1
Martwy sezon Louis Huppert W małych miejscowościach nadmorskich w sezonie letnim bywa na wspak. W tym roku Marcin nie miał szczęścia. Nie lubił tego słowa, nie wiedział, co ono naprawdę oznacza. Uczucia mijał szerokim łukiem. Bał się uczuć, bo one wymagają zaangażowania. Stanowią skrajność, przypominają sytuację, w której człowiek musi stanąć po jednej stronie barykady, a na samym końcu wyłania się niewiadoma, od której nie ma już ucieczki. Pozostaje albo ciche i szare trwanie, albo niemy krzyk. Zapalił papierosa. Najczęściej kupował Marlboro Light, ale to nie była reguła i uświęcony rytuał. Wybierał je z przyzwyczajania, nie miał swojej ulubionej marki. Każda z nich, z medycznego punktu widzenia, powoli, ale skutecznie zabija. Marcin miał własną teorię palenia. Nic rewelacyjnego. Jedni palą dla szpanu, drudzy bo „się” pali, a jeszcze inni dla przyjemności, a tej sobie nigdy nie odmawiał. „Autodestrukcja może być przyjemna” – myślał. – „Viceroy, Lucky Strike, Mocne, L&M… zabijanie po różnej cenie”. - Koleś, masz zapalniczkę? Myślenie przerwane. Na zakończenie maksimum nikotyny zatrzymał w płucach, tylko niewielką ilość puścił nosem w kierunku białych adidasów, które miał tuż przed oczami. Podnosząc wzrok z kamiennym wyrazem twarzy i lekkim przygryzieniem warg ujrzał postać spowitą nocą. Dżinsy i bluza z kapturem wkomponowały się w ciemność, tylko buty, niczym Księżyc w pełni na sklepieniu niebieskim, kontrastowały z wszechogarniającą nocą. - Ogień, masz? Powtórzył z niecierpliwością. Z kieszeni wyjął zapalniczkę. Słuchawek z uszu nie zdjął, nie miał ochoty na wymianę zdań: „Masz, i spadaj” – myślał. Wzrokiem odprowadził nieznajomego. Widział tylko białe plamy wykonujące ruch kilka centymetrów nad brzegiem plaży. Po chwili mężczyzna znikł. Został sam, powrócił delikatny szum fal, lekki, letni wiatr, który z twarzy starannie ścierał łzy, dziury pozostawione przez nudną i głupią historię. Pogłośnił odtwarzacz, słuchał „Keep the streets empty for me”. Leniwie rozłożył się na plaży i obserwował gwiazdy: „Przeszłość w zasięgu wzroku. Wielki wybuch. Bóg. Droga Mleczna, Herkules, meteoryty zmieniające swoje położenie, Perseidy” – przypominał sobie znane, te naukowe, mityczne i religijne teorie powstania Wszechświata. Przy każdej „spadającej gwieździe” pomyślał życzenie. Na swoim koncie, od chwili otwarcia sezonu, miał ich kilkadziesiąt na koncie; i wiedział, że zbankrutuje. Zdjął białe adidasy. Czarne dżinsy, bluzę z kapturem starannie złożył w kostkę. Mp3 (włączoną, z ustawioną funkcją pojedynczego powtarzania „Zachowaj dla mnie puste ulice”) trzymał w dłoni. Stanął nad brzegiem. Tylko blask Księżyca odbijał się w morzu. 2012

Martwy sezon

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Bez description

Citation preview

Martwy sezon

Louis Huppert

W małych miejscowościach nadmorskich w sezonie letnim bywa na wspak. W

tym roku Marcin nie miał szczęścia. Nie lubił tego słowa, nie wiedział, co ono naprawdę

oznacza. Uczucia mijał szerokim łukiem. Bał się uczuć, bo one wymagają

zaangażowania. Stanowią skrajność, przypominają sytuację, w której człowiek musi

stanąć po jednej stronie barykady, a na samym końcu wyłania się niewiadoma, od

której nie ma już ucieczki. Pozostaje albo ciche i szare trwanie, albo niemy krzyk.

Zapalił papierosa. Najczęściej kupował Marlboro Light, ale to nie była reguła i

uświęcony rytuał. Wybierał je z przyzwyczajania, nie miał swojej ulubionej marki. Każda

z nich, z medycznego punktu widzenia, powoli, ale skutecznie – zabija. Marcin miał

własną teorię palenia. Nic rewelacyjnego. Jedni palą dla szpanu, drudzy bo „się” pali, a

jeszcze inni dla przyjemności, a tej sobie nigdy nie odmawiał. „Autodestrukcja może

być przyjemna” – myślał. – „Viceroy, Lucky Strike, Mocne, L&M… zabijanie po różnej

cenie”.

- Koleś, masz zapalniczkę?

Myślenie przerwane. Na zakończenie maksimum nikotyny zatrzymał w płucach,

tylko niewielką ilość puścił nosem w kierunku białych adidasów, które miał tuż przed

oczami. Podnosząc wzrok z kamiennym wyrazem twarzy i lekkim przygryzieniem warg

ujrzał postać spowitą nocą. Dżinsy i bluza z kapturem wkomponowały się w ciemność,

tylko buty, niczym Księżyc w pełni na sklepieniu niebieskim, kontrastowały z

wszechogarniającą nocą.

- Ogień, masz?

Powtórzył z niecierpliwością.

Z kieszeni wyjął zapalniczkę. Słuchawek z uszu nie zdjął, nie miał ochoty na

wymianę zdań: „Masz, i spadaj” – myślał.

Wzrokiem odprowadził nieznajomego. Widział tylko białe plamy wykonujące

ruch kilka centymetrów nad brzegiem plaży. Po chwili mężczyzna znikł.

Został sam, powrócił delikatny szum fal, lekki, letni wiatr, który z twarzy starannie

ścierał łzy, dziury pozostawione przez nudną i głupią historię. Pogłośnił odtwarzacz,

słuchał „Keep the streets empty for me”. Leniwie rozłożył się na plaży i obserwował

gwiazdy: „Przeszłość w zasięgu wzroku. Wielki wybuch. Bóg. Droga Mleczna, Herkules,

meteoryty zmieniające swoje położenie, Perseidy” – przypominał sobie znane, te

naukowe, mityczne i religijne teorie powstania Wszechświata. Przy każdej „spadającej

gwieździe” pomyślał życzenie. Na swoim koncie, od chwili otwarcia sezonu, miał ich

kilkadziesiąt na koncie; i wiedział, że zbankrutuje.

Zdjął białe adidasy. Czarne dżinsy, bluzę z kapturem starannie złożył w kostkę.

Mp3 (włączoną, z ustawioną funkcją pojedynczego powtarzania „Zachowaj dla mnie

puste ulice”) trzymał w dłoni. Stanął nad brzegiem.

Tylko blask Księżyca odbijał się w morzu. 2012