6
Jakub Pająk żeglując przez bezmiar sahary

Jakub Pająk, Żeglując przez bezmiar Sahary, Bezkres

Embed Size (px)

Citation preview

Page 1: Jakub Pająk, Żeglując przez bezmiar Sahary, Bezkres

Jakub Pająk

żeglując przez bezmiar sahary

autoportret 3 [28] 2009 | 25

Page 2: Jakub Pająk, Żeglując przez bezmiar Sahary, Bezkres

Niczym nieograniczony hory-zont... krajobraz tak nietypowy dla naszej przestrzeni życiowej, w szczególności miejskiej. Bez-

kres... dla jednych przytłaczająco przerażają-cy, dla innych monotonnie nudny, dla mnie zaś obłędny i zachwycający. Co się czuje, stojąc pośrodku gigantycznej piaskownicy? Wolność, a może byt ziarnka zależnego od sił potężnej natury? Z całą pewnością jedno i drugie, i jeszcze setki innych aspektów obcowania z bezmiarem największej gorącej pustyni świata – Sahary. Mnie w pustyni naukowo pociąga jej „geologiczna golizna”, fotograficznie – urzekające piękno, podróżni-czo zaś – możliwość eksploracji niemal nie-tkniętych współczesną cywilizacją rejonów naszej planety...

Jest rok 2008, XXI wiek. Przez piaski południowej Sahary wędruje duża kara-wana jednogarbnych wielbłądów. Przy bokach dromaderów pobłyskują w słońcu jakieś białe prostokątne płyty, na garbach pierwszego i ostatniego w szyku zwierzęcia rytmicznie kiwają się opatulone w błękitne szaty postaci. To nie wycieczka „za wydmę” organizowana dla turystów, lecz najpraw-dziwsza, tradycyjna karawana handlowa po sól kamienną. Swoisty relikt minionych czasów funkcjonujący do dziś w zaledwie dwóch rejonach Sahary, relikt epoki szlaków karawanowych niegdyś gęstą siecią pokrywa-jących bezkresne przestrzenie od Atlantyku po Morze Czerwone, od arabskiego i berbe-ryjskiego Maghrebu po półpustynny Sahel w Czarnej Afryce. Z pozycji wygodnego fotela

karawana wydawała się czymś abstrakcyjnie nierealnym, jakimś bajkowym mirażem. Z perspektywy poganiacza wielbłądów świat nie wyglądał już tak kolorowo, a każdy kara-wanowy dzień stanowił nie lada wyzwanie – mozolną, kilkunastogodzinną wędrówkę przez niekończącą się pustynię, wędrówkę połączoną z ciężką pracą przy słonym ładun-ku i kapryśnych zwierzętach. Mimo trudów była to jednak podróż nieprawdopodobna, podróż zarówno w czasie, jak i przestrzeni.

W dzisiejszej Republice Mali karawany po białe złoto Sahary – sól kamienną – wciąż wyruszają znad łuku rzeki Niger ku leżącym w głębi pustyni kopalniom Taoudenni. Ruch na szlaku odbywa się podczas chłodniejszego półrocza i jest domeną zamieszkujących

autoportret 3 [28] 2009 | 25

Page 3: Jakub Pająk, Żeglując przez bezmiar Sahary, Bezkres
Page 4: Jakub Pająk, Żeglując przez bezmiar Sahary, Bezkres
Page 5: Jakub Pająk, Żeglując przez bezmiar Sahary, Bezkres

północ kraju Maurów. Karawany startują także z Timbuktu – legendarnego miasta na progu pustyni, leżącego na skrzyżowaniu dawnych szlaków handlowych i przez wieki niedostępnego dla Europejczyków. Liczące po kilkaset dromaderów „saharyjskie pociągi” w trakcie pięcio-, sześciotygodniowej wę-drówki pokonują tam i z powrotem odległość prawie 1500 kilometrów... a na szlaku leży zaledwie jedna oaza – Araouane...

Na rejs przez pofalowany bezkres Sahary zaciągnąłem się w charakterze majtka, czyli jako druga para rąk do pracy przy karawa-nowym transporcie, pomocnik przewodnika Hassana i poganiacz jego wielbłądów. Po czterdziestu dwóch dniach wędrówki na dro-maderach skojarzenie drogi przez pustynię z żeglugą po oceanie nasuwa się podświado-mie – to samo ustawiczne bujanie i wiecznie dmuchający wiatr, podobnie pofalowany krajobraz zlewający się w rozciągniętą aż po horyzont płaszczyznę bez najdrobniej-szych choćby punktów orientacyjnych, no i wreszcie sam widnokrąg... tak, właśnie to słowo najlepiej oddaje horyzont zamykający przestrzeń z każdej strony – zarówno na morzu, jak i na malijskiej pustyni. Początek roku w południowo-zachodniej części Sahary i w Sahelu to okres, w którym wieje harmat-tan. Ów suchy wiatr niesie z sobą ogrom-ne ilości pyłu zasnuwającego przestrzeń i zmieniającego percepcję. Jeśli w normalny, słoneczny dzień widzimy okalającą nas linię widnokręgu, to w czasie silnego harmatta-

nu zostajemy umieszczeni w przestrzeni bezkresnej. Znika horyzont, zacierają się granice między ziemią a niebem, cała wy-pełniona pyłem przestrzeń wokoło stanowi jedność otulającą nas zewsząd. Niezależnie od kierunku nie widać najmniejszej różnicy w odbieranym obrazie – beżowa kurtyna na wprost, pod nogami i nad głową... Czasem niewielki krąg na niebie rozjaśni kula słońca, niewyraźna, jakby świeciła dla innej planety, ledwie dostrzegalna zza pylastej zasłony, niczym słońce w Polsce w mglisty listopadowy dzień. Po arabsku harmattan oznacza rzecz złą, zakazaną... i faktycznie zabija pyłem dosłownie wszystko, spowalnia tempo marszu karawany nawet o połowę, potrafi wprawiać w przygnębienie i zdener-wowanie. Mnie jednak przenosił w całkowi-cie odmienny stan świadomości, którym nie mogłem się nasycić. Niecodzienność zmiany życiowego zorientowania w przestrzeni osza-łamiała, człowiek stawał się niemal odręb-nym wszechświatem, centralnym punktem kosmosu wędrującym zawsze pośrodku jego bezgranicznej, zapylonej kuli.

Nawet bez harmattanu życiowa przestrzeń mieszkańców Sahary wydaje się czymś niere-alnym. Punktowo skoncentrowana w oazach i wokół studni, niby połączona cienkimi wstęgami pustynnych szlaków, lecz tak naprawdę utopiona w bezmiarze Sahary... w przestrzeni nieujarzmionej, na każdym kroku podkreślającej niemoc człowieka wobec potęgi natury. Ludzie pustyni poznali

jednak prawa, którymi rządzi się bezkres. Do dziś funkcjonują oni w swoistej symbiozie, układzie równowagi pomiędzy człowiekiem a światem przyrody ożywionej i nieożywio-nej. Koczowniczy Maurowie żyją w obozowi-skach rozbijanych wokół studni i oddalonych od jakichkolwiek miejscowości o kilka dni drogi. Obozowisko, którego mieszkańcy naj-częściej są powiązani rodzinnymi koligacja-mi, składa się z kilku białych, szpiczastych namiotów utkanych z grubego płótna. Wokół przenośnych domów powstaje niczym nie-odgrodzone od otaczającej pustyni obejście, po którym snuje się stadko kóz i owiec, parę wielbłądów. Poranny udój, ciepłe mleko na śniadanie, garść orzeszków ziemnych i nie-odzowna słodka, zielona herbata. Parzenie herbaty to dla mieszkańców Sahary czynność rytualna, zarówno dla Maurów, jak i Tua- regów czy Arabów. Ceremoniał polega na wielokrotnym przelewaniu płynu z małego czajniczka do szklaneczek i z powrotem do czajniczka, i raz jeszcze... aż do osiągnięcia idealnej konsystencji. Zebrani otrzymują po pół szklaneczki-kieliszka lepkiego płynu, słychać mlaskanie zachwytu, jeszcze dwie kolejki i pora się rozejść, by nie popełnić faux pas czwartej kolejki. Żar słonecznej kuli na niebie krzyczy o zbliżającym się południu, czas więc schować się w cieniu rachitycznej akacji lub przewiewnego namiotu. Rozłożeni wprost na piasku kontemplujemy kolejny dzień życia na pustyni. Wnętrze namiotu tonie w miłym półmroku, pośrodku dwa drewniane maszty, pod połami zamykany na

autoportret 3 [28] 2009 | 28 autoportret 3 [28] 2009 | 29

Page 6: Jakub Pająk, Żeglując przez bezmiar Sahary, Bezkres

kluczyk kufer z najcenniejszym dobytkiem, blaszane beczki i skórzane bukłaki na wodę, kilka chińskich, akrylowych koców, drewnia-na stępa do ubijania ziarna, kociołek i kilka misek, no i oczywiście zestaw do parzenia herbaty. Właśnie nadchodzi pora na popo-łudniowy rytuał, wiatr delikatnie porusza połami, na zewnątrz skąpana w słońcu przestrzeń zamknięta wydmą, to samo po przeciwległej stronie... jednakże to prze-strzeń pozornie zamknięta, wystarczy wstać, przejść parę kroków, by otoczenie obozowi-ska otworzyło się w bezkres. Pora wracać do cienia, w nieograniczony, leniwy spokój. Trzeba będzie się jednak gotować do długiej, karawanowej drogi, by po trudach wyprawy znów można było pogrążyć się w bezgranicz-nym nieróbstwie. Sól kamienna transporto-wana z odległych kopalń Taoudenni stanowi bowiem jedyne źródło zarobku koczowników z malijskiej pustyni. Dzięki solnym intere-som Maurowie mogą beztrosko wylegiwać się w cieniu, zaś przywożona sól w dużej mierze nadal jest wymieniana nie na gotówkę, lecz na zasadzie barteru na niezbędne im produk-ty: ryż, herbatę, cukier, daktyle i orzeszki ziemne, zwierzęta domowe.

Dlatego pora opuścić spokojną przestrzeń koczowniczego obozowiska i wyruszyć na północ. Pod wieczór pędzimy dromadery do studni, przez następne trzy tygodnie te nieprawdopodobnie przystosowane do pustynnych warunków zwierzęta nie zobaczą ani kropli wody. Studnia to jedyne w swo-

im rodzaju miejsce spotkań ludzi koczują-cych w okolicy. Gdybyśmy popatrzyli na to miejsce z lotu ptaka, ujrzelibyśmy centralny, ocembrowany punkt, od którego w każdą stronę świata rozchodzą się ścieżki zanika-jące gdzieś w pustyni. Wokół studni tłoczą się różne zwierzęta domowe oczekujące na moment szczęścia, gdy człowiek wydobędzie spod ziemi kubeł wody i przeleje go do bla-szanego zbiornika zrobionego ze starej beczki po paliwie. Paroletni brzdąc pędzi od studni dwa osły połączone liną z wiadrem i życiodaj-ny płyn wyjeżdża na powierzchnię. O świcie objuczamy nasze dromadery, formujemy właściwy szyk karawany i powoli ruszamy ku północy. Na przedzie składu najbardziej ułożony, dostojny, siwy wielbłąd, im bliżej końca, tym bardziej niepokorne zwierzęta. Wszystkie powiązane z sobą powrozem, od ogona poprzednika do pyska kolejnego. Liny, których używa się do łączenia wielbłądów, pętania im nóg czy mocowania ładunku oraz siodła wyrabiane są tradycyjną metodą z pewnego gatunku trawy występującego na początkowym etapie drogi. Tak jak przed wiekami człowiek doskonale wykorzystuje to, czego dostarcza mu natura. Znajduje to odzwierciedlenie w wyglądzie tego skraw-ka Sahary – pustynia jest tu całkowicie pozbawiona śmieci typowych dla naszej cywilizacji, bo niemal wszystko jest wtórnie wykorzystywane, zaś nienadające się już do użytku powrozy i siodła są stuprocento-wo naturalne i biodegradowalne. Podczas pierwszego tygodnia wędrówki krajobraz

wokoło jest jeszcze z rzadka urozmaicony kępami spłowiałych traw, jednakże z każdym następnym dniem pustynia staje się coraz bardziej jałowa. W końcu, przy ostatnich kępach porastających niewielki erg, zatrzy-mujemy się na „żniwa” – ścinamy ostre źdźbła traw, formujemy w duże bele, po czym przytraczamy do dromaderów. To siano to pasza dla zwierząt na kolejne trzy tygodnie wędrówki. Wielbłąd może nie pić tygodnia-mi, natomiast jeść musi codziennie, dlatego co wieczór porzucamy jedną belę siana, aby do niej wrócić w drodze powrotnej z ko-palń. Wyobraźcie sobie, jaki niezwykły dar mają ludzie pustyni – swoisty wewnętrzny GPS, który pozwala im odnajdywać się w tej bezkształtnej przestrzeni, bezkresie całkowi-cie pozbawionym choćby najdrobniejszych punktów orientacyjnych. W ciągu sześciu tygodni wędrówki przez pustynię Hassan za każdym razem precyzyjnie trafiał na przesmyk między wydmami, do studni czy do porzuconej dwa tygodnie wcześniej gdzieś pośrodku pustyni beli siana. Sahara zmusza swoich mieszkańców do zżycia się z bezmia-rem, nabycia umiejętności odczytywania niewidocznych dla ludzi spoza pustyni zna-ków, kierowania się wewnętrzną intuicją... Koegzystencja z naturą wydaje się jedynym sposobem przetrwania człowieka na pustyni. Jeśli pomyślimy o próbach jej ujarzmienia, zobaczymy, że najczęściej kończyły się one fiaskiem, ginęły zasypywane piaskiem...

wsz

ystk

ie f

ot. w

art

.: j.

paj

ąk

autoportret 3 [28] 2009 | 28 autoportret 3 [28] 2009 | 29