nat do mnie dzwoniła. Muszę

przyznać, że jestem zdumiona, Harriet. Historia niczego cię nie nauczyła? Kojarzysz te wszystkie

sojusze na przestrzeni wieków? Ten, kto ma broń, ma władzę. Twoi koledzy boją się Alexy, a nie

ciebie, i nie ma w tym absolutnie niczego osobistego. Powinnaś cieszyć się z tego, że nie

wzbudzasz strachu. No, chyba że chcesz zostać dyktatorem.

Kolejna krecha.

Przez chwilę myślę nad tym, co właśnie powiedziała. Nie patrzyłam wcześniej na

sytuację z tej strony, ale Annabel ma trochę racji. Kraje z największym nuklearnym arsenałem

zawsze miały podejrzanie dużo sojuszników.

— Co do Alexy zaś… – Annabel zamyśla się głęboko. – Chciałabym ci udzielić jakiejś

prostej i uspokajającej odpowiedzi, ale nie potrafię. Nie wiem, co jest nie tak z tą dziewczyną.

Może jest zazdrosna, może samotna, może ma jakieś problemy, z którymi sobie nie radzi

i odreagowuje je na tobie. Nie mam pojęcia. Jest dręczycielką, to pewne, ale z jakich przyczyn?

Któż to wie. Pamiętam, że kiedy byłaś mała, groziłam jej matce sądem, jeśli nie pohamuje swojej

koszmarnej córeczki. Lata lecą, a Alexa się nie zmienia, co jest przykre, ale… Harriet, czy to

naprawdę ważne?

— Dla mnie to ważne.

Annabel patrzy na mnie z dziwnie łagodną miną.

— Wiem, że dla ciebie to ważne – mówi ciepłym, spokojnym głosem. – I to właśnie jest

problem, kochanie. To, że bierzesz wszystko do siebie. Musisz nauczyć się nie przejmować tym,

co myślą i mówią o tobie ludzie, którzy nie mają żadnego znaczenia. Wtedy nie będą mogli cię

zranić. Rozumiesz? Ważne są tylko te osoby, na których ci zależy. Bądź sobą, Harriet. I pozwól

na to samo innym. Gdybyśmy wszyscy byli jednakowi, świat byłby strasznie nudnym miejscem.

— Ale ja… Annabel, jestem… jestem… – Nie mogę wydusić z siebie tego okropnego

słowa, więc po prostu unoszę torbę.

Brwi Annabel marszczą się, gdy próbuje odcyfrować zmasakrowany napis.

— A… Nie, moment CE-H? Co to znaczy?

— GEEK! Tu jest napisane GEEK. Okej, było napisane.

— Geek? – upewnia się Annabel, a potem wzrusza ramionami. – W czym problem?

Wielcy ludzie często tak mają. Na przykład Winston Churchill. Wyobrażam sobie, że on też nie

miał lekko w szkole. Poza tym Harriet, nie chciałam, żebyś zaczynała bawić się w modeling,

bo bałam się, że wtedy przestaniesz być sobą. – Podnosi gazetę i wskazuje na zdjęcie, na którym

jestem. – Myliłam się. Nieważne, gdzie jesteś, pozostajesz sobą, Harriet. I wiesz co? Jestem

z ciebie dumna. Spójrz tylko na to. Spójrz, co udało ci się osiągnąć, gdy nie udawałaś kogoś,

kim nie jesteś. Byłaś odważna. Uprzejma. Serdeczna. i w ten sposób zainspirowałaś innych.

Wiesz, dlaczego?

— Booo… – zastanawiam się przez moment. – Tańczyłam?

Annabel przewraca oczyma.

— Nie. Dlatego, że włożyłaś w to serce i niczego nie udawałaś. Chociaż – rzuca okiem

na zdjęcie i krzywi się lekko – zaczynam żałować, że jednak nie opatentowałam tych ruchów.

Podobno robią się modne. W każdym razie, Harriet, chodzi mi o to, że nie masz powodów, by

się nienawidzić. Myślę, że kiedy wykreślisz z tej listy samą siebie, wszystko inne zacznie się

układać.

Stawia kolejną zamaszystą krechę.

Trudno mi określić, jak właściwie się czuję. Chyba lepiej, ale kilka rzeczy na pewno

muszę przemyśleć. Annabel przygląda mi się przez kilka długich sekund, po czym podaje mi

poprawioną listę.

Ludzie, którzy nienawidzą Harriet Manners:

1. Alexa Roberts

2. Kobieta Kapelusznik

3. Właściciele stoisk 24D, 24E, 24F, 24G, 24H

4. Nat

5. Klasa 11A, język angielski

6. Modelki generalnie, ale w szczególności Shola i Rose

7. Pani Miller, dyrektorka

8. Annabel

9. Harriet Manners

— Zostało jeszcze jedno imię – zauważam że smutkiem.

— A co takiego mówiłam ci o umieszczaniu na listach ludzi, którzy cię kochają?

— Ale ona…

— Nie przesadzaj, Harriet – ucina Annabel. – Nat jest na ciebie wściekła, bo bardzo ją

zraniłaś. Na jej miejscu zachowałabyś się tak samo. Nikt nie lubi być okłamywany przez kogoś,

komu ufa. Kiedy tylko odkryjesz, czego naprawdę potrzebuje Nat, ją też będziesz mogła

wykreślić.

— Czy…

— Nie, kochanie. Ciasto nie załatwi sprawy.

Kurczę, myślałam, że to dobry trop.

Kiwam głową i chowam listę z powrotem do torby, a świat wydaje mi się jakby trochę

jaśniejszy. Nie wiem, dlaczego od razu nie przyszłam do Annabel. Jest świetna

w porządkowaniu wszystkiego, od zabałaganionego pokoju poczynając, na zabałaganionym

życiu kończąc.

— Wrócisz do domu? – pytam cicho. – Kiedykolwiek?

Annabel wzdycha ciężko, pochylając się nad papierami.

— Nie wiem, Harriet – wyznaje. – Twój ojciec też musi przemyśleć kilka rzeczy, z tym,

że on jest na tyle dorosły, by mógł to zrobić samodzielnie.

Chcę coś odpowiedzieć, ale w tej chwili dzwoni telefon. To recepcjonistka.

— Roberta Adams mówi, że Fred będzie się niepokoił, jeśli długo jej nie będzie.

— To by była prawdziwa katastrofa, gdyby świnka morska poczuła się niekochana –

mruczy Annabel, a potem zwraca się do mnie. – Wracaj do domu, kochanie i pomyśl o tym,

o czym rozmawiałyśmy. Gdyby coś się działo, wiesz, gdzie mnie szukać, nawet dość dosłownie.

Łóżko mam w szafie.

Dopiero gdy wychodzę na korytarz, dociera do mnie, jak bardzo cieszę się, że Annabel od

początku o wszystkim wiedziała.

Nie jestem z tym sama. Nigdy nie byłam.

60

No więc… No więc nie mam żadnego planu.

Bo plany nie działają. Wszechświat wielokrotnie udowodnił mi, w jak głębokim ma je

poważaniu. Nawet gdy taki plan teoretycznie mógłby, a nawet powinien się sprawdzić, okazuje

się, że ludzie nie zamierzają się do niego stosować. Okej, zrozumiałam aluzję. Dość. Pora na

zupełnie nową strategię. A ta nowa strategia to: improwizacja.

Po raz pierwszy w życiu mam zamiar działać na gorąco, a nie wedle jakiegoś mniej

bądź bardziej skomplikowanego schematu. Będę żyć chwilą. Korzystać z tego, co niesie los, nie

wiedząc, dokąd zmierzam.

Normalni ludzie tak właśnie żyją.

A zresztą nie tylko ludzie. Pszczoły też.

Co nie ma w obecnej sytuacji wielkiego znaczenia.

Otwieram drzwi domu i z ust wyrywa mi się jęk.

— Powiedz, że mam przywidzenia – proszę, spoglądając na tatę, który siedzi

w szlafroku na kanapie, tuląc w objęciach gigantyczną paczkę żelek.

Czytałam gdzieś, że przeciętny człowiek zużywa w życiu 272 puszki dezodorantu, 276

tubek pasty do zębów i 656 kostek mydła. To przykre, że tata uparł się, by zaniżyć tę statystykę.

— Mam doła, Harriet – oznajmia, sięgając do torby. Przez chwilę w nabożnym skupieniu

przygląda się żelce, po czym wkłada ją do ust. – To dół gigant. Wiesz, po czym to poznaję? Jem

nawet te zielone, a nie cierpię zielonych! Po co mam się ruszać, Harriet? Nie mam żadnego celu.

Równie dobrze mogę po prostu siedzieć tutaj, jeść słodycze i tyć, aż stanę się tak wielki, że

trzeba będzie wzywać straż pożarną, żeby przetransportowała mnie do kibla.

Okej, sytuacja jest krytyczna. Tata brzmi tak, jakby myślał, że jest bohaterem jakiegoś

reality show. Jeszcze parę dni, a wsiądzie na konia i będzie snuł się po opłotkach miasta,

spoglądając tęsknie na samotne, rosnące w oddali drzewa.

Siadam na kanapie, gnana potrzebą zrobienia CZEGOKOLWIEK, zanim ojciec zamieni

się w smętnego kowboja z chroniczną depresją.

— Tato – zaczynam poważnym tonem. – Czy Annabel lubi dżem truskawkowy?

Tata marszczy brwi i wkłada do ust kolejną żelkę, choć jeszcze nie przeżuł poprzedniej.

— O co ci chodzi?

— Czy Annabel lubi dżem truskawkowy.

— Nie. Nigdy go nie lubiła.

— No to dlaczego go je? – pytam, patrząc na niego znaczącym wzrokiem. To znaczy

staram się, by mój wzrok był jak najbardziej znaczący. Nie mam na podorędziu lustra, żeby

sprawdzić, jak mi idzie. Okej, okej, wiem, że obiecałam Annabel, że nic mu nie powiem, ale to

przecież nie znaczy, że nie mogę pomóc mu się domyślić.

No dobrze. Mina taty wskazuje na to, że nic nie łapie i raczej nie załapie w przeciągu

najbliższych dziesięciu lat.

— To wilkołaki jedzą dżem? – pyta.

Wznoszę oczy ku niebu.

— Nie, jedzą ludzi.

— No właśnie, zupełnie jak Annabel. O kurczę, Harriet, myślisz, że to jakiś podstęp?

Może chce mi tak namieszać w głowie, żebym się z nią przez przypadek rozwiódł?

— Nie. – Boże słodki, to jak wyrywanie ósemek bez znieczulenia. Muszę wymyślić coś

innego. – Nie wydaje ci się, że Annabel ostatnio jakby się zaokrągliła?

Tata z przekonaniem kiwa głową.

— To na pewno od dżemu. Albo, wiesz, od tych ludzi.

Próbuję kolejnego znaczącego spojrzenia. Jeśli nadmę się jeszcze bardziej, oczy

wyskoczą mi z orbit.

— Tak, tak, od ludzi!

Zero zrozumienia.

— O rany – mówię, jakbym sama układała puzzle i zaczynała dostrzegać większy

obraz. – Więc Annabel tyje. I je rzeczy, których normalnie nie lubi. I ciągle zmienia zdanie. I…

I płacze, nie? Płacze z jakichś zupełnie absurdalnych powodów, a potem wrzeszczy. O ile

akurat nie sika, bo w kółko ostatnio sika.

Wyliczam na palcach. Jedna rzecz, druga, trzecia… Musi załapać. Po prostu musi. Nie

wierzę, żeby tak strasznie nie kojarzył.

Tato, proszę. Nie utrudniaj!

Wreszcie! Na jego twarzy pojawia się wyraz zdumienia, a potem zrozumienia. Staram

się nie gapić na ślady po jedzeniu (żółty z czerwonym, więc obstawiam coś, co zawierało

musztardę i keczup) w kąciku jego ust, bo strasznie mnie to rozprasza. Jestem blisko. Czuję to!

— O rany… – zaczyna tata i milknie na długą chwilę. Mam ochotę nim potrząsnąć. –

Ona… Ona…

— Tak?

— Ma romans z właścicielem fabryki dżemów?

— No nie! Tato! – wykrzykuję, podrywając się z kanapy. Nie mam bladego pojęcia, jak

udało mi się wyrosnąć na normalną osobę, skoro to on mnie (przynajmniej w połowie)

wychował. Też mi wzór! – Jest w ciąży! Annabel jest w ciąży!

Tata robi się blady jak ściana.

Ups! Kurczę, nie powinnam była walić prosto z mostu. Jest po czterdziestce, a więc

istnieje realne ryzyko, że dostanie zawału.

— Co? W ciąży? – wyjąkuje tata. – To… To po prostu niemożliwe.

— Tato, nie jestem pewna, czy nie powinnam ci teraz opowiedzieć o kwiatkach

i pszczółkach, i wyjaśnić, że to bujda – mówię nie bez zgryźliwości.

— Nie o to chodzi, Harriet. Po prostu lekarze powiedzieli, że Annabel nie może mieć

dzieci. Próbowaliśmy od lat i…

Okej. Bez tej wiedzy mogłabym żyć.

— Nie wchodź w szczegóły – przerywam mu. – Annabel jest w ciąży. Pączkuje, czy jak

tam chcesz to sobie nazwać.

— Ale… Ale naprawdę? – Tata najwyraźniej nie otrząsnął się jeszcze z szoku. Dobrze,

że siedzi. – W ciąży?

— Widziałam ją. Uwierz mi.

— Widziałaś ją?

Mam wielką chęć zacząć wrzeszczeć.

— Tak, widziałam. Ona nie jest potworem z Loch Ness, tato. Jest widzialna. Siedzi

w biurze i pracuje. Niedawno od niej wróciłam.

— I jest w ciąży? Będzie miała dziecko? – Tata brzmi, jakby wciąż nie potrafił w to

uwierzyć.

— Oczywiście, że dziecko. A co innego miałaby mieć?

— Miot małych wilkołaczków? – mruczy tata, a potem, nieoczekiwanie, chowa twarz

w dłoniach. – O kurczę, to wiele wyjaśnia – mamrocze. – Ależ jestem idiotą. Kompletnym

idiotą.

Nie ma co udawać, że jest inaczej.

— Tak. Raczej tak – zgadzam się z nim.

— Dlaczego jestem aż takim kretynem, Harriet?

— Mamy to w genach?

— Potrzebuję jej. Rany, muszę jej to powiedzieć. Natychmiast!

Potrząsam głową.

— Nie, tato – mówię zaskakująco, nawet dla mnie samej, spokojnym tonem. Z jakiegoś

powodu tata nie dostrzega rzeczy oczywistych. – Musisz jej pokazać, że może na tobie polegać.

Że to ty jesteś dla niej, kiedy ona cię potrzebuje.

Łał! Dobra jestem.

Gdy dociera do mnie, co właśnie powiedziałam, zastygam w bezruchu.

O to właśnie chodzi! O tym właśnie myślała Annabel, gdy mówiła o Nat. To właśnie

dlatego Nat tak się na mnie wściekła.

— Och – wzdycha tata, a potem spogląda na mnie i pyta podejrzliwym tonem: – Kiedy

tak dorosłaś?

Unoszę dumnie głowę.

— Zawsze byłam dojrzała jak na swój wiek – oświadczam.

— Ale teraz to już naprawdę przesadziłaś.

Przez kilka długich sekund po prostu patrzymy na siebie, a każde z nas myśli o tym, co

właśnie się wydarzyło. Wreszcie tata wstaje i dramatycznym gestem, niby superbohater, ściąga

z siebie szlafrok. W zdumieniu spostrzegam, że pod nim ma dżinsy, podkoszulek i sweter.

No nie. Udawał!

— Hej! – krzyczę, dogłębnie urażona. – Wcale nie masz doła! To mój numer!

— Odziedziczony po mnie – ucina tata, a potem uśmiecha się szeroko. – Łap kurtkę,

Harriet. Pora sprowadzić twoją nie do końca złą macochę do domu.

61 Nie mam pojęcia, dokąd idziemy.

— Biuro Annabel jest w odwrotnym kierunku – zauważam, usiłując dotrzymać tacie

kroku. Jest znacznie ode mnie wyższy, więc nie jest to łatwe. Pędzimy ulicą i chyba nigdy

wcześniej nie widziałam taty tak bardzo skoncentrowanego na celu (okej, może poza polowaniem

na jajka wielkanocne, ale wtedy w grę wchodzi czekolada).

— Nie ma jej w biurze,

— Jest, tato! Nie pamiętasz? Niedawno u niej byłam.

Tata spogląda na zegarek.

— Nie teraz – odpowiada. – O siódmej przychodzi ekipa sprzątająca, a Annabel nie

cierpi dźwięku odkurzacza, więc wyszła. Znam moją żonę, Harriet, nieważne, czy jest

wilkołakiem, czy nie.

Skręcamy za kolejny róg i czuję się jeszcze bardziej zaniepokojona (również dlatego, że

ktoś ciągle do mnie wydzwania i telefon w mojej kieszeni nie przestaje wibrować).

— Idziemy po zakupy? – pytam z niedowierzaniem, gdy wychodzimy na ostatnią prostą

przed wielkim odzieżowym marketem. – Annabel na pewno tam nie ma! Po co miałaby robić

zakupy?

— Zaufaj mi, Harriet – mówi tata, biorąc koszyk i wpychając doń pierwszą lepszą

sukienkę. Pada na zieloną w kwiatki. – To część genialnego planu.

Czuję się mocno zagubiona, widząc, jak dorzuca do koszyka żółtą koszulę, różowe

spodnium i wyszywaną cekinami spódnicę.

— Mówimy o tej samej Annabel? – upewniam się. – Bo ta, o której myślę, w życiu by

się w to nie ubrała. Wiesz, ona woli garsonki.

— To nie dla Annabel.

Ze zgrozą spoglądam na krótkie spodenki w wyjątkowo zjadliwym odcieniu fioletu.

— Proszę, powiedz, że nie kupujesz tego dla siebie.

Tata wybucha śmiechem.

— Spokojnie, nie są dla mnie – mówi.

— Ani dla mnie? – Wciąż nie mogę oderwać wzroku od tych gaci. Są wyjątkowo

koszmarne.

— Ani dla ciebie.

— Hej! Na noworodka też nie będą pasować – krzyczę, bo tata oddala się szybkim

krokiem w kierunku działu dziecięcego.

— Nie szkodzi – oznajmia, zgarniając parę malutkich skarpetek i zawraca do kasy.

Okej, jestem naprawdę zaniepokojona. Nie wiem, co się dzieje, wiem jednak, że jeśli tata

znowu da ciała, to przeprowadzam się do biura Annabel. Po pierwsze, to nie fair, żeby miała

sama zajmować się moim rodzeństwem, a po drugie, trochę ciekawi mnie, ile osób jest w stanie

zmieścić się w jednej szafie.

— A teraz do parku! – komenderuje tata. Moje zmieszanie zupełnie nie robi na nim

wrażenia. Kurczę, martwię się i chętnie bym to wszystko przedyskutowała, ale nie daje mi

szansy.

— Annabel jest w parku? – pytam, usiłując dotrzymać mu kroku, gdy ni to maszerujemy,

ni to biegniemy w kierunku najbliższego obsadzonego kilkoma krzaczkami trawnika. Nie ma tu

ani drzew, ani kwiatków, nie mam jednak zamiaru kłócić się o definicje. Nie teraz.

— Annabel? W parku? – Tata parska śmiechem. – W otoczeniu natury? Może

rzeczywiście mówimy o dwóch różnych osobach.

Chowa skarpetki do kieszeni, podaje mi koszmarne fioletowe spodenki, a resztę

zawartości torby wysypuje na ziemię i zaczyna na nich energicznie podskakiwać. Po kilku

minutach wsmarowywania świeżo zakupionych ubrań w błoto, unosi wzrok i krytycznie mi się

przygląda.

— Dlaczego mi nie pomagasz? – pyta. – Powinnaś mi pomów.

— Ale…

— Córko moja, rzucaj szmaty w błoto i bierz się do roboty. Samo się nie zrobi.

Nie wiem, co powiedzieć, więc po prostu stosuję się do instrukcji. Ponoć z szaleńcami

się nie dyskutuje. Poza tym… skakanie po kałużach ma w sobie sporo pierwotnego uroku. Po

kolejnych trzech minutach obydwoje jesteśmy mokrzy, spoceni i ubłoceni po pas.

— Chyba wystarczy – oznajmia tata, przyglądając się stercie brudnych szmat, które

jeszcze niedawno były kolorowymi ciuchami.

— Ale o co…

— Zobaczysz – przerywa mi, pakując zmaltretowane zakupy z powrotem do torby. – Już

niebawem wszystko stanie się jasne. Cierpliwość jest cnotą.

No pewnie. I na sto procent powinnam się jej nauczyć od taty.

A potem ruszamy w stronę domu, zostawiając za sobą przepiękny ślad świeżego błocka.

Dopiero tuż przed domem, gdy skręcamy nie w tę stronę, co trzeba, dociera do mnie,

dokąd się udajemy. Jestem tak zdumiona, że po prostu przystaję na chodniku i wytrzeszczam

oczy na tatę.

— Idziemy do pralni? – pytam zszokowana.

— W rzeczy samej, kochanie.

— Ale… – Kurczę, przecież to nie ma sensu. To ja chodzę do pralni, a nie Annabel. To

moja kryjówka. Po co Annabel miałaby tam siedzieć?

— Annabel chodzi tam, gdy jest jej źle. – Wyjaśnienia taty nie wyjaśniają niczego. – Och!

Nie pamiętasz, prawda? Gdy byłaś malutka, zabierała cię ze sobą.

Nie pamiętam… Nie, to nieprawda. Coś sobie przypominam. Mam sześć lat, leżę

z głową na kolanach Annabel i wsłuchana w szum wirujących maszyn, otoczona zapachem

mydła, czuję się tak cudownie bezpieczna. Przez cały ten czas myślałam, że chodzę do pralni

dlatego, że… Nie wiem, dlaczego. Bo tak? A teraz okazuje się, że przyciągają mnie tu

wspomnienia z wczesnych lat dzieciństwa. Że przychodzę tutaj, bo to miejsce kojarzy mi się

z Annabel. Bo tutaj znów czuję się bezpieczna.

— A oto i jest – mówi tata, gdy podchodzimy do budynku.

Ma rację. Czuję się zaskoczona i pokrzepiona.

Przez okno widzę, że Annabel siedzi w kącie sali i smacznie śpi. To… niezwykłe. Serce

mocno tłucze mi się w piersi, bo Annabel nie tylko zasnęła na tym samym krześle, na którym

zasnęłam i ja kilka dni wcześniej, ale w równym stopniu opiera głowę o tę samą suszarkę.

62 Tata przygląda się przez chwilę śpiącej Annabel z głupawym wyrazem twarzy, po czym

cichutko otwiera drzwi.

Boże, najchętniej zwinęłabym się na jej kolanach tak jak kiedyś.

— Annabel… – zaczynam, ale tata ucisza mnie gestem. Najwyraźniej nie chce, by

otwarła oczy. Okej, rozumiem. Chyba. Pewnie chodzi o przedstawienie.

Przyglądam się w milczeniu, jak tata otwiera torbę i zaczyna wyciągać z niej brudne

ubrania. Ale syf… Mój telefon znowu wibruje, ale w ciągu ostatnich kilku dni do perfekcji

opanowałam ignorowanie go.

— Chodzi o to, Harriet – zaczyna tata donośnym tonem, otwierając pralkę i sięgając po

pierwszą sztukę odzieży – że narobiliśmy strasznego bałaganu. – Spoglądam na Annabel, ale ona

wciąż wygląda, jakby spała. – Spójrz choćby na ten podkoszulek. Zniszczyłem go. Był taki

piękny, a teraz? Nie jest. I to przeze mnie.

Annabel wciąż się nie rusza, ale przysięgłabym, że uniosła lekko jedną powiekę.

— A ten sweter, Harriet? – pyta tata, unosząc coś, co kiedyś było całkiem ładnym

zielonym kardiganem. Kawał błota odpada od rękawa i z plaskiem spada na podłogę. – Był

naprawdę niczego sobie, a teraz do niczego się nie nadaje.

Święta racja. Wygląda jak szmata do podłogi.

— Mhm – zgadzam się, zezując na Annabel. Zero reakcji.

— Jestem idiotą – oświadcza tata, wpychając do pralki żółty (niegdyś) podkoszulek. –

Jakkolwiek bym się nie starał, zawsze kończy się na tym, że coś niszczę. Sam nie wiem, jak to

się dzieje, ale się dzieje. – Unosi wysoko upaćkane spodnie. – O nie. Jest mi smutno. To była

taka piękna para – zawiesza głos na kilka sekund. – spodni.

Okej, to nie było subtelne.

Annabel przestała symulować sen i po prostu przygląda się tacie. Tata udaje, że tego nie

widzi.

— I te rękawiczki – ciągnie. – Również były piękną parą. Rękawiczek, oczywiście.

A ty, Harriet? Co o tym sądzisz?

Przełykam ślinę, odchrząkuję i wywlekam z siatki fioletowe majtasy.

— Ja też zniszczyłam kilka rzeczy – wyznaję, unosząc je wyżej. – I jest mi tak strasznie

żal, bo bardzo, bardzo je kochałam.

Żeby była jasność – nie kocham tych spodenek. W żadnym razie. Ale kocham Annabel,

a spodenki są jej metaforą. Chyba. Kurczę, za dużo tych analogii, symboli i czego tam jeszcze,

zaczynam się gubić.

— No właśnie. – Tata w dalszym ciągu wrzuca ciuchy do pralki. – A powinniśmy dbać

o to, co kochamy. A nie rzucać je w błoto i niszczyć. – Milknie i namyśla się przez moment,

a potem wykonuje zamaszysty ruch ręką i obraca się ku Annabel.

— Poniosło cię, tato – szepcę do niego. – Przeginasz!

— Przepraszam – mamrocze. – Być może jednak – mówi głośno, składając ręce, jakby

miał zamiar się modlić. – Być może nie jest za późno. Może da się to jeszcze naprawić.

— Być może – powtarzam. Tacie przyda się wsparcie.

— Taką właśnie mam nadzieję. I zrobię wszystko, by tak się stało, bo… Nie chcę

zniszczyć również tego. – Wyciąga z kieszeni mikroskarpetki i unosi je wysoko.

A potem, mam wrażenie, że to finałowa scena dzisiejszego show, wpycha do pralki

ostatni brudny ciuch, zamyka drzwiczki i zastyga w bezruchu, patrząc na Annabel spojrzeniem,

które przywodzi mi na myśl spojrzenie Hugo, gdy nasika na dywan.

Zapada cisza, w której słychać tylko buczenie pracujących maszyn.

Wreszcie, po jakichś trzech wiecznościach, Annabel prostuje się na krześle, przeciera

oczy i pyta, ziewając:

— Wiesz, w jaki sposób działa to całe czyszczenie?

— W jaki? – Oczy taty mało co nie wyskoczą z orbit. Jest tak bardzo podekscytowany,

że robi kilka małych, nieśmiałych kroczków.

— Trzeba włączyć pralkę – wyjaśnia Annabel. – Tak to działa.

— Och.

— I wiesz co jeszcze trzeba zrobić?

— Przeprosić jeszcze raz?

— Wsypać proszek.

Hmmm… Obydwoje z tatą spoglądamy na pralkę. Okej, racja. Po prostu wrzuciliśmy do

niej wszystkie brudne ciuchy i… To tyle. Chyba uznaliśmy, że reszta zrobi się sama.

— Momencik. Chwilunia! – Tata sprawia wrażenie nieźle przerażonego. – Naprawdę

mam to wszystko wyprać? Serio?

Annabel przewraca oczami.

— Tak, Richardzie, masz to wszystko wyprać. Te ciuchy są przemoczone i upaprane

błotem.

— Ale one są metaforą! – wyjaśnia tata. – Symbolizują nasz związek. Chcesz, żebym

wyprał metaforę?

— Tak, chcę, żebyś wyprał metaforę. Nie możesz tak po prostu zostawić tutaj tych ubrań.

To publiczna pralnia.

— Więc może po prostu je wyciągnę i wyrzucę?

— Nie, Richardzie. Upierzesz je i oddasz na cele charytatywne.

Tata przygląda się pralce, jakby miała wstać i wyjść. Po chwili groza wymalowana na

jego twarzy ustępuje uldze.

— Czy to znaczy, że mi wybaczasz? Bo tak naprawdę o to przecież chodzi. Czy będziesz

dalej znosić moją niedojrzałość? I moje błyskotliwe żarty? I… – zastanawia się przez chwilę. –

Mój osobisty wdzięk?

Annabel powstrzymuje uśmiech, nie sądzę jednak, by tata widział, ile wysiłku ją to

kosztuje. Wciąż wygląda na mocno przestraszonego, choć nie mogę wykluczyć, że bardziej niż

Annabel boi się prania.

— Przedyskutujemy tę kwestię, gdy będziesz prał, Richardzie – oznajmia Annabel. –

A także w trakcie suszenia. To może zająć parę godzin.

— A będę to musiał wyprasować?

— Tak, będziesz musiał to wyprasować.

Tata wydaje z siebie ciężkie westchnienie.

— Tak, to chyba odpowiednia kara – mówi cichym, pełnym zadumy głosem. – Muszę

ponieść wszelkie konsekwencje mojego postępowania.

— Och nie, Richardzie. – Upewniwszy sie, że tata nie patrzy, Annabel puszcza do mnie

oko. – To nie jest kara. To metafora kary.

Tata wzdryga się teatralnie, po czym podchodzi do niej i bierze ją za rękę.

— Czegokolwiek mi nie uczynisz – zaczyna głosem rodem z wyjątkowo kiepskiej

telenoweli – nieważne, co dla mnie obmyślisz, jak daleko się posuniesz, będę się cieszyć, że

istniejesz.

— I vice versa – odpowiada Annabel, a potem z całej siły pstryka tatę w nos.

— Auć! A to za co?

— Za bycie idiotą, kochanie.

Przez dłuższą chwilę po prostu patrzą sobie w oczy i mam wrażenie, że przepływa

pomiędzy nimi coś… Nieważne. Nie powinnam się nad tym zastanawiać. Nie rozumiem, nie

zrozumiem i raczej nie powinnam nawet próbować.

— Piąteczka za cudownie niespodziewane dziecko? – pyta wreszcie tata, unosząc dłoń.

Annabel przygryza wargę, a potem uderza w nią dwa razy.

— Nawet dziesiąteczka – zgadza się. – Ale nad imieniem będziemy musieli pomyśleć.

Coś podpowiada mi, że Annabel wraca do domu.

63 Nie chcę wyjść na zbyt pewną siebie ani nic takiego, ale na razie działanie bez planu

sprawdza się znakomicie. Co prawda jak dla mnie to „bez planu” to też rodzaj planu, ale –

wiadomo. Pomogłam tacie i Annabel i nawet nie kosztowało mnie to zbyt wiele wysiłku.

Zostawiłam ich w pralni tylko dlatego, że przyszła pora naprawić resztę bałaganu.

Kolejnym punktem nieistniejącej listy w nieistniejącym planie jest jak najbardziej

istniejąca Nat.

Zakichany telefon znowu dzwoni.

— Moja ty morelko włochata. – Głos Wilbura wydaje się pełen ulgi. Wydzwaniał do mnie

mniej więcej co trzy minuty przez ostatnie trzy godziny i wreszcie uznałam, że przeciąganie

tego jeszcze trochę dłużej byłoby po prostu niegrzeczne. – Czy to ty, pamplemouse, to znaczy

grejpfrucie? Po francusku, oczywiście.

— To ja, Wilbur.

— Niech będę dzięki komu tam! Gdzieś ty się podziewała?

— W pralni.

— Wybacz, szczypaweczko, ale powinnaś popracować odrobinkę nad priorytetami. Choć,

z drugiej strony, jeśli potrzebujesz świeżutkich ciuchów, żeby czuć się jak gwiazda, to kimże

jestem, by o tym dyskutować?

Wzdycham ciężko, bo nie czuję się jak gwiazda. Na pewno nie upaćkana od stóp do głów

błockiem i woniejąca mieszanką mydła i starych skarpet.

— O co chodzi? – pytam, chcąc jak najszybciej mieć tę rozmowę za sobą.

— Mufinko, chciałbym przedyskutować z tobą pewien projekt, ale nie mamy na to czasu

i jutro rano musisz…

— Nie ma mowy – ucinam.

Robi się późno. Albo dotrę tam, gdzie się wybieram w jakimś rozsądnym czasie, albo

całe moje szczęście licho weźmie. Namyślam się przez moment, rozważając wszystkie za

i przeciw. Okej. Pochylam się i znajduję na butach malutkie przyciski. Wystarczy z nich

skorzystać, a wtedy z podeszew wysuwają się małe kółka…

I nie! Wcale nie jestem za stara na takie buty, rozumiemy się? Robią je w moim

rozmiarze, więc to absolutnie niemożliwe.

A zresztą, kogo to obchodzi?

— Ależ oczywiście, że jest! – odpowiada Wilbur.

— Nie! – protestuję, rozpędzając się na chodniku. Trochę telepie. – Czegokolwiek ode

mnie chcą, nie mogę tego zrobić.

— Nie rozumiesz…

— Ależ rozumiem! Jestem pewna, że to coś fantastycznego i każda dziewczyna na moim

miejscu dałaby się pokroić za taką szansę, ale… – lekko przeskakuję nad studzienką – mnie to

nie kręci. To nie dla mnie, Wilbur, to nie w moim stylu. Nie jestem pięknym łabędziem, nie

jestem nawet brzydkim kaczątkiem! Ja jestem po prostu kaczką! Wszyscy popełniamy błędy. Ja

popełniłam błąd. Najchętniej cofnęłabym czas, wróciłabym do tego, co było.

Wilbur wybucha radosnym chichotem. Rany, co jest nie tak z tym gościem?

— Och, groszku ptysiowy, naprawdę potrafisz mnie rozbawić! – oświadcza, krztusząc się

ze śmiechu. – Myślisz, że ich to obchodzi?

Cały czas zastanawiam się, czy nie szybciej byłoby jednak pobiec (wszystko zależy od

świateł i natężenia ruchu), nie słucham więc Wilbura zbyt uważnie.

— Co kogo obchodzi? – pytam, omijając jakąś przypadkową dziurę.

— Ich, kocimiętko. Twoje uczucia. Podpisałaś kontrakt.

Hamuję tak gwałtownie, że siła rozpędu niemal mnie przewraca.

— Co takiego?

— Podpisałaś kontrakt, marcheweczko. Taki papier, a właściwie stos papierów, nie

pamiętasz? Tak to nazywają w prawniczym żargonie. Kontrakt. No więc jest tak, że Yuka mówi

ci, co masz robić i ty to robisz. Jeśli tego nie robisz, Yuka cię pozywa. Proste. I wierz mi,

działało w przeszłości.

Żołądek podjeżdża mi do gardła. Do licha, dlaczego ostatnio w kółko ktoś chce mnie

pozywać?

— Kontrakt – powtarzam nerwowo. –Kontrakt.

O rany, jak to się w ogóle stało? Byłam aż tak podekscytowana perspektywą

metamorfozy, że podpisałam jakieś papiery, wcześniej ich nie przeczytawszy? Nie zrobiwszy

notatek? Nie sprawdziwszy wszystkich dziwnych wyrazów ze słownikiem? To, że tata podpisał

coś, wcześniej tego nie studiując, jestem w stanie zrozumieć. Sprzedałby duszę za tabliczkę

czekolady, ale ja?

Naprawdę chyba nie byłam sobą.

— Wiem, wiem, kontrakt to takie brzydkie drugie imię połowy uroczych rzeczy na tym

świecie, marmoladko. Annabel była wściekła, że go wtedy podpisałaś, ale, niestety, podpis

jednego opiekuna wystarczy i nawet ona nie może nic z tym zrobić. Zadzwonię do ciebie

później ze szczegółami, pajączku. A na razie się trzymaj.

Wydaję z siebie szereg dźwięków, które tylko przy dużej dozie dobrej woli można

byłoby uznać za pożegnanie i kończę połączenie. Znowu mam kłopoty z prawem. Po raz

DRUGI w tym tygodniu. A przecież mieszkam z prawniczką. Już samo to powinno mnie

uodpornić!

Nieważne, nie mam teraz czasu tego analizować – są rzeczy ważne i ważniejsze.

Teraz najważniejsza jest Nat.

Wyłączam kółka i ruszam przed siebie biegiem.

64 To dziwne, ale wydaje mi się, że w ciągu ledwie kilku dni wszystko zaczęło wyglądać

zupełnie inaczej.

No dobra. Niektóre rzeczy naprawdę są inne. Na przykład światło. Jest… zielonkawe. Nie

pamiętam również, by wcześniej po podwórku walał się czerwony termos, który teraz stoi,

najwyraźniej porzucony, na ziemi. W powietrzu unoszą się rozpływające się na wietrze nuty

„Jeziora Łabędziego” Czajkowskiego, które, tak na marginesie, po raz pierwszy wystawiono

w Teatrze Bolszoj w Moskwie, co jest dowodem na to, że Wszechświat jest cudowny

i niezgłębiony albo ma absurdalne poczucie humoru.

Ewentualnie wszystko jest w najlepszym porządku, tylko zbiegi okoliczności

podejrzanie się rozmnożyły.

— Toby? – wołam cicho, włażąc w znajomą kępę krzaków nieopodal domu.

Zgodnie z moimi przewidywaniami Toby jest na miejscu. Siedzi na ziemi, czytając

zmaltretowaną kopię „Don Juana”. Przyświeca sobie latarką i to ona daje to dziwne światło.

Widząc mnie, unosi ją i świeci mi prosto w twarz, aż mrużę oczy.

— Harriet – mówi uradowanym tonem. – Co za niespodzianka! Nie spodziewałem się

ciebie jeszcze przez – spogląda na zegarek – dwadzieścia osiem minut. Nie robiłaś prania? Czy

źle obliczyłem długość programu w suszarce?

Okej. Jest w tym dobry. W stalkingu nie mogłabym się z nim równać.

— Nie jest ci zimno? – pytam, sadowiąc się obok niego.

— Jest okej – zapewnia. – Dzięki termosowi mam ciepłą zupę, która uzupełnia niedobory

energetyczne, więc czuję się jak nowo narodzony. – Pociąga nosem. – Może tylko przydałoby mi

się coś do ogrzania twarzy. Temperatura mojego nosa jest podejrzanie niska. Obawiam się, że

lada chwila może odpaść.

Z trudem hamuję śmiech.

— Nie sądzę. Nie jest aż tak zimno.

— Och, ulżyło mi – mówi, a potem rozgląda się wokół z zakłopotaną miną. – Gdybym

wiedział, że wpadniesz, trochę bym ogarnął. Zazwyczaj jest tu większy porządek.

— Nie ma sprawy, Toby. Poza tym to tak jakby mój krzak.

— Wychodzi na to, że zostałem dzikim lokatorem. – Toby sięga do radia, w którym leci

teraz Vivaldi, i ścisza je lekko. – Nie wiem, czy nie było trochę za głośno. Nie chciałbym

denerwować sąsiadów.

— To ja jestem twoją sąsiadką – zauważam ze śmiechem i poprawiam się na kocu.

Przez całą drogę tutaj, jadąc i biegnąc, wiedziałam, że jest coś, o co muszę go zapytać,

nie wiedziałam tylko, co takiego dokładnie. Teraz już wiem.

Patrzę na jego rękawiczki, na czapkę z uszami niedźwiedzia, na rozczłapane buty ze

sznurówkami wyglądającymi jak klawisze fortepianu oraz wymiętą książkę, której nikt nie kazał

mu czytać. Przyglądam się czerwonemu termosowi, temu czemuś, na czym obydwoje siedzimy

(a co w poprzednim życiu było kocem), wreszcie radosnej, szczerej twarzy Toby’ego

zakończonej nieco kartoflastym, nieco wilgotnym i nieco czerwonym nosem. A potem

nabieram tchu.

— Toby – zaczynam poważnym tonem. – Czy mogę ci zadać jedno pytanie?

— Jasne. Och. Chyba, że to było to pytanie? Nie?

— Nie.

— To wal śmiało.

— Okej. – Zamykam oczy, bo wciąż trudno mi to z siebie wyrzucić. – Toby, czy

kiedykolwiek czułeś się jak niedźwiedź polarny zagubiony w lesie deszczowym?

Toby mruga, a potem mruży oczy, wyraźnie się nad czymś zastanawiając.

— O jaki konkretnie las deszczowy ci chodzi? – pyta wreszcie.

Hmmm…

— A to ma jakieś znaczenie?

— Oczywiście, że ma znaczenie, Harriet! Weźmy choćby taką wegetację roślinną. To od

niej zależy, jak łatwo się zgubić i ewentualnie odnaleźć. Są lasy z bardzo bogatym runem,

w których musielibyśmy się przedzierać przez liście. – Dla zilustrowania tego unosi dłonie

i zaczyna nimi machać.

Nadal czuję się trochę ogłupiała. Nie do końca o to mi chodziło…

— To metafora, Toby – wyjaśniam, gdy mija pierwszy szok. – Mówiłam metaforycznie.

— A, skoro tak… – Namyśla się przez chwilę. – Owszem. Pewnie, że się tak czuję.

Mój żołądek wydaje się ważyć tonem. Czyżby… Czyżby Toby rozumiał?

— A czy masz czasem wrażenie… No, że cokolwiek zrobisz, na pewno będzie źle

i wszyscy to zauważą?

Toby kiwa głową.

— Więc, w takiej sytuacji chcesz tylko wrócić do własnego ekosystemu – mówi.

— Tam, gdzie jest śnieg i gdzie są inne niedźwiedzie – dodaję.

— Tylko nie wiesz, jak to zrobić.

— Więc snujesz się wokół na własną rękę. Przepraszam, na własną łapę.

Przez kilka długich chwil po prostu gapimy się na siebie w milczeniu. Mam wrażenie,

jakby całe moje ciało wibrowało… To nie ma nic wspólnego z miłością, broń Boże! Nie myślę

o Tobym w kategoriach uczuciowych. Nawet gdybym bardzo chciała, to jego katar skutecznie

by mi to uniemożliwił. Kapie mu z nosa. Dosłownie.

Tak czy siak, to cudownie znaleźć kogoś, kto rozumie! Miałam rację, że tu przybiegłam.

— No więc co robimy? – pytam, aż drżąc z niecierpliwości. – Jak znajdziemy wyjście?

Jak uciec z tego lasu?

Może istnieje jakaś mapa, na którą nigdy nie wpadłam, albo fluorescencyjny znak,

którego z jakichś powodów wcześniej nie dostrzegłam…

Toby krzywi się lekko.

— Ale polarne niedźwiedzie są super! – oznajmia, wycierając nos dłonią, a dłoń

szalikiem. Brrr. – To największe lądowe zwierzęta drapieżne, Harriet. A wiedziałaś o tym, że

ich skóra jest czarna, a sierść przezroczysta? Wydają się białe dlatego, że ich włos odbija

światło.

Patrzę na niego zdumiona, jak można być jednocześnie tak blisko i tak daleko…

— Metaforycznie – przypominam. – Mówimy o metaforycznych niedźwiedziach

polarnych.

— No wiem przecież. Chodzi mi o to, że niedźwiedzie są świetne. My jesteśmy świetni,

Harriet.

— Ale…

Toby podnosi termos i odkręca go.

— Nie martw się, Harriet – mówi z radosną pewnością siebie – nie będziemy głodować.

Chyba, że nie o to chodzi… W każdym razie mamy naprawdę wielkie łapy i możemy łowić

tropikalne ryby w tropikalnych rzekach. A że jesteśmy genetycznie spokrewnieni

z niedźwiedziami brunatnymi, to możemy również nauczyć się wspinać na drzewa. Trochę

praktyki i damy sobie radę również z tymi największymi.

— Ale… – Okej, w tym jednym ma rację. Nie padniemy z głodu. Bardzo pocieszające.

– Chodzi o to, że nie pasujemy do ekosystemu. I nigdy nie będziemy pasować. Nie przeszkadza

ci to?

— Wcale – odpowiada Toby i pociąga łyk zupy.

Nic już z tego nie rozumiem. Czyli Toby wie, że nie pasuje, ale go to nie obchodzi?

— A co z innymi? – mruczę pod nosem, bardziej do siebie niż do niego. – Z żabami,

papugami, tygrysami, małpami… Przecież one wiedzą, że nie pasujemy. Śmieją się z nas, nie

chcą nas znać…

— Prawdę mówiąc, część z nich zostanie zeżarta przez coś większego. No wiesz, każdy

ma jakieś słabe strony, prawda? A las deszczowy jest dość brutalnym środowiskiem, żeby ująć

to łagodnie. I kurczy się, tak samo jak lodowce, co jest zresztą o wiele poważniejszym

problemem, nie sądzisz?

— Ale…

Toby zakręca termos i uklepuje koc.

— Po prostu ciesz się byciem niedźwiedziem, Harriet. Doceń swoje wielkie łapy. – Raz

jeszcze macha rękoma przed twarzą. – A tak w ogóle to zwróciłaś uwagę na to, jakie

niedźwiedzie polarne są zwodniczo puchate? Jak podstępne kulki białego futra.

To chyba dzień gapienia się. Wpatruję się w Toby’ego wytrzeszczonymi oczami,

zastanawiając się, skąd u niego taka dojrzałość. Taka mądrość. O kurczę, kim właściwie jest ten

gość? Teraz, skąpany w zielonkawym świetle, siedzący w milczeniu po turecku, wydaje mi się

przybyszem z innego świata.

Niemal jak… Yoda.

Przynajmniej do chwili, gdy znowu z rozmachem wyciera nos grzbietem dłoni.

Siedzimy tak w milczeniu przez kilka długich minut. Toby usiłuje złapać jakąś inną

stację radiową, a ja podziwiam podrygujący w powiewach wiatru liść. Jest tyle rzeczy, które

powinnam przemyśleć, ale nagle… Wcale nie muszę o nich myśleć. Przemyślały się same,

przyszły do mnie już w pełni uformowane i… są. Znam je.

Odkasłuję i zaczynam wypełzać z kryjówki. Wreszcie wiem, co powinnam zrobić.

— Chodź – mówię przez ramię do Toby’ego. – Idziesz ze mną.

Toby wygląda na zachwyconego tą perspektywą.

— Ja? Naprawdę? Kiedy?

— Teraz, Toby. I weź latarkę.

65 Chciałabym móc powiedzieć, że nasza krótka podróż pełna jest znaczeń i że w jej

trakcie poznajemy lepiej samych siebie, bla, bla, bla… Nieźle by to brzmiało, prawda? Coś jak

„Wędrówka Pielgrzyma” tylko bez tego przytłaczającego religijnego zaplecza. Niestety, nic

z tego.

— A nie wolałabyś, żebym szedł dziesięć kroków za tobą? – dopytuje wyraźnie

skonsternowany Toby, gdy prujemy przed siebie chodnikiem. – Nie czułabyś się z tym pewniej?

— Toby, czy naprawdę sądzisz, że chodzenie za kimś może sprawić, że ten ktoś poczuje

się pewniej?

— Och. To zależy od tego, czy ten ktoś o tym wie… A tak poza tym, wiesz, jak trudno

jest zachować stałą odległość? Zazwyczaj kończy się na tym, że trzeba podbiegać i cofać się,

a potem ze wszystkich sił starać się utrzymać równe tempo. Wierz mi, to bywa mało subtelne.

Ooookej. Nie mam ochoty drążyć tematu, ale to by wyjaśniało, co wyprawiał Toby

w ostatnie Boże Narodzenie.

— Po prostu idź obok mnie, dobrze?

— Cudownie! – Toby wydaje się odrobinę przytłoczony zaszczytem, który

niespodziewanie go spotkał. – Choć, muszę przyznać, odchodzimy w ten sposób od tradycji,

więc jakby co, gdybyś poczuła, że masz dość, wystarczy jedno słowo i zostanę z tyłu.

Schowam się za drzewem i będę udawał, że czytam gazetę, albo popatrzę, czy nie ma korników.

— Okej – zgadzam się z uśmiechem.

Kurczę, w sumie to dlaczego do tej pory byłam taka niedobra dla Toby’ego? Przecież to

po prostu kolejny niedźwiedź polarny, który szuka towarzystwa. Nie powinno mnie to

zaskakiwać.

— A czy poczułabyś się dogłębnie urażona, gdybym wziął cię za rękę? – dodaje,

przysuwając się nieco bliżej. – Tylko na chwilę? W ten jakże piękny dzień zimowy?

Łapię, o co chodzi, ale moje nowo narodzone zrozumienie ma swoje granice.

— Tak, Toby – mówię, chowając dłonie do kieszeni. – Poczułabym się bardzo dogłębnie

urażona.

— Och. Okej, zanotuję to sobie – odpowiada, niezrażony i zaczyna grzebać w plecaku

w poszukiwaniu notatnika. – Żebym nie popełnił po raz drugi tego samego błędu. – Pospiesznie

bazgrze kilka linijek. – Czy mogę spróbować za sześć miesięcy?

Przez moment myślę o Nicku i jego dłoni, dłoni, której nigdy już nie potrzymam…

Dlaczego to nie on idzie obok mnie chodnikiem, dlaczego to nie on tak na mnie patrzy?

Smutno mi.

— Nie, Toby – mówię łagodnie. – Przykro mi.

— Nie ma sprawy! – odpowiada Toby niezmiennie radosnym głosem i dopisuje coś

jeszcze. – Spróbuję za siedem.

Dom Nat wydaje mi się większy niż ostatnim razem, gdy go widziałam, co jest, rzecz

oczywista, absolutnie niemożliwe. To tylko moje poczucie winy sprawia, że budynek zdaje się

górować nade mną niby makabryczna chałupa z filmu Tima Burtona.

— Zachowaj dystans – mówię, gdy podchodzimy do frontowych drzwi. – Nat nie jest

w najlepszym nastroju. Prawdę mówiąc, jest wściekła jak Camponotus Saundersi i…

— Powszechnie znana jako mrówka malezyjska – uzupełnia natychmiast Toby.

— No właśnie. W związku z tym istnieje realna szansa, że, gdy się zbliżymy, głowa Nat

po prostu eksploduje.

Toby grzecznie trzyma się za moimi plecami. Drzwi otwiera mama Nat, tym razem od

stóp do głów spowita w róż. Ma na sobie różowy szlafrok, na głowie różowy ręcznik

i zawieszone na szyi różowe żelowe okulary. Jej twarz jest pokryta różową maseczką.

— Harriet! – wykrzykuje radośnie. – Znów przyniosłaś prezenty? Zjadłam już wszystkie

niskotłuszczowe czekoladki i były przepyszne! Poza tymi ze śladami zębów, te oczywiście

wyrzuciłam. A te róże rozrzucone na podjeździe… Pozbierałam je, wiesz? Dobrze się trzymają.

O kurczę, powinnam kupić lilie.

— Cześć, Victorio – witam się. – Jest Nat?

— Chyba gdzieś tam się kryje… – Victoria spogląda mi przez ramię i macha. – Kogóż ja

widzę? Czy to nie twój osobisty stalker, Toby? Pamiętam cię ze szkolnego balu, nie wiem, czy to

skojarzysz, ale snułeś się między stolikami i POD nimi w takich strasznie grubych okularach.

Toby robi krok naprzód i dumnie wypina pierś.

— Tak, to byłem ja – mówi, unosząc brodę. – Aczkolwiek chciałbym zauważyć, że od

tamtego przykrego incydentu moje zdolności stalkerskie znacznie się rozwinęły. Miło mi panią

poznać, pani mamo Nat.

— Mnie również bardzo miło – odpowiada Victoria, spoglądając na mnie

porozumiewawczo.

Rzuca spojrzenie na Toby’ego. I znów na mnie. Znów na Toby’ego. I na mnie.

I mruga.

O rany, mam nadzieję, że nie myśli tego, co zapewne myśli.

Auć!

— Hmmm… – Namyśla się przez chwilę, a potem wyciąga z kieszeni niewielki

mikrofon. – Wybaczcie, ale te wrzaski bardzo źle wpływają na kondycję mojej skóry. Marszczę

się – wyjaśnia, po czym przyciska niewielki czerwony guziczek na obudowie. – Natalie? –

Słyszę, jak gdzieś w głębi domu jej głos odbija się od ścian. – Natalie, kochanie, masz dwoje

gości.

Cisza.

Victoria wzdycha i przewraca oczami, a potem podkręca głośność. Coś musi spinać

sprzęt, bo przez dom przetacza się fala skrzeczących dźwięków. Victoria nakrywa dłonią

mikrofon.

— Jest połączony z głośnikiem koło sypialni Nat – wyjaśnia. – Właściwie to drugi

głośnik jest pod jej łóżkiem, ale tego jeszcze nie wie. Natalie? NATALIE? – Nasłuchuje przez

kilka sekund, po czym kręci głową. – Nie zmuszaj mnie do tego, żebym ustawiła głośność na

maksa, młoda damo!

— Dobrze już, dobrze! – wrzeszczy Nat, zbiegając po schodach.

Victoria wyłącza mikrofon, uśmiecha się krzywo i wychodzi do salonu, zostawiając nas

oko w oko z Nat, która, przysięgam, naprawdę wygląda, jakby miała za moment eksplodować

z siłą, zdolną zawstydzić całą populację malezyjskich mrówek.

66 Przez kilka długich chwil po prostu na siebie patrzymy.

— No? – mówi wreszcie Nat. – Co ty tu robisz, Harriet? Myślałam, że jesteś na

przesłuchaniu do roli w jasełkach.

— Ja… – Mrugam zaskoczona. – Dlaczego?

— Słyszałam, że chłopak, który miał grać świnię, strasznie się pochorował.

Och…

Kurczę, dlaczego ja nie potrafię wymyślać takich ciętych odzywek? Riposty przychodzą

mi do głowy na długo po tym, jak były potrzebne. Ciekawe, czy Nat poświęca jakąś określoną

ilość czasu dziennie na magazynowanie takich perełek, czy po prostu ma dar improwizacji?

Jeśli jeszcze kiedyś będziemy ze sobą normalnie rozmawiać, będę musiała ją o to

zapytać.

Toby, który unosi głowę tak wysoko, że boję się o jego kręgosłup, mierzy Nat poważnym

spojrzeniem.

— Natalie Grey – odzywa się pełnym namaszczenia tonem. – Harriet zdobyła się na

ogromną odwagę, przybywając tutaj, by przeprosić cię za swe niecne czyny. Byłoby uprzejmie

z twojej strony, gdybyś zechciała przynajmniej wysłuchać tego, co ma do powiedzenia. Jeśli się

na to nie zdobędziesz, zachowasz się, jak… jak… – Toby rozgląda się wokół, mocno zmieszany,

bo najwyraźniej ma problem ze znalezieniem właściwego porównania. Wreszcie jego wzrok pada

na okazały klomb nieopodal. – Będziesz jako ta donica pusta. Lawendy pozbawiona.

Okej. Toby ma problem podobny do mojego. Nat ciągle nie wydaje się przekonana. Na jej

twarzy maluje się wyraz głębokiego sceptycyzmu.

— Nie bój się, nie przyszłam tu, żeby cię znowu przepraszać – zapewniam.

— To po co w takim razie? Chcesz mi dać kolejny prezent? Taki, który będę mogła

potem zniszczyć?

— Nie. Po prostu… Chciałam, żebyś gdzieś ze mną poszła – wyrzucam z siebie. –

i z Tobym.

Toby wygląda na pełnego entuzjazmu. Gdyby jednak wiedział, co chodzi mi po głowie,

pewnie uciekłby z wrzaskiem. A może nie? W końcu to Toby.

Zdumiona Nat przez kilka sekund milczy.

— Dlaczego miałabym to zrobić, Harriet? – pyta wreszcie.

— Bo cała ta sytuacja… Wszyscy źle się z tym czujemy.

Nat parska zduszonym śmiechem.

— Tak naprawdę, Harriet, to życie bez ciebie jest rozkosznie proste. Wreszcie mam czas

dla siebie! Nie zdawałam sobie sprawy, ile go traciłam na oglądanie jakichś dziwacznych filmów

dokumentalnych o migrujących waleniach!

To cios poniżej pasa, bo akurat film o waleniach się jej podobał. Mówiła, że walenie są

szalenie rozpryskowe.

— Nat, proszę – mówię błagalnym tonem. – Poświęć mi dwadzieścia minut. Jeśli potem

nadal będziesz mnie nienawidzić, to droga wolna. Będziesz mogła spędzić całą noc, wycinając

mnie ze zdjęć.

— A skąd wiesz, że już tego nie zrobiłam?

Patrzymy na siebie w ciężkim milczeniu. Żadna z nas nie ma zamiaru ustąpić.

— Jeśli nie masz co zrobić z tymi wyciętymi Harriet – odzywa się nagle kompletnie

zapomniany przez nas Toby – to ja bardzo chętnie je zabiorę.

Obydwie obracamy się w stronę Toby’ego. To było… niepokojące. Na szczęście, nim

zdążę coś odpowiedzieć, z domu dobiega nas buczenie włączanego mikrofonu.

— Hmmm – odzywa się bezcielesny głos Victorii. – Natalie, idź z nimi.

Mam wrażenie, że to jakaś antyczna bogini wydaje rozkazy. Nat spoglądał

z wściekłością na siebie.

— Co? Nie!

— Mam już po dziurki w nosie tego, jak snujesz się po domu ze skwaszoną miną, młoda

damo. Od samego patrzenia na ciebie robią mi się zmarszczki.

— Ale ja naprawdę… – zaczyna protestować Nat.

— Idź!

— Nie!

— W porządku. – Bogini odchrząkuje. – Nastawiłam głośność na szóstkę, Nat.

Buczenie staje się bardziej przenikliwe.

— Mamo!

— Siedem.

Buczenie zamienia się w wycie.

Nat przygryza wargę.

— Nieważne – burczy.

— Osiem. Będą cię boleć uszy.

Nat zakrywa je dłońmi.

— Mamo, proszę…

— Dziewięć. Nawet słuchawki ci nie pomogą, będziesz to słyszała przez cały dzień. Więc

nie zmuszaj mnie, żebym podkręciła na maksa. Wiesz, że to zrobię. A potem zamontuję głośnik

w łazience i będę cię prześladować w trakcie prysznica!

— Dobrze, już dobrze! – poddaje się Nat. Chwyta torbę i energicznie zakłada buty,

które, przysięgam, mogłyby ją pozwać za używanie przemocy. – Pójdę. Zadowoleni?

Potem wypada z domu, zatrzaskując za sobą drzwi.

Ze środka dobiega nas odgłos bezcielesnego, boskiego rechotu.

Jestem przewodniczką grupy.

Muszę, bo nikt poza mną nie ma pojęcia, dokąd idziemy, a nawet gdyby mieli, to i tak

nie wiedzieliby, gdzie dokładnie znajduje się nasz cel. Tylko ja posiadam tę wiedzę, a to dlatego,

że osiem lat temu, w dniu pamiętnej imprezy (pierwszej i ostatniej, na jaką poszłam sama), Nat

miała wycinane migdałki.

Pamiętam ten horror aż do dzisiaj.

— Dajcie mi mówić, okej? – proszę, gdy wreszcie zbliżamy się do naszego celu.

— Harriet, gdzie my u diabła jesteśmy? – pyta Nat, rozglądając się wokół. Idziemy

wysypaną żwirem ścieżką do frontowych drzwi domu. – A poza tym, przecież i tak to ty

zawsze mówisz.

Och, no tak. Obiecałam sobie, że zrobię wszystko, byle tylko Nat przestała się na mnie

gniewać, ale bądźmy szczerzy, ona wcale mi tego nie ułatwia.

Unoszę brodę.

— Pewnie myślisz, że nie wiem, na czym polega przyjaźń – oznajmiam, ujmując w dłoń

kołatkę. O rany, ten hałas słychać pewnie w sąsiedniej dzielnicy. – Mylisz się. Wiem, co to

znaczy być przyjaciółką. – Stukam po raz kolejny. – Po prostu… Po prostu miałam epizod

sklerozy. Krótki. I mam zamiar to udowodnić.

Prawie odskakuję, gdy drzwi otwierają się powoli, skrzypiąc, jakby bardzo chciały zagrać

w jakimś horrorze.

Na progu, z miną wyrażającą absolutne zdumienie, stoi Alexa.

67 Na pewno domyśliliście się, dokąd ich zabrałam, prawda? To dlatego, że wasze umysły

pracują podobnie jak mój – logicznie i kreatywnie zarazem.

No cóż, okazuje się, że Nat i Toby myślą jednak w zupełnie inny sposób. Obydwoje

stoją jak skamieniali z otwartymi ustami, co w efekcie daje trzy, podobnie wyglądające osoby,

bo Alexa robi to samo.

— To jest absolutnie najgłupszy pomysł ze wszystkich twoich głupich pomysłów, Harriet

– odzywa się Nat, gdy mija pierwszy szok. – Muszę przyznać, że jest to swego rodzaju postęp.

— Harriet! Harriet! – szepce gorączkowo Toby. – Wiedziałaś, że tu mieszka Alexa? Czy

to tylko jakiś straszliwy przypadek?

Odchrząkuję, bo trochę zaschło mi w gardle. Wyraz twarzy Alexy przypomina wyraz

twarzy Annabel, gdy w czasie przerwy reklamowej w telewizji bezmyślnie skacze po kanałach.

Najpierw jest szok, potem ciekawość, irytacja i coś, co określiłabym mianem zagubienia.

Wydaje mi się, że przez bardzo krótki moment dostrzegam również szacunek, ale równie dobrze

mogę mieć przywidzenia.

Tak, na pewno mam przywidzenia. To raczej jej reakcja na nieporównywalny do niczego,

co znam, niesiony wiatrem aromat wody kolońskiej Toby’ego.

— Alexa – mówię i biorę głęboki oddech. Przez całą drogę tutaj myślałam, co właściwie

mam powiedzieć i… niczego nie wymyśliłam. No cóż, wiem przynajmniej, że musi to być coś

doskonałego, coś, co pozwoli mi wszystko naprawić.

— Harriet – odpowiada Alexa. – I Natalie. I Toby. Co za niespodzianka! Może

wejdziecie do środka na filiżankę herbaty i ciasteczka? Mama niedawno wróciła z zakupów,

więc mamy mnóstwo ciasteczek.

Całe powietrze ucieka mi z płuc w jednym zaskoczonym „och”.

— Co? – pytam, zdumiona. – Serio?

Nat ukrywa twarz w dłoniach.

— No pewnie. – Alexa splata ramiona na piersi, co wcale jednak nie wygląda gościnnie. –

Możemy posiedzieć w salonie i podyskutować o tym, czy są jakieś szanse na to, by święta

w tym roku były białe.

— Naprawdę?

— Oczywiście, że nie, ty kretynko! – No tak, dobrze rozszyfrowałam jej mowę ciała. –

I nie, żeby mi ciastek brakowało. Nie mam pojęcia, po tu przyleźliście, ale lepiej spadajcie. Bo

poszczuję was psami.

Nie słyszę żadnych psów, ale nie oznacza to, że ich nie ma, prawda? Może to po prostu

bardzo ciche psy.

Zbieram się na odwagę.

— Nie pójdziemy, póki ci czegoś nie powiem – oznajmiam.

Alexa marszczy brwi, a potem gwiżdże przenikliwie.

— Rex? Fang? Do nogi! Przekąska z debili!

Nat, spanikowana, chwyta mnie za ramię.

— Okej, Harriet, wszystko rozumiem – mówi łamiącym się głosem. – Jesteś gotowa

zaryzykować zdrowie i życie, żeby mnie bronić. To bardzo odważne, naprawdę. Kocham cię, nie

ma sprawy, tylko chodźmy stąd!

— Nie – mówię spokojnie, splatając ręce na piersi. Po pierwsze, chcę wyglądać na

zdeterminowaną, a po drugie, nie chciałabym, żeby ktoś zobaczył, jak bardzo drżą mi dłonie. –

Nigdzie nie idę. Nie, dopóki jej nie powiem.

Alexa przestaje gwizdać.

— Co takiego chcesz mi powiedzieć, Harriet? Sterczycie tutaj jak trzy małe świnki

w jakim celu?

Jej słowa sprawiają, że coś w moim mózgu wreszcie zaskakuje. Trzy małe świnki, jasne!

Trzy małe świnki i ich trzy małe domki. Jeden ze słomy, drugi z drewna, a trzeci z cegieł.

O to właśnie chodzi.

Powiem jej, że, owszem, jesteśmy trzema małymi świnkami, ale póki trzymamy się

razem, nic nam nie grozi. Że nie mieszkamy już w domku ze słomy, tylko z cegieł. I że może

nadymać się, dmuchać i prychać, ile się jej podoba, a i tak niczego nam nie zrobi. Nie może

nas zdmuchnąć. Już nie.

A gdyby miała jakiś problem z tą analogią, na przykład dlatego, że za czasów Tudorów

budowano domy ze słomy (okej, nie tylko ze słomy) i nie miały one jakichś rażących wad

konstrukcyjnych, posłużę się opowieścią o Złotowłosej i trzech misiach. Powiem, że nieważne,

ile naszej zupy zżarłaby Alexa i ile krzeseł połamała, i tak damy radę ją wykurzyć.

Gdyby i to nie poskutkowało, przejdę do baśni o trzech braciach, a potem jeszcze do

innych historii i będę jej to wykładać tak długo, aż wreszcie zrozumie, że przestaliśmy się jej

bać i nigdy więcej nie da rady nas zranić. Bo jej na to nie pozwolimy.

Biorę głęboki oddech, przygotowując się w myślach do werbalnego ataku, jakiego

jeszcze nie widział ten świat i…

Właściwie to po co mam jej to mówić?

Ja o tym wiem. Nat o tym wie. I Toby. Przyszliśmy tutaj i nic więcej nie potrzeba.

Wciąż jednak jest coś, co powiedzieć muszę.

— Przykro nam z powodu twoich włosów – oznajmiam, wskazując jej krótką fryzurę.

Zdążyła już odwiedzić fryzjera i teraz wygląda całkiem dobrze. Jakieś trzysta razy lepiej ode

mnie. – Po to właśnie przyszliśmy. Żeby cię przeprosić. To, co zrobiliśmy, było złe, wredne i nie

w porządku.

Alexa unosi brwi.

— Przeszliście taki kawał drogi, żeby powiedzieć, że jest wam przykro z powodu moich

włosów?

— Tak. – Obracam się do Nat, która wyraźnie zaniemówiła z wrażenia. – Prawda?

— Ja również przepraszam – wcina się Toby. – Co prawda nie brałem udziału w tej akcji

osobiście, ale jako przywódca grupy biorę na siebie część odpowiedzialności za atak.

Naprawdę przesadza, ale dzisiaj jestem skłonna mu to wybaczyć.

Nat wzdycha lekko i potrząsa głową. Jest czerwona na twarzy i dopiero teraz

dostrzegam, że naprawdę gryzło ją to, co zrobiła. Nigdy nie była okrutna.

— No tak – mówi cicho. – Straciłam nad sobą panowanie, Alexo. Powinnam była… Nie

powinnam była tego robić. Przykro mi. – Milknie, po czym dodaje pod nosem tak, że tylko ja ją

słyszę. – Ale jeśli jeszcze raz zrobisz Harriet coś podobnego, to wezmę maszynkę i ogolę cię na

łyso.

Alexa dotyka włosów i uśmiecha się leniwie.

— Co za szczęście, że jestem na tyle ładna, że dobrze mi jest w takiej fryzurze –

oznajmia. – Niektórzy mają szczęście, prawda? No dobrze, skończyliście już?

Zastanawiam się przez chwilę.

— Tak – odpowiadam, mierząc ją wzrokiem. – Skończyliśmy.

Naprawdę tak myślę.

— Więc idźcie wszyscy do diabła – mówi Alexa. – Banda czubków.

I zatrzaskuje drzwi.

68 Tańczymy przez całą drogę powrotną. Okej, nie przez całą. Zaczynamy dopiero, gdy

schodzimy z podjazdu Alexy. W końcu to nie była misja samobójcza…

— Widziałyście to? Widziałyście? – wykrzykuje Toby, machając rękoma i wykonując

dziwne ruchy biodrami. Rozpiął kurtkę i przygrywa sobie na dziwacznym podkoszulku

z interaktywnym nadrukiem keyboardu. – Goń się, Alexa! Przyszliśmy do ciebie i co? I co?

Podryguję tuż obok niego. Wciąż trudno mi uwierzyć w to, że to naprawdę koniec.

Daliśmy radę! Jeśli Alexa zechce nam dokopać, będzie musiała znacznie bardziej się postarać.

Żeby pozostać w metaforyce świńsko-mieszkalnej, będzie musiała przepchnąć się przez komin,

a na dole czekać na nią będzie gar wrzątku, trzymany tam, rzecz jasna, na wszelki wypadek.

To… to po prostu cudowne!

Nawet Nat pozwala sobie na chwilę zapomnienia. Oczywiście, upewniwszy się, że nikt

nie patrzy.

— Wiesz co – mówi zdyszanym głosem, gdy mija pierwsza fala dzikiego entuzjazmu – to

było naprawdę niezłe. To znaczy przeproszenie Alexy. Ona nigdy by tego nie zrobiła, prawda?

Nie przeprosiłaby. Ani nas, ani nikogo innego. Jesteśmy jak pozytywni bohaterowie jakiegoś

filmu, czy coś.

— Tymi złymi nie jesteśmy na pewno – wcina się Toby. – Gdybyśmy byli, ubieralibyśmy

się na czarno, nosilibyśmy jakieś czachy w charakterze dekoracji i może nawet wąsy.

— Wciąż nie mogę uwierzyć, że obcięłaś jej włosy – wyznaję.

— O rany! Nie wiem, co mi odbiło.

— Skąd w ogóle wzięłaś nożyczki?

— Z sali plastycznej. Nawet nie umiem powiedzieć, co się dokładnie działo. W jednej

chwili byłam wściekła, a w drugiej… nadal byłam wściekła, tylko trzymałam w garści kucyk

Alexy.

— Nat, posłuchaj mnie – mówię, zwalniając lekko. – Jest mi naprawdę przykro.

Przepraszam. Za wszystko. Za to, że nie byłam dobrą przyjaciółką, że cię okłamałam, że

ukradłam twój wielki sen. Wiem, że najprawdopodobniej już zawsze będziesz mnie nienawidzić,

ale…

Nat przewraca oczami.

— Nigdy nie miałam zamiaru znienawidzić cię na zawsze. Tylko na kilka dni.

— Ale powiedziałaś…

— Kłóciłyśmy się, Harriet, nie pamiętasz? Co miałam powiedzieć? Znienawidzę cię na

następnych trzydzieści sześć godzin, to znaczy do chwili, aż ochłonę?

Och.

No tak.

— Byłoby… miło? – mruczę pod nosem. – Jakiś cień nadziei, drobna wzmianka? Byłam

naprawdę zrozpaczona.

Nat wybucha głośnym śmiechem. Okej, w porządku, rozumiem, że jej ulżyło (mnie na

pewno), ale i tak jest dość niedelikatne.

— Dobrze, już dobrze. Może trochę przegięłam. W sumie… gdybym była na twoim

miejscu, pewnie też bałabym się powiedzieć o tym całym modelingu. Wiem, że mam koszmarny

charakter i bywam… przerażająca. – Mrużąc oczy, przygląda się swoim paznokciom, a potem

uśmiecha się kątem ust. – Nieprzewidywalna i przerażająca.

Mówi prawdę. Jest taka i zawsze była.

— No więc, my… – zaczynam.

— Jasne. – Wzrusza ramionami. – Jak zawsze.

Mam zamiar rzucić się w jej w ramiona (choć wcale ich do mnie nie wyciąga), gdy

w mojej kieszeni dzwoni telefon. Toby unosi ręce w uniwersalnym geście poddania się.

— To nie ja – oznajmia. – Na wszelki wypadek zastrzegam, że to nie ja dzwonię,

chociaż, Harriet, mam twój numer.

— Wilbur? – pytam, bo odebrałam, nie patrząc na wyświetlacz.

— Mój ty włochaty orzeszku kokosowy! – No tak, to bez wątpienia Wilbur. – Dzwonię,

jak się umówiliśmy. Chętnie pogadałbym z tobą o tych wszystkich czarujących dziewczyńskich

rzeczach, o których na pewno miałabyś ochotę porozmawiać, ale tak się składa, że muszę

wrócić do domu i zjeść trochę czekolady. Nie wyobrażasz sobie, od jak dawna nie jadłem

czekolady! Więc będę się streszczać. Konkrety: Yuka chce, żebyś jutro rano wystąpiła

w WakeUp UK. Nagranie jest wcześnie rano, więc powinnaś zdążyć do szkoły. O ile zaczynasz

o dziesiątej, nie wcześniej. Jeśli zaczynasz wcześniej, możesz nie zdążyć.

Kątem oka spoglądam na Nat, która udaje, że niczego nie słyszy. Niewykonalne – głos

Wilbura jest bardziej przenikliwy niż dźwięk sędziowskiego gwizdka.

— Nie mogę tego zrobić, Wilbur – mówię. Oczy Nat stają się okrągłe jak monety. Nie

będę ryzykować. Ledwie co odzyskałam przyjaciółkę, nie chcę jej znowu stracić. – Będziesz

musiał powiedzieć Yuce. Ona… Niech mnie pozwie. Pamiętajcie tylko, że jestem niepełnoletnia,

a moja macocha jest naprawdę dobrą prawniczką.

Tak! Właśnie tak! Wszystko będzie po staremu. Znów będziemy z Nat najlepszymi

przyjaciółkami. Będziemy jak te dwa delfiny w oceanarium, które wykonują akrobacje

dokładnie w tym samym czasie w doskonałej harmonii. Będziemy jak papużki nierozłączki

i nic nigdy…

Nat wyrywa mi z ręki telefon.

— Wilbur? Cześć, mówi Nat. Pewnie mnie nie pamiętasz, ale jestem tą dziewczyną,

która płakała w sobotę w recepcji. Harriet mówi, że bardzo się cieszy na to nagranie i na

pewno się nie spóźni. Wyślij jej adres i godzinę SMS-em. Dzięki!

Wyłącza się.

Gapię się na nią zdumiona. Annabel słyszała, jak ktoś płakał. To była Nat?

— Co ty do licha wyprawiasz? – wyrzucam z siebie.

— To, co wyprawiałabym od samego początku, gdybyś dała mi szansę.

— Czyli?

— Wspieram cię.

69 Cudownie.

Świetnie zdaję sobie sprawę, że statystyki są tylko statystykami, czyli zbiorem liczb,

który ma opisywać rzeczywistość, ale kiepsko sobie z tym radzi. Zasobna w tę wiedzę wcale

nie spędzam wieczora w sieci, szukając informacji na temat tego, ile osób średnio ogląda

każdego ranka WakeUp UK.

(Trzy miliony czterysta tysięcy).

Nie szukam również danych o odbiorcach.

(Odbiorcy pochodzą z bardzo różnych grup wiekowych i społecznych, są wśród nich

uczniowie, studenci, całe rodziny, robotnicy szykujący się do pracy).

No i absolutnie nie sprawdzam, ile osób ogląda wywiady online.

(Rozmowa z gościem radzącym, jak równo kosić trawnik ma ponad trzysta tysięcy

odsłon).

Śniadania również nie przegapiam, a raczej nie planuję tego robić. Tak się jednak składa,

że porę karmienia przypadkowych modelek spędzam w kiblu, zajęta oddychaniem do

papierowej torby. Tę samą torbę przerabiam w taksówce na jednobarwne konfetti.

Pomyślmy – po co miałabym robić to wszystko? Przecież nie jestem już dawną,

zestresowaną i niepewną siebie Harriet, nie? Jestem gwiazdą. Jestem modna. Spokojna.

Wyluzowana.

Jasne…

— Harriet, kochanie – mówi tata, gdy jedziemy przez miasto. Taksówka jest załadowana

niemal pod dach. Kiedy kierowca zobaczył naszą grupę, wyglądał, jakby chciał uciekać.

Owszem, został, ale od początku kursu wydaje z siebie dziwne dźwięki i bąka coś na temat

tego, co pokrywa jego ubezpieczenie, a czego nie pokrywa. To wielki dzień i mam dużą świtę.

Annabel zajęła miejsce obok kierowcy, a reszta, czyli ja, Nat, Toby i tata siedzimy upchnięci na

tylnym siedzeniu i próbujemy zmieścić gdzieś stopy, których jest po prostu za dużo. –

Przechodzisz jakąś mutację? Zamieniasz się w kobietę-chomika?

Spoglądam na strzępki rozrzucone na kolanach. Ma rację. Gdybym nagle skurczyła się do

rozmiarów gryzonia, mogłabym ich użyć jako ściółki.

— Robię puzzle. Takie w starym stylu – wyjaśniam słabym głosem. – Nadejdzie taki

dzień, jestem tego pewna, gdy poskładam to wszystko z powrotem.

— Mogę zacząć za ciebie? – pyta Toby.

O rany, wcale nie chciałam, żeby z nami jechał, ale wtedy przedstawił mi

skomplikowany plan dotarcia na miejsce, uwzględniający z siedem przesiadek, i uznałam, że

równie dobrze może mnie śledzić z mniejszej odległości. Na przykład z tej samej taksówki.

— Nie, ale dzięki.

— Obawiam się, że będziemy musieli zrobić postój – odzywa się z przedniego siedzenia

Annabel. – Muszę do łazienki.

— Znowu? – Tata wzdycha ciężko. – Naprawdę kochanie, rozważałaś może założenie

sobie cewnika?

— Nie trzeba Richardzie, dziękuję za troskę. Po prostu nie będę sobie przeszkadzać

i wysiusiam się na fotel, a resztę drogi przejdziemy spacerkiem. Mogę tylko potrzebować

czegoś do wytarcia… O! Czy to nie twój ulubiony sweter, kochanie?

— Niech pan się zatrzyma – jęczy pobladły nagle tata, a potem obrzuca nas zmęczonym

spojrzeniem. – Nauczka na przyszłość, nigdy nie pożyczać ciuchów kobiecie w ciąży.

— Nie musimy się zatrzymywać – mówi taksówkarz. – Jesteśmy na miejscu.

Skręcamy za róg i w samochodzie zapada gęsta cisza. To dość… przytłaczające. Mam

na myśli to, że zajeżdżamy przed budynek międzynarodowej telewizji o 6:30 rano. Istnieje

jednak możliwość, że wszyscy zamilkliśmy z innego powodu.

Przed wejściem czeka na nas Wilbur w różowym cylindrze i srebrnym spodnium.

Gapimy się na niego przez bardzo długą chwilę.

— Popraw mnie, jeśli się mylę – mówi cicho Annabel, gdy taksówka przystaje, a Wilbur,

zdjąwszy cylinder, zgina się w dwornym ukłonie – ale ten facet robi się z każdym dniem coraz

dziwniejszy.

Annabel ma świętą rację – Wilbur naprawdę robi się coraz dziwniejszy.

Kiedy taksówkarz odjeżdża, Wilbur poprawia cylinder i zarządza, by ci, którzy nie są

mną, udali się do innej części studia. Ja, która jestem sobą, mam iść za nim, bo „trzeba mnie

zrobić”.

— No cóż – mówi smutno, spoglądając na moją wystrzałową fryzurę. – Wygląda na to, że

trzeba będzie zacząć od początku, mała misiopando.

Macam się po głowie w płonnej nadziei, że może wydarzył się cud i rzeczywiście

zostałam jakoś przetransformowana. Nie.

— Nie potrafię nad nimi zapanować – wyznaję, gdy prowadzi mnie wąskim,

klaustrofobicznym korytarzem w stronę zamkniętych drzwi.

— Dostrzegam to, pestko jabłkowa. – Wzdycha ciężko i ze zmrużonymi oczyma lustruje

moje włosy. – Jesteś pewna, że to nie one próbują zapanować nad tobą? – dopytuje. – Jak na mój

gust, gotowe są przeprowadzić ekspansję na cały świat. Nie? Och! – Dostrzega moje ciuchy. –

Miło mi widzieć, że twój styl pozostał niezmienny. To piżama, króliczku?

Ignoruję go. Robię się w tym naprawdę dobra.

A tak poza tym nie mam na sobie piżamy. Założyłam podkoszulek z bałwanem

i wzorzyste szarawary kupione w marokańskim sklepie. Nie dlatego, że to modne zestawienie,

tylko dlatego, że nie mogłam znaleźć żadnych innych czystych ciuchów. W nosie mam bycie

modną.

— To co mam robić? – pytam nerwowo. Nie mogę dopuścić do kolejnego ataku paniki. –

Mam się nauczyć jakichś odpowiedzi?

— Och, nawet lepiej, prztyczku. Mam dla ciebie takie małe coś – mówi Wilbur,

pokazując mi niewielki kawałek plastiku.

— Aparat słuchowy?

— Podłączę cię, pingwinku. Ten program ogląda ponad pięć milionów ludzi

i pomyśleliśmy, że nie wzgardzisz pomocą.

Okej. Pięć milionów? Czyli Internet kłamie?

Patrzę na gadżet z mieszaniną ulgi i przerażenia.

— Będziesz mi mówił, co mam powiedzieć?

Wilbur odrzuca głowę do tyłu i wybucha głośnym śmiechem.

— Nie, nie, na pewno nie ja, małpiatko. Wyobraź to sobie tylko! O rany, moje

słownictwo, takie… barowe, w twoich ustach. Nie, to by się nie sprawdziło. Yuka będzie ci

podpowiadać. Słowo po słowie.

O Boże! Znowu ona! Jest tutaj? Okej, polubiłam ją, ale to nie zmienia faktu, że w jej

obecności czuję się, jakbym spacerowała po linie.

— Więc po prostu mam tylko powtarzać to, co usłyszę? – na wszelki wypadek upewniam

się.

— Więc po prostu masz powtarzać to, co usłyszysz. Jak ja teraz. Łapiesz? – Wilbur

chichocze. – Też mógłbym zostać modelką. Na pewno zwaliłbym wszystkich z nóg.

Kiepski dowcip.

Ten aparat… Okej. Dam sobie radę. Wykonam polecenia Yuki i będę mogła wrócić do

swojego dawnego życia. Do trygonometrii. Do kółka historycznego. Będę chodzić na piechotę do

szkoły, a nie jeździć taksówką do studia telewizyjnego. I będę odpowiadać przed klasą, a nie

przed pięcioma milionami widzów.

— A teraz zrobimy cię na bóstwo i możecie zaczynać.

Moment.

Możemy? Liczba mnoga?

Wilbur powinien nad sobą popracować, bo czasami trudno go zrozumieć.

— Nie rozumiem – wyznaję. – Skoro Yuka ma siedzieć obok, to jak ma mi

podpowiadać?

— Ależ Yuka nie będzie siedzieć koło ciebie, papryczko. – Wilbur uśmiecha się szeroko,

otwierając przede mną drzwi. – Będziecie siedzieć z Nickiem.

Zatrzymuję się w progu, a mój mózg usilnie próbuje to skurczyć się, to nadąć na

podobieństwo rozdymki. Niestety, jest tylko mózgiem, więc żadna z tych opcji nie wchodzi

w grę.

Nick unosi wzrok i rzuca mi kpiarski uśmiech sponad tabletu. A potem wraca do tego,

co robił wcześniej.

No dobra. To wcale nie jest zabawne. Dlaczego, na litość boską, ludzie wciąż wykręcają

mi takie numery?

— Zapomniałem wspomnieć o tym, że on też bierze w tym udział? – Wilbur przygląda

mi się ze szczerą troską, a potem… puszcza do mnie oko. – Ups!

70 Ups.

Czy nikt, ale to naprawdę nikt, nie ma najmniejszego pojęcia, jak trudno jest mi się

przygotować do występu przed pięcioma milionami ludzi, gdy tuż obok siedzi Nick?

Pewnie nie. No cóż, to jak próba złapania jakiejś stacji radiowej, gdy w tle wybucha

Wezuwiusz.

— Co on tu robi? – pytam szeptem, gdy bardzo sympatyczna kobieta imieniem Jessica

usiłuje poradzić sobie z moimi włosami i makijażem. Siedzę przed nią ubrana w błękitną

kieckę, której w życiu sama bym nie wybrała. Również dlatego, że nie ma żadnych nadruków

z bohaterami kreskówek.

— Jest męską twarzą Baylee – odpowiada Wilbur, jakbym sama tego nie wiedziała. –

Yuka uznała, że musi wykorzystać okazję. To ma być pokazówka, wszyscy was zapamiętają. –

Spogląda w sufit, jakby spodziewał się tam ujrzeć zastępy aniołów. – Ta kobieta jest genialna.

— Uhm… – mruczę pod nosem, spoglądając na Nicka. Zupełnie rozluźniony półleży na

kanapie i bawi się długopisem. Podrzuca go i łapie. Podrzuca i łapie. Zupełnie, jakby występy

w międzynarodowej telewizji były dla niego chlebem powszednim. Moment. Może są dla niego

chlebem powszednim.

Dzisiaj ma na sobie szarą bluzę z kapturem i ciemne dżinsy, a jego włosy sterczą

nastroszone. O! Wkłada palec do ust, jakby miał zamiar…

— Co tam, Manners? – pyta nagle, unosząc wzrok.

Pospiesznie odwracam twarz. Do licha, znowu przyłapał mnie na gapieniu się.

— Tak? – rzucam, starając się brzmieć nonszalancko.

Kątem oka widzę, jak wskazuje dłonią niewielki kawowy stolik.

— Trochę niski, ale jeśli się postarasz, powinnaś się pod nim zmieścić – mówi.

No nie! Zadzieram nos. Więc po tym wszystkim, co razem przeszliśmy, po tym, jak

trzymaliśmy się za ręce, po… Tylko tyle ma do powiedzenia? Zero szacunku!

— Wyrosłam z tego – oznajmiam chłodno. – Tamto to była… faza dziecięca.

— Szkoda. Gdybyśmy żyli gdzieś, gdzie trzęsienia ziemi są częste, byłabyś osobą, którą

warto znać.

Rzucam mu miażdżące spojrzenie, które niestety nie robi na nim żadnego wrażenie. Jak

na kogoś tak przystojnego, potrafi zaleźć za skórę.

— Dla twojej informacji, w ciągu ostatnich dziesięciu lat w Wielkiej Brytanii było

dziewiętnaście trzęsień ziemi – oświadczam. – Więc i tak warto mnie znać.

— Na pewno – zgadza się, wracając do zabawy długopisem.

A to co niby miało znaczyć? Zaciskam zęby, czując, jak palą mnie policzki. Że fajnie

mnie znać, ale tylko przez dziewiętnaście dni w ciągu dziesięciu lat.

Kiepsko.

— No dobrze, szprotko – przerywa nam Wilbur. – Nie mamy niestety czasu na dalszą

część show Lizzy i Darcy’ego.1 – Wkłada mi do ucha mały plastikowy aparat, a potem upycha

kabelek pod kołnierzem i przypina coś niewielkiego na plecach. – Pora iść do studia. Mam

nadzieję, że, kiedy znajdziemy się przed kamerami, twoja macocha przestanie wysyłać mi stada

SMS-ów. Uparła się, że masz zdążyć do szkoły i nie daje mi żyć.

Kiwam głową, bo absolutnie się z nią zgadzam. Nie chciałabym, żeby kiedyś w życiu

spotkało mnie coś straszliwego tylko dlatego, że nie dokonałam analizy i interpretacji jakiegoś

wiersza.

Światełko w moim aparacie mruga na zielono, co oznacza zapewne, że sprzęt został

podłączony.

— Ty też masz takie? – pytam Nicka.

Obydwaj z Wilburem wybuchają śmiechem. Myślę, że oznacza to „nie”, choć na pewno

byłoby z ich strony uprzejmiej, gdyby po prostu mi odpowiedzieli.

— Harriet Manners – odzywa się chłodny głos w moim uchu. – Mówi Yuka Ito.

Odruchowo rozglądam się wokół, próbując ją namierzyć.

— Nie wierć się i nie próbuj mnie namierzyć – mówi. – Jestem w sąsiednim pokoju za

szklaną ścianą.

— Widzisz mnie?

— Nie, ale domyślam się, co robisz. Jesteś gotowa?

Kiwam głową i z mojego gardła wyrywa się bardzo ciche i bardzo niewyraźne

potwierdzenie.

— Postaraj się bardziej, Harriet – żąda Yuka.

— Tak, Yuko – oznajmiam tym razem głośno. Nick stoi obok, ziewając i zasłaniając usta

przedramieniem. Do licha! Dlaczego on nie ma aparatu? Dlaczego Yuka nie warczy mu do ucha

jak ta gąsienica w „Alicji w Krainie Czarów”? – Jestem gotowa.

— To dobrze. Powtarzaj po prostu to, co będę mówić i wszystko pójdzie zgodnie

z planem. I, Harriet, na litość boską, jedna dobra rada.

— Tak?

— Nie tańcz.

71 Zawsze myślałam, że te wszystkie programy, które wyglądają, jakby były prowadzone

w salonie, naprawdę są prowadzone w jakiegoś rodzaju salonie. Że nagrywa się je w małym,

przytulnym pomieszczeniu z kominkiem i biblioteczką, tyle tylko, że kominek i biblioteczka

nie mieszczą się na wizji.

Nic bardziej mylnego. Cały ten telewizyjny salon to po prostu podwyższenie, kilka kanap

i foteli ustawionych w gigantycznej ciemnej sali pełnej przeróżnych sprzętów, kilometrów kabli

i podenerwowanych ludzi.

Wiem, że to głupie, ale czuję się oszukana.

— Dzień dobry, kochanie – wita mnie radosna blondynka. Wiercę się na brzeżku kanapy,

która nigdy nie stanie w żadnym domu i nie bardzo wiem, jak mam się zachowywać. – Jestem

Jane. Założę się, że jest dla ciebie ciut wcześnie.

Przytakuję grzecznie, choć po prawdzie to, co mówi, wydaje mi się dziwne. Jest 7:30,

a o tej porze zazwyczaj wrzeszczę na tatę, żeby przestał blokować łazienkę.

— A ja jestem Patrick – mówi nieco od niej starszy mężczyzna, podając mi rękę. Wita

się również z Nickiem. – Nie denerwujcie się. To ma być zabawa, jasne?

— No pewnie – odpowiada Nick, cedząc słowa. – Zabawa. W życiu się tak nie bawiłem.

Patrick entuzjastycznie kiwa głową.

— Jest nieźle, nie?

Słyszę w uchu, jak Yuka odchrząkuje.

— Powiedz Nickowi, że jeśli nie przestanie się wydurniać, na kolejnym pokazie wystąpi

w sukience.

Pochylam się, żeby szeptem przekazać groźbę.

— Fantastycznie – odpowiada Nick, chichocząc. – Powiedz jej, że tym razem chciałbym

taką z cekinami.

Rozglądam się po pomieszczeniu, ale jego większa część skrywa się w ciemnościach

i nie mogę dostrzec ani Nat, ani taty, ani Annabel, ani nawet Toby’ego. Gdzie oni się podziali?

Jaki był sens w upychaniu się w taksówce jak szprotki, skoro teraz nikogo ze mną nie ma?

Jaki jest sens w posiadaniu stalkera, kiedy nie śledzi cię, gdy najbardziej tego potrzebujesz?

Muszę chyba mieć na twarzy wyraz bezbrzeżnego przerażenia, bo Nick puszcza do mnie

oko i mówi cicho:

— Pamiętaj. To nic wielkiego.

Biorę głęboki oddech i część lęku znika. Nie będę panikować. To tylko sześć minut.

Sześć minut powtarzania tego, co mówi Yuka, a potem będę mogła wrócić do szkoły i być tym,

kim jestem. Sześć minut i mój kontrakt się skończy, a ja będę mogła zostawić to szaleństwo za

sobą.

— Przygotujcie się! – wykrzykuje jeden z kamerzystów. – Wchodzimy za dziesięć,

dziewięć, osiem…

Gdzie oni są?

— Siedem, sześć, pięć…

No gdzie?

— Cztery, trzy, dwa…

Nagle, po cichutku, pięć osób wchodzi do sali tylnymi drzwiami. Czuję się zupełnie,

jakby ktoś poluzował sznurki, które trzymały mnie w pionie. Rozluźniam się. Nat unosi kciuki,

a tata wskazuje wymownym gestem na brzuch Annabel i udaje, że siada na kiblu. Nawet

Wilbur uśmiecha się, wykonuje kilka tanecznych ruchów (o rany…) i udaje, że strzela do mnie

z palców.

Toby… Toby po prostu się szczerzy.

— Start – mówi Jane i oto jesteśmy na wizji.

72 Podskakuję lekko kilka razy, jakbym chciała przetestować miękkość kanapy.

— Gościmy dziś w studio – zaczyna Jane, jakby nic a nic nie obchodziło jej, że skaczę

po sofie przed pięcioma milionami widzów – Harriet Manners, piętnastolatkę, która szturmem

podbiła świat mody i została twarzą znanego domu mody Baylee. Jak się czujesz, Harriet?

— Fantastycznie, dziękuję – mówi Yuka.

— Fantastycznie, dziękuję – powtarzam jak robot.

— To cudownie cię spotkać. Jest z nami również siedemnastoletni Nick Hidaka, druga

z twarzy Baylee. Jak się miewasz?

— Mam problem z dobudzeniem się – odpowiada Nick z półuśmieszkiem, od którego

robią mu się dołeczki w policzkach. – Ale się staram.

Co takiego? I to mnie dali ten zakichany aparat?

Jane potrzebuje dwóch czy trzech sekund, żeby się pozbierać.

— Cudownie. A teraz… Popraw mnie, jeśli się mylę, Nick, ale to nie jest twoja pierwsza

duża kampania, prawda? Pracowałeś dla takich sław jak Armani, Gucci, Hilfiger…

— Zgadza się.

— A teraz zostałeś twarzą Baylee. Pamiętam, że decyzja Yuki o obsadzeniu cię w tej

roli była dość kontrowersyjna. W pierwszym momencie środowisko zareagowało oburzeniem,

żeby nie rzec ostrzej. Powiedz, proszę, jak ci się pracuje z własną ciotką? Odczuwasz większą

presję, czy wręcz przeciwnie, w rodzinie jest łatwiej?

Nick wybucha głośnym śmiechem.

— No cóż, jeśli coś schrzanię, to mogę raczej zapomnieć o miłym świątecznym

obiedzie.

Hmmm… Co?!

Jak to? Czuję się dziwnie otępiała. Yuka jest ciotką Nicka? Są spokrewnieni? Są bliską

rodziną? Mają w żyłach tę samą… Okej, wiadomo, o co chodzi.

I nikt mi o tym nie powiedział?!

— … wywołałaś niezłe zamieszanie, prawda, Harriet? – Patrick pochyla się w moim

kierunku i nagle zdaję sobie sprawę, że kompletnie nie załapałam, o czym mówi. I że mówi do

mnie.

— Słuchaj, Harriet – warczy mi do ucha Yuka. – Albo przynajmniej udawaj.

— Uhmmmmmm – mruczę, starając się szeroko uśmiechać.

— Piętnastolatka, wczoraj jeszcze zwykła uczennica, dzisiaj trafia na pierwsze strony

gazet. – Jane spogląda w notatki. – Ponoć od razu zwróciłaś na siebie uwagę Yuki. To coś

niezwykłego, prawda? Zupełnie jak w bajce.

Gapię się na nią tępo.

— Tak, Jane – mówi Yuka. – Mam wrażenie, jakbym znalazła się w bajce.

— Tak, Jane – powtarzam automatycznie. – Mam wrażenie, jakbym znalazła się w bajce.

— Bardzo szybko zyskałaś sławę w całym środowisku. Słyszałam, że na kolejny pokaz

Yuka przygotowała dla ciebie specjalną kreację.

O, to coś nowego.

— To prawda. Jestem szczęściarą.

— To prawda. Jestem szczęściarą. – Oraz echem Yuki.

— To rzeczywiście niesamowite – mówi Jane, potrząsając głową i mam dziwne

wrażenie, że najchętniej zeskoczyłaby z kanapy i strzeliła mnie w twarz. – Która

piętnastolatka nie chciałaby czegoś takiego przeżyć? Co ja mówię! Która kobieta, nieważne

w jakim wieku, nie chciałaby tego przeżyć… Och. Mówi się, że jesteś nową muzą Yuki Ito.

Gratulacje. Powiedz mi Harriet, od dawna marzyłaś o modelingu?

— Od dziecka – mruczy mi na ucho Yuka. – Kiedy byłam mała, podbierałam sukienki

mamie i tańczyłam przed lustrem w sypialni. Moda przyciągała mnie jak magnes.

— Od dziecka – mówię posłusznie. – Kiedy byłam mała, podbierałam su… sukienki

ma… ma… – Przełykam z trudem ślinę. Rany, co za bujda. Po pierwsze, po śmierci mamy tata

oddał wszystkie jej ubrania organizacji charytatywnej, a po drugie, gdy związał się z Annabel,

również nie miałam takiej możliwości. No, chyba że miałabym się przebierać w garsonki. Albo

garnitury.

Przez moment oczyma wyobraźni widzę chudą rudowłosą dziewczynę w prążkowanym

garniturze, krawacie i butach na niewysokim słupku. Z trudem hamuję chichot.

— No, wyduś to z siebie – rozkazuje Yuka.

— … mamy i tańczyłam przed lustrem w sypialni – mówię, starając się ani nie śmiać,

ani nie płakać. – Moda przyciągała mnie jak magnes.

— A jak udaje ci się łączyć pracę modelki i naukę? To musi być trudne.

— Baylee kładzie nacisk na edukację – oświadczam za Yuką. – To dla nich najważniejsze.

I nie, żebym straciła już dwa dni lekcji z okazji zdjęć w Moskwie.

I wcale nie siedzę teraz w studio, nie?

— Jakie przedmioty w szkole najbardziej lubisz? – pyta Patrick, puszczając oko do

kamery. – Założę się, że wiem…

Matematykę. Fizykę. Chemię.

— Zajęcia manualne i plastykę, oczywiście – odpowiadam. – Żyję i oddycham modą.

— A jak na to wszystko zareagowali twoi koledzy? Muszą być z ciebie dumni. Założę

się, że stałaś się bardzo popularna.

Tak, zwłaszcza Alexa mnie kocha. Tak bardzo, że snuje się za mną po ulicy, rzuca we

mnie bananami i nazywa małpą. Trudno mi się nie skrzywić, gdy przypominam sobie tę scenę,

a jeszcze ciężej, gdy wspominam las rąk i akcję „wszyscy nienawidzą Harriet”.

— Uhm – wyduszam z siebie.

— Nie to powiedziałam – syczy Yuka.

— Teraz, kiedy jesteś muzą największych projektantów, powiedz mi, Harriet, czy jest

dokładnie tak, jak sobie wyobrażałaś?

Yuka odchrząkuje. O rany. To wcale nie jest fajne. To znaczy chrząkanie. Zwłaszcza

takie prosto do ucha.

— Jest nawet lepiej – mówi. – To wymarzone zajęcie.

— Jest nawet lepiej – powtarzam. – To wymarzone zajęcie.

— Uwielbiam modę, bo to, co w niej najważniejsze, to oryginalność, kreatywność, wiara

we własne możliwości, możliwość nieskrępowanego wyrażania siebie.

— Uwielbiam modę, bo to, co w niej najważniejsze, to oryginalność, kreatywność, wiara

we własne możliwości, możliwość… – milknę.

— Możliwość? – pyta Jane, pochylając się w moją stronę.

— Wyrażania siebie – odpowiadam cichym głosem i spoglądam w miejsce, gdzie stoi

moja rodzina. Kamerzysta wymachuje rękoma, jakby coś było nie w porządku. W uchu słyszę

szum. To Yuka do mnie mówi, ale nie jestem w stanie rozróżnić słów.

Co ja wyprawiam?

Co ja do licha wyprawiam?

Siedzę tutaj, przed pięcioma milionami ludzi i opowiadam o wyrażaniu siebie, gdy

w uchu mam głośnik? Mówię o oryginalności, choć ubrali mnie w kieckę, która nie jest

w moim stylu, umalowali, choć sama nigdy się nie maluję i za mnie udzielają odpowiedzi na

pytania?

A najlepszy był ten kawałek o wierze w siebie. Siedzę tutaj, w tym studio, i robię to,

co robię, tylko dlatego, że mi tej wiary brakowało.

Znowu kłamię. Jakbym niczego się nie nauczyła.

Wyciągam z ucha aparat i siadam na nim. Mam wrażenie, że z oddali, stłumione przez

kanapę i moje pośladki słyszę okrzyki Yuki.

Biorę głęboki oddech.

— To nieprawda – mówię. – Nic z tego, co powiedziałam, nie jest prawdą.

Jane wzdraga się, a Patrick w panice spogląda na prompter, usiłując stwierdzić, co się

właściwie dzieje.

— Nigdy nie marzyłam o tym, że zostanę modelką – zaczynam, nie patrząc na Nicka. –

Chciałam być paleontologiem. Nie tańczyłam przed lustrem w sypialni i nie przebierałam się

w sukienki, a moje ulubione przedmioty to matematyka i fizyka. Co jeszcze… Nie jestem

lubiana w szkole i nie sądzę, by to, że zostałam modelką, miało coś zmienić.

— No cóż… – Jane śmieje się nerwowo. – To dość…

— I nie kocham mody – przerywam jej, bo skoro zaczęłam już mówić, chciałabym

dokończyć. Z jakiegoś powodu to dla mnie bardzo ważne. – Właściwie to nawet jej nie lubię. To

po prostu… ubrania.

Wszyscy w studio gwałtownie wciągają powietrze. Nawet Yuka zamilkła. Nie czuję

wibracji mikrofonu.

— Są na świecie rzeczy znacznie ważniejsze od mody. – Wiem, że zaczynam mówić za

szybko, ale nie umiem nic na to poradzić. – Jasne, oryginalność, indywidualizm, wyrażanie

własnego ja, wszystko to jest bardzo ważne, ale jeśli pozwalasz innym, by cię ubierali, czesali

i podpowiadali ci, co masz mówić, to… Cóż, nie jesteś ani oryginalny, ani nie wyrażasz

własnego ja, prawda? Trzeba myśleć samodzielnie.

Patrick wygląda, jakby za moment miał zacząć wyrywać sobie włosy z głowy, a na

policzki Jane wypełza rumieniec.

— Nie lubisz mody? – pyta z niedowierzaniem, marszcząc idealnie do tej pory gładkie

czoło. – To właśnie powiedziałaś? Że nie lubisz być modelką?

Zastanawiam się przez moment. Myślę o wycieczce do Rosji, o skakaniu w śniegu,

o pokazie, wybiegu i dziewczynach przypominających egzotyczne motyle. Myślę o tym, jak

wiele w tym było zwykłej radości i jak sama się wtedy czułam. Dobrze. Teraz, gdy patrzę na to

z pewnej perspektywy, mogę tak powiedzieć. Myślę również o tym, jak bardzo

podekscytowany wszystkim jest tata, jak dumna czuje się Annabel i jak fantastyczną

i bezinteresowną osobą jest Nat.

— Tak naprawdę to lubię być modelką – odpowiadam, zaskoczona tym, że to prawda. –

Po prostu nie chcę udawać kogoś innego, by móc robić to, co robię. Chcę pozostać sobą, nawet

jeśli oznacza to bieganie po domu w garsonce, odrabianie lekcji na dziesięć dni wcześniej niż

reszta klasy i uczenie się o rewolucji październikowej, bo mam taką zachciankę. Jeśli mogę być

zarówno sobą, jak i modelką, to fajnie. Jeśli nie… Cóż, może powinnam przestać.

— Ale jeśli nienawidzisz mody…

Potrząsam głową.

— Nie nienawidzę mody – mówię łagodnie. – Jane, czy wiesz o tym, że w czasach

jaskiniowców różne plemiona ubierały się w różny sposób, by łatwiej się od siebie odróżniać?

— Czy…

— Tak więc nie nienawidzę tego, czym powinna być moda. A czym powinna być?

Sposobem na pokazanie światu, kim jesteś i do jakiej grupy przynależysz. Nie ma w tym nic

złego, prawda? No więc, jeśli należę do klanu wielbicieli Kubusia Puchatka, który jest po prostu

świetny, to powinnam móc nosić ciuchy z Kubusiem Puchatkiem, ilekroć tego zapragnę. Albo –

spoglądam na skrytego w cieniu Toby’ego – podkoszulek z interaktywną perkusją. Albo – mój

wzrok biegnie ku tacie i Annabel – koszulkę z robotem albo garsonkę w prążki. A może

nawet – rzucam okiem na Wilbura – wielki różowy cylinder.

— Ale…

— Ale nawet wtedy, gdy mam na sobie coś z Kubusiem, cylinder czy garsonkę, to wciąż

są tylko ubrania. Nie zrobią z ciebie kogoś, kim nie jesteś. Mogą ci tylko pomóc wyrazić to ja,

które już masz.

Zamknij się, Harriet! Za dużo gadasz!

Biedni gospodarze show wyraźnie nie mogą się odnaleźć. Kurczę, zapomniałam się.

Zapomniałam, że jesteśmy na wizji. Niezłe. Po prostu siedzę i przeżywam głośno swoją epifanię

na oczach jakichś pięciu milionów ludzi.

No cóż. Przynajmniej przestałam kłamać.

Patrick wygląda, jakby mu było zdecydowanie za gorąco, a kamerzysta daje dziwne

znaki dłonią.

Nick prostuje się na kanapie.

— Nie mogę zgodzić się z Harriet – oświadcza.

Och, no tak. Oczywiście, że nie może. W końcu jest krewnym Yuki.

Jane posyła mu szeroki uśmiech. Mam wrażenie, że bawi się znacznie lepiej, niż chcieliby

tego jej przełożeni.

— Tak?

— Absolutnie. W mojej opinii Prosiaczek jest znacznie lepszy. W rozumowaniu Harriet

jest błąd.

Wytrzeszczam na niego oczy. O czym on mówi?

— Prosiaczek? – warczę. – A cóż takiego ważnego zrobił Prosiaczek?

— Przepchnął Puchatka przez drzwi nory Królika?

Przez kilka długich chwil mierzymy się spojrzeniami i… Mam wrażenie, jakby coś

między nami przepłynęło. Jakieś… Poddaję się. Nie mam pojęcia, co to jest.

— No cóż – odzywa się Jane po chwili pełnej zdumienia ciszy. – To bez wątpienia

było… interesujące. Moda z perspektywy osobistej muzy Yuki Ito. – Spogląda na Patricka,

a potem dotyka lekko palcami ucha. Bez jaj! Ona też ma słuchawkę? Czy nikt w tym

pomieszczeniu nie myśli i nie mówi samodzielnie? – Niestety, kończy nam się czas, więc to już

wszystko o modelingu. Po przerwie opowiemy państwu, jak usunąć sierść z tapicerowanych

mebli. – Jane uśmiecha się słodko do kamery, unosząc przed sobą skrypt.

— Iiiii… cięcie! Idą reklamy.

Po wszystkim.

O kurczę, zważywszy na to, jak się zachowałam, najprawdopodobniej rzeczywiście jest

już po wszystkim.

— Przepraszam za to, że popsułam program – mówię cicho do nikogo w szczególności.

Czyli do wszystkich.

A potem wyciągam spod pupy mikrofon, przepraszam również Yukę i umykam

w mrok, w którym czekają na mnie rodzina i przyjaciele.

73 Nietrudno ich dostrzec mimo tego, że ta część sali prawie w ogóle nie jest oświetlona.

Już z daleka widzę, że tata wykonuje ruchy, które do złudzenia przypominają niesławną

Ostatnią Apelację, Toby kołysze się w przód i w tył, Wilbur obraca się jak fryga wokół

własnej osi, a Nat stoi na jakimś pudle i klaszcze. Nawet Annabel kiwa głową w jakimś

niesłyszalnym dla mnie rytmie.

— Whoop! – Wrzeszczy Nat, gdy podchodzę. – Whoop! Whoop!

— Whoop – powtarza za nią Toby, choć ton jego głosu wskazuje jednoznacznie, że nie

łapie, o co chodzi. – Whoop, jak wcześniej wspomniała Nat.

— Moja córeczka! – wykrzykuje tata, wymachując rękoma. Podbiega do mnie, czochra

mi włosy i zamyka mnie w niedźwiedzim uścisku. – Moja feministka, pionierka,

superbohaterka!

Annabel przytakuje.

— Harriet Quimby byłaby z ciebie dumna – mówi pełnym aprobaty tonem, dotykając

lekko mojej twarzy.

— Harriet żółwica też! – wcina się tata. Annabel przewraca oczami. – No co? Na pewno

by była!

— Cieszę się, że się wam podobało – mówię z zakłopotaniem, czując, jak krew napływa

mi do twarzy. – Tylko nie wiem, czy to przypadkiem nie koniec mojej kariery.

— A kogóż to obchodzi, maleńka? – pyta retorycznie Wilbur, nie przestając się kręcić. –

Serio, kluseczko, kogo? – Potem nagle zatrzymuje się i chwyta mnie za ramię. – Słyszałeś, co

ona powiedziała? – pyta radośnie przechodzącego obok mężczyznę, chyba oświetleniowca. –

Słyszałeś, co powiedziała w międzynarodowej telewizji?

Facet wzrusza ramionami.

— Nie, koleś. Sorry, ale byłem zajęty doświetlaniem.

— I świetnie się spisałeś, przyjacielu! – Wilbur klepie zaskoczonego gościa po plecach.

– Naprawdę znakomicie. Było warto, nie? Rewelacyjny poranek. – Rozgląda się wokół, a potem

nabiera tchu, podchodzi do Nat i bezceremonialnie ściąga ją z pudła.

— Hej!

— Muszę wszystkim coś powiedzieć – oznajmia Wilbur, wspinając się na górę

i ściągając z głowy absurdalny cylinder. – To będzie wyznanie. Naprawdę. Coś, czego nigdy

wcześniej nie ogłosiłem publicznie. Zainspirowałaś mnie, Harriet.

Stoimy i gapimy się na niego bez słowa.

— Do wyjawienia sekretu – uzupełnia, chichocząc.

— Rany, wypluj to wreszcie z siebie – mruczy Annabel. – Muszę się wysikać.

Wilbur bierze kolejny głęboki oddech, potem spogląda w sufit i skanduje:

— Nie. Jestem. Gejem.

Milczymy. Odebrało nam mowę.

— Wiem… Dobrze wiem, co sobie wszyscy myślicie – kontynuuje Wilbur po długiej,

wypełnionej totalną konsternacją przer wie. – Żyłem w kłamstwie. Ja… Po prostu chciałem się

dopasować do środowiska. Ta praca, tyle modelek… Po prostu trzeba być do tego gejem, nie?

Jeśli jesteś hetero, nikt nie bierze cię na poważnie. A ja jestem hetero. To znaczy kocham modę,

ale kocham również kobiety. Duże, krągłe normalne kobiety z rozstępami i cellulitem.

Prawdziwe kobiety. Moja dziewczyna ma na imię Mandy. I… I… I nazywam się William, a nie

Wilbur. – Zeskakuje z pudła i dodaje łamiącym się głosem: – No, zrobiłem to. Powiedziałem.

Sytuację ratuje tata.

— Skoro jest wychodzenie z szafy, to czy to było wejście do niej? – pyta nagle.

— Być może. – Wilbur rozgląda się po pomieszczeniu. – Ale tak jak powiedziała Harriet,

jeśli nie mogę być hetero i agentem, to może nie powinienem być agentem.

— Och, przestań robić sceny, na litość boską! – dobiega nas ostry damski głos. – Wszyscy

wiedzą, że nie jesteś gejem, William! I nikogo to nie obchodzi. Wszyscy udajemy, żeby nie było

ci głupio. Jesteś świetnym agentem, bo masz oko do modelek i potrafisz się o nie troszczyć,

a nie dlatego, że potrafisz wybekać głośno motyw przewodni z „Gwiezdnych Wojen”!

— Naprawdę potrafisz to zrobić? – pyta szeptem tata. – Chciałbym się nauczyć!

Obracamy się wszyscy jak na komendę.

Yuka stoi na środku pomieszczenia w plamie ostrego światła. Od stóp do głów odziana

jest w czarną koronkę. Tylko usta ma wściekle czerwone.

No dobra, czy ona nosi ze sobą jakąś lampę, czy te plamy za nią łażą?

— Wszyscy o tym wiedzą? – pyta Wilbur/William niepocieszonym tonem.

— Wszyscy.

— I nikogo to nie obchodzi? – kontynuuje już nieco weselej.

— Ni diabła. Mocno wyolbrzymiasz zainteresowanie, które wzbudza we

współpracownikach twoje prywatne życie, Williamie. A co do ciebie, Harriet Manners… –

Spogląda na mnie.

— Tym razem mnie wyrzucisz, prawda? – Patrzę w podłogę. –

Przepraszam.

— Nie lubię, kiedy ktoś literalnie ma mnie w rzyci – informuje mnie lodowatym tonem.

– Nie rób tego więcej.

— Okej – mamroczę. – Ale…

— Nie wyrzucam cię. Dlaczego, do licha, miałabym cię wyrzucić? Powiedziałaś przecież

dokładnie to, co chciałam, żebyś powiedziała, tylko zrobiłaś to własnymi słowami. Gdybym

wiedziała, że potrafisz, nie zawracałabym sobie głowy jakimiś koszmarnymi mikrofonami.

Opada mi szczęka.

— To nie była po prostu zagrywka…

— Oczywiście, że nie. Nie gram pod publiczkę, Harriet. Gdybym uważała, że moda

polega na byciu takim samym, jak inni, to czy ubierałabym się w ten sposób? Od trzydziestu lat

wyglądam jak negatyw panny Havisham2. Do licha! Faktycznie tak wygląda.

— Chyba nie – mówię słabo.

— Dobrze. Nie ma sensu ciągnąć tej rozmowy. Jutro rano podpiszemy następny kontrakt,

Harriet.

— Pod jednym tylko warunkiem. – O rany, czy ja naprawdę to powiedziałam?

Yuka marszczy brwi.

— Chcesz mi stawiać warunki? – pyta lodowato.

— Praca nie może kolidować ze szkołą – mówię odważnie. – Chcę być na wszystkich

zajęciach. Mogę pracować popołudniami, wcześnie rano, w weekendy jak… – namyślam się

przez moment. – Jak roznosiciel gazet.

— Roznosiciel gazet? – Oczy Yuki robią się wąskie jak szparki. – Porównujesz pracę dla

mnie do roznoszenia gazet?

Kiwam głową.

— Tak.

Yuka przymyka oczy. Zastanawiam się, czy musi w myślach policzyć do dziesięciu. Być

może. Nie jestem tylko pewna, czy po to, by się nie wściec, czy nie roześmiać.

— W porządku. Niech tak będzie – mówi wreszcie, a kącik jej ust dziwnie drga. –

Myślę, że zatrzymam cię na kolejny sezon. Zapewniasz mi sporą dawkę adrenaliny i w sumie

podoba mi się to, że nie mam pojęcia, czego się po tobie spodziewać. A potem… Potem

wymienię cię na kogoś młodszego. – Kręci głową. – Nick?

Nick wyłazi z jakiegoś mrocznego kąta, w którym w ogóle go nie dostrzegłam. Mój

żołądek kurczowo się zaciska.

— Tak, ciociu? – pyta z krzywym uśmiechem.

— Jeszcze raz nazwij mnie ciocią i wylatujesz.

— Dobrze, ciociu.

Yuka wzdycha ciężko.

— Bądź tak miły i wezwij sobie własną taksówkę, dobrze? Jesteś jeszcze bardziej

irytujący niż twój ojciec. Zbyt irytujący, żeby znosić twoje towarzystwo w drodze do domu –

oznajmia dobitnie, po czym wymaszerowuje z sali.

— Faworyzuje mnie – mówi Nick smutnym tonem. – To doprawdy jest zawstydzające.

Chichoczę jak nawiedzona sześciolatka i obracam się, by przedstawić Nicka ludziom,

których kocham najbardziej na świecie. Ludziom, którzy troszczą się o mnie, jak nikt inny na tej

planecie.

Tylko, że nie mogę.

Bo wszystkich gdzieś wywiało.

74 No cóż… – wyjąkuję po wybitnie długiej chwili wybitnie niewygodnej ciszy. Drzwi

wciąż jeszcze się poruszają i jeśli wystarczająco się skoncentruję, mogę usłyszeć odległe

dźwięki wydawane przez tych, którzy właśnie mnie zdradzili. – Byli tu jeszcze przed chwilą –

zapewniam kulawo. – Naprawdę.

— Ja wciąż tu jestem – oznajmia radośnie Will (tak go będę nazywać, uznałam, mylą mi

się bowiem William i Wilbur). Zakłada swój upiorny cylinder i spogląda na Nicka. – I…

O rany, perełko! Nick również tu jest! Co za niezwykły zbieg okoliczności.

— Mhm – mruczę. Na pewno jestem czerwona na twarzy. Zakłopotana unoszą wzrok na

Nicka i z zaskoczeniem dostrzegam, że on również się rumieni…

Nie. Niemożliwe. To musi być gra świateł.

— No cóż… – Wydaję z siebie zupełnie nieprzekonujący chichot. Brzmi, jakby ktoś

nadepnął na mysz. – Wychodzi na to, że pracujemy dla tej samej osoby.

— Jak to się mogło stać? – Will przybiera pozę myśliciela z brodą wspartą na dłoni. –

Pomyślmy… Nick, jakieś sugestie?

— Żadnych. Ale… Co to było? – Wykonuje gest, jakby nasłuchiwał. – O, tak. Elton John

przybył odebrać skradzioną tożsamość. – Unosi brew. – Williamie?

— Biedaczek, będzie musiał poczekać. – Na twarzy Willa pojawia się wyraz dziwnej

powagi. – Po co były cała ta wielka intryga, skoro nie masz zamiaru jej powiedzieć, rycerzyku?

Cała krew ucieka mi do pięt. Gdyby zrobiła to odrobinę szybciej, chyba upadłabym na

podłogę.

— Jaka… Jaka intryga? – dukam.

— Nic takiego – odpowiada Nick, mierząc Willa gniewnym spojrzeniem. – Znowu

wąchałeś brokat?

— Harriet, najbardziej gorąca pando sezonu… – Will nic sobie nie robi z gróźb. Ba!

Pokazuje Nickowi język. – To nie ja cię odkryłem, słoneczko. To Nick. Yuka kazała mu znaleźć

dziewczynę, która mogłaby zostać nową twarzą Baylee’a, a ty przyciągnęłaś jego uwagę, gdy

wpadłaś na stoisko. Reszta zaś… Reszta jest geografią.

— Historią – poprawiam odruchowo.

— Tak, tak, historią – potwierdza poważnym tonem. – Zaiste. Ale jest to historia

prawdziwa. Nick mi ciebie pokazał. To Nick dał twoje zdjęcia Yuce i to on uparł się, że świetnie

się sprawdzisz w Moskwie. No więc… To straszny intrygant.

Nie wiem, kto zabrał cały tlen z powietrza, ale dla mnie już nic nie zostało.

To wszystko pomysł Nicka? To z jego powodu tu jestem?

Och! To dlatego systematycznie wyskakiwał jak diabeł z pudełka. Wiedziałam, że to nie

przypadek. Nawet magia nie działa z taką regularnością.

— Ale stół… – zaczynam zmieszana. – I wtedy, na chodniku…

— Stół wyszedł przypadkowo – odpowiada Nick, a potem wydaje z siebie długie

westchnienie. Najwyraźniej się poddał. – Nie wiedziałem, że pod niego wejdziesz, bo skąd

miałbym wiedzieć? Ludzie zazwyczaj tego nie robią. A już na pewno nie dziewczyny, które chcą

zostać modelkami. – Wybucha urywanym śmiechem. – Co do chodnika zaś, to po ciebie

wyszedłem. Przypuszczałem, że będziesz fiksować.

— Ale… – Nadal nie mogę tego poskładać. Moja głowa zamieniła się w rudy balon. –

Dlaczego?

Wyraz twarzy Nicka jest nie do odczytania.

— Bo zawsze fiksujesz?

Tak, jakbym o tym nie wiedziała.

— Nie o to mi chodzi. – Mój własny głos dobiega do mnie jak zza grubej ściany. –

Dlaczego się przejmowałeś? To znaczy tym, że będę fiksować.

Zapada długa cisza.

— Mogę strzelić? – pyta Will po dobrych piętnastu sekundach.

— O rany. – Nick przewraca oczami, po czym układa dłoń na kształt pistoletu. – To ja

cię strzelę, jeśli nie przestaniesz. I obiecuję, że teraz już poczujesz!

Will przygląda mu się przez chwilę, po czym przekrzywia lekko głowę i woła:

— Elton? Elton, to ty? – Zaczyna iść w kierunku drzwi. – To w końcu Elton John –

mówi, puszczając do mnie oko. – Muszę z nim pogadać.

A potem wychodzi.

Mam zamiar udawać, że nie słyszę głosów po drugiej stronie drzwi. Ale… Serio?

Urządzili tam sobie zebranie?

— Lubię cię – mówi w końcu Nick z pozornie nonszalanckim wzruszeniem ramion.

Jego opanowanie gdzieś znikło.

Wtedy, w Rosji, Wilbur miał rację. I jednocześnie jej nie miał. Nie tylko moja twarz

świeci własnym blaskiem. Mam wrażenie, że cała zamieniłam się w wielką jarzeniówkę.

Nick mnie lubi?

Chłopak Lwia Grzywa? Naprawdę? Lubi mnie?

— Ale… Dlaczego?

Po raz kolejny wzrusza ramionami.

— Jesteś inna.

Doprecyzujmy…

— Inna w dobry czy zły sposób?

Posyła mi krzywy uśmieszek.

— W dobry sposób. No, czasem w zły, ale twoje złe nawyki są miłą odmianą, a poza

tym, kiedy robisz lub mówisz te złe rzeczy, to jest to strasznie zabawne i urocze.

Namyślam się.

— To kompletnie nie ma sensu – stwierdzam, krzyżując ramiona na piersi. – To

oksymoron. A poza tym na świecie jest około siedmiu miliardów ludzi i fizyczną

niemożliwością jest, abyś zdążył spotkać wszystkich.

— Spotkałem wystarczającą ilość – odpowiada, podchodząc bliżej. Teraz widzę, że jego

policzki również są czerwone. Kurczę, nie wiedziałam, że u chłopców to w ogóle możliwe.

W normalnych okolicznościach ludzkie serce uderza w tempie od 60 do 90 razy na

minutę. Serce jeża wykonuje w tym samym czasie do 290 uderzeń.

Zamieniam się w jeża. Za moment moje plecy porosną kolcami.

O Boże, czy on ma zamiar mnie pocałować? Mój pierwszy pocałunek. Moje pierwsze…

Ostatni raz myłam zęby kilka godzin temu!

— Jesteś pewien, że nie wolałbyś mieć większej skali porównawczej? – pytam i w tej

samej chwili drzwi gwałtownie się otwierają.

— Harriet? To ja, Toby! – Obracam się i widzę, jak wtyka do środka przypominającą

dmuchawiec głowę. – Chciałem tylko powiedzieć, że jeśli o mnie chodzi, to wszystko jest okej.

53% małżeństw w Wielkiej Brytanii kończy się rozwodem, więc statystyka jest po mojej

stronie!

— Toby, przymknij się! – krzyczy Nat, chwytając go za kołnierz. Drugą ręką pokazuje mi

uniesiony do góry kciuk.

Gdy obydwoje znikają w korytarzu, patrzę na Nicka. Pomyliłam się co do jeża. Jestem

królikiem. 525 uderzeń na minutę.

Nick robi kolejny krok w moją stronę.

Jestem myszą. 500 uderzeń na minutę.

Kolejny krok.

Koliber. 1260 uderzeń na minutę.

Kiedy pochyla się ku mnie, jedyne, o czym mogę myśleć, to to, że nikt tak naprawdę nie

przechodzi żadnej metamorfozy. Kopciuszek zawsze jest Kopciuszkiem, raz w brzydszej, raz

w piękniejszej sukni, a brzydkie kaczątko od początku było łabędziem. Mogłabym się założyć,

że kijanki i gąsienice również czują, że coś jest na rzeczy, nawet wtedy, gdy już skaczą, latają,

pływają…

Tak jak ja.

W tej ostatniej nanosekundzie, zanim Nick całuje mnie i wszystko umyka mi z głowy,

nagle zdaję sobie sprawę, że nie było żadnej transformacji.

Nazywam się Harriet Manners i jestem geekiem.

I to wcale nie jest takie złe.

1 Para bohaterów powieści Jane Austen „Duma i uprzedzenie” (przyp. red.).

2 Postać z powieści „Wielkie nadzieje” Charlesa Dickensa (przyp. red.).