Upload
darek-darek
View
373
Download
28
Embed Size (px)
DESCRIPTION
Książka o budzeniu się człowieczeństwa w jednostce społeczeństwa pozbawionego uczuć i bólu. Doskonała organizacja za cenę emocji. Chyba nie trzeba dokładniej przybliżać skąd autorka mogła brać inspirację co? A z tyłu okładki "orwellowski rok 1984 dla dzieci" ? Chyba nie. Prędzej "Mały książę" wśród "Nowego wspaniałego świata" i "Roku 1984".
Citation preview
Lois Lowry
Dawca
Przełożył Piotr Szymczak
Kraków 2014
Wszystkim dzieciom, którym powierzamy przyszłość
1
Był już prawie grudzień i Jonasz zaczynał odczuwać lęk. Nie. To złe słowo, pomyślał.
Lęk oznacza głębokie, mdlące poczucie, że za chwilę stanie się coś strasznego. Lęk czuł przed
rokiem, kiedy nad osiedlem dwukrotnie przeleciał niezidentyfikowany samolot. Jonasz widział
go za każdym razem. Zezując w niebo, zobaczył, jak przemyka lśniący odrzutowiec, przy tej
prędkości przypominający niemal rozmazaną smugę, a po chwili usłyszał uderzenie dźwięku. A
po chwili znowu, z przeciwnej strony, ten sam odrzutowiec.
Z początku Jonasz był zafascynowany. Nigdy nie widział samolotu z tak bliska, bo
przepisy zabraniały pilotom przelatywać nad osiedlem. Od czasu do czasu, kiedy na lądowisko
po drugiej stronie rzeki przylatywały samoloty transportowe z dostawą, dzieci podjeżdżały na
rowerach nad sam brzeg i zaintrygowane przyglądały się rozładunkowi, a potem odlotowi
samolotów w kierunku zachodnim, zawsze w przeciwną stronę niż osiedle.
Jednak ten sprzed roku był inny. Nie był to pękaty samolot transportowy z wielkim
kadłubem, lecz ostronosy odrzutowiec sterowany przez jednego pilota. Rozejrzawszy się z
niepokojem, Jonasz zobaczył, jak ludzie, zdziwieni, przerywają swoje zajęcia i czekają na
wyjaśnienie tego budzącego lęk zdarzenia.
Potem wszystkim obywatelom kazano udać się do najbliższych budynków i nie
wychodzić z nich. NIEZWŁOCZNIE, mówił trzeszczący głos w głoś nikach. ROWERY
NALEŻY POZOSTAWIĆ NA MIEJSCU.
Jonasz natychmiast posłusznie rzucił rower na ścieżkę i wbiegł do domu. Rodzice jeszcze
nie wrócili z pracy, a jego młodsza siostra Lilia była na zajęciach pozaszkolnych w świetlicy.
Gdy Jonasz wyjrzał przez okno od frontu, nie zobaczył żywej duszy – nie było
krzątających się popołudniowych ekip sprzątaczy, ogrodników ani dostawców, którzy o tej porze
dnia zaludniali osiedle. Widział tylko porzucone tu i ówdzie rowery. Zadarte koło jednego z nich
wciąż powoli obracało się w powietrzu.
Wtedy odczuł lęk. Miał wrażenie, że jego osiedle oczekuje na coś w milczeniu. Czuł
pustkę w brzuchu i cały drżał.
Ale nic się nie stało. Po kilku minutach głoś niki znowu zatrzeszczały, a głos, teraz
spokojny i kojący, wyjaśnił, że pilot kadet błędnie odczytał instrukcje nawigacyjne i wykonał
niewłaściwy zwrot, po czym rozpaczliwie usiłował zawrócić, zanim błąd zostanie zauważony.
NIE TRZEBA DODAWAĆ, ŻE ZOSTANIE ZWOLNIONY, obwieścił głos i zamilkł. W
ostatnim zdaniu słychać było ironiczny ton, jakby spiker był tym ubawiony. Jonasz również
uśmiechnął się lekko, choć wiedział, jak ponure było to stwierdzenie. Dla produktywnego
obywatela zwolnienie z osiedla było ostateczną decyzją, straszliwą karą, miażdżącym werdyktem
porażki.
Nawet dzieci ganiono za zbyt swobodne używanie tego sformułowania w trakcie zabawy,
gdy wyśmiewały się z członka drużyny, który nie złapał piłki albo potknął się w czasie wyścigu.
Jonasz zrobił tak jeden raz – krzyknął do swojego najlepszego przyjaciela: „Koniec, Aszer! Jesteś
zwolniony!”, kiedy przez jego niezdarny błąd cała drużyna przegrała mecz. Trener zawołał wtedy
Jonasza na stronę. Po krótkiej, poważnej rozmowie zawstydzony Jonasz pokornie spuścił głowę i
po meczu przeprosił Aszera.
Pedałując do domu ścieżką wzdłuż rzeki i analizując swój lęk, przypomniał sobie tamtą
chwilę namacalnego, ściskającego w żołądku przerażenia, które przeżył, kiedy niebem przemknął
samolot. Teraz, gdy zbliżał się grudzień, czuł coś innego. Jonasz szukał odpowiedniego słowa,
które oddałoby jego uczucia.
Jonasz poważnie podchodził do spraw związanych z językiem. Nie tak jak jego przyjaciel
Aszer, który mówił zbyt szybko, wszystko mu się mieszało, wyrzucał słowa i zwroty bez ładu i
składu, aż stawały się prawie niezrozumiałe, a przy tym nieraz bardzo zabawne.
Jonasz uśmiechnął się na wspomnienie pewnego poranka, kiedy zdyszany Aszer wpadł do
klasy – jak zwykle spóźniony – w połowie porannego hymnu. Po odśpiewaniu patriotycznej
pieśni, kiedy cała klasa wróciła na swoje miejsca, Aszer nie usiadł, gdyż miał wygłosić na stojąco
wymagane w takiej sytuacji publiczne przeprosiny.
– Przepraszam za kłopot sprawiony społeczności uczniowskiej – Aszer pośpiesznie
wyrecytował standardową formułę przeprosin, ciągle jeszcze próbując złapać oddech. Nauczyciel
i cała klasa cierpliwie czekali na wyjaśnienie. Wszyscy uczniowie uśmiechali się szeroko, bo
niejeden już raz nasłuchali się wyjaśnień Aszera. – Wyszedłem z domu o dobrej godzinie, ale
kiedy przejeżdżałem koło wylęgarni, pracownicy akurat sortowali łososie i chyba się
zapamiętałem, kiedy tak patrzyłem. Przepraszam całą klasę – zakończył Aszer, wygładził
pogniecioną tunikę i usiadł.
– Przyjmujemy przeprosiny, Aszer – klasa wygłosiła chórem formułkę. Wielu uczniów
zagryzało wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
– Przyjmuję przeprosiny, Aszer – powiedział nauczyciel. Uśmiechał się. – I dziękuję ci,
bo po raz kolejny dostarczyłeś nam okazji do lekcji języka. „Zapamiętać się” to zbyt mocne
słowo jak na oglądanie łososi. – Odwrócił się i napisał na tablicy: „Zapomnieć się”. Obok
napisał: „Zapamiętać się”.
Jonasz, który już prawie dojechał do domu, uśmiechnął się na to wspomnienie. Wciąż
zamyślony, ustawił rower w stojaku przy drzwiach prowadzących do domu i uświadomił sobie,
że „lęk” jest niewłaściwym słowem na opisanie uczucia towarzyszącego mu na myśl o
zbliżającym się grudniu. „Lęk” to zbyt mocne słowo.
Długo wyczekiwał tego wyjątkowego grudnia. Teraz, kiedy zostało już niewiele czasu,
nie czuję lęku, lecz… zapał, uznał Jonasz. Na myśl o tym czuł zapał. Był też z pewnością
podniecony. Wszyscy jedenastolatkowie byli podnieceni, myśląc o tak bliskim już wydarzeniu.
Jednak kiedy tak myślał o całej sprawie i o tym, co może się wydarzyć, poczuł lekkie
drgnienie niepokoju.
Obawa, zdecydował Jonasz. Czuję obawę.
– No, kto dzisiaj chce być pierwszy do uczuć? – zapytał ojciec Jonasza na zakończenie
wieczornego posiłku.
Był to jeden z rytuałów, wieczorne opowiadanie o własnych uczuciach. Czasami
Jonaszowi zdarzało się pokłócić z Lilią o to, kto ma mówić pierwszy. Oczywiście rodzice też
brali udział w rytuale: oni również każdego wieczoru opowiadali o swoich uczuciach. Ale oni,
jak to rodzice – jak to dorośli – nie spierali się ani nie przymilali, żeby ich kolejka przypadła
najpierw.
Dzisiaj Jonasz też nie miał zamiaru kłócić się ani przymilać. Tym razem jego uczucia
były zbyt skomplikowane. Owszem, chciał się nimi podzielić, jednak wcale mu się nie śpieszyło
do analizowania własnych złożonych emocji, choć zdawał sobie sprawę, jak bardzo rodzice mogą
mu w tym pomóc.
– Ty pierwsza, Lilka – powiedział, widząc, jak niecierpliwie wierci się na krześle jego
znacznie młodsza, dopiero siedmioletnia siostra.
– Dziś po południu byłam bardzo zła – obwieściła Lilia. – Byliśmy z naszą grupą ze
świetlicy na placu zabaw i przyjechała do nas w odwiedziny grupa siedmiolatków, którzy
zupełnie, ale to zupełnie nie przestrzegali przepisów. Jeden chłopak, nie wiem, jak miał na imię,
ciągle wpychał się na sam początek kolejki do zjeżdżalni, chociaż my wszyscy czekaliśmy.
Byłam na niego strasznie zła. Zacisnęłam pięść, o tak! – Lilia uniosła zaciśniętą pięść, a wszyscy
członkowie rodziny uśmiechnęli się na widok tego wyzywającego gestu dziecka.
– Jak myślisz, dlaczego wasi goście nie przestrzegali przepisów? – spytała matka.
Lilia zastanowiła się i potrząsnęła głową.
– Nie wiem. Oni się zachowywali jak… jak…
– Zwierzęta? – podsunął Jonasz i zaśmiał się.
– Właśnie – przytaknęła ze śmiechem Lilia. – Jak zwierzęta.
Żadne z dzieci nie wiedziało do końca, co znaczy to słowo, ale często tak się mówiło na
kogoś niewykształconego albo niezgrabnego, kogoś, kto odstawał od reszty.
– A skąd przyjechali wasi goście? – zapytał ojciec.
Lilia zmarszczyła czoło, usiłując sobie przypomnieć.
– Wychowawca nam mówił, kiedy ich witał, ale nie pamiętam. Chyba nie słuchałam. Z
jakiegoś innego osiedla. Musieli bardzo wcześnie wstać i jedli obiad w autobusie.
Matka pokiwała głową.
– Jak ci się wydaje, czy ich przepisy mogą się różnić od waszych? Może po prostu nie
wiedzieli, jak się u was trzeba zachowywać na placu zabaw?
Lilia wzruszyła ramionami i kiwnęła głową.
– Pewnie tak.
– Wy też odwiedzaliście inne osiedla, prawda? – zapytał Jonasz. – Moja grupa często
gdzieś jeździła.
Lilia znowu pokiwała głową.
– Kiedy byłam w sześciolatkach, raz pojechaliśmy na cały dzień i chodziliśmy na lekcje
razem z grupą sześciolatków w innym osiedlu.
– I jak się tam czułaś?
Lilia zmarszczyła czoło.
– Dziwnie się czułam. Oni mieli inne metody. Uczyli się różnych czynności, których my
jeszcze nie znaliśmy, więc się czuliśmy głupio.
Ojciec przysłuchiwał się z zainteresowaniem.
– Wiesz, Lilio – stwierdził – tak się zastanawiam nad tym chłopcem, który dzisiaj nie
przestrzegał przepisów. Jak ci się wydaje, czy to możliwe, że i on czuł się dziwnie i głupio, kiedy
się znalazł w nowym miejscu, gdzie nie znał przepisów?
Lilia zagłębiła się w myślach.
– Tak – zawyrokowała w końcu.
– Trochę mi go szkoda – powiedział Jonasz – chociaż go nawet nie znam. Żal mi
każdego, kto się znajdzie w położeniu, w którym musi się czuć dziwnie i głupio.
– Jak się teraz czujesz, Lilio? – spytał ojciec. – Wciąż jesteś zła?
– Chyba nie – namyśliła się Lilia. – Chyba trochę mi go szkoda. I żałuję, że zacisnęłam
pięść – dodała z zuchwałym uśmiechem.
Jonasz uśmiechnął się do siostry. Uczucia Lilii były zawsze prostolinijne i raczej
nieskomplikowane, zwykle łatwo znajdowało się dla nich rozwiązanie. Pewnie z nim było tak
samo, pomyślał, kiedy sam był jeszcze siedmiolatkiem.
Potem Jonasz słuchał grzecznie – choć niezbyt uważnie – kiedy przyszła kolej na ojca,
który opisywał uczucie zmartwienia przeżyte tego dnia w pracy – martwił się o jedno z nowych
dzieci, które nie radziło sobie najlepiej. Ojciec Jonasza pełnił funkcję piastuna. Razem z
pozostałymi piastunami odpowiadał za zaspokajanie fizycznych i emocjonalnych potrzeb
każdego nowego dziecka na samym początku jego życia. Jonasz wiedział, że to bardzo ważna
praca, ale nie interesowała go ona zbytnio.
– A jakiej jest płci? – spytała Lilia.
– To chłopiec – powiedział ojciec. – Słodki, cudowny chłopaczek. Ale nie rośnie tak
szybko, jak powinien, a do tego źle sypia. Umieściliśmy go na oddziale specjalnej opieki, tam
zajmują się nim dodatkowo, ale komisja zaczyna przebąkiwać o zwolnieniu go.
– Och, nie! – powiedziała matka współczującym tonem. – Wyobrażam sobie, jakie to
musi być dla ciebie smutne.
Także Jonasz i Lilia pokiwali ze współczuciem głowami. To była zawsze smutna sprawa –
zwalnianie nowych dzieci, które nawet nie zdążyły się nacieszyć życiem w społeczności, a w
dodatku nie zrobiły nic złego.
Istniały tylko dwa powody do zwolnienia, które nie stanowiły kary: zwolnienie człowieka
starego, które było okazją do świętowania dobrze i w pełni przeżytego życia, oraz zwolnienie
nowego dziecka, któremu zawsze towarzyszyło poczucie, że gdzieś musiało dojść do
niedopatrzenia. Było to szczególnie przykre dla piastunów, którzy czuli, że w pewien sposób
zawiedli. To się jednak zdarzało bardzo rzadko.
– Cóż – stwierdził ojciec – będę próbował. Jeśli wam to nie przeszkadza, może poproszę
komisję o zgodę na zabranie go do nas do domu na noc. Wiadomo, jacy są ci piastuni z nocnej
zmiany. Może maluchowi trzeba czegoś specjalnego.
– No pewnie – powiedziała matka, a Jonasz i Lilia kiwnęli głowami. Już nieraz słyszeli
narzekania ojca na piastunów z nocnej zmiany. Opieka nocna była poślednią pracą, powierzaną
osobom pozbawionym pasji, umiejętności albo talentu do ważniejszych zajęć w ciągu dnia.
Większość ludzi z nocnej zmiany nie otrzymała nawet małżonków, bo brakowało im
podstawowej umiejętności nawiązywania kontaktu z drugim człowiekiem, której wymagano do
utworzenia komórki rodzinnej.
– Może nawet będzie mógł u nas zostać – zasugerowała Lilia słodkim tonem,
przybierając niewinną minę. Jonasz rozumiał, że tylko udawała. Wszyscy to rozumieli.
– Lilia – upomniała ją matka z uśmiechem – przecież znasz przepisy.
Dwoje dzieci – jedna dziewczynka, jeden chłopiec – na każdą komórkę rodzinną.
Przepisy były jasne.
Lilia zachichotała.
– Trudno – stwierdziła. – Pomyślałam, że a nuż się uda.
Potem o swoich uczuciach opowiedziała matka, która piastowała odpowiedzialne
stanowisko w Departamencie Sprawiedliwości. Dzisiaj postawiono przed nią recydywistę –
kogoś, komu już wcześniej zdarzyło się złamać przepisy. Za pierwszym razem liczyła, że został
dostatecznie i sprawiedliwie ukarany, dlatego przywrócono mu jego miejsce w społeczności: jego
pracę, dom, jego komórkę rodzinną. Widząc, jak stawiają go przed nią po raz drugi, doświadczyła
przygniatającego poczucia frustracji i gniewu. A nawet winy, bo nie zdołała poprawić jego życia.
– W dodatku obawiam się o niego – wyznała. – Jak wiecie, to jego ostatnia szansa.
Przepis mówi, że po trzecim wykroczeniu będzie musiał zostać bezwarunkowo zwolniony.
Jonasza przeszedł dreszcz. Wiedział, że takie rzeczy się zdarzały. Nawet w jego grupie
jedenastolatków był chłopiec, którego ojciec został zwolniony przed laty. Nikt o tym nigdy nie
wspominał – była to tak niewypowiedziana hańba, że wprost nie mieściła się w głowie.
Lilia wstała, podeszła do matki i pogłaskała ją po ramieniu.
Ojciec pochylił się nad stołem i wziął ją za rękę. Jonasz chwycił jej drugą dłoń.
Pocieszali ją, każdy po kolei. Wkrótce matka uśmiechnęła się, podziękowała i cicho
stwierdziła, że czuje ulgę.
Rytuał trwał dalej.
– Jonasz? – zagadnął ojciec. – Dzisiaj twoja kolej wypadła na samym końcu.
Jonasz westchnął. Tego wieczoru wolałby ukryć własne uczucia. Ale to byłoby
oczywiście niezgodne z przepisami.
– Czuję obawę – wyznał, zadowolony, że w końcu nasunęło mu się dobre słowo na
opisanie włas nych uczuć.
– Dlaczego, synu? – spytał ojciec z zatroskaną miną.
– Wiem, że tak naprawdę nie mam się o co martwić – wyjaśnił Jonasz – bo przeszedł
przez to każdy dorosły, wy też. Ale czuję obawę na myśl o ceremonii. Do grudnia już niedaleko.
Lilia spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
– Ceremonia dwunastolatków – szepnęła z respektem. Nawet najmłodsze dzieci, w
wieku Lilii i jeszcze młodsze, wiedziały, że ceremonia czeka w przyszłości każde z nich.
– Cieszę się, że powiedziałeś nam o swoich uczuciach – stwierdził ojciec.
– Lilio – matka skinęła na dziewczynkę – idź przebrać się w piżamę. Ojciec i ja
zostaniemy tu jeszcze przez chwilę i porozmawiamy z Jonaszem.
Lilia westchnęła, ale posłusznie zsunęła się z krzesła.
– Na osobności? – spytała.
Matka kiwnęła głową.
– Tak – powiedziała. – To będzie nasza prywatna rozmowa z Jonaszem.
2
Jonasz przyglądał się, jak ojciec nalewa sobie drugą filiżankę kawy. Czekał.
– Wiesz – powiedział wreszcie ojciec – kiedy byłem młody, każdy grudzień był dla mnie
ekscytujący. Na pewno tak samo jest z tobą i z Lilią. Każdy grudzień przynosi wielkie zmiany.
Jonasz kiwnął głową potakująco. Pamiętał wszystkie grudnie bodaj od czasu, kiedy
przeszedł do czterolatków. Z wcześniejszych nie miał żadnych wspomnień. Ale obserwował je co
roku i przypominał sobie także wszystkie grudnie Lilii. Pamiętał, jak ich rodzina otrzymała Lilię
– było to w dniu, w którym nadano jej imię i przeszła do roczniaków.
Na ceremonii roczniaków zawsze panowały gwar i atmosfera zabawy. Co roku w grudniu
wszystkie nowe dzieci urodzone w poprzednim roku przechodziły do roczniaków. Na scenę
trafiały pojedynczo (co roku w grupie było pięćdziesięcioro nowych dzieci, chyba że któreś
zostało zwolnione), przyprowadzane przez piastunów, którzy opiekowali się nimi od urodzenia.
Niektóre umiały już chodzić same, kołysząc się na swoich chwiejnych nóżkach, inne – zaledwie
kilkudniowe – piastuni trzymali na rękach, zawinięte w beciki.
– Lubię ceremonię imion – stwierdził Jonasz.
Matka przytaknęła z uśmiechem.
– Tamtego roku, kiedy otrzymaliśmy Lilię, oczywiście wiedziałam, że dostaniemy naszą
dziewczynkę, bo złożyliśmy wniosek i został przyjęty. Ale za to przez cały czas zastanawiałam
się, jak jej będzie na imię.
– Mogłem wtedy podejrzeć listę przed ceremonią – wyznał ojciec. – Komisja zawsze
przygotowuje listę wcześniej i trzyma ją akurat w biurach ośrodka opieki. Tak naprawdę –
ciągnął – to czuję się trochę winny, bo dzisiaj po południu poszedłem do biura i sprawdziłem, czy
lista na tegoroczną ceremonię imion jest już gotowa. Była, a jakże, więc podejrzałem numer
trzydzieści sześć – to ten mój chłopiec – bo pomyślałem sobie, że może mógłbym zapewnić mu
lepszą opiekę, gdybym go nazywał jego własnym imieniem. Oczywiście tylko prywatnie, kiedy
nikogo nie ma w pobliżu.
– I dowiedziałeś się? – zapytał Jonasz. Był zafascynowany. Ten przepis nie wyglądał na
okropnie ważny, ale sam fakt, że ojciec złamał jakikolwiek przepis, zrobił na nim ogromne
wrażenie. Zerknął na matkę, która przecież odpowiadała za przestrzeganie przepisów, i z ulgą
zauważył, że się uśmiecha.
Ojciec potakująco kiwnął głową.
– Ma się nazywać Gabriel, oczywiście jeżeli nie zostanie zwolniony przed ceremonią.
Więc mu szepczę jego imię, co cztery godziny przy karmieniu, w czasie ćwiczeń i zabawy. Kiedy
nikt nie słyszy. Tak naprawdę to go nazywam Gabi – dodał z uśmiechem.
– Gabi – powiedział na próbę Jonasz. Brzmi nieźle, uznał.
Chociaż w roku, w którym dostali Lilię i poznali jej imię, Jonasz przeszedł dopiero do
pięciolatków, pamiętał tamto podniecenie, rozmowy w domu, roztrząsanie – jak będzie
wyglądała, kim zostanie, jak się dopasuje do ich ułożonej komórki rodzinnej. Pamiętał, jak razem
z rodzicami wspinał się po schodkach na scenę; ojciec był wtedy z nimi, a nie z innymi
piastunami, bo był to rok, w którym sam miał dostać własne, nowe dziecko.
Pamiętał, jak matka wzięła na ręce nowe dziecko, jego siostrę, gdy tymczasem przed
zgromadzonymi rodzinami odczytano dokument. „Nowe dziecko numer dwadzieścia trzy” –
ogłosił nominator, który zajmował się nadawaniem imion. – „Lilia”.
Pamiętał zachwycony wyraz twarzy ojca i jego szept:
– Jedna z moich ulubienic. Miałem nadzieję, że to będzie właśnie ona.
Wszyscy klaskali, a Jonasz uśmiechał się. Podobało mu się imię siostry. Lilia, bardzo
śpiąca, machnęła małą piąstką. Potem zeszli ze sceny, żeby ustąpić miejsca następnej komórce
rodzinnej.
– Kiedy byłem w jedenastolatkach – powiedział ojciec – tak jak ty teraz, nie mogłem
doczekać się ceremonii dwunastolatków. To były długie dwa dni. Pamiętam, że jak zawsze
podobała mi się ceremonia roczniaków, ale na inne nie zwracałem większej uwagi, oprócz
ceremonii mojej siostry. Tamtego roku przeszła do dziewięciolatków i dostała rower. Już
wcześniej uczyłem ją jeździć na swoim, chociaż właściwie nie powinienem.
Jonasz zaśmiał się. Był to jeden z niewielu przepisów, których nie brano zbyt poważnie i
prawie zawsze łamano. Wszystkie dzieci dostawały rowery po przejściu do dziewięciolatków,
wcześniej nie wolno im było jeździć. Ale w większości przypadków starsze rodzeństwo już
zawczasu uczyło młodsze. Jonasz już teraz myślał o uczeniu Lilii.
Mówiło się o zmianie tego przepisu, tak aby dzieci dostawały rowery w młodszym wieku;
pomysłem tym zajmowała się specjalna komisja. Z komisji rozpatrujących projekty zmian w
przepisach często żartowano. Mówiono, że zanim zmiana zostanie wprowadzona, członkowie
komisji zdążą wejść do starszyzny osiedla.
Zmiana przepisów graniczyła z cudem. Czasami, jeśli chodziło o jakiś naprawdę ważny
przepis, dużo ważniejszy od tego, kiedy otrzymuje się rower, o rozstrzygnięcie zwracano się w
końcu do Odbiorcy. Odbiorca był najważniejszym członkiem starszyzny. Jonasz nie potrafił sobie
przypomnieć, żeby go kiedyś w ogóle widział. Osoba zajmująca tak ważne stanowisko mieszkała
i pracowała samotnie. Komisji nie przyszłoby do głowy kłopotać Odbiorcę pytaniami na temat
rowerów. Po prostu spierała się i kłóciła o to całymi latami, dopóki obywatele nie zapomnieli, że
podobna kwestia miała w ogóle zostać rozpatrzona.
Ojciec opowiadał dalej.
– Więc patrzyłem i wiwatowałem, kiedy moja siostra Katia przeszła do
dziewięciolatków, wyjęła wstążki z włosów i dostała rower – ciąg nął. – Potem nie uważałem za
bardzo przy dziesięciolatkach i jedenastolatkach. Aż nareszcie, pod koniec drugiego dnia, który
dla mnie trwał całe wieki, nadeszła moja kolej – ceremonia dwunastolatków.
Jonasza przeszedł dreszcz. Wyobraził sobie ojca (który na pewno był cichym i
nieśmiałym chłopcem, tak samo jak był cichym i nieśmiałym mężczyzną), jak siedzi ze swoją
grupą i czeka, aż zostanie wywołany na scenę. Ceremonia dwunastolatków była ostatnią i
najważniejszą z ceremonii.
– Pamiętam, jacy dumni byli moi rodzice – powiedział ojciec. – I siostra tak samo.
Chociaż chciała już być na zewnątrz i jeździć na swoim rowerze, przestała się kręcić i kiedy
przyszła moja kolej, siedziała bardzo spokojnie i uważnie słuchała. Ale szczerze mówiąc, Jonaszu
– stwierdził ojciec – w moim przypadku nie było tego elementu niewiadomej co w twoim. Byłem
już wtedy prawie pewny swojego przydziału.
Ojciec zaskoczył tym Jonasza. Naprawdę nie było żadnego sposobu, żeby dowiedzieć się
wcześ niej. Wybór był utajniony, dokonywali go przywódcy osiedla zasiadający w Komisji
Starszych, którzy podchodzili do swoich obowiązków z taką powagą, że nikt nawet nie śmiał
żartować na temat przydziałów.
Matka też wyglądała na zaskoczoną.
– Skąd mogłeś wiedzieć? – spytała.
Ojciec uśmiechnął się swoim łagodnym uśmiechem.
– Cóż, dla mnie (a jak się później dowiedziałem, także dla moich rodziców) od początku
było jasne, jakie posiadam zdolności. Zawsze najbardziej ze wszystkiego lubiłem dzieci. Kiedy
moi rówieśnicy organizowali wyścigi rowerowe, budowali zabawkowe pojazdy albo mosty z
klocków, albo…
– To samo co ja robię z przyjaciółmi – zauważył Jonasz, a matka kiwnęła potakująco
głową.
– No właśnie, to oczywiście bawiłem się z nimi, bo w dzieciństwie musimy się z tym
wszystkim zetknąć. Uczyłem się też pilnie w szkole, tak samo jak ty, Jonaszu. Ale zawsze w
wolnych chwilach ciągnęło mnie do nowych dzieci. Prawie wszystkie godziny prac
nadobowiązkowych spędzałem, pomagając w ośrodku opieki. Oczywiście starszyzna wiedziała o
tym ze swoich obserwacji.
Jonasz potaknął. Przez ostatni rok zdawał sobie sprawę, że jest coraz częściej
obserwowany. W szkole, w czasie rekreacji, w czasie zajęć nadobowiązkowych widział, jak starsi
obserwują jego i innych jedenastolatków. Widział, jak robią notatki. Wiedział też, że starsi
odbywali wielogodzinne spotkania z wszystkimi nauczycielami i instruktorami, którzy uczyli
jego i pozostałych jedenastolatków przez wszystkie lata spędzone w szkole.
– Dlatego spodziewałem się tego i byłem raczej zadowolony niż zaskoczony, kiedy
ogłoszono, że przydzielono mi funkcję piastuna – wyjaś nił ojciec.
– A czy wszyscy wiwatowali, skoro nikt nie był zaskoczony? – spytał Jonasz.
– O, naturalnie. Cieszyli się, że otrzymałem taki przydział, jakiego najbardziej
pragnąłem. Czułem się wielkim szczęściarzem – uśmiechnął się ojciec.
– Czy w twoim roku któryś z jedenastolatków był niezadowolony ze swojego
przydziału? – zapytał Jonasz.
W przeciwieństwie do ojca nie miał pojęcia, jaki mógłby otrzymać przydział. Za to
wiedział, że niektóre byłyby dla niego rozczarowaniem. Chociaż miał szacunek dla pracy ojca,
nie chciałby zostać piastunem. Wcale też nie zazdrościł robotnikom.
Ojciec zastanowił się.
– Nie, nie wydaje mi się. W końcu starsi bardzo uważnie prowadzą obserwacje i
dokonują starannych wyborów.
– Myślę, że wykonują jedną z najważniejszych prac w naszej społeczności – zauważyła
matka.
– Moja przyjaciółka Yoshiko była zaskoczona, kiedy przydzielono jej funkcję lekarza –
powiedział ojciec – ale była bardzo podekscytowana. Albo kto tam był jeszcze… Andriej.
Pamiętam, że kiedy byliśmy mali, nigdy nie chciał pracować fizycznie. Przez cały czas rekreacji
zajmował się swoim zestawem małego konstruktora, a wszystkie godziny zajęć
nadobowiązkowych spędzał na budowach. Starsi oczywiście wiedzieli o tym. Andriej dostał w
przydziale funkcję inżyniera i był zachwycony.
– Andriej później zaprojektował most, który przecina rzekę na zachód od osiedla –
wtrąciła matka. – Kiedy byliśmy dziećmi, jeszcze go nie było.
– Jonaszu, rozczarowania zdarzają się bardzo rzadko. Myślę, że nie masz się czym
przejmować – uspokajał go ojciec. – A jeśli cię to martwi, wiesz przecież, że istnieje procedura
odwoławcza.
Ale na to wszyscy zaśmiali się jednym głosem – odwołania przekazywano do
rozpatrzenia komisji.
– Martwię się trochę, jaki przydział dostanie Aszer – wyznał Jonasz. – On jest
niesamowicie zabawny, ale nie ma właściwie żadnych poważnych zainteresowań. Wszystko
traktuje jak zabawę.
Ojciec stłumił śmiech.
– Wiesz co – stwierdził – pamiętam Aszera jako nowe dziecko w ośrodku opieki, jeszcze
zanim otrzymał imię. Nigdy nie płakał. Zawsze tylko chichotał i śmiał się. Wszyscy w ośrodku
uwielbialiśmy opiekować się Aszerem.
– Starsi znają Aszera – powiedziała matka. – Znajdą dla niego najlepszy przydział z
możliwych. Myślę, że nie musisz się o niego martwić. Ale chciałam cię przestrzec przed czymś,
co może nie przyszło ci do głowy. Nie sądzę, żebym sama zdawała sobie z tego sprawę, dopóki
nie nadeszła moja własna ceremonia dwunastolatków.
– To znaczy?
– To już ostatnia z ceremonii. Po skończeniu dwunastu lat wiek nie jest już taki ważny. Z
czasem większość z nas zupełnie traci rachubę lat, chociaż wszystko jest zapisane w archiwum
akt jawnych i gdyby ktoś chciał, można to sprawdzić. Liczy się przygotowanie do dorosłego
życia i szkolenie, które odbierzesz na potrzeby swojego przydziału.
– Wiem o tym – powiedział Jonasz. – Każdy o tym wie.
– Ale to znaczy – ciągnęła matka – że przeniesiesz się do innej grupy. Tak samo jak
każdy z twoich przyjaciół. Nie będziesz już przebywał przez cały czas ze swoją grupą
jedenastolatków. Po ceremonii dwunastolatków będziesz ze swoją grupą przydziałową, z innymi
szkolonymi. Nie będzie już godzin nadobowiązkowych. Nie będzie godzin rekreacyjnych, więc
twoi przyjaciele nie będą ci już tacy bliscy.
Jonasz potrząsnął głową.
– Z Aszerem zawsze pozostaniemy przyjaciółmi – stwierdził zdecydowanie. – A zresztą
nadal będziemy razem chodzić do szkoły.
– To prawda – zgodził się ojciec. – Ale matka też ma rację. Czekają cię zmiany.
– Dobre zmiany – podkreśliła matka. – Po ceremonii dwunastolatków brakowało mi
godzin rekreacyjnych. Jednak kiedy zaczęłam swoje szkolenie prawnicze, znalazłam osoby o
podobnych zainteresowaniach. Zawarłam przyjaźnie na nowym poziomie, z ludźmi w
najróżniejszym wieku.
– A czy po ceremonii dwunastolatków w ogóle się jeszcze kiedyś bawiłaś? – spytał
Jonasz.
– Czasami – odpowiedziała matka. – Ale nie wydawało mi się to już takie ważne.
– A ja się bawiłem – powiedział ojciec ze śmiechem. – Ciągle się bawię. W ośrodku
opieki mam codziennie zabawę, a to w „bujanie na kolanie”, a to w „a-kuku”, a to znowu w
„sroczka kaszkę warzyła”. – Pochylił się i pogłaskał równo przyciętą czuprynę Jonasza. –
Przyjemności nie kończą się w wieku dwunastu lat.
W drzwiach stanęła ubrana do snu Lilia i niecierpliwie westchnęła.
– To była naprawdę długa rozmowa na osobności – stwierdziła. – A tu jest jeszcze pewna
osoba, która czeka na swoją przytulankę.
– Lilio – tłumaczyła jej matka z czułością. – Już całkiem niedługo przejdziesz do
ośmiolatków, a kiedy będziesz ośmiolatką, twoja przytulanka zostanie zabrana i oddana
młodszemu dziecku. Powinnaś już zacząć się przyzwyczajać do zasypiania bez niej.
Ale ojciec zdążył tymczasem podejść do półki i zdjąć z niej pluszowego słonia.
Przytulanki były miękkimi, pluszowymi, wymyślonymi stworzeniami. Przytulankę Jonasza
nazywali misiem.
– Proszę, Lileńko-mileńko – powiedział ojciec. – Chodź, pomogę ci rozwiązać wstążki.
Jonasz i matka westchnęli znacząco, ale mimo to patrzyli z sympatią, jak Lilia z ojcem
wyruszyli w stronę sypialni razem z pluszowym słoniem, którego mała dostała jako przytulankę
zaraz po urodzeniu. Matka podeszła do swojego wielkiego biurka i otworzyła aktówkę – praca
matki zdawała się nigdy nie mieć końca, nawet po powrocie do domu. Jonasz poszedł do włas
nego biurka i zabrał się za zadanie domowe. Jednak myślami był nadal przy grudniu i
nadchodzącej ceremonii.
Chociaż uspokoiła go rozmowa z rodzicami, ciągle nie miał najmniejszego pojęcia, jaki
przydział wyznaczą mu na przyszłość starsi ani jak będzie się czuł, kiedy ta chwila nadejdzie.
3
Popatrz, popatrz! – piszczała z zachwytu Lilia. – Prawda, że jest śliczny? Zobacz, jaki
maleńki! Też ma takie dziwne oczy jak ty!
Jonasz spiorunował ją wzrokiem. Nie podobało mu się, że wspomniała o jego oczach.
Czekał, aż ojciec skarci Lilię, ten jednak był zajęty odpinaniem koszyka od roweru. Jonasz
podszedł, żeby się przyjrzeć.
Była to pierwsza rzecz, którą zauważył Jonasz, kiedy zerknął na nowe dziecko,
wyglądające ciekawie z koszyka. Jasne oczy.
Prawie wszyscy obywatele w społeczności mieli ciemne oczy. Jego rodzice, Lilia,
wszyscy jego przyjaciele i znajomi z grupy. Chociaż było kilka wyjątków: Jonasz, a także pewna
pięciolatka, u której zauważył kiedyś te rzadko spotykane, jasne oczy. Nikt nigdy nie wspominał
o podobnych sprawach – nie był to przepis, jednak zwracanie uwagi na niepokojące albo
odmienne cechy u innych osób uznawano za niegrzeczność. Lilia, uznał Jonasz, będzie musiała
się tego szybko nauczyć, jeśli nie chce zostać wezwana i skarcona za swoją niedelikatność.
Ojciec ustawił rower w stojaku. Potem podniósł koszyk i wniósł go do domu. Lilia poszła
za nim, ale obejrzała się przez ramię na Jonasza i rzuciła, drażniąc się z nim:
– Może obaj mieliście tę samą rodzicielkę.
Jonasz wzruszył ramionami i wszedł do domu za ojcem i siostrą. Jednak jasne oczy
nowego dziecka poruszyły go. W osiedlu rzadko zdarzały się lustra – nie były one zabronione,
ale właściwie nie były potrzebne. Nawet kiedy przypadkiem znalazł się w jakimś pomieszczeniu
z lustrem, Jonaszowi wcale nie chciało się w nie zaglądać. Teraz, widząc nowe dziecko i wyraz
jego twarzy, uświadomił sobie ponownie, że jasne oczy nie tylko były rzadkością, ale i nadawały
właścicielowi szczególny wygląd – jak to nazwać? Głębia, zdecydował Jonasz. Jakby się patrzyło
w czysty nurt rzeki, aż po samo dno, gdzie mogą się czaić rzeczy jeszcze nieodkryte. Poczuł się
nieswojo na myśl, że i on tak wygląda.
Podszedł do biurka, udając, że nie interesuje go nowe dziecko. W drugim końcu pokoju
matka i Lilia pochyliły się, patrząc, jak ojciec odwija dziecko z becika.
– Jak się nazywa jego przytulanka? – zapytała Lilia, podnosząc pluszowe stworzenie
leżące w koszyku obok nowego dziecka.
Ojciec zerknął na pluszaka.
– Hipopotam – odpowiedział.
Lilia zachichotała, słysząc dziwne słowo.
– Hipopotam – powtórzyła i odłożyła przytulankę. Zaczęła się przyglądać machającemu
rączkami dziecku.
– Nowe dzieci są takie śliczne – westchnęła Lilia. – Mam nadzieję, że zostanę
przydzielona do rodzicielek.
– Lilio! – rzuciła matka ostrym tonem. – Nie mów tak. To bardzo mało zaszczytny
przydział.
– A ja rozmawiałam z Nataszą, tą dziesięciolatką, która mieszka za rogiem. Natasza
spędza część zajęć nadobowiązkowych w ośrodku położniczym i mówiła mi, że rodzicielki
dostają pyszne jedzenie, mają bardzo lekkie ćwiczenia, prawie cały czas tylko grają w różne gry i
dobrze się bawią, czekając. Ja chyba też bym tak chciała – marudziła Lilia.
– Trzy lata – odpowiedziała z naciskiem matka. – Trzy porody i koniec. Potem do końca
życia są robotnicami, dopóki nie trafią do domu starców. Czy tego chcesz, Lilio? Trzech lat
lenistwa, a potem ciężkiej, fizycznej pracy aż do nadejścia starości?
– No nie, raczej nie – niechętnie przyznała Lilia.
Ojciec przekręcił nowe dziecko na brzuszek. Usiadł obok niego i rytmicznymi ruchami
masował mu drobne plecy.
– Zresztą, Lileńko-mileńko – stwierdził z czułością – rodzicielki nawet nie oglądają
nowych dzieci. Jeśli tak lubisz maluchy, powinnaś liczyć, że cię przydzielą do piastunów.
– Kiedy przejdziesz do ośmiolatków i zaczną się godziny nadobowiązkowe, będziesz
mogła spróbować pracy w ośrodku opieki – podsunęła matka.
– Chyba tak zrobię – powiedziała Lilia. Uklękła obok koszyka. – Jak on ma na imię?
Gabriel? Cześć, Gabrielku – zagadnęła śpiewnym tonem i zachichotała. – Oj! – szepnęła. –
Chyba śpi. Powinnam siedzieć cicho.
Jonasz wrócił do prac domowych przy swoim biurku. Akurat – pomyślał. Lilia nie
potrafiła usiedzieć cicho nawet jednej chwili. Pewnie powinna liczyć na przydział do spikerów,
żeby móc cały dzień siedzieć w biurze przy mikrofonie i podawać obwieszczenia. Zaśmiał się
cicho, wyobrażając sobie, jak jego siostra buczy napuszonym tonem, który wydawał się
nieodłączną cechą każdego spikera: UWAGA. PRZYPOMINA SIĘ DZIEWCZYNKOM
PONIŻEJ DZIEWIĄTEGO ROKU ŻYCIA, ŻE WSTĄŻKI ZAWSZE POWINNY BYĆ
PORZĄDNIE ZAWIĄZANE WE WŁOSACH.
Odwrócił się w stronę Lilii i z satysfakcją zauważył, że jej wstążki – jak zwykle
rozwiązane – dyndają w powietrzu. Był przekonany, że niedługo rozlegnie się podobne
obwieszczenie i że będzie skierowane głównie do Lilii, choć oczywiście nie zostanie wymieniona
z imienia. Każdy i tak będzie wiedział, o kogo chodzi.
Zawsze tak było. Przypomniał sobie z poczuciem upokorzenia, że obwieszczenie:
UWAGA. PRZYPOMINA SIĘ JEDENASTOLATKOM, ŻE ZABRANIA SIĘ WYNOSZENIA
PRZEDMIOTÓW ZE STREFY REKREACYJNEJ ORAZ ŻE POSIŁKI NALEŻY ZJADAĆ, A
NIE GROMADZIĆ było skierowane bezpośrednio do niego, kiedy w zeszłym miesiącu zabrał do
domu jabłko. Nikt o tym nie wspominał, nawet rodzice, ponieważ publiczne obwieszczenie
wystarczało, żeby wywołać stosowną skruchę. Oczywiście pozbył się jabłka, a nazajutrz przed
szkołą przeprosił kierownika do spraw rekreacji.
Jonasz znowu pomyślał o tamtym zdarzeniu. Nadal czuł się z tego powodu zbity z tropu.
Nie chodziło o samo obwieszczenie czy wymagane przeprosiny – były to standardowe procedury
i zasłużył na nie – ale o zdarzenie samo w sobie. Zapewne trzeba było poruszyć tę sprawę tego
samego wieczoru, kiedy cała komórka rodzinna dzieliła się swoimi uczuciami. Nie potrafił
jednak zrozumieć ani ująć w słowa przyczyny stanu swoich uczuć, więc nic nie powiedział.
Stało się to podczas rekreacji, kiedy bawił się z Aszerem. Jonasz od niechcenia wziął
jabłko z koszyka, w którym trzymano drobne przekąski, i rzucił je przyjacielowi. Aszer odrzucił
mu je z powrotem, aż obaj zaczęli je łapać i rzucać do siebie.
Nie było w tym niczego specjalnego – już wcześ niej wykonywali tę czynność niezliczoną
ilość razy. Jonaszowi przychodziła bez wysiłku, nudziła go wręcz, ale Aszer ją lubił. Zabawa w
łapanie była dla niego czynnością obowiązkową, bo poprawiała koordynację wzrokowo-ruchową,
a z tym u Aszera było nie najlepiej.
Ale nagle Jonasz, śledząc wzrokiem lot jabłka w powietrzu, zauważył – i tego właśnie nie
potrafił zrozumieć – że jabłko zmieniło się. Tylko na chwilkę. Pamiętał, że zmieniło się w locie.
Potem miał je w ręku i obejrzał je dokładnie, ale znowu było to już to samo jabłko.
Niezmienione. Ten sam rozmiar i kształt – doskonała kula. Ten sam nijaki odcień,
przypominający odcień jego własnej tuniki.
W jabłku tym nie było absolutnie nic nadzwyczajnego. Przerzucił je kilka razy z ręki do
ręki, a potem znowu odrzucił Aszerowi. I znowu – w locie, na krótką chwilę – jabłko zmieniło
się.
Zdarzyło się to cztery razy. Jonasz zamrugał oczami, rozejrzał się dokoła, a potem
sprawdził, czy dobrze widzi, zezując na niewielki identyfikator przypięty do własnej tuniki.
Potrafił wyraźnie odczytać swoje imię. Wyraźnie widział też Aszera stojącego na placu służącym
do ćwiczenia rzutów. Jabłko też złapał bez problemu.
Jonasz był całkowicie zbity z tropu.
– Aszer! – zawołał. – Czy nic cię w tym jabłku nie dziwi?
– Owszem – odpowiedział ze śmiechem Aszer. – Że wyskakuje mi z ręki na ziemię! –
Chłopiec przed chwilą znowu je upuścił.
Jonasz też się roześmiał, próbując śmiechem zagłuszyć niepokojące przekonanie, że c o ś
się jednak stało. Mimo to zabrał jabłko ze sobą do domu, wbrew przepisom obowiązującym w
strefie rekreacyjnej. Tego wieczoru, zanim rodzice i Lilia wrócili do domu, wziął je do rąk i
przyjrzał mu się uważnie. Było teraz lekko poobijane, bo Aszer kilka razy je upuścił. Jednak nie
było w nim absolutnie nic nadzwyczajnego.
Przyjrzał się jabłku przez lupę. Kilka razy rzucił nim przez pokój, nie spuszczając z niego
oka, a potem długo toczył nim po biurku, czekając, aż to coś wydarzy się ponownie.
Ale nic się nie stało. Tyle tylko, że później z głoś ników rozległo się obwieszczenie,
niewymieniające go z imienia, które sprawiło, że rodzice wymownie spojrzeli na biurko, gdzie
nadal leżało jabłko.
Teraz, siedząc nad swoimi szkolnymi notatkami, gdy tymczasem cała rodzina pochylała
się nad nowym dzieckiem leżącym w swoim koszyku, Jonasz potrząsnął głową, próbując
wyrzucić z pamięci tamto dziwaczne zdarzenie. Zmusił się do poukładania papierów, żeby
pouczyć się jeszcze trochę przed wieczornym posiłkiem. Nowe dziecko, Gabriel, kręciło się i
pojękiwało, a ojciec po cichu tłumaczył Lilii procedurę karmienia dzieci, otwierając pojemnik
zawierający pożywienie i odpowiedni sprzęt.
Wieczór mijał tak samo jak wszystkie inne wieczory w ich komórce rodzinnej, w ich
domu, w całym osiedlu – jako spokojny, refleksyjny czas odnowy sił i przygotowania do
nadchodzącego dnia. Od innych różnił się wyłącznie przybyciem nowego dziecka z jasnymi,
poważnymi, świadomymi oczami.
4
Jonasz pedałował bez pośpiechu, przyglądając się stojakom na rowery umieszczonym
przed budynkami, w nadziei że znajdzie rower Aszera. Nie zdarzało mu się często odbywać
godzin nadobowiązkowych z Aszerem, który wygłupiał się i utrudniał poważną pracę. Ale teraz,
tuż przed ceremonią dwunastolatków, kiedy godziny nadobowiązkowe i tak miały się skończyć,
nie wydawało się to już takie istotne.
Swoboda wyboru sposobu spędzania tych godzin zawsze wydawała się Jonaszowi
cudownym luksusem – poza tym cały dzień był bardzo starannie uregulowany.
Przypomniał sobie, jak przeszedł do ośmiolatków, co wkrótce zresztą czekało Lilię, i
otrzymał tę wolność wyboru. Ośmiolatkowie zawsze wyruszali na swoje pierwsze zajęcia
nadobowiązkowe zbici w gromadkę, nerwowo chichocząc. Prawie bez wyjątku na swoje
pierwsze zajęcia nadobowiązkowe wybierali dyżury rekreacyjne, pomagając młodszym dzieciom
w dobrze znajomym miejscu. Jednak pod kierownictwem innych, w miarę nabierania pewności
siebie i dojrzałości, przechodzili do innych prac, stopniowo ciążąc w stronę tych, które najlepiej
odpowiadały ich własnym zainteresowaniom i umiejętnościom.
Chłopiec o imieniu Beniamin od początku do końca przepracował swoje prawie już pełne
cztery lata w ośrodku rehabilitacji, pracując z obywatelami, którzy odnieśli różne urazy. Krążyły
plotki, że wyuczył się fachu nie gorzej od samych kierowników do spraw rehabilitacji, a nawet
opracował jakieś maszyny i metody przyśpieszające powrót do sprawności. Nie było
wątpliwości, że Beniamin otrzyma przydział na tym właśnie polu i zostanie zwolniony z części
wymaganego szkolenia.
Osiągnięcia Beniamina robiły wrażenie na Jonaszu. Jonasz oczywiście znał Beniamina,
byli w końcu od zawsze w tej samej grupie, jednak nigdy nie rozmawiali o jego umiejętnościach,
bo taka rozmowa byłaby niezręczna dla Beniamina. Nie dało się swobodnie wspominać ani
opowiadać o własnych sukcesach w taki sposób, żeby nie naruszyć – choćby nawet mimowolnie
– przepisu wzbraniającego przechwalania się. Był to jeden z pomniejszych przepisów, coś w
rodzaju nieuprzejmości, którego naruszenie karano jedynie łagodnym skarceniem – ale i tak
lepiej unikać sytuacji regulowanych przepisem, który tak łatwo mógł być złamany.
Minąwszy strefę domostw, Jonasz ruszył wzdłuż publicznych budowli osiedla, z nadzieją
że zauważy rower Aszera obok jakiejś fabryczki czy biurowca. Minął świetlicę, w której Lilia
zostawała po szkole, oraz przylegające do niej tereny. Przejechał przez plac Centralny z wielkim
audytorium, w którym odbywały się spotkania publiczne.
Jonasz zwolnił i przyjrzał się przypiętym do rowerów tabliczkom z imionami ich
właścicieli. Potem zajrzał do oddziału dystrybucji żywności – pomaganie w dostawach zawsze
było świetną zabawą i liczył, że spotka tam przyjaciela i będą razem objeżdżać osiedle i wnosić
do domostw kartony z przydziałami żywności. Jednak w końcu znalazł rower Aszera – jak
zwykle pochylony, a nie stojący należycie w stojaku – przed domem starców.
Oprócz roweru Aszera przed domem stał jeszcze tylko jeden, należący do dziewczyny z
jedenastolatków o imieniu Fiona. Jonasz lubił Fionę. Była dobrą uczennicą, cichą i uprzejmą, ale
potrafiła też się bawić, więc nie był zaskoczony, że pracuje dzisiaj razem z Aszerem. Obok ich
rowerów równo postawił w stojaku własny i wszedł do środka.
– Cześć, Jonasz – rzuciła portierka.
Podała mu arkusz meldunkowy i przybiła pieczątkę obok jego podpisu. Wszystkie
godziny zajęć nadobowiązkowych Jonasza były starannie opracowywane i przeliczane w
archiwum akt jawnych. Dzieci szeptem opowiadały sobie historię o tym, jak dawno temu pewien
jedenastolatek przybył na ceremonię dwunastolatków, aż tu rozległo się publiczne obwieszczenie,
że nie wypełnił wymaganej liczby godzin zajęć nadobowiązkowych i dlatego nie otrzyma
swojego przydziału. Dano mu dodatkowy miesiąc na nadrobienie brakujących godzin, po czym
otrzymał przydział prywatnie, bez oklasków i świętowania – był to wstyd, który rzucił cień na
całą jego przyszłość.
– Dobrze, że pojawili się ochotnicy na zajęcia nadobowiązkowe. – Portierka westchnęła
z ulgą. – Dzisiaj rano świętowaliśmy zwolnienie, a to zawsze trochę zakłóca harmonogram, więc
praca się spiętrza. – Spojrzała na zadrukowany arkusz. – Zaraz… Aszer i Fiona pomagają w
łaźni. Może byś do nich dołączył? Wiesz, gdzie to jest, prawda?
Jonasz kiwnął głową, podziękował i ruszył długim korytarzem. Po drodze zaglądał do
pokojów po obu stronach. Starcy siedzieli sobie spokojnie, niektórzy szli w odwiedziny i
rozmawiali, inni uprawiali różne rzemiosła i wykonywali proste prace ręczne. Kilkoro spało.
Każdy pokój był wygodnie umeblowany, na podłogach leżała gruba wykładzina. Było to miejsce
pełne spokoju, gdzie nie odczuwało się pośpiechu, w przeciwieństwie do ruchliwych ośrodków
produkcji i dystrybucji, w których toczyło się codzienne życie osiedla.
Jonasz był zadowolony z tego, że przez lata spędzał swoje godziny zajęć
nadobowiązkowych w przeróżnych miejscach i dzięki temu był świadomy różnic między nimi. Z
drugiej strony, zdawał sobie sprawę, że ponieważ nie skupiał się na jednej dziedzinie, teraz nie
ma najmniejszego pojęcia – czy choćby cienia domysłu – gdzie też zostanie przydzielony.
Zaśmiał się cicho. Znowu myślimy o ceremonii, co? – zapytał samego siebie.
Przypuszczał jednak, że teraz, kiedy tak niewiele zostało czasu, o tym samym myślą pewnie
wszyscy jego znajomi.
Minął opiekuna powoli prowadzącego korytarzem jednego ze starców.
– Cześć, Jonaszu! – rzucił młody człowiek w uniformie, uśmiechając się przyjaźnie.
Trzymał pod ramię zgarbioną kobietę, krok za krokiem przesuwającą stopy w miękkich kapciach.
Odwróciła twarz w kierunku Jonasza i uśmiechnęła się, ale jej ciemne oczy, okryte mgłą, miały
pusty wyraz. Jonasz uświadomił sobie, że kobieta jest niewidoma.
Wszedł do łaźni, wypełnionej ciepłym, wilgotnym powietrzem i zapachem olejków
służących do mycia. Zdjął tunikę, starannie powiesił ją na haczyku na ścianie i założył długi kitel
ochotnika, który leżał złożony w kostkę na półce.
– Cześć, Jonaszu! – zawołał Aszer z kąta łaźni, gdzie klęczał przy wannie. Niedaleko
Fiona pochylała się nad inną wanną. Podniosła głowę i uśmiechnęła się do niego, ale była zajęta
– delikatnie myła mężczyznę leżącego w ciepłej wodzie.
Jonasz przywitał się z przyjaciółmi i stałym personelem łaźni. Potem podszedł do rzędu
wyściełanych foteli, w których czekali pozostali starcy. Jonasz pracował tu już wcześniej –
wiedział, co ma robić.
– Twoja kolej, Laryso – powiedział, odczytując plakietkę z imieniem przypiętą do szaty
kobiety. – Tylko puszczę wodę i już pomagam ci wstać.
Nacisnął guzik najbliższej pustej wanny i spojrzał na ciepłą wodę napływającą licznymi
otworkami umieszczonymi w ściankach wanny. Napełnianie potrwa kilka chwil, po czym woda
automatycznie przestanie płynąć.
Jonasz pomógł kobiecie podnieść się z fotela, doprowadził ją do wanny, zdjął jej szatę i
przytrzymał staruszkę pod ramię, kiedy weszła do wanny i usiadła. Kobieta odchyliła się i
westchnęła z przyjemnością, opierając głowę na miękkim zagłówku.
– Wygodnie? – spytał, a kobieta potaknęła ruchem głowy, nie otwierając oczu. Jonasz
wycisnął olejek na czystą gąbkę leżącą na brzegu wanny i zaczął myć jej niedołężne ciało.
Poprzedniego wieczoru przyglądał się, jak ojciec mył nowe dziecko. Tu było prawie to
samo – delikatna skóra, kojąca woda, łagodny ruch śliskiej od olejku ręki. Odprężony, spokojny
uśmiech na twarzy kobiety przypomniał mu minę kąpanego Gabriela.
Podobnie jak nagość. Zarówno dzieciom, jak i dorosłym przepisy zabraniały oglądać
cudzą nagość, ale nie odnosiło się to do nowych dzieci ani starców. Jonasz był z tego
zadowolony. Obowiązek zakrywania własnego ciała przy przebieraniu się do gier był
prawdziwym utrapieniem, a wymagane przeprosiny, kiedy przypadkiem zauważyło się czyjeś
ciało, zawsze brzmiały niezręcznie. Jonasz lubił poczucie bezpieczeństwa panujące w tym
ciepłym, cichym pomieszczeniu – lubił wyraz zaufania na twarzy starej kobiety, kiedy leżała w
wodzie bez żadnej ochrony, odkryta i wolna.
Kątem oka zauważył, że Fiona pomogła starcowi wyjść z wanny i delikatnie suszy jego
szczupłe, nagie ciało dotknięciami wchłaniającego wilgoć materiału. Potem pomogła mu włożyć
szatę.
Jonasz sądził, że Larysa pogrążyła się w drzemce, co często przydarzało się starcom,
starał się więc wykonywać harmonijne, delikatne ruchy, aby jej nie zbudzić. Drgnął zaskoczony,
kiedy odezwała się, nie otwierając oczu.
– Dzisiaj rano świętowaliśmy zwolnienie Roberta – powiedziała. – Było wspaniale.
– Znałem Roberta! – powiedział Jonasz. – Pomagałem mu przy karmieniu, kiedy tu
byłem ostatnio, może parę tygodni temu. Bardzo ciekawy człowiek.
Larysa otworzyła oczy z wyrazem zadowolenia na twarzy.
– Przed zwolnieniem opowiedzieli całe jego życie – stwierdziła. – Zawsze tak robią.
Chociaż szczerze mówiąc – szepnęła z psotną miną – niektóre opowieści bywają nieco nudne.
Nieraz widziałam, jak niektórzy starcy zasypiali przy opowieściach, na przykład kiedy niedawno
zwolnili Ednę. Znałeś Ednę?
Jonasz potrząsnął głową. Nie pamiętał nikogo o takim imieniu.
– Cóż, starali się opowiedzieć jej życie tak, żeby czuło się w nim jakiś sens. Oczywiście
– dodała nieco na siłę – każde życie ma sens, nie chcę powiedzieć, że jest inaczej. No, ale
Edna… Jak słowo daję! Była rodzicielką, potem latami pracowała przy dystrybucji żywności, aż
przyszła tutaj. Nigdy nawet nie miała komórki rodzinnej.
Kobieta uniosła głowę i rozejrzała się dla pewności, że nikt nie usłyszy. Wreszcie
wyznała:
– Moim zdaniem, rozumem to Edna nie grzeszyła.
Jonasz zaśmiał się. Opłukał jej lewą rękę, ułożył ją z powrotem w wodzie i zaczął myć jej
stopy. Kobieta zamruczała z przyjemnością, kiedy masował jej stopy gąbką.
– Za to życie Roberta było cudowne – ciągnęła po chwili Larysa. – Był instruktorem
jedenastolatków, sam wiesz, jaka to ważna funkcja, a potem był w komisji planowania. Poza tym
– naprawdę nie wiem, jak on znajdował na to wszystko czas – wychował dwoje bardzo udanych
dzieci, a do tego jeszcze wykonał projekt zagospodarowania przestrzennego placu Centralnego.
Oczywiście nie brał już udziału w samych robotach.
– Teraz plecy. Pochyl się do przodu, pomogę ci usiąść. – Jonasz objął ramieniem i
przytrzymał staruszkę. Wycisnął wodę z gąbki na jej plecy i zaczął myć kościste ramiona. –
Powiedz, jak przebiegło świętowanie.
– Zawsze na początku opowiada się życie zwalnianego. Potem następuje toast; wszyscy
podnieśliśmy kieliszki i wiwatowaliśmy. Śpiewaliśmy hymn. Roberto wygłosił wspaniałe
przemówienie pożegnalne. Kilkoro z nas też powiedziało parę słów, życząc mu wszystkiego
dobrego. Ale ja nic nie mówiłam. Nigdy nie przepadałam za przemawianiem. Roberto był bardzo
podniecony. Szkoda, że nie widziałeś jego miny, kiedy go puścili.
Jonasz zamyślił się, jego ręka wolniej masowała plecy kobiety.
– Laryso – zaczął – co się dzieje, kiedy już ktoś jest zwolniony? Dokąd właściwie
poszedł Roberto?
Kobieta lekko wzruszyła nagimi, mokrymi ramionami.
– Nie wiem. Chyba nikt nie wie, tylko sama komisja. Po prostu ukłonił się nam, a potem
wyszedł, jak wszyscy, specjalnymi drzwiami w pokoju zwolnień. Ale trzeba ci było zobaczyć
jego twarz. Czyste szczęście, nie da się tego inaczej nazwać.
Jonasz uśmiechnął się.
– Szkoda, że tego nie widziałem.
Larysa zmarszczyła czoło.
– Nie wiem, dlaczego nie pozwalają dzieciom tego oglądać. Chyba nie ma dosyć
miejsca. Powinni powiększyć pokój zwolnień.
– Trzeba będzie podsunąć to komisji. Może rozpatrzy sprawę – powiedział z szelmowską
miną, a Larysa zakrztusiła się od śmiechu.
– Akurat! – zawołała, a Jonasz pomógł jej wyjść z wanny.
5
Przy porannym rodzinnym rytuale opowiadania snów Jonasz zwykle nie miał wiele do
zrelacjonowania. Rzadko miewał sny. Czasami budził się z odczuciem, że pamięta ulotne
okruchy snu, ale jakoś nie potrafił ich uchwycić i złożyć w całość, którą warto byłoby
opowiedzieć przy porannym rytuale.
Jednak tego ranka było inaczej. Tej nocy miał bardzo wyrazisty sen.
Myślami był daleko, kiedy Lilia jak zwykle opowiedziała długi sen, tym razem
przerażający, jak to wbrew przepisom jeździła na rowerze matki i została złapana przez
strażników ochrony.
Wszyscy wysłuchali uważnie, po czym omówili razem z Lilią ostrzeżenie, które niósł ze
sobą jej sen.
– Dziękujemy za twój sen, Lilio. – Jonasz mechanicznie wypowiedział standardowy
zwrot i starał się lepiej skupić, kiedy matka opowiedziała fragment własnego snu, niepokojącą
scenę, gdy została skarcona za wykroczenie, którego nie rozumiała. Wszyscy zgodzili się, że sen
zapewne wziął się z jej uczuć wobec recydywisty, któremu musiała ponownie wymierzyć karę.
Ojciec oznajmił, że nic mu się nie śniło.
– A ty, Gabi? – zapytał ojciec, zaglądając do koszyka, w którym leżało nowe dziecko,
gaworząc po porannym karmieniu, przygotowane do drogi do ośrodka opieki, dokąd miało
wrócić na dzień.
Wszyscy zaśmiali się. Opowiadanie snów zaczynało się od trzylatków. Nawet jeśli nowe
dzieci o czymś śniły, nikt o tym nie wiedział.
– Jonasz? – zapytała matka. Zawsze go pytali, choć wiedzieli, jak rzadko Jonasz miał coś
do opowiedzenia.
– Tej nocy miałem sen – oznajmił Jonasz i ze zmarszczonymi brwiami poruszył się na
krześle.
– Świetnie – powiedział ojciec. – Opowiedz nam.
– Szczegóły właściwie nie są jasne – uprzedził Jonasz, próbując odtworzyć w myślach
swój dziwaczny sen. – To było chyba w łaźni, w domu starców.
– Byłeś tam wczoraj – zauważył ojciec.
Jonasz kiwnął głową.
– Ale nie było tak samo. Była tam wanna, we śnie, ale tylko jedna. A w prawdziwej łaźni
jest ich pełno, stoją całymi rzędami. Ale i tak pomieszczenie w tym śnie było ciepłe i wilgotne.
Zdjąłem tunikę, ale nie założyłem kitla, więc byłem nagi od pasa w górę. Pociłem się, bo było
gorąco. Była tam też Fiona, tak samo jak wczoraj.
– Aszer też? – zapytała matka.
Jonasz potrząsnął głową.
– Nie. Tylko ja i Fiona, sami w tym pokoju, staliśmy obok wanny. Fiona się śmiała, ale ja
nie. Prawie byłem na nią trochę zły, w tym śnie, bo nie traktowała mnie poważnie.
– W czym cię nie traktowała poważnie? – zapytała Lilia.
Jonasz spojrzał na swój talerz. Sam nie rozumiał dlaczego, ale czuł lekkie skrępowanie.
– Chyba ją przekonywałem, że powinna wejść do tej wanny.
Urwał. Wiedział, że powinien opowiedzieć wszystko, że opowiedzenie snu w całości było
nie tylko właściwe, ale i konieczne. Zmusił się więc do wyjawienia także tej części snu, która
sprawiała, że czuł się nieswojo.
– Chciałem, żeby zdjęła ubranie i weszła do wanny – wyjaśnił pośpiesznie. – Miałem w
ręku gąbkę i chciałem ją wykąpać. Ale ona nie chciała. Cały czas śmiała się i mówiła „nie”.
Jonasz spojrzał na rodziców.
– To tyle – powiedział.
– Czy mógłbyś opisać najsilniejsze wrażenie, które miałeś we śnie? – poprosił ojciec.
Jonasz zastanowił się. Szczegóły były mętne i niejasne. Ale uczucia były oczywiste i
opanowały go znowu, kiedy wrócił do nich myślami.
– Uczucie chcenia – powiedział. – Wiedziałem, że się nie zgodzi. I chyba nawet
wiedziałem, że nie powinna. Ale tak okropnie tego chciałem. Czułem to chcenie całym sobą.
– Dziękujemy za twój sen, Jonaszu – powiedziała matka po chwili i spojrzała na ojca.
– Lilio – odezwał się ojciec – pora wychodzić do szkoły. Czy nie poszłabyś dzisiaj ze
mną? Chciałbym, żebyś szła obok mnie i miała oko na koszyk nowego dziecka, dobrze? Nie
chcielibyśmy, żeby nam się wyplątał z becika i wypadł, prawda?
Jonasz zaczął się podnosić, żeby pójść po podręczniki. Czuł się zaskoczony, że nie
rozmawiali dłużej o jego śnie. Może byli nim tak samo zdziwieni jak on sam.
– Zaczekaj, Jonaszu – powiedziała łagodnie matka. – Napiszę ci usprawiedliwienie z
przeprosinami dla instruktora, żebyś nie musiał sam przepraszać za spóźnienie.
Zdumiony Jonasz opadł z powrotem na krzesło. Pomachał Lilii i ojcu, którzy wychodzili
już z domu, niosąc Gabriela w koszyku. Jonasz patrzył, jak matka sprząta po porannym posiłku i
umieszcza tacę z resztkami przed domem, skąd później zabierze je ekipa sprzątaczy.
Wreszcie matka usiadła obok niego przy stole.
– Jonaszu – zaczęła z uśmiechem – to uczucie, które właśnie opisałeś, to było twoje
pierwsze pobudzenie. Spodziewaliśmy się z ojcem, że cię to wkrótce spotka. To spotyka każdego.
Spotkało ojca, kiedy był w twoim wieku, spotkało mnie, kiedyś spotka też Lilię. I bardzo często –
dodała matka – zdarza się to we śnie.
Pobudzenie. Słyszał to słowo już wcześniej. Pamiętał, że jest jakaś wzmianka o
pobudzeniu w Kodeksie Przepisów, chociaż nie pamiętał, o co w niej chodziło. Co jakiś czas
wspominał też o nim spiker. UWAGA. PRZYPOMINA SIĘ, ŻE PRZYPADKI POBUDZENIA
NALEŻY ZGŁASZAĆ W CELU ODBYCIA LECZENIA.
Zawsze ignorował to obwieszczenie, bo go nie rozumiał i nigdy nie wydawało mu się,
żeby miało jakikolwiek związek z nim samym. Tak jak większość obywateli ignorował wiele
poleceń i przypomnień odczytywanych przez spikera.
– Czy muszę to zgłosić? – zapytał matkę.
Matka zaśmiała się.
– Już to zrobiłeś, przy opowiadaniu snów. To wystarczy.
– A co z leczeniem? Spiker mówił, że trzeba odbyć leczenie… – Jonasz czuł się przybity.
Akurat kiedy miała się odbyć ceremonia, jego własna ceremonia dwunastolatków, czy on musi
dokądś jechać na leczenie? Przez jeden głupi sen?
Ale matka zaśmiała się znowu, uspokajającym, czułym głosem.
– Nie, nie – powiedziała. – Wystarczą pigułki. Po prostu dojrzałeś już do przyjmowania
pigułek. To właśnie pigułki leczą pobudzenia.
Jonasz rozjaśnił się. Znał pigułki. Każdego ranka brali je rodzice. Wiedział, że przyjmują
je też niektórzy z jego znajomych. Kiedyś odjeżdżał do szkoły z Aszerem, a wtedy ojciec Aszera
zawołał od drzwi ich domostwa: „Aszer, zapomniałeś o pigułce!”. Aszer z dobrodusznym
jęknięciem zawrócił rower i po chwili dołączył do czekającego Jonasza.
Przyjaciołom nie zadawało się pytań na podobne tematy, bo mogły one trafić do
krępującej kategorii „bycia innym”. Aszer co rano brał pigułkę, Jonasz nie – i tyle. Zawsze
zręczniej rozmawiać o tych rzeczach, które ich łączyły.
Teraz Jonasz przełknął małą pigułkę, którą podała mu matka.
– To wszystko? – spytał.
– To wszystko – odpowiedziała, wkładając fiolkę z powrotem do szafki. – Ale nie wolno
ci o tym zapominać. Przez pierwszych kilka tygodni będę ci przypominać, ale potem musisz to
robić sam. Jeśli zapomnisz, pobudzenie wróci. Powrócą sny o pobudzeniu. Czasami trzeba
zwiększyć dawkę.
– Aszer bierze pigułki – wyznał Jonasz.
Matka pokiwała głową. Nie wyglądała na zaskoczoną.
– Pewnie bierze je wielu twoich znajomych z grupy. Przynajmniej chłopców. A wkrótce
będą je brali wszyscy, także dziewczyny.
– Jak długo będę musiał je brać?
– Dopóki nie trafisz do domu starców – wyjaś niła matka. – Przez całe dorosłe życie. Ale
to przechodzi w rutynę – po jakimś czasie nawet nie będziesz na to zwracał uwagi.
Spojrzała na zegarek.
– Jeśli wyjedziesz teraz, nawet nie spóźnisz się do szkoły. No, ruszaj. I jeszcze raz
dzięki, Jonaszu – dodała, kiedy szedł już w stronę drzwi – za twój sen.
Pedałując szybko ścieżką, Jonasz czuł dziwną dumę na myśl, że bierze już pigułki tak jak
inni. Na chwilę jednak raz jeszcze przypomniał sobie sen. Był przyjemny. Chociaż miał mieszane
uczucia, Jonasz pomyślał, że podoba mu się to, co matka nazwała pobudzeniem. Przypomniał
sobie, że kiedy się obudził, chciał to przeżyć jeszcze raz.
Potem, tak samo jak jego domostwo znikło mu za plecami, kiedy skręcił za róg, tak też z
jego myśli zniknął tamten sen. Przez krótką chwilę, z lekkim poczuciem winy, próbował go
pochwycić z powrotem. Ale uczucia się rozwiały. Pobudzenie się skończyło.
6
Lilio, przecież prosiłam cię, żebyś stała spokojnie – powiedziała matka po raz kolejny.
Stojąca naprzeciw matki Lilia wierciła się niecierpliwie.
– Sama potrafię sobie zawiązać wstążki – jęknęła. – Zawsze sama sobie wiążę.
– Wiem o tym – odpowiedziała matka, wyrównując wstążki na warkoczach dziewczynki.
– Ale wiem też, że stale się rozplątują i prawie nie ma popołudnia, żeby ci w końcu nie dyndały
na plecach. Przynajmniej dzisiaj chcemy, żeby były ładnie zawiązane i żeby tak już zostały.
– Nie lubię wstążek. Dobrze, że został mi już tylko rok noszenia wstążek – zrzędziła
Lilia. – Za rok dostanę też rower – dodała, rozchmurzając się nieco.
– Co roku czeka coś dobrego – przypomniał jej Jonasz. – W tym roku zaczniesz swoje
godziny nadobowiązkowe. A pamiętasz, jak się cieszyłaś rok temu, kiedy przeszłaś do
siedmiolatków i dostałaś kurtkę z zapięciem z przodu?
Dziewczynka kiwnęła głową i spojrzała po sobie na kurtkę z rzędem dużych guzików,
które oznaczały, że należy do siedmiolatków. Cztero-, pięcio- i sześciolatkowie nosili kurtki
zapinane z tyłu, żeby musieli pomagać sobie nawzajem przy ubieraniu, w ten sposób ucząc się
wzajemnej zależności.
Kurtka zapinana z przodu stanowiła pierwszy znak niezależności, pierwszy widoczny
znak dorastania. Dla dziewięciolatków rower stanie się potężnym symbolem stopniowego
wychodzenia w stronę społeczności i opuszczania opiekuńczej komórki rodzinnej.
Lilia z szerokim uśmiechem wywinęła się z rąk matki.
– A ty w tym roku dostaniesz swój przydział – odpowiedziała Jonaszowi
podekscytowanym tonem. – Mam nadzieję, że cię przydzielą do pilotów. I zabierzesz mnie do
samolotu!
– No pewnie – stwierdził Jonasz. – Załatwię ci też specjalny spadochronik, taki w sam
raz dla ciebie, a potem cię zabiorę na jakieś, czy ja wiem, może pięć kilometrów nad ziemię,
otworzę drzwiczki i…
– Jonaszu – ostrzegawczym tonem powiedziała matka.
– Przecież żartuję – jęknął Jonasz. – Zresztą, nie chcę być przydzielony do pilotów. Jeśli
dostanę pilota, złożę odwołanie.
– Przestań – poleciła matka i po raz ostatni pociągnęła za wstążki Lilii. – Jonasz? Jesteś
gotowy? Wziąłeś pigułkę? Chciałabym zająć dobre miejsce w audytorium. – Szturchnęła Lilię w
stronę drzwi wyjściowych, a Jonasz ruszył za nimi.
Do audytorium nie było daleko. Lilia machała przyjaciołom z krzesełka umocowanego z
tyłu na rowerze matki. Jonasz ustawił swój rower i przecisnął się przez tłum do swojej grupy.
Co roku w ceremonii brała udział cała społeczność osiedla. Dla rodziców oznaczała ona
dwa wolne od pracy dni. Usiedli razem w ogromnej sali. Dzieci siedziały ze swoimi grupami, po
czym kolejno wychodziły na scenę.
Ojciec nie od razu dołączył do matki. W trakcie pierwszej ceremonii – ceremonii imion –
piastuni wnosili lub wprowadzali na scenę nowe dzieci. Jonasz szukał wzrokiem ojca ze swojego
miejsca na balkonie, gdzie siedział wśród pozostałych jedenastolatków. Wypatrzenie sekcji
piastunów na przodzie sali nie było takie trudne – dochodziły stamtąd płacze i zawodzenia
nowych dzieci, wiercących się w ramionach piastunów. Przy wszelkich innych publicznych
ceremoniach siedzący na widowni milczeli i uważnie słuchali. Jednak raz do roku uśmiechali się
pobłażliwie wśród rozgardiaszu, który robiły maluchy czekające na nadanie im własnych imion i
rodzin.
Jonasz i ojciec nareszcie spotkali się wzrokiem. Jonasz pomachał – ojciec odmachał mu z
uśmiechem, po czym podniósł rączkę trzymanego dziecka i pomachał nią również.
Nie był to Gabriel. Gabi wrócił dzisiaj do centrum opieki, gdzie zajmowała się nim nocna
zmiana piastunów. Otrzymał od komisji specjalne, rzadko udzielane odroczenie, dzięki czemu
czekał go dodatkowy rok opieki przed własną ceremonią imion i umieszczeniem w rodzinie.
Ojciec wstawił się przed komisją za Gabrielem, który jeszcze nie nabrał odpowiedniej dla
swojego wieku wagi ani nie spał dostatecznie spokojnie, by można go było umieścić w komórce
rodzinnej. Normalną koleją rzeczy takie dziecko określano jako „nieodpowiednie” i zwalniano ze
społeczności.
Jednak na skutek interwencji ojca Gabriela zakwalifikowano jako dziecko „niepewne” i
dano mu dodatkowy rok. Miał nadal otrzymywać opiekę w ośrodku, a noce spędzać razem z
komórką rodzinną Jonasza. Każdy z członków rodziny, łącznie z Lilią, musiał zaręczyć na
piśmie, że nie przywiąże się do małego, tymczasowego gościa i że będzie on wypuszczony bez
protestu czy odwołania, gdy w trakcie przyszłorocznej ceremonii zostanie przydzielony do
własnej komórki rodzinnej.
Przynajmniej, pomyślał Jonasz, kiedy Gabriel zostanie za rok przydzielony, i tak będą go
często widywać, bo pozostanie częścią społeczności. Gdyby został zwolniony, więcej już by go
nie zobaczyli. Nigdy. Osoby zwalniane – również nowe dzieci – wysyłano Poza Granicę, skąd nie
wracały do społeczności.
Ojciec nie musiał w tym roku zwolnić ani jednego nowego dziecka, więc Gabriel byłby
dla niego autentycznym zawodem i powodem do wielkiego smutku. Nawet Jonasz, choć sam nie
trząsł się nad maluchem tak jak ojciec i Lilia, cieszył się, że Gabriel nie został zwolniony.
Pierwsza ceremonia zaczęła się dokładnie o wyznaczonym czasie. Jonasz przyglądał się,
jak nowe dzieci, jedno po drugim, otrzymują imiona i zostają przekazane przez piastunów
nowym komórkom rodzinnym. Dla niektórych było to pierwsze dziecko. Wiele osób
przychodziło jednak na scenę w towarzystwie innego dziecka, pęczniejącego z dumy na widok
przydzielonego rodzeństwa, tak samo jak kiedyś Jonasz, gdy miał właśnie przejść do
pięciolatków.
Aszer szturchnął Jonasza w ramię.
– Pamiętasz, jak dostaliśmy Filipę? – zapytał donośnym szeptem. Jonasz kiwnął głową.
Było to zaledwie przed rokiem. Rodzice Aszera dosyć długo czekali ze złożeniem podania o
drugie dziecko. Być może, jak podejrzewał Jonasz, byli tak wyczerpani żywotnością i wygłupami
Aszera, że potrzebowali nieco więcej czasu.
W ich grupie chwilowo brakowało dwóch osób – Fiony oraz dziewczyny o imieniu
Teodora. Obie czekały ze swoimi rodzicami na nowe dzieci, które miały trafić do ich rodzin.
Podobna różnica wiekowa w obrębie jednej komórki rodzinnej była jednak rzadkością.
Kiedy skończyła się ceremonia jej rodziny, Fiona zajęła miejsce, które czekało na nią w
rzędzie przed Aszerem i Jonaszem. Odwróciła się do nich i zaszeptała: „Ale słodki. Tylko imię za
bardzo mi się nie podoba”. Zrobiła minę i zachichotała. Nowy brat Fiony otrzymał właśnie imię
Bruno. Może nie jest nadzwyczajne, pomyślał Jonasz, jak… no, jak chociażby Gabriel. Ale jest w
porządku.
Głośny aplauz zebranych, który towarzyszył każdemu nadaniu imienia, nagle wzmógł się
i spotężniał jeszcze bardziej, kiedy jedna para rodziców, promieniejąca dumą, wzięła chłopca i
usłyszała jego nowe imię – Kaleb.
Nowy Kaleb był dzieckiem zastępczym. Para ta straciła kiedyś swojego pierwszego
Kaleba, wesołego czterolatka. Utrata dziecka była bardzo, bardzo rzadka. Osiedle było
nadzwyczaj bezpiecznym miejscem, a każdy z obywateli uważał na dzieci i chronił je. Mimo to
mały Kaleb w jakiś sposób zdołał wymknąć się niezauważony i wpadł do rzeki. Cała społeczność
odbyła wtedy wspólnie ceremonię utraty, przez cały dzień wymawiając imię dziecka – coraz
rzadziej i ciszej, w miarę jak upływał ten długi, posępny dzień, tak jakby czterolatek stopniowo
znikał z jej świadomości.
Teraz, w trakcie specjalnego rytuału nadania imienia, społeczność odprawiła krótką
ceremonię zastąpienia, powtarzając imię dziecka po raz pierwszy od jego utraty – z początku
cicho i powoli, potem szybciej i głośniej, gdy tymczasem rodzice stali na scenie z nowym
dzieckiem śpiącym w ramionach matki. Stwarzało to wrażenie, że wraca ich pierwszy Kaleb.
Inne nowe dziecko otrzymało imię Roberto. Jonasz przypomniał sobie, że starzec Roberto
został zwolniony zaledwie przed tygodniem. Jednak dla małego Roberta nie odbyła się ceremonia
zastąpienia. Zwolnienie nie było tym samym, co utrata.
Jonasz przesiedział grzecznie ceremonie dwu-, trzy- i czterolatków, choć jak co roku
zdejmowała go przy tym coraz większa nuda. Potem przerwa na posiłek – podany na zewnątrz – i
z powrotem na swoje miejsce, na ceremonie pięcio-, sześcio-, siedmio-, aż wreszcie, na sam
koniec dnia, ośmiolatków.
Jonasz patrzył i wiwatował, kiedy Lilia z dumą maszerowała na scenę, gdzie stała się
ośmiolatką i otrzymała na ten rok charakterystyczną kurtkę, tym razem z mniejszymi guzikami
oraz – po raz pierwszy w życiu – kieszeniami, co oznaczało, że jest już dostatecznie dojrzała, aby
pilnować włas nych drobiazgów. Lilia stała z powagą, słuchając przemówienia zawierającego
stanowcze instrukcje na temat obowiązków ośmiolatka oraz odbywania po raz pierwszy zajęć
nadobowiązkowych. Jonasz zauważył jednak, że Lilia, choć wydawała się słuchać uważnie,
patrzyła z utęsknieniem na rząd lśniących rowerów, które nazajutrz rano miały zostać przekazane
dziewięciolatkom.
Za rok, Lileńko-mileńko, pomyślał Jonasz.
Był to wyczerpujący dzień i nawet Gabriel, przyniesiony w swoim koszyku z ośrodka
opieki, przespał smacznie całą noc.
Nareszcie przyszedł ranek uroczystości dwunastolatków.
Tym razem ojciec siedział na widowni razem z matką. Jonasz widział, jak oklaskują,
nieco z obowiązku, dziewięciolatków, którzy kolejno odprowadzali ze sceny połyskujące rowery
z przymocowanymi plakietkami zawierającymi imię nowego właściciela. Jonasz wiedział, że
rodzice, tak samo jak on, lekko syknęli przez zęby, kiedy Fritz, który mieszkał w sąsiednim
domostwie, otrzymał swój rower i niemal natychmiast rąbnął nim w podium. Fritz był wielkim
niezgrabiaszem, bez końca wzywano go do skarcenia. Jego wykroczenia były zawsze drobne:
buty założone na niewłaściwą nogę, zagubiona praca domowa, niedouczenie na klasówce. Jednak
każdy taki błąd źle świadczył o wychowaniu, które Fritz odbierał od rodziców, a także naruszał
poczucie ładu i sukcesu całej społeczności. Rodzina Jonasza nie była zachwycona myślą o
rowerze Fritza, miała bowiem świadomość, że aż za często będzie on rzucany na chodnik przed
domem, a nie ustawiany równo w stojaku.
Nareszcie wszyscy dziewięciolatkowie wrócili na swoje miejsca, odprowadziwszy rowery
na zewnątrz, gdzie przez cały dzień miały czekać na swoich właścicieli. Wszyscy zwykle
chichotali i dowcipkowali, kiedy dziewięciolatkowie po raz pierwszy ruszali do domów na
swoich rowerach. „Pokazać ci, jak się jeździ?” – wołali starsi koledzy. „Wiem, że nigdy nie
próbowałeś!” Ale za każdym razem szeroko uśmiechnięci dziewięciolatkowie, którzy od tygodni,
ściśle rzecz biorąc, łamali przepisy, ukradkowo ćwicząc jazdę na rowerze, wsiadali na rowery i
odjeżdżali, utrzymując nienaganną równowagę – dodatkowe kółka nigdy nawet nie dotykały
ziemi.
Potem dziesięciolatkowie. Jonasz nigdy nie uważał ceremonii dziesięciolatków za
szczególnie interesującą – była jedynie czasochłonna, bo włosy każdego dziecka przycinano w
charakterystyczną fryzurę: dziewczyny w dziesięciolatkach traciły warkocze, a i chłopcom
obcinano długie, dziecięce włosy i robiono im bardziej męską, krótką fryzurę odsłaniającą uszy.
Na scenę szybko weszli robotnicy ze szczotkami i zmietli kopczyki ściętych włosów.
Jonasz widział, jak rodzice dziesięciolatków poruszają się i mruczą coś pod nosem, i wiedział, że
wieczorem w wielu domostwach przyjdzie pora docinania i wyrównywania pośpiesznie
zrobionych fryzur, tak aby wyglądały schludniej.
Jedenastolatkowie. Wydawało się, że Jonasz sam przechodził ceremonię jedenastolatków
zupełnie niedawno i pamiętał, że nie należy ona bynajmniej do najciekawszych. Każdy czekał już
tylko, aż przejdzie do dwunastolatków. Ceremonia jedenastolatków była jedynie miarą czasu, bez
jakichś znaczących zmian. Pojawiały się nowe ubrania: inna bielizna dla dziewcząt, których ciała
zaczynały się już zmieniać, oraz dłuższe spodnie dla chłopców, wyposażone w kieszeń o
specjalnym kształcie, przeznaczoną na kalkulator, z którego mieli tego roku korzystać w szkole.
Jednak wszystkie te rzeczy dostawało się po prostu w paczkach, bez żadnych przemówień.
Przerwa na posiłek w ciągu dnia. Jonasz uprzytomnił sobie, że doskwiera mu głód.
Razem z innymi znajomymi z grupy zebrali się przy stołach ustawionych z przodu audytorium i
wyjęli suchy prowiant. Wczoraj przy obiedzie panowała wesołość, nie brakowało energii i
wzajemnych docinków. Dziś jednak grupa stała niepewnie, odosobniona od pozostałych dzieci.
Jonasz widział, jak nowych dziewięciolatków ciągnie do oczekujących ich rowerów, jak każdy z
nich podziwia plakietkę z własnym imieniem. Widział, jak dziesięciolatkowie gładzą się po
przyciętych włosach, a dziewczyny potrząsają głowami, żeby poczuć niecodzienną lekkość po
zniknięciu ciężkich warkoczy, które nosiły tak długo.
– Słyszałem o takim jednym, który był absolutnie przekonany, że dostanie przydział na
inżyniera – mówił pod nosem Aszer – a dostał na robotnika kanalizacyjnego. Nazajutrz wyszedł,
skoczył do rzeki, przepłynął przez nią i dołączył do pierwszego napotkanego osiedla. Nikt go
więcej nie oglądał na oczy.
Jonasz zaśmiał się.
– Ktoś to sobie zmyślił, Aszer – powiedział. – Ojciec mówił mi, że słyszał tę samą
historię, kiedy sam był w dwunastolatkach.
Ale nie uspokoił tym Aszera, który mierzył wzrokiem widoczną za audytorium rzekę.
– A ja nawet nie umiem za bardzo pływać – powiedział Aszer. – Instruktor pływania
mówił, że mam słabą wodoodporność czy coś takiego.
– Wyporność – poprawił Jonasz.
– Możliwe. W każdym razie jej nie mam. Idę na dno.
– Słuchaj, Aszer – powiedział Jonasz. – Czy słyszałeś, żeby ktoś kiedyś, ale tak na
pewno, a nie tylko w opowiadaniu, przyłączył się do innej społeczności?
– Nie – przyznał niechętnie Aszer. – Ale można tak zrobić. Tak mówią przepisy. Jeśli nie
pasujesz, możesz złożyć podanie o zwolnienie. Matka powiedziała mi, że kiedyś, jakieś dziesięć
lat temu, ktoś złożył podanie i następnego dnia już go nie było – zachichotał Aszer. – Powiedziała
mi o tym, bo ją doprowadzałem do szału. Groziła, że złoży podanie o zwolnienie Poza Granicę.
– Tylko tak żartowała.
– Wiem. Ale mówiła, że ktoś tak kiedyś naprawdę zrobił. Był i znikł. Nikt go więcej nie
widział. Nie było nawet ceremonii zwolnienia.
Jonasz wzruszył ramionami. Nie martwił się. Jak ktokolwiek mógłby nie pasować?
Osiedle było tak drobiazgowo uładzone, wyborów dokonywano w tak staranny sposób…
Nawet doborowi małżonków towarzyszył namysł tak solenny, że nieraz dorośli, którzy
składali odpowiednie podanie, musieli czekać całe miesiące, a nawet lata, aż zaaprobowano i
ogłoszono nowy związek. Wszelkie czynniki – usposobienie, energiczność, inteligencja,
zainteresowania – wszystko musiało doskonale pasować. Na przykład matka Jonasza miała
wyższą inteligencję od ojca, za to ojciec miał spokojniejsze usposobienie. Równoważyli się
nawzajem. Ich związek – jak wszystkie inne związki monitorowany przez trzy lata przez komisję
starszych, zanim pozwolono im złożyć wniosek o dzieci – był bardzo udany.
Podobnie jak dobór małżonków, nadawanie imion czy umieszczanie nowych dzieci w
rodzinach – przydziały dwunastolatków były skrupulatnie obmyślane przez komisję starszych.
Jonasz był pewny, że jego przydział – jakikolwiek by był, podobnie jak przydział Aszera
– okaże się odpowiedni dla każdego z nich. Chciał tylko, aby skończyła się już przerwa na
posiłek w ciągu dnia, aby widzowie wrócili do audytorium i żeby skończyło się to napięcie.
Jakby w odpowiedzi na to niewypowiedziane życzenie odezwał się sygnał i tłum zaczął
kierować się w stronę drzwi.
7
Tym razem grupa Jonasza zajęła nowe miejsce w audytorium. Zamieniła się ze świeżo
upieczonymi jedenastolatkami i teraz siedziała na samym przodzie, tuż przed sceną.
Ustawieni byli według numerów, które im nadano przy urodzeniu. Po ceremonii imion
numerów używało się rzadko, ale oczywiście każde dziecko znało własny. Czasami rodzice
posługiwali się numerem, kiedy zdenerwowało ich zachowanie dziecka, dając do zrozumienia, że
taka czy inna psota czyniła je niegodnym posiadania imienia. Jonaszowi zawsze chciało się
śmiać, kiedy słyszał, jak rozdrażniony rodzic ostro karcił płaczącego berbecia: „Dosyć tego,
dwadzieścia trzy!”.
Jonasz miał numer dziewiętnasty – był dziewiętnastym dzieckiem urodzonym tamtego
roku. To znaczyło, że podczas ceremonii imion potrafił już stać o własnych siłach, z
błyszczącymi oczyma, niemal gotowy do nauki chodzenia i mówienia. Dawało mu to lekką
przewagę przez pierwszy rok czy dwa, nieco większą dojrzałość od innych dzieci w grupie, które
urodziły się w późniejszych miesiącach tego samego roku. Jednak różnice te wyrównały się – jak
zawsze – w trzylatkach.
Po przejściu do trzylatków dzieci czyniły postępy w mniej więcej równym tempie, mimo
że dało się odgadnąć po numerach, kto jest o kilka miesięcy starszy od swoich znajomych z
grupy. Ściślej rzecz biorąc, numer Jonasza brzmiał jedenaście-dziewiętnaście, ponieważ numer
dziewiętnasty oczywiście powtarzał się w każdej grupie wiekowej. A dzisiaj, wraz z pojawieniem
się nowych jedenastolatków, było już dwoje dzieci o numerze jedenaście-dziewiętnaście. W
czasie przerwy na posiłek uśmiechnął się do swojej nowej odpowiedniczki, nieśmiałej
dziewczyny o imieniu Harriet.
To zdublowanie miało trwać tylko kilka godzin. Lada moment Jonasz nie będzie już w
jedenastolatkach – będzie dwunastolatkiem i wiek przestanie odgrywać rolę. Stanie się dorosłym,
jak jego rodzice, chociaż nowym i jeszcze niewyszkolonym.
Aszer miał numer czwarty, teraz siedział więc w rzędzie przed Jonaszem. Miał otrzymać
przydział czwarty w kolejności.
Fiona, numer osiemnaście, siedziała z prawej strony Jonasza – z drugiej siedział numer
dwudziesty, chłopak o imieniu Pierre, za którym Jonasz nie przepadał. Pierre był bardzo
poważnym, dosyć nudnym, a w dodatku wiecznie zamartwiającym się gadułą.
„Sprawdziłeś to w przepisach, Jonasz?” – pytał zawsze Pierre ze zmartwioną miną. „Nie
dałbym głowy, że to jest dozwolone”. Zwykle chodziło o jakąś błahostkę, na którą nikt nie
zwracał uwagi – rozpięcie tuniki w przyjemny, wietrzny dzień albo przejechanie się na rowerze
kolegi tylko po to, żeby posmakować różnicy.
Wstępną przemowę w trakcie ceremonii dwunastolatków wygłosiła przewodnicząca
starszyzny. Przewodniczącego starszyzny, który był przywódcą osiedla, wybierano raz na
dziesięć lat. Przemowa nie zmieniała się zbytnio z roku na rok – wspomnienie czasów
dzieciństwa i okresu przygotowania, zbliżające się obowiązki dorosłego życia, ogromne
znaczenie otrzymywanego przydziału, powaga przyszłego szkolenia.
Potem przewodnicząca przeszła do następnego punktu.
– Nadszedł czas – zaczęła, patrząc prosto na nich – aby zauważyć różnice. Wy,
jedenastolatkowie, przez całe dotychczasowe życie uczyliście się dopasowywać do innych,
ujednolicać swoje zachowanie, panować nad każdym impulsem, który mógłby was oddzielić od
grupy. Ale dzisiaj oddajemy szacunek różnicom, które istnieją między wami. To one określiły
waszą przyszłość.
Przewodnicząca przeszła do opisywania grupy i różnorodności charakterów jej członków,
choć nikogo nie wymieniła z imienia. Wspomniała, że jedna osoba w grupie wykazuje
szczególny talent w pielęgnowaniu potrzebujących, inna uwielbia nowe dzieci, ktoś posiada
niezwykłe zdolności naukowe, komuś innemu oczywistą przyjemność sprawia wysiłek fizyczny.
Jonasz kręcił się na krześle, próbując za każdym razem odgadnąć, o kogo chodzi. Talent do
pielęgnacji z pewnością charakteryzował Fionę, siedzącą po jego lewej stronie. Jonasz
zapamiętał, z jaką delikatnością kąpała starców. Osoba ze zdolnościami naukowymi to pewnie
Beniamin, chłopak, który wymyślił nowy, ważny sprzęt dla ośrodka rehabilitacji.
Samego siebie, Jonasza, nie rozpoznawał w żadnej ze wzmianek.
Wreszcie przewodnicząca starszyzny złożyła podziękowanie za ciężką pracę komisji,
która przez cały rok prowadziła tak drobiazgowe obserwacje. Komisja starszych wstała z miejsc i
dostała brawa. Jonasz zauważył, że Aszer lekko ziewa, grzecznie zasłaniając usta dłonią.
A potem przewodnicząca w końcu wezwała na scenę numer jeden i rozpoczęły się
przydziały.
Ogłoszenie przydziałów trwało dosyć długo, bo każdemu z osobna towarzyszyła
przemowa skierowana do nowego dwunastolatka. Jonasz próbował skupić uwagę, kiedy numer
jeden ze szczęśliwym uśmiechem na twarzy odebrała swój przydział na pracownicę wylęgarni
ryb, po czym przyjęła pochwałę za liczne godziny zajęć nadobowiązkowych spędzone w
dzieciństwie w wylęgarni oraz za wyraźne zainteresowanie tak ważnym zagadnieniem jak
zapewnienie żywności dla społeczności osiedla.
Numer jeden – na imię miała Madeline – wróciła wreszcie wśród wiwatów na swoje
miejsce, z przypiętą plakietką identyfikującą ją jako pracownicę wylęgarni ryb. Jonasz nie miał
absolutnie nic przeciwko temu, że akurat ten przydział jest już zajęty – sam by go nie chciał, ale
pogratulował Madeline uśmiechem.
Kiedy numer dwa, dziewczyna o imieniu Inger, została przydzielona do rodzicielek,
Jonasz przypomniał sobie stwierdzenie matki, że jest to mało zaszczytny przydział. Mimo to
uznał, że komisja dokonała właściwego wyboru. Inger była miłą dziewczyną, chociaż cokolwiek
leniwą, a jej ciało było mocne. Będzie jej się podobał trzyletni okres rozpieszczania po krótkim
szkoleniu – a rodzić będzie dobrze i łatwo. Zadania robotnicy, które przyjdą potem, pozwolą
zrobić użytek z jej fizycznej siły, utrzymają ją w zdrowiu i nauczą ją samodyscypliny. Inger
uśmiechała się, wracając na swoje miejsce. Zajęcie rodzicielki, choć niezbyt prestiżowe, było
zadaniem ważnym.
Jonasz zauważył, że Aszer wygląda na zdenerwowanego. Cały czas odwracał głowę i
spoglądał na Jonasza, aż kierownik grupy karcącym gestem nakazał mu siedzieć spokojnie i
patrzeć przed siebie.
Numer trzy, Izaak, otrzymał przydział na instruktora sześciolatków, co go najwyraźniej
ucieszyło – zasługiwał na ten przydział. Tak zostały zajęte trzy przydziały, z których żaden nie
odpowiadał zbytnio Jonaszowi – zresztą i tak nie bardzo nadawałby się na rodzicielkę,
uświadomił sobie z rozbawieniem. Próbował ułożyć w myślach pozostałe możliwe przydziały,
ale było ich tak wiele, że w końcu zrezygnował – zresztą, teraz przyszła kolej na Aszera. Jonasz
patrzył ze skupieniem, jak jego przyjaciel wszedł na scenę i nieśmiało stanął obok
przewodniczącej starszyzny.
– Każdy członek naszej społeczności zna i lubi Aszera – zagaiła przewodnicząca. Aszer
uśmiechnął się krzywo i podrapał się w łydkę stopą drugiej nogi. Wszyscy zaśmiali się cicho.
– Kiedy komisja przystąpiła do rozpatrywania przydziału Aszera – ciągnęła – pewne
opcje zostały odrzucone natychmiast. Stanowczo nie pasowałyby do Aszera. Na przykład –
stwierdziła z uśmiechem – ani na moment nie przyszło nam do głowy, aby z niego zrobić
instruktora trzylatków.
Na widowni rozległy się wybuchy gromkiego śmiechu. Instruktor trzylatków zajmował
się uczeniem poprawności językowej. Aszer też się zaśmiał – mimo zakłopotanej miny wyglądał
na zadowolonego ze znalezienia się w centrum uwagi.
– A wręcz – kontynuowała przewodnicząca z chichotem – zastanawialiśmy się przez
chwilę nad skarceniem osoby, która była instruktorem trzylatków za czasów Aszera. Na
spotkaniu poświęconym Aszerowi przypomnieliśmy sobie niejedną historię z czasów, kiedy uczył
się poprawnie mówić. Zwłaszcza – znowu zachichotała – historię o różnicy pomiędzy
karmieniem a karceniem. Pamiętasz, Aszer?
Aszer ponuro skinął głową, a wszyscy zaśmiali się głośno. Jonasz też się śmiał. Pamiętał
tę historię, chociaż był wtedy dopiero w trzylatkach.
Kary dla dzieci były oparte na uregulowanym systemie karcenia dyscypliną – cienkim,
elastycznym batem służącym do zadawania bardzo dotkliwych smagnięć. Wyspecjalizowani
wychowawcy odbywali bardzo staranne szkolenie na temat metod karcenia – szybkie smagnięcie
po dłoniach za różne drobne uchybienia, trzy mocniejsze, po nogach, za powtórne przewinienie.
Biedny Aszer nawet we wczesnym dzieciństwie mówił zbyt szybko i mieszały mu się
słowa. Pewnego razu, w trzylatkach, kiedy akurat doskwierał mu głód, zamiast spytać o
„karmienie”, zaczął się domagać „karcenia”.
Jonasz pamiętał to wyraźnie. Wciąż miał przed oczami wiercącego się niecierpliwie
małego Aszera. Przypomniał sobie jego wesoły głos: „Kiedy wreszcie będzie karcenie?”.
Pozostali, w tym Jonasz, zaśmiali się nerwowo. „Karmienie!” – sprostowali. „Aszer,
chcesz powiedzieć karmienie”! Ale błędu nie dało się już cofnąć, a językowa precyzja należała
do najważniejszych zadań małych dzieci. Aszer poprosił o karcenie.
Dyscyplina świsnęła w dłoni wychowawcy, spadając na ręce Aszera, który krzyknął,
rozpłakał się i zaraz sprostował szeptem: „Karmienie”.
Jednak nazajutrz zrobił to samo. A w następnym tygodniu znowu. Wyglądało to, jakby nie
potrafił się powstrzymać, choć po każdym przejęzyczeniu czekała dyscyplina i coraz sroższe
smagnięcia, aż na nogach Aszera wystąpiły bolesne pręgi. W rezultacie na pewien czas Aszer
całkiem przestał mówić.
– Przez krótki czas – kończyła opowiadanie przewodnicząca – mieliśmy milczącego
Aszera! Ale się nauczył. – Zwróciła się do niego z uśmiechem. – Kiedy zaczął znowu mówić,
mówił już z większą precyzją. A teraz przejęzyczenia zdarzają mu się bardzo rzadko.
Natychmiast poprawia się i przeprasza, a dobry humor nie opuszcza go nigdy. – Na widowni
rozległ się potakujący szmer. Wesołe usposobienie Aszera było znane całej społeczności osiedla.
– Aszer – przewodnicząca podniosła głos, aby wygłosić oficjalne obwieszczenie. –
Nadaliśmy ci przydział na zastępcę kierownika do spraw rekreacji.
Przypięła nową plakietkę rozpromienionemu Aszerowi, który odwrócił się i zszedł ze
sceny przy wtórze wiwatów dochodzących z widowni. Kiedy wrócił na swoje miejsce,
przewodnicząca starszyzny spojrzała na niego z podium i wypowiedziała po raz czwarty tego
dnia słowa, które miała wypowiedzieć do każdego z nowych dwunastolatków. W jakiś sposób za
każdym razem potrafiła nadać im specjalne znaczenie.
– Aszer – rzekła – dziękujemy za twoje dzieciństwo.
Nadawanie przydziałów trwało. Jonasz patrzył i słuchał, czując ulgę na myśl o
wspaniałym przydziale, który przypadł przyjacielowi. Jednak w miarę jak zbliżał się jego własny,
obawa Jonasza rosła. Swoje plakietki zdążyli już otrzymać wszyscy nowi dwunastolatkowie
siedzący w rzędzie przed nim. Każdy obracał ją w palcach i Jonasz wiedział, że wszyscy myślą o
czekającym ich szkoleniu. Dla niektórych – pilnego chłopca, który dostał przydział na lekarza,
dziewczyny przydzielonej do inżynierów, innej dziewczyny, która miała zostać sędzią – przydział
oznaczał całe lata ciężkiej pracy i nauki. Inni, jak na przykład robotnicy albo rodzicielki, odbędą
znacznie krótsze szkolenia.
Wezwano numer osiemnasty, siedzącą z jego lewej strony Fionę. Jonasz domyślał się, że
musi być zdenerwowana, jednak Fiona była opanowaną dziewczyną – całą ceremonię
przesiedziała cicho i spokojnie.
Nawet aplauz, choć gromki, wydawał się tchnąć spokojem, kiedy Fiona odebrała ważny
przydział na opiekunkę starców. Był to doskonały wybór dla tej wrażliwej, łagodnej dziewczyny,
która wróciła na miejsce i usiadła obok Jonasza z uśmiechem zadowolenia.
Kiedy wiwaty przycichły, a przewodnicząca sięg nęła po kolejną teczkę i spojrzała w
kierunku grupy, aby wywołać następnego dwunastolatka, Jonasz był gotów do wejścia na scenę.
Teraz, kiedy nadeszła jego kolej, był spokojny. Wziął głęboki oddech i przygładził włosy dłonią.
– Numer dwadzieścia – usłyszał wyraźnie głos przewodniczącej. – Pierre.
Pominęła mnie, pomyślał oszołomiony Jonasz. Czyżby się przesłyszał? Niemożliwe.
Tłum zebranych nagle ucichł i Jonasz wiedział, że oto cała społeczność zauważyła, jak
przewodnicząca przeszła od numeru osiemnastego do dwudziestego, pozostawiając między nimi
lukę. Siedzący z prawej strony Pierre wstał ze zdumioną miną i wszedł na scenę.
Błąd. Popełniła błąd. Jednak już w chwili, kiedy nasunęła mu się ta myśl, Jonasz wiedział,
że to nieprawda. Przewodnicząca starszych nie popełnia błędów. Szczególnie w trakcie ceremonii
dwunastolatków.
Jonasz poczuł zawroty głowy, nie mógł się skupić. Nie słyszał, jaki przydział otrzymał
Pierre, i tylko jak przez mgłę zdał sobie sprawę z aplauzu, kiedy chłopiec wrócił z nową
plakietką. Potem: dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa.
Trwało wyliczanie kolejnych numerów. Jonasz siedział otępiały, gdy tymczasem
wywołano numer trzydziesty, potem czterdziesty, zbliżając się do końca. Za każdym razem, przy
każdym obwieszczeniu, jego serce przez chwilę biło mocniej i do głowy przychodziły mu
nieprawdopodobne myśli. Może zostanie wywołany teraz. Czy to możliwe, żeby zapomniał
własnego numeru? Nie. Zawsze miał numer dziewiętnasty. Siedzi na miejscu z numerem
dziewiętnastym.
Ale przecież pominęła go. Widział, jak znajomi z grupy spoglądają na niego z
zakłopotaniem, a potem szybko odwracają wzrok. Widział zmartwiony wyraz twarzy kierownika
grupy. Zgarbił się, próbując zająć jak najmniej miejsca w fotelu. Chciał zniknąć, rozpłynąć się,
przestać istnieć. Nie śmiał się odwrócić i poszukać wzrokiem rodziców. Nie zniósłby widoku ich
zarumienionych ze wstydu twarzy.
Jonasz pochylił głowę, zastanawiając się: Co ja zrobiłem źle?
8
Zgromadzeni czuli się wyraźnie nieswojo. Wiwatowano przy ostatnim przydziale, lecz
aplauz był jakiś bezładny, nie narastał już jak przedtem równą falą entuzjazmu. Słychać było
szepty, odgłosy zamętu.
Jonasz klaskał w dłonie, był to jednak mechaniczny gest pozbawiony treści, nie zdawał
sobie nawet z niego sprawy. Jego umysł odciął się od wszelkich emocji: oczekiwania,
podniecenia, dumy, a nawet radosnej jedności z przyjaciółmi. Teraz Jonasz odczuwał wyłącznie
upokorzenie i przerażenie.
Przewodnicząca starszych odczekała, aż ucichną podszyte niepokojem brawa. Potem
odezwała się znowu.
– Wiem – powiedziała swoim pięknym, dźwięcznym głosem – że wszyscy jesteście
zatroskani. Odnosicie wrażenie, że popełniłam błąd.
Uśmiechnęła się. Społeczność, pocieszona nieco tym łagodnym stwierdzeniem, jakby
odetchnęła. Zapadła niczym niezmącona cisza.
Jonasz podniósł wzrok.
– Przysporzyłam wam obawy – stwierdziła. – Przepraszam społeczność osiedla. – Jej
głos niósł się nad zgromadzonym tłumem.
– Przyjmujemy twoje przeprosiny – odezwali się wszyscy chórem.
– Jonaszu – zwróciła się do niego przewodnicząca – ciebie przepraszam szczególnie.
Sprawiłam ci ból.
– Przyjmuję twoje przeprosiny – odpowiedział Jonasz drżącym głosem.
– Zapraszam cię teraz na scenę.
Rano, ubierając się we własnym domostwie, Jonasz ćwiczył zawadiacki, tchnący
pewnością siebie krok, którym – jak liczył – wkroczy na scenę, kiedy przyjdzie jego kolej. Teraz
zupełnie o tym zapomniał. Jedynie siłą woli zmusił się, aby wstać, poruszyć stopami, które
wydawały się niezgrabne i jakby czymś obciążone, po czym ruszył po schodach i przez podium,
aż stanął obok przewodniczącej.
Przewodnicząca objęła go ramieniem w uspokajającym geście.
– Jonasz nie otrzymał przydziału – poinformowała zgromadzonych, a jemu serce
podeszło do gardła. – Jonasz został wybrany.
Jonasz zamrugał oczami. Co to ma znaczyć? Wyczuł pytające poruszenie wśród tłumu.
Oni również byli zbici z tropu.
Zdecydowanym, władczym głosem przewodnicząca ogłosiła:
– Jonasz został wybrany na naszego następnego Odbiorcę Pamięci.
Jonasz usłyszał, jak wszyscy zebrani obywatele – bezgranicznie zdumieni – wciągają
powietrze w nagłym, gwałtownym wdechu. Widział ich przejęte szacunkiem i lękiem twarze,
rozszerzone oczy.
Nadal jednak nic nie rozumiał.
– Podobny wybór jest ogromną rzadkością – wyjaśniała przewodnicząca. – Społeczność
naszego osiedla ma tylko jednego Odbiorcę. To on szkoli sobie następcę. Nasz obecny Odbiorca
jest z nami od bardzo dawna – ciągnęła. Jonasz widział, że patrzy na jednego ze starszych.
Członkowie komisji starszych siedzieli razem, a oczy przewodniczącej spoczywały teraz na kimś,
kto wprawdzie siedział wśród nich, ale w osobliwy sposób wydawał się odrębny od reszty.
Jonasz nigdy wcześniej nie widział tego człowieka, brodatego mężczyzny o jasnych oczach.
Mężczyzna uważnie przyglądał się Jonaszowi.
– Poprzedni wybór skończył się niepowodzeniem – stwierdziła przewodnicząca
poważnym tonem. – Było to przed dziesięciu laty, kiedy Jonasz był jeszcze całkiem mały. Nie
będę się rozwodzić nad tym wydarzeniem, które dla każdego z nas wiązało się ze straszliwą
przykrością.
Jonasz nie wiedział, o czym mówi przewodnicząca, ale wyczuwał, jak niezręcznie czują
się wszyscy zebrani, poruszający się teraz niespokojnie w swoich fotelach.
– Tym razem unikaliśmy pośpiechu – ciągnęła. – Nie stać nas na kolejną porażkę. Bywa
tak – kontynuowała weselszym tonem, aby rozładować napięcie panujące w audytorium – że
pomimo najstaranniejszych obserwacji nie jesteśmy do końca pewni dokonywanego przydziału.
Nieraz obawiamy się, że szkolenie nie zdoła w kimś rozwinąć wszystkich niezbędnych cech. W
końcu jedenastolatkowie to jeszcze dzieci. To, co obserwującym wydaje się skłonnością do
zabawy albo cierpliwością, a więc niezbędnymi cechami każdego piastuna, w dojrzałym wieku
może się po prostu okazać trzpiotowatością albo gnuśnością. Dlatego w trakcie szkolenia
prowadzimy dalsze obserwacje i w razie potrzeby nadal modyfikujemy zachowanie. Jednak
Odbiorcy Pamięci nie wolno obserwować w czasie szkolenia i nie można go zmieniać. Przepisy
mówią o tym wyraźnie. Ma być sam, oddzielony od innych, gdy tymczasem obecny Odbiorca
przygotowuje go do zadań uważanych w naszej społeczności za najbardziej zaszczytne.
Sam? Oddzielony? Jonasz słuchał z rosnącym niepokojem.
– Dlatego wybór musi być trafny. Komisja musi go dokonać jednomyślnie. Jej
członkowie nie mogą mieć wątpliwości, nawet najmniejszych. Jeśli któryś ze starszych zgłosi w
trakcie selekcji sen świadczący o niepewności, sen taki wystarcza do natychmiastowego
odrzucenia danej kandydatury. Jonasz został uznany za potencjalnego Odbiorcę wiele lat temu.
Obserwowaliśmy go bardzo starannie. Nie było żadnych snów świadczących o niepewności.
Jonasz wykazał wszelkie cechy, które musi posiadać Odbiorca Pamięci.
Nadal trzymając mocno rękę na jego ramieniu, przewodnicząca wymieniła te cechy.
– Inteligencja – rzekła. – Wszyscy wiemy, że Jonasz był doskonałym uczniem przez cały
okres nauki w szkole. Prawość – stwierdziła następnie. – Jak każdy z nas Jonasz popełniał drobne
wykroczenia. – Tu uśmiechnęła się. – To żadne zaskoczenie. Liczyliśmy, że będzie się wówczas
niezwłocznie stawiał, aby odebrać skarcenie, i zawsze tak właśnie było. Odwaga – ciągnęła. –
Tylko jedna ze zgromadzonych tu osób odbyła niełatwe szkolenie, któremu musi się poddać
Odbiorca Pamięci. Mówię oczywiście o najważniejszym członku komisji, naszym obecnym
Odbiorcy. On to wielokrotnie przypominał nam, że konieczna jest odwaga. Jonaszu –
powiedziała, zwracając się w jego stronę, ale mówiąc donośnie, aby usłyszała ją cała społeczność
– twoje szkolenie wiąże się z bólem. Fizycznym bólem.
Jonasz poczuł w sobie trzepoczący lęk.
– Jest to coś, czego nigdy nie doświadczyłeś. Owszem, obtarłeś sobie kolana, spadając z
roweru. Owszem, w zeszłym roku przyciąłeś sobie palec drzwiami.
Jonasz potaknął ruchem głowy na wspomnienie tamtego zdarzenia i związanego z nim
cierpienia.
– Teraz jednak – wyjaśniła łagodnie przewodnicząca – doświadczysz bólu o skali dla nas
niepojętej, ponieważ my nigdy nie doświadczyliśmy niczego podobnego. Sam Odbiorca nie
potrafił go opisać. Powiedział tylko, że będziesz potrzebował ogromnej odwagi. Nie możemy cię
na to przygotować. Czujemy jednak pewność, że jesteś dzielny.
Jonasz wcale nie czuł się dzielny. A przynajmniej nie w tej chwili.
– Czwarta nieodzowna cecha – ciągnęła przewodnicząca – to mądrość. Jonasz nie nabył
jej jeszcze. Mądrość zostanie nabyta w trakcie szkolenia. Jesteśmy przekonani, że Jonasz może
zdobyć mądrość. Właśnie tego przekonania potrzebowaliśmy. Odbiorca musi wreszcie posiadać
kolejną cechę, którą potrafię wprawdzie nazwać, ale nie umiałabym jej opisać. Jest to cecha,
której nie rozumiem. Wy, członkowie naszej społeczności, również jej nie rozumiecie. Możliwe,
że rozumie ją Jonasz, bo Odbiorca mówił nam, że już teraz posiada on tę umiejętność. Odbiorca
nazywa to „zdolnością widzenia więcej niż inni”.
Przewodnicząca spojrzała na Jonasza pytającym wzrokiem. Wszyscy zgromadzeni
również patrzyli na niego w milczeniu.
Jonasz na chwilę zamarł, trawiony rozpaczą. Na pewno tego nie ma, jakkolwiek to
nazwała. Nie wiedział, co to takiego. Oto chwila, aby się przyznać, stwierdzić: „Nie, nie
rozumiem, nic nie widzę”, zdać się na ich łaskę, prosić o wybaczenie, wyjaśnić, że dokonano
błędnego wyboru, że on się przecież zupełnie nie nadaje.
Kiedy jednak powiódł wzrokiem po morzu twarzy zgromadzonego tłumu, to coś stało się
znowu. To samo, co stało się wcześniej z jabłkiem.
Zebrani zmienili się.
Mrugnął powiekami i wszystko znikło. Wyprostował lekko ramiona. Na krótką chwilę po
raz pierwszy poczuł okruch pewności siebie.
Przewodnicząca patrzyła na niego. Tak samo jak wszyscy pozostali.
– To chyba prawda – powiedział, zwróciwszy się do przewodniczącej oraz całej
społeczności. – Jeszcze tego nie rozumiem. Nie wiem, co to takiego. Ale czasami coś widzę.
Możliwe, że inni tego nie widzą.
Kobieta zdjęła rękę z jego ramienia.
– Jonaszu – rzekła, nie tylko do niego, ale do całej społeczności, której był częścią. –
Odbędziesz szkolenie i zostaniesz naszym następnym Odbiorcą Pamięci. Dziękujemy za twoje
dzieciństwo.
Potem odwróciła się i zeszła ze sceny, zostawiając go na niej samego, stojącego
naprzeciwko zebranego tłumu, który spontanicznie zaczął wymawiać jego imię.
– Jonasz – z początku był to szept: przyciszony, niemal niesłyszalny. – Jonasz, Jonasz.
Potem głośniej, szybciej.
– JONASZ. JONASZ. JONASZ.
Jonasz rozumiał, że tym skandowaniem społeczność przyjmuje go w jego nowej roli,
przekazuje mu życie, tak jak tamtemu nowemu dziecku, Kalebowi. Poczuł, jak w jego sercu
wzbiera wdzięczność i duma.
Równocześnie był jednak przepełniony lękiem. Nie wiedział, co oznacza jego wybór. Nie
wiedział, kim ma się stać.
Ani co się stanie z nim.
9
Teraz, po raz pierwszy w ciągu dwunastu lat życia, Jonasz czuł się odrębny, inny.
Pamiętał słowa przewodniczącej starszyzny – że będzie w swym szkoleniu sam, oddzielony od
innych.
Tymczasem szkolenie nawet nie zdążyło się zacząć, a on już po wyjściu z audytorium
poczuł tę odrębność. Ściskając teczkę, którą mu wręczyła przewodnicząca, Jonasz ruszył przez
tłum, szukając swojej komórki rodzinnej i Aszera. Ludzie usuwali mu się z drogi. Patrzyli na
niego. Zdawało mu się, że słyszy szepty.
– Aszer! – zawołał na widok przyjaciela stojącego obok rzędu rowerów. – Jedziemy do
domu?
– Dobra. – Aszer jak zwykle uśmiechnął się swoim przyjaznym, znajomym uśmiechem.
Jednak Jonasz wyczuł u przyjaciela lekkie zawahanie, jakąś niepewność.
– Gratuluję – powiedział Aszer.
– Ja tobie też – odpowiedział Jonasz. – To było strasznie śmieszne, kiedy opowiadała o
karceniu. Dostałeś chyba najwięcej wiwatów ze wszystkich.
Niedaleko zebrała się reszta świeżo upieczonych dwunastolatków, którzy starannie
układali swoje teczki w bagażnikach umieszczonych z tyłu rowerów. Tego wieczoru we
wszystkich domostwach dwunastolatków zacznie się wertowanie instrukcji przekazanych na
początek ich szkolenia. Już od lat dzieci uczyły się co wieczór zadanych lekcji na pamięć, nieraz
ziewając z nudy. Tym razem wszystkie będą gorliwie studiować instrukcje dotyczące ich
dorosłych przydziałów.
– Gratulacje, Aszer! – ktoś zawołał. Potem znów to samo zawahanie. – Dla ciebie też,
Jonaszu!
Aszer i Jonasz również pogratulowali byłym znajomym z grupy. Jonasz zauważył, że
rodzice patrzą na niego z miejsca, w którym zostawili swoje rowery. Lilia była już przypięta do
siodełka.
Pomachał. Rodzice odmachnęli z uśmiechem, ale zauważył, że Lilia obserwuje go
poważnym wzrokiem, ssąc kciuk.
Pojechał prosto do własnego domostwa, przerzucając się z Aszerem żartami i błahymi
uwagami.
– Do zobaczenia jutro rano, kierowniku! – zawołał, zeskakując z roweru, gdy tymczasem
Aszer ruszył dalej.
– Do jutra! – odpowiedział Aszer.
I znowu przez krótką chwilę było inaczej niż zwykle, inaczej niż przez całą ich długą
przyjaźń. Może tylko mu się tak wydaje. Z kim jak z kim, ale z Aszerem nic nie może się
zmienić.
Wieczorny posiłek był cichszy niż zwykle. Lilia trajkotała o swoich planach związanych z
zajęciami nadobowiązkowymi – stwierdziła, że zacznie od ośrodka opieki, skoro i tak jest
właściwie ekspertem w karmieniu Gabriela.
– Wiem – dodała szybko, kiedy ojciec spojrzał na nią ostrzegawczo – nie wspomnę, jak
ma na imię. Wiem, że nie powinnam tego wiedzieć. Nie mogę się doczekać jutra – dodała
uszczęśliwiona.
Jonasz niespokojnie westchnął.
– Ja tam mogę – mruknął.
– Spotkał cię wielki zaszczyt – powiedziała matka. – Jesteśmy z ojcem bardzo dumni.
– W całej społeczności nie ma ważniejszej pracy – dodał ojciec.
– Przecież tylko co mówiliście, że najważniejsze jest dokonywanie przydziałów!
Matka kiwnęła głową.
– To coś innego. To właściwie nie jest praca. Nigdy nie sądziłam, nie spodziewałam
się… – urwała. – Odbiorca jest tylko jeden.
– Ale przewodnicząca mówiła, że już wcześniej dokonali wyboru, który okazał się
porażką. O co jej chodziło?
Rodzice zawahali się. Wreszcie ojciec zdobył się na opowieść.
– Wszystko odbyło się bardzo podobnie, Jonaszu. To samo napięcie, kiedy pominięto
jeden z numerów przy nadawaniu przydziałów. Potem obwieszczenie wyboru…
– Jak on miał na imię? – przerwał Jonasz.
– Ona, nie on – odpowiedziała matka. – To była dziewczyna. Ale nie wolno nam już
wymienić jej imienia ani nadać go nowemu dziecku.
Jonasz był wstrząśnięty. Imiona, których nie wolno było wymieniać, wiązały się z
najgorszą hańbą.
– Co się z nią stało? – spytał nerwowo.
Rodzice spojrzeli pustym wzrokiem.
– Nie wiemy – stwierdził ojciec nieswoim głosem. – Nigdy więcej jej nie widzieliśmy.
W pokoju zapadła cisza. Wszyscy patrzyli po sobie. Wreszcie matka, wstając od stołu,
powiedziała:
– Spotkał cię wielki zaszczyt, Jonaszu. Wielki zaszczyt.
Siedząc samotnie w sypialni, Jonasz otworzył wreszcie swoją teczkę. Wcześniej
zauważył, że teczki niektórych dwunastolatków aż pęczniały od zadrukowanych stron. Wyobraził
sobie, jak Beniamin, typ naukowca, z przyjemnością wgryza się w strony przepisów i instrukcji.
W myślach widział Fionę z jej łagodnym uśmiechem, jak pochyla się nad listą obowiązków i
metod, których będzie się uczyła w nadchodzących dniach.
Jednak teczka Jonasza była zaskakująco cienka, niemal pusta. W środku była tylko jedna
zadrukowana kartka. Przeczytał ją dwukrotnie.
Jonasz
Odbiorca Pamięci
Po zakończeniu zajęć szkolnych niezwłocznie udaj się do wejścia w tylnym skrzydle
domu starców. Tam zgłoś się do portierni.
Codziennie po zakończeniu szkolenia udaj się niezwłocznie do domu.
Od tej chwili nie obowiązują cię przepisy dotyczące uprzejmości. Wolno ci zadawać
dowolne pytania każdemu z obywateli i zawsze otrzymasz na nie odpowiedź.
Nie rozmawiaj o szkoleniu z innymi członkami społeczności, nawet ze swoimi rodzicami
ani ze starszymi osiedla.
Od tej chwili nie wolno ci opowiadać swoich snów.
Staraj się o przyznanie lekarstw tylko na choroby i obrażenia niewynikające z
odbywanego szkolenia.
Nie wolno ci ubiegać się o zwolnienie ze społeczności.
Wolno ci kłamać.
Jonasz był oszołomiony. Co będzie z jego przyjaźniami? Z beztroskimi godzinami gry w
piłkę, z rowerowymi przejażdżkami nad rzeką? Były to dla niego ważne, szczęśliwe chwile. Czy
teraz zostaną mu całkowicie odebrane? Proste, logistyczne instrukcje, kiedy i dokąd ma się udać
– tego należało się spodziewać. Każdemu z dwunastolatków trzeba było oczywiście wyjaśnić,
jak, gdzie i kiedy ma się zgłosić na szkolenie. Mimo to Jonasz był nieco przerażony, widząc, że
jego plan najwyraźniej nie zostawia ani chwili na rekreację.
Wstrząsnęło nim zwolnienie z obowiązkowej grzeczności. Jednak czytając je ponownie,
uświadomił sobie, że nie nakazywano mu być nieuprzejmym – jedynie dopuszczano taką
możliwość. Był najzupełniej przekonany, że nigdy z niej nie skorzysta. Był tak bardzo, tak
bezgranicznie przyzwyczajony do grzeczności obowiązującej w społeczności, że sama myśl o
zadaniu innemu obywatelowi intymnego pytania – o zwróceniu uwagi na jakąś niezręczną
kwestię – odbierała mu całą odwagę.
Zakaz opowiadania własnych snów, pomyślał Jonasz, nie powinien przysporzyć
większego problemu. Śnił bardzo rzadko i tak czy inaczej nie było mu łatwo uczestniczyć w
rytuale opowiadania snów, więc cieszył się, że jest z niego zwolniony. Przez chwilę zastanawiał
się tylko, jak sobie z tym poradzić w trakcie porannego posiłku. Co będzie, jeśli coś mu się
jednak przyśni – czy powinien po prostu powiedzieć rodzinie, jak tyle razy wcześniej, że nie miał
żadnych snów? To byłoby kłamstwo. Z drugiej strony, według ostatniej zasady… Nie, jeszcze nie
był gotowy, aby zastanawiać się nad ostatnią z umieszczonych na kartce zasad.
Poczuł się nieswojo na myśl o ograniczeniach dotyczących lekarstw. Obywatele zawsze
mieli dostęp do lekarstw, nawet dzieci, które dostawały leki od rodziców. Kiedy przyciął sobie
palec drzwiami, natychmiast, sycząc z bólu do głośnika, powiadomił matkę, a ta pośpiesznie
zamówiła środek przeciwbólowy, który zaraz dostarczono do ich domostwa. Niemal w jednej
chwili z przejmującego bólu zostało tylko uczucie pulsowania – teraz nie przypominał sobie
nawet samego bólu, tylko to pulsowanie w dłoni.
Analizując jeszcze raz zasadę numer sześć, Jonasz uświadomił sobie, że przygnieciony
palec mieści się w kategorii „niewynikające z odbywanego szkolenia”. Gdyby więc miało się to
przydarzyć znowu (choć raczej nie miał wątpliwości, że nie zdarzy się to nigdy – od tamtego
wypadku bardzo uważał na ciężkie drzwi!), będzie mógł przyjmować lekarstwa.
Pigułki, które przyjmował teraz każdego ranka, również nie były związane ze szkoleniem,
będzie więc przyjmował je nadal.
Przypomniał sobie jednak z niepokojem słowa przewodniczącej starszyzny – o bólu,
który będzie się wiązał z jego szkoleniem. Mówiła, że jest on nieopisany.
Jonasz z wysiłkiem przełknął ślinę, bezskutecznie próbując wyobrazić sobie podobny ból,
i to bez żadnych lekarstw. Jednak nie mieściło mu się to w głowie.
Nie poczuł żadnej reakcji w związku z zasadą numer siedem. Nigdy, przenigdy, w
żadnych okolicznościach nie przyszło mu do głowy ubiegać się o zwolnienie.
Wreszcie zebrał się w sobie i ponownie przeczytał ostatnią zasadę. Od najwcześniejszego
dzieciństwa, odkąd tylko zaczął się uczyć mówić, szkolono go, aby nie kłamał. Była to integralna
część nauczania precyzji mowy. Kiedyś, jeszcze w czterolatkach, tuż przed posiłkiem w ciągu
dnia stwierdził: „Umieram z głodu”. Natychmiast został zabrany na stronę, gdzie udzielono mu
krótkiej, indywidualnej lekcji precyzji językowej. Wcale nie umiera z głodu, zauważono. Jest
głodny. W społeczności nikt nie umiera z głodu, nikt tu nigdy z głodu nie umierał ani nie umrze.
Wypowiedzieć zwrot „umierać z głodu” oznacza tyle, co skłamać. Oczywiście jest to kłamstwo
niezamierzone, jednak precyzja językowa istnieje właśnie po to, by unikać wypowiadania
niezamierzonych kłamstw. Czy to rozumie? – zapytano Jonasza. Rozumiał.
Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek odczuwał pokusę kłamstwa. Aszer nie kłamał.
Lilia nie kłamała. Jego rodzice nie kłamali. Nikt nie kłamał. Chyba że…
Jonaszowi przyszło do głowy coś, o czym nie pomyślał nigdy wcześniej. Ta nowa myśl
budziła lęk. A jeśli inni – dorośli – po przejściu do dwunastolatków otrzymali we własnych
instrukcjach to samo przerażające zdanie?
A jeśli ich poinstruowano: Wolno ci kłamać? Zakręciło mu się w głowie. Teraz, kiedy
miał prawo zadawać nawet najbardziej nieuprzejme pytania – i kiedy obiecano mu na nie
odpowiadać – ewentualnie mógłby (chociaż byłoby to niemal niewyobrażalne) zapytać kogoś,
jakiegoś dorosłego, może własnego ojca: „Czy ty kłamiesz?”.
Ale i tak nie mógłby się w żaden sposób dowiedzieć, czy otrzymana odpowiedź jest
prawdziwa.
10
Jonasz, ja wchodzę tędy – stwierdziła Fiona, kiedy już zaparkowali rowery w
odpowiednim miejscu i doszli do głównego wejścia do domu starców.
– Sama nie wiem, czym się przejmuję – wyznała. – Byłam tu już tyle razy. – Obróciła
swoją teczkę w dłoniach.
– No, teraz wszystko się zmieniło – przypomniał jej Jonasz.
– Nawet tabliczki na naszych rowerach – zaśmiała się Fiona. W nocy ekipa
konserwacyjna zdjęła z rowerów wszystkich dwunastolatków tabliczki i wymieniła je na nowe,
specjalnego kształtu, oznaczające obywatela odbywającego szkolenie.
– Nie chcę się spóźnić – rzuciła pośpiesznie i zaczęła wchodzić po schodach. – Jeśli
skończymy o tej samej porze, pojadę z tobą do domu.
Jonasz kiwnął głową, pomachał jej i okrążył budynek, kierując się ku tylnemu skrzydłu.
On też bynajmniej nie zamierzał się spóźnić na swoje pierwsze szkolenie.
Tylne skrzydło miało bardzo zwyczajny wygląd, jego drzwi nie wyróżniały się niczym
szczególnym. Kiedy sięgnął dłonią do ciężkiej klamki, na ścianie zauważył przycisk dzwonka.
Puścił więc klamkę i zadzwonił.
– Tak? – Głos dobiegał z małego głośnika nad przyciskiem dzwonka.
– Tu, eee, tu Jonasz. Jestem nowym… to znaczy…
– Proszę. – Po suchym trzasku poznał, że drzwi zostały odryglowane.
Portiernia była maleńka, mieściło się w niej tylko biurko, przy którym siedziała portierka,
pracująca nad jakimiś papierami. Podniosła wzrok, kiedy Jonasz wszedł do środka – a potem, ku
jego zaskoczeniu, wstała. To była drobnostka, ale nikt dotąd nie wstawał na widok Jonasza.
– Dzień dobry, Odbiorco Pamięci – powiedziała z szacunkiem.
– Oj, naprawdę – odpowiedział zakłopotany – mów mi Jonasz.
Kobieta uśmiechnęła się, nacisnęła guzik i Jonasz usłyszał z lewej strony kolejny trzask
odryglowanych drzwi.
– Możesz wejść – powiedziała.
Zauważyła jego zaniepokojenie i odgadła jego źródło. W osiedlu nigdy nie zamykano
drzwi na klucz. Nigdy. A przynajmniej żadnych drzwi, o których wiedziałby Jonasz.
– Zamki są tylko po to, żeby chronić prywatność Odbiorcy, ponieważ potrzebna mu jest
koncentracja – wyjaśniła. – Byłoby mu ciężko, gdyby do jego pokoju wchodzili obywatele
szukający działu napraw rowerów czy czegoś w tym rodzaju.
Nieco odprężony Jonasz zaśmiał się. Kobieta była bardzo miła, a do tego miała słuszność.
Właściwie każdy w osiedlu z tego pokpiwał – dział napraw rowerów, niewielkie biuro bez
większego znaczenia, był przenoszony z miejsca na miejsce tak często, że w końcu nikt nie
wiedział, gdzie go szukać.
– Nic ci tu nie grozi – powiedziała mu kobieta. – Ale – dodała, zerkając na ścienny zegar
– Odbiorca nie lubi długo czekać.
Jonasz pośpiesznie ruszył w stronę drzwi i znalazł się w wygodnie urządzonym
pomieszczeniu mieszkalnym. Nie różniło się zbytnio od domostwa jego własnej komórki
rodzinnej. Całe osiedle miało standardowe umeblowanie: praktyczne, solidne, każdy mebel
spełniał własną, jasno określoną funkcję. Łóżko do spania. Stół do jedzenia. Biurko do nauki.
Przestronny pokój wyposażony był we wszystkie te sprzęty, choć każdy z nich różnił się
odrobinę od mebli używanych w domostwie Jonasza. Tapicerka na wyściełanych fotelach i sofie
była nieco grubsza i bardziej luksusowa. Nogi stołu nie były proste, jak w domu, lecz smukłe i
wygięte, każda z wyrzeźbioną dekoracją u nasady. Umieszczone w alkowie na końcu pokoju
łóżko zakrywała wspaniała materia, haftowana na całej powierzchni w zawiłe wzory.
Jednak najbardziej rzucającą się w oczy różnicą były książki. W domu Jonasza, tak jak w
każdym innym domostwie, znajdowały się niezbędne pozycje – słownik oraz opasły tom na
temat osiedla, zawierający opisy wszelkich biur, fabryk, budowli czy komisji. A także, naturalnie,
Kodeks Przepisów.
Jonasz nigdy nie widział innych książek. Nie sądził nawet, że istnieją.
Tymczasem ściany tego pokoju były po sam sufit zastawione regałami pełnymi książek.
Musiały tu być setki, może nawet tysiące książek, z tytułami wytłoczonymi lśniącymi literami na
grzbietach.
Jonasz zagapił się na książki. Nie umiał sobie wyobrazić, co mogą zawierać te tysiące
stron druku. Czy mogą istnieć przepisy inne niż przepisy ich własnej społeczności? Czy może
istnieć więcej opisów biur, fabryk i komisji?
Miał tylko chwilę na rozglądanie się, bo zdał sobie sprawę, że przygląda mu się
mężczyzna siedzący w fotelu przy stole. Jonasz pośpiesznie podszedł, stanął przed nim i z lekkim
ukłonem przedstawił się:
– Jestem Jonasz.
– Wiem. Witaj, Odbiorco Pamięci.
Jonasz przypomniał sobie tego mężczyznę. Był to ten członek starszyzny, który podczas
ceremonii sprawiał wrażenie odseparowanego od reszty, choć miał na sobie te same co inni,
charakterystyczne szaty starszego.
Jonasz z zakłopotaniem spojrzał w jasne oczy mężczyzny, podobne do jego własnych.
– Przepraszam, że nie rozumiem…
Odczekał chwilę, jednak mężczyzna nie wypowiedział standardowej formuły przyjęcia
przeprosin.
Po chwili Jonasz podjął:
– Ale pomyślałem… to znaczy myślę – poprawił się Jonasz, czując, że tak często
podkreślana precyzja językowa ma szczególne znaczenie w tej chwili, w obecności tego
człowieka – że to ty jesteś Odbiorcą Pamięci. Ja jestem dopiero… no… ja dopiero wczoraj
zostałem przydzielony, to znaczy wybrany. Nie jestem kimś… Jeszcze.
Mężczyzna przyglądał mu się w zamyśleniu, bez słowa. W jego spojrzeniu
zainteresowanie mieszało się z ciekawością, troską, a może i odrobiną współczucia.
Wreszcie odezwał się.
– Od dzisiaj, od tej chwili, przynajmniej dla mnie, to ty jesteś Odbiorcą. Ja jestem
Odbiorcą od dawna. Bardzo, bardzo dawna. Rozumiesz to, prawda?
Jonasz kiwnął głową. Mężczyzna był pomarszczony, a z jego oczu, przenikliwych w swej
niezwykłej jasności, wyglądało znużenie. Wokół oczu miał pociemniałe kręgi.
– Widzę, że jesteś bardzo stary – odpowiedział z szacunkiem Jonasz. Starców zawsze
traktowano z najwyższym szacunkiem.
Mężczyzna uśmiechnął się. Z rozbawieniem dotknął obwisłej skóry na własnej twarzy.
– W rzeczywistości nie jestem aż tak stary, jak się wydaje – powiedział Jonaszowi. –
Moja praca mnie postarzyła. Wiem, że wyglądam, jakbym miał zostać lada moment zwolniony,
ale tak naprawdę zostało mi jeszcze sporo czasu. Ale i tak ucieszyłem się, kiedy cię wybrano.
Długo to trwało. Poprzedni wybór, który skończył się porażką, został dokonany dziesięć lat temu
i zaczynają mnie już zawodzić siły. Do wyszkolenia ciebie będę potrzebował całej energii, jaka
mi jeszcze pozostała. Obaj mamy przed sobą pełną trudu i bólu pracę. Usiądź sobie – powiedział
i wskazał na stojący obok miękki, wyściełany fotel. Jonasz usiadł na wygodnym siedzisku.
Mężczyzna zamknął oczy i mówił dalej. – Kiedy przeszedłem do dwunastolatków, zostałem
wybrany, tak samo jak ty. Bałem się, ty na pewno też się boisz.
Otworzył na chwilę oczy i popatrzył na Jonasza, który kiwnął głową. Oczy znowu się
zamknęły.
– Wszedłem do tego samego pokoju, żeby odebrać szkolenie. Ależ to było dawno
temu… Poprzedni Odbiorca wydawał mi się tak samo stary, jak ja tobie. Był tak samo znużony,
jak ja teraz.
Nagle wyprostował się, otworzył oczy i powiedział:
– Możesz zadawać mi pytania. Mam mało doświadczenia w opisywaniu tego procesu.
Nie wolno o nim opowiadać.
– Wiem. Przeczytałem instrukcję – powiedział Jonasz.
– Więc mogę dać spokój wyjaśnieniom – zaśmiał się mężczyzna. – Moje zajęcie jest
ważne i ogromnie zaszczytne. Ale to nie oznacza, że jestem doskonały, a kiedy ostatnio
próbowałem wyszkolić następcę, zawiodłem. Możesz mi zadawać wszelkie pytania, jakie będą ci
pomocne.
W głowie Jonasza kłębiły się różne myśli. Tysiąc. Milion pytań. Tyle pytań, ile książek na
półkach biegnących wzdłuż ścian. Ale na razie nie zadał żadnego.
Mężczyzna westchnął, jakby próbował zebrać myśli. Potem znowu się odezwał.
– Mówiąc prosto – stwierdził – choć to wcale nie jest prosta sprawa, moje zadanie
polega na przekazaniu ci tych wszystkich wspomnień, które są we mnie. Wspomnień z
przeszłości.
– Myślę – wtrącił niepewnie Jonasz – że historia twojego życia jest z pewnością ciekawa
i chętnie wysłucham twoich wspomnień. Przepraszam, że przerywam – dodał szybko.
Mężczyzna niecierpliwie machnął ręką.
– W tym pokoju nie musisz za nic przepraszać. Nie mamy na to czasu.
– Więc… – ciągnął Jonasz z krępującym poczuciem, że być może znowu przerywa –
jestem naprawdę ciekawy, nie chcę powiedzieć, że nie. Tylko nie do końca rozumiem, dlaczego
to takie ważne. Mógłbym przecież wykonywać jakieś zajęcie przydatne dla społeczności, a na
czas rekreacji przychodzić i słuchać twoich opowieści z dzieciństwa. To by było ciekawe. Nawet
już tak robiłem – dodał – kiedy chodziłem do domu starców. Starcy lubią opowiadać o swoim
dzieciństwie i zawsze jest miło ich posłuchać.
Mężczyzna potrząsnął głową.
– Nie, nie – powiedział – wyrażam się niejasno. To nie moją przeszłość, nie własne
dzieciństwo muszę ci przekazać. – Odchylił się w fotelu, kładąc głowę na wyściełanym oparciu.
– Chodzi o wspomnienia całego świata – powiedział z westchnieniem. – Zanim urodziłeś się ty,
zanim urodziłem się ja, nim urodził się poprzedni Odbiorca i tak dalej, i dalej wstecz.
Jonasz zmarszczył brwi.
– Całego świata? – powtórzył. – Nie rozumiem. To znaczy nie tylko nasze? Nie tylko
naszej społeczności? Innych miejsc też? – Jonasz z trudem usiłował objąć tę myśl. – Przykro mi,
ale niezupełnie rozumiem. Może jestem nie dość inteligentny. Nie wiem, co to ma znaczyć: „cały
świat” albo „wspomnienia z przeszłości”. Myślałem, że jesteśmy tylko my. Myślałem, że istnieje
tylko teraz.
– Istnieje znacznie więcej. Istnieje jeszcze wszystko to, co znajduje się dalej, wszystkie
inne miejsca, a także wszystko, co sięga wstecz, coraz dalej i dalej wstecz. Otrzymałem tę
wiedzę, kiedy zostałem wybrany, i tutaj, w tym pokoju, zupełnie sam, znowu wiele razy tego
doświadczam. Stąd bierze się mądrość. W ten sposób możemy kształtować naszą przyszłość. –
Przez chwilę odpoczywał, oddychając głęboko. – Jak mi to wszystko ciąży… – westchnął.
Jonasz nagle poczuł, że martwi się o niego.
– To tak jak… – Mężczyzna urwał, jakby szukając w myślach odpowiednich słów na
opisanie własnych uczuć. – Jakbyś zjeżdżał na sankach po stoku, w głębokim śniegu –
powiedział w końcu. – Najpierw czujesz uniesienie: pęd, ostrość świeżego powietrza, ale potem
śnieg zbiera się, oblepia płozy i zwalniasz, aż w końcu musisz mocno pchać, żeby jechać dalej,
i… – Mężczyzna nagle potrząsnął głową i popatrzył na Jonasza. – To dla ciebie nic nie znaczy,
prawda? – spytał.
Jonasz czuł się zbity z tropu.
– Nie zrozumiałem, o co chodzi…
– Oczywiście, że nie zrozumiałeś. Nie wiesz przecież, co to takiego śnieg, prawda?
Jonasz potrząsnął głową.
– Albo sanki? Płozy?
– Nie – powiedział Jonasz.
– Stok? Czy ten termin coś dla ciebie oznacza?
– Nic.
– Cóż, możemy zacząć od tego. A zastanawiałem się, od czego zacząć. Podejdź do łóżka
i połóż się na nim na brzuchu. Najpierw zdejmij tunikę.
Jonasz zrobił, jak mu kazano, choć nie bez pewnej obawy. Pod obnażoną piersią
wyczuwał fałdy wspaniałego, miękkiego materiału okrywającego łóżko. Patrzył, jak mężczyzna
wstaje i podchodzi najpierw do ściany z zamontowanym głoś nikiem. Był to taki sam głośnik jak
w każdym domostwie, choć z jedną różnicą. Miał wyłącznik, który mężczyzna przesunął z
wprawą na pozycję z napisem WYŁĄCZONY.
Jonasz stłumił okrzyk zdumienia. Móc wyłączyć głośnik? Coś najzupełniej
zdumiewającego!
Potem stary człowiek zaskakująco szybko podszedł do łóżka stojącego w rogu
pomieszczenia. Usiadł na krześle obok Jonasza, który leżał bez ruchu, czekając, co będzie dalej.
– Zamknij oczy. Odpręż się. To nie będzie bolało.
Jonasz przypomniał sobie, że wolno mu zadawać pytania i że nawet został do tego
zachęcony.
– Co zamierzasz zrobić? – zapytał, mając nadzieję, że nie zdradzi tonem głosu własnego
zdenerwowania.
– Zamierzam przekazać ci wspomnienie śniegu.
11
Z początku Jonasz nie czuł niczego nadzwyczajnego, jedynie lekki dotyk dłoni starego
człowieka na plecach.
Usiłował się odprężyć, oddychać równo. W pokoju panowała niezmącona cisza i przez
chwilę Jonasz przestraszył się, że zaśnie i naje się wstydu od razu w pierwszym dniu szkolenia.
Potem zadrżał. Zdał sobie sprawę, że dotykające go ręce nagle zrobiły się zimne. W tej
samej chwili, biorąc wdech, poczuł zmianę w powietrzu; zimny był nawet jego własny oddech.
Oblizał wargi, dotykając językiem nagle oziębionego powietrza.
Był to spory wstrząs, teraz jednak zupełnie się nie bał. Czuł, jak wypełnia go energia, i
znowu odetchnął, wciągając do płuc haust mroźnego powietrza. Zimne powietrze zaczęło
owiewać całe jego ciało. Czuł, jak wieje mu po plecach i trzymanych wzdłuż ciała rękach.
Dotknięcie dłoni starego człowieka jakby znikło. Potem przyszło całkiem nowe doznanie:
ukłucia szpilek? Nie, bo były miękkie i nie zadawały bólu. Jego ciało i twarz upstrzyły maleńkie,
zimne, pierzaste odczucia. Wysunął język i złapał nim jedną z zimnych kropek. Natychmiast
znikła z jego świadomości, ale złapał następną, i jeszcze jedną. Nie wiedząc czemu, uśmiechnął
się.
Podświadomie wiedział, że nadal leży tutaj – na łóżku, w pokoju w tylnym skrzydle domu
starców. Jednak jakaś inna część jego samego znajdowała się teraz w pozycji siedzącej, a pod
sobą czuł chłód niemający nic wspólnego z miękką, zdobioną narzutą; miał raczej wrażenie, że
siedzi na twardej, płaskiej powierzchni. W dłoniach trzymał (choć jego ręce równocześnie leżały
nieruchomo wzdłuż ciała) szorstki, wilgotny sznurek.
A do tego widział, choć miał zamknięte oczy. W powietrzu wokół siebie widział jasny,
wirujący strumień kryształów, widział, jak zbierają się na grzbietach jego dłoni, niczym chłodne
futro.
Widział własny oddech.
Dalej, poprzez wirujący tuman – w jakiś sposób wiedział, że to jest właśnie śnieg, o
którym mówił stary człowiek – widział przed sobą i w dole ogromną odległość. Znajdował się
gdzieś wysoko. Ziemię pokrywało gęste futro śniegu, ale on sam siedział nieco ponad ziemią, na
jakimś twardym, płaskim przedmiocie.
Sanki, uświadomił sobie raptownie. To, na czym siedzi, nazywa się sanki. Sanki zaś
ustawione są na szczycie dużego, wydłużonego wzniesienia, które wyrastało z miejsca, w którym
się znajdował. Dokładnie w chwili, kiedy przyszło mu do głowy słowo „wzniesienie”, jego nowa
świadomość podsunęła mu wyraz stok.
Gdy dźwigające go sanki ruszyły, sunąc poprzez padający śnieg, Jonasz natychmiast
uświadomił sobie, że zjeżdża po stoku. W uszach nie słyszał żadnych wyjaśnień. Doświadczenie
nie wymagało wyjaśnienia.
Jego twarz rozcinała lodowate powietrze, gdy zjeżdżał przez substancję zwaną śniegiem
na pojeździe zwanym sankami, który poruszał się na czymś, co było – wiedział to bez cienia
wątpliwości – płozami.
Kolejno pojmował to wszystko, a zarazem pędził w dół, swobodnie, napawając się
przejmującą radością, od której zapierało mu dech w piersi – własną szybkością, czystym,
zimnym powietrzem, całkowitą ciszą, wreszcie poczuciem równowagi, podniecenia i spokoju.
Potem, kiedy zmalał kąt nachylenia, a stok spłaszczył się i wyrównał – sanki zwolniły. Tutaj
śnieg leżał wysoko dookoła, a Jonasz całym ciałem popychał sanki, nie chcąc, aby skończyła się
upajająca jazda.
Wreszcie opór spiętrzonego śniegu stał się zbyt duży dla cienkich płóz sanek i Jonasz
zatrzymał się. Siedział tak przez chwilę, dysząc i trzymając sznurek w zmarzniętych dłoniach. Z
wahaniem otworzył oczy – nie te, którymi widział śnieg, sanki i stok, tych nie zamykał przez cały
ten dziwny zjazd. Otworzył swoje prawdziwe oczy i zauważył, że wciąż leży na łóżku, że wcale
się nie poruszył.
Stary człowiek, wciąż siedzący obok łóżka, przyglądał mu się.
– Jak się czujesz? – zapytał.
Jonasz usiadł na łóżku i spróbował odpowiedzieć uczciwie.
– Zaskoczony – stwierdził po chwili. Stary człowiek otarł czoło rękawem.
– Ufff – westchnął. – Strasznie to było męczące. Ale wiesz co, przekazanie ci choćby
tego drobnego wspomnienia… Wydaje mi się, że trochę mi to ulżyło.
– Czy to znaczy… Mogę zadawać pytania, prawda?
Mężczyzna zachęcająco kiwnął głową.
– Czy to znaczy, że ty już nie masz tego wspomnienia? Tej jazdy na sankach?
– Nie inaczej. Staruszkowi ubyło trochę ciężaru.
– Ale to było świetne! A teraz już tego nie masz! Zabrałem ci to!
Jednak stary człowiek zaśmiał się.
– Dałem ci tylko jeden zjazd na jednych sankach, na jednym śniegu i po jednym stoku.
W pamięci mam cały świat podobnych. Mógłbym ci je tak przekazywać tysiąc razy, a jeszcze by
zostało.
– Czy to znaczy, że ja… to znaczy my… że to można zrobić jeszcze raz? – zapytał
Jonasz. – Strasznie bym chciał. Mam wrażenie, że dałoby się sterować, ciągnąc za sznurek. Tym
razem nie próbowałem, bo to wszystko było takie nowe.
Stary człowiek potrząsnął głową ze śmiechem.
– Może innym razem, w nagrodę. Ale tak naprawdę nie mamy czasu na samą zabawę.
Chciałem tylko zacząć, żeby ci pokazać, jak to działa. A teraz – stwierdził bardziej urzędowym
tonem – kładź się z powrotem. Chcę…
Jonasz położył się. Z ochotą czekał na kolejne doświadczenie, każde doświadczenie. Ale
nagle nasunęło mu się mnóstwo pytań.
– Dlaczego u nas nie ma śniegu, sanek ani stoków? – zapytał. – I kiedy to było, kiedy je
mieliśmy? Czy moi rodzice mieli w dzieciństwie sanki? Albo ty?
Stary człowiek wzruszył ramionami i zaśmiał się krótko.
– Nie – odpowiedział Jonaszowi. – To bardzo odległe wspomnienie. Dlatego było tak
wyczerpujące. Musiałem je wydobyć sprzed wielu pokoleń. Dostałem je, kiedy zostałem nowym
Odbiorcą, i już wtedy poprzedni Odbiorca musiał je zaczerpnąć z bardzo dawnych czasów.
– Ale co się z tym wszystkim stało? Ze śniegiem i z całą resztą?
– Kontrola klimatu. Śnieg utrudniał uprawę żywności, skracał okres wegetacyjny roślin,
a nieprzewidywalna pogoda czasem uniemożliwiała transport. Śnieg był niepraktyczny i dlatego
zniknął, kiedy przeszliśmy na jednakowość. Tak samo jak wzgórza i stoki – dodał. – Sprawiały
kłopoty w przewożeniu towarów. Ciężarówki, autobusy zwalniały pod górę. Więc… – Poruszył
dłonią, jakby ktoś gestem nakazywał wzgórzom zniknąć. – Jednakowość – zakończył.
Jonasz zmarszczył brwi.
– Ale i tak szkoda, że już ich nie ma. Choćby od czasu do czasu.
Stary człowiek uśmiechnął się.
– Ja też żałuję – powiedział. – Ale to nie my dokonujemy wyboru.
– Ale przecież – podsunął Jonasz – skoro masz tak wielką władzę…
– Zaszczyt – stary człowiek poprawił go zdecydowanym tonem. – Wielki zaszczyt. Tak
samo będzie z tobą. Ale przekonasz się, że zaszczyt to nie to samo, co władza. Teraz leż
spokojnie. Skoro zeszliśmy na temat klimatu, dam ci może coś innego. Tym razem nie powiem
ci, jak to się nazywa, bo chcę sprawdzić, jak przebiega odbiór. Powinieneś uchwycić nazwę, nie
słysząc jej wcześniej. Niepotrzebnie się wygadałem, kiedy powiedziałem ci o śniegu, sankach,
płozach i stoku.
Jonasz znowu zamknął oczy, bez przypominania. Znów poczuł na plecach dotyk dłoni.
Czekał.
Tym razem odczucia pojawiły się szybciej. Ręce mu nie zmarzły, za to poczuł na ciele
ciepło. Jego dłonie zrobiły się nieco wilgotne. Ciepło rozlewało się po jego ramionach, karku,
ogarnęło jeden z policzków. Czuł je również przez ubranie – było to przyjemne,
wszechogarniające odczucie. Kiedy oblizał wargi, powietrze było tym razem gorące i ciężkie.
Jonasz tkwił w bezruchu. Nie było sanek. Jego pozycja nie zmieniła się. Był po prostu
sam w jakimś miejscu, leżał pod gołym niebem, a ciepło dochodziło gdzieś z bardzo wysoka. Nie
było to aż tak ekscytujące jak jazda na sankach przez pełne śniegu powietrze – było jednak
przyjemne i kojące.
Nagle uchwycił odpowiednie słowo: słońce. Dostrzegł, że blask słońca dociera z nieba.
Wtedy wszystko się skończyło.
– Słońce – powiedział głośno, otwierając oczy.
– Dobrze. Udało ci się odebrać właściwe słowo. Teraz będzie mi łatwiej. Mniej
wyjaśniania.
– Płynęło z nieba.
– A jakże – stwierdził stary człowiek. – Całkiem jak za dawnych czasów.
– Przed nastaniem jednakowości. Przed kontrolą klimatu – dodał Jonasz.
Mężczyzna zaśmiał się.
– Dobrze odbierasz, szybko się uczysz. Jestem z ciebie bardzo zadowolony. Na dzisiaj
chyba wystarczy. Zrobiliśmy dobry początek.
Jonasza nurtowało pewne pytanie.
– Przepraszam – powiedział – przewodnicząca starszyzny mówiła mi… wszystkim… i
ty też mówiłeś, że to będzie bolesne. Ale wcale nie bolało. Naprawdę mi się podobało. – Jonasz
zerknął pytająco na starego człowieka.
Mężczyzna westchnął.
– Na początek dałem ci wspomnienia przyjemności. Jest to mądrość, której nauczyło
mnie moje wcześniejsze niepowodzenie. – Kilka razy głęboko odetchnął. – Jonaszu – rzekł –
kiedyś to będzie bolało. Ale na razie nie musi.
– Ja jestem dzielny. Naprawdę. – Jonasz nieco się wyprostował.
Stary człowiek popatrzył na niego przez chwilę. Uśmiechnął się.
– To widać – stwierdził. – Cóż, skoro pytałeś… Chyba wystarczy mi sił na jeszcze jeden
przekaz. Połóż się z powrotem. To będzie dzisiaj ostatni raz.
Jonasz chętnie usłuchał. Zamknął oczy w oczekiwaniu i znowu poczuł dłonie – a potem
znowu ciepło, znowu słońce, płynące z nieba w tej tak nowej dla niego świadomości. Tym razem,
kiedy tak leżał skąpany w jego cudownym cieple, poczuł upływ czasu. Jego prawdziwe ja czuło,
że to zaledwie minuta czy dwie. Jednak jego drugie ja, odbierające tymczasem wspomnienie,
czuło, jak mijają godziny leżenia na słońcu. Zaczęła go piec skóra. Niespokojnie poruszył jedną
ręką, zgiął ją i poczuł ostry ból na zgięciu na wysokości łokcia.
– Au! – zawołał i poruszył się na łóżku. – Au! – powtórzył, posykując przy każdym
ruchu. Ból sprawiało mu nawet poruszanie wargami.
Wiedział, że jest na to odpowiednie słowo, jednak ból nie pozwolił mu go uchwycić.
Potem wszystko się skończyło. Otworzył oczy, skrzywił się i syknął.
– Bolało – powiedział mężczyźnie – i nie mogłem uchwycić tego słowa.
– To było oparzenie słoneczne – wyjaśnił stary człowiek.
– Rzeczywiście, bolało jak nie wiem co – stwierdził Jonasz. – Ale cieszę się, że to
otrzymałem. To było ciekawe. Teraz lepiej rozumiem, co to miało znaczyć, że przyjdzie ból.
Stary człowiek nie odpowiedział. Przez chwilę siedział w milczeniu. Wreszcie
oświadczył:
– No, wstawaj. Pora ruszać do domu.
Obaj przeszli na środek pokoju. Jonasz założył tunikę.
– Do widzenia – powiedział. – Dziękuję za pierwszy dzień.
Stary człowiek skinął mu głową. Wyglądał, jakby odpłynęła z niego cała energia i jakby
był smutny.
– Przepraszam – powiedział nieśmiało Jonasz.
– Tak? Masz jakieś pytanie?
– Chodzi mi o to, że nie wiem, jak masz na imię. Myślałem, że jesteś Odbiorcą, ale
mówisz, że to ja nim jestem. Więc nie wiem, jak się do ciebie zwracać.
Stary człowiek zasiadł z powrotem w wygodnym, wyściełanym fotelu. Zataczał
ramionami niewielkie kręgi, jakby starając się usunąć z nich jakiś ból. Wyglądał na strasznie
znużonego.
– Mów do mnie „Dawco” – powiedział Jonaszowi.
12
Dobrze spałeś, Jonaszu? – zapytała matka przy porannym posiłku. – Żadnych snów?
Jonasz tylko uśmiechnął się i kiwnął głową. Nie był gotowy, żeby skłamać, ale też nie
chciał powiedzieć prawdy.
– Bardzo dobrze mi się spało – odrzekł.
– Gdyby tak ten maluch zechciał raz dobrze pospać – powiedział ojciec, nachylając się
ze swojego krzesła, aby dotknąć wywijającego piąstką Gabriela. Koszyk leżał na podłodze obok
ojca. W rogu koszyka, przy głowie dziecka, pustym wzrokiem spoglądał jego wypchany
hipopotam.
– O, tak – powiedziała matka, podnosząc oczy. – W nocy w ogóle nie daje nam spokoju.
Jonasz nie słyszał w nocy nowego dziecka, bo rzeczywiście spał twardo. Ale nie było
prawdą, że nic mu się nie śniło.
W swoim śnie Jonasz bez końca zjeżdżał po zaśnieżonym stoku. Za każdym razem
wydawało mu się we śnie, że istnieje jakiś cel, jakieś coś – nie potrafił tego uchwycić – co leżało
dalej niż miejsce, w którym gęsty śnieg zatrzymywał sanki.
Po przebudzeniu pozostało mu uczucie, że chce – a nawet jakby powinien – dotrzeć do
tego czegoś, co czekało w oddali. Uczucie, że jest to coś dobrego. Coś życzliwego. Coś
znaczącego.
Nie wiedział jednak, jak ma tam dotrzeć.
Układając swoją pracę domową i przygotowując się do kolejnego dnia, Jonasz usiłował
wyrzucić z siebie resztki tego snu.
Szkoła wydawała się dziś nieco inna. Lekcje były te same: język i porozumiewanie się,
handel i przemysł, nauka i technologia, procedury cywilne i administracja. Jednak w czasie
przerw rekreacyjnych i posiłku wśród pozostałych dwunastolatków aż huczało od opisów
pierwszego dnia szkolenia. Wszyscy mówili naraz, przerywali sobie, pośpiesznie wyrzucali z
siebie obowiązkowe przeprosiny za przerywanie i znowu się zapominali w całym tym
podnieceniu.
Jonasz słuchał. Dobrze pamiętał o przestrodze, aby nikomu nie opowiadać o własnym
szkoleniu. Zresztą i tak byłoby to niemożliwe. Nie dało się opisać przyjaciołom jego
doświadczeń w tamtym pokoju. Jak opisać sanki, nie opisując stoku ani śniegu, a jak opisać stok i
śnieg komuś, kto nigdy nie czuł wysokości ani wiatru, ani tego pierzastego, magicznego chłodu?
Pomimo wieloletniego szkolenia językowej precyzji nie wiedział, jakich mógłby użyć
słów, aby oddały drugiej osobie doznanie promieni słońca na skórze.
Jonaszowi nie było więc trudno słuchać w milczeniu.
Po szkole znowu pojechał z Fioną do domu starców.
– Szukałam cię wczoraj – powiedziała Fiona – żeby razem wrócić do domu. Twój rower
jeszcze stał, więc poczekałam chwilę. Ale robiło się późno, więc pojechałam sama.
– Przepraszam, że musiałaś na mnie czekać – powiedział Jonasz.
– Przyjmuję przeprosiny – odpowiedziała mechanicznie.
– Nie spodziewałem się, że to tyle potrwa – wyjaśnił Jonasz.
Fiona pedałowała w milczeniu i Jonasz wiedział, że czeka na wyjaśnienie. Spodziewała
się opisu pierwszego dnia szkolenia Jonasza. Nie mogła jednak poprosić o to wprost – mieściłoby
się to w kategorii nieuprzejmego zachowania.
– Odbyłaś u starców już tyle godzin nadobowiązkowych – powiedział Jonasz, zmieniając
temat. – Na pewno zostało ci niewiele do nauki.
– O, nauki jest mnóstwo – odpowiedziała Fiona. – Zajęcia administracyjne, zasady
żywienia, kary za nieposłuszeństwo… Wiesz, że wobec starców używa się dyscypliny, tak samo
jak wobec małych dzieci? Terapia zajęciowa, ćwiczenia rekreacyjne, lekarstwa…
Dojechali do budynku i zahamowali.
– Jestem pewna, że będzie mi się podobało bardziej niż w szkole – wyznała Fiona.
– Ja tak samo – przytaknął Jonasz, wprowadzając rower na miejsce.
Fiona milczała chwilę, stojąc obok jego roweru, jakby znowu oczekiwała, że powie coś
więcej. Potem spojrzała na zegarek, pomachała mu i szybkim krokiem ruszyła w stronę wejścia.
Jonasz został jeszcze przez chwilę, poruszony, przy swoim rowerze. To coś zdarzyło się
znowu – to, co teraz nazywał w myśli „widzeniem rzeczy, których nie widzą inni”. Tym razem to
Fiona przeszła tę ulotną, wymykającą się opisowi przemianę. Patrzył w jej stronę, kiedy
przechodziła przez drzwi, i stało się. Fiona zmieniła się. A właściwie – uznał Jonasz, usiłując
odtworzyć to w myśli – nie cała Fiona. Chyba tylko jej włosy. Tylko na mgnienie oka.
Jonasz zastanowił się. Najwyraźniej zdarza się to coraz częściej. Najpierw to jabłko, kilka
tygodni temu. Potem twarze ludzi zebranych w audytorium, zaledwie dwa dni temu. A teraz,
dzisiaj, włosy Fiony. Ze zmarszczonym czołem ruszył w kierunku tylnego skrzydła. Zapytam
Dawcę, postanowił.
Stary człowiek podniósł z uśmiechem wzrok, kiedy Jonasz wszedł do pokoju. Stał już
obok łóżka i wydawało się, że ma dzisiaj więcej sił, jakby był odnowiony. Wyglądało na to, że
ucieszył się na widok Jonasza.
– Witaj – powiedział. – Musimy zaczynać. Spóźniłeś się o minutę.
– Przepra… – zaczął Jonasz i urwał zakłopotany, kiedy sobie przypomniał, że ma nie
przepraszać.
Ściągnął tunikę i podszedł do łóżka.
– Spóźniłem się o minutę, bo coś się stało – wyjaśnił. – Jeśli można, chciałbym ci o tym
opowiedzieć, Dawco.
– Możesz mnie pytać, o co zechcesz.
Jonasz spróbował ułożyć sobie pytanie w myślach, aby wyrazić się jasno.
– Myślę, że chodzi o widzenie rzeczy, których nie widzą inni.
Dawca kiwnął głową.
– Opisz mi to.
Jonasz opowiedział mu o doświadczeniu z jabłkiem, potem o chwili, kiedy stał na scenie i
zobaczył to samo zjawisko na twarzach zgromadzonych.
– A dzisiaj znowu, przed chwilą, to się stało z moją przyjaciółką Fioną. Ona sama
właściwie się nie zmieniła. Jednak przez chwilę było w niej coś innego. Jej włosy wyglądały
inaczej, ale to nie była kwestia kształtu ani długości. Chyba nie bardzo potrafię… – Jonasz urwał,
sfrustrowany własną niemożnością uchwycenia istoty tego, co się stało. Wreszcie stwierdził: – Jej
włosy zmieniły się. Nie wiem jak ani dlaczego. Dlatego spóźniłem się o minutę – zakończył i
spojrzał pytającym wzrokiem na Dawcę.
Ku jego zaskoczeniu stary człowiek zadał mu pytanie, które wydawało się bez związku z
tematem.
– Kiedy dałem ci wczoraj to wspomnienie, mówię o tym pierwszym, kiedy jechałeś na
sankach, czy rozejrzałeś się wtedy wokół siebie?
– Tak – Jonasz kiwnął głową – ale to coś… To znaczy śnieg, kiedy w powietrzu był
śnieg, wszystko było słabo widoczne.
– Czy spojrzałeś na sanki?
Jonasz zastanowił się.
– Nie. Tylko je czułem pod sobą. Zresztą dzisiaj w nocy mi się śniły. Ale we śnie też nie
pamiętam, żebym je widział. Tylko je czułem.
Dawca zastanawiał się nad czymś.
– Kiedy cię obserwowałem, zanim dokonaliśmy wyboru, uznałem, że prawdopodobnie
posiadasz tę zdolność. To, co teraz opisujesz, potwierdza moje przypuszczenie. W moim
przypadku było nieco inaczej – powiedział Dawca. – Kiedy byłem w twoim wieku i miałem
zostać Odbiorcą, zacząłem doświadczać tego samego, choć w innej formie… Nie będę jednak
teraz tego opisywał. Jeszcze nie zrozumiesz. Ale chyba wiem, co się z tobą dzieje. Zrobię teraz
mały test, żeby sprawdzić, czy mam rację. Połóż się.
Jonasz znowu położył się na łóżku, układając ręce wzdłuż ciała. Teraz czuł się tutaj
swobodnie. Zamknął oczy i czekał na znajome dotknięcie dłoni Dawcy na swoich plecach.
Ale stało się inaczej. Dawca polecił mu tylko:
– Przywołaj wspomnienie jazdy na sankach. Sam początek, kiedy jesteś na szczycie
stoku, zanim zaczyna się zjazd. Ale tym razem popatrz na sanki.
Jonasz, zbity z tropu, otworzył oczy.
– Wybacz, Dawco – powiedział grzecznie – ale czy to nie ty musisz mi dać to
wspomnienie?
– Teraz to jest twoje wspomnienie. Ja nie mogę go już doświadczyć. Oddałem ci je.
– Ale jak ja mam je przywołać?
– Przecież pamiętasz zeszły rok albo ten rok, kiedy byłeś w siedmiolatkach, albo w
pięciolatkach, prawda?
– No pewnie.
– Tu jest podobnie. W naszej społeczności każdy ma takie wspomnienia z własnego
życia. Ale teraz będziesz potrafił cofnąć się pamięcią dalej. Spróbuj. Wystarczy się skupić.
Jonasz znowu zamknął oczy. Wziął głęboki wdech i zaczął szukać we własnej
świadomości sanek, stoku i śniegu.
Przywołał to wszystko bez wysiłku. Znowu siedział na szczycie stoku, otoczony
mnóstwem wirujących płatków śniegu.
Uśmiechnął się z zachwytem i odetchnął, patrząc na parę wydobywającą się z jego ust.
Potem, tak jak mu kazał Dawca, spojrzał w dół. Zobaczył własne ręce, znów okryte futrzastym
śniegiem, trzymające sznurek. Zobaczył swoje nogi i przesunął je trochę, żeby spojrzeć na sanki.
Jonasz wlepił w sanki zdumiony wzrok. Tym razem nie było to przelotne wrażenie. Tym
razem sanki posiadały – przez cały czas, choć zamykał i otwierał oczy – tę samą tajemniczą
cechę, co wcześniej jabłko i włosy Fiony. Sanki nie zmieniały się. One po prostu takie były –
jakkolwiek to nazwać.
Jonasz otworzył oczy i znowu znalazł się na łóżku. Dawca przyglądał mu się ciekawie.
– Tak – powiedział Jonasz. – Widziałem, to było w tych sankach.
– Spróbujmy jeszcze jednej rzeczy. Spójrz na regał z książkami. Widzisz najwyższy rząd
książek, tam za stołem, na samej górze?
Jonasz poszukał ich wzrokiem. Kiedy tak się im przyglądał, książki przeszły przemianę.
Była ona jednak ulotna i w następnej chwili umknęła mu znowu.
– Widziałem – powiedział Jonasz. – Na tych książkach, ale znowu znikło.
– Nie myliłem się więc – powiedział Dawca. – Zaczynasz dostrzegać czerwony kolor.
– Co takiego?
Dawca westchnął głęboko.
– Jak to wyjaśnić? Kiedyś, w czasach, z których pochodzą te wspomnienia, każda rzecz
miała swój kształt i rozmiar, tak samo jak teraz. Ale do tego rzeczy miały jednak jeszcze inną
cechę, zwaną kolorem. Istniało wiele kolorów, a jeden z nich nazywano czerwonym. Ten właśnie
kolor zaczynasz dostrzegać. Twoja przyjaciółka Fiona ma rude włosy wpadające w czerwień, i to
bardzo intensywną. Zauważyłem to już wcześniej. Kiedy powiedziałeś o jej włosach, domyśliłem
się, że pewnie chodzi ci o czerwony kolor.
– A twarze ludzi? Te, które widziałem podczas ceremonii?
Dawca potrząsnął głową.
– Nie, ciało nie jest czerwone. Ale miewa czasem czerwony odcień. A nawet był taki
czas – zobaczysz to później we wspomnieniach – kiedy ludzkie ciała miały różne kolory. Tak
było, zanim przeszliśmy na jednakowość. Dzisiaj ciała wszystkich są takie same, a ty zobaczyłeś
ich czerwony odcień. Kiedy twarze ludzi zrobiły się czerwone, pewnie nie była to aż tak głęboka
i żywa czerwień jak jabłko albo włosy Fiony. – Dawca zaśmiał się nagle. – Nigdy nie udało się
stworzyć całkowitej jednakowości. Genetycy pewnie robią, co mogą, żeby wyplenić podobne
dziwolągi. Takie włosy, jakie ma Fiona, muszą ich doprowadzać do szału.
Jonasz słuchał, starając się zrozumieć.
– A sanki? – powiedział. – Miały tę samą cechę, czerwony kolor, ale się nie zmieniały.
Po prostu takie były.
– Bo to jest wspomnienie z czasów, kiedy kolory po prostu były.
– Ależ to było… Och, dlaczego język jest taki niedokładny!… Czerwony kolor jest taki
piękny!
Dawca pokiwał głową.
– To prawda.
– Czy ty widzisz go przez cały czas?
– Widzę je wszystkie. Wszystkie kolory.
– Czy ja też je zobaczę?
– Oczywiście. Masz zdolność widzenia rzeczy, których nie widzą inni. Zobaczysz je,
kiedy już odbierzesz wspomnienia. A wtedy nabierzesz mądrości. Wraz z kolorami. I nie tylko
kolorami.
W tej chwili Jonasza nie interesowała mądrość. Fascynowały go kolory.
– Dlaczego nie wszyscy je widzą? Dlaczego kolory znikły?
Dawca wzruszył ramionami.
– Takiego dokonaliśmy wyboru, postanowiliśmy przejść na jednakowość. Zanim ja się
urodziłem, zanim urodził się mój poprzednik i tak dalej, i dalej wstecz. Pozbyliśmy się kolorów,
kiedy pozbyliśmy się słońca i usunęliśmy wszelkie różnice.
Dawca zastanawiał się przez chwilę.
– Uzyskaliśmy kontrolę nad wieloma rzeczami. Ale niektóre musieliśmy utracić.
– To był błąd! – zawołał Jonasz.
Dawca wydawał się poruszony pewnością siebie dźwięczącą w odpowiedzi Jonasza.
Potem uśmiechnął się kwaśno.
– Bardzo szybko doszedłeś do tego wniosku – powiedział. – Mnie zajęło to wiele lat.
Być może prędzej niż ja nabierzesz mądrości. – Zerknął na ścienny zegar. – A teraz kładź się.
Mamy dużo pracy.
– Dawco – zapytał Jonasz, układając się znowu na łóżku – jak to było z tobą, kiedy
zostałeś Odbiorcą? Mówiłeś, że też zacząłeś widzieć rzeczy, których nie widzą inni, ale w inny
sposób.
Na jego plecach spoczęły dłonie.
– Innym razem – powiedział łagodnie Dawca. – Powiem ci innym razem. Teraz musimy
popracować. A ja tymczasem wymyśliłem, w jaki sposób pomóc ci zrozumieć pojęcie koloru.
Teraz zamknij oczy i nie ruszaj się. Dam ci wspomnienie tęczy.
13
Mijały dni i tygodnie. Jonasz nauczył się – dzięki wspomnieniom – nazw kolorów, a teraz
zaczynał je wszystkie dostrzegać w zwyczajnym życiu (choć wiedział, że to już nie jest
zwyczajne życie i nigdy takie nie będzie). Były jednak nietrwałe. Zdarzał się przebłysk zieleni –
uładzony trawnik wokół placu Centralnego, krzak na brzegu rzeki. Jasnopomarańczowe dynie
zwożone ciężarówką z pól uprawnych poza granicami osiedla w okamgnieniu stawały się
wybuchem żywego koloru, który jednak zaraz znikał i na powrót przechodził w płaski,
bezbarwny odcień.
Dawca powiedział mu, że upłynie wiele czasu, zanim zobaczy kolory na stałe.
– Ale ja chcę kolorów! – gniewnie zawołał Jonasz. – To nie w porządku, że wszystko jest
bezbarwne!
– Nie w porządku? – Dawca zerknął z ciekawością na Jonasza. – Wyjaśnij, o co ci
chodzi.
– No… – Jonasz musiał to przemyśleć. – Kiedy wszystkie rzeczy są takie same, nie ma
żadnego wyboru. Chciałbym wstawać rano i podejmować decyzje! Niebieską tunikę czy może
czerwoną? – Jonasz spojrzał po sobie na bezbarwny materiał, z którego uszyto jego ubranie. – A
tu zawsze jest to samo. – Po chwili lekko się zaśmiał. – Wiem, że to nieistotne, jakie masz na
sobie ubranie. To bez znaczenia. Ale…
– Liczy się sam wybór, prawda? – zapytał Dawca.
Jonasz kiwnął głową.
– Mój młodszy brat… – zaczął i poprawił się: – nie, to nie tak. On tak naprawdę nie jest
moim bratem. Ale to nowe dziecko, którym zajmuje się moja rodzina – chodzi mi o Gabriela…
– Tak, wiem o Gabrielu.
– No więc on jest teraz w takim wieku, że bardzo dużo się uczy. Kiedy mu pokazać
zabawkę, łapie ją rękami; ojciec mówi, że w ten sposób Gabriel uczy się kontrolować ruchy grup
mięśniowych. Jest uroczy.
Dawca pokiwał głową.
– Teraz, kiedy już potrafię dostrzegać kolory, przynajmniej czasami, tak sobie myślę: co
by było, gdyby mu pokazać dwie zabawki, jedną jaskrawożółtą, a drugą jaskrawoczerwoną, i
gdyby tak mógł wybierać?
– Mógłby dokonać niewłaściwych wyborów.
– Hmm… – Jonasz przez chwilę nie odzywał się wcale. – Hmm, rozumiem, o co chodzi.
To nie ma wielkiego znaczenia, jeśli chodzi o zabawkę. Ale później miałoby ogromne znaczenie,
prawda? Nie mamy odwagi, żeby pozwolić ludziom dokonywać własnych wyborów.
– Byłoby to niebezpieczne? – podsunął Dawca.
– Z całą pewnością nie byłoby to bezpieczne – powiedział Jonasz z przekonaniem. – A
gdyby tak pozwolono im wybierać sobie małżonka i dokonaliby złego wyboru? Albo co by było
– ciągnął, choć chciało mu się śmiać z tak absurdalnego pomysłu – gdyby sami wybierali swoją
pracę?
– Przerażające, prawda? – spytał Dawca. Jonasz zaśmiał się.
– Naprawdę przerażające. Nie potrafię sobie tego nawet wyobrazić. Rzeczywiście, ludzi
trzeba chronić przed niewłaściwymi wyborami.
– Tak jest bezpieczniej.
– Tak – zgodził się Jonasz. – Znacznie bezpieczniej.
Ale kiedy rozmowa zeszła na inne tematy, Jonasz nadal czuł frustrację, której sam nie
rozumiał.
Zauważył, że teraz często bywał zły – czuł irracjonalną złość na znajomych z grupy, że
zadowalają się swoim życiem tak zupełnie pozbawionym tej soczystości, której właśnie
zaczynało nabierać jego własne. Czuł też złość na samego siebie, że nie może nic zmienić.
Próbował. Nie prosząc Dawcy o pozwolenie, bo obawiał się, wręcz był przekonany, że go
nie dostanie, próbował przekazać swoją nową świadomość przyjaciołom.
– Aszer – zagadnął go Jonasz któregoś dnia – przyjrzyj się uważnie tym kwiatom. – Stali
przy klombie pelargonii przed archiwum akt jawnych. Położył dłonie na ramionach Aszera i
skupił się na czerwieni płatków, usiłując utrzymać ją jak najdłużej i równocześnie przekazać
przyjacielowi wrażenie koloru.
– O co chodzi? – zapytał zaniepokojony Aszer. – Coś nie tak? – Wyślizgnął się spod
dłoni Jonasza. Dotykanie innych obywateli poza członkami własnej komórki społecznej
uchodziło za coś niezmiernie nieuprzejmego.
– Nie, nic. Wydawało mi się przez moment, że zaczynają więdnąć i trzeba dać znać
ekipie ogrodników, żeby je lepiej podlali – westchnął Jonasz i odszedł.
Pewnego wieczoru wrócił do domu z ciężkim brzemieniem nowej wiedzy. Tego dnia
Dawca wybrał bardzo zaskakujące i niepokojące wspomnienie. Pod wpływem dotyku jego dłoni
Jonasz znalazł się nagle w całkowicie obcym miejscu – gorącym i smaganym wiatrem, nad
którym wisiało ogromne, błękitne niebo. Rosły tam kępy rzadkiej trawy i nieco krzaków, nad
którymi wznosiły się niewysokie skały, a w pobliżu widać było skrawek gęstszej roślinności:
szerokie, niskie drzewa odcinające się na tle nieba. Słyszał odgłosy – ostre trzaski broni palnej
(pochwycił słowo strzelby), potem okrzyki, aż wreszcie potężny łomot, kiedy coś wielkiego
upadło na ziemię, łamiąc pod sobą gałęzie.
Słyszał odgłosy nawoływania. Przyglądając się z miejsca, w którym stał, skryty za
zaroślami, przypomniał sobie słowa Dawcy, że w dawnych czasach ludzkie ciała miewały różne
kolory. Dwóch mężczyzn miało skórę ciemnobrązową, pozostali jasną. Zbliżył się i patrzył, jak
wyrąbują ciosy słonia nieruchomo leżącego na ziemi, po czym dźwigają je i zabierają, całe
zbryzgane krwią. Jonasz czuł, jak przytłacza go to nowe spostrzeżenie koloru, który znał jako
czerwień.
Potem mężczyźni znikli, pędząc w stronę horyzontu w pojeździe, który wyrzucał spod kół
fontanny drobnych kamieni. Jeden kamyk trafił Jonasza w czoło i zakłuł go boleśnie.
Wspomnienie trwało i trwało, choć Jonasz nie mógł się już doczekać końca.
Teraz ujrzał innego słonia, wynurzającego się z ukrycia wśród drzew. Słoń bardzo powoli
zbliżył się do okaleczonego ciała i spojrzał na nie. Pogłaskał je giętką trąbą, potem sięgnął w
górę i z trzaskiem złamał kilka pokrytych liśćmi gałęzi, które zrzucił na ogromne, okrwawione
ciało.
Wreszcie odchylił swą ogromną głowę, uniósł trąbę i donośnie zatrąbił wśród
otaczającego ich pustkowia. Jonasz nigdy nie słyszał podobnego odgłosu. Był to głos wściekłości
i żalu, który wydawał się nie mieć końca.
Nadal słyszał ten głos, kiedy już otworzył oczy i udręczony leżał na łóżku, na którym
odbierał wspomnienia. Wciąż brzmiał on w jego świadomości, kiedy powoli pedałował w stronę
domu.
– Lilio – zapytał tego wieczoru, kiedy jego siostra zdjęła z półki swoją przytulankę,
pluszowego słonia – wiesz, że kiedyś słonie istniały naprawdę? Żywe słonie?
Lilia spojrzała na sfatygowaną przytulankę i uśmiechnęła się krzywo.
– Aha – rzuciła sceptycznie. – Na pewno.
Jonasz podszedł do siostry i usiadł, gdy tymczasem ojciec rozwiązywał jej wstążki i
czesał włosy. Jonasz położył każdemu z nich dłoń na ramieniu. Z całej siły próbował przekazać
im okruch wspomnienia – nie ten udręczony krzyk słonia, ale jego istnienie, istnienie ogromnego,
wyniosłego stworzenia, oraz jego precyzyjny dotyk, kiedy opiekował się martwym towarzyszem.
Jednak ojciec nadal czesał długie włosy Lilii, która w końcu zaczęła się wiercić pod
dłonią brata.
– Jonasz – powiedziała. – Zabierz rękę, to mnie boli.
– Przepraszam, że sprawiłem ci ból – mruknął Jonasz, cofając dłoń.
– Przyjmuję przeprosiny – odpowiedziała obojętnym tonem Lilia, głaszcząc
pozbawionego życia słonia.
– Dawco – zapytał pewnego razu Jonasz, kiedy przygotowywali się do kolejnego dnia
pracy – czy ty nie masz małżonki? A może tobie nie wolno się ubiegać o małżonkę? – Chociaż
nie obowiązywały go przepisy związane z grzecznością, Jonasz czuł, że zadał nieuprzejme
pytanie. Z drugiej strony, Dawca zachęcał go do zadawania wszelkich pytań i wydawało się, że
nie żenują go ani nie obrażają nawet najbardziej osobiste z nich.
Dawca zaśmiał się krótko.
– Nie, nie ma przepisu, który by tego zakazywał. Kiedyś miałem małżonkę. Zapominasz,
jak bardzo jestem stary. Moja była małżonka mieszka teraz z grupą bezdzietnych dorosłych.
– No tak. – Jonasz rzeczywiście zapomniał, jak stary jest Dawca. Kiedy dorośli należący
do społeczności starzeli się, ich życie zmieniało się. Nie byli już potrzebni do tworzenia komórek
rodzinnych. Rodzice Jonasza, kiedy on i Lilia dorosną, również będą mieszkali z innymi
bezdzietnymi dorosłymi.
– Jonaszu, jeżeli zechcesz, będziesz mógł ubiegać się o małżonkę. Ale ostrzegam cię, że
nie będzie to łatwe. Zasady codziennego życia w twojej rodzinie będą musiały się różnić od
zasad panujących w większości innych komórek rodzinnych, a to dlatego że książki nie są
dozwolone dla obywateli. Tylko ty i ja mamy do nich dostęp.
Jonasz rozejrzał się po zapierającej dech w piersi kolekcji tomów. Teraz od czasu do
czasu dostrzegał ich barwy. Przez wszystkie te godziny spędzane wspólnie z Dawcą na
rozmowach i przekazywaniu wspomnień Jonasz nie otworzył jeszcze ani jednej książki.
Odczytywał jednak czasami pojedyncze tytuły. Wiedział, że zawierają wiedzę dawnych wieków i
że pewnego dnia staną się jego własnością.
– Więc jeśli będę miał małżonkę, i może też dzieci, będę musiał ukrywać przed nimi
książki?
Dawca pokiwał głową.
– To prawda, nie było mi wolno pokazywać książek małżonce. Ale są i inne trudności.
Pamiętasz zasadę, która wzbrania nowemu Odbiorcy rozmawiać o jego szkoleniu?
Jonasz kiwnął głową. No pewnie, że pamiętał. Ze wszystkich zasad, których musiał
przestrzegać, akurat ta okazała się zdecydowanie najbardziej frustrująca.
– Kiedy zostaniesz oficjalnym Odbiorcą Pamięci, to znaczy kiedy już skończymy naszą
pracę, otrzymasz zupełnie nowe zasady. Są to zasady, których ja muszę przestrzegać. Raczej nie
zaskoczy cię fakt, że nie wolno mi rozmawiać o swoich zajęciach z nikim oprócz nowego
Odbiorcy, to znaczy oprócz ciebie. Zatem w twoim życiu pojawi się cały obszar, którym nie
będziesz mógł się podzielić z własną rodziną. To trudne, Jonaszu. Dla mnie było to bardzo
trudne. Bo sam chyba rozumiesz, że tak naprawdę t o jest moje życie? Te wspomnienia są całym
moim życiem.
Jonasz znowu kiwnął głową, ale nie rozumiał do końca. Przecież życie składa się z
codziennych czynności. Tak naprawdę nie ma nic więcej.
– Widziałem, że chodzisz na spacery – powiedział.
Dawca westchnął.
– Chodzę na spacery. Kiedy przychodzi właściwa pora, jadam posiłki. A kiedy jestem
wezwany przez komisję starszych, staję przed nimi, aby im doradzać.
– Czy to się zdarza często? – Jonasz poczuł lekki przestrach na myśl, że kiedyś to on
będzie doradzał komisji rządzącej osiedlem.
Ale Dawca zaprzeczył.
– Rzadko. Tylko gdy stoją w obliczu rzeczy, z którymi się dotąd nie zetknęli. Wtedy
wzywają mnie, abym skorzystał ze wspomnień i poradził, co należy zrobić. Ale to się zdarza
bardzo rzadko. Czasami żałuję, że nie korzystają z mojej mądrości częściej. Mógłbym im
powiedzieć o tylu rzeczach, które moim zdaniem wymagają zmiany. Ale oni nie chcą zmian.
Tutejsze życie jest bardzo uporządkowane, przewidywalne i bezbolesne. Takiego dokonali
wyboru.
– W takim razie nie wiem, po co im w ogóle Odbiorca, skoro nigdy go nie pytają o
zdanie – skomentował Jonasz.
– Oni mnie potrzebują. Ciebie też – stwierdził Odbiorca, ale nie wyjaśnił, co ma na
myśli. – Przypomnieli sobie o tym przed dziesięciu laty.
– Co się stało dziesięć lat temu? – zapytał Jonasz. – Ach, już wiem. Próbowałeś
wyszkolić następcę i nie udało ci się. Dlaczego? I o czym to im przypomniało?
Dawca uśmiechnął się ponuro.
– Kiedy nowy Odbiorca zawiódł, wspomnienia, które otrzymał, zostały uwolnione. Nie
wróciły do mnie. Trafiły… – Urwał, jakby próbując uchwycić jakąś myśl. – Sam nie wiem.
Trafiły w miejsce, gdzie wspomnienia istniały, zanim stworzono Odbiorców. Gdzieś tam… –
Wykonał nieokreślony gest ręką. – A wtedy ludzie zyskali do nich dostęp. Ponoć kiedyś tak
właśnie było: każdy miał dostęp do wspomnień. Zapanował wówczas chaos – ciągnął Dawca. –
Przez pewien czas ludzie bardzo cierpieli. Wreszcie wspomnienia zostały wchłonięte i wszystko
ustało. Ale to im uświadomiło, jak bardzo potrzebują Odbiorcy, który utrzyma w sobie cały ten
ból i wiedzę.
– Ale ty musisz tak cierpieć przez cały czas – zauważył Jonasz.
Dawca kiwnął głową.
– Tak samo będzie z tobą. Takie jest moje życie, a twoje będzie podobne.
Jonasz zastanowił się, wyobrażając sobie, jak będzie się czuł w takim życiu.
– Też będę spacerował, jadł i… – rozejrzał się po rzędach książek – czytał? Nic więcej?
Dawca potrząsnął głową.
– To są tylko czynności, które wykonuję. Moje życie jest tutaj.
– W tym pokoju?
Dawca znowu potrząsnął głową. Dotknął dłonią własnej twarzy, piersi.
– Nie. Tutaj, we mnie samym. Tam, gdzie są wspomnienia.
– Instruktorzy od nauki i technologii uczyli nas, jak działa mózg – stwierdził z zapałem
Jonasz. – Mózg jest pełen impulsów elektrycznych. Jak komputer. Kiedy się podrażni jakąś część
mózgu elektrodą… – urwał. Dawca miał dziwną minę.
– Oni nic nie rozumieją – powiedział z goryczą Dawca.
Jonasz był wstrząśnięty. Od pierwszego dnia spędzonego w tym pokoju obaj lekceważyli
zasady dotyczące uprzejmości i Jonasz zdążył się do tego przyzwyczaić. Jednak to było coś
innego, co wykraczało daleko poza pojęcie nieuprzejmości. Było to straszne oskarżenie. Co
będzie, jeśli ktoś je usłyszy?
Szybko zerknął na głośnik w ścianie, przerażony, co na to komisja, która mogła przecież
wszystko usłyszeć. Jednak, jak zwykle w czasie ich wspólnych sesji, przełącznik znajdował się w
pozycji: WYŁĄCZONY.
– Nie rozumieją? – szepnął nerwowo Jonasz. – Przecież instruktorzy…
Dawca machnął ręką, jakby próbował coś zmieść sprzed oczu.
– Och, twoi instruktorzy są znakomicie wyszkoleni. Dobrze znają fakty naukowe. Każdy
jest tutaj doskonale przeszkolony na potrzeby swojej pracy. Chodzi jednak o to, że… Bez
wspomnień wszystko to jest pozbawione znaczenia. Cały ten ciężar przekazali mnie. I
poprzedniemu Odbiorcy. I jego poprzednikowi.
– I tak dalej, i dalej wstecz – dokończył Jonasz dobrze znaną frazę.
Dawca uśmiechnął się, choć był to dziwnie surowy uśmiech.
– Właśnie. A następny będziesz ty. To wielki zaszczyt.
– Tak jest. To samo mówili na ceremonii. Największy ze wszystkich.
Bywały popołudnia, kiedy Dawca odsyłał Jonasza bez żadnego szkolenia. Jonasz
wiedział, że kiedy zastanie Dawcę zgarbionego, z pobladłą twarzą, lekko kołyszącego się w
przód i w tył, na pewno zostanie odesłany.
– Idź – mówił wtedy Dawca z wysiłkiem. – Dzisiaj dokucza mi ból. Przyjdź jutro.
W takie dni zmartwiony i rozczarowany Jonasz spacerował samotnie nad rzeką. Na
ścieżkach nie było prawie nikogo oprócz nielicznych ekip dostawczych i robotników pracujących
dla działu architektury przestrzeni. Wszystkie małe dzieci szły po lekcjach do świetlicy, a starsze
odbywały godziny zajęć nadobowiązkowych albo były zajęte szkoleniem.
Jonasz w samotności sprawdzał własną rozwijającą się pamięć. Przyglądał się pejzażowi,
szukając przebłysków zieleni – wiedział, że można ją zauważyć, patrząc na zarośla. Kiedy migała
mu w świadomości, koncentrował się na niej, starał się jak najdłużej zatrzymać jej widok, aż
zaczynała go boleć głowa. Wtedy pozwalał, aby zblakła i znikła.
Przyglądał się jednostajnemu, bezbarwnemu niebu, starając się wydobyć z niego błękit.
Tak długo wspominał słońce, aż zdołał w końcu na sekundę poczuć ciepło.
Stał u wylotu mostu spinającego brzegi rzeki. Obywatele mogli przekraczać most
wyłącznie w sprawach służbowych. Ze szkolnych wycieczek do okolicznych osiedli Jonasz
wiedział, że teren położony za mostem jest tak samo płaski i uporządkowany, z polami
uprawnymi. Inne osiedla, które oglądał na wycieczkach, zasadniczo nie różniły się od jego
własnego osiedla, może tylko domostwa budowano w nieco odmiennym stylu, a szkoły miały
trochę inne plany zajęć.
Jonasz zastanawiał się, co znajduje się daleko stąd – tam, gdzie nigdy nie był. Przecież
ziemia nie kończy się na pobliskich osiedlach. Czy w innych miejscach mają stoki? Czy Poza
Granicą istnieją ogromne, smagane wiatrem przestrzenie, jak ta oglądana we wspomnieniu, gdzie
zginął słoń?
– Dawco? – zapytał któregoś popołudnia, nazajutrz po tym, jak został odesłany. – Skąd
bierze się twój ból? – Dawca milczał, więc Jonasz ciągnął: – Przewodnicząca starszyzny
powiedziała na samym początku, że odbieranie wspomnień sprawia straszny ból. Ty też mówiłeś
mi, że kiedy zawiódł poprzedni Odbiorca, do społeczności uwolniły się bolesne wspomnienia.
Tymczasem ja jeszcze wcale nie doświadczyłem bólu. – Jonasz uśmiechnął się. – No, pamiętam
oparzenie słoneczne, które mi dałeś pierwszego dnia. Ale to nie było takie straszne. Skąd bierze
się twoje cierpienie? Jeśli przekażesz mi część, może sam nie będziesz tak cierpiał.
Dawca kiwnął głową.
– Połóż się – powiedział. – Chyba już czas. Nie mogę cię chronić wiecznie. W końcu i
tak będziesz musiał znieść wszystko. Zastanówmy się. – Zamyślił się, kiedy Jonasz wyciągnął się
na łóżku i nie bez lęku czekał, co będzie dalej. – Dobrze – po chwili powiedział Dawca. – Już
wiem. Zaczniemy od czegoś znajomego. Wróćmy raz jeszcze na stok, do sanek.
Położył dłonie na plecach Jonasza.
14
Wspomnienie nie różniło się wiele od poprzedniego, chociaż stok był nieco inny, bardziej
spadzisty, a śnieg nie padał tak gęsto jak przedtem.
Jonasz zauważył też, że jest zimniej. Czekając na szczycie stoku, czuł, że śnieg pod
sankami nie jest już gruby i miękki, ale twardy i pokryty niebieskawym lodem.
Sanki ruszyły i Jonasz uśmiechnął się z zachwytem na myśl o zapierającym dech w piersi
zjeździe przez ożywczo mroźne powietrze.
Jednak tym razem płozy nie były w stanie przeciąć zmrożonego śniegu. Ześlizgiwały się
na boki, a tymczasem sanki nabierały szybkości. Jonasz szarpał sznurkiem, rozpaczliwie
próbując opanować sytuację, ale rozpędzone sanki na stromym stoku wymykały mu się spod
kontroli. Zamiast cieszyć się znajomą swobodą, przerażony Jonasz znalazł się na łasce i niełasce
dzikiego przyspieszenia, niosącego go po lodzie w dół.
W którymś momencie Jonasza obróciło o dziewięćdziesiąt stopni i sanki ostro
podskoczyły na nierówności stoku. Jonasz raptownie wyleciał w powietrze, po czym spadł całym
ciężarem ciała na podwiniętą nogę i usłyszał, jak z trzaskiem pęka kość. Przejechał twarzą po
chropowatym lodzie i kiedy nareszcie się zatrzymał, leżał nieruchomo, w szoku, z początku
czując wyłącznie strach.
Potem poczuł pierwszą falę bólu. Głośno wciąg nął powietrze. Miał wrażenie, że w jego
nodze ktoś zatopił siekierę, która teraz przecina każdy nerw rozpalonym ostrzem. W udręce
pochwycił słowo „ogień” i poczuł płomienie liżące jego poszarpane ciało i złamaną kość.
Usiłował się poruszyć, ale nie mógł. Ból narastał.
Krzyknął. Odpowiedziała mu cisza.
Ze szlochem odwrócił głowę i zwymiotował na zamarznięty śnieg. Z twarzy płynęła mu
krew, spadając kroplami na wymiociny.
– Nieee! – krzyknął, ale jego głos przepadł w pustkowiu, porwany wiatrem.
Potem nagle znalazł się w znajomym pokoju, wijąc się z bólu na łóżku. Twarz miał mokrą
od łez.
Znowu mógł się poruszać. Zaczął miarowo kiwać się całym ciałem, oddychając głęboko,
aby rozładować zapamiętany ból.
Usiadł i spojrzał na swoją nogę, wyprostowaną na łóżku – całą i zdrową. Brutalne palenie
znikło. Mimo to noga nadal bolała go straszliwie, podobnie jak twarz.
– Czy mógłbym dostać środek przeciwbólowy? – spytał błagalnym tonem. Środki
przeciwbólowe były zawsze dostępne w codziennym życiu na różne siniaki i skaleczenia,
stłuczone palce, ból brzucha, kolano zdarte po upadku z roweru. Dostawało się wtedy nieco
znieczulającej maści albo pigułkę – na szczególnie dotkliwe przypadki był zastrzyk, przynoszący
całkowitą i natychmiastową ulgę.
Ale Dawca odmówił i uciekł przed nim wzrokiem. Tego wieczoru Jonasz ruszył do domu
kulejącym krokiem, pchając swój rower. W porównaniu z tym doświadczeniem ból oparzenia
słonecznego był drobny i przeszedł bez śladu. Jednak ten ból pozostawał w jego ciele dłużej.
Nie był to ból nie do zniesienia, w przeciwieństwie do tego, którego doświadczył na
stoku. Jonasz starał się być dzielny. Przypominał sobie, jak przewodnicząca starszyzny mówiła o
jego dzielności.
– Coś nie tak, Jonaszu? – zapytał ojciec przy wieczornym posiłku. – Jesteś dzisiaj jakiś
cichy. Nie czujesz się dobrze? Może potrzebujesz jakiegoś lekarstwa?
Ale Jonasz pamiętał zasady, których miał przestrzegać. Żadnych lekarstw w związku ze
szkoleniem.
A także zakaz rozmawiania o szkoleniu. Kiedy przyszedł czas dzielenia się uczuciami,
powiedział po prostu, że jest zmęczony i że miał tego dnia bardzo wyczerpujące zajęcia w szkole.
Wcześnie poszedł do sypialni i zza zamkniętych drzwi usłyszał śmiech rodziców i siostry,
którzy razem kąpali Gabriela.
Oni nigdy nie zaznali bólu, pomyślał. Ta świadomość sprawiła, że poczuł się rozpaczliwie
samotny. Potarł pulsującą bólem nogę. W końcu zasnął. We śnie bez końca przeżywał tamten
straszliwy ból i samotność na odludnym stoku.
Jego codzienne szkolenie trwało dalej – i odtąd zawsze obejmowało także ból. Z czasem
udręka towarzysząca złamaniu nogi wydała się Jonaszowi jedynie drobną niewygodą, gdy Dawca
– stopniowo, ale zdecydowanie – wprowadzał go w głębokie, straszliwe cierpienia przeszłości.
Dawca z dobroci serca kończył każde popołudnie jakimś barwnym wspomnieniem przyjemności:
żeglowania przy dobrym wietrze po niebieskozielonym jeziorze, łąki usianej żółtymi, polnymi
kwiatami, pomarańczowego zachodu słońca w górach.
Nie wystarczało to jednak, aby ugasić ból, który zaczynał poznawać Jonasz.
– Dlaczego? – zapytał Jonasz po odebraniu pełnego udręki wspomnienia porzucenia i
niedożywienia, kiedy jego pustym, wydętym brzuchem szarpały spazmy rozdzierającego głodu.
Leżał obolały na łóżku. – Dlaczego musimy zachowywać te wspomnienia?
– One dają nam mądrość – odpowiedział Dawca. – Gdyby nie mądrość, nie mógłbym
pełnić swojej funkcji i doradzać komisji starszych, kiedy mnie wzywa.
– Ale jaka mądrość może się brać z głodu? – jęknął Jonasz. Wciąż czuł ból brzucha,
choć wspomnienie dobiegło końca.
– Jakiś czas temu – odpowiedział Dawca – jeszcze przed twoim urodzeniem, wielu
obywateli zgłaszało petycje do starszyzny. Domagali się zwiększenia liczby urodzeń. Chcieli,
żeby każda rodzicielka musiała odbyć cztery porody zamiast trzech, aby urosła populacja i
zwiększyła się liczba dostępnych robotników.
Jonasz, słuchając go, kiwnął głową.
– Brzmi to rozsądnie.
– Chodziło o to, żeby niektóre komórki rodzinne wzięły do siebie dodatkowe dziecko.
Jonasz znowu potaknął.
– Moja jakoś sobie z tym radzi – zauważył. – W tym roku mamy Gabriela i z trzecim
dzieckiem jest fajnie.
– Komisja starszych zwróciła się do mnie o radę – powiedział Dawca. – Im też wydało
się to rozsądne, ale pomysł był nowy i szukali u mnie mądrości.
– A ty skorzystałeś ze wspomnień?
Dawca przytaknął.
– Najsilniejszym wspomnieniem okazał się głód. To wspomnienie pochodziło sprzed
wielu pokoleń. Wiele wieków temu ludzkość tak się rozrosła, że wszędzie zapanował głód.
Rozdzierający, aż po przypadki śmierci głodowej. Potem przyszła wojna.
Wojna? Dla Jonasza było to nowe pojęcie, podczas gdy głód zdążył już poznać.
Nieświadomie pogładził się po brzuchu na wspomnienie bólu wywołanego jego
niezaspokojonymi potrzebami.
– Opisałeś im to?
– Oni nie chcą słuchać o bólu. Szukają tylko rady. Po prostu odradziłem im zwiększenie
populacji osiedla.
– Ale mówisz, że to było przed moim urodzeniem. Oni prawie nigdy nie zwracają się do
ciebie o radę. Tylko gdy… jak to wtedy ująłeś? Gdy stoją w obliczu rzeczy, których nie
doświadczyli. Kiedy to się ostatnio zdarzyło?
– Pamiętasz ten dzień, kiedy nad osiedlem przeleciał samolot?
– Tak. Bałem się wtedy.
– Oni też się bali. Szykowali się do jego zestrzelenia. Ale zapytali mnie o radę. A ja
kazałem im czekać.
– Ale skąd wiedziałeś? Skąd wiedziałeś, że to zagubiony pilot?
– Nie wiedziałem. Skorzystałem z mądrości płynącej ze wspomnień. Wiedziałem, że w
przeszłości bywały chwile – straszliwe chwile – kiedy ludzie pochopnie, pod wpływem strachu,
zabijali innych ludzi i ściągali na samych siebie zgubę.
W tym momencie Jonasz uświadomił sobie coś.
– To znaczy – powiedział powoli – że masz wspomnienia śmierci i zniszczeń. I musisz
mi je przekazać, żebym mógł posiąść mądrość.
Dawca kiwnął głową.
– A to będzie bolesne – powiedział Jonasz, i nie było to pytanie.
– To będzie straszliwie bolesne – zgodził się Dawca.
– Ale czemu nie może być tak, żeby wspomnienia miał każdy? Czy nie byłoby trochę
lżej, gdyby można było się podzielić wspomnieniami? Gdyby każdy wziął część, nie
musielibyśmy dźwigać tego ciężaru sami.
– Masz rację – westchnął Dawca. – Tylko że wtedy byłby nimi obarczony każdy, i każdy
wtedy odczuwałby ból, a oni tego nie chcą. Oto prawdziwy powód, dla którego tak niezbędny
jest dla nich Odbiorca, dlaczego otaczają go takim szacunkiem. Wybrali mnie i ciebie, żebyśmy z
nich zdjęli ten ciężar.
– Kiedy tak postanowili? – zapytał gniewnie Jonasz. – To nieuczciwe. Zmieńmy to!
– A jak niby mamy to zmienić? Jakoś nigdy nie udało mi się wymyślić na to sposobu, a
przecież w końcu to ja posiadłem całą tę mądrość.
– Ale teraz jest nas dwóch – powiedział z zapałem Jonasz. – Razem coś wymyślimy!
Dawca przyglądał mu się z cierpkim uśmiechem.
– Może po prostu zwróćmy się o zmianę przepisów – podsunął Jonasz.
Dawca roześmiał się. Po chwili, niechętnie, zaśmiał się i Jonasz.
– Tę decyzję podjęto na długo przede mną czy przed tobą – powiedział Dawca. – Jeszcze
przed poprzednim Odbiorcą i… – Zamilkł.
– I tak dalej, i dalej wstecz – powtórzył Jonasz znajomy zwrot. Czasami te słowa
wydawały mu się zabawne, czasami niezmiernie ważkie.
Teraz jednak zabrzmiały złowieszczo. Wiedział, co to znaczy – że niczego nie da się
zmienić.
Nowe dziecko – Gabriel – rosło i pomyślnie zaliczało kolejne testy rozwojowe, raz w
miesiącu przeprowadzane przez piastunów. Gabriel nauczył się siedzieć o własnych siłach,
wyciągać rączki i chwytać niewielkie przedmioty, a także doczekał się sześciu zębów. Ojciec
mówił, że w godzinach przeznaczonych na zabawę Gabi jest wesoły, a jego inteligencja mieści
się w normie. Jednak w nocy był niespokojny, często płakał i cały czas trzeba było do niego
wstawać.
– Poświęciłem mu tyle czasu ponad normę – stwierdził pewnego wieczoru ojciec, kiedy
Gabriel, wykąpany, akurat spokojnie leżał ze swoim hipopotamem w kojcu, który zdążył zastąpić
dawny koszyk – że nie chciałbym, aby go teraz zwolnili.
– Może tak będzie najlepiej – zasugerowała matka. – Wiem, że tobie nie przeszkadza
nocne wstawanie, ale mnie jest okropnie ciężko, kiedy jestem niewyspana.
– Jeśli Gabriel zostanie zwolniony, czy moglibyśmy dostać w gości jakieś inne nowe
dziecko? – zapytała Lilia, klęcząc obok kojca i strojąc zabawne miny do Gabriela, który
odpowiadał jej uśmiechem.
Jonasz pochwycił pełen przerażenia wzrok matki.
– Nie – uśmiechnął się ojciec i żartobliwie potargał Lilii włosy. – Bardzo rzadko się
zdarza, żeby nowe dziecko miało tak niepewny status jak Gabriel. Myślę, że coś takiego długo
się nie powtórzy. Zresztą – westchnął – to jeszcze trochę potrwa, zanim podejmą decyzję. Akurat
przygotowujemy się do zwolnienia, i to pewnie już niedługo. Jedna z rodzicielek spodziewa się w
przyszłym miesiącu bliźniaków.
– Ojej – powiedziała matka, kręcąc głową. – Jeśli będą jednojajowe, mam nadzieję, że
nie ty zostaniesz przydzielony…
– Niestety. Jestem następny na liście. Będę musiał wybrać, który ma trafić do ośrodka
opieki, a który zostanie zwolniony. Chociaż to nie jest takie trudne. Zwykle decyduje masa ciała.
Po prostu zwalniamy mniejsze z bliźniąt.
Jonaszowi, który przysłuchiwał się rozmowie, nagle przyszedł do głowy most i jego
własne rozmyślania o tym, co znajduje się Poza Granicą. Czy tam ktoś czeka, aby przyjąć
zwolnionego noworodka bliźniaka? Czy wyrośnie on Poza Granicą i nigdy się nawet nie dowie,
że w tym osiedlu żyje inna istota, która wygląda zupełnie tak samo jak on?
Przez chwilę poczuł niepewne drgnienie nadziei, choć wiedział, że to nierozsądne. Miał
nadzieję, że na małego bliźniaka czekać będzie Larysa – stara kobieta, którą wtedy kąpał.
Przypomniały mu się jej błyszczące oczy, łagodny głos, delikatny śmiech. Niedawno dowiedział
się od Fiony, że Larysa została zwolniona i miała wspaniałą ceremonię.
Wiedział jednak, że starcy nie dostają dzieci na wychowanie. Życie Larysy Poza Granicą
będzie ciche i spokojne, jak przystoi starcom. Na pewno nie byłaby zachwycona obowiązkiem
wychowywania nowego dziecka, które wymaga karmienia i opieki, i pewnie będzie płakało w
nocy.
Jonasza nagle uderzyła nieoczekiwana myśl i zwrócił się do rodziców:
– A może umieśćmy na noc kojec Gabriela w moim pokoju? Umiem go karmić i
uspokajać, a wy moglibyście się trochę przespać.
Ojciec miał wątpliwości.
– Masz twardy sen, Jonaszu. Co będzie, jeśli cię nie obudzi jego płacz?
– Kiedy nikt się nim nie zajmuje – wtrąciła się Lilia – Gabriel potrafi być naprawdę
hałaśliwy. Nawet gdyby Jonasz zaspał, Gabi obudzi nas wszystkich.
Ojciec zaśmiał się.
– Masz rację, Lileńko. Dobrze, Jonaszu, spróbujmy, tylko na tę jedną noc. Będę miał
spokojną noc, a i mama się prześpi.
Gabriel z początku spał smacznie. Jonasz przez pewien czas czuwał w swoim łóżku, od
czasu do czasu unosząc się na łokciu i spoglądając na kojec. Nowe dziecko leżało na brzuchu, z
rękami swobodnie ułożonymi obok głowy. Gabriel miał zamknięte oczy i spokojnie, regularnie
oddychał. Wreszcie zasnął i Jonasz.
Potem, gdzieś w środku nocy, Jonasza zbudziły odgłosy wydawane przez niespokojnego
Gabriela. Nowe dziecko kręciło się pod kocykiem, wywijało rączkami i zaczynało popłakiwać.
Jonasz wstał i podszedł do niego. Delikatnie poklepał Gabriela po plecach – czasami to
wystarczało, żeby zapadł z powrotem w sen. Jednak nowe dziecko nadal wierciło się
niespokojnie pod jego dłońmi.
Wciąż poklepując dziecko rytmicznym ruchem, Jonasz zaczął wspominać wspaniałą
przejażdżkę żaglówką, którą niedawno przekazał mu Dawca – słoneczny, wietrzny dzień na
czystym, turkusowym jeziorze, a nad nim biały żagiel napinany dmącym wiatrem, który pchał
łódź do przodu.
Jonasz nie zdawał sobie sprawy, że przekazuje to wspomnienie – ale nagle uświadomił
sobie, że staje się ono coraz bledsze, że wyślizguje się przez jego dłoń i trafia do nowego
dziecka. Gabriel ucichł. Zaskoczony Jonasz wysiłkiem natężonej woli wyszarpnął z powrotem
pozostałą resztkę wspomnienia. Cofnął dłoń i w milczeniu stanął obok kojca.
Na własny użytek przywołał znowu wspomnienie żeglugi. Nadal tkwiło w jego pamięci,
ale błękit nieba nieco zblakł, łagodny ruch łodzi zwolnił, a woda w jeziorze zmętniała i stała się
ciemniejsza. Jonasz przez chwilę utrzymał wspomnienie w myślach, by ukoić nim własne
zdenerwowanie całym tym zdarzeniem, a potem pozwolił mu zniknąć i wrócił do łóżka.
Jeszcze raz, przed samym świtem, nowe dziecko obudziło się i zaczęło płakać. Jonasz
podszedł do niego znowu. Tym razem zupełnie celowo, zdecydowanym ruchem umieścił dłoń na
plecach Gabriela i przekazał mu resztę kojącego dnia spędzonego na jeziorze. Tym razem Jonasz
nie zasnął – leżał i zastanawiał się. Nie pozostał mu nawet strzępek tego wspomnienia i miał
poczucie niewielkiego braku w miejscu, gdzie było ono wcześ niej. Wiedział, że może następnym
razem poprosić Dawcę o inną przejażdżkę. Na przykład o wspomnienie żeglugi po oceanie, bo
Jonasz miał już wspomnienie oceanu i wiedział, co to takiego. Wiedział też, że we
wspomnieniach, których jeszcze nie otrzymał, pływają po nim żaglowce.
Zastanawiał się jednak, czy powinien wyznać Dawcy, że oddał jedno ze swoich
wspomnień. On sam nie został jeszcze Dawcą – Gabriela zaś nie wybrano na Odbiorcę.
Jonasza zdjął lęk na myśl o posiadanej zdolności. Uznał, że zachowa to dla siebie.
15
Jonasz wszedł do pokoju w tylnym skrzydle domu starców i natychmiast zdał sobie
sprawę, że jest to jeden z tych dni, kiedy zostanie odesłany bez szkolenia. Dawca siedział
sztywno w fotelu, skrywając twarz w dłoniach.
– Wrócę jutro – powiedział szybko Jonasz. Potem zawahał się. – Chyba że mógłbym
jakoś pomóc.
Dawca podniósł wzrok i spojrzał na niego z twarzą wykrzywioną cierpieniem.
– Proszę cię – powiedział z trudem – zabierz ode mnie część tego bólu.
Jonasz pomógł mu dojść do krzesła obok łóżka. Potem szybko ściągnął tunikę i położył
się na brzuchu.
– Połóż mi dłonie na plecach – przypomniał na wszelki wypadek udręczonemu Dawcy.
Poczuł dotyk dłoni, a jednocześnie poczuł również ból. Jonasz zacisnął zęby i oddał się
wspomnieniu, które tak udręczyło Dawcę.
Znalazł się w jakimś pogrążonym w zamęcie miejscu, pełnym zgiełku i smrodu. Był
dzień, wczesny ranek. Powietrze było gęste od żółtobrązowego, gęstego dymu, który unosił się
nad ziemią. Jak okiem sięgnąć, na ziemi wokoło leżeli jęczący mężczyźni. Rozszalały koń, z
pękniętym wędzidłem zwisającym z pyska, biegł kłusem poprzez zwały ciał, podrzucając łbem i
rżąc w przerażeniu. W końcu potknął się, padł i więcej nie wstał.
Jonasz usłyszał obok siebie świszczący, ochrypły szept: „Wody”.
Odwrócił się w stronę głosu i spojrzał w półprzymknięte oczy chłopca, który nie wyglądał
na wiele starszego niż on sam. Twarz i zmierzwione, jasne włosy chłopca pokrywał brud.
Chłopiec leżał na plecach z rozłożonymi ramionami, a jego szary mundur połyskiwał od świeżej,
mokrej krwi.
Widok rzezi jawił się w groteskowo jaskrawych kolorach: karmazynowa wilgoć na
szorstkim, zakurzonym materiale i zaskakująco zielone źdźbła trawy w żółtych włosach chłopca.
Chłopiec utkwił wzrok w twarzy Jonasza. „Wody” – poprosił jeszcze raz błagalnym
tonem. Kiedy się odezwał, szorstką tkaninę na jego piersi i rękawie zmoczył nowy strumyk krwi.
Jedno ramię Jonasza było unieruchomione przez ból, a pod podartym rękawem widział
coś jakby poszarpane ciało i drzazgi ze strzaskanej kości. Spróbował ruszyć drugą ręką i poczuł,
jak drgnęła. Powoli sięgnął do boku, poczuł pod palcami metalową manierkę i zaczął zdejmować
korek, co pewien czas przerywając ruchy dłoni, aby pozwolić opaść wezbranemu bólowi.
Wreszcie otworzył manierkę, powoli – cal po calu – wyciąg nął rękę ponad zakrwawionym
piachem i przytknął ją do ust chłopca. Strumyczek wody wpadł do spragnionych ust i pociekł po
brodzie.
Chłopak westchnął. Głowa osunęła mu się do tyłu, a dolna szczęka opadła, jakby coś go
zaskoczyło. Oczy zasnuła mu powoli tępa pustka. Nie odzywał się.
Tymczasem zgiełk wokoło nie ustawał – krzyki rannych, wołania o wodę, wołania do
matki i wołania o śmierć. Leżące konie rżały, unosiły łby i na oślep wierzgały kopytami w
powietrzu.
Gdzieś daleko Jonasz słyszał głuchy grzmot armat. Miażdżony bólem godzinami leżał w
straszliwym smrodzie, słuchając, jak giną ludzie i zdychają zwierzęta, aż dowiedział się, co to
znaczy wojna.
Wreszcie kiedy zrozumiał, że dłużej tego nie zniesie i wolałby już raczej śmierć, otworzył
oczy i znowu znalazł się na łóżku.
Dawca nie patrzył Jonaszowi w oczy, jakby nie mogąc znieść tego, co mu zrobił.
– Wybacz mi – powiedział.
16
Jonasz nie chciał wracać. Nie chciał wspomnień, nie chciał zaszczytu, nie chciał
mądrości, nie chciał bólu. Chciał odzyskać własne dzieciństwo, podrapane kolana i grę w piłkę.
Siedział samotnie w swoim domostwie, przyglądając się przez okno zabawom dzieci albo
obywatelom wracającym na rowerach po bezbarwnym dniu spędzonym w pracy – zwykłym
ludziom, wolnym od udręk, ponieważ Jonasz został wybrany, tak jak niegdyś inni przed nim, aby
ponieść ich brzemię.
Nie miał jednak wyboru. Codziennie wracał do pokoju w tylnym skrzydle budynku.
Po podzieleniu się z Jonaszem straszliwym wspomnieniem wojny Dawca przez wiele dni
traktował go z wielką łagodnością.
– Jest też mnóstwo dobrych wspomnień – przypominał Dawca. Była to prawda. Jonasz
zdążył już doświadczyć niezliczonych skrawków szczęścia, rzeczy, o których wcześniej nawet
nie słyszał.
Widział przyjęcie urodzinowe, na którym jedno z dzieci zostało wyróżnione i uczczone w
specjalny sposób, i zrozumiał odtąd radość bycia jednostką, kimś wyjątkowym, niepowtarzalnym
i dumnym.
Odwiedzał muzea i oglądał malowidła – pełne kolorów, które potrafił już rozpoznawać i
nazywać.
W pewnym ekstatycznym wspomnieniu jechał na lśniącym, kasztanowatym koniu po
polu, które pachniało wilgotną trawą, a potem zeskoczył z siodła przy strumyku, z którego razem
z koniem pił czystą, zimną wodę. Teraz wiedział już, co to takiego zwierzęta – a kiedy koń
podniósł głowę znad strumienia i przyjaźnie trącił Jonasza w ramię, zrozumiał również więzi
łączące zwierzęta z ludźmi.
Wędrował po lasach i spędzał noce, siedząc przy ognisku. Choć poprzez wspomnienia
poznał ból utraty i odosobnienia, teraz zrozumiał też, jaka radość może płynąć z przebywania w
samotności.
– Jakie wspomnienie lubisz najbardziej? – zapytał Jonasz Dawcę. – Nie musisz go
jeszcze oddawać – dodał pośpiesznie – wystarczy, żebyś mi o nim opowiedział. Wtedy będę miał
na co czekać, bo kiedy nasza praca dobiegnie końca, oddasz mi także i to.
Dawca uśmiechnął się.
– Połóż się – powiedział. – Oddam ci je z przyjemnością.
Jonasz poczuł się dobrze już na samym początku. Bywało tak, że we wspomnieniu nie od
razu orientował się, gdzie jest. Tym razem jednak gładko wszedł we wspomnienie i poczuł
przenikającą je radość.
Znajdował się w pokoju pełnym ludzi. Było ciepło, z kominka bił blask rozpalonego
ognia. Przez okno widział, że jest noc i pada śnieg. Widział kolorowe światełka, czerwone,
zielone, żółte, jak migają na drzewku, które – o dziwo – stało we wnętrzu. Świece, postawione na
stole w złoto połyskującym świeczniku, rzucały przytłumione, migotliwe światło. Czuł zapach
jedzenia i słyszał spokojny śmiech. Na podłodze spał pies o złotej sierści.
Pod drzewem leżały paczki owinięte w kolorowy papier i obwiązane lśniącymi
wstążkami. Jonasz przyglądał się, jak małe dziecko zaczęło podnosić paczki i roznosić je po
pokoju – innym dzieciom, dorosłym, którzy najwyraźniej byli rodzicami, oraz dwojgu starszych,
cichych ludzi, którzy z uśmiechem siedzieli razem na kanapie.
Jonasz patrzył, jak ludzie kolejno zaczęli rozwiązywać wstążki, odwijać kolorowy papier
i otwierać pudełka, z których wydobywali zabawki, ubrania, książki. Słyszał okrzyki zachwytu.
Ludzie przytulali się do siebie i ściskali.
Małe dziecko podeszło do starej kobiety i usiadło jej na kolanach, a ona przygarnęła je do
siebie i zaczęła kołysać.
Jonasz otworzył oczy i rozpromieniony leżał na łóżku, wciąż jeszcze sycąc się tym
ciepłym, przytulnym wspomnieniem. Było w nim wszystko, co nauczył się cenić.
– Co uchwyciłeś? – zapytał Dawca.
– Ciepło – odpowiedział Jonasz. – Szczęście. I… niech się zastanowię… rodzinę. To
była jakaś specjalna okazja, jakieś święto. I coś jeszcze… Nie mogę znaleźć właściwego słowa.
– Znajdziesz je.
– Kim byli ci starzy ludzie? Dlaczego tam byli?
Jonasz był zaskoczony, widząc ich w pokoju. W społeczności osiedla starcy nigdy nie
opuszczali własnego specjalnego miejsca, domu starców, w którym zapewniano im troskliwą
opiekę i szacunek.
– Nazywano ich dziadkami.
– To znaczy?
– Dawno temu to słowo oznaczało rodziców czyichś rodziców.
– I tak dalej, i dalej wstecz? – roześmiał się Jonasz. – Rodzice rodziców rodziców
rodziców?
Dawca również się roześmiał.
– Owszem. To tak, jakbyś oglądał samego siebie oglądającego w lustrze samego siebie,
oglądającego samego siebie w lustrze.
Jonasz zmarszczył brwi.
– Przecież moi rodzice też musieli mieć swoich rodziców! Nigdy wcześniej nie przyszło
mi to do głowy. Kim są rodzice moich rodziców? Gdzie oni są?
– Możesz to sprawdzić w archiwum akt jawnych. Tam znajdziesz ich imiona. Ale
zastanów się, synu. Kiedy zwrócisz się o przydzielenie ci dzieci, kim będą rodzice ich rodziców?
– To oczywiście będą moi rodzice.
– A gdzie oni wtedy będą?
Jonasz zastanowił się.
– Ach – powiedział powoli. – Kiedy skończę swoje szkolenie i zostanę pełnoprawnym
dorosłym, otrzymam własne domostwo. A potem, po kilku latach, to samo będzie z Lilią:
dostanie włas ne domostwo, może własne dzieci, jeśli się o nie zwróci, i wtedy moi rodzice…
– No właśnie.
– Dopóki będą nadal pracować i pozostaną produktywni dla społeczności, będą mieszkać
z innymi bezdzietnymi dorosłymi. A wtedy przestaną być częścią mojego życia. I potem, kiedy
przyjdzie czas, pójdą do domu starców – ciągnął Jonasz, zastanawiając się na głos. – Tam będą
mieli zapewnioną fachową opiekę i szacunek, a kiedy zostaną zwolnieni, odbędzie się ceremonia.
– Na którą nie pójdziesz – zauważył Dawca.
– Oczywiście, że nie, przecież nawet nie będę o tym wiedział. Wtedy będę już zajęty
własnym życiem. Tak samo Lilia. Więc nasze dzieci, jeśli je dostaniemy, też nie poznają
rodziców swoich rodziców. Świetnie wszystko działa w naszej społeczności, prawda? – zapytał
Jonasz. – Dopóki nie dostałem tego wspomnienia, nawet nie zdawałem sobie sprawy, że kiedyś
było inaczej.
– Prawda – zgodził się Dawca.
– Ale mimo wszystko – zawahał się Jonasz – bardzo mi się podobało w tym
wspomnieniu. Chyba rozumiem, dlaczego lubisz je najbardziej. Ale jakoś nie mogłem uchwycić
słowa na opisanie uczucia, które tam było takie silne.
– Miłość – podpowiedział mu Dawca.
– Miłość – powtórzył Jonasz. Zarówno słowo, jak samo pojęcie były dla niego nowe.
Przez chwilę obaj milczeli. Potem odezwał się Jonasz:
– Dawco?
– Tak?
– Chciałbym coś powiedzieć, ale czuję się bardzo głupio. Okropnie głupio.
– Niepotrzebnie. Tutaj nic nie jest głupie. Musisz zaufać wspomnieniom i uczuciom, które
z nich płyną.
– Chciałbym powiedzieć… – zaczął Jonasz ze wzrokiem wbitym w podłogę. – Wiem, że
już nie masz tego wspomnienia, bo oddałeś je mnie, więc może mnie nie zrozumiesz…
– Zrozumiem. Pozostał mi niewyraźny okruch tego wspomnienia. Zresztą, mam wiele
innych wspomnień różnych rodzin, świąt, szczęścia. Miłości.
Jonasz szybko wyrzucił z siebie to, co czuł.
– Pomyślałem, że… To znaczy rozumiem, że to nie jest zbyt praktyczny sposób na życie,
żeby starcy mieszkali w tym samym miejscu co inni, i może nie mieli tak dobrej opieki jak teraz,
i że nasze sposoby są może lepsze. Ale i tak myślałem sobie, to znaczy czułem, że wtedy
właściwie było dobrze. I żałowałem, że u nas tak nie jest, że ty nie możesz być moim dziadkiem.
Rodzina w tym wspomnieniu wydawała się jakby bardziej… – Urwał, bezskutecznie szukając
odpowiedniego słowa.
– Jakby pełniejsza – podsunął Dawca.
Jonasz pokiwał głową.
– Podobało mi się uczucie miłości – wyznał. Nerwowo zerknął na głośnik wiszący na
ścianie, aby upewnić się, że nikt nie słyszy. – Żałuję, że my go już nie mamy – szepnął. –
Oczywiście – dodał pośpiesznie – rozumiem, że to by się nie sprawdziło. Że jest dużo lepiej,
kiedy jesteśmy zorganizowani tak jak teraz. Rozumiem, że to był niebezpieczny sposób na życie.
– Dlaczego?
Jonasz zawahał się. Sam nie był do końca pewien, co ma na myśli. Wyczuwał w tym
sposobie życia jakieś ryzyko, ale nie potrafił go sobie do końca uzmysłowić.
– No… – stwierdził wreszcie, rozpaczliwie czepiając się jakiegokolwiek wyjaśnienia –
oni tam mieli ogień, w samym środku pokoju. W kominku płonął ogień. A na stole były świece.
Wcale się nie dziwię, że takie rzeczy zostały zakazane. Ale i tak – dodał powoli, prawie do
samego siebie – podobało mi się światło i ciepło ognia.
– Mamo? Tato? – zapytał z wahaniem Jonasz po wieczornym posiłku. – Chciałbym wam
zadać jedno pytanie.
– O co chodzi, Jonaszu? – zapytał ojciec.
Jonasz zmusił się do wypowiedzenia słów, które układał w głowie przez całą powrotną
drogę do domu, chociaż czuł, jak na twarzy rozlewa mu się rumieniec skrępowania.
– Czy wy mnie kochacie?
Przez chwilę panowało niezręczne milczenie. Wreszcie ojciec zaśmiał się lekko.
– Jonaszu, jak słowo daję. Odrobinę precyzji językowej!
– Jak to? – zapytał Jonasz. Rozbawienie nie było tym, czego oczekiwał.
– Ojciec chce powiedzieć, że użyłeś szalenie ogólnikowego słowa, tak pozbawionego
treści, że już niemal całkowicie wyszło z użycia – starannie wyjaśniła matka.
Jonasz patrzył, nie rozumiejąc. Pozbawione treści?
Nigdy dotąd nie doznał wrażenia, w którym czułoby się głębszą treść niż w tamtym
wspomnieniu.
– A nasza społeczność nie może przecież funkcjonować gładko, jeśli nie będziemy dbali
o precyzję językową. Możesz zapytać, czy sprawia nam przyjemność przebywanie z tobą –
odpowiedź będzie twierdząca.
– Albo – podsunął ojciec – czy jesteśmy dumni z twoich osiągnięć. Z całego serca
odpowiedzielibyśmy, że tak.
– Czy rozumiesz, dlaczego używanie słowa „miłość” jest czymś nieodpowiednim? –
chciała upewnić się matka.
Jonasz kiwnął głową.
– Tak, dziękuję, rozumiem – odpowiedział powoli.
Po raz pierwszy skłamał rodzicom.
– Gabriel? – tej samej nocy Jonasz szepnął nowemu dziecku.
Kojec znowu stał w jego pokoju. Po tym, jak Gabriel smacznie przespał cztery noce w
pokoju Jonasza, rodzice uznali, że eksperyment zakończył się sukcesem, a Jonasz jest bohaterem.
Gabriel szybko rósł, umiał już chodzić na czworakach po całym pokoju, śmiał się i próbował
stawać na własnych nogach. Teraz, wyrokował szczęśliwy ojciec, skoro potrafi już przespać noc,
na pewno zostanie przeniesiony z ośrodka opieki. Otrzyma oficjalne imię i w grudniu – a więc
już za dwa miesiące – zostanie przekazany własnej rodzinie.
Jednak kiedy Gabriel został zabrany z pokoju Jonasza, znowu przestał sypiać i całą noc
płakał.
Teraz znalazł się więc z powrotem w sypialni Jonasza, gdyż uznano, że potrzeba mu
jeszcze trochę czasu. A skoro Gabi najwyraźniej czuł się u Jonasza dobrze, miał tam pozostać
nieco dłużej, dopóki nie nauczy się przesypiać nocy. Piastuni patrzyli na przyszłość Gabriela z
wielkim optymizmem.
Gabriel nie zareagował na szept Jonasza. Spał twardym snem.
– Gabi, wszystko może się zmienić – kontynuował Jonasz. – Wszystko może być inne.
Nie wiem jak, ale musi być jakiś sposób, żeby wszystko nie było identyczne. Mogłyby na
przykład istnieć kolory. I dziadkowie – dodał, patrząc w ciemności na sufit sypialni. – A każdy
miałby własne wspomnienia. Ty wiesz, co to takiego – szepnął, odwracając się w stronę kojca.
Gabriel oddychał równo i głęboko. Jonasz lubił, kiedy Gabriel był z nim, chociaż czuł się
trochę winny z powodu swojego sekretu. Co noc przekazywał Gabrielowi jakieś wspomnienia:
wspomnienia wycieczek łodzią i słonecznych majówek, wspomnienia deszczu uderzającego
miękko o szyby. Wspomnienia tańca na bosaka po mokrej trawie.
– Gabi?
Nowe dziecko poruszyło się lekko przez sen. Jonasz spojrzał w jego stronę.
– Mogłaby istnieć miłość – szepnął.
Następnego ranka Jonasz po raz pierwszy nie wziął swojej pigułki. Coś, co zakiełkowało
w nim dzięki wspomnieniom, kazało mu ją wyrzucić.
17
W DNIU DZISIEJSZYM OGŁASZAMY POZAPLANOWY DZIEŃ WOLNY. Jonasz,
rodzice, Lilia – wszyscy odwrócili się zaskoczeni ku głoś nikowi, z którego rozległo się
obwieszczenie. Podobna rzecz zdarzała się niezmiernie rzadko i cała społeczność uwielbiała takie
sytuacje. Dorośli nie musieli w tym dniu iść do pracy, a dzieci – do szkoły ani na szkolenia.
Wszelkie niezbędne obowiązki – opiekę nad dziećmi, dostawy żywności, opiekę nad starcami –
przejmowali robotnicy zastępczy, którzy dostaną swój wolny dzień później. Cała społeczność
miała wolne.
Jonasz wydał radosny okrzyk i odłożył teczkę z pracą domową. Właśnie miał wychodzić
do szkoły. Teraz szkoła była dla niego mniej ważna – a już niedługo oficjalna nauka w szkole
miała dobiec końca. Mimo to dwunastolatkowie, choć rozpoczęli swoje szkolenia do
wykonywania dorosłych obowiązków, nadal musieli uczyć się na pamięć niekończących się list
przepisów oraz poznawać najnowsze technologie.
Jonasz życzył rodzicom, siostrze i Gabrielowi dobrego dnia, po czym wsiadł na rower i
wyruszył na poszukiwanie Aszera.
Już od czterech tygodni nie brał pigułek. Wróciło pobudzenie i Jonasz czuł się nieco
winny i skrępowany z powodu przyjemnych snów, które przychodziły do niego nocą. Wiedział
jednak, że nie potrafiłby już wrócić do wyzbytego uczuć świata, w którym żył tak długo.
Jego nowe, spotęgowane uczucia przenikały nie tylko sny. Choć Jonasz wiedział, że
częściowo są one wywołane odstawieniem pigułek, uznał, że uczucia biorą się również ze
wspomnień. Widział już wszystkie kolory – nauczył się też zatrzymywać na nich wzrok, więc w
jego oczach drzewa, trawy i krzewy były odtąd zawsze zielone. Zarumienione policzki Gabriela
utrzymywały różowy odcień nawet podczas snu. A jabłka były już zawsze, ale to zawsze
czerwone.
W swoich wspomnieniach Jonasz zdążył już obejrzeć oceany, górskie jeziora i bulgocące
leśne strumienie i teraz inaczej już patrzył na znajomą, szeroką rzekę płynącą wzdłuż ścieżki.
Widział całe zawarte w niej światło i wszystkie barwy niesione przez jej spokojne wody, całą
związaną z nią historię. Wiedział już, że Poza Granicą jest jakieś miejsce, z którego przybyła, a
także inne, do którego płynie.
Czuł się szczęśliwy w tym nieplanowanym dniu wolnym – zawsze czuł się tak w wolne
dni, ale tym razem jego szczęście było głębsze niż kiedykolwiek wcześniej. Pamiętając jak
zawsze o językowej precyzji, Jonasz zdał sobie sprawę, że doświadcza uczuć o nowej głębi. W
pewnym sensie nie były to te same uczucia, o których co wieczór rozmawiali bez końca wszyscy
obywatele w każdym domostwie.
„Czułam się zła, bo ktoś łamał przepisy na placu zabaw”, stwierdziła kiedyś Lilia,
zaciskając drobną dłoń w pięść, żeby pokazać swój gniew. Cała rodzina – także Jonasz –
rozmawiała wtedy o możliwych powodach, dla których złamano przepisy, i podkreślała potrzebę
wyrozumiałości i cierpliwości, aż Lilia rozluźniła zaciśniętą piąstkę i gniew przeszedł.
Jednak Lilia nie czuła wcale gniewu, uświadomił sobie teraz Jonasz. Była to jedynie
powierzchowna niecierpliwość, rozdrażnienie – nic więcej. Jonasz był tego pewien, bo teraz
wiedział już, czym jest gniew. W swoich wspomnieniach zdążył doświadczyć niesprawiedliwości
i okrucieństwa, na myśl o których wzbierała w nim taka wściekłość, że spokojna rozmowa przy
wieczornym posiłku na podobny temat po prostu nie wchodziła w grę.
„Dzisiaj czuję się smutna” – mówiła jego matka, a on ją pocieszał.
Teraz jednak Jonasz miał już doświadczenie prawdziwego smutku. Poznał, co to żałoba.
Wiedział, że takich uczuć nie da się szybko ukoić.
Takie uczucia były głębsze i nie wymagały słów. Były dotkliwe.
Dzisiaj Jonasz czuł szczęście.
– Aszer! – Wypatrzył rower przyjaciela, oparty o drzewo na skraju boiska. Obok na
ziemi leżały bezładnie inne rowery. W dni wolne nie obowiązywały zwykłe przepisy
porządkowe.
Jonasz gwałtownie zahamował, zarzucając tylnym kołem, po czym rzucił swój rower
obok pozostałych.
– Hej, Aszer! – zawołał, rozglądając się. Boisko wydawało się puste. – Gdzie jesteś?
– Bach! – usłyszał głos dziecka zza pobliskiego krzaka. – Ta, ta, ta, ta, ta!
Jedenastolatka imieniem Tania chwiejnym krokiem wynurzyła się z ukrycia.
Dramatycznym gestem chwyciła się za brzuch i ruszyła zygzakiem po boisku, potykając się i
jęcząc.
– Dostałam! – krzyknęła i z uśmiechem upadła na ziemię.
– Bang!!!
Stojący na skraju boiska Jonasz poznał głos Aszera. Widział, jak jego przyjaciel
przeskoczył od jednego drzewa za drugie, celując z wyimaginowanej broni.
– Bang!!! Jonasz, stoisz na linii ognia! Uważaj!
Jonasz odsunął się. Podszedł do roweru Aszera i uklęknął, żeby się skryć. Często bawił
się w to z innymi dziećmi – zabawę w dobrych i złych, nieszkodliwą rozrywkę, która pozwalała
im się wyszaleć i trwała tak długo, aż wszyscy znaleźli się na ziemi, powykręcani w
zwariowanych pozach.
Nigdy wcześniej nie zdawał sobie sprawy, że jest to zabawa w wojnę.
– Do ataku! – Okrzyk dobiegł zza małego magazynu, w którym przechowywano sprzęt
do zabaw. Runęło zza niego troje dzieci, celując z trzymanych na niby karabinów.
Z drugiej strony boiska rozległ się drugi okrzyk:
– Do kontrataku, naprzód!
Z różnych kryjówek wyłoniła się horda dzieci – Jonasz zauważył wśród nich Fionę –
które biegły przygięte do ziemi, strzelając poprzez całą szerokość boiska. Niektóre chwytały się
przesadnymi gestami za serca i brzuchy, udając, że zostały trafione, po czym padały na ziemię,
tłumiąc chichot.
Jonasz poczuł, jak wzbierają w nim emocje. Ani się obejrzał, jak wszedł na boisko.
– Dostałeś, Jonasz! – wrzasnął Aszer zza drzewa. – Bang!!! Znowu dostałeś!
Jonasz stał sam na środku boiska. Nacierające armie zwolniły, dzieci wyprostowały się i
przyglądały mu się z niepokojem.
Jonasz znowu widział w myślach twarz chłopca, który umierał na polu bitwy, błagając go
o wodę. Czuł, że coś go dławi w gardle i nie pozwala mu oddychać.
Jedno z dzieci uniosło nieistniejący karabin i wycelowało w Jonasza: „Ta, ta, ta!”. Potem
wszyscy zamilkli. W niezręcznej ciszy słychać było tylko przyspieszony oddech Jonasza, który
usiłował opanować łzy.
Potem, kiedy nic się nie stało, dzieci nerwowo popatrzyły po sobie i rozeszły się powoli.
Słyszał, jak podnoszą rowery i odjeżdżają.
Zostali tylko Aszer i Fiona.
– Jonasz, co się stało? To była tylko zabawa – powiedziała Fiona.
– Wszystko popsułeś – stwierdził poirytowanym tonem Aszer.
– Nie bawcie się tak więcej – rzekł błagalnie Jonasz.
– To ja jestem szkolony na zastępcę kierownika do spraw rekreacji, nie ty – zauważył
zdenerwowany Aszer. – Gry i zabawy nie należą do twojej specjalności.
– Specjalizacji – poprawił go mechanicznie Jonasz.
– Nieważne. Nie będziesz nam mówił, w co się bawić, choćbyś nawet miał zostać
nowym Odbiorcą. – Aszer nagle spojrzał na niego ostrożnie. – Przepraszam, że nie traktuję cię z
należytym szacunkiem.
– Aszer – powiedział Jonasz. Starał się mówić rozważnie i serdecznie, żeby wyrazić
dokładnie to, co miał na myśli. – Nie mogłeś o tym wiedzieć. Ja też do niedawna o tym nie
wiedziałem. Ale ta zabawa jest okrutna. W przeszłości…
– Jonasz, powiedziałem przepraszam.
Jonasz westchnął. Sprawa była skazana na niepowodzenie. Oczywiście, że Aszer nic nie
zrozumie.
– Przyjmuję twoje przeprosiny, Aszer – powiedział zmęczonym głosem.
– Chcesz się przejechać nad rzekę, Jonasz? – spytała Fiona, nerwowo przygryzając
wargę.
Jonasz spojrzał na nią – wyglądała przepięknie. Przez krótką chwilę myślał, że niczego
nie pragnie bardziej niż spokojnej przejażdżki ścieżką wzdłuż rzeki i rozmowy ze swoją delikatną
przyjaciółką. Ale wiedział już, że podobne przyjemności zostały mu odebrane. Potrząsnął głową.
Po chwili przyjaciele odwrócili się i poszli w stronę rowerów. Jonasz patrzył, jak odjeżdżają.
Ciężkim krokiem podszedł do ławki obok magazynu i usiadł, ogarnięty poczuciem straty.
Jego dzieciństwo, swoboda, bezpieczeństwo – wszystko wydawało się wymykać mu z rąk.
Odkąd zdobył swoje nowe, spotęgowane uczucia, przytłaczały go śmiech i krzyk rówieśników,
ich zabawa w wojnę. Ale wiedział, że bez wspomnień nikt go nie zrozumie. Czuł ogromną miłość
do Aszera i Fiony. Jednak nie mógł im przekazać wspomnień. Miał pewność, że niczego nie
zdoła zmienić.
Tego wieczoru, kiedy wrócił do swojego domostwa, Lilia szczebiotała wesoło, jak
cudownie spędziła wolny dzień, bawiąc się z przyjaciółmi, jedząc posiłek pod gołym niebem oraz
– przyznała się – przez chwilę próbując jeździć na rowerze ojca.
– Nie mogę się doczekać, kiedy za miesiąc dostanę własny rower. Rower taty jest za
duży. Przewróciłam się – wyjaśniła spokojnie. – Całe szczęście, że Gabi nie siedział w swoim
foteliku!
– No myślę, że to wielkie szczęście – zgodziła się matka, surowo marszcząc czoło na
samą myśl o podobnej możliwości. Gabriel pomachał rączkami na dźwięk własnego imienia.
Dopiero przed tygodniem nauczył się sam chodzić. W centrum opieki pierwsze kroki nowego
dziecka zawsze były okazją do świętowania, stwierdził ojciec, ale i oznaczały wprowadzenie
dyscypliny. Teraz ojciec co wieczór przynosił ze sobą do domu cienką trzcinkę, na wypadek
gdyby Gabriel nie zachowywał się jak należy.
Ale Gabriel był szczęśliwym, wesołym berbeciem. Teraz ruszył niepewnym krokiem
przez cały pokój, śmiejąc się.
– Ga! – zaszczebiotał. – Ga! – Zawsze tak wymawiał własne imię.
Jonasz rozjaśnił się. Do tej pory dzień był przygnębiający, mimo że dobrze się zaczął. W
tej chwili jednak wyrzucił z siebie ponure myśli. Pomyślał, że mógłby zacząć uczyć Lilię jeździć
na rowerze, żeby już całkiem niedługo mogła z dumą odjechać ze swojej ceremonii
dziewięciolatków. Trudno było uwierzyć, że upłynął już prawie rok, odkąd przeszedł do
dwunastolatków.
Jonasz uśmiechnął się, patrząc, jak nowe dziecko ostrożnie stawia jedną stopę za drugą,
uśmiechając się do samego siebie z radości na tę nowo zdobytą umiejętność.
– Dzisiaj muszę wcześniej iść spać – powiedział ojciec. – Jutro czeka mnie pracowity
dzień. Urodzą się te bliźnięta, a badanie wykazało, że są jednojajowe.
– Jedno zostaje, drugie Poza Granicę! – zawołała śpiewnie Lilia. – Jedno zostaje, drugie
Poza…
– Tato, czy to ty je zabierasz Poza Granicę? – spytał Jonasz.
– Nie, ja tylko dokonuję wyboru. Ważę obydwoje bliźniąt, większe podaję piastunowi,
który mi pomaga, a potem biorę mniejsze, myję je i otulam w becik. Potem jeszcze mała
ceremonia zwolnienia i… – Spojrzał z uśmiechem na Gabriela. – I pa, pa, pa! – powiedział
specjalnym, słodkim tonem zarezerwowanym dla nowych dzieci, machając do Gabriela
pożegnalnym gestem.
Gabriel zaśmiał się i odmachał.
– I wtedy ktoś po nie przychodzi? Ktoś Spoza Granicy?
– Nie inaczej, Jonaszku-kamaszku.
Jonasz z zażenowaniem przewrócił oczami, słysząc, jak ojciec znowu używa jego
głupiutkiego przydomka z dzieciństwa.
Lilia zamyśliła się głęboko.
– A co by było, gdyby Poza Granicą dali małemu bliźniakowi jakieś imię, na przykład
Jonatan, a podczas ceremonii imion tutaj, w naszej społeczności, tego drugiego też nazwalibyśmy
Jonatan, więc dwoje dzieci miałoby takie samo imię, a do tego wyglądałoby zupełnie tak samo,
aż kiedyś, na przykład gdy będą w sześciolatkach, jedna grupa sześciolatków pojedzie autobusem
do innego osiedla, a tam, w tym drugim osiedlu, w innej grupie sześciolatków będzie drugi
Jonatan, tylko że będzie wyglądał zupełnie tak samo jak ten pierwszy, i może ktoś ich pomyli i
zabierze do domu nie tego Jonatana, co trzeba, i może jego rodzice nie zauważą, a wtedy…
Lilii zabrakło tchu.
– Lilio – stwierdziła matka. – Mam wyśmienity pomysł. Może kiedy przejdziesz do
dwunastolatków, dostaniesz przydział na gawędziarza? Już od dawna nie mieliśmy w osiedlu
gawędziarza. Ale gdybym należała do komisji, na pewno nie wybrałabym do tej pracy nikogo
innego!
Lilia uśmiechnęła się.
– Mam jeszcze lepszy pomysł na opowiadanie – ogłosiła. – A co by było, gdybyśmy tak
wszyscy byli bliźniętami, tylko nic byśmy o tym nie wiedzieli, i wtedy Poza Granicą byłaby
druga Lilia i drugi Jonasz, i drugi tata, i drugi Aszer, i druga przewodnicząca starszyzny, i
druga…
– Lilio – jęknął ojciec. – Pora iść do łóżka.
18
Dawco – zapytał Jonasz następnego dnia – czy ty kiedykolwiek zastanawiasz się nad
zwolnieniem?
– Masz na myśli moje własne zwolnienie czy zagadnienie zwalniania w ogóle?
– Chyba jedno i drugie. Przepra… To znaczy, chyba powinienem wyrażać się
precyzyjniej. Ale sam nie wiem dokładnie, o co mi chodzi.
– Usiądź. Nie musisz leżeć, kiedy rozmawiamy.
Jonasz, który już leżał na łóżku, kiedy przyszło mu do głowy pytanie, usiadł z powrotem.
– Myślę o tym od czasu do czasu – powiedział Dawca. – Myślę o własnym zwolnieniu,
kiedy bardzo cierpię. Czasami żałuję, że nie wolno mi się o nie zwrócić. Ale to niemożliwe,
dopóki nie zostanie wyszkolony nowy Odbiorca.
– Czyli ja – powiedział Jonasz przygnębionym tonem. Wcale mu się nie spieszyło do
zakończenia szkolenia, kiedy to sam miałby zostać nowym Odbiorcą. Rozumiał dobrze, jak
okropnie trudne i samotne było to życie, pomimo wszelkich zaszczytów. – Ja też nie mogę się
ubiegać o zwolnienie – powiedział. – Tak było napisane w moich zasadach.
Dawca zaśmiał się sucho.
– Wiem o tym. Te zasady ukuli dziesięć lat temu, kiedy poprzednia próba skończyła się
porażką.
Jonasz wiele razy słyszał już o poprzednim niepowodzeniu. Nadal jednak nie wiedział, co
się stało przed dziesięcioma laty.
– Dawco – odezwał się – opowiedz mi, co się wydarzyło dziesięć lat temu. Proszę cię.
Dawca wzruszył ramionami.
– Z pozoru to była prosta sprawa. Wybrano przyszłego Odbiorcę, tak samo jak ciebie.
Wybieranie poszło dość gładko, odbyła się ceremonia i ogłoszono dokonany wybór. Wszyscy
wiwatowali, tak samo jak tobie. Dla Odbiorcy było to zaskoczenie, trochę też powód do lęku, tak
samo jak dla ciebie.
– Rodzice mówili mi, że to była dziewczyna.
Dawca kiwnął głową.
Jonasz pomyślał o swojej ulubionej dziewczynie, Fionie, i zadrżał. Nie chciałby, aby jego
delikatna przyjaciółka miała przecierpieć to co on, odbierając wspomnienia.
– Jaka ona była? – zapytał Dawcę.
Dawca zamyślił się; wyglądał na zasmuconego.
– To była wyjątkowa młoda kobieta. Bardzo opanowana i spokojna. Inteligentna, miała
zapał do nauki. – Dawca potrząsnął głową i wziął głęboki oddech. – Wiesz co, Jonaszu, kiedy
przyszła do mnie, do tego pokoju, kiedy stawiła się na szkolenie…
Jonasz przerwał mu pytaniem.
– Powiedz, jak miała na imię? Rodzice przekazali mi, że jej imienia nie wolno więcej
wymieniać. Ale czy nie mógłbyś powiedzieć tylko mnie samemu?
Dawca zawahał się, jakby wypowiedzenie jej imienia mogło zadać rozdzierający ból.
– Na imię miała Rosemary – powiedział w końcu Jonaszowi.
– Rosemary. Podoba mi się to imię.
Dawca podjął opowiadanie.
– Kiedy przyszła do mnie po raz pierwszy, usiadła w tym samym fotelu co ty pierwszego
dnia. Miała wiele zapału, była podniecona, trochę się bała. Rozmawialiśmy, próbowałem
wszystko wyjaśnić najlepiej, jak umiałem.
– Tak jak ze mną.
Dawca zaśmiał się smutno.
– Trudno jest to wyjaśnić. Wszystko tak bardzo wykracza poza zwykłe doświadczenia.
Ale starałem się, a ona słuchała uważnie. Pamiętam, jak błyszczały jej oczy.
Nagle Dawca podniósł wzrok.
– Jonaszu, dałem ci kiedyś moje ulubione wspomnienie. Wciąż pozostał mi jego
strzępek. Pokój, rodzina, dziadkowie, pamiętasz?
Jonasz kiwnął głową. Oczywiście, że pamiętał.
– Tak – odpowiedział. – Było w nim to cudowne uczucie, które nazywasz miłością.
– Zrozumiesz więc, co czułem wobec Rosemary – wyjaśnił Dawca. – Kochałem ją.
Ciebie też kocham – dodał.
– Co się z nią stało? – spytał Jonasz.
– Zaczęło się szkolenie. Była dobrym Odbiorcą, tak samo jak ty. Miała tyle entuzjazmu,
tak ją zachwycały nowe doświadczania. Pamiętam jej śmiech…
Głos mu się załamał i Dawca urwał.
– I co się stało? – po chwili znowu zapytał Jonasz. – Proszę cię, powiedz mi.
Dawca zamknął oczy.
– Jonaszu, kiedy przekazywałem jej ból, myślałem, że pęknie mi serce. Ale musiałem to
zrobić, tak samo jak musiałem to zrobić z tobą.
Zapadła cisza. Jonasz czekał. Wreszcie Dawca podjął opowieść.
– Pięć tygodni. Tylko tyle. Dałem jej dobre wspomnienia: przejażdżka na karuzeli,
zabawa z małym kociakiem, majówka. Czasami wybierałem jakieś wspomnienie, bo wiedziałem,
że ją rozśmieszy. W tym pokoju tak długo panowała cisza, że jej śmiech był dla mnie jak skarb.
Ale ona była taka sama jak ty, Jonaszu. Chciała doświadczyć wszystkiego. Wiedziała, że to jej
obowiązek. Więc prosiła mnie o trudniejsze wspomnienia.
Jonasz wstrzymał na chwilę oddech.
– Nie dałeś jej chyba tamtej wojny, prawda? Zaraz na początku?
Dawca potrząsnął głową i westchnął.
– Nie. Ani nie dałem jej fizycznego bólu. Ale dałem jej samotność i poczucie straty.
Przekazałem jej wspomnienie dziecka odłączonego od rodziców. To było pierwsze takie
wspomnienie. Kiedy skończyłem, wydawała się oszołomiona.
Jonasz przełknął ślinę. Rosemary z jej śmiechem zaczęła mu się wydawać realna,
wyobrażał sobie, jak wstrząśnięta podnosi się z łóżka.
Dawca opowiadał dalej.
– Wtedy wycofałem się i zacząłem jej przekazywać więcej drobnych przyjemności. Ale
kiedy poznała ból, wszystko się zmieniło. Widziałem to w jej spojrzeniu.
– Brakowało jej odwagi? – podsunął Jonasz.
Dawca nie odpowiedział.
– Nalegała, żebym kontynuował, żebym jej nie oszczędzał. Mówiła, że to jej obowiązek.
A ja wiedziałem, że przecież ma rację. Nie mogłem jednak zdobyć się na to, żeby jej zadać
fizyczny ból. Ale dałem jej wiele różnych rodzajów udręki. Nędzę, głód, przerażenie. Musiałem
to zrobić, Jonaszu: to był mój obowiązek. Ona została wybrana. – Dawca spojrzał na niego
błagalnie i Jonasz pogłaskał go po dłoni. – Wreszcie pewnego dnia skończyliśmy popołudniową
sesję. To była ciężka próba. Starałem się skończyć – tak samo jak z tobą – przekazując jej coś
wesołego, coś dobrego. Ale czasy śmiechu już się skończyły. Wstała bardzo cicho, ze
zmarszczonym czołem, jakby podejmowała jakąś decyzję. Potem podeszła do mnie, objęła mnie i
pocałowała w policzek. – Jonasz widział, jak Dawca pogłaskał się po policzku, przypominając
sobie dotyk ust Rosemary sprzed dziesięciu lat. – Tamtego dnia wyszła stąd i nie wróciła do
swojego domostwa. Spiker powiadomił mnie, że poszła prosto do przewodniczącej starszyzny i
zwróciła się o zwolnienie.
– Ale to wbrew zasadom! Szkolony Odbiorca nie może ubiegać się o zwolnienie ze
społ…
– Tak mówią twoje zasady, Jonaszu. Jej były inne. Zwróciła się o zwolnienie i musieli
się zgodzić. Nigdy więcej jej nie zobaczyłem.
A więc tak wyglądało to niepowodzenie, pomyślał Jonasz. Nie ulegało wątpliwości, że
Dawca głęboko je przeżył, ale mimo wszystko nie przedstawiało się to zbyt strasznie. On sam,
Jonasz, nigdy by czegoś podobnego nie zrobił – nigdy nie zażyczyłby sobie zwolnienia, choćby
szkolenie było najboleśniejsze. Dawca potrzebował następcy, a on został wybrany.
Jonaszowi przyszła do głowy pewna myśl. Rose mary została zwolniona prawie na
samym początku szkolenia. Ale co by było, gdyby coś się przydarzyło Jonaszowi? Teraz zdążył
już zgromadzić ładunek wspomnień z całego roku szkolenia.
– Dawco – zapytał – wiem, że nie wolno mi zwrócić się o zwolnienie. Ale gdybym uległ
jakiemuś wypadkowi? Gdybym na przykład wpadł do rzeki jak tamten czterolatek, Kaleb? No
nie, to bez sensu, bo ja potrafię dobrze pływać. Ale gdybym nie umiał pływać, wpadł do rzeki i
zginął? Nie byłoby już nowego Odbiorcy, ale ty zdążyłbyś oddać bardzo dużo ważnych
wspomnień, więc choćby nawet wybrali nowego Odbiorcę, wspomnienia znikłyby, z wyjątkiem
tych strzępków, które ci zostają? A wtedy co by było, gdyby… – Nagle wybuchnął śmiechem. –
Gadam jak moja siostra Lilia.
Dawca spojrzał na niego poważnym wzrokiem.
– Po prostu trzymaj się z dala od rzeki, przyjacielu – stwierdził. – Społeczność straciła
Rosemary po pięciu tygodniach i była to dla jej członków katastrofa. Nie potrafię sobie
wyobrazić, co by się stało, gdyby stracili ciebie.
– Dlaczego to była katastrofa?
– Chyba już ci kiedyś wspominałem – przypomniał Dawca – że kiedy Rosemary odeszła,
jej wspomnienia wróciły do ludzi. Gdyby utracili ciebie w tej rzece, Jonaszu, twoje wspomnienia
nie zginęłyby razem z tobą. Wspomnienia są wieczne. W ciągu pięciu tygodni szkolenia nie
zdążyłem jej przekazać zbyt wielu wspomnień, a w dodatku większość z nich była dobra. Ale
posiadła również kilka strasznych wspomnień, które ją przybiły. Na pewien czas przybiły one
całą społeczność. Taki zalew uczuć! To było dla obywateli coś zupełnie nieznanego. Byłem tak
zdruzgotany własną żałobą i stratą, własnym poczuciem porażki, że nawet nie próbowałem im
wtedy pomóc przez to przejść. Byłem też zły. – Dawca przez chwilę milczał; widać było, że nad
czymś się zastanawia. – Wiesz co – stwierdził wreszcie – gdyby stracili ciebie, po całym
szkoleniu, które odebrałeś, wszystkie te wspomnienia wróciłyby do nich.
Jonasz skrzywił się.
– Nie byliby zachwyceni.
– Z pewnością. W ogóle nie wiedzieliby, jak sobie z tym radzić.
– Ja sam nie wiedziałbym, jak sobie z tym poradzić, gdyby nie twoja pomoc – zauważył
Jonasz.
Dawca kiwnął głową.
– Wydaje mi się – powiedział powoli – że mógłbym…
– Mógłbyś co?
Dawca nadal był pogrążony w myślach. Po chwili powiedział:
– Gdybyś odpłynął z prądem rzeki, pewnie mógłbym dopomóc całej społeczności tak
samo, jak pomogłem tobie. To interesująca koncepcja. Muszę się jeszcze nad nią zastanowić.
Może jeszcze kiedyś o tym porozmawiamy. Ale nie tym razem. Cieszę się, że jesteś dobrym
pływakiem, Jonaszu. Ale trzymaj się z dala od rzeki. – Zaśmiał się lekko, ale nie był to beztroski
śmiech. Myślami przebywał gdzie indziej, a z jego spojrzenia wyzierało wielkie poruszenie.
19
Jonasz zerknął na zegar. Zawsze było mnóstwo pracy i rzadko zdarzało się, żeby po
prostu sobie siedzieli z Dawcą i rozmawiali, tak jak przed chwilą.
– Przykro mi, że zmarnowaliśmy tyle czasu na moje pytania – stwierdził. – Zapytałem o
zwalnianie, bo mój ojciec zwalnia dzisiaj jedno nowe dziecko, bliźniaka. Musi jednego wybrać, a
drugiego zwolnić. To się odbywa według wagi. – Jonasz znowu zerknął na zegar. – Właściwie
chyba już skończył; to musiało się odbyć dzisiaj rano.
Dawca miał poważny wyraz twarzy.
– Nie podoba mi się, że to robią – powiedział cicho, prawie do siebie.
– Przecież nie możemy mieć w społeczności dwóch identycznych osób! Pomyśl, ile by
to narobiło zamieszania! – zachichotał Jonasz. – Szkoda, że nie można się temu przyjrzeć – dodał
po chwili. Zrobiło mu się przyjemnie na myśl, jak ojciec dokonuje ceremonii, myje i otula
małego bliźniaka. Ojciec był bardzo łagodnym człowiekiem.
– Można – powiedział Dawca.
– Nie – odpowiedział Jonasz. – Dzieciom nigdy nie pozwalają na to patrzeć. To bardzo
osobista sprawa.
– Jonaszu – zaczął Dawca – wiem, że bardzo starannie przeczytałeś swoje instrukcje
szkoleniowe. Pamiętasz przecież, że wolno ci zadać każde pytanie.
Jonasz kiwnął głową.
– No tak, ale…
– Jonaszu, kiedy już skończymy, to ty będziesz nowym Odbiorcą. Będzie ci wolno
czytać książki, będziesz miał wspomnienia. Masz nieograniczony dostęp do wszystkiego. To
część twojego szkolenia. Jeśli chcesz zobaczyć zwolnienie, wystarczy o to poprosić.
Jonasz wzruszył ramionami.
– No to może kiedyś się wybiorę. Ale na to akurat jest już za późno. Jestem pewien, że
miało być dzisiaj rano.
Wtedy Dawca powiedział coś, o czym Jonasz dotąd nie wiedział.
– Wszystkie osobiste zwolnienia są nagrywane. Znajdują się w archiwum akt
niejawnych. Czy chcesz obejrzeć zwolnienie, które odbyło się dziś rano?
Jonasz zawahał się. Obawiał się, że ojciec nie byłby zadowolony, gdyby Jonasz miał
obejrzeć coś równie osobistego.
– Wydaje mi się, że powinieneś – stwierdził Dawca zdecydowanym tonem.
– No dobrze – powiedział Jonasz. – Jak mam to zrobić?
Dawca wstał z fotela, podszedł do głośnika wiszącego na ścianie i przełączył go na
pozycję WŁĄCZONY.
Natychmiast odezwał się głos.
– Tak, Odbiorco? W czym mogę pomóc?
– Chciałbym obejrzeć dzisiejsze zwolnienie bliźniaka.
– Chwileczkę, Odbiorco. Dziękuję za polecenie.
Jonasz patrzył na ekran znajdujący się nad rzędem przełączników. Jego pusta płaszczyzna
zamigotała od różnych zygzaków, potem pojawiły się jakieś liczby, a po nich data i godzina.
Jonasz był zdumiony i zachwycony podobną możliwością, i zaskoczony, że nie wiedział o tym
wcześniej.
Nagle zobaczył niewielkie pomieszczenie bez okien, całe puste z wyjątkiem łóżka i stołu
z jakimś sprzętem – Jonasz poznał stojącą na stole wagę, widział ją już wcześniej, kiedy odbywał
zajęcia nadobowiązkowe w centrum opieki – oraz jednej szafki. Na podłodze leżała jasna
wykładzina.
– To przecież zwykły pokój – zauważył. – Myślałem, że może to się odbywa w
audytorium, żeby mogli przyjść wszyscy. Wszyscy starcy przychodzą na ceremonię zwolnienia.
Ale jeśli to tylko nowo narodzone dziecko, pewnie nie…
– Ćśś – uciszył go Dawca, nie odrywając oczu od ekranu.
Do pokoju wszedł ojciec Jonasza w specjalnym uniformie piastuna, niosąc w ramionach
maleńkiego noworodka owiniętego w miękki becik. Za nim weszła kobieta w podobnym
uniformie z drugim dzieckiem na ręku.
– To mój ojciec. – Jonasz zauważył, że mówi szeptem, jakby się bał obudzić śpiące
maluchy. – A ta druga piastunka to jego asystentka. Jeszcze cały czas jest na szkoleniu, ale już
niedługo skończy.
Piastuni odwinęli dzieci z becików i położyli obu nagich, jednakowych chłopców na
łóżku. Zafascynowany Jonasz patrzył, jak ojciec łagodnie kładzie na wadze najpierw jednego, a
potem drugiego.
– W porządku. – Ojciec uśmiechnął się do kobiety. – Przez chwilę wydawało mi się, że
ważą dokładnie tyle samo. Wtedy dopiero mielibyśmy problem. Ale ten tutaj… – owinął jednego
z bliźniaków w becik i podał go kobiecie – waży równo sześć funtów. Możesz go umyć, ubrać i
zabrać z powrotem do ośrodka opieki.
Kobieta wzięła nowe dziecko i wyszła tymi samymi drzwiami, przez które weszła.
Jonasz patrzył na ojca, pochylonego nad wiercącym się na łóżku dzieckiem.
– A ty, malutki, ważysz tylko pięć funtów i dziesięć uncji. Mizerotka!
– Zawsze mówi takim tonem do Gabriela – zauważył z uśmiechem Jonasz.
– Patrz – powiedział Dawca.
– Teraz go umyje i otuli becikiem – wyjaśnił mu Jonasz. – Tak mi mówił.
– Nic nie mów, Jonaszu – nakazał dziwnym tonem Dawca. – Patrz.
Jonasz posłusznie skupił się na ekranie, czekając, co będzie dalej. Zwłaszcza ciekaw był
samej ceremonii.
Ojciec odwrócił się i otworzył szafkę. Wyciągnął z niej strzykawkę i małą butelkę.
Bardzo ostrożnie włożył igłę do butelki i zaczął napełniać strzykawkę przejrzystym płynem.
Jonasz skrzywił się ze współczuciem. Wyleciało mu z głowy, że nowe dzieci muszą
dostawać zastrzyki.
Sam nie cierpiał zastrzyków, chociaż wiedział, że są niezbędne.
Ku jego zaskoczeniu ojciec bardzo starannie przyłożył igłę do czubka głowy nowego
dziecka, nakłuwając pulsujące ciemię. Dziecko poruszyło rękami i nogami i zaczęło płakać.
– Dlaczego on…
– Ćśś – odpowiedział ostro Dawca.
Ojciec zaczął coś mówić i Jonasz zdał sobie sprawę, że słyszy odpowiedź na pytanie,
które chciał zadać. Swoim specjalnym tonem, przybieranym tylko wobec małych dzieci, ojciec
mówił:
– Wiem, wiem. To boli, malutki. Ale musiałem znaleźć żyłę, a w twoich łapkach żyły są
jeszcze za malutkie.
Bardzo powoli nacisnął tłok, wstrzykując płyn do czaszki dziecka, aż opróżnił całą
strzykawkę.
– Gotowe. Nie było tak źle, co? – usłyszał Jonasz wesoły głos ojca, który odwrócił się i
wyrzucił strzykawkę do pustego pojemnika.
Teraz go umyje i otuli becikiem, powiedział w duchu Jonasz, wiedząc, że Dawca nie
życzy sobie rozmów podczas ceremonii.
Kiedy tak patrzył, nowe dziecko, które przestało już płakać, zaczęło rzucać rękami i
nogami. Potem zrobiło się bezwładne – głowa opadła mu na bok, powieki przymknęły się do
połowy. Potem znieruchomiało. Dziwnie wstrząśnięty Jonasz usiłował rozpoznać te gesty i ten
wyraz twarzy. Były znajome. Nie mógł sobie jednak przypomnieć, skąd je zna. Patrzył na ekran,
czekając, aż coś się stanie. Ale nic się nie stało. Mały bliźniak leżał bez ruchu. Ojciec odkładał
rzeczy na miejsce. Zwinął becik. Zamknął szafkę.
Znowu, tak jak kiedyś na boisku, Jonasz poczuł dławienie w gardle. Znowu zobaczył
twarz jasnowłosego, zakrwawionego żołnierza i jego gas nące spojrzenie. Wspomnienie wróciło.
On je zabił! Ojciec je zabił! – uświadomił sobie wstrząśnięty Jonasz. W odrętwieniu nie
mógł oderwać wzroku od ekranu.
Ojciec posprzątał, po czym podniósł z podłogi nieduże kartonowe pudło, położył je na
łóżku i umieścił w nim bezwładne ciałko, a potem starannie zamknął je pokrywką. Następnie
zaniósł karton na drugi koniec pokoju i otworzył w ścianie drzwiczki, za którymi była ciemność.
Przypominało to zsyp na śmieci, który Jonasz znał ze szkoły.
Ojciec włożył pudełko z ciałem dziecka do zsypu i zdecydowanym ruchem zamknął
drzwiczki.
– Pa, pa, malutki – usłyszał Jonasz, zanim ojciec wyszedł z pokoju. Potem ekran zgasł.
Dawca odwrócił się do Jonasza. Dosyć spokojnym tonem dokończył opowieść:
– Kiedy spiker poinformował mnie, że Rosemary zwróciła się o zwolnienie, włączyli
taśmę, żebym mógł widzieć cały proces. Wtedy widziałem moje piękne dziecko po raz ostatni.
Przynieśli strzykawkę i kazali jej podwinąć rękaw. Pytałeś, Jonaszu, czy nie zabrakło jej odwagi.
Nie znam się na odwadze, nie wiem, co to takiego, co to ma właściwie oznaczać. Ale wiem, że
Rosemary siedziała tam odrętwiała z przerażenia i bezradności, i słyszałem, jak mówi, że
wolałaby zrobić sobie zastrzyk sama. A potem zrobiła to. Ja nie patrzyłem. Odwróciłem wzrok.
Dawca odwrócił się od Jonasza.
– To by było tyle, Jonaszu. Pytałeś, jak wygląda zwolnienie – powiedział gorzkim
tonem.
Jonasz miał wrażenie, że coś go rozszarpuje od środka, że straszliwy ból przedziera się z
głębi jego ciała i wyrywa się na zewnątrz w przeraźliwym krzyku.
20
Nie pójdę! Nie wrócę do domu! Nie zmusisz mnie! – łkał Jonasz, tłukąc łóżko pięściami.
– Jonaszu, usiądź – powiedział zdecydowanym tonem Dawca.
Jonasz usłuchał. Usiadł na brzegu łóżka, szlochając i drżąc na całym ciele. Nie chciał
spojrzeć na Dawcę.
– Możesz dziś zostać u mnie. Chcę z tobą porozmawiać. Ale teraz musisz być przez
chwilę cicho, a ja zawiadomię twoją komórkę rodzinną. Nikt nie może usłyszeć, że płaczesz.
Jonasz poderwał się gwałtownie.
– Tak samo nikt nie słyszał, jak płacze ten mały bliźniak! Nikt oprócz mojego ojca! –
Znowu padł ze szlochem na łóżko.
Dawca czekał cierpliwie. Wreszcie Jonasz zdołał się uspokoić i usiadł z kolanami
podciągniętymi pod brodę i ramionami drżącymi od płaczu.
Dawca podszedł do głośnika na ścianie i włączył go.
– Tak, Odbiorco? W czym mogę pomóc?
– Proszę powiadomić komórkę rodzinną nowego Odbiorcy, że dziś zostanie tu na noc,
żeby odebrać dodatkowe szkolenie.
– Zajmę się tym. Dziękuję za polecenie – powiedział głos.
– Zajmę się tym. Zajmę się tym – przedrzeźniał Jonasz okrutnym, sarkastycznym tonem.
– Zrobię wszystko. Będę zabijał ludzi. Jakich mam zabić? Starych? Nowo narodzonych? Zabiję
ich z przyjemnością. Dziękuję za instrukcje. W czym mogę pomóc? W czym… – Nie mógł
przestać.
Dawca silnie chwycił go za ramiona. Jonasz umilkł i spojrzał na niego.
– Posłuchaj, Jonaszu. Oni nic nie poradzą. Oni nic nie rozumieją.
– Już mi to kiedyś mówiłeś.
– Powiedziałem tak, bo to prawda. Oni tak żyją. Takie im stworzono życie. Takie samo
życie stworzono by tobie, gdybyś nie został wybrany na mojego następcę.
– On mnie okłamał!
– Tak mu kazali, a on zrobi wszystko, co mu każą.
– A ty? Czy i t y mnie okłamujesz? – Jonasz niemal wypluł to pytanie.
– Wolno mi kłamać. Ale ciebie nie okłamałem nigdy.
Jonasz patrzył na Dawcę.
– Czy zwolnienie zawsze tak wygląda? Gdy się zwalnia ludzi, którzy trzy razy złamią
przepisy? I starców? Czy starców też zabijają?
– Owszem, tak właśnie jest.
– A Fiona? Ona kocha starców! Uczy się nimi opiekować. Czy ona już wie? Co zrobi,
kiedy się dowie? Jak się poczuje? – Jonasz grzbietem dłoni starł sobie pot z twarzy.
– Fiona już zaczęła odbierać nauki na temat subtelnej sztuki zwalniania ludzi –
powiedział mu Dawca. – Twoja rudowłosa przyjaciółka doskonale się sprawdza w swojej pracy.
W życiu, które poznała, nie ma miejsca na uczucia.
Jonasz objął się ciasno ramionami, kołysząc się w przód i w tył.
– Co ja mam teraz zrobić? Nie mogę wrócić! Nie mogę!
Dawca wstał.
– Najpierw zamówię dla nas wieczorny posiłek. Potem zjemy.
Jonasz znowu przybrał sarkastyczny ton.
– A potem się podzielimy naszymi uczuciami z całego dnia?
Dawca zaśmiał się z bólem.
– Jonaszu, nikt oprócz nas nie ma tutaj żadnych uczuć. A my dzielimy się nimi od prawie
roku.
– Przepraszam, Dawco – powiedział żałośnie Jonasz. – Nie chciałem być podły. Nie
wobec ciebie.
Dawca rozmasował zgarbione ramiona Jonasza.
– A kiedy już zjemy – ciągnął – ułożymy plan.
Zaskoczony Jonasz podniósł wzrok.
– Plan czego? To beznadziejne. Nic nie możemy zrobić. Zawsze tak było. Zanim
urodziłeś się ty, nim urodziłem się ja, nim urodził się poprzedni Odbiorca i tak dalej, i dalej
wstecz. – Głos mu się załamał, kiedy wypowiedział znajomy zwrot.
– Jonaszu – odezwał się po chwili Dawca. – To prawda, tak właśnie jest już od tak
dawna, że wydaje się, jakby to było od zawsze. Ale dzięki wspomnieniom wiemy, że nie zawsze
tak było. Kiedyś ludzie mieli uczucia. My też jesteśmy tego częścią, więc wiemy o tym. Wiemy,
że kiedyś ludzie czuli dumę, smutek…
– Miłość – dorzucił Jonasz, przypominając sobie scenę rodzinną, która zrobiła na nim
takie wrażenie. – I ból – dodał na wspomnienie młodego żołnierza.
– Nie ból jest najgorszy w posiadaniu wspomnień, ale samotność. Wspomnieniami
trzeba się dzielić.
– Zacząłeś się nimi dzielić ze mną – powiedział pocieszającym tonem Jonasz.
– To prawda. Odkąd mam ciebie, zdałem sobie sprawę, że coś się musi zmienić. Miałem
takie wrażenie od lat, ale zawsze wszystko wydawało się całkiem beznadziejne. Teraz po raz
pierwszy czuję, że może istnieje jakiś sposób – mówił powoli Dawca. – To ty zwróciłeś mi na
niego uwagę, i to zaledwie… – Dawca zerknął na zegar – …przed dwiema godzinami.
Jonasz spojrzał na niego i zamienił się w słuch.
Była już późna noc. Dawca i Jonasz bardzo długo rozmawiali. Jonasz siedział owinięty w
długą szatę Dawcy, którą mogli nosić wyłącznie członkowie starszyzny.
Ich plan był możliwy do zrealizowania – bardzo trudny, ale chyba możliwy. Jeśli się nie
uda, Jonasz zapewne straci życie.
Ale co z tego? Nawet jeśli zostanie, i tak nie będzie miał po co żyć.
– Dobrze – powiedział Dawcy. – Tak zrobię. Myślę, że mi się uda. Spróbuję tak czy
inaczej. Ale chcę, żebyś poszedł ze mną.
Dawca potrząsnął głową.
– Jonaszu – rzekł – przez wszystkie pokolenia, coraz dalej i dalej wstecz, ta społeczność
opierała się na Odbiorcach, którzy mieszkali wśród niej i przechowywali wszystkie jej
wspomnienia. Przez ostatni rok przekazałem ci wiele z nich i już ich nie odzyskam. Raz
przekazane wspomnienia nie wracają. Kiedy więc uciekniesz, sam rozumiesz, Jonaszu, że już
nigdy nie będziesz mógł wrócić…
Jonasz poważnie skinął głową. To go przerażało najbardziej.
– Tak – powiedział. – Wiem. Ale gdybyś ty poszedł ze mną…
Dawca potrząsnął głową i uciszył go ruchem ręki, po czym mówił dalej.
– Jeśli się stąd wydostaniesz Poza Granicę, wówczas społeczność będzie musiała sama
unieść brzemię wspomnień, które dla niej przechowywałeś. Myślę, że są do tego zdolni i że
pozwoli im to nabrać nieco mądrości. Ale będzie im rozpaczliwie ciężko. Kiedy dziesięć lat temu
straciliśmy Rosemary, a jej wspomnienia wróciły do ludzi, ogarnęła ich panika. A to był tylko
drobny okruch w porównaniu z tymi wspomnieniami, które teraz niesiesz w sobie. Kiedy twoje
wspomnienia wrócą, ludzie będą potrzebowali pomocy. Pamiętasz, jak ci pomagałem na
początku, kiedy odbieranie wspomnień było dla ciebie jeszcze zupełnie nowe?
Jonasz przytaknął.
– Z początku człowieka naprawdę oblatuje strach. No i boli.
– Potrzebowałeś mnie wtedy i oni też będą mnie potrzebować.
– To na nic. Znajdą na moje miejsce kogoś innego. Wybiorą nowego Odbiorcę.
– Nie ma osób gotowych do rozpoczęcia szkolenia, przynajmniej nie teraz. Oczywiście,
że przyspieszą procedurę wyboru, ale nie przychodzi mi do głowy inne dziecko, które miałoby
odpowiednie cechy…
– Jest jedna dziewczynka z jasnymi oczami. Ale ona jest dopiero w sześciolatkach.
– To prawda. Wiem, o kim mówisz. Nazywa się Katarzyna. Ale ona jest za młoda. Będą
więc zmuszeni znosić twoje wspomnienia.
– Chciałbym, abyś poszedł ze mną, Dawco – nalegał Jonasz.
– Nie. Ja muszę zostać tutaj – powiedział zdecydowanym tonem Dawca. – Jonaszu, ja
chcę zostać. Jeśli pójdziemy obaj i zabierzemy im wszelką ochronę przed wspomnieniami, w
społeczności nie zostanie nikt, kto mógłby im pomóc. To ich popchnie do chaosu. Wyniszczą się
nawzajem. Nie mogę stąd odejść.
– Co nas obchodzą inni?
Dawca spojrzał na niego z pytającym uśmiechem. Jonasz zwiesił głowę. Oczywiście, że
ich obchodzili. W tym leżał cały sens.
– Zresztą, Jonaszu – westchnął Dawca – i tak by mi się nie udało. Czuję się już ogromnie
osłabiony. Czy wiesz, że już nie widzę kolorów?
Jonasz poczuł, że serce mu pęka. Sięgnął po dłoń Dawcy.
– Teraz ty posiadłeś kolory – powiedział Dawca – i ty masz odwagę. Ja ci pomogę, żebyś
miał siłę.
– Rok temu, kiedy przeszedłem do dwunastolatków i zacząłem dostrzegać pierwszy
kolor, powiedziałeś mi, że u ciebie z początku było inaczej. Ale że nie zrozumiałbym tego.
Dawca rozpromienił się.
– To prawda. I wiesz co, Jonaszu? Przy całej twojej obecnej wiedzy, pomimo tych
wszystkich wspomnień, choć tyle się nauczyłeś, nadal byś tego nie zrozumiał! A to dlatego, że
byłem trochę samolubny i nic ci z tego nie przekazałem. Chciałem to zatrzymać dla siebie do
samego końca.
– Co zatrzymać?
– To zaczęło do mnie przychodzić, kiedy byłem małym chłopcem, jeszcze młodszym od
ciebie. W moim przypadku to nie było widzenie rzeczy, których nie widzą inni, ale coś innego. Ja
słyszałem rzeczy, których nie słyszeli inni.
Jonasz zmarszczył brwi, usiłując zrozumieć, o co może chodzić Dawcy.
– I co słyszałeś? – zapytał.
– Muzykę – powiedział z uśmiechem Dawca. – Zacząłem słyszeć coś naprawdę
niezwykłego, co nazywa się muzyką. Zaraz ci jej trochę przekażę, zanim pójdę spać.
Jonasz zdecydowanie potrząsnął głową.
– Nie, Dawco – powiedział. – Chcę, żebyś to zatrzymał, żebyś to miał ze sobą, kiedy
mnie już nie będzie.
Jonasz poszedł do domu następnego ranka, pogodnie przywitał rodziców i gładko
skłamał, że noc upłynęła mu na przyjemnej, interesującej pracy. Ojciec uśmiechnął się i równie
gładko skłamał, jak przyjemnie minął mu poprzedni dzień.
Przez cały dzień spędzony w szkole nad lekcjami Jonasz obracał w myślach ułożony plan.
Wszystko wydawało się zaskakująco, niepokojąco proste. Jonasz i Dawca wiele razy zastanawiali
się nad nim od początku do końca, aż do późnej nocy.
Przez kolejne dwa tygodnie, w miarę zbliżania się grudniowej ceremonii, Dawca będzie
codziennie przekazywać Jonaszowi tyle wspomnień odwagi i siły, ile tylko zdoła – obaj byli
pewni, że gdzieś Poza Granicą istnieje jakieś miejsce dla Jonasza, siła zaś i odwaga z pewnością
miały się przydać do jego odszukania.
Wówczas, w środku nocy przed samą ceremonią, Jonasz potajemnie opuści swoje
domostwo. Była to zapewne najbardziej niebezpieczna część planu, ponieważ wychodzenie z
domostwa nocą bez wyraźnego powodu było dla obywateli osiedla poważnym naruszeniem
przepisów.
– Wyjdę z domu o północy – powiedział Jonasz. – Do tej pory sprzątacze zdążą zebrać
pozostałości po wieczornym posiłku, a ekipy konserwacji dróg nie pracują tak wcześnie, więc o
ile ktoś nie będzie miał jakiejś nagłej sprawy do załatwienia, nikt nie powinien mnie zobaczyć.
– Nie wiem, co powinieneś zrobić, kiedy ktoś cię zobaczy, Jonaszu – zadumał się
Dawca. – Oczywiście mam wspomnienia najróżniejszych ucieczek, ludzi uchodzących przed
najstraszniejszymi rzeczami od początku historii świata. Ale żadna sytuacja nie jest taka sama.
Nie mam takiego wspomnienia jak to.
– Będę ostrożny – powiedział Jonasz. – Nikt mnie nie zauważy.
– Jako szkolony Odbiorca już teraz jesteś otaczany wielkim szacunkiem, więc chyba nie
będą się dopytywać zbyt natarczywie.
– Może po prostu powiem, że mam ważną sprawę do załatwienia dla Odbiorcy. Powiem,
że to przez ciebie wyszedłem z domu nocą – droczył się Jonasz.
Obaj zaśmiali się, choć nieco nerwowo. Jednak Jonasz był przekonany, że jakoś uda mu
się cichaczem wymknąć z domu i zabrać ze sobą dodatkowe ubranie na zmianę. Wtedy po cichu
zaprowadzi rower nad rzekę i ukryje go w zaroślach, obok położy złożone w kostkę ubranie, a
następnie w ciemnościach uda się pieszo do pokoju Dawcy.
– Nocą w portierni nie ma nikogo – wyjaśnił Dawca. – Nie zamknę drzwi na klucz. Po
prostu wślizgniesz się do pokoju. Będę na ciebie czekał.
Po przebudzeniu rodzice odkryją, że Jonasz zniknął. Przy okazji znajdą pogodną kartkę z
wyjaśnieniem, że wybrał się na poranną przejażdżkę nad rzekę i wróci w porę na ceremonię.
Rodzice będą zirytowani, ale nie zaniepokojeni. Uznają, że zachował się bezmyślnie, i
zastanowią się nad jakąś karą dla niego na później. Będą czekać, coraz bardziej zdenerwowani,
aż w końcu będą musieli wyjść z domu, zabierając Lilię na ceremonię bez niego.
– Ale nic nikomu nie wspomną – powiedział Jonasz z przekonaniem. – Nie będą chcieli
zwracać niczyjej uwagi na moją nieuprzejmość, bo to by źle świadczyło o nich jako o rodzicach.
W dodatku wszyscy będą tak zajęci ceremonią, że nikt pewnie nawet nie zauważy, że mnie nie
ma. Teraz, kiedy przeszedłem do dwunastolatków i odbieram szkolenie, nie muszę już siedzieć z
własną grupą. Więc Aszer uzna, że jestem z rodzicami albo z tobą…
– A twoi rodzice pomyślą, że jesteś z Aszerem albo ze mną…
Jonasz wzruszył ramionami.
– Trochę potrwa, zanim się wszyscy zorientują, że mnie tam w ogóle nie ma.
– A wtedy my będziemy już daleko.
Wczesnym rankiem Dawca zamówi przez spikera pojazd z kierowcą. Dawca często
odwiedza inne osiedla i spotyka się z ich starszyzną – jego obowiązki rozciągają się na całą
okolicę. Nie będzie w tym więc niczego nadzwyczajnego.
Na ogół Dawca nie przychodzi na grudniową ceremonię. W zeszłym roku był na niej
obecny ze względu na wybór Jonasza, w którym miał swój udział, jednak zwykle jego życie jest
oddzielone od społeczności.
Nikt nie skomentuje jego nieobecności ani faktu, że postanowił wyjechać akurat tego
dnia.
Kiedy przyjedzie kierowca, Dawca odeśle go na chwilę w jakiejś drobnej sprawie. Pod
nieobecność kierowcy pomoże Jonaszowi ukryć się w ładowni pojazdu i zaopatrzy go w zapas
jedzenia, który odłoży z własnych posiłków przez najbliższe tygodnie.
Kiedy zacznie się ceremonia, w której weźmie udział cała społeczność, Dawca z
Jonaszem będą już tymczasem w drodze.
Do południa nieobecność Jonasza zostanie spostrzeżona i wywoła poważne obawy.
Ceremonia nie będzie przerwana – byłoby to nie do pomyślenia. Jednak po osiedlu zostaną
rozesłani ludzie i rozpoczną się poszukiwania.
Zanim znajdą rower i zapasowe ubranie Jonasza, Dawca wyruszy w powrotną drogę, a
tymczasem Jonasz będzie już zmierzał Poza Granicę.
Po swoim powrocie Dawca zastanie osiedle ogarnięte zamętem i paniką. W obliczu
zupełnie nowej sytuacji, bez ukojenia i mądrości płynących ze wspomnień, społeczność nie
będzie wiedziała, co począć, i zwróci się do niego o radę.
Dawca uda się do audytorium, w którym nadal będą zgromadzeni ludzie. Wejdzie na
scenę i poprosi wszystkich o uwagę. Ogłosi z powagą, że Jonasz utopił się w rzece, i natychmiast
rozpocznie ceremonię utraty.
„Jonasz, Jonasz” – będą powtarzali, tak jak kiedyś powtarzali imię Kaleba. Dawca będzie
przewodniczył ceremonii. Wspólnie pozwolą, aby obecność Jonasza opuściła ich życie, chórem
wymawiając jego imię coraz ciszej i ciszej, dopóki nie zniknie, dopóki nie stanie się jedynie
cichym, z rzadka powtarzanym szmerem, aż pod koniec dnia odejdzie na zawsze i nigdy więcej
nie zostanie wspomniany.
Wtedy ich uwaga skupi się na przygniatającym zadaniu znoszenia wspomnień. W tym
pomoże im Dawca.
– Owszem, rozumiem, że będą cię potrzebowali – stwierdził Jonasz pod koniec długiej
rozmowy, w trakcie której układali cały plan. – Ale ja też ciebie potrzebuję. Proszę cię, chodź ze
mną. – Jonasz znał odpowiedź z góry, jeszcze zanim po raz ostatni ponowił swoją prośbę.
– Moja praca dopiero wtedy dobiegnie końca – odpowiedział łagodnie Dawca – kiedy
cała społeczność zostanie przemieniona i uzdrowiona. Jestem ci wdzięczny, Jonaszu, bo bez
ciebie nie wpadłbym na to, jak wywołać zmianę. Ale teraz twoją rolą jest uciec, a moją – zostać
tutaj.
– Czy ty nie chcesz być ze mną, Dawco? – zapytał smutno Jonasz.
Dawca przytulił go.
– Kocham cię, Jonaszu – powiedział. – Ale na mnie czeka inne miejsce. Kiedy już
skończę swoją pracę tutaj, chcę być z moją córką.
Do tej pory Jonasz siedział ze spuszczoną głową, wpatrując się w podłogę. Teraz podniósł
wzrok i zaskoczony powiedział:
– Nie wiedziałem, że masz córkę! Mówiłeś, że miałeś małżonkę, ale o córce nic nie
wiedziałem.
Dawca uśmiechnął się i kiwnął głową. Po raz pierwszy od długich miesięcy, które spędzili
razem – uznał Jonasz – Dawca wyglądał na naprawdę szczęśliwego.
– Na imię miała Rosemary – powiedział Dawca.
21
Uda się. Mam szansę – nieustannie powtarzał sobie Jonasz przez cały dzień.
Ale wieczorem wszystko przybrało inny obrót. Wszystko – cały drobiazgowo układany
plan – legło w gruzach.
Jonasz musiał uciekać jeszcze tej samej nocy. Opuścił domostwo zaraz po tym, jak
ściemniało niebo i ucichło osiedle. Narażał się strasznie, bo tu i ówdzie nadal pracowały różne
ekipy, jednak ukryty w cieniu Jonasz skradał się cicho w kierunku rzeki, mijając ciemne okna
domostw i pusty plac Centralny. Minął plac i na tle nocnego nieba zobaczył dom starców ze
znajomym tylnym skrzydłem. Nie mógł się jednak zatrzymać. Nie było czasu. Teraz liczyła się
każda minuta, z każdą minutą musiał się oddalać od osiedla.
Nareszcie dotarł do mostu i pedałował w równym tempie, pochylony nad rowerem.
Daleko w dole widział ciemną, skłębioną wodę.
O dziwo, nie czuł lęku ani żalu na myśl, że opuszcza społeczność. Czuł jednak głęboki
smutek, że razem z nią zostawił najbliższego przyjaciela. Wiedział, że w trakcie niebezpiecznej
ucieczki musi zachować całkowitą ciszę, jednak w sercu i w myślach głośno wołał, licząc, że
Dawca, który umiał słyszeć to, czego nie słyszą inni, domyśli się jego pożegnania.
Wszystko zdarzyło się przy wieczornym posiłku. Cała komórka rodzinna jak zwykle
spożywała go wspólnie – Lilia trajkotała, rodzice jak zwykle wymieniali uwagi – kłamliwe,
rozumiał teraz Jonasz – na temat minionego dnia. Obok zadowolony Gabriel bawił się na
podłodze, gaworząc i co chwila radośnie spoglądając na Jonasza. Najwyraźniej był
uszczęśliwiony jego powrotem po nocy nieoczekiwanie spędzonej poza domem.
– Baw się, baw, malutki – powiedział nagle ojciec. – To twoja ostatnia noc spędzona w
gościach.
– Jak to? – spytał Jonasz.
Ojciec westchnął, rozczarowany.
– Cóż, wiesz pewnie, że kiedy cię nie było, zawiozłem go na noc z powrotem do ośrodka
opieki. Pomyślałem, że skoro ty i tak śpisz poza domem, warto ocenić, jak się będzie sprawował.
Wcześniej tak smacznie sypiał.
– Nie poszło najlepiej? – zapytała ze współczuciem matka.
– Za mało powiedziane – zaśmiał się ponuro ojciec. – To była katastrofa. Mówili, że
płakał przez całą noc. Nocna zmiana nie mogła sobie z nim poradzić. Kiedy zjawiłem się w
pracy, byli wściekli nie na żarty.
– Gabi, ty łobuzie – powiedziała Lilia, cmokając z dezaprobatą na siedzącego na
podłodze uśmiechniętego berbecia.
– Więc – ciągnął ojciec – musieliśmy oczywiście podjąć jakąś decyzję. Na dzisiejszym
spotkaniu po południu nawet ja głosowałem za zwolnieniem Gabriela.
Jonasz odłożył widelec i spojrzał na ojca.
– Zwolnieniem? – powtórzył.
Ojciec kiwnął głową.
– Cóż, przecież zrobiliśmy wszystko, co się dało, prawda?
– Prawda – potwierdziła zdecydowanie matka. Lilia też pokiwała głową.
Jonasz z całej siły starał się utrzymać normalne brzmienie głosu.
– Kiedy? – zapytał. – Kiedy go zwalniacie?
– Jutro z samego rana. Pora zacząć przygotowania do grudniowej ceremonii, więc
uznaliśmy, że załatwimy to od ręki.
– Jutro rano będzie pa, pa, Gabi – powiedział ojciec słodkim, śpiewnym tonem.
Jonasz przejechał przez rzekę i zatrzymał się na chwilę, żeby spojrzeć za siebie. Za nim
leżało osiedle, w którym przeżył swoje całe życie. Z nadejściem świtu uporządkowane,
zdyscyplinowane życie, które znał od zawsze, potoczy się dalej – bez niego. Życie, w którym nie
zdarzały się rzeczy nieprzewidziane ani niezwykłe. Życie bez barw, bez bólu, bez przeszłości.
Zdecydowanie przycisnął pedał stopą i ruszył dalej wzdłuż drogi. Zbyt długie oglądanie
się wstecz było niebezpieczne. Pomyślał o wszystkich złamanych właśnie przepisach. Gdyby go
złapano, wystarczyłoby ich na wydanie wyroku skazującego.
Po pierwsze, opuścił domostwo nocą. Poważne wykroczenie.
Po drugie, wykradł żywność należącą do społeczności. Bardzo poważne przestępstwo,
choć wziął tylko resztki pozostawione do zabrania przy drzwiach.
Po trzecie, ukradł rower ojca. Przez chwilę wahał się, stojąc w ciemnościach obok stojaka
z rowerami, nie chcąc zabierać niczego, co należałoby do ojca, niepewny, czy będzie mógł
wygodnie jechać na większym rowerze. Jednak musiał to zrobić, bo rower ojca miał z tyłu
przymocowany fotelik dla dziecka.
A Jonasz zabrał także Gabriela.
Czuł, jak główka dziecka delikatnie poszturchuje go w plecy na nierównościach.
Przypięty do fotelika Gabriel spał twardym snem. Przed opuszczeniem domostwa Jonasz
zdecydowanym ruchem oparł dłonie na plecach chłopca i przekazał mu najbardziej kojące
wspomnienie, jakie miał: wieczór i spokojnie kołyszący się hamak, rozpięty między dwiema
palmami na jakiejś wyspie, przy wtórze hipnotycznego plusku wody, leniwie i rytmicznie bijącej
o piasek pobliskiej plaży. W miarę jak wspomnienie wsączało się do umysłu dziecka, Jonasz
czuł, że sen Gabriela uspokaja się i pogłębia. Nawet nie drgnął, kiedy Jonasz wyciągnął go z
kojca i delikatnie posadził w wyprofilowanym foteliku.
Jonasz wiedział, że jego ucieczka nie zostanie zauważona przed upływem godzin
nocnych. Pedałował więc szybko, siłą woli powstrzymując zmęczenie ogarniające go z biegiem
kolejnych kilometrów. Nie zdążył przyjąć wspomnień odwagi i siły, które zamierzał mu
przekazać Dawca, musiał więc polegać na tych, które miał do dyspozycji, i liczyć, że to
wystarczy.
Mijał łukiem okoliczne osiedla z ich zaciemnionymi domostwami. Stopniowo odległości
pomiędzy poszczególnymi osiedlami rosły, wydłużały się biegnące pomiędzy nimi odcinki pustej
drogi. Z początku Jonasz czuł ból w nogach. Potem, z upływem czasu, przestał je czuć zupełnie.
O świcie Gabriel zaczął się kręcić. Znajdowali się akurat w odludnym miejscu, pomiędzy
polami upstrzonymi kępami drzew. Jonasz zauważył strumień i podjechał do niego poprzez
sfałdowaną, wyboistą łąkę. Gabriel, który zdążył się już całkiem rozbudzić, śmiał się uradowany,
podskakując razem z fotelikiem na wybojach.
Jonasz odpiął Gabriela, zsadził go z roweru i przyglądał się, jak zachwycony malec bada
źdźbła trawy i drobne gałązki. Rower ukrył starannie w gęstych krzakach.
– Czas na poranny posiłek, Gabi! – Jonasz rozpakował nieco jedzenia, nakarmił dziecko
i posilił się sam. Potem napełnił zabrany ze sobą kubek wodą ze strumienia i przytrzymał go przy
ustach Gabriela, żeby mógł się napić. Następnie sam napił się łapczywie i usiadł nad
strumieniem, obserwując bawiące się dziecko.
Był wyczerpany. Wiedział, że musi się przespać, żeby dać odpocząć mięśniom i
przygotować się do dalszej, wielogodzinnej jazdy. Podróż za dnia byłaby niebezpieczna.
Wkrótce zaczną go szukać.
Znalazł miejsce ukryte między drzewami, zabrał dziecko i położył się, trzymając Gabriela
w ramionach. Gabriel wyrywał się wesoło niczym zapaśnik, tak jak to robili nieraz w domu,
bawiąc się, łaskocząc jeden drugiego i śmiejąc się.
– Przykro mi, Gabi – stwierdził Jonasz. – Wiem, że jest rano i że dopiero się obudziłeś,
ale musimy iść spać.
Przytulił małe ciałko i masował drobne plecy Gabriela, mrucząc mu uspokajającą
kołysankę. Potem przycisnął dłonie mocniej i przekazał mu wspomnienie snu, miłego
odpoczynku po długim, wyczerpującym wysiłku. Po chwili głowa Gabriela kiwnęła się i opadła
Jonaszowi na pierś.
Uciekinierzy przespali razem pierwszy, niebezpieczny dzień.
Najbardziej przerażały go samoloty. Jonasz zdążył już stracić rachubę upływających dni.
Podróżowanie stało się automatyczne – za dnia sen gdzieś w zaroślach albo między drzewami,
szukanie wody, staranne racjonowanie resztek jedzenia i tego, co udało się znaleźć na polach. A
nocami niekończące się kilometry przemierzane na rowerze.
Mięśnie nóg miał zesztywniałe, czuł ich ból, kiedy układał się do snu. Nabrał jednak siły i
teraz rzadziej zatrzymywał się na odpoczynek. Czasami przystawał i zsadzał Gabriela na krótką
gimnastykę – biegali wtedy razem w ciemnościach po drodze albo przydrożnym polu. Ale za
każdym razem kiedy wracał i przypinał cierpliwego dzieciaka do fotelika, jego nogi były gotowe
do dalszej jazdy.
Miał pod dostatkiem własnych sił i nie potrzebował tych, które miał mu przekazać
Dawca. Kiedy jednak pojawiły się samoloty, Jonasz pożałował, że nie zdążył otrzymać odwagi.
Wiedział, że samoloty wysłano, aby go odszukały. Latały tak nisko, że budził go hałas ich
silników, a czasami, kiedy wyglądał z lękiem ze swoich kryjówek, prawie mógł dostrzec twarze
pilotów.
Wiedział, że poszukujący nie widzą kolorów, że ich ciała albo złote loki Gabriela będą dla
nich zaledwie szarymi smugami na tle bezbarwnego listowia. Za to pamiętał z lekcji nauki i
technologii, że samoloty wyposażone są w termoczułe urządzenia, które potrafią zidentyfikować
ciepło ludzkiego ciała i wykryć dwoje ludzi skulonych w zaroślach.
Dlatego słysząc silniki samolotów, Jonasz zawsze kładł dłonie na Gabrielu i przekazywał
mu wspomnienia śniegu, część zachowując dla siebie, aż obaj zaczynali marznąć. Kiedy
samoloty odlatywały, przytulonymi do siebie uciekinierami nadal wstrząsały dreszcze, dopóki nie
zapadli w sen.
Czasami, przekazując Gabrielowi wspomnienia, Jonasz czuł, że stają się one płytsze i
słabsze niż do tej pory. Na to właśnie liczyli z Dawcą we wspólnych planach: że w miarę
oddalania się od społeczności wspomnienia zaczną się odrywać i wracać do ludzi. Teraz jednak,
kiedy ich potrzebował z każdym pojawieniem się samolotów, Jonasz usilnie starał się utrzymać
resztki wspomnień zimna.
Zazwyczaj samoloty przelatywały za dnia, kiedy Jonasz i Gabriel byli już w ukryciu. Ale
Jonasz nasłuchiwał też uważnie po drodze, nocą, nie chcąc przegapić hałasu silników.
Przysłuchiwał się nawet Gabriel, który czasami wołał „molot!”, jeszcze zanim Jonasz usłyszał
budzący trwogę dźwięk. Kiedy nadlatywały nocne samoloty, jak to się czasami zdarzało, Jonasz
ruszał pędem do najbliższego drzewa czy krzewu, padał na ziemię i sprowadzał na siebie i
Gabriela wrażenie chłodu. Nieraz jednak naprawdę bardzo niewiele brakowało, by ich odkryto.
Pedałując nocą wśród bezludnych obszarów, pozostawiwszy za sobą osiedla i nie widząc
dokoła ani śladu ludzkich siedzib, Jonasz nawet na chwilę nie przestawał uważać, stale
wypatrując najbliższej kryjówki na wypadek, gdyby usłyszał dźwięk silników samolotu.
Jednak samoloty przelatywały coraz rzadziej, a kiedy już się zjawiały, leciały ze znacznie
większą szybkością, jakby poszukiwania prowadzono bezładnie i bez większej nadziei na
powodzenie. Wreszcie nadeszła chwila, kiedy przez całą dobę nie pojawił się ani jeden samolot.
22
Tymczasem krajobraz zaczął się zmieniać. Z początku zmiana była subtelna, trudna do
określenia. Droga stała się węższa i bardziej wyboista, najwyraźniej nie docierały tu już ekipy
remontowe. Teraz trudniej było utrzymywać równowagę na rowerze, gdy przednie koło
podrygiwało na kamieniach i w koleinach.
Pewnej nocy rower zatrzymał się gwałtownie, wpadając na duży głaz, a Jonasz przewrócił
się, instynktownie wyciągając ręce po Gabriela. Przypięte do fotelika dziecko wyszło z tego
wypadku bez szwanku, przestraszyło się tylko, kiedy rower przewrócił się na bok. Za to Jonasz
skręcił sobie kostkę i zdarł kolana, z których teraz ciekła mu krew, plamiąc podarte spodnie. Z
trudem wstał, podniósł rower i uspokoił Gabriela.
Stopniowo i z wahaniem Jonasz zaczął podróżować za dnia. Zapomniał już o lęku przed
samolotami, które zdążyły zapaść się w przeszłość, pojawiły się za to inne obawy – obcy
krajobraz skrywał nowe, nieznane niebezpieczeństwa.
Drzew było coraz więcej, ciągnące się wzdłuż drogi lasy spowijał tajemniczy, gęsty
półmrok. Teraz częściej widywali strumienie i zatrzymywali się, żeby się napić. Jonasz starannie
umył pokiereszowane kolana, sycząc z bólu za każdym dotknięciem otartego ciała.
Dokuczający mu ból spuchniętej kostki nieco ustępował, kiedy moczył stopę w zimnej
wodzie, płynącej nieraz w rowach wzdłuż drogi.
Jonasz na nowo zdał sobie sprawę, że bezpieczeństwo Gabriela zależy wyłącznie od tego,
czy on sam zdoła zachować siły.
Zobaczyli pierwszy w życiu wodospad, potem pierwsze zwierzęta.
– Molot! Molot! – zawołał Gabriel, a Jonasz błys kawicznie skręcił pomiędzy drzewa,
chociaż od wielu dni nie widział żadnego samolotu, a i teraz nie słyszał hałasu silnika. Kiedy
zatrzymał rower w zaroślach i odwrócił się, żeby wziąć Gabriela na ręce, zobaczył pulchną
rączkę wskazującą w niebo.
Przerażony spojrzał do góry, jednak nie ujrzał samolotu. Chociaż Jonasz nigdy nie widział
niczego podobnego, dzięki blaknącym już wspomnieniom, które kiedyś często otrzymywał od
Dawcy, zdołał rozpoznać ptaka.
Wkrótce po drodze pojawiało się wiele ptaków, nawołujących się nad głowami Jonasza i
Gabriela. Zobaczyli jelenie, a raz także niewielkie, rudobrązowe stworzenie z grubym ogonem,
które stanęło przy drodze, przyglądając im się z ciekawością i bez lęku. Jonasz nie wiedział, jak
się nazywa. Zwolnił i przez jakiś czas przyglądali się sobie nawzajem, aż stworzenie odwróciło
się i znikło w lesie.
Wszystko to było dla Jonasza nowością. Po życiu wypełnionym jednakowością i
przewidywalnością niespodzianki wyłaniające się zza każdego zakrętu zapierały mu dech w
piersi. Co chwila zwalniał, żeby przyglądać się w zdumieniu dzikim kwiatom, zachwycać się
dochodzącym go z bliska gardłowym trelem ptaka albo po prostu patrzeć, jak wiatr porusza
liśćmi na drzewach. W ciągu dwunastu lat spędzonych w dawnym osiedlu Jonasz nigdy nie
doświadczył podobnych prostych chwil niezmiernego szczęścia.
Teraz jednak wzbierały w nim również rozpaczliwe obawy. Najbardziej uporczywa była
obawa przed śmiercią głodową. Odkąd skończyły się pola uprawne, znalezienie żywności
graniczyło z cudem. Skromny zapas kartofli i marchwi zebrany na ostatnim polu skończył się i
teraz ani na chwilę nie opuszczał ich głód.
Jonasz ukląkł obok strumienia, bezskutecznie usiłując schwytać gołymi rękami rybę.
Zdjęty frustracją zaczął ciskać w wodę kamieniami, choć zdawał sobie sprawę, że i to nie zda się
na nic. Wreszcie w desperacji sporządził prymitywną sieć, zaczepiając kocyk Gabriela na
zakrzywionym kiju.
Po niezliczonych próbach wyjął z sieci dwie trzepoczące się, srebrzyste ryby. Jonasz
metodycznie posiekał je ostrym kamieniem na kawałki, którymi podzielił się z Gabrielem. Zjedli
też trochę jagód, jednak próby złapania jakiegoś ptaka skończyły się niepowodzeniem.
W nocy, kiedy Gabriel spał przy jego boku, Jonasz budził się dręczony głodem i
przypominał sobie dawne życie w osiedlu, gdzie codziennie dostarczano posiłki do samego
domu.
Jonasz usiłował wytężyć słabnącą pamięć i odtworzyć w niej posiłki – udawało mu się
pochwycić najwyżej krótkie, złudne przebłyski: bankiety z ogromnymi pieczeniami, urodzinowe
przyjęcia z tortami oblanymi grubą warstwą lukru, soczyste owoce, ciepłe od słońca i ociekające
sokiem, zrywane i jedzone prosto z drzewa.
Kiedy jednak obrazy gasły, boleśnie szarpiąca pustka w brzuchu pozostawała. Jonaszowi
przyszła nagle do głowy ponura myśl o tym, jak kiedyś został skarcony za błędne użycie
pewnego zwrotu – „umierać z głodu”. Nigdy nie umierałeś z głodu, usłyszał wtedy. Ani nigdy nie
umrzesz.
Tymczasem Jonasz umierał z głodu. To by się nie zdarzyło, gdyby pozostał w osiedlu.
Prosta prawda. Kiedyś pragnął móc dokonywać wyborów. Teraz zaś, kiedy dokonał wyboru, jego
wybór – opuszczenie osiedla – okazał się błędny. A on umiera z głodu.
Ale gdyby został…
Jonasz rozwinął tę myśl. Gdyby został, przymierałby głodem innego rodzaju. Jego życie
trawiłby głód uczuć, barw, miłości.
A co z Gabrielem? Dla Gabriela w ogóle nie byłoby tam życia. Nie istniał więc żaden
wybór.
Dla osłabionego głodem Jonasza dalsza jazda stała się prawdziwym wysiłkiem, ale w tej
samej chwili uprzytomnił sobie, że natrafił na coś, co od dawna gorąco pragnął zobaczyć –
wzgórza. Skręcona kostka pulsowała bólem, kiedy nacis kał pedały z wysiłkiem, który wydawał
się prawie nie do zniesienia.
Zmieniała się też pogoda. Przez dwa dni padał deszcz. Jonasz nigdy nie widział deszczu,
chociaż często spotykał się z nim we wspomnieniach. Lubił tamte deszcze ze wspomnień,
wydawały mu się przyjemne, ten deszcz jednak okazał się inny. Byli przemoczeni i
przemarznięci, a dosuszenie ubrania było trudne, nawet kiedy czasami wyglądało na chwilę
słońce.
Wcześniej, przez całą przerażającą podróż, Gabriel nie płakał – teraz zaczął. Płakał z
głodu, z zimna, ze strasznego osłabienia. Jonasz płakał również, z tych samych przyczyn, a także
z jeszcze innego powodu. Płakał, bo obawiał się, że nie zdoła ocalić Gabriela. Na własnym życiu
już mu nie zależało.
23
Jonasz czuł rosnącą pewność, że cel podróży jest przed nim, że jest już blisko, gdzieś
wśród zapadającej nocy. Nie potwierdzały tego zmysły, nie widział nic oprócz niekończącej się
wstęgi drogi, ciągnącej się wśród ciasnych, ostrych zakrętów. Nie słyszał przed sobą żadnego
dźwięku.
Ale jednak czuł to – czuł, że niedaleko jest miejsce leżące Poza Granicą, miejsce, którego
szukał. Zaczynał jednak tracić nadzieję, że zdoła tam dotrzeć. Jego nadzieja osłabła jeszcze
bardziej, kiedy ostre, zimne powietrze zaczęło gęstnieć i zacierać się od wirującej bieli.
Zawinięty w zbyt cienki kocyk, wstrząsany dreszczami zimna Gabriel siedział cicho w
foteliku. Jonasz ze znużeniem zatrzymał rower, zsadził dziecko na ziemię i serce podeszło mu do
gardła, kiedy poczuł, jak zimne i słabe stało się ciałko chłopca.
Stojąc w zamarzającym kopczyku śniegu zbierającego się wokół jego stóp, Jonasz rozpiął
tunikę, przytulił Gabriela do własnego ciała i razem z nim owinął się podartym, brudnym
kocykiem. Przytulony Gabriel poruszał się lekko i popłakiwał wśród otaczającej ich ciszy.
Jak przez mgłę, z niemal zatartego wspomnienia, równie rozmazanego jak otaczająca ich
biel, Jonasz przypomniał sobie właściwe słowo.
– Gabi, to się nazywa śnieg – szepnął Jonasz. – To są płatki śniegu. Spadają z nieba i są
przepiękne.
Dziecko, kiedyś tak ożywione i ciekawe świata, nie zareagowało. W gęstniejącym zmroku
Jonasz spojrzał na przytuloną do jego piersi główkę. Loki Gabriela były zmierzwione i brudne,
na bladej buzi ciągnęły się brudne smugi pozostawione przez spływające łzy. Miał zamknięte
oczy. Pojedynczy płatek śniegu na chwilę osiadł i zabłysnął na małych rzęsach.
Jonasz z wysiłkiem wsiadł z powrotem na rower. Przed nimi wyłaniało się strome zbocze.
Nawet w najlepszych warunkach byłby to uciążliwy, trudny podjazd. Teraz jednak gęsto padający
śnieg zacierał wąską drogę i uniemożliwiał jazdę. Przednie koło niemal nie poruszyło się, kiedy
jego zdrętwiałe, wyczerpane stopy nacisnęły na pedały. Rower zatrzymał się. Nie dało się jechać
dalej.
Jonasz zsiadł i pozwolił, żeby rower przewrócił się na bok. Na chwilę przyszło mu do
głowy, jak łatwo byłoby rzucić się na ziemię obok niego, wślizgnąć się z Gabrielem w miękki
śnieg, w nocną ciemność i przyjemne ciepło snu.
Ale dotarł już tak daleko. Musi iść dalej. Wszystkie wspomnienia wyrwały się spod jego
pieczy i powróciły do ludzi z osiedla. Czy cokolwiek mu jeszcze zostało? Czy uda mu się
zatrzymać ostatni okruch ciepła? Czy ma jeszcze dość siły, aby go przekazać? Czy Gabriel zdoła
go odebrać?
Przycisnął dłonie do pleców Gabriela i spróbował przywołać wspomnienie słońca. Przez
chwilę zdawało się, że jego umiejętność znikła zupełnie. Potem wspomnienie nagle zamigotało
mu w pamięci i poczuł na zmarzniętych nogach i stopach liźnięcie drobnych języków ciepła.
Poczuł je na twarzy, a zimna, napięta skóra na jego rękach zaczęła tajać. Przez krótką chwilę
czuł, że chce zatrzymać wspomnienie dla siebie, że chce się skąpać w słońcu, nie troszcząc się o
nikogo i o nic.
Jednak ta chwila minęła, a po niej przyszedł impuls, potrzeba, potężne pragnienie
podzielenia się ciepłem z jedyną osobą, która mu pozostała, którą mógł jeszcze kochać. Obolały z
wysiłku Jonasz przekazał wspomnienie ciepła szczupłemu, drżącemu ciałku, które trzymał w
ramionach.
Gabriel poruszył się. Przez chwilę obaj kąpali się w cieple i odzyskiwali siły, przytuleni
do siebie wśród oślepiającego śniegu.
Potem Jonasz ruszył w górę zbocza.
Wspomnienie było rozpaczliwie krótkie. Znikło, zanim zdążył zrobić choćby kilka
kroków, i znowu poczuli zimno.
Jednak tym razem umysł Jonasza był jasny. Chwila ciepła pozwoliła mu otrząsnąć się z
odrętwienia i rezygnacji, odnowiła w nim wolę przetrwania. Choć nie czuł już własnych stóp,
przyspieszył kroku. Stromizna zbocza była jednak zdradliwa, zacinał śnieg i powstrzymywało go
własne osłabienie. Uszedł ledwie kawałek, potknął się i przewrócił.
Nie mogąc się podnieść, Jonasz klęczał, próbując się zmusić do kolejnego wysiłku. Jego
świadomość pochwyciła strzępek innego wspomnienia ciepła i teraz rozpaczliwie usiłował je
spotęgować i przekazać Gabrielowi. Moment ciepła dodał mu sił i zdołał stanąć na nogi. Gabriel
znowu poruszył się, kiedy Jonasz ponownie zaczął się wspinać.
Jednak gdy wspomnienie znikło, poczuł zimno, jeszcze dotkliwsze niż przedtem.
Gdyby tak zdążył otrzymać od Dawcy więcej wspomnień ciepła przed swoją ucieczką!
Może teraz miałby jeszcze siłę? Ale gdybanie nie miało sensu. Teraz musiał skupić całą uwagę na
stawianiu kolejnych kroków, ogrzewaniu siebie i Gabriela oraz posuwaniu się naprzód.
Wspinał się tak przez pewien czas, po czym zatrzymał się i znowu na chwilę ogrzał ich
obu maleńkim strzępkiem wspomnienia, najwyraźniej już ostatnim.
Szczyt zbocza wydawał się bardzo odległy, a Jonasz nie wiedział, co znajduje się za nim.
Nie pozostało mu jednak nic innego, jak posuwać się do przodu. Ciężkim krokiem ruszył pod
górę.
Kiedy nareszcie zbliżył się do szczytu, coś zaczęło się w nim dziać. Nie zrobiło się wcale
cieplej, a wręcz czuł jeszcze gorszy chłód i odrętwienie. Nie był mniej wyczerpany niż przedtem.
Przeciwnie, stopy miał jak z ołowiu i z trudem poruszał zmarzniętymi, utrudzonymi nogami.
Poczuł jednak, zupełnie niespodziewanie, że jest szczęśliwy. Zaczęły mu się przypominać
szczęśliwe chwile. Przypomnieli mu się rodzice, siostra. Przypomniał sobie przyjaciół, Aszera i
Fionę. Przypomniał sobie Dawcę.
Niespodziewanie zalały go radosne wspomnienia. Dotarł do szczytu zbocza i poczuł, że
pokryty śniegiem grunt biegnie odtąd prosto. Nie będzie już trzeba iść pod górę.
– Już niedaleko, Gabi – szepnął, czując nagłą pewność, choć nie wiedział, skąd się ona
bierze. – Pamiętam to miejsce.
I tak właśnie było. Jednak tym razem Jonasz nie musiał chwytać się wątłego, ciążącego
wspomnienia. Czuł coś innego. Coś, co mógł zatrzymać – jego własne wspomnienie.
Przytulił Gabriela i zaczął go energicznie nacierać, żeby rozgrzać dziecko, nie pozwolić
mu zamarznąć. Kąsał ich zimny wiatr, wirujący śnieg zacierał świat wokół nich. Jonasz wiedział
jednak, że gdzieś przed nimi, wśród oślepiającej zawiei, jest ciepło i jest światło.
Resztkami sił, pchany nowo odnalezioną w sobie wiedzą, Jonasz odnalazł sanki czekające
na szczycie wzgórza. Zdrętwiałymi dłońmi sięgnął po sznurki.
Usiadł na sankach i mocno przycisnął do siebie Gabriela. Pomimo stromizny zbocza śnieg
był miękki jak puch i Jonasz wiedział, że nie będzie lodu, nie będzie spadania ani bólu. W
zziębniętym ciele jego serce wezbrało nadzieją.
Ruszyli w dół.
Jonasz czuł, że traci przytomność i z wszystkich sił starał się utrzymać na sankach,
przytrzymując Gabriela, chroniąc go. Płozy przecinały śnieg, a wiatr chłostał ich po twarzach,
kiedy pędzili prosto przed siebie do miejsca, które wydawało się ostatecznym celem, które – jak
czuł Jonasz – czekało na nich od zawsze, do miejsca Poza Granicą, mieszczącego w sobie ich
przeszłość i przyszłość.
Jonasz z wysiłkiem otwierał oczy, kiedy sunęli w dół, cały czas w dół, aż naraz zobaczył
światła. Teraz je poznawał. Wiedział, że dochodzą z okien domów, że są to czerwone, niebieskie i
żółte światła migoczące na drzewkach, tam, gdzie rodziny tworzą i przechowują wspomnienia,
gdzie pielęgnuje się miłość.
W dół, coraz szybciej i szybciej. Nagle poczuł radosną pewność, że tam w dole czekają na
niego. Że czekają na dziecko, które jest z nim. Po raz pierwszy w życiu usłyszał muzykę i
wiedział, że to musi być muzyka. Usłyszał śpiew.
Zdawało mu się, że muzykę słyszy także za sobą, jak dobiega go gdzieś z ogromnie
odległej przeszłości. Ale może to było tylko echo.