Upload
others
View
1
Download
0
Embed Size (px)
Citation preview
S Z C Z U R Y I W I L K I
SZ
CZ
UR
Y
I
WI
LK
I
Grzegorz Gortat (ur. 1957), anglista, tłumacz, pisarz. Łodzianin z urodzenia, warszawiak na skutek życiowych wyborów. Autor utworów różnorodnych tematycznie i gatunkowo, laureat nagród literackich (wyróżnienie w konkursie IBBY „Książka Roku 2006”, nagroda Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek za powieść Do pierwszej krwi).Szczury i wilki to kolejny po Złej krwi tytuł tego autora opublikowany przez Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”.
www.grzegorzgortat.pl
fot. Agata Gortat
Piętnastoletni Henryk uważa się za prawdziwego Polaka. Z zaangażo
waniem broni „czystości” polskiej krwi. Jego autorytetem jest Adolf Hit
ler, a biblią Mein Kampf. „Żadnej litości dla wroga. Litość jest oznaką
słabości”, „Chorych trzeba oddzielić od zdrowych. Kretyni, karły, Ży
dzi, degeneraci: wyeliminować ich, to naprawić błąd natury” — zapa
miętale głosi za przywódcą neonazistowskiej organizacji. Bezwzględ
nie i brutalnie wciela te idee w życie.
Jednak czy naprawdę pojmuje, o co walczy? Czy byłby równie odda
ny sprawie, gdyby doświadczył piekła Auschwitz?
Najnowsza powieść Grzegorza Gortata skłania do refleksji nad tym,
jak wciąż żywe i niebezpieczne są przekonania, które w ubiegłym
wieku doprowadziły do Holokaustu. Stawia pytania, czy błędy historii
są rzeczywiście nauką i przestrogą.
cena 34,90 złpat r o n m e d i a l n y :
WydawnictwoNasza Księgarnia
‾ Copyright by Wydawnictwo pNasza Księgarnian, Warszawa 2009Text ‾ by Grzegorz Gortat 2009
Projekt layoutu i okładki Mariusz Filipowicz
gktórym nie dane było opowiedzieć.
KUPA łAJNA
�
1. Karzeł i pas
ByłA NIEDZIELA, więc po namy;le postanowił włoVyć białą koszulę. Dla matki. Szafa z ubraniami stała w duVym pokoju. Na palcach pokonał przedpokój, delikatnie nacisnął klamkę i uchylił drzwi. Zaskrzypiały w zawiasach. Karzeł siedział przed włączonym telewizorem. Usłyszał skrzypienie, bo się poruszył. Jeszcze nie zdechł.
Nie zamykając drzwi, cicho wycofał się do siebie. W ubra-
niu połoVył się na łóVku, Veby poczekać, aV Karzeł za;nie.v Głodny jestem!Udał, Ve nie słyszy. Podniósł prawą pię;ć na wysoko;ć
oczu i otworzył. Na zewnętrznej stronie dłoni, na skórze mię-
dzy palcami, odsłoniły się wytatuowane litery. M, E, H, T. pJak czterech ewangelistówn v pomy;lał. Meine Ehre heißt
Treue. Ewangeli;ci nowego Pisma. Nowy porządek wymaga nowej Wiary. pNaszym hasłem wierno;ćn. Zacisnął pię;ć i li-tery zniknęły.
pTak trzeba v powtarza A.H. v dopóki nie uro;niemy w siłę. Wtedy nie dadzą nam rady. Nie moVemy powtórzyć błędu poprzednikówn.
v Głuchy jeste;? Je;ć mi daj!Wstał z łóVka, opadł na podłogę i zaczął ćwiczyć, opiera-
jąc cięVar ciała na palcach stóp i kostkach zaci;niętych w pię-
;ci dłoni. Uginał i prostował ramiona w równym tempie. Liczył. Kryzys przyszedł przy dziewięćdziesięciu. Zmusił omdlałe ręce do większego wysiłku. Dziewięćdziesiąt pięć.
10
Dziewięćdziesiąt sze;ć. WyobraVał sobie, Ve zamiast w par-kiet wbZa pię;ci w Karła. Sto trzyg sto pięć.
Dociągnął do stu dziesięciu i opadł brzuchem na podło-
gę. Przewrócił się na plecy. Odpoczywał.v Do kurwy nędzy, masz watę w uszach?!Spojrzał na zegar. Pięć po drugiej. Nie wolno mu się spóT-
nić.Przeszedł do kuchni, nie patrząc na Karła. Zapalił gaz
pod garnkiem z zupą. Wrócił do pokoju, otworzył szafę i wy-
jął białą koszulę.v Wychodzisz?Nie odpowiedział.v Kiedy wróci matka?v Nie wiem.v Gdzie poszła?v PrzecieV wiesz. Nawet w niedzielę sprząta gówno
w obcych domach.v Szczeniaku, o matce mówisz!v Musi zarobić na twoje Varło i wódę.v JuV nie pZę.Nie odpowiedział.v Jedzenia ojcu Vałujesz?Poszedł do kuchni, nalał zupę do talerza, zaniósł do po-
koju i postawił na stole.v Matka nie pozwoli ci zdechnąć.v Dosyć się w Vyciu naharowałem. Kiedy miałem tyle lat
co ty, juV poszedłem do pracy.v Jak miałe; piętna;cie lat, kiblowałe; w poprawczaku.v Kto ci takich głupot naopowiadał? v Popróbował
zupy. v Drugiego dania nie ma?v Nie.
11
v PrzecieV matka kupiła mięso.v IdT i sprawdT.Karzeł szarpnął się, próbował go walnąć lewą ręką. Lewą
zawsze miał jak siekiera. Nawet po pZaku wybZał zęby. Nie sięgnął. Opadł na wózek. Wyglądał jak wielki szary wór, z którego wysypał się cement.
v Kurwa, gdybym miał nogig v Wódce podziękuj.v Kaleki nie szanujesz.v Gdyby; nachlany nie kładł się pod tramwaj, toby ci
nie obcięło.v Do rodzonego ojca mówisz!v Trzeba było załoVyć gumkę.v Chryste Panie! Jakby nie wiedział, Ve w kaVdej chwili
mogę mieć trzeci zawał!v Obiecanki cacanki.v Dokąd leziesz?Wszedł do łazienki. Przez zamknięte drzwi usłyszał:v Zupa ostygła! Mam je;ć zimną breję?Odkręcił prysznic. Zdjął spodnie od dresu, koszulkę, na
końcu gatki. Spojrzał w lustro. Metr siedemdziesiąt sze;ć. pZobaczysz v mawia matka v za dwa, trzy lata wystrzelisz w górę i ojca przegoniszn. Matka ma na my;li te sto osiem-
dziesiąt osiem centymetrów, które przed szesnastu laty po-
wiodło ją do ołtarza. A potem ;rednio dwa razy w tygodniu tłukło, jakby była workiem bokserskim. AV trzy lata temu wpadło pod tramwaj. Odkąd na amen zrosło się z wózkiem, skarlało do metra czterdziestu pięciu.
Wszedł pod prysznic. Namydlał się niespiesznie. Czuł, jak mię;nie przesuwają się pod skórą. Nie bicepsy wyhodo-
wane na sterydach v prawdziwe mię;nie. Nie spowalniają
12
ruchów i nie słabną po pięciu ciosach. Obracając się pod stru-
mieniem, czekał, aV woda spłucze mydło. Na koniec skiero-
wał prysznic na podbrzusze. Dozował odczucia, na przemian zwiększając i zmniejszając ci;nienie wody. Poczuł napięcie w okolicy brzucha, a zaraz potem przyjemne pulsowanie w dole.
Zakręcił prysznic. Wiedział, kiedy przestać.Wytarł się do sucha ręcznikiem, naciągnął czyste gat-
ki i biały podkoszulek. Przeszedł do swojego pokoju. Wło-
Vył czarne dVinsowe spodnie, przykucnął, otworzył dolną szuYadę biurka. Krew uderzyła mu do głowy. Wysypał za-
warto;ć na podłogę. Dla pewno;ci sprawdził równieV górną szuYadę.
Wstał i się rozejrzał. Chodnik w przedpokoju był lekko sfałdowany. W dwóch susach znalazł się w duVym pokoju.
v Oddawaj!v O co ci chodzi? v Karzeł zmusił się do przełknięcia
łyVki zimnej brei.v Gdzie go schowałe;?v Niby co?v Pas.v Po cholerę mi pas. Mnie spodnie nie opadną.v Byłe; w moim pokoju.v Jasne. Chciałem rozprostować nogi, bo mi zdrętwiały
od długiego siedzenia.v Zniszczyłe; v zagroził Karłowi v to zabZę!WyobraTnia podsuwała mu najgorsze obrazy. Pas pocię-
ty na kawałki. Porysowany noVem. Polany Vrącym kwasem. Spalony.
v ZabZę! v powtórzył.v Odwal się!
13
Zaczął przetrząsać pokój. Rozpoczął od krzeseł pod sto-
łem, potem sprawdził za wersalką. Dał nura pod stolik z te-
lewizorem. Na koniec przejrzał dolne półki i ubrania na dnie szafy. Jak kamień w wodę.
Wpół do trzeciej. Zrobiło się póTno.v Wstawaj.v Pogięło cię, skurwysynie? Niby jak?v Unie; dupę.v Ojca rodzonego bZesz?v To za skurwysyna. Od matki wara.Nie bez wysiłku przeciągnął wózek do wersalki. Ener-
gicznym ruchem przechylił go. Karzeł zwalił się lewym bo-
kiem na tapczan, po czym runął na podłogę. Pas zsunął się na dywan.
Przykucnął, podniósł pas i zablokował wózek. Karzeł dTwignął się na rękach, pomagając sobie kikutami nóg, pró-
bował usią;ć na podłodze. Szło mu niesporo. Przez te trzy lata bardzo utył.
v Na stole jest nitrogliceryna w aerozolu. v Wskazał ręką. v Muszę sobie psiknąć.
v PrzeVyjesz.v Dusi mnie. Zaraz tu kojfnęgv Matce by ulVyło.v Na ojca rękę podniosłe;gv Ojcem byłe; tylko raz, jak się kładłe; na matce.v Trzeba było ci od razu łeb ukręcić!v Wiesz, kim jeste;? Kupą łajna. Jeste; gorszy od par-
chatego Żyda.v PomóV migv Zablokowałem koła, wózek ci nie odjedzie. Zawsze się
chwaliłe;, Ve masz krzepę w rękach.
14
Wrócił do siebie, usiadł na łóVku i obejrzał pas. Był cały. Skórę w kilku miejscach znaczyły znajome, głębokie, poczer-niałe nacięcia; w tyle pu;ciło szycie i wy;ciółka mocno się strzępiła. Normalne, pas ma juV prawie siedemdziesiąt lat. Po lewej stronie, tuV przy metalowej klamrze, prze;witywał okrągły otwór.
Często rozmy;lał o wła;cicielu pasa. O kuli, która przebiła skórę i musiała wej;ć w ciało. Klamra pozostała nienaruszona. Dwa centymetry w prawo i pocisk zatrzymałby się na niej.
Chuchnął na metalową powierzchnię i przetarł ją ba-
wełnianą narzutą z łóVka. Koniuszkiem palca wskazującego przesunął po wypukło;ciach klamry. Orzeł z rozpostartymi skrzydłami pewnie opierał szpony na okalającym swastykę wieńcu z dębowych li;ci, wieniec obiegały litery tworzące na-
pis Meine Ehre heißt Treue. WłoVył białą koszulę, wsunął w spodnie i przeciągnął
pas przez szlufki.Stanął w przedpokoju przed lustrem.v Do ko;cioła raz do roku by; poszedł! v dobiegło go
z pokoju. Karzeł, stękając, próbował na rękach wywindować kaleki odwłok na wózek.
Patrząc w lustro, wyobraził sobie poprzedniego wła;cicie-
la pasa, jak, ubrany w zielony mundur SS, pierwszy raz oglą-
da lustrzane odbicie metalowej klamry, sylabizuje okalające swastykę słowa pMoim hasłem wierno;ćn. Nie ;lubował wier-no;ci słabemu Bogu, który pozwolił się ukrzyVować Żydom.
Otwierał juV drzwi, kiedy Karzeł zawołał:v Heniu, dałby; mi kapkę przy niedzieli. Choć kielonek.
Proszę!W kuchni nalał pół szklanki wódki. Po namy;le dopeł-
nił szklankę. Bez słowa postawił naczynie na stole i ruszył
do przedpokoju. Słyszał, jak Karzeł, jakby mu nogi odrosły, gramoli się na wózek.
Biegiem pokonał trzy piętra czterokondygnacyjnej ka-
mienicy. Z przyzwyczajenia omiatał wzrokiem nabazgrane na ;cianach pJebać Polonięn obok pJuden Rausn i szubienicy z gwiazdą Dawida. Dziecinada! Ściany to nie zaboli.
Szybkim krokiem przeciął Smoczą i Nowolipkami do-
szedł do przystanku tramwajowego. Wsiadł jako ostatni, stanął w końcu wagonu, nie zajmując Vadnego z wolnych siedzeń. Do piętnastej trzydzie;ci pozostało dobre pół go-
dziny. W osiem minut dotrze do ronda ONZ, tam przesią-
dzie się w który; z autobusów jadących na Powi;le. Powinien zdąVyć. Tramwaj wiózł go po torach równo jak po sznurku. Miał szczę;cie. Zanim spotkał A.H., niewiele rozumiał. Nie wiedział, w co wierzyć. Twardo;ć mylił z siłą, lojalno;ć brał za uległo;ć. pMusimy być twardzi, twardzi i na wszystko zdecydowani v powtarzał A.H. v Dla ludzi miękkich nie ma w;ród nas miejsca. Twardo;ć i bezwarunkowa lojalno;ć. Naszym hasłem wierno;ćn.
16
2.Natympolegaorganizacja
W AUTOBUSIE, na wysoko;ci ulicy Kopernika, przypomniał sobie futro matki. Żaden cymes, ale futro to futro, do tego pamiątka po zmarłej babce. Zniknęło razem z ojcem w po-
łowie grudnia. Ojciec wrócił juV po dwóch dniach. W końcu nie było to futro prosto ze sklepu, poszło za grosze.
Wtedy jeszcze zdawało mu się, Ve wierzy w Boga. Modlił się, by Wszechmogący raz na zawsze rozwiązał ich problem; bądT co bądT, Panie BoVe, to juV najwyVszy czas. Niecałe pół roku póTniej ojcu po dniu picia ubzdurało się, Ve jest na ma-
jówce, więc wyciągnął się jak długi na torach tramwajowych i zasnął. Był tak ululany, Ve wytrzeTwiał dopiero w szpitalu. Je;li tamtego wieczoru Bóg zamienił się miejscami z motor-niczym dziewiątki, to spartaczył robotę. Miał uwolnić ich od kłopotu, a zamiast tego zesłał im podwójny problem v nałogowego alkoholika krótszego o nogi.
Wysiadł za Tamką przy Dobrej i ostatnie sto kilkadzie-
siąt metrów pokonał pieszo. Od patynowej zieleni biblioteki uniwersyteckiej odcinały się bielą apartamentowce osiedla Menolly. A.H. słusznie nazywał takie enklawy pzakazanym miastemn. pHeinrichg v Mówiąc to, A.H. kładł mu rękę na ramieniu, a jego czysto aryjskie, błękitne oczy przewier-cały rozmówcę na wylot. v Uwierz mi, Heinrich, choćby; ukończył to swoje liceum z wyróVnieniem, takich jak ty uni-wersytet wykopie juV po pierwszym semestrze. Bo upomi-
17
namy się o prawdę. O miejsce dla siebie w kraju, który juV tylko z nazwy jest Polską. Dziewięćdziesiąt procent tytułów na półkach tej biblioteki to trucizna, która zatruwa naszą gospodarkę, historię i literaturę. Ich autorzy to bękarty cho-
wające się za dobrymi, polskimi nazwiskami. Trzęsą giełdą, dyktują ceny i na pniu wykupują apartamentowce takie jak te. Rozkradają Polskę kawałek po kawałku. Dom po domu, ulica po ulicy. AV zamkną nas w getcien.
Wszedł na podwórze skupu makulatury i złomu, minął blaszaną budę. Osłonięty od strony ulicy, upewnił się, Ve nikt za nim nie idzie. Przez dziurę w ogrodzeniu dostał się na teren nieczynnej elektrowni. Dozorca w stróVówce rozpo-
znał go i pokazał uchylone wej;cie do budynku, drugą ręką niemrawo zasłonił opróVnioną do połowy butelkę. Kundel napręVył łańcuch, ale nie warknął; odprowadzał przybysza wzrokiem.
Heinrich przymknął drzwi i stał przez chwilę. Cisza i stęchlizna przywodziły na my;l zapuszczony cmentarz. OstroVnie, by nie wzbZać kurzu, obszedł hol i tylnymi scho-
dami w;liznął się do piwnicy. Od progu szybko policzył: Kurt, Walter, Max, Karl, Heinz, Franz, Ludwig, Rudolf, Erich. Do kompletu brakowało dwóch osób. Krzesło dla A.H. było jeszcze puste; stało na podwyVszeniu, na tle rozpostar-tego na ceglanej ;cianie czarnego płótna, na którym bieliły się wypisane starannie gotykiem słowa Unsere Ehre heißt Treue. pLojalno;ć i wierno;ć to nasza główna broń v tłumaczył A.H. v Pojedynczo kaVdy polegnie z kretesem, dlatego wilki łączą się w stadan.
Nie zauwaVyli jego nadej;cia. Skupieni wokół Rudolfa słuchali, jak ten co; opowiada. Max spostrzegł go pierwszy:
— Heil! ChodT, Heinrich, Rudolf ma niezłą historię.
18
v gczarną, niezmywalną farbą v ciągnął Rudolf, z wy-
piekami na tłustych policzkach. v W domu wyciąłem szab-
lon, więc potem tylko pryskprysk aerozolem i zaraz smyk do następnego. Na jeden grób góra pięć sekund. Obskoczyłem ze czterdzie;ci, potem farba mi się skończyła. Żydki będą do nocy ryły pazurami, zanim te swastyki zeskrobią. Następ-
nym razem wezmęgPrzerwał. Odwrócili się jak na rozkaz w stronę drzwi.
A.H. musiał stać w progu juV od jakiego; czasu, nie słyszeli, kiedy wchodził. Podszedł do Rudolfa i otwartą dłonią trzas-nął go w policzek, aV temu głowa odskoczyła.
v Dureń! Mówiłem, Vadnej błazenady. Sze;ćdziesiąt Va-
bek!Wokół Rudolfa zrobiło się pusto. Krew napłynęła mu
do twarzy. Odstawał od reszty, nie był ppo aryjsku szczupły i zwinny niczym chartn. W Hitlerjugend na takich jak on patrzyli krzywo, najpewniej w ogóle nie zostałby przyjęty. A.H. tolerował go z tego samego powodu, dla którego Eich-
mann tolerował niektórych bogatych Żydów. Rudolf był mu potrzebny.
Rudolf przykucnął i zaczął przesuwać się w podskokach. Gło;no licząc, dotarł do ;ciany, zawrócił i sapiąc jak paro-
wóz, niezdarnie podąVył w stronę pozostałych. Przypominał ropuchę, której kto; wsadził w tyłek słomkę i napompował powietrzem. Nikt się nie roze;miał. Było jasne, Ve Rudolf do usranej ;mierci pozostanie Radkiem K., jego awans na pRu-
dolfan był bez pokrycia, A.H. nigdy nie wprowadzi go wyVej, tam gdzie zaczyna się prawdziwa organizacja i prawdziwa praca.
pCzeka nas prawdziwa praca v zapowiedział juV pierw-
szego dnia A.H. v Nie infantylne zabawy. Malowanie swa-
1�
styk i szubienic to dziecinada. Kto tego nie rozumie, musi odej;ćn.
v Pięćdziesiąt czteryg v wysapał Rudolf. Klapnął na tyłek.
v Nie skończyłe;.v JuV nie mogęgv Jeszcze sze;ć powtórzeń.Grubas dTwignął się; kucał, wsparty na rękach. Biały
luTny Tshirt pociemniał od potu. Rudolf zmusił się do wy-
siłku. Bardziej powłóczył nogami, niV skakał. Ale przynaj-mniej próbował.
v Sze;ćdziesiąt v podsumował A.H. Poklepał Rudolfa po ramieniu.
Zajął swoje krzesło i z podwyVszenia rozejrzał się po sali. Do kompletu brakowało Horsta i Fritza. O Horsta nie zagad-
nął, zapytał o Fritza.v Z nim juV szlus v poinformował Max. v Wyjechał ze
starymi do Anglii.v Na stałe?v Na to wygląda.v Znał kogo; z nazwiska?v Nie. I pamięta o przysiędze.v Dobrze. Rudolf, przyniosłe;?Rudolf wyjął z torby laptopa. Podeszli z krzesłami
i w dwóch rzędach usiedli przed ekranem. A.H. podłączył przyniesionego pendrivela, wybrał pierwszy folder i na ekra-
nie zaczęły się przesuwać obrazy.v Jak wygląda Żyd? v zagaił A.H. Sam sobie odpowiedział: v Tak jak ten tutaj: chałat, pejsy, na głowie mycka, nos
długi na pół twarzy, kaprawe oczy.
20
Za;miali się. A.H. nie czekał, aV ucichną. Podniósł głos:v Bzdura! Żydzi sami powtarzają te bzdety, chcą, Veby
tak wła;nie my;leć, bo łatwiej im się będzie ukryć. Dzie-
więćdziesiąt procent Żydów ma czysto aryjskie rysy. Ci są najgorsi. PotraXą się wtopić. Są nie do poznania. Zmieniają nazwisko, wiarę, fałszują Vyciorys. Chcą nas rozbić od ;rod-
ka. Dobrze się na tym znają, postępują tak od pięciu tysięcy lat. Zostają biskupami, robią karierę w polityce, dochodzą do najwaVniejszych urzędów w państwie, zakładają gazety, stacje telewizyjne. Mają w rękach fabryki, banki, uczelnie i szpitale. Wykupują kluby piłkarskie. JeVdVą na pielgrzymki do Watykanu. Zakładają fundacje, stowarzyszenia, zostają pisarzami, realizują badania naukowe o milionowych budVe-
tach, wydają pisma pornograXczne i prowadzą kąciki porad w tygodnikach dla nastolatek. Recenzjami w wysokonakła-
dowych dziennikach niszczą niepokornych artystów, a pro-
mują miernoty, które dają się prowadzić na smyczy. Takich Żydów musimy się bać.
Kliknął na drugi folder i jedna po drugiej otwierały się przed nimi listy z nazwiskami. pDobren nazwiska, pod którymi ukryło się polskie Vydostwo. Żydzi w parlamencie, w Polskiej Akademii Nauk, w rządzie, w Narodowym Banku Polskim. Żydzi w episkopacie. W telewizji publicznej i sta-
cjach Waltera. Byli w pałacu prezydenckim, w stowarzysze-
niach twórczych i w NajwyVszej Izbie Kontroli. Na wydziale inVynierii, gdzie A.H. studiował od trzech lat, stanowili jed-
ną czwartą kadry naukowej.v Co moVemy zrobić? v odezwał się który;. Chyba
Karl. Uprzedził Heinricha. Po prawdzie kaVdy z nich miał to pytanie na końcu języka.
v Nic v odparł A.H.
21
Zaszemrali.v Na razie nic. v A.H. się u;miechnął. v Mieć oczy
otwarte, to zadanie na dzisiaj.Zaraz potem dodał: pMusimy być podobni do Waltera
Hessan i na te słowa kaVdy nadstawił uszu. pWalter Hess v przypomniał A.H. v nie zawahał się wyciąć ropiejącego wrzodu. Z miło;ci do ojczyzny, rasy i FJhrera wydał własne-
go ojca. Stał się wzorem dla milionów niemieckich chłopców w Hitlerjugend. To moVe być wasz sąsiad, nauczyciel, moVe nawet krewny v mówił A.H. v Nie wolno wam się zawa-
haćn.Powiedział takVe:pNikt nie ma wpływu na to, gdzie i pod jaką gwiazdą się
urodzi. MoVesz przyj;ć na ;wiat w kolonii trędowatych. Albo w rodzinie Vydowskiej. Ale je;li miałe; szczę;cie urodzić się po wła;ciwej stronie, stoisz przed obowiązkiem dokonania wyboru. Czy chcesz być ;mieciem, czy człowiekiem. Szczu-
rem czy wilkiem. Nie ma innej drogi. Od tego obowiązku nic nie zwalnian.
Powiedział takVe:pŻadnej lito;ci dla wroga. Lito;ć jest oznaką słabo;ci. Sła-
bi przegrywają. Dla słabych nie ma miejsca w naszych sze-
regach. Wystarczy jedno słabe ogniwo i cały łańcuch pęka. Twardo;ć i siła, to nasza dewiza. Żydzi kryją się w cieniu, zakładają przeróVne maski, byle na swoją stronę przyciągnąć innych. Kiedy urosną w siłę, to nam zaczną dyktować warunkin.
Słuchali go, potakując. pNie zatrzymamy się. Kiedy idziesz z przewodnikiem,
zmierzasz prosto do celu v my;lał Heinrich. v Nie zaprzą-
tasz sobie głowy zbędnymi pytaniami. Tych kilka najwaV-