Upload
bibliotekazorga
View
82
Download
3
Embed Size (px)
DESCRIPTION
Przez pierwszą godzinę wszystko szło dobrze. Silniki, choć stare graty, pracowały normalnie. Nowacki po starcie podał mi kurs i - nieco później - poprawkę derywacyjną o 15 stopni na wschód. Mieliśmy w górze wiatr lewy czołowy, pewnie ze czterdzieści kilometrów na godzinę; na dole, według komunikatu meteorologicznego, wiał lekki Nord-West.(Wersja dla Kindle na Chomiku)
Citation preview
Pierwsze kroki i inne opowiadania Janusz Meissner
Spis treści Część I Wspomnienia ............................................................................................................................... 3
Pierwsze kroki ...................................................................................................................................... 3
Manewry w Mroczy ............................................................................................................................. 6
Kategoria „C” ..................................................................................................................................... 18
Jachtem na Hel .................................................................................................................................. 23
Nadęta konkurencja (Mój pierwszy lot balonem wolnym) ............................................................... 27
Festina lente ...................................................................................................................................... 31
Wiosenne toki.................................................................................................................................... 34
Na ostrowach .................................................................................................................................... 46
Szwed w Tatrach ................................................................................................................................ 51
Polowanie wigilijne ............................................................................................................................ 57
Kupiłem używany samochód ............................................................................................................. 62
Wilk, ryś i dziewczyna ........................................................................................................................ 67
Pan Bóg opiekuje się pijakami... ........................................................................................................ 75
Mój warsztat pracy ............................................................................................................................ 79
Znarowiony baran ............................................................................................................................. 84
Wycieczka na dno morza ................................................................................................................... 88
Część II Opowiadania ............................................................................................................................. 93
Na skrzydłach burzy ........................................................................................................................... 93
Kaprys „jedwabnego przyjaciela“ ...................................................................................................... 99
Wyrzucić bomby! ............................................................................................................................. 105
Haniebny czyn porucznika Herberta ............................................................................................... 110
„Każdy kurs północny prowadzi do bazy“ ....................................................................................... 119
Młode asy ........................................................................................................................................ 133
Pierwszy lot ..................................................................................................................................... 156
Ponad falami Bałtyku ....................................................................................................................... 162
Na Tajmyrze umiera człowiek .......................................................................................................... 174
Część I
Wspomnienia
Pierwsze kroki
W' czerwcu roku 1919 spełniły się moje marzenia: zostałem wreszcie odkomenderowany z eskadry na
kurs pilotażu do Krakowskiej Szkoły Lotniczej.
Byłem wtedy plutonowym. Wszyscy kaprale wiedzą, że jest to szarża godna i niemała. Miałem lat
osiemnaście, ale utrzymywałem, że mam dwadzieścia jeden. Prawie każdy osiemnastoletni
młodzieniec przyzna, że miałem rację, choć prawdziwy wiek też był właściwie dostatecznie poważny.
To nic, że dziś myślę trochę inaczej; kaprale - zwłaszcza osiemnastoletni kaprale - mają mimo to rację.
Ponieważ przed wstąpieniem do wojska w roku 1918 studiowałem budowę maszyn i elektrotechnikę
na pierwszym kursie Szkoły im. H. Wawelberga i S. Rotwanda w Warszawie, dowództwo eskadry
uznało moje wiadomości techniczne za wystarczające do pełnienia ważnych i odpowiedzialnych
obowiązków pomocnika mechanika, czy - jak się wówczas z niemiecka mówiło - „aparatszofera”.
I właśnie jako pomocnik „aparatszofera” przybyłem do Krakowa w charakterze ucznia pilota.
Wyobrażałem sobie... No, mniejsza o szczegóły: wyobrażałem sobie, że jako kandydat na pilota
doznam innego przyjęcia w szkole, niż doznałem. Oto pierwszego dnia po południu, gdy już
załatwiono ze mną sprawy ewidencyjne, kwaterunkowe i mundurowe, kazano mi myć przed
hangarem samoloty. Drugiego dnia, wespół z kilku innymi podoficerami, którzy w tym samym czasie
zameldowali się na kurs, od świtu do południa demontowałem i dźwigałem po kawałku do hangaru
dwie rozbite maszyny. Trzeciego dnia ładowaliśmy pogruchotane graty na platformy kolejowe.
Czwartego dnia zaczął lać deszcz i lał przez cały tydzień.
Wreszcie gdy już straciłem połowę pychy z powodu mego przydziału i zacząłem tęsknić za dawnym
życiem w eskadrze, wcielono mnie do grupy uczniów sierżanta sztabowego Kohuta.
Zacząłem latać. Zdaje się, że nie byłem asem, ale nie byłem także ostatnim tumanem, o czym usiłował
mnie przekonać sierżant Kohut. W każdym razie sceny, które rozgrywały się między nami w powietrzu
i na ziemi, utkwiły mi na zawsze w pamięci, wraz z postacią mego instruktora, o którym dotąd nie
wiem, czy był flegmatykiem pozującym na choleryka, czy też cholerykiem chcącym uchodzić za
opanowanego „Anglika”.
Łączył w swoim postępowaniu z nami te dwie skrajne przeciwności, przerzucając się zupełnie nagle
i niespodziewanie od jednej do drugiej, tak że nigdy nie było wiadomo, jak z nim gadać i co go może
wyprowadzić z równowagi.
Pochodził ze Śląska Cieszyńskiego i zdaje się, że Polakiem „został” dość przypadkowo: jedynie
wskutek rozpadnięcia się c. k. monarchii. Nie wiem zresztą, dlaczego nie został przy tej okazji
Czechem, po czesku bowiem mówił równie kiepsko jak po polsku.
Pierwszy rozkaz, jaki od niego usłyszałem przy okazji zaoliwienia się świecy w silniku, brzmiał;
- Nádulić te férszalungi!
Nie zrozumiałem od razu, czego ode mnie żąda, on zaś miał akurat fazę choleryczną, więc od razu
krzyknął:
- Nádulić férszalungi, mówiem! A jak mówiem, to powiadam. Ja ci näkopam z młotkiem do głowy, ty,
einjähriger, sakrament nocheinmal!
Dopiero później dowiedziałem się, że „nadulić” znaczy zdjąć „ferszalung” zaś - maska silnika
Einjähriger - to byłem ja „jednoroczny”...
Kohut był podobny do gąsiora: niski, wąski w ramionach i szeroki w biodrach. Nogi miał krzywe, tak
że gdy stał na „baczność”, między kolanami zmieściłaby mu się tłusta gąska. Nos miał długi, zadarty,
podobny do gęsiego dzioba, a żywe czarne oczka umieszczone blisko siebie. Kręcił na wszystkie strony
głową osadzoną na długiej, chudej, rzadko mytej szyi z wydatną grdyką, która skakała mu w górę i w
dół, gdy był poirytowany. Jego śmiech stanowił coś pośredniego między pianiem koguta a gęganiem
gęsi. Palił fajkę, krótką i bardzo cuchnącą, i pykał z niej głośno, rozmawiając z nami w chwilach, gdy
był „Anglikiem”. Kiedy zaś napadała go pasja, wyrywał tę fajkę spomiędzy żółtych zębów i wygrażał
nam nią przed nosem.
Przy tym wszystkim nie był zły, i nawet lubiliśmy go mimo dziwactw i częstych napadów irytacji,
podczas których wymyślał nam bardzo wyrafinowanie i niezwykle.
Tych wymysłów i najdziwaczniejszych przekleństw miał nieprzebrany repertuar i był z tego bardzo
dumny. Nie mogę oczywiście dać ich próbki czytelnikom: żaden wydawca tego nie wydrukuje. Były to
najbardziej robaczywe słowa, jakie słyszałem kiedykolwiek.
Nauka pilotażu na dwusterze w tych zamierzchłych czasach polegała wyłącznie na wykonywaniu
okrążeń lotniska z instruktorem w drugim siedzeniu samolotu.
Instruktor milczał jak zaklęty, poprawiając ruchy ucznia sterem lub wrzeszczał coś, czego nie można
było zrozumieć. (Aviofony wtedy jeszcze nie istniały).
Objaśnień na ziemi po locie udzielano skąpo i raczej mętnie. Toteż główną wiedzę o tym, co i jak
trzeba robić ze sterami w locie, czerpałem z rozmów z kolegami.
Były tam takie „rabiny” wszystkowiedzące, które miały swoje recepty na zakręt, na utrzymanie
maszyny w linii prostej i w równowadze, na zamknięcie gazu w odpowiednim miejscu, aby wylądować
właściwie. Receptę można było nabyć za papierosy, za piwo, za zastępstwo w służbie.
Lotnisko krakowskie inaczej wtedy wyglądało niż dzisiaj. Była to długa kiszka, ciągnąca się z zachodu
na wschód, zamknięta od południa koszarami pułku ułanów i drewnianymi hangarami, od zachodu -
kilkupiętrowym budynkiem szkoły pijarów, od północy - wzgórzami i szosą, wzdłuż której szła linia
telegraficzna. Tylko od wschodu szeroko otwierały się gromadzkie pastwiska i łąki rakowickie.
Start odbywał się w poprzek tej kiszki, wyłącznie w kierunku północnym, co było dość emocjonujące
z uwagi na wspomniane wzgórza.
Lądować można było tylko wzdłuż lotniska, to jest w kierunkach na wschód lub zachód. W tych
warunkach, jedynie dzięki dyscyplinie i dobrej organizacji służby startowej, nie dochodziło do
katastrof z powodu zderzeń samolotów.
Jeśli wiatr był niepomyślny, nie latało się wcale. Zdarzało się to aż nazbyt często, więc do liczby
sześćdziesięciu lotów dobrnąłem pod koniec sierpnia. Wtedy sierżant Kohut stracił do mnie
cierpliwość.
- Letem z panem ostatni raz - oświadczył mi nagle któregoś popołudnia. - Wożem pana i wożem,
a pan siedzisz jak dumme ding. No, już dringenl Start!
Przejąłem się tą przemową i postanowiłem działać.
Wystartowałem jako tako, minąłem szosę, słupy telegraficzne, i na stu metrach pochyliłem maszynę
do zakrętu w prawo. Stary stukonny „brandenburg” położył się na burtę, ale nie chciał skręcać, więc -
jak mi radził jeden z „rabinów” - pociągnąłem ster na siebie. Wtedy przeklęte narowiste bydlę
zawinęło ogonem po niebie o sto osiemdziesiąt zamiast o dziewięćdziesiąt stopni...
Kohut się wściekł. Usłyszałem jego krzyk za plecami i obejrzałem się. Tymczasem maszyna zadarła łeb
w górę i zawisła na resztkach szybkości w powietrzu.
- Dringen! - ryczał instruktor.
Zwróciłem się szybko twarzą do silnika, który spazmował z wysiłku, i pchnąłem ster w przód.
„Brandenburg” zadarł kitę z wielką fantazją, wycelował w pole buraków i poszedł w dół.
Wtedy Kohut nie wytrzymał i zdzielił mnie pięścią po głowie. Zobaczyłem setkę rozpryskujących się
gwiazd i komet. To niezwykłe zjawisko astronomiczne tak zajęło moją uwagę, że przestałem się
orientować, z której strony podejść do lądowania, i zacząłem skręcać z wiatrem.
Tego jednak było już za wiele, jak na cierpliwość mego instruktora. Zamknął gaz, szarpnął sterem
wyrywając mi go z rąk i rozpuścił wodze swojej osobliwej wymowie. Pienił się. Słowa polskie
niemieckie i czeskie, soczyste, cuchnące, twarde, grube, docierały do mnie mimo pędu poprzez wolny
klekot silnika.
Używał sobie, ja zaś znosiłem to po stoicku, modląc się tylko w duchu, żeby skończył, zanim podwozie
samolotu zawadzi o głowy kapusty na polu, do którego zbliżaliśmy się zdecydowanie i nieuchronnie.
Kapusta rosła mi w oczach; była tuż pod nami, stawała sit; groźna... Nie mogłem już dłużej: dodałem
gazu.
Myślałem, że Kohuta rozsadzi.
- Hammerkopf! - ryknął. - Jak ja trzymam wykład, to nie rusz gaz! Dumme ding, rauss z kisty!
Wysiadaj!
- Jakże ja teraz wysiądę? - ośmieliłem się zaprotestować
- Rauss! - krzyczał przymykając gaz.
- Jak to, w powietrzu? - bąknąłem.
- Rauss! Do jarzyny! Skakaj! - powtarzał z uporem.
Cóż miałem robić? Rozpiąłem pas, wstałem i zacząłem gramolić się na burtę.
To go widać zreflektowało.
- Dokąd leziesz? - warknął - Siadać! Siadać! Zaś landować. Achtung! Landować!
Usiadłem skwapliwie. Przed nami było lotnisko, do którego dociągaliśmy na niewielkim gazie.
Wziąłem stery. Wylądowałem. Dokołowaliśmy do startu.
- Wiela ludzi już mnie chciało zabić, ale tak jak pan, to jeszcze żaden - oświadczył Kohut z „angielską”
flegmą.
Po tym locie postanowiłem kupić sobie francuski podręcznik nauki pilotażu (polskich oczywiście
jeszcze wtedy nie było), aby przecież uniezależnić się od „recept” kolegów, które nic a nic nie
pomagały.
- Po co pan to kupił? - zdziwił się mój instruktor.
- Żeby nauczyć się latać - odrzekłem.
- Schön. Niech pan także obstaluje sobie trumnę - poradził mi rzeczowo.
Nie zamówiłem trumny, ale nie przeczytałem również podręcznika, ponieważ nazajutrz po raz
pierwszy poleciałem samodzielnie.
Ten pierwszy lot samodzielny nastąpił po siedemdziesiątym czwartym dwusterowym. (Taka ilość
z instruktorem stanowiła przeciętną porcję). Poprzedziła go jak zwykle przemowa Kohuta.
- Ten ostatni start to nie był w ogóle start - zaczął. - Start przychodzi gerade aus. Jak by żmija
przespacyrowała się po takim starcie, to by złamała kręgosłup, nie? Zaś landung to też nie był
landung. To był taniec kangura, nie? I pan tak umie latać, jak ze mnie jest dziewczę z warkoczem.
Verstanden? Ale ja pana nie bedem woził. Ja nie jest fiakier. Leć pan sam. Zabij się pan.
Cóż? - Poleciałem.
Duszę miałem na ramieniu, gdy maszyna oddzieliła się od ziemi, i wielką dumę w sercu, gdy udał mi
się pierwszy zakręt. Nie jestem pewien, czy nie krzyczałem z radości po wylądowaniu. W każdym razie
nabrałem przekonania, że właściwie wszystko już umiem. Jakże daleki byłem od prawdy...
Potem, po kilkudziesięciu lotach samodzielnych, skręciłem pierwszą w życiu spiralę z wysokości 1200
metrów. Miała półtorej zwitki, zamiast dziesięciu...
Potem latałem dużo i dość szczęśliwie. Wreszcie zostałem instruktorem. Byłem nim osiemnaście lat.
W Bydgoszczy, w Dęblinie, w Krakowie.
Wiele się przez te lata zmieniło. Rozszerzyły się lotniska, dźwignęły się wielkie, żelazobetonowe
hangary. Wyszkolili się dobrzy instruktorzy.
Może tylko „recepty” na zakręty, lądowania i starty pozostały nadal przedmiotem handlu między
uczniami. Mnie przynajmniej nie udało się nigdy wyplenić tego w szkołach pilotów.
A potem - nastąpiła klęska: napaść niemiecka na Polskę rozpoczęła się od lotnisk; między innymi - od
Dęblina. Widziałem, jak ten piękny port lotniczy konał pod bombami i jak byliśmy bezsilni, nie mając
dostatecznej ilości samolotów do jego obrony. Widziałem, jak po bohatersku walczyli w powietrzu
i ginęli moi uczniowie i koledzy, i widziałem także gorycz tych, którzy nie mogli wziąć udziału w walce
z braku sprzętu...
Manewry w Mroczy
Maleńkie miasteczko pomorskie, obok którego wyszukałem dla eskadry lotnisko polowe, nazywało
się Mrocza. Tam też nasz kwatermistrz rozlokował cały personel: oficerów po mieszkaniach obywateli
mroczańskich, podoficerów w szkole powszechnej, szeregowców - w pobliskim folwarczku.
Było skwarne lato - a raczej schyłek lata - już po żniwach, gdy wyruszyliśmy na te manewry, więc nie
miałem trudności ze znalezieniem polowego lądowiska na żytniej ścierni. Dowódca był zadowolony,
a koledzy poklepywali mnie po ramionach w chłodnej piwiarni pana Parzyniaka, dokąd wkrótce po
wylądowaniu poszliśmy ugasić pragnienie.
Dla Mroczy najazd lub właściwie nalot eskadry stanowił nie lada atrakcję: od wielu lat zapewne nie
było tu takiego ruchu i gwaru; od niepamiętnych czasów nie zatrzymał się w tej mieścinie żaden
oddział wojska, nawet na krótki, kilkudniowy postój; od początku świata Mrocza nie gościła lotników
na manewrach.
Mroczanki - ile ich było w wieku niezbyt podeszłym - wystroiły się odświętnie. Młodzież męska
hurmem ruszyła ku samolotom. Stateczni obywatele, wcześniej skończywszy zajęcia, udali się z
żonami na spacer dokoła rynku, ci zaś, u których zakwaterowano oficerów - pozostawiwszy swym
połowicom troskę o przygotowanie gościny - zgromadzili się u pana Parzyniaka by zawrzeć z nami
pierwszą znajomość przy piwie. Jednym słowem, atmosfera była więcej niż przychylna, a nasz krótki
pobyt w Mroczy zapowiadał się doskonale, jeśli chodzi o jego naziemne warunki. Należało tylko
jeszcze przekonać się osobiście, jak się sprawują szeregowi w folwarku i czy na lądowisku należycie
zabezpieczono samoloty.
To pierwsze należało do kwatermistrza; to drugie - do oficera technicznego. Ale - jako zastępca
dowódcy i szef pilotów - czułem się odpowiedzialny za wszystko i sam postanowiłem tam zajrzeć.
Bardzo niedawno objąłem to ważne stanowisko, byłem najmłodszy wiekiem w eskadrze i doceniałem
ciężar spoczywającej na mnie odpowiedzialności.
Gdy wspomniałem o tym swoim zamiarze, techniczny wzruszył ramionami.
- Maszyny zakotwiczone. Dyżurna brygada na miejscu. Byłem tam przed godziną. Potem był „stary”
i szef mechaników Teraz poszła warta, którą skontroluje oficer inspekcyjny. Chyba wystarczy? Każ
lepiej dać jeszcze piwka, a potem założymy małego pokerka.
Kwatermistrz, który „pokerka” uwielbiał nade wszystko, te;, próbował mnie zniechęcić.
- Na folwarczku - to jakaś resztówka - siedzą dwie stare panny, dzierżawczynie. Widziałem jedną
z nich i - niech Bóg zachowa! Baba, powiadam ci, jak żandarm. Nawet jej wąsy rosną, choć jest
łysawa. A usteczka ma takie, że szparagi w poprzek może jadać. Nikomu nie lubię robić na złość, więc
kwater tam dla was nie wyznaczałem, a szeregowi mają bardzo dobrze Jest z nimi sierżant Kmita
i dwóch kaprali. Po cholerę będziesz tam łaził?
- No a ta druga siostra? - spytałem omijając odpowiedź na dość retoryczne zresztą pytanie.
- Druga? Cóż - siostra. Pewnie też taka nadobna.
- Co one za jedne? - zainteresował się nasz oficer operacyjny, który - jak nam wszystkim było
wiadomo - pragnął „wżenić się” w jakieś gospodarstwo rolne.
- A cóż to ja jestem pośrednik matrymonialny?! - żachnął się kwatermistrz. - Idź, Władeczku, do
proboszcza, to ci powie. No, co z tym piwkiem? - zwrócił się do mnie.
Chciałem je zamówić, lecz odwróciwszy się w stronę szynkwasu, nieomal nos w nos zderzyłem się
z jakimś zażywnym, rumianym obywatelem Mroczy, który troskliwie niósł przed swym pokaźnym
brzuchem w każdej ręce po dwa ogromne kufle piwa, najwyraźniej zmierzając ku naszemu stolikowi.
- Panowie pozwolicie, nieprawdaż... Na powitanie, nieprawdaż... Taki zaś ale poczęstunek od
burmistrza, bo ja, nieprawdaż - Pielok Ignacy się nazywam. Mistrz rzeźnicki. Burmistrz jestem. Dla
naszych, nieprawdaż, lotników polskich. Pielok Ignacy...
Zamieniliśmy uściski dłoni z panem Pielokiem Ignacym, mistrzem rzeźnickim tudzież burmistrzem -
i przyjęliśmy go do kompanii. Okazało się zaraz, że nasz kwatermistrz u niego właśnie znalazł kwaterę
dla siebie i że już się znają. Dowiedzieliśmy się wszystkich szczegółów o innych notablach miasteczka,
u których mieliśmy zamieszkać na czas postoju w tej okolicy, a Władysław uzyskał wreszcie wszelkie
interesujące go informacje o dzierżawczyniach folwarku.
Pan Pielok kupował od nich cielęta i świnie. O pannie Jadwidze (starszej - tej, co zdaniem
kwatermistrza mogłaby jadać szparagi w poprzek) wyrażał się z uznaniem, jakkolwiek zaraz na
wstępie stwierdził, że obie kobiety pochodzą z „galicyjskiej kongresowy”. Miały tam jakieś wielkie
dobra ziemskie, które straciły w kataklizmie wojennym i teraz - zostawszy same na świecie - od paru
lat gospodarują na tej dzierżawie.
O młodszej, pannie Wandzie, burmistrz wyrażał się z rezerwą i jakby z pewną ukrytą niechęcią.
- Bardzo jest uczona, nieprawdaż, tylko nie do gospodarstwa; wiedzcie se to! Na skrzydle gra i zaś
śpiewa, nieprawdaż. Tak ale dosyć do niczego jest to dziewczę.
„Dosyć do niczego” - znaczy w gwarze pomorskiej tyle, o „niczego sobie”. Operacyjny dostatecznie
znał tę gwarę, więc zainteresował się jeszcze bardziej „dziewczęciem” pod tytułem Wanda.
- Wiesz - powiedział do mnie - pójdę z tobą do tego folwarku. Taki spacer wieczorem jest bardzo
higieniczny.
- No pewnie! - mruknął kwatermistrz z ironią. - Grunt, Właduchna, to higiena, śpiew i muzyka. Na
skrzypcach grywasz?
Operacyjny pominął milczeniem tę uszczypliwość.
- Idziemy? - spytał, kładąc mi dłoń na ramieniu.
Skinąłem głową i wychyliłem do dna kufel. Pożegnaliśmy pana Pieloka i wyszliśmy na czystą uliczkę,
która już po kilkunastu krokach zamieniła się w drogę wiejską, wiodącą wprost do folwarku.
Nie wiem, czy zamieniłem z dziesięć słów z Władkiem, zanim doszliśmy do bramy rozległego starego
parku, który otaczał ruiny dawnego pałacu, mocno podniszczone zabudowania gospodarcze i na pół
rozwaloną oficynę, gdzie zapewne niegdyś mieszkała służba. Drugą, jako tako zabezpieczoną połowę
tego budynku zajmowały obecnie dzierżawczynie resztówki po rozparcelowanym majątku jakiegoś
niemieckiego obszarnika.
Park był piękny (jak się o tym później przekonałem), o wiele teraz za duży w stosunku do obszaru
ziemi ornej, która pozostała z parcelacji. Dwa stawy - niemal jak w Soplicowie - drzemały wśród
kasztanów i lip. Rechotały żaby. Pachniała maciejka i nikocjana. Latały w mroku nietoperze, a zza
drzew wstawał rumiany księżyc. Było poetycznie.
Minęliśmy podjazd przed ruinami pałacu i ową na pół rozwaloną oficynę, skąd przez okna zasłonięte
roletami sączyło się światło lampy. Weszliśmy na podwórze. Ktoś u wrót stajni, czy też stodoły, grał
na harmonijce. Dostrzegłem w mroku grupkę żołnierzy, siedzących pod murem.
- Jest tam sierżant Kmita? - zapytałem głośno.
Kilka postaci poruszyło się pod ścianą i z cienia wyłonił się mój ordynans, Śrubka.
- Nie ma, panie poruczniku. Poszedł na lotnisko. Ale jest kapral Konieczny. A ta pani - młodsza ma się
rozumieć - to kazała, żeby pan porucznik przyszedł na herbatę.
Nie od razu zorientowałem się, o co mu chodzi. Mój Śrubka obdarzony był od natury ogromną dozą
inicjatywy i sprytu, które to cechy nieraz wprawiały mnie w podziw, ale równie często pociągały za
sobą kłopotliwe sytuacje, w które mnie wplątywał. Szczerze mówiąc, zawsze oczekiwałem, że Śrubka
swoją troskliwość o moje wygody posunie za daleko i uwikła mnie w jakąś bezsensowną historię. Po
kilku takich jego sprawkach miałem się stale na baczności, i teraz moja czujność została nagle
zaalarmowana.
- Skądże ta pani wie o moim istnieniu? - zapytałem, aby zbadać rzecz od początku.
- Ba - skąd?! - powtórzył chełpliwie. - Sama się o pana porucznika pytała.
- Was się pytała?
- Mnie - powiedział z dumą. - Najpierw się pyta: „kto to”, powiada, „latał nad dworem we środę
rano?” A ja przecie wiedział, że pan porucznik szukał lotniska. No to mówię: „pan porucznik”. A ona
mówi: „mało, mówi, serce mnie nie pękło ze strachu, jak chciał zawadzić skrzydłem o dach”.
I zapytuje, jak pan porucznik się nazywa. No to ja mówię. A ona powiada: „powiedzcie panu
porucznikowi, że ja znam jego siostrę”...
- Przecież ja nie mam siostry! - przerwałem ostro.
Śrubka skulił ramiona i wymownym ruchem rozłożył ręce.
- A co ja za to mogę?
Uświadomiłem sobie, że istotnie „nic za to nie mógł”, a chcąc dojść sedna sprawy, pozwoliłem mu
gadać dalej.
Dowiedziałem się, że panna Wanda została szczegółowo poinformowana o moich personaliach,
o stanowisku w pułku, wyglądzie zewnętrznym, zamiłowaniach itd. Że wie już, gdzie mieszkam i jaki
tryb życia prowadzę. Że życzy sobie, abym jej koniecznie złożył wizytę, i dziwi się, iż dotąd tego nie
uczyniłem. Wreszcie, że nie aprobuje sposobu załatwiania sprawy z zajęciem przez nas lotniska za
pośrednictwem władz powiatowych: takie rzeczy - jej zdaniem - powinno się załatwiać osobiście
i bezpośrednio.
- Gęś - mruknąłem rozdrażniony. - Podstarzała gęś.
- Co proszę? - zapytał Śrubka.
- Nic. Powiecie tej pani, że będę tu jutro w południe. Teraz nie mam czasu.
- Ale kiedy ona prosiła... i właśnie miałem pójść do tego ogrodnika po pana porucznika.
- Do jakiego znów ogrodnika?
- No bo pan porucznik ma kwaterę u ogrodnika. Zara przy rynku. Już tam rzeczy zaniesłem i kawa ma
być na śniadanie, a pierzyne kazałem wyrzucić, choć się ogrodnikowa bardzo dziwiła. A róże to mają -
sam pan porucznik zobaczy. Jak ta panna! - wskazał ruchem głowy oświetlone okna.
Rozśmieszyło mnie to poetyczne porównanie w ustach Śrubki będącego raczej racjonalistą, ale
operacyjny, który dotąd w milczeniu przysłuchiwał się naszej rozmowie, nagle zapytał z ożywieniem:
- A rzeczywiście ładna ta panna?
Wzruszyłem ramionami: ten osioł gotów był użyć nawet mego ordynansa w swoich nieustannych
zabiegach matrymonialnych.
Ale Śrubka widocznie dla mnie przeznaczył ową „różę” i - spostrzegłszy, że się zagalopował wobec
ewentualnego mego współzawodnika - odrzekł z rezerwą:
- Czy ja wiem. Dla mnie za chuda.
Po czym, uznawszy widocznie, że lepiej teraz nie nalegać, abym poszedł do niej na tę „herbatę”, bo
Władek może istotnie wejść mi w drogę - zapytał:
- To mam zameldować, że pan porucznik jutro przyjdzie na obiad?
- Nie na obiad, tylko na kilka minut w południe. O dwunastej. I powiedz, że jestem bardzo zajęty.
Mój stanowczy ton niezbyt wprawdzie przekonał Śrubkę, ale przynajmniej na razie powstrzymał
operacyjnego od wizyty, na którą miał, zdaje się, wielką ochotę.
Zajrzeliśmy do pomieszczeń szeregowych, przeszliśmy wzdłuż rzędu samolotów na rżysku, które
zaczynało się tuż za ogrodzeniem parku, i wróciliśmy do miasta.
Władek jakoś nie mógł rozstać się ze mną.
- Odprowadzę cię do tego ogrodnika - oświadczył, gdy przystanąłem pod jego kwaterą.
Chrząkał, zagadywał to o dowódcy, to o swojej maszynie, to o kolegach, aż wreszcie zapytał:
- Słuchaj no, kogo tam wyznaczyłeś na jutro do łączności z dywizją?
- Ciebie - odrzekłem. - Przecież to twoja sprawa.
- Hm. Wiesz, wolałbym jutro zostać tu, na miejscu. Dowódca będzie miał urwanie głowy, a do dywizji
trzeba będzie stale latać - ze sześć razy, sądząc z zadania. Może byś posłał kogo innego?
Zirytowało mnie to. Miałem dość roboty z przygotowaniem i rozdzieleniem lotów, omówiłem je już
z załogami i nie zamierzałem niczego zmieniać.
Powiedziałem mu o tym i dodałem złośliwie:
- O względy tej chudej Wandy możesz się starać przez kwatermistrza. Niech ci tam wyznaczy kwaterę.
- To doskonała myśl! - wykrzyknął.
Potrząsnął moją rękę, powiedział mi prędko „dobranoc” i zawrócił w kierunku domu burmistrza.
Ani opinia Śrubki, ani uwagi burmistrza, ani rodzinne podobieństwo nie zgadzały się z wyglądem
panny Wandy: była śliczną dziewczyną, o cerze brzoskwini, czarnych włosach i dużych
orzechowozielonych oczach. Usta miała koloru wiśni, może cokolwiek za duże, ale z pewnością nie
nasuwające żadnych asocjacji z jedzeniem szparagów. Te usta śmiały się, drwiły, prosiły, zachęcały
lub odpychały dumnie, akompaniując znakomicie oczom, które zmieniały odcień, zależnie od nastroju
dziewczyny. Były równie pełne wyrazu, a zmienne jak dzień wiosenny: słoneczne, to znów chmurne;
pogodne, ciepłe w uśmiechu lub nadąsane; prowokujące, pełne obietnic, to znów niemal surowe, lecz
zawsze urocze.
Oczarowała mnie naturalnie od razu. Po prostu zapomniałem języka w gębie, jak ją zobaczyłem. Na
próżno potem tłumaczyłem sobie w chwilach trzeźwości, że jest egzaltowana, pretensjonalna i w
ogóle gęś. Na próżno usiłowałem wyzwolić się spod jej uroku: wpadłem; wzięło mnie. Na swoje
usprawiedliwienie - miałem wówczas lat dwadzieścia cztery. Więcej - nic.
Przyszedłem tam owego dnia w południe na piętnaście minut, aby jej chłodno i grzecznie
wytłumaczyć, że miałem za sobą prawo, zajmując na lądowisko teren położony w obrębie folwarku,
i to nie w drodze osobistego porozumienia się z nią, lecz właśnie przez starostwo.
„Takie są przepisy, proszę pani; jednakowe dla wszystkich. Trudno, aby wojskowe ćwiczenia lotnicze
uzależnione były od widzimisię tej czy innej właścicielki lub dzierżawczyni obszaru dworskiego”.
Tak jej miałem powiedzieć.
Ale - nie powiedziałem...
Była zbyt przebiegła na to, aby dopuścić od razu do rozmowy na ten temat: oszukała mnie udaną
(zapewne) pokorą i - być może prawdziwym - zadowoleniem, że przyszedłem. Była czarująca,
ponętna, gościnna i wydawała się być uszczęśliwiona moim towarzystwem.
Zostałem na obiedzie w folwarku, dowiedziawszy się, że panna Jadwiga wyjechała na dwa dni do
Bydgoszczy. Śrubka, którego posłałem do mojej kwatery z wiadomością, że wrócę dopiero na noc,
miał minę tryumfującą. Wydało mi się nawet, że mrugnął do mnie porozumiewawczo. Ale nie
mogłem go za to obsztorcować: w gruncie rzeczy miał rację...
Loty miały rozpocząć się dopiero o trzeciej po południu, więc po obiedzie poszliśmy na spacer - nad
owe stawy - do parku.
Opowiadała mi o swych rodzinnych stronach. Wychowała się na Ukrainie, gdzieś za Kijowem, ale
uparcie mówiła o tych ziemiach, w których nawet Bolesław Śmiały nie bywał, jako o „kresach”. Nie
oponowałem przeciw temu geopolitycznemu poglądowi, mogącemu zresztą uchodzić za
umiarkowany w porównaniu z mniemaniem pana Pieloka, który zaliczał przecież Kijowszczyznę do
„galicyjskiej kongresowy”.
Przez dłuższy czas także nie starałem się przeciwstawiać zdaniu panny Wandy o „kresowiakach” (z
bliższych i dalszych ziem graniczących z Rzecząpospolitą), którzy oczywiście byli wszyscy stworzeni na
wzór Kmiciców, Skrzetuskich i Wołodyjowskich. Gdy jednak okazało się, że urocza Wanda ma całą
czeredę kuzynów, krewniaków i znajomych wśród tych rycerzy (wszyscy naturalnie służyli
w kawalerii) - spróbowałem stanąć w obronie reszty polskiej młodzieży męskiej z Warszawy, Krakowa
i Poznania.
Ale panna Wanda tylko częściowo (i bez przekonania) zgodziła się, że czasem i w innych stronach
Polski zdarzają się chłopcy do rzeczy. Na ogół - krakowianie są nudni, poznaniacy - bez żadnej ogłady,
warszawiacy zaś - blagierzy.
W rezultacie posprzeczaliśmy się i rozmowa się urwała. Byłem zły na siebie. Właściwie przez cały czas
tej przechadzki - równolegle z formułowaniem pytań i odpowiedzi dotyczących dość
konwencjonalnych tematów - myślałem, że chciałbym ją pocałować, że jestem głupio nieśmiały, że
trzeba inaczej pokierować tą rozmową, że powinna tu, psiakrew, być jakaś ławka, na której można by
usiąść, a skoro nie ma ławki, to choćby na trawie nad brzegiem stawu. Ale jakoś nie wiedziałem, jak
zacząć i to doprowadzało mnie do wściekłości. Zachowywałem się jak sztubak zakochany bez
wzajemności.
- Może siądziemy tu nad stawem? - powiedziała nagle, zatrzymując się pod olbrzymim, rozłożystym
kasztanem.
Aż mnie zatknęło: tak prosto można to było powiedzieć!
Usiedliśmy. Brzeg był stromy i dość wysoki. Woda w stawie marszczyła się na głębinie pośrodku od
silnego powiewu, który zbudził się teraz i szeleścił w gałęziach nad nami.
Patrzyłem daleko przed siebie, na przeciwległy brzeg i rozmyślałem, jaką obrać taktykę dla
doprowadzenia do tego sentymentalnego pocałunku, o którym marzyłem, gdy wtem panna Wanda
wydała lekki okrzyk, a jednocześnie w powietrzu mignęła mi jej koronkowa chusteczka, niesiona
wiatrem nad wodą.
- Moja chusteczka!... - powiedziała bezradnie.
Była taka ładna w tej chwili i miała tak wdzięcznie zakłopotaną minkę, że omal nie pocałowałem jej
bez żadnych przygotowań taktycznych, przez zaskoczenie. Ale powiedziała: „Niechże mi pan pomoże”
i zamiast wykorzystać okazję, zacząłem rozglądać się za jakąś żerdzią, za pomocą której dałoby się
wyłowić chusteczkę. Żerdzi naturalnie nigdzie pod ręką nie było, więc postanowiłem wyłamać gałąź
z pobliskich krzaków i zapytałem, czy można.
- Można - odrzekła chłodno - ale moja chusteczka tymczasem utonie. Myślę, że gdyby pan był
kresowiakiem...
Zawiesiła głos, przeciągając wyraz, ja zaś stanąłem niezdecydowany: gdybym był kresowiakiem - to
co?...
- Kresowiacy zapewne umieją zaklinać wiatr, aby na czas zmienił kierunek! - powiedziałem ironicznie.
- To pani miała na myśli?
- Nie. Kresowiak skoczyłby nie tylko w wodę, ale i w ogień po moją chusteczkę - odrzekła wyzywająco.
Podcięło mnie to jak biczem. Bez chwili namysłu rozpędziłem się i skoczyłem długim szczupakiem
z wysokiego brzegu. W ostatniej chwili usłyszałem jej krzyk, woda plusnęła i... zaryłem głową aż po
ramiona w muliste, płytkie dno.
Omal nie utonąłem, usiłując wydobyć się z tej pułapki. Wychynąłem wreszcie na powierzchnię,
umazany błotem, z zalepionym nosem i uszami, trochę otumaniony wstrząsem i niemal oślepiony
iłem, który spływał mi z włosów i z czoła. Opłukałem się jako tako i mimo protestów dziewczyny
pobrnąłem dalej, aby uratować tę nieszczęsną chustkę. Wyniosłem ją na brzeg, zapadając po kolana
w mule i w milczeniu podałem płaczącej pannie, ale - ponieważ nie odejmowała dłoni od twarzy
zalanej łzami, położyłem swą zdobycz u jej stóp.
- Niechże się pani uspokoi - powiedziałem ostygając już z nurtującej mnie złości pod wpływem
mokrego munduru i jej łez. - No, proszę przestać płakać...
Chciałem wziąć ją za ręce i obetrzeć jej łzy, ale w sam czas zauważyłem, że moje dłonie są czarne od
błota. Pomyślałem, że oto nadarza mi się najlepsza okazja wycałowania tej zapłakanej dziewczyny i że
nie mogę tego uczynić, bo jestem ubabrany cuchnącym szlamem. Nie wiedziałem, co mam począć,
i właśnie głowiłem się nad tym, gdy panna Wanda sama uznała, że nie warto więcej płakać. Przetarła
oczy, nasze spojrzenia spotkały się i - nagle wybuchnęła niepowstrzymaną kaskadą śmiechu.
Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jak zapewne wyglądam po tej błotnej kąpieli. Krew buchnęła mi
do twarzy. Zaszumiało mi w uszach. Zerwałem się na równe nogi i pędem puściłem się w kierunku
podwórza, gdzie pośrodku była studnia i wodopój dla bydła.
Wołała za mną, ale nie obejrzałem się ani razu. Wpadłem na podwórze, na szczęście puste o tej
porze, i zanurzyłem głowę w pełnym korycie. Chłodna woda przywróciła mi zdolność myślenia.
Należało jak najprędzej niepostrzeżenie dostać się do własnej kwatery, wypłukać i wysuszyć mundur
oraz posłać go do odprasowania. Miałem na szczęście zapasową parę spodni i bielizny. Trzeba było
działać szybko, bez żadnej zwłoki: dochodziła druga, a o trzeciej musiałem być na odprawie.
Miałem nadzieję, że nikogo nie spotkam, ale gdy prychając i przecierając oczy uniosłem głowę znad
koryta, ujrzałem przed sobą naszego oficera operacyjnego, który przyglądał mi się w niemym
zdumieniu.
- Co... co się z tobą stało? - wykrztusił wreszcie, wskazując zacieki szlamu na moim ubraniu.
Powiedziałem, że pośliznąłem się i wpadłem do stawu, ale zapewne mi nie uwierzył.
- A z tą Wandą rozmawiałeś? - zapytał.
- Rozmawiałem.
- No i co?
- Jak to co? Rozmówiłem się z nią i...
- I wpadłeś do wody! Hm.
- Głupiś - powiedziałem. - Cóż to ma do rzeczy?
- Bo ja wiem? Właśnie nad tym myślę.
- No to przestań myśleć: to dla ciebie najmniej odpowiednie zajęcie. I bądź łaskaw przysłać Śrubkę do
mojej kwatery, żeby mi pomógł, dobrze?
- A gdzie on jest?
- Nie wiem. Poszukaj go. Musi tu być na folwarku.
Trochę się skrzywił.
- Widzisz, ja chciałem z wizytą do tej panny...
- No dobrze, ale najpierw koleżeńska przysługa. A co do panny: pływać umiesz?
- Pływać?!
- No tak. Bo jeżeli nie, to nie chodź z nią nad staw.
Wykręciłem się na pięcie i odszedłem szybko, pozostawiając Władysława w pełnym niepewności
zdumieniu.
Jakoś zdążyłem na tę odprawę, głównie dzięki sprawności mego ordynansa, który dopędził mnie już
w połowie drogi do kwatery. Poleciłem mu, żeby zajął się moim mokrym mundurem, i poszedłem na
lotnisko, omijając folwark, żeby nie spotkać panny Wandy. Postanowiłem w ogóle unikać jej do końca
naszego postoju w Mroczy: niech sobie Władek zabiega o jej względy; ja nie mam zamiaru nadal się
ośmieszać. Byłem zły i przygnębiony.
Ale wieczorem, po ćwiczeniu z dywizją, która przesłała nam podziękowanie „za wzorową
współpracę”, nastrój mi się poprawił. Przyleciał dowódca dywizjonu z szefem sztabu, który bardzo
pochlebnie ocenił pracę mego klucza i osobiście mi gratulował. To napełniło mnie dumą i przywróciło
mi poczucie własnej wartości, znacznie nadwerężone popołudniową przygodą.
Po omówieniu zadań „stary” kazał mi zostać w namiocie wraz z operacyjnym, technicznym
i kwatermistrzem. Okazało się, że jesteśmy zaproszeni na kolację do folwarku...
- Nie mogłem odmówić - oświadczył nam dowódca. - Musicie ponudzić się w towarzystwie tych
starszych pań i bardzo proszę, żebyście dla nich byli jak najuprzejmiejsi.
Natychmiast poprosiłem, aby mnie zwolniono z tych pozasłużbowych obowiązków’ towarzyskich, ale
„stary” potrząsnął głową.
- Mowy nie ma. Zresztą ty musisz znać jedną z nich: o ciebie specjalnie się upominała; jest koleżanką
twojej siostry.
- Kto ci to powiedział? - spytałem ponuro.
- Adiutant.
- Łże - oświadczyłem stanowczo. - Nie miałem i nie mam siostry!
- To już jej sam powiesz przy okazji. Może wzięła cię za kogo innego. W każdym razie musisz tam
przyjść. Przebierzcie się i o dziewiątej zbiórka.
Jedyną satysfakcją dla mnie w czasie tej wizyty było wrażenie, jakiego doznali wszyscy bez wyjątku
koledzy na widok dwudziestoletniej „starej panny”. Po prostu zbaranieli, ona zaś udawała, że tego nie
spostrzega. Uśmiechała się do nich wszystkich, kokietowała Władysława, zawróciła w głowie
adiutantowi, przepijała do szefa sztabu dywizji, śmiała się z dowcipów „starego” i dowódcy
dywizjonu, flirtowała z kwatermistrzem... Na mnie w ogóle nie zwracała uwagi, jak by mnie nie było.
Dopiero gdy zabieraliśmy się do odejścia, tłocząc się w ciasnym przedsionku, znalazła się tuż przy
mnie. Poczułem jej dłoń tuż przy mojej i lekki uścisk jej palców. Wsunęła mi do ręki kartkę, którą
schowałem do kieszeni. Serce zaczęło mi łomotać jak oszalałe. Manewrowałem tak, aby wyjść
ostatni, i obejrzałem się w progu.
- Nie gniewa się pan? - spytała szeptem.
Wtedy objąłem ją wpół i pocałowałem w usta.
- Jutro w południe - powiedziała. - Przyjdzie pan na obiad?
Powiedziałem, że przyjdę i wypadłem za próg, na pół przytomny.
Długo nie mogłem zasnąć. Gdy wreszcie zdrzemnąłem się o świcie, śnił mi się ślub Władka z panną
Wandą. Ona była w białej sukni z welonem i wiankiem na głowie, on zaś w ociekającym błotem
mundurze. Ja byłem drużbą i prowadziłem pod rękę pannę Jadwigę, która wmawiała we mnie, że
jestem jej bratem. Śrubka był przebrany za księdza, a kwatermistrz grał na organach. Chciałem nie
dopuścić do tego ślubu i zabrać sprzed ołtarza pannę młodą, która patrzyła na mnie błagalnie
orzechowymi oczyma, ale panna Jadwiga uczepiła się mego ramienia. Zaczęliśmy się szamotać i -
obudziłem się.
Nade mną stał Śrubka, ale już nie w komży, i potrząsał mną energicznie.
- Panie poruczniku! Odprawa!
- Jaka odprawa? - spytałem. - Która godzina?
Była piąta, a odprawę nagle zarządził dowódca.
Ogoliłem się i zacząłem się ubierać. Wtem przypomniałem sobie, że poprzedniego dnia nie dałem
Śrubce pieniędzy na odprasowanie munduru.
- Ileście zapłacili za ten mundur u krawca? - zapytałem, wciągając spodnie.
- Nic-em nie płacił - odrzekł z dumą - bo sama panna prasowała.
- Kto?!
- No... panna, z folwarku. Po cóż pan porucznik ma tracić pieniądze na krawca, kiedy tam mają
elektryczne żelazko i wszystko co trzeba? No to zaniesłem tam i sama mi odprasowała. Może źle?
Zgrzytnąłem zębami: złośliwy los sprzągł tych dwoje, żeby mnie za wszelką cenę skompromitować.
Próbowałem wytłumaczyć Śrubce, że oddawanie moich spodni do prasowania pannie z folwarku było
wysoce niewłaściwe, ale wątpię, czy to zrozumiał: po mojej perorze zapytał – „A dlaczego?” - ja zaś
nie umiałem znaleźć argumentów, które by go przekonały. Ostatecznie więc uciekłem się do starej
wojskowej metody i zabroniłem mu rozumować na ten temat.
- I żebyście mi o nic podobnego do tej panny się nie zwracali. Zrozumiano?
Śrubka był rozżalony. Powiedział: „Tak jest”, trzasnął kopytami i zabrał się do ścielenia mego łóżka.
Odprawa była krótka: „nieprzyjaciel” oderwał się w nocy od naszej dywizji i forsownym marszem
wycofał się o trzydzieści kilometrów na zachód. Należało rozpoznać jego stanowiska, w południe zaś -
przesunąć bliżej „frontu” lotnisko. Ja miałem je wyszukać między jednym a drugim lotem
operacyjnym, po czym - o dwunastej - poprowadzić rzut powietrzny eskadry na nowe miejsce
postoju.
Przewidywałem, że nie zdążę nawet napisać kartki do panny Wandy, aby usprawiedliwić się
z samowolnego postępku Śrubki, nie mówiąc już o rozmowie z nią i o tym obiedzie, na który mnie
zaprosiła. Wszystko to pokrzyżował nagły rozkaz o zmianie lotniska. Obiecywałem sobie, że zaraz po
manewrach wpadnę do Mroczy, w drodze powrotnej, tymczasem zaś posłałem do folwarku Śrubkę,
który miał powiedzieć dziewczynie: po pierwsze - że z tym prasowaniem munduru to był wyłącznie
jego własny głupi pomysł; po drugie - że przepraszam i nie będę na obiedzie, bo muszę odlecieć; po
trzecie - że napiszę do niej wieczorem i wszystko wytłumaczę.
- Zrozumieliście? - zapytałem mego ordynansa na odchodnym.
- Zrozumiałem - oświadczył Śrubka i poszedł.
Zgodnie z przewidywaniami, nie miałem chwili czasu do południa. Dopiero wyznaczywszy kolejność
startu i szyk do przelotu eskadry, rozejrzałem się za Śrubką, który miał mi przynieść do samolotu
walizkę z rzeczami.
Śrubka już na mnie czekał.
- Byliście u panny Wandy? - zapytałem.
- Byłem, panie poruczniku.
- Powiedzieliście, co kazałem.
- Tak jest. Że pan porucznik nie kazał prasować mundura i że pan porucznik list napisze. Obiad też
przyniesłem.
Zatknęło mnie. Z najgorszymi przeczuciami spojrzałem na dwie aluminiowe menażki, stojące obok
mojej walizki.
- Skąd ten obiad? - zapytałem, siląc się na spokój.
- Z folwarku - wyjaśnił Śrubka. - Przecież pan porucznik mówił, że na obiedzie nie będzie. No to ja tak
powtórzył, a obiad i tak był gotowy, więc mówię - bez obiadu, mówię, pan porucznik być nie może
i poprosiłem, żeby dali do menażki, i ta panna kazała dać, i...
- Osioł jesteś! - huknąłem - skończony osioł! Kto ci kazał prosić o obiad dla mnie? Co?!
Śrubka wzniósł oczy w niebo z wyrazem uciśnionej niewinności.
- Przecie bez obiadu... - zaczął znów swoje.
Przerwałem mu. Za kwadrans miał się zacząć start. Nie mogłem teraz stąd się ruszyć. Nie miałem
czasu na wytłumaczenie tej głupiej sprawy ani pannie Wandzie, ani Śrubce. Ale czułem, że muszę coś
zrobić, żeby choć jako tako w jej oczach się zrehabilitować.
- Słuchajcie, Śrubka - zacząłem, opanowując się z największym wysiłkiem. - Pójdziecie - nie:
pojedziecie na rowerze do ogrodnika; tam gdzie jest moja kwatera. Macie tu dziesięć złotych. Kupicie
za to róż.
- Ile? - spytał Śrubka.
- Ile wam ogrodnik da; za dziesięć złotych - rozumiecie?
- Rozumiem - odrzekł. - Róże teraz tanie: będzie ze trzydzieści sztuk.
- Mniejsza o to - przerwałem. - Zawieziecie te róże pannie z folwarku i powiecie - tylko uważajcie
dobrze, co macie powiedzieć! - Powiecie, że to wy sami od siebie zażądaliście tego obiadu dla mnie i
że was za to zbeształem. Powiecie, że ją bardzo przepraszam. I więcej nic! Ani słowa więcej!
Rozumiecie?
Wyglądałem zapewne groźnie, bo Śrubka powiedział tylko: „Tak jest” i pędem ruszył pożyczyć rower
od któregoś z mechaników. Po chwili zobaczyłem, jak pedałuje w kierunku miasta z szybkością
czterdziestu kilometrów na godzinę.
Nie zastanawiałem się dalej nad tym, jakiego wyobrażenia o mnie nabrała panna Wanda po tych
„numerach” z prasowaniem munduru i z żądaniem wysłania mi obiadu, na który nie miałem czasu
przyjść. Byłem zgnębiony i przybity. Przeklinałem los, dowódcę i Śrubkę.
Poza tym - musiałem zająć się przygotowaniami do startu i wydaniem ostatnich instrukcji załogom.
Umyślnie przeciągałem te czynności i odwlekałem chwilę odlotu w nadziei, że Śrubka wróci i zda mi
sprawę ze swej rozmowy z panną Wandą. Chciałem wiedzieć, jak ona zareaguje na te kwiaty i - czy
prześle mi jakieś pożegnalne słówko przez sprawcę moich kłopotów. Ale Śrubka nie wracał i trzeba
było wreszcie wyruszyć.
Dałem znak do startu pierwszemu z trzech kluczy eskadry - temu, który miał w powietrzu znaleźć się
na końcu szyku. Samoloty ryknęły zgodnym basem silników, wymiotły spod uniesionych ogonów
długi tuman kurzu i ruszyły naprzód. Gdy wyszły w powietrze i położyły się w zakręt nad
zabudowaniami folwarku, wypuściłem następny klucz i obejrzawszy się jeszcze ku drodze, skąd miał
przybyć mój postillon d’amour - zrezygnowany siadłem do maszyny.
Właśnie miałem dodać gazu po próbie silnika, aby na czele trzeciego klucza wykręcić pod wiatr, gdy
mój mechanik zamachał rękami.
- Stać!
To nadjeżdżał Śrubka! Pędził jak torpeda na przełaj przez rżysko i przecinał nam drogę do startu.
Zeskoczył w biegu z roweru, rzucił go mechanikom i, zziajany, zbliżył się do mego samolotu.
Wzruszyła mnie ta gorliwość. Zmniejszyłem obroty śmigła i wychyliłem się ku niemu z gondoli.
- No cóż - załatwiliście wszystko dobrze?
- Tak jest, panie poruczniku. Róż kupiłem czterdzieści sztuk i zawiozłem tej pannie, i powiedziałem
o tym obiedzie.
- No, chwała Bogu - westchnąłem. - A panna Wanda nic nie kazała powiedzieć?
- Nic - rzekł Śrubka. - Tylko... tu te dziesięć złotych - podał mi garść srebra.
- Co to za pieniądze? - spytałem zaniepokojony.
- No - za te róże.
- Przecież zapłaciliście ogrodnikowi za te róże!
- Zapłaciłem. ,
- No a te dziesięć złotych?
- Od panny z folwarku.
- Ale dlaczego? - przeraziłem się.
- No bo jak jej dałem te róże, to się straśnie ucieszyła i daje mi dwa złote. To ja mówię, że „proszę
pani, róże kosztowały dziesięć złotych i pan porucznik mi nie uwierzy”. Więc dołożyła mi te osiem
złotych i jest całe dziesięć.
Zrobiło mi się gorąco, potem słabo. Dobiło mnie to. Nie wiem, jak zdołałem wystartować. Nie
pamiętam, w jaki sposób znalazłem się na czele szyku w powietrzu. Nie potrafię wytłumaczyć, jakim
cudem trafiłem na nowe lądowisko eskadry.
Wieczorem na próżno próbowałem napisać list do panny Wandy. Podarłem ze sześć rozpoczętych
arkuszy papieru i wreszcie odłożyłem to do następnego dnia. Ale nazajutrz cała ta sprawa i jej
wytłumaczenie wydały mi się jeszcze bardziej nieprawdopodobne. Byłem zgubiony.
- Nikt w to nie uwierzy - powtarzałem sobie.
Wracając z manewrów nie pojechałem do Mroczy. Natomiast pojechał tam nasz oficer operacyjny.
Wziął tydzień urlopu. Potem telegraficznie prosił o przedłużenie, a potem - dostałem zaproszenie na
jego ślub. Ale nie byłem na tej uroczystości. Posłałem tylko depeszę z życzeniami. Nadawał ją Śrubka.
Nawet nie wiem, czy doszła.
Kategoria „C”
Tak się jakoś dziwnie składało za moich lat młodzieńczych, że najbardziej nowoczesna broń, jaką jest
lotnictwo, skupiała w swoich szeregach ludzi usposobionych na ogół bardzo krytycznie,
powiedziałbym: konserwatywnie, do wszystkich nowości w ich fachu. Czy był to nowy typ samolotu,
czy nowa metoda szkolenia, nowy przyrząd nawigacyjny lub spadochron - zawsze znaczna część
pilotów miała doń wrogi stosunek. Później naturalnie każdy się z tą nowością oswajał i uznawał dobre
jej strony; ale w chwili pojawienia się jakiejkolwiek zmiany w normalnym porządku lotniczego status
quo, personel latający dąsał się na tę zmianę i krytykował ją „z zasady”.
Tak było z wszelkimi przyrządami nawigacyjnymi, bez których dziś nikt już nie lata, a które dawniej -
według zdania co starszych sępów powietrznych - „tylko przeszkadzały”.
W pogardzie były również spadochrony: piloci nie chcieli latać z tym bagażem.
Wprowadzenie corocznych badań lotniczo-lekarskich też dużo krwi napsuło upartym
konserwatystom.
Podobnie było jeszcze na kilka lat przed wojną z szybownictwem...
Przyznaję ze skruchą, że niegdyś wzruszałem ramionami i z politowaniem kiwałem głową, gdy
dochodziły mnie wieści o ówczesnych, niezbyt imponujących, co prawda, rekordach lotu
bezsilnikowego. Trwało to, dopóki nie zacząłem sam latać na szybowcach w Centrum Wyszkolenia
Szybowcowego.
Jechało się do tego centrum niesłychanie długo, czekając w różnych zakazanych dziurach po kilka
godzin na fantastyczne połączenia kolejowe, ale przecież wreszcie się dojeżdżało.
Przybyłem tam o czwartej rano, zmarznięty na kość. Obskoczyli mnie miejscowi dorożkarze
i stoczywszy walkę o mój bagaż, ulokowali go wreszcie na jakieś furce.
- Jazda!
Szosa, nawet nie najgorsza, pnie się lekko pod górę między łanami żyta operlonego rosą. Z obu jej
stron przysiadły garbate wzgórza porosłe lasem lub wyczesane w równe zagony kartofli i owsa.
Chmury włóczą się nad hałdami gór i grożą deszczem, co działa na mnie zgoła niepocieszająco: gdy
wyjeżdżałem, było gorąco i sucho: z całego mego letniego płaszcza jedynie gumowy pasek (dobrany
do kostiumu kąpielowego) jest naprawdę nieprzemakalny. Nie mam ani jednego swetra i żadnego
cieplejszego przyodziewku...
Szczęściem deszcz wisi, ale nie pada, i na sucho dobijam na miejsce, gdzie czeka mnie
niespodziewany widok.
Przypuszczałem, że zastanę tu w najlepszym razie jakiś prowizoryczny płócienny namiot na szybowce
i kiepskie kwatery. Tymczasem za porządnym ogrodzeniem stoi drewniany hangar z przybudówkami
na warsztat reparacyjny, ze stolarnią, z tapicernią, z malarnią i magazynem części zapasowych; kilka
baraków mieszkalnych, kuchnia, jadalnia i nawet zakład fryzjerski.
Na dachu hangaru powiewa rękaw wskazujący kierunek wiatru, na maszcie zaś - obozowa bandera
lotnicza. Słowem - cywilizacja, komfort, szyk!
Kiedy w tydzień po rozpoczęciu kursu nasz instruktor (a mój stary przyjaciel) kpt. B. wywiódł nas na
wzgórze Żuków, trzysta pięćdziesiąt metrów nad poziomem lądowiska, aby rozpocząć loty na
kategorię „C” - zrobiło nam się nieswojo. Lataliśmy już wprawdzie sporo i każdy z nas odbył po
kilkanaście lotów z mniejszych wzgórz, ale teraz...
Bądź co bądź strome zbocze, las tuż obok łysiny, z której mamy startować, parowy po kilkanaście
metrów głębokości, w dole pojedyncze drzewa i niewielka łączka, na której trzeba usiąść po odbyciu
lotu - wszystko to dla pilotów silnikowych, przyzwyczajonych do dużych, gładkich lotnisk z dobrym
podejściem i bez żadnych przeszkód terenowych, wydało się dość ryzykowne.
Oczekujemy na szybowce, które ciągną za nami miejscowi chłopi końmi na specjalnych dwukołowych
wózkach. Tymczasem kpt. B. „trzyma rzecz” o locie żaglowym, o właściwościach terenu, o prądach
wznoszących nad stokiem i o sposobie lądowania, ja zaś tłumaczę wykład na język francuski dwu
oficerom rumuńskim, którzy tu są z nami na stażu, aby później u siebie mogli założyć podobne
centrum szybownictwa.
Lecz oto pierwszy szybowiec został wreszcie wywindowany na szczyt i stare piloty wojskowe oglądają
go podejrzliwie.
Skrzydła jak skrzydła; trochę długie i bardzo wąskie; gnie się to, drga, niemal faluje za każdym
poruszeniem, ale jakoś ujdzie, bo cały instrument waży około dwustu kilo. Za to pod skrzydłami...
- Kurza grzęda - powiada któryś spoglądając na miejsce pilota, przyczepione do dolnego dźwigara tuż
nad płozą zastępującą podwozie.
Istotnie, wygląda to niezbyt efektownie: stary parasol, odarty z jedwabiu? Kij od szczotki z plątaniną
drutów? Ożóg, na którym czarownice latają na Łysą Górę?
W każdym razie coś nieskomplikowanego w tym rodzaju: płoza, dźwigar, z przodu hak do liny
startowej, ledwie zamarkowane siedzenie ze sklejki, nad nim na dźwigarze równoległym do dolnego -
skrzydło, z tyłu stery i więcej nic.
Mam wrażenie, że wszystko to trzyma się „na słowo honoru” i że rozleci się przy pierwszym zakręcie.
Siedzisz, człowiecze, jak kot na płocie: na lewo przepaść, na prawo przepaść, z przodu orczyk do
sterowania na boki; w prawej ręce trzymasz drążek sterowy, w lewej zaś - lewą możesz przeżegnać
się przed startem.
- To jest samolot? Tfu!
Aliści dosiadł go stary „szybowiciel”, komendant obozu, Stach R. (nad nim też kiedyś kiwałem głową,
że lata na szybowcach), aby nam pokazać, że nie taki diabeł straszny, jak go malują.
Przywiązano gada za ogon do wbitego w ziemię palika, a na hak z przodu założono mu podwójną linę
elastyczną, by go wyprztyknąć w powietrze pod wiatr ze zbocza.
Kapitan B. stanął z boku, z tubą przy ustach. Padły sakramentalne pytania i odpowiedzi:
- Ogon gotów?
- Gotów.
- Pilot gotów?
- Gotów.
- Liny gotowe?
- Gotowe.
- Naciągać!
Zaczęły chłopy ciągnąć, po czterech z każdego końca, rozchodząc się w dół stoku, pod kątem od
siebie.
- Biegiem! - pada komenda.
Ciągną, aż się kurzy.
Kiedy już liny wydłużyły się o dobre pięćdziesiąt metrów każda, B. komenderuje:
- Puść!
Wówczas mechanik stojący przy ogonie zwalnia stalowy zaczep i szybowiec wypryskuje nad zbocze
jak z procy.
Pilot skręca w lewo, podaje się wiatrowi, który uderzając o stok tworzy prąd wznoszący, i zaczyna
szybować tuż nad lasem, z wolna biorąc wysokość.
Kiedy zawraca, by przedefilować przed nami w powrotnej drodze wzdłuż zbocza, ma już piętnaście
metrów nad miejscem startu. Puchnie w górę i po dziesięciu minutach ma pięćdziesiąt metrów,
potem siedemdziesiąt, potem sto...
Spaceruje tam i z powrotem wzdłuż górskiego grzbietu, lekko zwrócony czołem do wiatru, aby go nie
przeniosło na drugą stronę, gdzie czai się złośliwa depresja wirujących strumieni opływu.
- Teraz może tak latać choćby do wieczora - mówi kapitan B.
Ale Staszek już odchodzi od zbocza, aby z wolna stracić wysokość i wylądować na łące, gdzie czeka na
niego wózek i koń wraz z właścicielem. Po upływie pół godziny szybowiec znów zostanie wciągnięty
na szczyt Żukowa.
Tymczasem na górze mamy jeszcze cztery inne do dyspozycji. Startują na nich kolejno koledzy-
kursanci, lecz żadnemu nie udaje się uzyskać pożądanej wysokości i każdy, rezygnując z żeglowania
tuż nad wierzchołkami świerków, odchodzi w dół, by wylądować po kilkuminutowym locie ślizgowym.
To żadna sztuka. Ale przyczyną niepowodzeń jest zbyt słaby wiatr, który nie stwarza dostatecznie
wielkiego wyporu nad zboczem, nie zaś brak talentu pilotów.
Lecz oto przychodzi kolej na mnie i jednocześnie powiew wiatru tężeje na chwilę.
- Spróbuj teraz żeglować! - rzuca mi słowa zachęty instruktor. - Masz wiatr pięć metrów na sekundę.
Znów padają sprawdzające gotowość pytania i komendy. Już drgają napinające się liny i...
- Puść!
Porywa mnie naprzód i w górę. Widzę, jak lina zsuwa się z haka. Lecę, skręcam w lewo jak najbliżej
zbocza i czuję, że wynosi mnie o kilka metrów nad poziom startu.
Żegluję tedy prosto na świerki, starając się z minimalną szybkością utrzymać szybowiec na łatwo
wyczuwalnym wygarbieniu nurtu. Przez chwilę płynę wśród leciutkiego szumu pędu, nie wznosząc się
i nie opadając. Lecz po kilkunastu sekundach wiatr ucicha i zaczynam zapadać coraz niżej.
Pas świerków jest jednak na ukończeniu i otwiera się przede mną naga łysina górskiego grzbietu
opadającego łagodnie w dół. Tu znów wynosi mnie trochę.
Omijam parów, nad którym, w myśl pouczeń instruktora, panuje depresja mogąca mnie wessać,
i zawracam, uporczywie trzymając się stoku.
Wysokość mam mniejszą niż w chwili startu, ale mimo to postanawiam nie oddalać się od grzbietu,
bo wówczas stracę jedyną sposobność wydźwignięcia się na wierzch powstającego prądu
Nad lasem mam szaloną ochotę uciec w dół: świerki są o pół metra pode mną... Trzymam się jednak.
Mijając miejsce startu, widzę, jak chorągiewka startowa zwisa melancholijnie w zupełnej ciszy.
Jednocześnie obłoki nad Żukowem pędzą jak szalone: w górze jest zbawczy wiatr; jak się tam dostać?
Przede mną wyrasta druga ściana lasu. Podnosi mnie trochę jakiś zabłąkany podmuch i ginie. Lecę
nad świerkami nisko, coraz niżej.
Nagle siedzenie - owa kurza grzęda - ucieka spode mnie: zapadam wraz z szybowcem, trącam
skrzydłem wierzchołek najbliższego świerka i w popłochu skręcam w dół stoku, ratując własną skórę
i trzy kawałki drewna, reprezentujące „przyrząd do latania cięższy od powietrza”.
Grzbiet wzgórza ucieka teraz ode mnie i - jak na złość - budzi się tam wiatr. Widzę, jak chorągiewka
szaleje ze złośliwej radości i - jak z napiętej procy lin strzela następny szybowiec z innym
delikwentem.
Ten ma szczęście: od razu wynosi go w górę i trzyma wzdłuż całego grzbietu. Będzie mógł latać „choć
do wieczora”: po zwrocie ma trzydzieści metrów; tam pracuje stały prąd wstępujący...
A ja?
Zostaje mi jeszcze trzy, cztery minuty ślizgowego lotu.
Żeby to można było dodać gazu, jak na samolocie, i wzbić się o kilkadziesiąt metrów wyżej! Dojść
potem nad grzbiet i pływać na barkach wypiętego nad zboczem nurtu...
Wzdycham z żałości i nagle czuję, że robię się nadzwyczajnie ciężki. To mój szybowiec trafił
przypadkowo w jakiś słup nagrzanego powietrza i jedzie w górę jak winda.
Patrzę w dół - pode mną kartofle księdza proboszcza. Chyba to nie ich zasługa? Gdyby to była jakaś
piaszczysta wydma, można by przypuścić, że słup termiki powstał nad nią dzięki silnemu
promieniowaniu piasku, nagrzewającego się szybciej niż uprawne pola. Kartofle, o ile wiem, nie mają
takich właściwości. Szukam więc gdzie indziej przyczyny nieoczekiwanego skoku wzwyż, który już się
kończy, bo czuję, że pogrążam się znów w miękką studnię mało nośnego żywiołu.
I nagle przychodzi olśnienie: minąłem przed sekundą wysoki, kłębiasty obłok o płaskiej podstawie. To
on!
Zawracam szybko i wchodzę w cień chmury. O radości! Przeciąg jak w kominie, porywa mnie w górę.
Krążę pod zbawczym obłokiem w możliwie ciasnych zwojach i puchnę, puchnę nad oddalającymi się
kartoflami.
Czuję się teraz „sokołem, jastrzębiem, orłem”, lub czymś w tym rodzaju, szybującym według własnej
woli.
Rozglądam się dokoła i widzę Żuków, start i włóczący się w jego pobliżu szybowiec głęboko w dole.
Ale mój obłok oddala się od Żukowa i zniewala mnie do podróży w nieznane. W dodatku raz po raz
wymyka mi się w zbyt obszernym wirażu i wówczas tracę mozolnie zdobytą wysokość. Trzeba go więc
porzucić.
Decyduję się szybko i ryzykuję dojście do grzbietu Żukowa lotem ślizgowym.
Udaje mi się w zupełności: tracę stosunkowo niewiele i mam nad miejscem startu około trzydzieści
metrów.
Pierś rozpiera mi słuszna duma. Czuję się zwycięskim zdobywcą przestrzeni: wypuszczony po mnie
w lepszych warunkach kolega szybuje o całe trzy metry niżej.
I wtedy - pomyślcie: wtedy! - przyjaciel mój B. wyje przez tubę w moją stronę:
- Lą-do-wać!
Wprawdzie minęło już dwadzieścia minut od chwili wystrzelenia mnie w powietrze, instruktor zaś
zapowiadał, że lot ma trwać najwyżej kwadrans; ale wydaje mi się, że własną zasługą zdobyłem
prawo przedłużenia przyjemności i spożycia owoców mego sukcesu: że zdobyłem prawo polatania
nad zboczem wysoko, w łatwych warunkach.
Udaję więc, że to nie do mnie i mijając żeglujący niżej szybowiec, ryczę:
- Ląduj pan! To do pana!
- Powieś się - odpowiada mi łagodnie pilot, w którym poznaje jednego z bliskich przyjaciół. - Latam
dopiero trzynaście minut.
Trudno, ma rację - myślę zrezygnowany, ale na wszelki wypadek walę jeszcze raz nad start, zapytać,
czy istotnie na mnie wołano.
- Nie, na hiszpańskiego ambasadora! - odpowiada mi zgryźliwie B.
Teraz już wiem na pewno: ambasadora hiszpańskiego nie ma tu niestety, więc to ja. Trudno: trzeba
będzie wylądować...
Łatwo się to mówi, ale nie tak łatwo się robi. Nie sztuka jest lądować bez silnika; sztuką jest
wylądować tam, gdzie się chce.
Z jednej strony dwór i park, z drugiej - łan żyta, z trzeciej - las, z czwartej - płot. Parów tu i parów tam,
a łączka nie taka znów duża, żeby jej nie można było „przesmarować” na nośnym szybowcu. Wtedy
siada się gdzie Bóg da: w kartofle, to w kartofle; w pokrzywy, to w pokrzywy; do rowu, w ciernie,
w głogi albo zgoła w szkodę, za którą płaci skarb państwa przy akompaniamencie utyskiwań
komendanta obozu.
Długo kombinowałem to lądowanie, żeby przecież trafić i żeby mi potem nie wymyślano.
Zdecydowałem się wreszcie i zwiększyłem kąt ślizgowego lotu, zachodząc pod wiatr wzdłuż płotu.
Myślałem, że mi nie starczy pędu i wysokości, aby ten płot minąć, ale gdzie tam!
Płot się skończył, pół metra nad ziemią przeleciałem całe lądowisko, a szybowiec, znarowione bydlę,
ani myślał o siadaniu.
Niosło go i niosło. Przeskoczył rów, wypuścił spod ogona pół morgi kartofli, wykosił skrzydłami łan
księżego żyta parskając na wszystkie strony kłosami, połaskotał płozą fasolę i wreszcie utknął
w burakach o głupie dwieście metrów od właściwego miejsca. Skompromitował mnie haniebnie,
zwłaszcza że lądujący po mnie kolega siadł w samym środku łąki, bez żadnych cudów.
Windowałem się wraz z szybowcem na szczyt Żukowa skruszony i wyzbyty wszelkiej dumy.
Zasapałem się jak stary parowóz i wycierpiałem jeszcze bardzo wiele z powodu tego lądowania, ale
mimo wszystko nie zostałem wrogiem szybownictwa. Przeciwnie: myślę, że to bardzo piękny sport -
właściwie jedyne „prawdziwe, ptasie latanie”.
Jachtem na Hel
Pan Kazimierz K., właściciel jachtu „Kruszynka”, okazał się człowiekiem dość lakonicznym. Zmierzył
mnie wzrokiem wilka morskiego od stóp do czubka głowy i uśmiechnął się.
- Na Hel „Kruszynką”... - powtórzył ostatnie moje słowa. - A żeglował pan już kiedy na jachcie?
Wyłuszczyłem swoje kwalifikacje. Na jachcie wprawdzie nigdy nie żeglowałem, ale w młodzieńczych
latach pływałem żaglówką po Wiśle.
- Przy bardzo silnym wietrze - dodałem z mieszaniną dumy i zawstydzenia, bo przecież to była balia ta
żaglówka, i co tu nad Bałtykiem gadać o Wiśle; ale z drugiej strony - miałem wówczas lat dwanaście
albo trzynaście i w tym wieku moje żeglarstwo uchodziło za wyczyn.
- No, to nie stanowiłoby przeszkody - odrzekł właściciel „Kruszynki”. - Niech pan przyjdzie jutro
raniutko. Będę czekał koło szóstego magazynu.
Nie zadawałem sobie pytania, co to jest „raniutko” i wskutek tego nazajutrz czekałem na pana
Kazimierza od godziny szóstej do dziewiątej. Nie nudziłem się zresztą: łaziłem po magazynach
w towarzystwie znajomego urzędnika i zgłębiałem tajemnice importu bawełny.
Wreszcie zobaczyłem „Kruszynkę”. Płynęła pod skróconymi żaglami od strony basenu węglowego.
Wydała mi się rzeczywiście kruszynką przy wielkich transportowcach, liczących po kilka tysięcy ton.
Ale miała diabelnie wysoki maszt, olśniewająco biały grotżagiel oraz skośny kliwer pełne wiatru i była
naprawdę ładna.
- Kosztowała masę pieniędzy - powiedział mi na pożegnanie mój znajomy.
- Ile? - zapytałem z ciekawości.
- O, jakieś trzy razy tyle, ile jest warta. Budowano ją prawie rok i przerabiano ze cztery razy. Siedzi za
płytko w wodzie, jest chwiejna jak kobieta i cieknie od dnia, kiedy ją spuszczono na morze. Ale
właściciel utrzymuje, że to świetny jacht: podobno ma fenomenalny kil.
Rozstaliśmy się. Nie wiedziałem, co mam myśleć o „Kruszynce”, ale pocieszałem się informacją o jej
fenomenalnym kilu. Pan K. zaraz zresztą też o tym kilu powiedział wszystko, co można powiedzieć
lądowemu szczurowi. Przedtem jednak obrzucił mnie krytycznym spojrzeniem.
- Pan tak chce płynąć? - zapytał.
Miałem na sobie jasne spodnie, niebieską koszulę, płócienne półbuciki i maskę niczym nie
usprawiedliwionego optymizmu.
- Zmarznie pan - rzekł.
Spojrzałem na niego: lniane portki do kolan, gumowe pantofle kąpielowe, gruby sweter i beret.
Było gorąco, choć wiatr się wzmagał.
- Nie zmarznę - powiedziałem z przekonaniem i skoczyłem aa pokład, omal nie wywracając jachtu.
Kazano mi usiąść na nadburciu. Usiadłem. Raz czy dwa fala musnęła niską krawędź, gdy wypłynęliśmy
z basenu i szliśmy prawym ciągiem wzdłuż plaży.
- Płytko siedzi w wodzie - zauważyłem z miną fachowca.
- Tak właśnie powinna - odparł właściciel i po raz pierwszy przestał być lakoniczny.
Wysłuchałem wykładu o kliwrach, grotżaglu, rejach, takielunku. O maszcie, o linii kadłuba i naturalnie
- znów o kilu.
Tak, oczywiście, istnieją jachty jeszcze lepiej zbudowane, smuklejsze i szybsze. Ale ten kil! Waży tyle
i tyle, ma takie i takie zanurzenie, tu się zaczyna, tu zaś kończy itd., itd.
- Wie pan przynajmniej, po co jest kil?
To wiedziałem. Żeby jacht nie położył się na boku pod silnym wiatrem lub w zakręcie - pod dnem
łodzi znajduje się rodzaj żelaznego tasaka, spojonego z główną belką, która stanowi kręgosłup całej
konstrukcji kadłuba. Kil utrzymuje równowagę statku i daje konieczną przeciwwagę dla siły wiatru,
która napiera na ożaglony maszt.
- No, mniej więcej tak - zgodził się niechętnie wilk morski.
Ja jednak już w chwilę później zwątpiłem w to, co powiedziałem o przeznaczeniu kilu, zwłaszcza -
fenomenalnego kilu „Kruszynki”.
Plaża roiła się od ludzi, którzy patrzyli na nas z podziwem i zazdrością. Z daleka widać było stromy
brzeg i białe domy Orłowa. Jakiś motorowy kuter mijał nas z lewej strony, a wielki dwukominowy
statek dymił obficie i ryczał na holowniki.
Wtedy właściciel „Kruszynki” rzekł:
- Teraz przebrasujemy na przeciwny ciąg.
Ster położył się na nawietrzną burtę i zaczęliśmy skręcać w lewo. Podwietrzna chyliła się coraz
bardziej w prawo, pokład pode mną zjeżdżał w morze, aż fale jedna po drugiej zaczęły go lizać
i zmywać niemal do połowy szerokości, a jacht ani myślał wykręcić. Pan K. manipulował coś przy
takielunku, naciągał i popuszczał, ale nic nie pomagało.
Spojrzałem na maszt i aż mnie mrowie przeszło: leżał skośnie nad wodą, jak by lada chwila miał się
zanurzyć w morzu, wywracając „Kruszynkę”.
- Zwolnij pan grot! - zawołał wilk morski, mocując się ze sterem.
Siedziałem na kancie nawietrznej burty, połową ciała wychylony na zewnątrz, jak człowiek-mucha na
gzymsie kamienicy, i widziałem obły kadłub „Kruszynki”, która wypinała swe okrągłości aż po kil (po
ów fenomenalny kil!). Zdawało mi się, że lada chwila ten kil wyłoni się z fal, które tymczasem bryzgały
nam pianą w oczy, i że najmniejszy mój ruch spowoduje ostateczną katastrofę. Udawałem tedy, że
nie słyszę.
Ale pan K. miał głos zdolny obudzić umarłego i przypuszczam, że następny jego okrzyk: - Zwolnijże
pan grot! - słychać była od Oksywia do Orłowa. Musiałem go usłyszeć i ja.
Nabrałem w płuca powietrza, przygotowałem się jak do potężnego nura w grzywiaste fale i odlepiłem
się z nadburcia, aby wykonać rozkaz.
Bóg mi świadkiem, że nie miałem pojęcia, co mianowicie należy uczynić, aby „zwolnić grot”, i że tylko
ślepy los podsunął mi pod rękę właściwą linę. Odwinąłem ją z kołka i zwolniłem nieco, przy czym
omal nie ściągnęła mnie w morze.
Skutek był natychmiastowy: wiatr wyprószył się z żagli, jak by kto strzelił z karabinu, „Kruszynka”
wyprostowała się, woda z podwietrznej chlusnęła wprost na moje jasne spodnie i nagle olbrzymie
płótnisko grotżagla machnęło młyńca nad pokładem, zawadzając po drodze o moją głowę.
Znalazłem się na czworakach, po łokcie i po biodra w pienistym potoku, który leciał teraz za lewą
burtę. Maszt leżał znów skośnie, tylko pochylony w przeciwną stronę, a wzdęte piersi kliwra zdawały
się muskać wierzchołki coraz wyższych fal.
Wygramoliłem się na nawietrzną i wykrztusiłem z gardła litr słonej wody.
- No, wcale nieźle, jak na pierwszy raz - rzekł komendant „Kruszynki”.
Spojrzałem na niego spode łba.
- Czy pański jacht ma w ogóle jakiś kil? - spytałem chłodno.
Roześmiał się.
- Gdyby nie ten kil, wywinęlibyśmy teraz kozła - rzekł z pewnością siebie nie dopuszczając żadnej
dyskusji.
Potem zaczęły się dziać rzeczy, na których wspomnienie jeszcze teraz robi mi się zimno.
Płynęliśmy na Hel. Żeglowaliśmy to lewym, to prawym ciągiem, ryzykując przy każdym zwrocie
wywrócenie jachtu, który kładł się tak, że jego maszt tworzył z powierzchnią morza kąty
nieprawdopodobnie ostre. Ale to nie było najgorsze.
Słone bryzgi fal przemoczyły do nitki moją błękitną koszulę i jasne spodnie, nie mówiąc już
o płóciennych półbutach. Półsztormowy wicher dął z północo-zachodu i przejmował mnie do kości.
Szczękałem zębami, wysychałem i mokłem na zmianę. Ale i to nie było najgorsze.
Fala zrobiła się wysoka. Zjeżdżaliśmy po jej stoku w bruzdę z wariacką szybkością dziobem w dół,
rzekłbyś prosto na dno. Widnokrąg przed nami unosił się tak wysoko, że trzeba było zadzierać głowę,
aby go ujrzeć. Za nami natomiast daleki brzeg wraz z koliskiem horyzontu uciekał w dół, jak by
ściągany na sznurku.
Gdy nadbiegała następna fala, wydawało mi się niemożliwe, aby nas nie zalała po uszy. Dziób statku
wbijał się w nią, zagrzebywał się w pianie i znikał na długą chwilę. Potem wolno wznosił się na grzbiet
wodnego walu i celował w niebo, które tymczasem gnało nad naszymi głowami z tyłu na przód.
Gdy byliśmy u szczytu fali, morze leżało pod nami nisko w dole, pochylone o czterdzieści stopni
i zdawało się, że lada chwila ześliźniemy się po jego lśniącej powierzchni aż na Hel. Zaczynaliśmy się
ślizgać i wtedy znów stawało dęba, przerzucając całą ogromną kopułę nieba w tył potężną amplitudą.
Ale i to nie było najgorsze.
Najgorsze zaczęło się dopiero na Helu.
Wylądowaliśmy i przycumowaliśmy „Kruszynkę” do małego molo. Nigdy w życiu nie widziałem
takiego molo. A raczej molo, które by się tak po wariacku zachowywało.
Dopóki uważałem na nie, leżało pod mymi nogami zupełnie spokojnie. Ale gdy tylko uwagę moją
zwróciło coś innego, molo zaczynało harcować, niczym „Kruszynka” pod półsztormowym wiatrem:
nagle stawało dęba albo jak równia pochyła usiłowało stoczyć mnie do morza. Chwytałem
gwałtownie za poręcz i wtedy wszystko wracało do równowagi, póki nie spojrzałem gdzieś w bok,
zapomniawszy o niebezpieczeństwie.
Ba, nie koniec na tym.
Spotkaliśmy uroczą blondynkę, która czekała na pana Kazimierza, i poszliśmy z nią na obiad do jakiejś
restauracji. (Byłem głodny jak wilk: od piątej rano nie miałem nic w ustach prócz słonej wody
z morza).
U wejścia na taras spostrzegłem ku memu przerażeniu, że blondynka pochyla się całą postacią w tył i
że za sekundę runie, uderzając głową o kamienne stopnie. Chciałem ją podtrzymać i nagle pobiegłem
kłusem między stoliki, które wszystkie - wszystkie! - pędziły na moje spotkanie po pochylonej
podłodze.
Wylądowałem na krześle zupełnie otumaniony. Obok mnie stała blondynka i pan K. Nie, nie upadła
w tył i nie rozbiła sobie głowy. Uśmiechała się współczująco i mówiła coś o swojej pierwszej
wycieczce małym jachtem. Że potem też miała zawrót głowy.
Zrozumiałem i przez następne kilka minut siłą woli utrzymywałem restaurację i cały Hel w jakiej takiej
równowadze.
Ale już przy zakąskach stwierdziłem, że bufet w głębi sali za tarasem zaczyna niebezpiecznie pochylać
się ku nam, wywraca się, spada nam na głowy! Nie zdążyłem ostrzec o tym blondynki, gdy wzrok mój
padł na fortepian pośrodku tarasu. Czarny instrument stojący na podium dla orkiestry zapragnął
widocznie, abym przejrzał się w jego wypolerowanej pokrywie, bo pochylił się ku mnie i chylił się,
chylił się, a wraz z nim chyliły się drzewa, trawnik i długa droga między nimi!...
Ścisnąłem dłońmi brzeg stołu, nie wypuszczając widelca i noża, i w tej samej chwili wszystko stanęło
poziomo.
Odetchnąłem. Zacząłem jeść ostrożnie i uważnie. Blondynka pytała o coś. Odpowiedziałem w miarę
rozsądnie. Nic nadzwyczajnego się nie działo.
Przy zupie nabrałem pewności siebie i humoru. Blondynka śmiała się z moich żartów.
Wtem spojrzałem w bok i dostrzegłem, że trzy rozczochrane sosny zataczają ogromny łuk po niebie
w silnym rozkołychu. Horyzont uciekł mi w górę, a morze... Morze stało nad kawiarnią, jak ciemna,
polśniewająca ściana gotowa zalać nas, zmieść i powierzchni ziemi ze wszystkim, co się dokoła
znajdowało.
Po chwili jednak horyzont ustalił się na poziomie i znów mogłem jeść. Zrobiło mi się cieplej. Ubranie
wyschło i na osłoniętym od wiatru tarasie słońce zaczynało przypiekać. Pachniały róże oplatające
balustradę, mewy z krzykiem krążyły nad nami. Było mi dobrze. Blondynka uśmiechała się do mnie
częściej niż do pana K. i zyskiwałem na wesołym nastroju tyleż, ile on tracił.
Od czasu do czasu spoglądałem w bok, aby stwierdzić, że nic się nie zmienia: talerze stały na stole
nieruchomo, w porcie pionowo sterczały maszty kutrów, bielały żagle daleko na poziomym morzu.
Z radości wypiłem jeszcze jeden kieliszek wina do pieczeni.
Podano kawę. Kelner szedł po poziomej podłodze z szarych i czerwonych kwadratów ani w górę, ani
w dół?
- Można panu nalać jeszcze jedną filiżankę? - zapytała blondynka, a jednocześnie stół po jej stronie
zapadł się pod mym wzrokiem.
- Proszę - odrzekłem jej z wysoka, pod kątem czterdziestu stopni.
Ale filiżanka wypadła mi z ręki i poleciała w bok, na podłogę wykręcającą overstag.
- Oh, przepraszam - powiedziałem zmieszany i w tej samej chwili stół przed blondynką pojechał
w górę, a ja patrzyłem z dołu pod czterdziestostopniowym kątem w jej błękitne, szeroko rozwarte
oczy.
Potem dwa razy omal nie spadłem z krzesła, które kładło się raz na nawietrzną, raz na podwietrzną.
A potem, kiedy wyszliśmy z restauracji, uderzyłem czołem o nos blondynki, co zostało przez nią
zrozumiane, całkiem zresztą opacznie, jakobym usiłował skraść jej całusa.
Pan K. utrzymywał, że wypiłem za dużo wina. Ale ja wiedziałem, że to nie było wino i... wróciłem do
Gdyni pociągiem, pozostawiając blondynkę jachtmanowi zgorszonemu moim zachowaniem.
Widziałem, jak fala rosła. Miałem uczucie, że rzuciłem niewinną kobietę na pastwę morza: miała
towarzyszyć panu Kazimierzowi w rejsie Hel-Gdynia na „Kruszynce” z fenomenalnym kilem...
Nadęta konkurencja
(Mój pierwszy lot balonem wolnym)
Miałem pewnego przyjaciela, pilota i nawigatora balonów wolnych. Nazywał się Melchior Cesarz.
Pomimo to był niezłym chłopcem i odpłacał mi szczerym sercem za moje uszczypliwości, którymi
zabarwiałem swój uczuciowy stosunek do niego.
Aliści raz Melchior Cesarz przysłał mi rękopis swego odczytu o sporcie balonowym, który to odczyt
miał wygłosić przed mikrofonem Polskiego Radia. Prosił, żeby mu to poprawić.
Mniejsza o to, że elaborat napisany był językiem wołającym o pomstę do Boga, udało mi się bowiem
przetłumaczyć go na polski. Mniejsza o to, że był usypiająco nudny, bo przecież słuchacze radia nie
mogą wygwizdać prelegenta. Ale na domiar złego w samej osnowie stanowił nieuczciwą konkurencję
i autoreklamę, na jaką nie puściłby się żaden pilot i obserwator samolotu.
Przyjaciel mój użył sobie na temat „ocierania się o śmierć na każdym metrze w trzech wymiarach
balonowej rzeczywistości”. W jego relacji lot balonem wolnym wymaga nie lada odwagi, siły
charakteru i dzielności, zarówno fizycznej, jak moralnej.
To nie samolot, proszę państwa...
Porwała mnie pasja. Najpierw przekreśliłem wypracowanie od tytułu do podpisu, następnie zaś
powiedziałem Melchiorowi, co myślę o nim i o jego „balonowej rzeczywistości”.
Melchior natomiast uśmiechnął się pobłażliwie i dobrodusznie, po czym najpierw zaproponował mi,
abym z nim poleciał balonem wolnym (- Polecę! - warknąłem), a następnie zaś... odczytał swój
przekreślony referat „na Warszawę i wszystkie rozgłośnie”.
Mam nadzieję, że słuchało go nie więcej niż sto sześćdziesiąt osiem osób, to jest tyle, ile wówczas
wynosił personel latający wojsk balonowych wraz z rodzinami.
Zapomniałem wkrótce o tej całej sprawie, gdy oto pewnego pięknego dnia otrzymałem taką depeszę
z Torunia:
„Balon Pomorze stop czekam środa Toruń lotnisko stop starł godzina siódma stop przyjeżdżaj zaraz
stop Cesarz”.
W projekcie na środę miałem doskonałe polowanie. Byłem wściekły, że balon włazi mi w drogę akurat
tego dnia. Żona zrobiła mi scenę, że nie dostanie obiecanych kuropatw. Mój dowódca dywizjonu
cierpko zauważył, że za wiele przebywam poza pułkiem na urlopach okolicznościowych. Gospodarz
polowania obraził się na mnie. Pies wył, gdy chowałem do szafy przygotowaną strzelbę...
Ale cóż? Nie mogłem się przecież cofnąć!
Przyjechałem do Torunia obładowany futrzanym kombinezonem, spadochronem, termosem
i kanapkami. Żona zaklinała mnie. abym wziął również inhalator i butlę z tlenem (wagi 60 kg),
ponieważ - jak się okazało - słuchała jako sto sześćdziesiąta dziewiąta odczytu Melchiora.
Butli nie wziąłem i nie ubezpieczyłem się na wypadek śmierci. Natomiast zrobiłem mocne
postanowienie, że po powrocie z wyprawy balonowej tak przewiozę Cesarza samolotem, żeby mu raz
na zawsze obrzydzić latanie na aparatach cięższych od powietrza.
Połączenia kolejowe miałem fatalne: przesiadałem się trzy razy i czekałem ogółem cztery godziny na
stacjach. Honoraria tragarzy pochłonęły przy tym fortunę.
Na lotnisko przybyłem na krótko przed terminem startu. Złość wypaliła się we mnie tymczasem
i przygasła, tak że z Melchiorem przywitałem się niemal serdecznie.
Balon był już odważony i gotów do lotu. Kołysał się wolno jak by sennie, na linkach, które trzymali
żołnierze.
Melchior pochwalił mnie za ciepły kombinezon i termos z gorącą herbatą.
- Będziemy lecieli wysoko - oświadczył. - Tu na dole wiatr jest zachodni, ale na trzech tysiącach
metrów mamy kierunek północny, lekko odchyliwszy z zachodu. Ot i polecimy do Krakowa, co?
Taki projekt dosyć mi się podobał. Wciągnąłem kombinezon, pozapinałem szelki spadochronu i wraz z
Melchiorem wgramoliłem się do kosza.
Polecieliśmy.
Z początku nisko nad ziemią i wiatr pędził nas ku miastu. Ale wysypaliśmy dwa wory piasku i od razu
ziemia poszła w dół, jak by zdecydowała się uciec od nas, pozostawiając balon w tym miejscu
przestrzeni, w którym porzuciliśmy ją nieopatrznie.
Zrobiło się cicho i ciepło. Nie wiało wcale. Mogliśmy rozłożyć mapę na podnoszonym blacie u brzegu
kosza bez obawy, że pofrunie.
Było bardzo przyjemnie. Najprzyjemniejsza wydała mi się cisza, której zresztą nie zauważyłem zrazu
i pierwsze zdanie wrzasnąłem w ucho memu przyjacielowi, jak bym leciał samolotem.
Potem mijaliśmy miasteczka i wsie, lecieliśmy nad szosami i polami, wlokąc za sobą po ziemi cień
balonu, póki chmury nie zakryły słońca.
Bawiło mnie, że słyszałem doskonale głosy nawołujących się ludzi i - że ze zdumieniem zadzierali
głowy, kiedy wołałem do nich. Słyszałem nawet turkot wozów, gęganie gęsi i pianie kogutów.
Tak minęła pierwsza godzina lotu, podczas której przebyliśmy około trzydziestu pięciu kilometrów
w kierunku południowo-zachodnim.
Lipno widzieliśmy jeszcze z wysokości czterystu metrów, ale to już było ostatnie miasto, jakie Cesarz
pozwolił mi zobaczyć tego dnia z góry.
- Idziemy na trzy tysiące - oświadczył. - Wysypuj piasek, tylko powoli.
Zaczęliśmy posypywać piaskiem Kujawy i Kujawiaków. Było tego piachu po piętnaście worków
z każdej strony kosza i sprawiło mi rzetelną ulgę, że pozbywamy się choć częściowo ładunku
obciążającego wątłą gondolę z wikliny, która - nie wiem jakim cudem - dotychczas nie załamała się
pod tym balastem, wbrew wszelkim prawom wytrzymałości materiałów.
W ogóle kosz balonowy nie budził we mnie zaufania. Stałem w nim dość niepewnie, oczekując, kiedy
dno ucieknie mi spod nóg wypchnięte moim ciężarem, i na wszelki wypadek trzymałem się linek.
- Mocne to jest? - spytałem Melchiora od niechcenia.
- Kosz czy linki, czy sieć?
- Wszystko razem.
- Wszystko razem na oko mocne. Ale linki trochę stare, a wiklina na kosz wyschnięta - trzeszczy.
- No, a sieć?
- Sieć, jak sieć. Montgolfier sieci nie miał, a latał.
- Idiota - powiedziałem głośno, ale Melchior myślał, że to o Montgolfierze.
Na wysokości tysiąca ośmiuset metrów weszliśmy w chmury. Zrobiło się biało, jak by nas zawieszono
w słoju oblepionym watą. Tylko że wcale nie było ciepło jak w wacie: temperatura spadła z dwunastu
do trzech stopni. Mimo to balon wznosił się ciągle, jak wskazywał wariometr.
Na trzech tysiącach jeszcze pływaliśmy w chmurach. Wilgoć osiadała na futrzanych kołnierzach,
z linek kapało na mapę, ręce marzły.
Zrobiło się prawie ciemno. Chmury były tak gęste, że nie widzieliśmy nad sobą ogromnej kuli balonu.
Tylko wielki aluminiowy krąg, przez który przechodzą wszystkie liny łączące gondolę z siecią, można
było dojrzeć we mgle.
Nad nami chmury. Temperatura minus 4 stopnie. Kropelki wilgoci zamarzły. Oddechy nasze osiadają
szronem na futrze.
Cesarz - zaniepokojony. Ja - czekam, co będzie dalej i śmieję się w duchu, bo jestem przekonany, że
stoimy w miejscu: zapowiedzianego na tej wysokości wiatru o szybkości do sześćdziesięciu
kilometrów na godzinę ani śladu.
- Baloniarze i meteorologowie to jedna rodzina - mówię. - Blaga i reklama. Gdzie ten wiatr, co go nie
ma?
- Jaki wiatr, lubczyk? - dopytuje się Melchior.
- Północny - mówię. - Pół-no-cny - skanduję. - „Odchyliwszy lekko z zachodu”. Sześćdziesiąt
kilometrów na godzinę! Wiesz, ile to na sekundę? Przeszło szesnaście metrów!
- Mamy teraz szybkość ze dwadzieścia metrów na sekundę - rzecze na to Cesarz. - Tylko przecież
balon leci z szybkością wiatru; dlatego nie czujesz jego, lubczyk. Dwadzieścia na sekundę, wiesz, ile to
na godzinę? Przemnożywszy...
Nie dokończył, bo oto zaczął nagle warczeć mały wiatraczek, który niezawodnie melduje, że
opadamy.
Ba, opadamy! Jedziemy w dół jak windą. Gaz oziębił się, powłoka zwiotczała, została obciążona
szronem i oto tracimy wysokość.
- Balast!
Wysypujemy balast, ale balon jak by nie czuł, że mu lżej: furczy wiatraczkiem i tonie.
Wtem robi się jasno i po chwili uderza w nas promień słońca.
Patrzę w dół - ziemi nie ma. Gdzież się podziała u licha? Nad nami i dokoła obłoki, jak góry
śmietankowego kremu, w dole zaś - biała pierzyna, po której balansuje cień balonu. Kłębi się to
w dole i płynie wolno, wolniutko ku wschodowi. Jednocześnie balon przestaje opadać.
Mamy dwa tysiące trzysta metrów. Po chwili - dwa sześćset, trzy... Ciągle idziemy w górę i teraz
widać, że chmury płyną bardziej na wschód niż my.
Gdzie jesteśmy? Dokąd lecimy? Tylko Bóg wie to na pewno, Cesarz zaś - udaje, że wie.
Oddawszy jednak Bogu, co boskie, trzeba wreszcie oddać Cesarzowi, co cesarskie.
W siedem i pół godziny po starcie Melchior oświadczył, że znajdujemy się w okolicach Krakowa i... nie
omylił się. Za to omal mnie nie rozłupał o skałę. Ale - po kolei.
O pół do trzeciej po południu zostało nam cztery worki piasku. Balon szedł w dół przez grubą warstwę
chmur, raz po raz zlewany deszczem, ciężki, zmarznięty, podobnie jak jego załoga.
Dopiero gdy wysokościomierz wskazał sześćset metrów, wyłoniła się ziemia pokryta gęstym lasem.
Były to wzgórza, dość wysokie, bo ich grzbiety sunęły bardzo blisko naszego kosza. Głębokie jary
i sterczące tu i ówdzie wapienne skały przekonały mnie, że znajdujemy się gdzieś między Górami
Świętokrzyskimi a Jurą Krakowską.
Wysypaliśmy resztę piasku, aby nie huknąć o ziemię. Wiatr niósł nas teraz szybko tuż nad
wierzchołkami drzew, które - widziałem to dobrze - gięły się pod jego gwałtownymi atakami. Nie było
widać końca lasu...
- Jak będzie z lądowaniem? - zapytałem, siląc się na spokój, bo co chwila oczekiwałem uderzenia
o jakąś sosnę.
- Źle - mruknął Melchior. - Ale spróbujemy.
Rzuciliśmy tak zwaną wleczkę, czyli kotwiczną linę, która w podrygach czepia się konarów i pląsa po
lesie wyjącym pod wichrem.
Wieczka nie chce się zaczepić. Łamie gałęzie, szarpie koszem i zwiędłym balonem, że omal nie
wychluśnie nas z gondoli, i skacze dalej. Wicher huczy, szumi i tnie deszczem. Kosz raz po raz szoruje
po gałęziach dębów, klonów i sosen.
Wtem zapadamy w długą dolinę i z przerażeniem widzę, że niesie nas prosto na grań skalną, która
sterczy u wylotu jaru. W tej chwili jednak kotwica zaczepia o coś mocniej, kosz wpada między konary,
balon zaś, szarpnięty nagle, opada niżej, w otwartą polanę przed skalnym zrębem. Odbija się
natychmiast od ziemi, podrywa nas w górę i rzuca się jak pies na łańcuchu.
- Łapaj za gałęzie! - krzyczy Cesarz.
Dobrze ci gadać - myślę i skóra na mnie cierpnie, kiedy siłą woli zmuszam się, by tylko jedną ręką
trzymać linę, drugą zaś - rozczochrany łeb sosny.
Do ziemi jest ze trzydzieści metrów, jeżeli nie więcej, bo teren opada gwałtownie. Mimo to Melchior
decyduje się na rozprucie powłoki.
Miotająca się na wszystkie strony bania nagle otwiera się wzdłuż szwu i opada na drzewa ogromną,
luźną płachtą. Wisimy w koszu, zaplątani na dobre między gałęziami i kołyszemy się wraz z nimi, ale
nie spadamy: wylądowaliśmy.
Okazało się potem, że lądowanie nastąpiło między Błędowem a Sławkowem, na północny zachód od
Olkusza, o czterdzieści pięć kilometrów od Krakowa.
Przy pomocy „miejscowej ludności” wyplątaliśmy sieć i kosz spomiędzy gałęzi i zwinęliśmy powłokę.
Pojechaliśmy z tym bagażem koleją do Krakowa. Potem zaś wiatr się uspokoił i nazajutrz starałem się
obrzydzić Cesarzowi samolot. Ale na próżno w ciągu całej godziny kręciłem z nim pełną akrobację
nisko nad ziemią. Gdy wreszcie nawet mnie samemu żołądek zaczął włazić do gardła, Melchior rzekł:
- Lubczyk, a ty teraz popróbuj to samo na plecach. Tak ja jeszcze nie latałem do góry nogami.
Splunąłem (w duchu, bo w samolocie wiało) i wylądowałem.
Festina lente
Od trzech lat utrzymywałem, że jeżdżę na nartach, chociaż Bogiem a prawdą to „jeżdżenie”
ograniczało się do kilku tygodni spędzonych w Zakopanem w roku 1931, podczas których dwa albo
trzy razy miałem narty na nogach i z dala od oczu ludzkich usiłowałem zdobyć jakąś oślą łączkę
o łagodnej pochyłości.
Fałszywy blask moich narciarskich czynów otaczał mnie jednak dostatecznie jarząco, aby stać się
powodem przydziału do grupy „silnych”. „Średni” i „słabi” spoglądali na mnie z szacunkiem i
niedowierzaniem, które to uczucia dopiero później zmieniły się na ironiczne lekceważenie, dzięki
faktom zaszłym na kursie.
Ale nie mogę zaczynać od końca, ponieważ nikt nie zechciałby tego czytać; zaczynam więc od
początku.
Przyjechało nas na ten kurs do Zwardonia dwudziestu lotników oraz czterech baloniarzy.
Baloniarze, jak baloniarze: nie każdy zaraz musi być Hynkiem. Burzyńskim albo Pomaskim. Z tych
czterech dwóch było tłuściochów w wieku dojrzałym, z obywatelskimi brzuszkami, dwóch zaś -
cienkich i krótkich.
Ciency z punktu położyli się do łóżek: przeziębienie, ból głowy, niestrawność: jednym słowem - gaz
ich opuścił zupełnie.
Gruby kapitan przez pierwsze dwa dni funkcjonował na końcu długiego ogona grupy „średnich”,
wynurzając się tu i tam spomiędzy wzgórz okrytych śniegiem jak wypuszczany w górę i ściągany w dół
przez dżwigarkę balon obserwacyjny. Potem oświadczył, że nie zamierza przed emeryturą dostać
wady serca, że kurss narciarski nie powinien być szkołą narwańców i wariatów oraz - że trzeba mieć
pstro w gorącym lotniczym łbie, aby się tak nadwerężać. Wygłosiwszy takie exposé, przeniósł swe
obszerne kształty na koniec grupy „słabych” i chadzał jakiś czas za nią, nosząc narty na plecach, jeśli
ostrzejszy zjazd budził w nim wątpliwości co do zdrowego rozsądku prowadzącego tę grupą
instruktora.
W tym okresie robił wrażenie zdemontowanego balonu zapasowego. Trwało to zresztą krótko:
ponieważ przeważnie narty jeździły na nim zamiast odwrotnie, prędko znalazł się w doku
remontowym z temperaturą 37,1 i objął komendę nad dwoma cienkimi balonikami w łóżkach.
Honor regimentu balonowego ratował wypłowiały i nieco już na czaszce ażurowy blondyn, porucznik.
Walczyły w tym człowieku dwa groźne uczucia: szczera ambicja i wstręt do nadmiernej szybkości.
Pomostem zgody między nimi stał się „lepniak”, smar podchodowy, przeznaczony do nadania nartom
lepkości, aby nie oślizgiwały się przy wchodzeniu pod górę. Tym lepniakiem ambitny porucznik
smarował obficie deski do zjazdu, w ostateczności zaś, gdy mimo to osiągał pęd ponad dziesięć
kilometrów na godzinę - kładł się w puszysty śnieg, pozostawiając po sobie wielką jamę.
Lotnicy mieli fantazję zgoła innego autoramentu. Przypuszczam, że gdyby im pozwolono, połamaliby
się co do ręki i co do nogi zaraz pierwszego dnia, roznieśliby schronisko, w sprzyjających zaś
warunkach - zjechaliby na czeską stronę aż pod Pragę.
Nasi instruktorzy jeździli jak szatany. Śmigał taki z kilkusetmetrowej góry, szczerząc zęby,
z uśmiechem na spalonej słońcem gębie, ugiąwszy nogi, z piersią naprzód podaną - rzekłbyś: co
napotka na drodze, w puch rozbije. Nic zresztą po drodze nie napotykał, bo wymijał świerki, pnie
i kupki kamieni jak by od niechcenia, zarywając tu i tam ostrymi christianiami, aż brylantowy pył
śniegu tryskał w górę, niby morska fala spod pływaków startującego wodnosamolotu.
Patrzyliśmy na to z rozdziawionymi ustami i zaraz jeden z drugim chciał takiej samej sztuki dokazać.
Ale na szczęście instruktorzy więcej mieli rozwagi od uczniów i hamowali te zapędy, obiecując nam,
że za dziesięć dni, najdalej zaś za dwa tygodnie to „Ho, ho, nie z takich górek będziemy szusować”.
Tymczasem uczyliśmy się wszystkich elementów klasycznej jazdy; najpierw na boisku, następnie zaś
w terenie.
Co do mnie, to dawałem sobie radę. Nie byłem naturalnie asem pierwszej wody i nieraz - szczerze
mówiąc - robiło mi się chłodno pod sercem, kiedy w największym pędzie trzeba było wyminąć jakąś
przeszkodę albo rzucić się na łeb na szyję w otwartą nagle pod nogami głębię parowu, o ścianie
prawie prostopadłej.
Kolana miałem ciągle jeszcze za sztywne: nie chciały mi „drygać” na nierównościach, po których mój
przyjaciel a nasz instruktor Kazik N. jechał jak po klawiaturze fortepianu na swoich sprężynowych
nogach.
Toteż nieraz leżałem w śniegu z kończynami powywijanymi jak makaron, nie wiedząc, w jaki sposób
rozplątać się, uporządkować jako tako całość swojej osoby i wstać. Wstawałem przecież i
dokonywałem nadal cudów równowagi i ekwilibrystyki na polskim Beskidzie.
Szło mi coraz lepiej. Instruktor zachęcająco pomrukiwał i wróżył mi sportową przyszłość, koledzy zaś
mówili:
- No tak, ale on już od trzech lat jeździ.
Jednym słowem, zapowiadało się wspaniale. I nagle...
W tydzień po rozpoczęciu kursu wyruszyliśmy jak zwykle o ósmej rano na boisko. Po półgodzinnej
gimnastyce zaczęliśmy marsz gęsiego pod górę. Słońce grzało jak w lecie; śnieg zielenił się przez
ochronne okulary i zwisał grubymi czapami z pokornie opuszczonych gałęzi świerków. Wąskie,
granatowe ślady nart dążyły przed nami w jasnobłękitną, nieco zamgloną dal, a nasze granatowe
cienie sunęły po prawej stronie wraz z nami.
Jakiś zawodowy fotograf-optymista złapał nas na błony aparatu i przemocą wręczył nam kartki na
wykupienie zdjęć, z których nie zamierzaliśmy skorzystać. Kupiliśmy pomarańcze od granicznego
przekupnia, który mówił po czesku, udawał Polaka i był Niemcem. A potem pochłonęły nas góry.
Na jakimś świeżym, nie wyjeżdżonym zboczu nasza grupa zatrzymała się. Kazik wyznaczył kręty szlak
i ustawił bramki z kijków narciarskich, przez które trzeba było przejechać na przestrzeni kilkuset
metrów.
Ruszyliśmy kolejno i staraliśmy się kierować tam, dokąd należało, nie zaś tam, dokąd chciały jechać
narty.
Kto tego nie doświadczał, ten nie ma pojęcia, ile tępego uporu może się kryć w parze wąskich desek.
Szczególnie nasz Balonik miał narty uparte jak parę osłów. Przy tym każda z desek obdarzona była
niepodległą indywidualnością, jak by nie pochodziły z jednego warsztatu, lecz ujrzały światło dzienne
w dwóch różnych częściach świata. Gdy lewa gnała jak szalona, prawa pełzła powoli, bez pośpiechu;
gdy jedna skręcała w dół zbocza, druga stawała dęba pod górę; jeśli zaś nieszczęsny porucznik zdołał
przezwyciężyć te ich samowolne porywy, wjeżdżały na siebie, krzyżowały się jak znak mnożenia
i kładły go na obie łopatki w czasie lepszym od rekordu Polski.
Tym razem, jakimś dziwnym zrządzeniem losu, Balonik zjechał zabrawszy w wielkim tumanie śniegu
tylko jedną bramkę. Jego biedzenie o imponujących wypukłościach wybiło przy tej okazji tylko jedną
głęboką dziurę pośrodku szlaku.
Właśnie drapał się z powrotem pod górę równolegle do zjazdu, napęczniały dumą i pozbywszy się co
najmniej połowy zwykłej ostrożności, gdy zaczerpnąłem pełne płuca mroźnego powietrza
i odepchnąłem się naprzód, aby zjechać po raz drugi.
Widziałem go przez cały czas, jak szedł rozglądając się tryumfująco. Przejechałem pod pierwszą
bramką, zatoczyłem łuk, przemknąłem pod drugą i dostałem się na prostą część toru.
Szybkość rosła. Przede mną na wprost stała trzecia bramka i ciemniało zagłębienie, którego autorem
był Balonik. Przygotowałem się na to, że zostanę tam odrzucony w górę i ugiąłem kolana.
Wtem Balonik, który kroczył w przeciwną stronę o jakieś cztery lub pięć metrów powyżej, zachwiał
się i - jak pestka od cytryny mocno ściśnięta w palcach - wyśliznął się z udeptanej ścieżki prosto pod
moje nogi.
Gruchnąłem twarzą w śnieg, zobaczyłem wszystkie gwiazdy i wywinąłem potężnego kozła.
Chciałem natychmiast wstać, aby powiedzieć Balonikowi, co myślę o jego talentach sportowych, ale
wprowadzenie tego zamiaru w czyn napotkało bardzo poważne trudności: leżałem na lewej nodze,
przy czym stopę miałem pod prawą pachą, nartę zaś w poprzek piersi; moja prawa noga
zawędrowała na lewe ramię; ręce poplątały mi się z kijami, kijki zaś z nogami i nartami.
Przypuszczam, że musiałem przypominać pieczonego kwiczoła, którego w Zakopanem u Karpowicza
podają w takiej pozycji, wymyślonej przez kucharza-sadystę. Żałowałem, że moje ręce i nogi nie są
numerowane i nie noszą orientacyjnych napisów „góra” - „dół”.
Po dłuższych usiłowaniach udało mi się wreszcie przywrócić do ludzkiego porządku szczegóły mego
ciała. Nade mną stał Kazik i argumentując bardzo przekonywająco, tłumaczył mi, że figury akrobacji
lotniczej w jeździe na nartach są co najmniej niewskazane.
Rozejrzałem się za Balonikiem. Nic mu się nie stało: lazł spokojnie w górę i śmiał się wraz z innymi.
Mimo bólu we wszystkich stawach, ścięgnach i kościach ćwiczyłem do obiadu. Ale już w drodze
powrotnej do schroniska czułem, że jest ze mną kiepsko: kłuło w prawym boku jak nożem...
Nazajutrz nie mogłem się schylić. Lekarz podejrzewał złamanie żebra. Wśród ironicznych uśmiechów
cienkich i grubych baloniarzy, którym jak na komendę spadła gorączka, wyjechałem do Krakowa.
W szpitalu prześwietlono mi klatkę piersiową. Nie było wątpliwości: miałem dwa żebra złamane.
Teraz nie wolno mi kichnąć, kaszlnąć, roześmiać się; nie wolno się schylać, wykręcać i wykonywać
gwałtownych ruchów; nie mogę się sam umyć; chociaż mam 36,9°, właściwie nie powinienem pisać...
Dostałem list ze Zwardonia: wszyscy czterej baloniarze jeżdżą już na nartach. Kapitan rozwija
szybkość do trzydziestu kilometrów na godzinę i przestał myśleć o emeryturze! Ambitny porucznik
napalił w piecu „lepniakiem”! Cienkie baloniki hulają po holwegach! Grupa „silnych” robi ewolucje
o coraz dziwniejszych nazwach. Ceny pomarańcz spadły do dziewięćdziesięciu groszy za kilogram...
Na szczęście pamięć o mnie wygasa. Czasem tylko ktoś z baloniarzy ironicznie wspomina mój looping,
chcąc dokuczyć lotnikom.
Festina lente...
Wiosenne toki
Od stycznia liczyłem dni, od marca zaś - godziny, które jeszcze pozostały do wyjazdu. Tak bywa
zresztą co roku przed początkiem wiosennych polowań: o niczym innym się nie myśli i nic się nie chce
robić, bo przecież za trzy miesiące, za sześć tygodni, za trzy dni - wyjedzie się w las, w bagna, nad
szeroko rozlane wody leniwej rzeki, aby na jakiś czas pozbyć się codziennych trosk i kłopotów i oddać
się bez reszty emocjom łowieckim.
W tym roku niecierpliwiłem się tym bardziej, ponieważ otrzymałem zaproszenie na odstrzał
pierwszego w życiu głuszca. Zaproszenie przyszło od pana Stanisława, nadleśniczego ze Śródborza,
gdzie jesienią ubiegłego roku strzelałem młode cietrzewit i skąd wyjechałem oczarowany zarówno
pięknem leśnego kraju, jak gościnnością miłych gospodarzy.
Jak zwykle mieliśmy w drodze spotkać się z pułkownikiem Jerzym G., aby już razem odbyć resztę
podróży do nadleśnictwa. Początkowo oznaczyliśmy termin spotkania na 10 kwietnia. Ale choć
cierpliwość nasza skończyła się dużo wcześniej, wiosna w tym roku długo kazała na siebie czekać.
Dopiero siedemnastego wsiadałem do wagonu, pułkownik zaś o trzy dni wcześniej pojechał do
Smołodówki, na głuszca, do jednego ze swoich przyjaciół. Tam właśnie miałem po niego wstąpić.
Wagony były pustawe, zakurzone, pachnące dymem i brudne od sadzy. Za ich oknami - młodziutka
zieleń łąk i ozimin, lekkie, ledwie widoczne woalki rozwijających się pączków na brzozach i pługi
orzące ugory pod jarzynę.
Zaczyna się już charakterystyczny krajobraz, tak dobrze mi znany z dawniejszych polowań: piaszczyste
wydmy lasów sosnowych lub ogromne płaszczyzny bagien ze smugami brzozowych zagajników. Na
horyzoncie - gdzie spojrzeć - granatowe ściany puszczy... Od czasu do czasu z łąk i smugów zrywa się
stado kaczek; nad lasem krąży jastrząb, a z jakiegoś zakrętu rzeczki startują bataliony - zwiastuny
ciepła, które może wreszcie zapanuje nie tylko w zawodnych komunikatach meteorologicznych.
Wszędzie w powietrzu cudów zręczności dokazują czajki o zagiętych w tył skrzydłach. Latają nisko nad
mokrą łąką, zatroskane, wiecznie czegoś nieszczęśliwe i żałośnie narzekające.
Lecz oto mija godzina i pociąg ze zgrzytem hamulców wpada na stację.
Wyładowuję się: strzelba, waliza, worek z futrzanym kombinezonem lotniczym, który służy mi
doskonale w czasie zimnych ranków w budce na toku cietrzewim.
U drzwi wagonu wita mnie rozpromieniona twarz Nusia. Nuś jest człowiekiem niezastąpionym. Może
załatwić wszystko, może udzielić wszelkich informacji, może zawieźć wszędzie. Nuś także jest
właścicielem niesłychanie brudnej szkapy, która niegdyś zapewne była siwkiem, oraz wehikułu
zwanego wagonetką.
Wagonetka służy do lokomocji na wąskotorówce, wiodącej od stacji aż do Śródborza, z odgałęzieniem
do Smołodówki. Jest to mała platforma na czterech kołach, dwa metry długa i półtora metra szeroka,
zaopatrzona w dwie ławki z przekładanymi oparciami.
Konia zaprzęga się do tego aparatu z boku, tak aby mógł biec obok toru. Taki nieekonomiczny rozkład
wektorów siły pociągowej ma swe uzasadnienie w warunkach miejscowych: podkłady między
szynami sterczą z nawierzchni jak spróchniałe zęby w szczękach; szyny biegną tylko gdzieniegdzie
równolegle, odchylając się poza tym bardzo fantazyjnie jedna od drugiej; ich spojenia grożą
nieustannie wykolejeniem wozu, a mostki pod szynami trzymają się na słowo honoru, ziejąc
przerażającymi dziurami. W dodatku hamulec z reguły przestaje działać na drugim lub trzecim
kilometrze.
W takich okolicznościach koń ciągnący ciężką platformę bez lejc i dyszla, tylko na konopnych
sznurach, byłby narażony na pokaleczenie lub przygniecenie przy lada okazji, jeśliby przedtem nie
połamał nóg między dylami mostków i podkładami toru.
Pamiętam, jak jesienią ubiegłego roku Nuś wywrócił mnie aż trzy razy na drodze do Śródborza, więc
przezornie lokuję się na skraju ławki, wystawiając jedną nogę na zewnątrz, gotów do skoku. Z drugiej
strony toru, poniżej metrowego nasypu jest rów z wodą. W tym właśnie rowie leżałem jesienią,
mając na sobie poważne obciążenie dwu walizek i pułkownika G.
Nuś, widząc moje manewry taktyczne, uśmiecha się uspokajająco.
- Teraz, panie kapitanie, jest dobra droga, poprawiona. Nie wykoleimy się.
Potem opowiada, co słychać.
W Smołodówce są goście - pan wojewoda i pan generał, i jeszcze jeden minister. Wszyscy przyjechali
na głuszce. A głuszców jest mnóstwo: może ze trzysta kogutów gra...
W Śródborzu w zimie nadleśny i kierownik z praktykantem i zarządcą zabili jedenaście lisów i dwa
wilki.
W Rogach spalił się tartak...
Wagonetka podskakuje na luźnych spojeniach szyn, klekoce, niepokojąco pochyla się na boki,
grawituje w stronę rowu i zgrzyta zepsutym hamulcem na zakrętach. Szkapa wywija ogonem
i spuściwszy nisko łeb, kłusuje obok toru. Nuś pali moje papierosy, uśmiecha się uprzejmie, co parę
kilometrów złazi z platformy, aby naoliwić osie, podeprzeć na niepewnym miejscu lub przestawić
strzałki zwrotnicy na krzywym rozjeździe do wymijania pojazdów idących naprzeciw, i dalej gada
o sprawach miejscowych.
Jedziemy przez las rozśpiewany świergotem ptaków o wczesnym ranku, mijamy jakąś wioskę na
wzgórzu i znów zagłębiamy się w lesie. Po prawej stronie drogi, między brzeźniakami i partiami
sosnowego boru prześwitują ogromne rybne stawy Smołodówki, które ciągną się na przestrzeni kilku
kilometrów.
Wtem, za jakimś zakrętem, z dala od rozjazdu, na którym można by się wyminąć, spotykamy
nieoczekiwanie wagonetkę z ładunkiem makuchów i zboża, podążającą w przeciwnym kierunku. Nie
ma innej rady: trzeba jej ustąpić z drogi, bo nasza lżejsza. Nuś zrzuca swoją platformę z toru przy
pomocy właściciela spotkanego wozu i tamten przejeżdża obok nas, po czym znów pomaga nam
ustawić platformę na szynach.
- A co się robi, jeśli obie wagonetki są ciężko naładowane?
Nuś wzrusza ramionami.
- Trochę się pokłóci, potarguje, a potem trzeba jedną zrzucić - odpowiada filozoficznie. - Albo można
cofnąć do rozjazdu, jeżeli niedaleko.
Zbaczamy teraz na prawo i jedziemy groblą między stawami. Nuś pokazuje mi miejsce, którędy stale
przechodzą wilki w zimie.
- Bardzo ich dużo tego roku - mówi. - Przyjdzie taki, podkopie się pod chlewik, weźmie owieczkę,
zarzuci na plecy i poniesie. Dużo wytracili owiec w zimie.
Półdzikie stawy, bór przecięty drewnianą, próchniejącą szosą, tor kolejki i konna wagonetka, rzadko
spotykani chłopi w łapciach, kożuchach i baranich czapach wełną na wierzch - wszystko to w ciszy
poranka podszytej muzyką ptasią sprawia wrażenie czegoś niezmiernie odległego od cywilizacji,
czegoś zgoła egzotycznego. Mam uczucie podobne chyba do uczucia podróżnika w afrykańskiej
puszczy, który zdąża ku pionierskiej osadzie białych.
Lecz oto i osada. Drewniany dom, stary, nieco zapadły i zaniedbany z zewnątrz.
Wysiadam, przedstawiam się gospodarzowi, witam się z Jerzym, który właśnie tego dnia o świcie
„stuknął” głuszca, i po śniadaniu ruszamy zaraz w dalszą drogę, aby przed południem przybyć do
kresu wąskotorówki, gdzie czekają na nas konie ze Śródborza.
Mijamy teraz liczne zakręty piaszczystej drogi leśnej, siedząc wygodnie na sprężynowej poduszce
wasągu, i po upływie pół godziny zajeżdżamy przed dom, stojący pośrodku leśnej poręby i ze wszech
stron otoczony lasem.
Wita nas przede wszystkim ogromny pies, Raby, który podobno zagryzł w zeszłym roku wilka po
zaciekłej walce, wychodząc z niej tylko lekko ranny. Potem na ganku zjawia się gospodarz, pani domu
i reszta domowników.
Przybywamy tu ze świata do serca kniei, więc należy się od nas leśnym ludziom garść nowin
i wiadomości o tym, co się dzieje w stolicy i w kraju. Gawędzimy do obiadu, po czym następuje
nieodzowny bridż, a dopiero później - plan działania.
Tego wieczora mamy iść na słonki; nazajutrz rano - lub raczej przed świtem - do budek na cietrzewie,
potem na kaczory z krekuchą i na zapady głuszców do Sawiny. A więc najwcześniej będzie mi dane
strzelać do głuszca pojutrze rano...
Tymczasem pogoda psuje się fatalnie: wieczorem zrywa się zimny, północno-wschodni wicher; słonki
siągną słabo, pudłuję zresztą haniebnie do jedynej, jaka przeciąga nad moim stanowiskiem - Jerzy
poprawia i strąca ją na ziemię.
W nocy mży deszcz i towarzyszy nam o drugiej przed wschodem słońca do budek na bagnie. Marznę
potężnie, mimo mego kombinezonu i gorącej herbaty w termosie, po czym pudłuję z kolei do jednego
z trzech cietrzewi przybyłych na tokowisko mimo niepogody. Jedyna pociecha, że pułkownik też
„sperfumił” ze swej nieomylnej dwunastki i że koguty siedziały bardzo daleko.
Z kaczorami poszło jakoś lepiej. Przybyliśmy nad staw w towarzystwie miejscowego rybaka, Bałaja,
który przyniósł w kobiałce młodą kaczkę-krekuchę. Zimno było jak na biegunie; aż dreszcze brały,
kiedy Bałaj zdjął kożuch i wlazł do wody, aby krekuchę przywiązać na długim sznurku do sterczącego
pniaka.
Kwakała dzielnie, może nie tyle z romantycznego zapału, ile z żalu za ciepłą izbą, ale kaczory sypały
się ku niej jeden za drugim, a nasze strzelby grzmiały raz po raz, nie chybiając.
Bałaj uśmiechał się jak satyr. W ogóle podobny był do satyra: miał lat sześćdziesiąt osiem, twarz
pomarszczoną jak suszona gruszka, wyskubaną ryżą bródkę i takież wąsiki nad zapadłymi wargami,
spomiędzy których sterczały dwa żółte reprezentacyjne kły - symbole dawno utraconego uzębienia.
W młodości był kłusownikiem i trochę zbójem. Na starość pozostała mu pasja myśliwska: słynął na
całą okolicę jako osadczyk i, nawet już za carskich czasów, wzywano go w potrzebie do osadzania
głuszców i podprowadzania dygnitarzy „pod pieśń” do strzału.
Opowiadał o tym z dumą, a między innymi wspominał także słynną przygodę z jakimś niemieckim
erbprinzem, który w roku 1913 przyjechał tu na polowanie.
Erbprinz nie wiedział nawet, jak głuszce wyglądają i - ma się rozumieć - nie umiał po rosyjsku, więc
Bałaj prosił tylko, aby gościowi kazali robić wszystko to, co on, Bałaj, robić będzie.
- Krowę ja jemu pokazał, żeby jej nie ubił, jak zobaczy, i poszli - śmieje się cicho.
Usłyszeli pieśń głuszca; skakał Bałaj, skakał i prinz. Aliści głuszec grał na bagnie. Trzeba było skakać
przez wyrwy, wykroty, zatory z chrustu... W jakimś miejscu Bałaj potknął się i upadł w błoto. Prinz,
myśląc, że tak właśnie trzeba, wyciągnął się obok jak długi, ale - że było mokro - zaczął się gramolić
z trzaskiem łamanych gałęzi.
Wtedy głuszec przerwał.
Na Bałaja poty wystąpiły: spłoszy się „głuchar”. Wlazł tedy na prinza i przydusił go, żeby się nie ruszał.
- Tylko „głuchar” zagrał, a ten do mnie szwender-mender po niemiecku. Tak ja jego - pod pieśń -
w mordu. Żeby cicho był. I w końcu końców ubili, a ja jeszcze dziesięć rubli dostał.
Trzeba było widzieć, z jaką pieczołowitą czułością brał do ręki nasze strzelby!
Najbardziej zdumiał mnie jednak, gdy przyszło do wyłowienia z wody ubitych kaczorów. Było tego
sześć sztuk. Leżały o czterdzieści metrów od budki, kołysząc się na tafli wodnej nad głębiną, a my nie
mieliśmy z sobą ani psa, ani łodzi. Bałaj wybawił nas z kłopotu: zrzucił kożuch i portki, wlazł do stawu
po pas, po szyję, wreszcie - popłynął i pozbierawszy kaczory, wrócił.
Otrząsnął się potem tylko, łyknął dobrą szklankę gorzały, kożuch nałożył i poszedł z nami do domu.
Gotów jestem zaręczyć, że nie ma ani reumatyzmu, ani nawet kataru.
Po południu poszliśmy do Sawiny na zapady. Sawina nie jest osiedlem ani w ogóle czymś bliżej
określonym. Jest to właściwie nazwa rewiru albo części lasu. Znajduje się w stronie Smołodówki,
gdzie, jak już mówił Nuś i co potwierdził gajowy Piech - gra trzysta głuszców.
W Śródborzu nie można było wprawdzie oczekiwać takiego bogactwa, ale na nasze potrzeby zupełnie
wystarczało te kilkanaście kogutów, które w nadleśnictwie zapadały.
Siedliśmy wraz z Jerzym na zwalonym pniu, zasłonięci młodą sośniną od strony polanki, w której
pobliżu znajdowało się tokowisko, i zapaliliśmy ostatniego papierosa, bo było wcześnie, a komary już
zaczęły dokuczać.
Słońce zachodziło, ale las śpiewał jeszcze gwarem ptasim jak za dnia. Pocieplało i chmury
porozpraszały się uciekając na północ. Naprzeciw nas, niewidzialny dla naszych oczu, darł się
fałszywym barytonem kruk na samotnym gnieździe. Raz po raz odezwały się żaby i umilkły, jak
orkiestra strojąca instrumenty. Żołna uderzyła swój suchy werbel: Trrrru! - przeleciała między gałęźmi
i znikła. Z bagien zaczął się podnosić biały opar mgły; pnie sosen poróżowiały; niebo przyblakło
i okryło się rumieńcem na zachodzie. Wiatr ucichł. Brzęczały smutnie komary.
Z wolna gasły śpiewy ptasie w coraz czarniejszych, rozczochranych głowach sosen. Świerszcze,
wycierając cierpliwie strofki swej jednostajnej kantyczki, rzępoliły zapamiętale. Wtem z daleka
zaszlochał puszczyk wysoką, przeraźliwą skargą; raz, drugi, trzeci. Z łąk, od strony stawów,
odpowiedziały mu żurawie, śpiesznie, jeden przez drugiego.
Potem miękko, wraz z błękitnym zmierzchem, opadła na las cisza. Jeszcze tylko szeptem zachrapała
ciągnąca nisko słonka, jeszcze raz sennie mruknął coś ni w pięć, ni w dziewięć kruk, i już pod ciszę
podpłynął łagodny, matowy rechot żabiej kapeli.
Bezszelestnie, jak czarne płatki nocy, zawachlowały chwiejnym lotem nietoperze. Tajemnicze
i dziwne, spływały z czerni konarów między platynowe gwiazdy na jasnym tle nieba, przepadały
w cieniu i znów się zjawiały milczące, szybkie, chybotliwe.
Nagle - potężny, świstliwy łopot skrzydeł, rzekłbyś tuż nad głową, sypki śmiech roztrząsanych
sosnowych kiści, trzask i skrzyp gałęzi, uginających się, łamanych pod jakimś wielkim ciężarem... Nie,
nie nad głową: dalej; o sto, może o sto pięćdziesiąt kroków? Przeleciał nad nami i zapadł gdzieś na
prawo głuszec!
Siedzimy jak skamieniali. Tylko dłoń pułkownika wpija się palcami w moje ramię.
Kątem oka widzę, jak na czole mego przyjaciela siadają trzy komary i rytmicznie przykucając na
bambusowych nóżkach, pompują krew. Ale to nie dlatego pułkownik zaciska palce: od strony
wysokich sosen zza skraja polany dolatuje nas ciche charczące krechtanie.
- Rrech, karr-rech, krech!
Siedzimy nieruchomo. Komary brzęczą.
Siedzimy i czekamy. Zapada zmrok, ziemia szarzeje, zlewają się kontury pni i krzaków; toną,
rozpuszczają się w ciemności czarne sylwetki młodych sosen i tylko bieleją tu i ówdzie wysokie nie
zapalone świece brzóz wzdłuż ścieżki.
Czekamy jeszcze. Niebo zagęszcza się nocą. Coraz ostrzej błyszczy na nim platyna wysypanych
bezładnie gwiazd.
Czekamy...
Potem Jerzy wolniutko wstaje i ostrożnie, omijając suche gałązki, zaczyna iść w stronę, skąd
przyszliśmy przed dwiema godzinami.
Posuwam się za nim. Najlżejszy szmer naszych kroków brzmi w moich uszach jak karabinowa salwa.
- Rany boskie, żeby nie usłyszał...
Po przejściu stu kroków jesteśmy już bezpieczni: kryje nas ściana lasu i równa piaszczysta droga tłumi
odgłos stąpań.
Jeszcze dwieście kroków i możemy zapalić papierosy. Głuszec jest osadzony.
Pułkownikowi czoło spuchło jak dynia...
*
Gajowy Piech obudził nas o pierwszej w nocy. Do tokowiska jest prawie trzy kilometry.
- Nabij strzelbę przy świetle - powiedział troskliwie mój przyjaciel. - Po ciemku możesz pomieszać
ładunki.
Spojrzałem nań z wdzięcznością: ten ci jest altruista! Podprowadzi mnie do strzału, pokaże głuszca i -
tylko trafić.
Speszyło mnie trochę, że i on cztery zera do prawej, dwa zaś do lewej lufy pakuje.
Będzie poprawiał po mnie, jeżeli spudłuję - pomyślałem.
Poszliśmy.
Na prawo droga ledwie widoczna. Na lewo - też droga. Zakręt i znów jakaś ścieżka. Zdaje mi się, że
trzeba skręcić, ale idziemy prosto. Założyłbym się, że teraz na lewo - idziemy właśnie na prawo. Sam
święty Hubert zabłądziłby, bo ciemno jak w piwnicy. Ale Piech trafia.
O paręset kroków od polanki robimy krótki postój: trzeba wypalić papierosa.
Cicho. Tylko wiatr cierpiący na bezsenność włóczy się po wierzchołkach drzew, szepcząc sam do
siebie i wzdychając co chwila. Pomilczy trochę, jak by zasypiał, znów się ocknie i znów wzdycha, żeby
już rozedniało.
Rozstajemy się z Piechem i ostrożnie, wolno podchodzimy do miejsca, gdzie wczoraj siedzieliśmy na
zapadzie. Wytężamy słuch.
Cisza. Czekamy.
Na wschodzie zaczyna ledwie-ledwie szarzeć, a las milczy, aż dzwoni w uszach. Tylko gdzieś, zdaje się
bardzo daleko, po piaszczystej drodze wlecze się wóz, klekocząc po wybojach i trąc kołami
w koleinach. I znów dłoń Jerzego zaciska się na moim ramieniu...
Nic nie rozumiem.
- Wóz - mówię stłumionym szeptem w samo ucho mego przyjaciela. - Wóz jedzie.
Jak on na mnie spojrzał. Dobrze, że było ciemno.
- Gra - powiedział samym ruchem warg.
- Gra?! - zdumiałem się w duchu.
- Gra!! - jak objawienie. - Ależ naturalnie, że gra!
Mówiąc bezstronnie, nie jest to żadna pieśń ani granie. Najpierw cztery do sześciu klapnięć w coraz
krótszych odstępach, jak by kto delikatnie młoteczkiem uderzał w pojedynczy klawisz drewnianych
cymbałów. Potem stłumiony, śpieszny werbel takich samych uderzeń: Trrrrr! - i coś, jak szybkie,
o różnym natężeniu głosu pocieranie noża o osełkę. Potem chwila ciszy i znów pierwsza strofka:
Tonk-tonk-tonk tonk tonk, i druga: Trrrr! – To ma być pieśń? – powie laik – To?!
Bezstronnie mówiąc laik ma rację. Taki piękny ptak. taki olbrzym powinien grzmieć na cały bór, nie
wystukiwać coś lub seplenić pod nosem niezrozumiale i ledwie dosłyszalnie.
Ale żaden myśliwy nie jest bezstronny. Dla myśliwego pieśń głuszca ma nieodparty urok. Coś w tym
przecież musi być, czego się nie da opisać, co trzeba samemu usłyszeć w lesie przed świtem, kiedy
jeszcze wszystko śpi i tylko głuszec ukryty wysoko w koronie sosny rzuca jedno wezwanie po drugim,
zapamiętując się tak, że nie słyszy kroków myśliwca skradającego się w dole. Może sama
świadomość, że to właśnie on, skrzydlaty król puszczy, wydaje te głosy odrzucając w upojeniu piękny
łeb aż na grzbiet - może świadomość ta sprawia, iż pieśń głuszca wydaje się myśliwym stokroć
piękniejsza niż słodki trel słowika i czułe jodłowanie drobnych leśnych artystów.
Nie wiem, jak to objaśnić i czemu to przypisać. Dość, że rozróżniwszy wreszcie rytm i porządek strof,
poczułem, jak serce zaczyna mi bić coraz mocniej, a przez nerwy płynie dobrze znany prąd emocji:
podejść - zobaczyć - zmierzyć - strzelić!
Ruszyliśmy.
Głuszec przy trzeciej strofce, przy owym cichym szlifowaniu, odrzucając w tył głowę zamyka oczy
i mechanicznie zaciska otwory uszu. Wtedy więc tylko, na trzy do pięciu sekund, głuchnie i ślepnie
zarazem. Poza tym jest czujny, jak zwykle; najmniejszy szelest może go bezpowrotnie spłoszyć.
Ponieważ trzecia strofka następuje bezpośrednio po drugiej, więc podchodzenie, czyli
„podskakiwanie” polega na tym, by wraz z końcem głośniejszego trelu zrobić szybko dwa, trzy kroki
w kierunku grającego ptaka. Potem stoi się nieruchomo, w oczekiwaniu na następną pieśń.
Opanowanie tego rytmu nie nastręczyło mi żadnych trudności. Posuwałem się równolegle z Jerzym
po łatwej, równej drodze wzdłuż polanki i dalej, poprzez mokry, cmokający pod nogami grunt lasu.
Im bliżej, tym pieśń stawała się wyrazistsza, żywsza. Jej trzecia strofka miała namiętne akcenty
upojenia, tęsknoty, wołania. Teraz dopiero zrozumiałem, że jest pieśnią naprawdę.
Podeszliśmy już całkiem blisko. Wiedziałem z całą pewnością, na której sośnie siedzi głuszec. Stałem o
trzydzieści, potem zaś o dwadzieścia, o piętnaście kroków od niej - serce właziło mi do gardła - i mimo
że było już prawie jasno, nie mogłem dojrzeć go wśród gałęzi.
Gdy tak wypatrywałem z zadartą w górę głową, pułkownik zrobił dwa skoki w prawo i nagle...
spojrzałem na niego i zdębiałem: mierzył!
Huknął strzał, załopotało w konarach, zobaczyłem sylwetkę ptaka zrywającego się do lotu, a przez
głowę pomknęły myśli jak zapalające się i gasnące reklamowe żarówki.
- Spudłował! - Strzelać! Ma jeszcze drugi nabój w lewej lufie, więc nie strzelać. - Dlaczego strzelił? -
Czy głuszec się spłoszył? - Kto go spłoszył? - Dlaczego strzelał, u licha?!
Trwało to wszystko sekundę. Głuszec przeleciał na sąsiednie drzewo, ciężko opadł na wierzchołek,
zachwiał się i z trzaskiem łamanych gałęzi runął w dół. Ziemia aż jęknęła pod nim. Grzebnął dwa razy
łapą, wyprężył się i skonał.
-Po jakiego licha kazałeś mi nabijać strzelbę? - zapytałem Jerzego, gdy wracaliśmy do gajówki.
- Mogły grać dwa - odrzekł wymijająco.
- Przyznaj się, że nie wy trzymałeś i w ostatniej chwili cię poniosło - roześmiałem się.
- Zwariowałeś? - oburzył się. - Tak przecież umówiliśmy się: pierwszego ja, drugiego ty.
W żaden sposób nie mogłem sobie takiej umowy przypomnieć. Przyjaciel mój też widać niezupełnie
był pewien, jak z tą sprawą było, bo - na wszelki wypadek - orzekł, że do swego głuszca mogę już sam
skakać. Nie twierdzę na pewno, ale zdaje mi się, że miał niejakie obawy, czy wytrzyma w ostatniej
chwili, aby nie strzelić. Rozumiem go zupełnie. Można być altruistą, ale nie do takiego stopnia...
Co ja przeszedłem z tym moim głuszcem! Gdybym chciał opisać to wszystko szczegółowo, wyszedłby
spory tom. Tak mnie szelma wymaglował.
Co rano przez kilka dni z rzędu wracałem bądź pieszo, bądź końmi do Śródborza, i co rano zapytywali
mnie kolejno: pułkownik, gospodarz, pani domu, kierownik gospodarstwa rybnego, rządca i leśniczy:
- No, i jak tam? Jest głuszec?
- Lata - odpowiadałem, zmuszając się do uśmiechu.
Za dobrze mi życzyli widocznie, a to przynosi pecha.
Poskutkowało dopiero wdzięcznie owłosione, spiczaste jak u Don Kichota kolano pułkownika. (Nie
wiem, dlaczego mówi się „łysy jak kolano”).
Muszę jednak choć w krótkich słowach opowiedzieć tę epopeję.
Więc z początku osadzał głuszca Piech. Osadził, a jakże! Nawet dwa!
Prawie razem zaczęły grać, siedząc o trzydzieści kroków od siebie. Co jeden kończył, drugi zaczynał.
Żeby mnie kto porąbał, nie wiedziałem, który to właśnie szlifuje, który zaś milczy. Skakałem, ma się
rozumieć, bo skakać trzeba, raz pod pieśń jednego, raz - pod drugiego. Za mało jestem muzykalny,
żeby odróżnić dwa głosy, podobne jak dwoje skrzypiec, i to na taką odległość.
Nie wiem, który mnie tam usłyszał, dość, że z okropnym hałasem dał drapaka i spłoszył także
drugiego. Winszowałem sobie, że Bałaja przy tym nie było...
Wieczorem był wiatr, jak by się kto obwiesił. Piech nie osadził; poszliśmy przed świtem na cietrzewie.
Zabiłem jednego, więc nie bardzo byłem zmartwiony.
Po południu Piech usiadł słuchać zapadów na Sawinie, ja zaś w Puszowej.
Nawet kulawy pies... przepraszam, nawet kulawy dzięcioł nie przyleciał do mnie, ale Piech znów miał
koguta. Na szczęście - jednego.
Myślicie, że go zabiłem? Lata!
Ale niewiele brakowało...
Podszedłem go na czterdzieści kroków. Śpiewał jak Kiepura. Tylko że Kiepura nie przerwałby
w połowie dla pierwszej lepszej baby. Ten zaś poleciał do kury gdaczącej gdzieś w pobliżu między
sosenkami bagnistego zagajnika.
Wtedy usłyszałem na lewo, może o sto pięćdziesiąt kroków, drugiego.
Zacząłem skakać. Zapadałem po kolana w bagno, drapałem twarz i ręce w plątaninie krzaków,
potykałem się, padałem i wstawałem znowu. Śpieszyłem się: niebo gorzało bliskim wschodem słońca.
Przebyłem najgorszą część drogi i byłem już na skraju suchego wysokopiennego lasu, gdy znów
zagdakała kura; tym razem blisko, tuż przede mną, na małej polance między krzakami jeżyn.
Nie widziałem jej, ale i ona nie mogła mnie widzieć. Za to mogła usłyszeć i spłoszyć mi koguta,
siedzącego wysoko w konarach drzewa poza nią. Akurat przerwał grę i milczał długą chwilę.
Wtem nad moją głową załopotało straszliwie. Nie wiadomo skąd spadł na polankę ogromny brodaty
głuszec.
Tego widziałem jak na dłoni: siadł o trzydzieści kroków przede mną, rozejrzał się, roztoczył wspaniały
wachlarz, opuścił rozczapierzone skrzydła, że wlokły się po ziemi, podskoczył, załopotał i zduszonym
głosem oznajmił:
- Kur-r-rau!
Przypuszczam, że to był mój Kiepura. Nie dlatego, że miał zarozumiałą minę i że nosił się po
tokowisku nadęty jak balon, lecz dlatego, że przyleciał z bagna wabiony przymilnym gdakaniem.
Tymczasem drugi kogut milczał jak zaklęty, póki Kiepura nie zaśpiewał - odrzucając w tył przepyszny
łeb, bez żadnych wstępów - ostatniej strofki pieśni.
Dopiero to go wyprowadziło z równowagi. Był widać młody i niedoświadczony. Miał temperament
zamiast rozumu i urojenia o jakichś swoich prawach do tej polanki.
Spadł w sam jej róg, pomiędzy ukrytą kurę a rywala z bagna. Od razu nastroszył się, podskoczył i rzucił
wyzwanie intruzowi:
- Kur-r-rau!
Czy to las się zawalił po tym okrzyku? Czy wpadły na siebie sosny, wyrwane dłońmi wielkoluda?
Trzask się zrobił straszliwy, łomot, huk! Pierś o pierś starły się dwa ptaki, waląc skrzydłami, rwąc
pazurami, dziobiąc na oślep. Aż wiatr poszedł po krzakach, miotąc czarne i zielone pióra.
Wśród łopotu skrzydeł wylatywały w górę jak rozpryski ziemi spod pękających granatów. Kiepura
nacierał wściekle. Podfruwał wyżej i rzucając przeciwnika o ziemię, aż stękała, spadał nań z góry,
tarmosił, kuł dziobem, drapał, bił.
Walka oddalała się ode mnie z każdą sekundą. Już zakryły mi ją krzaki i tylko raz po raz widziałem łby
wylatujące świecą w górę i zielone szyje zapaśników.
I nagle wszystko ucichło. Potem zwycięski Kiepura otrząsnął się jak pies po kąpieli, zakrechtał
i drobnym kroczkiem, krygując się, wybiegł z krzaków. Zatoczył łuk w lewo, w prawo, zakręcił się
spiralnie na środku polanki, przystanął. Opuścił skrzydła, rozwinął wachlarz i przestępując z nogi na
nogę, zaklapał dziobem. Potem zaczął tańczyć, kabotyn: trzy kroki w lewo, podskok z półobrotem
i trzy kroczki w prawo. Był błazeńsko śmieszny ze swą powagą i dumą. Przejmował się tylko sobą.
Gdybyż mógł się zobaczyć w lustrze: taki był podobny do człowieka w tej chwili!
Nie wiedziałem, czy według zasad myśliwskich mam prawo do niego strzelać. Wahałem się: a nuż
stanowi to jakąś niewybaczalną gafę? Żalowałem teraz, że nie ma ze mną pułkownika...
Nie miałem czasu się zdecydować; głuszcowi nagle strzeliło do łba, żeby przespacerować się pod
krzak, za którym stałem. Popędził ku mnie wlokąc po ziemi skrzydła, jak by go kto na sznurku ciągnął.
Wyglądało na to, że mnie z kolei chce zaatakować.
Otarł się prawie o moje nogi i dopiero wtedy się obejrzał. Przez sekundę stał jak wryty, aż porwał się
w szalonym popłochu w powietrze. Tuż za nim, w dwie różne strony wystartowały: drugi kogut i kura
z przeciwległego końca polanki.
Zza lasu, prześlizgując się między różowymi pniami sosen, wstawało ognistozłote, roześmiane
słońce...
Nie, nie żałowałem ani trochę, żem nie strzelał, choć - jak się okazało - nie byłoby to grzechem
przeciw prawom świętego Huberta. Ale opowiadanie moje wywołało w nadleśnictwie sceptyczne
uśmiechy pułkownika: takie historie z głuszcami nie zdarzają się codziennie.
- Który z twoich wydawców zamówił u ciebie tę walkę kogutów? - zapytał mój przyjaciel.
Obraziłem się.
Po południu poszedłem na zapady sam.
- Jutro albo nigdy - powiedziałem sobie.
Zasiadłem wcześnie, osłonięty koroną świeżo ściętej sosny i paląc papierosa, wsłuchiwałem się
w znajome odgłosy puszczy.
Pierwszy głuszec przyleciał jeszcze przed zachodem słońca i zapadł w prawo ode mnie, o jakieś sto
kroków. Słyszałem, jak się poprawiał na trzeszczącej gałęzi.
Potem z godzinę panował niczym nie zmącony spokój, jeśli nie liczyć obfitego ciągu słonek tuż nade
mną i przelotu kilku kaczorów.
Wkrótce po zachodzie słońca zapadł drugi kogut na wprost mego stanowiska. Posiedział chwilę,
przeleciał na inne drzewo, bliżej mnie, poprawił się jeszcze i ucichł.
W dziesięć minut potem usłyszałem, jak na lewo, tam skąd przyszedłem, ciężko, z wielkim hałasem
zapada trzeci. Ten zaczął klektać i wreszcie po dłuższym namyśle zagrał z przerwami kilka pieśni.
Nie śmiałem odetchnąć głośniej ani nawet palcem poruszyć: dwa ostatnie głuszce siedziały nie dalej
niż o siedemdziesiąt kroków każdy. Czekałem, aż się ściemni, aby się wycofać na drogę do gajówki,
i drżałem z obawy, że nie zdołam wykonać tego dość cicho.
Wtem usłyszałem za plecami jakiś szmer, po chwili zaś - tupot i charakterystyczny kaszel kozła.
Bodaj cię wilk zjadł - pomyślałem.
Ale wilka - jak zwykle - nie było pod ręką, a kozioł ani myślał odejść. Szwendał się tu i tam, tupał,
kaszlał, pogwizdywał. To z jednej strony, to z drugiej obchodził stos sosnowych gałęzi, węszył i tupał
znowu, jak by na złość. Życzyłem mu, żeby spuchł i nogi połamał, żeby go rodzony wuj kopnął i żeby
mu rogi nie odrosły.
Nareszcie przestraszył się czegoś; może jeża, który przydreptał do mnie z wiatrem, obwąchał
ostrożnie mój but i nagle rzucił się do ucieczki.
Tymczasem ściemniło się już całkiem i wąziutki sierp księżyca wyjrzał zza drzew. Gdzieś daleko
ujadały psy. Żaby kumkały sennie w bagnie i brzęczały komary. Czasem jakiś duży chrząszcz zabuczał
mi nad uchem, pędząc w las jak pocisk.
Wstałem.
Jak tu wyjść spomiędzy głuszców, które obsiadły mnie dokoła?
Wolno, krok za krokiem, macając nogą przed każdym stąpnięciem, posuwałem się ku ścieżce.
Omijałem troskliwie każdą gałązkę chrustu, każdą kępkę wrzosu i kluczyłem między ciemniejszymi
plamami grząskiego, torfiastego gruntu. Dwieście metrów przebyłem w dwadzieścia minut.
Potem już było łatwiej: dostałem się na suchą drogę biegnącą wzdłuż polany, gdzie po raz pierwszy
byliśmy na zapadach z pułkownikiem.
Zrobiło mi się lżej na duszy: obsadziłem trzy głuszce.
Wstałem przed pierwszą, starając się nie budzić Jerzego. Mógł spać jeszcze godzinę, bo wybierał się
na nowo odkryte, bliskie tokowisko cietrzewi.
Wychodząc, potrąciłem krzesło, które upadło z hałasem. Przyjaciel mój, na pół obudzony, zaklął pod
nosem i odwrócił się na drugi bok. Wtedy właśnie spod koca wyjrzało pułkownikowskie kolano,
spiczaste jak scyzoryk i przynoszące szczęście jak sznurek wisielca.
O pół do drugiej byłem już w gajówce Piecha, o pół do trzeciej zaś stanąłem „na stanowisku
wyjściowym”, jak by powiedział taktyk.
Było pochmurno i ciemno, ale zupełnie cicho i spokojnie. Po chwili usłyszałem stłumione klektanie
i trel dwu pierwszych strofek pieśni głuszca. Przepuściłem jedną i drugą pieśń, żeby się rozegrał,
i ruszyłem pod trzecią naprzód, w las.
Skakałem przez błotnisty bródek, potem przez zwały chrustu i przez zarośla, które wyrastały tuż przed
moją twarzą z ciemności, aż dotarłem do wysokopiennego boru nad skrajem bagna. Wzrokiem
szukałem drzewa, na którym grał mój głuszec.
Odnalazłem je. Słyszałem teraz wyraźnie wszystkie strofki i serce waliło mi coraz mocniej, w miarę jak
podchodziłem od sosny do sosny, wciąż bliżej.
Wreszcie stanąłem pod sąsiednim drzewem.
Kogut grał jedną pieśń po drugiej, bez przerw. Nie mógł mnie widzieć, bo zaczaiłem się za grubym
pniem. Ale i ja go nie mogłem dojrzeć w czarnych gałęziach, mimo że już świt rozproszył mroki.
Grał wysoko, jak mi się zrazu zdawało, na samym wierzchołku. Aż się zachłystywał śpiewem.
Wtem przerwał. Znieruchomiałem z zadartą w górę głową i nagle - o radości! - zobaczyłem go. Czarny
cień poruszył się na bocznym konarze, przesunął się w kierunku pnia, odwrócił się bokiem. Widziałem
wyciągniętą szyję, rozpostarty wachlarz i skrzydła oklapłe w dół.
W tej samej chwili zaczął znowu...
Spróbowałem wziąć go na cel, ale jeszcze nie było widać muszki.
Postanowiłem czekać. Patrzyłem i słuchałem, jak gra. Gdy przerywał na chwilę, drżałem z obawy, że
mnie dostrzegł. Ale on grał już znowu.
Nie umiałbym powiedzieć, jak długo to trwało: może dwie minuty, może piętnaście, gdy nagle uwagę
moją zwrócił szelest w krzakach, gdzieś dalej na bagnie. Wytężyłem słuch i pochwyciłem między
jedną a drugą pieśnią ciche gdakanie kury...
Głuszec usłyszał je zapewne również, bo milczał długo, zanim zdecydował się na nową pieśń.
Przepuściłem ją nie ruszając się z miejsca; zmierzyłem pod drugą - muszki nie było widać; pod trzecią
zwróciłem lufy na jasne tło nieba; pod czwartą przesunąłem je na ciemną masę przylegającą do
konara i pociągnąłem za spust.
Huk!
A potem - trzask, trzask i jeszcze trzask i - jęk ziemi pod ciężarem walącego się ptaka.
Ani drgnął. Strzał był dokładnie na komorę.
Stałem jeszcze przez chwilę oniemiały ze wzruszenia. Jeszcze nie chciałem wierzyć. Ale tak, to była
prawda: leżał o dziesięć kroków przede mną.
Wtedy w dwóch susach przyskoczyłem do niego. Zdaje się, że śmiałem się głośno i gadałem do siebie.
Na szczęście nikt tego nie słyszał. Kiedy przybiegł zdyszany Piech, byłem już spokojny.
- Jest - odpowiedziałem na pytanie gajowego z taką miną, jak by to był co najmniej mój dwudziesty
strzał do króla puszczy.
Wyjechaliśmy tegoż dnia wieczorem. Czekał nas jeszcze tydzień polowań na cietrzewie, słonki
i kaczory. Czekały nas nadbrzeżne mokre łąki, tak gęsto utkane kwitnącymi kaczeńcami, że wyglądały
jak szczerozłote w wiosennym słońcu. Czekały nas przepiękne wieczory na ciągu słonek, dokąd się
idzie przez niebotyczny las świerkowy, przez zwalone gnijące w bagnie kłody brzóz, przez uschłe
zeszłoroczne trzciny, szeleszczące o metr nad głową myśliwca. Ranki na toku cietrzewim w zielonych
budkach z jałowca, mokre od rosy i rozdzwonione skowrończym śpiewem. Noce na ostrowach wśród
bagien, przy tlejącym ognisku; kiedy to ani na chwilę nie ustaje gwar błotnego ptactwa i kiedy sen
ucieka pod rozgwieżdżonym niebem, po którym bryzgi srebra znaczą meteory. Czekało nas jeszcze
siedem dni wolności i uciech myśliwskich!
Na ostrowach
Jerzy, podzwaniając z lekka zębami, utrzymywał, że się ociepla i że tok będzie jak cholera. Co prawda,
Jakub ze Stefanem i z Mikołajem zgodnie potakiwali, mówiąc, że koguty okropnie pilno tokują na
dwóch ostrowach, biją się i zlatują ze wszystkich stron. Przy tym bagno jeszcze nie bardzo rozmarzło
i przejście jest suche.
Suche - w tamtych stronach - to bynajmniej nie znaczy, że nie ma wody. Ale w każdym razie
określenie takie daje pewną nadzieję, że wyżej pasa się nie wpadnie. Nie wiem natomiast, jak się tam
chodzi po mokrym: żaden z przewodników nie prowadził mnie nigdy „mokrą” drogą.
My obaj z Jerzym poszlibyśmy zresztą chyba nawet i po mokrym, skoro tylko istniała perspektywa
myśliwskich emocji o świcie w zręcznie skleconej budce. Za to Władek, który w czasie podwieczorku
okazywał kolosalną werwę i oświadczył, że naturalnie będzie „rębał” cietrzewie ile się da, niech tylko
przylecą, dziwnie zrobił się liryczny.
- Jak to daleko do tego ostrowu? - zapytał nieufnie, kiedy przybyliśmy nad brzeg moczaru.
- Do pierwszego będzie niecały kilometr - powiedział. Jakub, poprawiając na plecach nasze rzeczy. -
A tam, gdzie postawione budki, jeszcze dwa razy bagnem iść po jakich pół kilometra.
Władek zasępił się. Niewielkie doświadczenie, jakiego zdążył nabyć przez kilka dni pobytu z nami,
wystarczyło, aby mógł poznać dziwną właściwość miejscowych kilometrów: są one podobno o wiele
cieńsze od naszych, ale za to dłuższe.
- No, dobrze chociaż, że niegłębokie to błoto - mruknął. - Będzie do kostek? - zagadnął Mikołaja.
- Chaljera jeho znaje - odrzekł, jak zwykle niezdecydowanie, nasz przewodnik. - Może i będzie, a może
i nie będzie, proszę pana kapitana. Jak my w lecie chodzili z panem pułkownikiem, to też było różnie,
ale do pasa tak tylko na otnohach, koło rieczki. A teraz musi być dobrze iść: zmarznięte jeszcze - nie
przerwiesz się.
Ruszyliśmy. Przodem Jakub, za nim pułkownik na swoich cienkich jak u bociana nogach, potem ja
z asekuracją długiego kija i wreszcie sapiący jak parowóz Władek pod eskortą Stefana i Mikołaja.
Już po dziesięciu krokach łatwo można było zgodzić się z Jerzym, ze się ociepla: półmetrowej grubości
kożuch z mszaru i traw, z lekka tylko jeszcze podmarzły od spodu, falował za każdym dotknięciem
i uginał się zdradziecko, a brunatne, gęste błoto i woda wydobywały się na powierzchnię,
ostrzegawczo bulgocząc. Nogi więzły w tej zimnej mazi jak w smole, a czoła pokryły nam drobne
kropelki potu.
Jerzy sadził naprzód, nie oglądając się na nikogo, ja zaś usiłowałem dotrzymać mu kroku, dopóki nie
wjechałem prawą nogą aż po biodro w niespodziewaną dziurę.
Takie przerwanie kożucha nie należy do przyjemności: do połowy napełniony myśliwski but mieści
około czterech litrów lodowatej wody, co przy temperaturze dwóch do trzech stopni powyżej zera
jest raczej niepożądane.
Jednak myśliwy na pierwszych wiosennych polowaniach robi się podobny do źrebaka wypuszczonego
na łąkę: śmieszy go zarówno własna, jak cudza przygoda, upaja go powodzenie i powietrze; porażka
zaś zagrzewa do dalszych ryzykownych czynów.
Tak właśnie było ze mną. Naśmiawszy się wraz z pułkownikiem, dotarłem z dodatkowym obciążeniem
w prawym bucie do pierwszego ostrowu, gdzie wreszcie mogłem usiąść i wylać wodę z cholewy.
Potem dopiero obejrzałem się na resztę karawany.
Władek o dwieście kroków przed naszym stanowiskiem dokonywał heroicznych wysiłków, aby
wytapiać się z żywiołu, który go pochłaniał. Podczas gdy przewodnicy windowali w górę jedną jego
nogę, druga zapadała w mszar...
Miesił tak w miejscu bagnisty kożuch i klął z rozpaczy.
Potem, przy boskiej i ludzkiej pomocy wychynąwszy z dziury, lazł ogromnymi krokami ku nam, aby
zaraz znowu wpaść beznadziejnie.
Tak był zabawny w tym pochodzie przez wsysający go co chwila moczar, że obaj z Jerzym kwiczeliśmy
ze śmiechu. Spoglądał na nas zaczerwieniony i wołał coś, czego nie mogliśmy zrozumieć.
Dopiero kiedy dobrnął do ostrowu, stuliliśmy uszy.
Władek, poczuwszy twardy grunt pod nogami, wezbrał jak burza gradowa i wyłonił jednym tchem
tyle przekleństw, na ile pozwoliła mu dość obszerna klatka piersiowa. Potem splunął i oświadczył, że
„tu nie ma nic do śmiechu”. A potem powiedział jeszcze, że nie ma zamiaru dać się utopić byle
bandytom, że świat wydaje mu się dostatecznie piękny, aby nie tracić chęci do życia, że on,
Władysław, ma żonę i dzieci oraz że krokiem dalej z ostrowu się nie ruszy.
- Ogień palę i śpię tutaj - sapał. - Do kostek, psiakrew, miało być! Ładne kostki: brzuchem pcham
przed sobą całe bagno i ani naprzód, ani w tył. Nieee, mnie życie miłe. Idźcie wy się topić. Ja zostanę
tu!
Tchnęła odeń gorycz jak od mizantropa, choć w normalnych warunkach był raczej optymistą.
Za sprawą opętanego myśliwską pasją pułkownika ten spokojny, zrównoważony ojciec dzieciom
i wierny mąż puścił się z dwoma szaleńcami i włóczykijami na kraj świata, hen do puszcz i bagien.
Czy to jest miejsce dla przyzwoitych ludzi? Kaczka - nie przeczę; żaba - owszem; przewodnik
w ostateczności - stworzenie i ziemno-wodne tak. Ale kapitan wojsk polskich w wieku dojrzałym?
Nonsens!
Klął Piastów i Jagiellonów, klął Rzepichę i Ziemowita („czy tam Mieszka”), że Polskę sobie założyli nad
Bałtykiem, kiedy tyle było miejsca wówczas, że i Adriatyk mógł być nasz. („Nie, psiakrew; im się
chciało żubrów i rysiów, a ty, biedny Polaku, cierp teraz w połowie kwietnia przymrozki i łaź po tym
cholernym bagnie”).
Klął tedy, ale jakoś dotąd godził się z losem. Chodził nawet do budek o pierwszej w nocy i regularnie
zasypiał w nich zaraz, strasząc chrapaniem cietrzewie oraz dziwując się dwu rzeczom: że nigdy nie
widział toku i że są ludzie, którzy zamiast jak Bóg przykazał leżeć w łóżku - wysiadują przed świtem
w przewiewnej zieloności lasu.
Odrabiał te drzemki przed wschodem słońca z rezygnacją i bez protestu. Był cichy i pokorny, choć nie
znajdywał w tym żadnej przyjemności. Ale teraz zbuntowana rozpaczą dusza stanęła w nim dęba,
pokazała rogi i zaczęła ziać jadem słusznego, długo tłumionego oburzenia.
Na próżno łagodnie i rzewnie prosiliśmy go, by szedł dalej z nami albo z Mikołajem wrócił na noc do
chaty.
- Teraz?! - zawołał. - Po nocy? Zwariowaliście?
Nie śmieliśmy odpowiedzieć na te trzy retoryczne pytania. Dusiło nas w gardle. Odeszliśmy,
spuściwszy głowy...
Dopiero o kilkadziesiąt kroków dalej, już na drugim przejściu przez bagno, kurcz krtani ustąpił:
mogliśmy nareszcie roześmiać się na głos.
Do pierwszej w nocy suszyliśmy buty i ubranie nad dymiącym ogniskiem z mokrych gałęzi karłowatej
brzeziny. O kilometr od nas, w czarnym mroku, płonęło ognisko rozgoryczonego do pierwszych
królów polskich Władka. Z północy zerwał się wiatr i jęcząc z wysiłku, przywlókł ze sobą ogromne
chmurzysko.
Jerzy uporczywie twierdził, że się wypogadza. Potakiwałem bez przekonania, rozparłszy kolana
ułamanym kawałkiem drzewa, aby wysuszyć wewnętrzną stronę spodni. Zdrzemnąłem się w tej
niezbyt dystyngowanej i niewygodnej pozycji, ale: obudził mnie śnieg; sypiący za kołnierz.
Było zimno. Ognisko dogasało. Jerzy pochrapywał na zmianę z Jakubem. Stefan po omacku zbierał
gałęzie. Ja dzwoniłem zębami i skłonny byłem potępić Piasta-Kołodzieja za wybór klimatu.
Wreszcie zaczęło szarzeć. Poszliśmy za Jakubem do budek, skleconych z dębowych gałęzi,
szeleszczących zeschłymi, zeszłorocznymi liśćmi.
Szron ubielił rude wrzosowiska i brunatne mchy. Wicher dął przez równą płaszczyznę bagien
i pogwizdywał w zaroślach garbatych ostrowów. Gdzieś daleko, ostrym, przenikliwym głosem
zatrąbiły żurawie, a obok budki świstliwym, rytmicznym lotem przemknął kaczor. Zaterkotały werble
kulonów i jakiś skowronek-optymista zaczął wycinać wzorzystą, cierpko brzmiącą piosenkę o wiośnie.
Wtem na prawo załopotało i z ciężkim chrzęstem zapadło we wrzosy.
Prąd emocji sprężył mi nerwy. Drgnąłem i znieruchomiawszy nagle, zamieniłem się cały w słuch.
Czuff-szszsz! - popłynął przenikliwy szept.
Czuff-szszsz!
Gdzieś blisko usiadł kogut. Poprawił się, załopotał skrzydłami, podskoczył.
Czuff-szszsz!
Spojrzałem w prawo, między gałęzie, ale było jeszcze zbyt ciemno, abym go mógł dostrzec. Czekałem
więc cierpliwie, zapominając o dokuczliwym chłodzie.
Po chwili przyleciały kury. Łaziły blisko dokoła budki i gdakały zachęcająco. Nie mogłem się ruszyć,
w obawie, aby ich nie spłoszyć. Tymczasem kogut zaczął bełkotać, a gdzieś dalej odezwały się jeszcze
dwa.
O trzeciej rozwidniło się na tyle, że dojrzałem czarną sylwetkę ptaka między wrzosami srebrzystymi
od szronu. Wolno, zachowując wszelkie ostrożności, wziąłem go na cel. Tokował zwrócony do mnie
bokiem, opuściwszy nisko skrzydło i wyciągnąwszy szyję. Czekałem, aż wydając swoje syczące,
szeptliwe hasło zmieni pozycję, gdy wtem zza budki przyleciał drugi i usiadł w pobliżu. Kury umilkły
nagle, przyglądając mu się ciekawie.
Cofnąłem strzelbę. Nowo przybyły nastroszył pióra i czuszyknął prowokująco. Zobaczyłem jego
czerwone brwi, wielkie i grube. Musiał być stary.
Tymczasem pierwszy dreptał drobnymi kroczkami, zataczając koła i nie przestając bełkotać. Oba
zbliżały się ku sobie: przybysz - wyraźnie szukając zaczepki, tamten zaś - jak gdyby nie widząc go
wcale.
Zwarły się niespodziewanie, zupełnie jak domowe koguty: oba podskoczyły bijąc skrzydłami
i wystawiając naprzód palczaste łapy. I równie nagle znieruchomiały opadłszy na ziemię wśród
sypiącego się pierza.
Teraz przez chwilę mierzyły się wzrokiem, by wkrótce ponowić atak. Raz po raz uderzały na siebie
z wściekłością, póki jednemu z nich nie udało się chwycić drugiego dziobem za skórę na szył tuż koło
głowy. Wówczas stanęły w miejscu, jak by dla odpoczynku. Po chwili zaś, już rozdzielone, zaczęły
zgodnie bełkotać, zataczając kręgi jak w dziwacznym tańcu.
Myślałem, że ten rozejm potrwa aż do końca toku. Ale omyliłem się: stary kogut-prowokator
nastroszył się okropnie i z głośnym: Czuff-szsz! - wyprysnął w górę, bijąc skrzydłami.
Musiało to być w języku cietrzewi jakieś niesłychanie robaczywe przekleństwo, bo młodszy aż
zaniemówił z wrażenia. Pohamował się przecież tym razem i tylko wzgardliwie czuszyknął
w odpowiedzi na zniewagę.
Stary był bardziej krewki: przyskoczył do flegmatyka i palnął go skrzydłem w łeb, aż tamten przysiadł.
Zaczęła się bijatyka, przerywana od czasu do czasu pełnymi powagi pauzami, gdy jednemu
z przeciwników udało się chwycić drugiego za brew albo po prostu za pióra. Obchodzili się potem
ostrożnie, mijając jeden drugiego z wahaniem i drepcząc drobniutko jak dwaj bokserzy, z których
każdy boi się zacząć, aż nagle z głośnym okrzykiem rzucali się na siebie po kilkakroć, drapiąc, dziobiąc
i bijąc skrzydłami.
Kurom widocznie znudziło się prędko to widowisko, bo znów zaczęły gdakać plotkując o rzeczach
obojętnych i zabrały się do jedzenia ziarnek pracowicie wyszukiwanych w trawie, tak właśnie jak
niewiasty nie interesujące się walką na ringu zaczynają rozmawiać, jedząc czekoladki.
Mnie jednak walka kogucia pochłaniała całkowicie: zapomniałem o strzelbie, o zimnie, o całym
świecie. Patrzyłem na rywali toczących dziwny bój, zapewne ujęty w jakieś tajemne cietrzewie prawa
i przepisy, i myślałem tylko, że szare, głupie kury nie są warte tych rycerskich zapasów, skoro nie
przejmują się nimi zupełnie. Toteż przekonany jestem, że koguty walczą nie o samiczki, a raczej dla
samej przyjemności walki albo - że jest ona dla nich jakimś rytualnym obrzędem cietrzewiego kultu.
Z rozmyślań tych wyrwał mnie huk strzału, który szeroko grzmiącym echem popłynął wzdłuż dalekiej
ściany lasu. To Jerzy łupnął ze swej budki, daleko za mną, po drugiej stronie ostrowu.
Ująłem i ja strzelbę, mając nadzieję położyć obu rycerzy jednocześnie. Wtem dwunastka pułkownika
przemówiła powtórnie, a po chwili jeszcze raz zagrzmiało echo od lasu. Tego moim kogutom było już
za wiele: rozglądały się niespokojnie i nastroszone zamilkły, kryjąc się we wrzosach.
Postanowiłem wobec takiego obrotu sprawy czekać na drugi tok, po wschodzie słońca.
Jakoż, gdy między przerzedzonymi chmurami błysły pierwsze promienie, bliżej siedzący cietrzew
czuszyknął przeciągle podfruwając w górę i właśnie zamierzał rozpocząć swój taniec, kiedy z daleka,
od strony bagna rozległo się podejrzane człapanie po błocie i niewyraźny odgłos rozmowy.
Zakląłem brzydko i z pośpiechem sięgnąłem po strzelbę. Ale było już za późno: furkot skrzydeł
odlatujących ptaków odebrał mi resztki nadziei...
Wyszedłem z budki zmarznięty, zawiedziony i wściekły. Mogłem mieć oba koguty: biły się
o dwadzieścia kroków ode mnie.
Kto u licha włóczy się tutaj? - pomyślałem ze złością, idąc w kierunku intruzów.
Nie mógł to być żaden z naszych przewodników, bo nie przyszliby nie wołani. Nie mogłem również
przypuścić, aby pułkownik popełnił taką nieostrożność, a Władek siedział uwięziony na ostrowie
odległym od nas o kilometr. Zresztą gdyby się nawet odważył stamtąd ruszyć, to z pewnością
w stronę wprost przeciwną, nie w naszą.
Jerzego oczywiście zastałem w jego budce, skąd poszliśmy razem dalej, kierując się na coraz
wyraźniejsze głosy.
Przyjaciel mój miał na rozkładzie dwa koguty i wierzchołek małej brzózki, przez którą strzelał do
trzeciego nie zauważywszy tej przeszkody.
Zazdrość żarła mi serce. Szedłem ze spuszczoną głową, złorzecząc nieznanym sprawcom mego
niepowodzenia i słuchając pułkownika, który wymyślał mi od ciemięgów.
Tak dotarliśmy do skraju zarośli i nagle obaj stanęliśmy jak wryci: przed nami stało coś, co pod grubą
warstwą błota przypominało kościstą szkapę. Na tym dziwnym zwierzu siedział zarumieniony i pełen
werwy Władek, obok zaś stał Mikołaj z głupowatą miną i paczką prowiantów.
- Przywiozłem wam śniadanie - oświadczył tryumfująco wróg Piastów - Będziemy zaraz rębać. Są
jajka, masło, szynka, wódka i sardynki.
Milczeliśmy, nie mogąc ochłonąć z wrażenia.
- No? - zagadnął Władek wyczekująco.
Wtedy wstąpiła we mnie zimna żądza mordu.
- Właduchna - powiedziałem z trującą słodyczą - czemuś ty się wczoraj nie utopił?
- Po co cię tu diabli tak wcześnie przynieśli? - dodał Jerzy. - On przez ciebie nic nie zabił: spłoszyłeś.
- A były cietrzewie? - spytał naiwnie pogodny topielec.
- Pewnie, że były!
- Phi, ja bym zrębał. Jak by tylko do mnie przyszły, zrębałbym, jak Boga kocham - zapewniał nas
obojętnie. - O, tu są jajeczka, tu szyneczka, tu chlebek...
- Dawaj - westchnęliśmy obaj z rezygnacją.
Szwed w Tatrach
Tłok zaczął się już na dworcu autobusowym w Krakowie. Co żyło jechało w góry, żeby uciec przed
wizytami, na których w dni „bezciastkowe” jada się podstarzałe pączki i rozmawia się z takimiż
pannami; przed wierzycielami, którzy nigdy nie mogą zrozumieć, że człowiek w zimie nie ma gotówki,
a jeżeli ma, to przecież nie na to, żeby płacić długi; przed grypą, przed błotem, przed nudą.
W autobusie też było ciasno, póki nie dojechaliśmy do Nowego Targu, bo wtedy zrobiło się tak, jak
w pudełku sardynek: ludzie siedzieli na sobie i tracili głowy, oliwę zaś zastępował dym tytoniowy
i zapach spalin z pięcioprocentową domieszką powietrza. Bobuś zzieleniał, Krystyna miała minę
melancholijną, bo jechała tyłem, Szweda zaś bolał żołądek. Tylko ja czułem się jak... sardynka.
Przychodzi mi na myśl, że należałoby przytoczyć nieco danych personalnych o naszym zespole.
A więc: Bobuś - lat 11, blondynek z piegami na nosku; Krystyna - samodzielna panna przed
zamążpójściem, Kapten vid Flygvapnet Carl Nördström z Västeras - Szwed chwilowo chory na
żołądek, oddany mi pod opiekę na czas pobytu w górach. Porozumiewamy się po angielsku, po
francusku i trochę na migi.
Szwedowi wszystko się u nas podoba.
- Excellent - powiada.
Najlepiej podobają mu się góralskie stroje i Krystyna, a może na odwrót. Excellent jest zresztą także
Wawel, kościół Mariacki, Rynek, Sukiennice i cały Kraków.
Wysiedliśmy w Poroninie, a uprzejmi towarzysze podróży wyrzucili nam na głowy narty i walizki. Nikt
prócz nas nie wysiadł, więc osądziliśmy, że nareszcie w Bukowinie będzie luźno.
Miejscowy gazda zabrał nasze rzeczy do sań, otulił nas baranicą i zajął się sztuką powożenia. Sztuka
była o tyle trudna, że jego kościsty wałach, Kuba, był strachliwym bydlęciem i płoszył się byle czego,
a strach natychmiast paraliżował mu wszystkie cztery nogi. Bał się cieni na śniegu, bał się ułożonych
wzdłuż drogi świerkowych pniaków, bał się samochodu i górali stojących przed domami. Nie bał się
tylko swego gazdy, który nieustannie doń przemawiał, powtarzając co trzecie słowo jego imię i na
próżno starając się nakłonić go do raźniejszego biegu.
Było już ciemno. Oszklone werandy i okna domów, nalane po brzegi złotym, ciepłym winem światła,
sączyły je na śnieg. Ubielone lasy nieruchomo stały w siodłach wzgórz, a czarne olszyny i wierzby znad
potoku ciurkającego po kamieniach w dole wyciągały gałęzie ku rozgwieżdżonemu niebu.
Mróz był tęgi, skrzypiały płozy sań, nasze oddechy osiadały szronem na futrach, gazda co chwila
zeskakiwał na drogę i tupał biegnąc przy koniu, żeby rozgrzać zziębnięte nogi.
Droga szła pod górę przez jedną wieś, przez drugą. Psy witały nas owacyjnym ujadaniem i zmykały do
domów. Potem serpentyna szosy wbiła się w las i wysoko po lewej stronie zajaśniał lampion „Watry”.
Wreszcie za skrzyżowaniem dróg ujrzeliśmy światła Bukowiny, rozsiadłej szeroko na grzbiecie
wzgórza.
Zajechaliśmy przed „Lolę”, gdzie zostaliśmy umieszczeni w pokojach o kontynentalnym klimacie: koło
pieców panował wściekły upał; w pobliżu okien - podbiegunowy mróz. Ponieważ jednak w każdym
pokoju piętrzył się spory sąg drzewa, można się było jakoś z tym pogodzić.
Roztasowaliśmy się i poszliśmy na kolację. To, co nam podano było jadalne i nawet dość smaczne,
a przede wszystkim obfite. Kucharka, z postaci podobna do tysiącletniego baobabu, uśmiechała się
do nas przyjaźnie, zaglądając z kuchni do sali jadalnej. Gospodyni narzekała na przepełnienie
i poinformowała nas, że za obsługę płaci się oddzielnie, „bo taki jest zwyczaj” oraz - że nie
dostaniemy gorącej wody do mycia, „bo się piec przestawia”.
Ta ostatnia wiadomość nastroiła mnie wojowniczo.
- Gdzież w takim razie jest u pani ten komfort, o którym było w ogłoszeniu? - zapytałem. - Pokoje
umeblowane jak w najgorszym schronisku, łóżka trzeszczą i skrzypią jak potępieńcy, z okien wieje,
sienniki...
- Komfort jest pod schodami na lewo - przerwała mi wyniośle. - Oddzielnie dla pań i oddzielnie dla
panów.
Spojrzeliśmy po sobie: Krystyna zarumieniona, Bobuś hamując wybuch śmiechu, Szwed skrzywiony,
bo go nadal żołądek bolał, a przy tym nic nie rozumiał, ja - zaskoczony taką interpretacją
cudzoziemskiego słowa.
- Zresztą w Bukowinie jest przepełnienie - rzuciła przez ramię gospodyni, potrząsnęła frywolnym
lokiem nad prawym uchem i odpłynęła do innych gości.
Tak: w Bukowinie było przepełnienie. W „Loli” mieszkało ze trzydziestu harcerzy pod opieką młodego
nauczyciela, który był podobny do Osterwy i którego starały się urzec trzy gąski przy stoliku pod
piecem, stanowiące owoc pożycia małżeńskiego siostry gospodyni.
Ich mama, w okresach kiedy nie miała fluksji, malowała się niesłychanie i demonicznie, kłóciła się
z siostrą i cyrkulowała między starszymi panami przy stoliku pod oknem.
Dwaj śmiertelnie poważni i nudni Anglicy urzędowali obok drzwi, w towarzystwie panienki, która
kiepsko mówiła po niemiecku i ciągle się śmiała, udając, że rozumie ich angielski żargon.
U wejścia do gabinetu szczerzył szczerbate zęby stary jak arka Noego fortepian, nad którym znęcał się
stale jakiś siwy jegomość w tyrolskich majtkach i podkutych butach. Pięć czy sześć typów bez cech
szczególnych pętało się to tu, to tam. Nasza czwórka i tyleż spasionych i zapchlonych miejscowych
kundli stanowiło - zdawałoby się - ostatnią załogę, jaką mógł pomieścić „komfortowy pensjonat” pani
Antoniny.
Zdawałoby się... Ale pozory mylą.
Nazajutrz przyjechało dwudziestu podchorążych i pięciu oficerów artylerii. Przywieźli z sobą kuchnię
połową, gramofon i dwudziestoletnie temperamenty. Wstawali o siódmej, tupali nam nad głowami,
aż się tynk sypał, sześć razy dziennie grzmieli po schodach tam i z powrotem, zajmowali wszystkie
miejsca w jadalni, tańczyli z gąskami, które potraciły dla nich serca i głowy, a gotowe były stracić
jeszcze coś niecoś, jak wywnioskowaliśmy z rozmów i kłótni głośno prowadzonych przez nie tuż obok,
za drzwiami naszych pokojów.
W dwa dni później przybyły trzy wycieczki z Krakowa, potem kurs narciarski kolejarzy, potem
licealistki z Katowic, potem tramwajarze i wreszcie trzy zaprzyjaźnione rodziny z jedenaściorgiem
dzieci...
Wobec tej frekwencji „komfort” przestał w ogóle nadawać się do użytki pomimo ostrzegawczych
napisów na ścianach, a każde miejsce pod świerkami w lesie zasługiwało w porównaniu z nim na
miano luksusu. Gospodyni miała urwanie głowy, bo jakiś gazda nie dotrzymał umowy o wynajem
pobliskiego domu, i upychała gości w swoim pensjonacie na strychach.
Byłoby to wszystko razem tragiczne, gdyby nie cudna pogoda i piękna okolica. Co rano Krystyna poiła
Szweda ziółkami i głaskała go po głowie. Wtedy Kapten vid Flygvapnet błogo się uśmiechał, ja zaś
zgrzytałem zębami. Potem jechała z nami na nartach w tak zwaną siną dal, co poprawiało mój humor,
a jego pogrążało w boleści. Bobuś towarzyszył nam dzielnie na wertepach holwegów, zjazdach na
złamanie karku i słonecznych dolinach, gdzie grzeliśmy się w słońcu zapalającym brylanty w śnieżnym
puchu.
Pewnej księżycowej nocy wyciągnął nas do lasu, żeby na niskim, rozłożystym świerku zapalić „zimne
ognie”, które przywiózł sobie z Krakowa. Wyglądało to uroczo i romantycznie.
Zorganizował także wyprawę za saniami do Poronina, aby przywieźć z tamtejszej apteki lekarstwo dla
Szweda i - o dziwo - uzdrowił skandynawskiego kapitana, który tegoż wieczora wstał, zjadł podwójną
porcję bigosu, wypił ze mną bruderszaft i oświadczył się Krystynie.
Aby uczcić zdumiewające działanie mikstury miejscowego doktora wszechnauk lekarskich i bigosu
pani Antoniny, tudzież ułatwić rekonwalescentowi cios, jakim musiała być dla niego odmowa
miłosiernej, lecz zbyt mało sentymentalnej Krystyny, postanowiliśmy jechać nazajutrz do
Zakopanego, stamtąd zaś - na Kasprowy.
Nie mogło być żadnych wątpliwości (ja przynajmniej ich nie miałem), że Nördström jeździ na nartach
jak mistrz. Wiadomo: w Szwecji wyrabia się telefony i zapałki, poza tym zaś - jeździ się na nartach.
Ponieważ zaś zostało nam dwa dni, chciałem olśnić gościa najwspanialszym zjazdem w Polsce.
Pożegnaliśmy tedy panią Antoninę, załadowaliśmy się o dziewiątej rano do autobusu i w godzinę
później wylądowaliśmy w Zakopanem, skąd zaraz ruszyliśmy do Kuźnic, na dworzec kolei linowej.
Nie lubię tej kolei. Nie pomagają perswazje, których sobie nie szczędzę w drodze, że przecież
wytrzymałość liny i całej konstrukcji została obliczona przez specjalistów, sprawdzona i wypróbowana
ponad wszelką wątpliwość. Wyobraźnia zawsze podsuwa mi myśl o katastrofie: gdyby się to urwało...
Brr! Widzę tę marmoladę, która by z nas została. Wdowom, krewnym i spadkobiercom wydano by po
siedemdziesiąt pięć kilogramów mieszaniny, bez gwarancji, że zawiera jakiś procent właściwego
nieboszczyka...
- I pan jest lotnikiem? - mówią mi, kiwając z politowaniem głowami.
Wtedy oczywiście bardzo się wstydzę, a mój rozmówca zaczyna podejrzewać, że podszywam się pod
cudze nazwisko, bezprawnie noszę mundur lotniczy, ukradłem komuś ordery i nigdy w życiu nie
siedziałem w samolocie. Jednym słowem, że ja to nie ja, lecz ktoś inny. Zostawiam takiego rozmówcę
w tym mniemaniu, po czym z westchnieniem ulgi wysiadam na Kasprowym, myśląc: Dobrze
przynajmniej, że ten facet nie wie, jak bardzo nie lubię stać na balkonie, poczynając już od drugiego
piętra...
W gruncie rzeczy sprawa wcale nie jest taka paradoksalna, bo przecież nie mam żadnej władzy ani
nad wagonikiem kolei linowej, ani nad balkonem, podczas gdy mój los na samolocie zależy głównie
ode mnie; od mojej umiejętności pilotowania, od mojej odwagi i zimnej krwi w chwilach
niebezpieczeństwa.
Ale dość tych rozważań: oto Kasprowy pyszni się w słońcu.
Piszemy i wysyłamy jeszcze jakieś pocztówki do znajomych w Polsce i do nieznajomych w Szwecji
i wychodzimy z nartami przed schronisko.
Tu Szwed robi minę jak przy odwrocie spod Częstochowy.
- Stąd się zjeżdża na nartach?!
- Są tacy, którzy zjeżdżają koleją - oświadcza Bobuś lekceważąco. - Cepry.
- What is „cepry”? - informuje się Carl.
- Victims without bones1 - tłumaczy Krystyna.
Ten wolny przekład wywołuje zdumienie, ale i pobudza ambicję: Carl z rezygnacją przypina deski.
- Once death to the goat2 - mówi jeszcze Krystyna, równie egzotycznie po angielsku.
Szwed już nie ma czasu dziwić się temu zagadkowemu zdaniu: zjeżdżamy w stronę Hali Gąsienicowej
po świeżym puchu.
Zjeżdżamy - no, nie wszyscy...
Jadę pierwszy, za mną Bobuś, potem Krystyna, potem długo nic, a potem... jak kłębek wełnianej
włóczki, z którego na cztery strony sterczą druty do robienia swetrów - toczy się jakiś kłąb nadziany
kijkami i nartami.
Zamroczy chłopa - myślę.
Ale kłąb zwalnia i rozpłaszcza się wreszcie na jakimś pagóreczku, z którego Szwedzisko wstaje całe
i zdrowe, z kijkami w rękach i nartami u nóg, nie zaś na odwrót - jak by się mogło zdawać.
- How are you feeling, Carl?3 - pytam z niepokojem.
- Excellent - rzecze utytłany w śniegu Kapten vid Flygvapnet. - Trochę ostro, ale ja się przyzwyczaję.
Wobec tego oświadczenia jedziemy dalej, możliwie wolno, zakosami. W kotle, na pół drogi do
schroniska na Gąsienicowej, robimy krótki postój i przegląd znajomych, którzy mijają nas w pędzie.
Oto wysoki i chudy jak śmierć szusuje pułkownik-pilot Ch. Wyprostowana postać, ramiona poziomo
w bok, kijki wiszą na przegubach rąk. Pułkownik jest zakopiańczykiem i jeździ „po góralsku”, nie
stosując się do zmiennej mody „prawidłowej” postawy. To ma swój wdzięk i fason, zwłaszcza że jeździ
świetnie.
W chwilę po nim - słynny „upiór Kasprowego” - kobieta-widmo, kobieta-kościotrup, która tu
przyjeżdża od paru lat na sezon zimowy i od rana do wieczora pracuje na rekord. Podobno w jednym
roku zjechała pięćset razy...
Wreszcie - tnąc ledwie zamarkowane chrystianie - z samego szczytu leci Jurek Sch. Ten ma ze sto
kilometrów na godzinę, jeśli nie więcej. Jedzie pięknie i z fantazją. Aż się słabo robi na myśl, co by się
z nim stało, gdyby upadł w tym tempie.. No, ale taki nie upadnie. Zacina leciutko, raz w lewo, raz
w prawo, jak huragan mija oniemiałych ze zdumienia i zazdrości ceprów, którzy popisują się przed
1 Ofiary bez kości. 2 Raz kozie śmierć. 3 Jak się czujesz» Karolu?
towarzyszami umiejętnością robienia łuku oraz wspaniałym krojem narciarskich kostiumów - i znika
za zakrętem.
- Mietek, kto to był ten wariat? - pyta ona.
- Bo ja wiem? - odrzecze Mietek.
- Mietek, tylko ty tak nie pędź. Umarłabym ze strachu.
- Jak ja mogę pędzić, kiedy ty ciągle chcesz odpoczywać? - odpowiada z goryczą Mieczysław.
- Ty się zawsze poświęcasz - ona na to.
Inna, mniej sentymentalna grupa turystów rozprawia z przewodnikiem. Czterej młodzi ludzie i trzy
panny chcą usłyszeć wszystko o Tatrach i zobaczyć, co się da.
- Tyle pieniędzy tylko za to, że on sobie pojedzie z nami do Jaszczurówki, to jest skandal - mówi panna
Julia do pana Zdzisława.
Ale Zdzisław z innej strony patrzy na tę sprawę.
- Nie bądź dzieckiem: po pierwsze, to nie z twojej kieszeni. Po drugie, na nas wypada po kilka złotych.
- Kilka złotych to też pieniądze - odpowiada oszczędna Julia i zwraca się do przewodnika:
- Góralu, a gdzie są Rysy?
- A toć-em wom pokazował, hań.
- Kto pokazywał? Kiedy pokazywał? - wtrąca się Konstanty Wypych (bar „Pod Podwiązką” na Saskiej
Kępie); a Stefcia popiera go stanowczo:
- Kiedy pokazywał? My chcemy także samo zobaczyć Liliowego Konia i te, jak je tam?... Czerwone
Percie!
- Ba, kiej Liliowego Kunia ni ma, ino Lodowy - broni się przewodnik.
- Niech już będzie Lodowy - wzdycha Zdzisław. - O wszystko musicie się targować...
- A dlaczego nie widać Morskiego Oka? - interpeluje górala panna Zosia.
- Morskie Oko jest przecież w Zakopanem - wyjaśnia blady młodzieniec w okularach. - Krupówki -
dansing - szał zabawy - już pani wie? Tańczyłem tam z panią upojnego bluesa - no?
- Och, nie mogę spamiętać zaraz każdego bluesa - odpowiada lekceważąco panna Zosia, a na
młodzieńca w okularach biją ognie obrażonej dumy.
- Ja mogę - mówi z piekielną ironią. - Rozdeptała mi pani nagniotek...
Tymczasem pan Zdzisław rozmawia z panem Wypychem o smarach do nart.
- Źle mi posmarowali - skarży się nie bez racji, bo pod każdą deską dźwiga dwadzieścia kilogramów
nalepionego śniegu.
- Jaki smar? - pyta lakonicznie i rzeczowo pan Wypych.
- Zagraniczny: „Kleber”. Kosztuje osiem złotych – wtrąca Julia.
- A idźże pan! „Kleber” nie jest na puch, tylko na mokry.
- A co jest na puch?
- Uniwersalny. Kosztuje złoty dwadzieścia.
- A „Uniwersalny” jest krajowy?
-- Krajowy.
- No to nie może być lepszy od „Klebera”.
- Dlaczego nie może? Inteligentny człowiek! Józek! Józek! Panie C.! Słyszysz pan? Pan Zdzisław kazał
się podsmarować „Kleberem”. Dlaczego jeszcze nie miodem?!
- Miodem się pan sam możesz wysmarować. Cham! - krzyczy pan Zdzisław.
- Kto jest cham, ty pętaku?
- Dalibyście, panowie, spokój - ucisza zwaśnionych sportowców blady młodzieniec. - Po co zaraz
cham? Po co zaraz awantura?
Tu interweniują również panie: Stefcia uprowadza pana Wypycha na lewo, Zosia i Julia - pana
Zdzisława na prawo, po czym całe towarzystwo znika nam z oczu.
Zjeżdżamy dalej po długim, łagodnym spadku do schroniska, gdzie zamierzamy coś zjeść, bo zbliża się
pora obiadowa. Aliści od zamiaru do jego realizacji długa i ciernista jest droga: w murowanym
gmachu huczy jak w ulu, wszystkie miejsca zajęte, jajecznicę trzeba zdobywać szturmem, a z pełnej
szklanki herbaty tylko połowę można donieść do kąta, w którym się ciśniemy.
Wreszcie jednak, pokonawszy trudności i posiliwszy się jako tako, możemy jechać dalej.
Niewielkie, lecz strome podejście, jeszcze kawałek zjazdu i - holweg. Tu kończy się moja znajomość
trasy. Będziemy zjeżdżali do Jaszczurówki, orientując się według znaków, że zaś holweg jest
wyślizgany, kręty i stromy, a przy tym mało w nim śniegu i kamienie sterczą - umawiamy się tak: ja
jadę pierwszy, za mną Krystyna i Bobuś, na końcu Szwed. Przed zakrętem każdy woła: hop! jeśli zaś
upadnie: Hop, hop!
Ano - zjeżdżamy. Wołam - hop! Wołam - hop, hop! Jak czasem. Słyszę podobne wołania Krystyny i
Bobusia. Tylko Carl milczy jak zaklęty.
Przyzwyczaił się - myślę - i jedzie jak szatan.
Sam zjeżdżam coraz prędzej, bo zmierzch się zbliża, a do domu daleko.
Wtem droga się wikła, rozdwaja się i łączy, krzyżuje się z innym holwegiem - już gdzieś licho wzięło
znaki na drzewach. Wydaje mi się, że trzeba jechać na lewo, ale to tylko manewr podstępnej ścieżki,
która po chwili odwija się na prawo i spada stromo w dół.
Coś nie tak - myślę, a znaków jak nie było, tak nie ma.
Tymczasem robi się ciemno i zaczyna prószyć śnieg. Czekam na Krystynę, która lepiej ode mnie zna te
strony. Jakoż nadjeżdża wraz z Bobusiem. Są oboje nieco sponiewierani, dobrze już zmęczeni, ale za
to równie mądrzy jak ja.
Teraz czekamy na Szweda. Czekamy pięć, dziesięć, piętnaście minut - i nic. Wołamy, hukamy,
zaczynamy się martwić. Nie pomaga...
- Nie ma innej rady: trzeba wracać i szukać zwłok - powiadam.
Krystyna jest naprawdę zaniepokojona. Bobuś robi okrągłe oczy i usiłuje powstrzymać drżenie brody.
Odpinamy narty i ruszamy pod górę milcząc ponuro.
Ładna historia: zgubiłem szwedzkiego gościa, nad którym powierzono mi opiekę...
Ale po dziesięciominutowym marszu - o radości! - spotykamy ośnieżone indywiduum z nartami na
plecach, z guzem na czole i z rozkwaszonym nosem. To Carl!
- How are you, dear friend4? - pytam.
- Excellent - zipie biedne Szwedzisko przez zakrwawioną chustkę jak przez maskę gazową. -
Excellent... Czy jeszcze daleko?
Daleko było, psiakrew.
Po dwugodzinnym błądzeniu, nie spotkawszy - jak na złość - ani żywego ducha, który by nam wskazał
drogę, wyszliśmy na Cyrhlę zamiast na Jaszczurówkę. Tam dowiedzieliśmy się, że do Zakopanego
mamy jeszcze osiem kilometrów.
Szwed chciał zemdleć, ale była odwilż, więc dał pokój. Krystyna milczała jak głaz. Bobuś zasypiał idąc.
Na szczęście złapaliśmy pod Jaszczurówką sanki i koło szóstej wieczorem siedzieliśmy już u
Karpowicza w zgoła innym nastroju. Pod koniec wieczoru, gdy położyliśmy Bobusia spać, sami zaś
zeszliśmy jeszcze na kawę do „Morskiego Oka” - humory na nowo zakwitły. Carl nawet próbował
tańczyć, ale za bardzo go jeszcze gnaty bolały, więc przestał.
- Niech się pan nic nie przejmuje - powiedziała Krystyna, kiedy zaczęliśmy się zbierać do odejścia. -
Jutro zrobimy łatwiejszą i krótszą wycieczkę; pójdziemy sobie tylko do Goryczkowej i zjedziemy do
Kuźnic.
Kapten vid Flygvapnet łypnął rozpaczliwie oczami.
- Wiecie, państwo, co? - odrzekł z nagłą werwą. - To, co przeżyłem na Kasprowym, było wspaniałe...
hm... Nie chciałbym osłabiać tych wrażeń. Takie rzeczy raz tylko się przeżywa. Te krajobrazy! Te lasy!
Te góry! Ten przepiękny zjazd w tym... hm... holwegu. Nieporównane... Więc... hm... Więc może
lepiej byłoby wrócić do Krakowa pierwszym rannym pociągiem z mocnymi wrażeniami w duszy?...
Wróciliśmy.
Polowanie wigilijne
Największym optymistą wśród myśliwych, jakich kiedykolwiek znałem, był kapitan w stanie
spoczynku Ossejuk. To wcale nie znaczy, żeby łgał bezczelniej i nieprawdopodobniej niż inni słudzy
świętego Huberta. Przeciwnie: jeśli chodzi o ilość ubitej zwierzyny i o jakość strzałów, Ossejuk
(Mikołaj mu było) mijał się z prawdą najwyżej o sto procent na swoją korzyść; miał zatem raczej
opinię człowieka wiarygodnego. Natomiast ilekroć zapraszał na polowanie do siebie, zawsze
obiecywał gościom całe mrowie zwierzyny i w tym wypadku przesadzał co najmniej
dwudziestokrotnie, bo na tych dwóch tysiącach morgów terenu łowieckiego, który od wielu lat
dzierżawił, prawdę mówiąc nie było do czego strzelać.
4 Jak się masz, drogi przyjacielu?
Przyczyna braku zwierzyny nie stanowiła dla znajomych Mikołaja żadnej tajemnicy. Ossejuk polował
sam niezmordowanie i w ciągu pierwszego roku wytępił niemal wszystko, co biegało i skakało na
czterech łapach, oraz wszystko, co pływało i brodziło po bagienkach lub latało w powietrzu.
W latach następnych karmił siebie samego i swoich gości optymizmem, powstałym w tym pierwszym
okresie. Coraz większe zawody, które przynosiły rozkłady późniejszych polowań rozczarowały tylko
gości. Mikołaj wierzył nadal, że jego teren jest znakomity i że tylko „tym razem pęch, prąsz-pana, czy
cą”?
- Tęren, ach jaki tęren - mówił ze szczerym zachwytem i bardzo przez nos. (Przez nos - bo w jakimś
dziwnym wypadku lotniczym stracił podniebienie). - Dziki stądami chądzą, prąsz-pana. Jak Bąga
kącham - stądami!
Sam trochę przypominał dzika. Był tęgi i przysadzisty, miał sterczące na wszystkie strony, mocno już
szpakowate włosy i rudawą, rzadko goloną szczecinę na czerwonej twarzy. Nos miał krótki,
spłaszczony, wystające kości policzkowe i małe oczka pod ogromnymi kępami brwi wyrastających
pośrodku podstawy niskiego czoła. Ruszał się ociężale i pochrząkiwał, zupełnie jak dzik. Pochodził,
zdaje się, z Syberii i mówił bardzo charakterystycznym rosyjskim akcentem.
Strzelbę miał starą i bardzo zardzewiałą. Nazywał ją po swojemu „duło”. Nigdy nie czyścił owego
„duła”, twierdząc z uporem, że strzał z brudnych luf jest „mocniejszy”.
Miał również psa, o którym utrzymywał, że to rasowy gryfon. Moim zdaniem taki był z tego kundla
gryfon, jak z Ossejuka hurysa. Pysk miał wilczy, sterczące uszy, kudłatą sierść nieokreślonego koloru
i długi ogon. Wody bał się panicznie, kuropatwy płoszył, na zające szczekał głośno i zajadle. Zwał się
Trop, co w interpelacji jego pana brzmiało - Trąp.
Mikołaj zawsze polował z tym psem, ale pies równie często polował bez Mikołaja, na własną rękę lub
raczej - na własną łapę.
Gdy byli razem w polu, z daleka można było słyszeć jak myśliwy rozpaczliwie woła co chwila: - Trąp!
Trąp! Do nągi - i sprawia systematyczne lanie swemu czworonożnemu pomocnikowi za jedno z jego
licznych przewinień, o ile Trop wreszcie usłuchał wezwania.
- Nie rązumiem, cą się jęmu stało - mówił Ossejuk, jeśli ktoś asystował przy tych pedagogicznych
zabiegach. - Tąki świętny pięs, a dziś spłąszył. Pęch czy cą?
Bardzo dawno nie widziałem Mikojała Ossejuka i nasze stosunki od paru lat uległy rozluźnieniu. Ale
pewnej zimy, na krótko przed wilią, zupełnie niespodziewanie otrzymałem od niego list
z zaproszeniem na polowanie wigilijne. Polowanie „na zające, lisy, dziki, wilki i cietrzewie”, jak
optymistycznie zapewniał.
Polowanie w Wigilię Bożego Narodzenia ma swój specjalny urok, którego nie zrozumieją zwykli
śmiertelnicy, a który znają doskonale myśliwi. Dla obu tych powodów nie będę się starał
wytłumaczyć, ani na czym ten urok polega, ani też dlaczego już na długo przed dwudziestym
czwartym grudnia cieszę się na ten dzień i dlaczego odwołanie bardzo miłego polowania u jednego
z kolegów, który uprzednio mnie zaprosił, wprawiło mnie w niesłychanie melancholijny nastrój,
trwający aż do czasu nadejścia listu Ossejuka.
Miałem skompletowane naboje, przygotowaną strzelbę i perspektywę spędzenia przedpołudnia
w lesie obfitującym w zwierzynę. Tymczasem niespodziana depesza przekreśliła nagle ten program.
Byłem naładowany animuszem łowieckim jak kondensator elektrycznością i zły z powodu nagłego
uziemienia tej energii.
Wtedy przyszedł list Ossejuka.
Ossejuk na swojej sadybie, którą pobudował na zakupionym kawałku ziemi w Kieleckiem, miewał
zacne starki i nalewki, więc - choć przewidywałem, że niewiele tam będzie strzelania - zdecydowałem
się jednak pojechać. Zastrzegłem sobie tylko, że Trop zostanie zamknięty i uwiązany w domu i na
polowanie nie pójdzie. Musiałem - po prostu musiałem - odetchnąć atmosferą lasu i polowania.
Myśliwi zrozumieją mnie chyba.
Wraz ze mną i Ossejukiem było siedem strzelb. Naganki - dziesięciu. No i te nalewki... Zapowiadało
się więc nie najgorzej.
Ossejuk przysięgał się, że padnie osiemdziesiąt zajęcy, kilka lisów, na pewno jeden dzik (był jakoby
otropiony), może przechodni wilk i z dziesięć cietrzewi.
Ruszyliśmy do lasu brać pierwszy miot (z owym dzikiem).
Stałem na klamrze, mając za sąsiada z lewej strony jakiegoś radcę z Krakowa. Radca miał katar, co
chwila wycierał nos, pokaszliwał i wzdychał, więc nie liczyłem ani na lisa, ani na dzika. Co się tyczy
wilków i cietrzewi, nie miałem żadnych złudzeń.
Pogoda była piękna: prószył drobny śnieżek i trzymał lekki mróz. Sosny i świerki trwały nieruchomo
w ciszy. Czasem tylko szeleścił delikatny powiew wiatru wśród nieopadłych szaro-brązowych liści
młodych dębczaków na skraju lasu i strącał z nich białą okiść. Zresztą cały świat nasiąknięty był ciszą
i spokojem.
Wypaliłem papierosa, nabiłem strzelbę i czekałem, patrząc w głąb kolumnady drzew.
Za mną rosły krzaki głogu. Przyleciało do nich stado jemiołuszek i siadło w milczeniu na gałązkach. Po
chwili ptaszki zaczęły ćwierkać, nie zwracając na mnie uwagi. Potem przyleciała wrona, spostrzegła
mnie w ostatniej chwili i skręciła w bok, wiosłując szybko skrzydłami.
Wreszcie usłyszałem, jak Ossejuk trąbi na lufach swego „duła” i jak z daleka rusza naganka.
Cisza, przeszyta terkotaniem kołatek, pogwizdywaniem i hukaniem naganiaczy, zafalowała echem,
zadrgała i pierzchła. Radco znów wycierał nos długo i hałaśliwie. Wiatr, przestraszony gwarem, pętał
się między krzakami i szeptał coś zaniepokojonym zeschłym liściom. Tylko sosny milczały nadal,
patrząc z góry no to zamieszanie.
Wtem daleko na lewym skrzydle huknęły dwa strzały, jeden po drugim.
Ucieszyłem się: jest zwierzyna!
Głosy naganki zbliżały się. Między pniami drzew mignął mi barani kożuch jednego z wyrostków.
Potem zobaczyłem drugiego, z kijem w ręku. Dochodzili już do linii myśliwych.
- Do czego tam strzelali? - zapytałem chłopca w kożuchu.
- Pewnie do zająca - odrzekł mrukliwie.
- A nie do dzika?
- Tu dzików nie ma - burknął.
- Kapitan mówił, że w tym miocie będzie jeden. Miał być otropiony - powiedziałem.
Roześmiał się zgryźliwie.
- Pan kapitan jak świniaka we wsi zobaczy, to zara mówi, że dziki muszą być. Pewnie wieprza ktoś
gnał drogą i ślady były. W Paszkówce, w rządowym, to są. Ale tu... - machnął ręką. - Tu i zajęcy mało -
dodał.
Okazało się, że padł zając. Zabił go Mikołaj.
- Gdzie tęn dzik? - dziwował się potem, gdyśmy zmieniali stanowiska. - Był na pęwno, tylko pąszedł.
Sam otrąpiłem, jak Bąga kącham. Ale ąn będzie w następnym miącie, ząbaczy pan.
Lecz w następnym miocie nie było nic. W trzecim też nic. W czwartym mój zakatarzony radca palnął
do wrony i spudłował haniebnie. Za to w piątym był lis i zając. Niesłychane!
Tylko że... Tylko że - stałem tym razem obok Ossejuka.
Zobaczyłem lisa, jak przemykał się ku mnie od strony naganki, która właśnie ruszyła. Radca wycierał
nos gdzieś bardzo daleko, więc miałem nadzieję, że ryży dojdzie w moją stronę na odległość strzału.
Schowałem się za mały świerk i czekałem.
Wtem usłyszałem z prawej strony jękliwy szept Mikołaja. Szept, który mógłby odstraszyć nosorożca,
nie tylko lisa:
- Panie sąsiedzie, za panem szarak!
Obejrzałem się. Istotnie o kilkanaście kroków za mną kicał zając.
- Szarak! - powtórzył głośniej Ossejuk.
Niech cię diabli wezmą - pomyślałem, na próżno starając się gestami dać do zrozumienia uprzejmemu
gospodarzowi, że nie interesują mnie w tej chwili zające, choćby ich było nawet tuzin.
- Panie, szarak! - szeptał Mikołaj.
- Lis - powiedziałem samym ruchem warg, wskazując palcem las.
Ossejuk zrozumiał, że mam przed sobą innego zwierza, ale zamiast stać spokojnie, zaczął się
rozglądać i wychylać ze swego stanowiska, aby zobaczyć, co to takiego.
A lis, jak lis: usłyszał, zawrócił i poszedł w tył, między nagankę. To samo, tylko w przeciwną stronę,
zrobił zając.
- Częgą pan nie strzęlał? - dopytywał się potem Mikołaj.
Powiedziałem mu, że miałem ochotę strzelać, ale do niego, nie do lisa, bo lis był za daleko.
I jeżeli nie strzelałem, to tylko dlatego, żeś się pan wiercił, jak by pana mrówki oblazły; bałem się, że
spudłuję - dodałem ze złością.
Aby mnie udobruchać, wyciągnął z sań nalewkę i zrobiliśmy przerwę.
Nie ma co gadać, nalewka była przednia. Starka też. Do tego stopnia, że zrobiło się szaro, gdyśmy
skończyli przekąskę, aby wziąć ostatni miot.
Może gdyby nie ta starka, dwaj spośród nas nie okryliby się śmiesznością na tym nieszczęsnym
polowaniu.
Ci dwaj - to Mikołaj Ossejuk i ja. Tak. Ale trudno: wypiję do dna kielich goryczy - opowiem, jak się to
stało.
A więc było szaro. Śnieg zaczął padać gęściej i chmury zgasiły dzień jeszcze przed wieczorem.
Właściwie należało jechać do domu, jeśli miałem zdążyć na wilię. Ale na rozkładzie był tylko jeden
zając, i to nie mój. Chciałem przynajmniej strzelić do czegokolwiek, a Mikołaj przysięgał na swoje
„duło”, że ostatni miot jest najpewniejszy.
Zostałem.
Teraz miałem na lewo pana S., dobrego myśliwego, na prawo zaś - Ossejuka.
Przed nami był młody, graniczący z państwowymi lasami zagajnik, który wyglądał istotnie obiecująco.
Gdybym był lisem - pomyślałem - tu siedziałbym teraz.
Naganka ruszyła. Gdy doszła do połowy miotu, zobaczyłem, że Ossejuk składa się i usłyszałem dwa
strzały jego dwunastki, po czym - skowyt ranionego zwierza.
- Pilnuj! - wrzasnął Mikołaj ku mnie. - Pilnuj: wilk!
Aż mną zatrzęsło. Nie ze śmiechu, nie: z emocji. Bo oto w tej samej chwili mignęło mi w gąszczu
dwoje rozżarzonych ślepiów, usłyszałem cwał wielkich łap i zobaczyłem płowe, ogromne ciało wilka.
Rzuciłem strzelbę do ramienia i pociągnąłem spust w momencie, gdy zwierz jednym susem
przesadzał otwartą przestrzeń na wprost mego stanowiska!
Huknął strzał. Wilk zrulował przez łeb o jakieś trzydzieści kroków przede mną.
Ossejuk walił tymczasem ku mnie jak dzik przez krzaki i świerki, wołając, że niepotrzebnie strzelałem,
bo wilk dostał od niego loftkami i już zdychał.
Oburzyło mnie to. Nie spierałbym się o zająca, ale o wilka?!
- Wilk jest mój - oświadczyłem kategorycznie. - Krzyczałeś pan „pilnuj”. Upilnowałem. Pan go
w najlepszym razie tylko ranił. Szedł jak piorun i poszedłby jeszcze z dziesięć kilometrów, gdybym go
puścił. Zresztą mój strzał był ostatni. Dopiero po nim zrulował.
Ale Mikołaj był tak rozgorączkowany, że nie słuchał nawet mojego dowodzenia.
- Ja go ząbiłem - powtarzał. - Gdzię ąn jęst? Dąstał ląftkami...
Szukaliśmy obaj między świerkami. Tymczasem naganka doszła do linii i wieść o zabiciu wilka
zelektryzowała wszystkich. Przydreptał również radca, który teraz nareszcie przydał się na coś, bo
miał z sobą latarkę elektryczną. Mikołaj zabrał mu ją bez ceremonii i przeglądaliśmy teren przy jej
świetle.
Wtem jeden z naganiaczy krzyknął:
- Jest, panie kapitanie! Jest!
Podbiegliśmy do niego pędem i Ossejuk oświetlił najpierw skrwawiony śnieg dokoła, następnie zaś -
zabitego Tropa z kawałkiem powroza u szyi.
Zdrętwiałem. Ale jeszcze bardziej zdrętwiał Mikołaj i ja pierwszy przyszedłem do siebie, akurat na
czas, aby uprzedzić wybuch śmiechu pozostałych myśliwych.
- To chyba rzeczywiście pański wilk - powiedziałem. - Rezygnuję ze skóry.
Kupiłem używany samochód
„Właściciel używanego samochodu ma w życiu dwie radosne chwile: pierwszą, kiedy kupuje wóz,
drugą, kiedy wreszcie uda mu się go sprzedać. Okres między tą pierwszą a drugą chwilą to same
zmartwienia i kłopoty”.
Powyższy aforyzm bynajmniej nie ja stworzyłem i nie zamierzam sobie przypisywać jego autorstwa.
Natomiast chylę głowę przed jego trafnością i prawdą, którą w sobie mieści, ponieważ sam przeżyłem
oba momenty przyjemne i wszystko to, co się między nimi zawierało.
Zaczęło się od tego, że nie miałem dość gotówki na kupno nowego wozu i postanowiłem wyszukać
niedrogi używany samochodzik w dobrym stanie. Zwróciłem się z tym do mego przyjaciela
Apolinarego W., który w Warszawie był dyrektorem przedstawicielstwa motocykli i miał rozgałęzione
stosunki w sferach stołecznych automobilistów.
- Chciałbym kupić dobry, ładny i tani samochód - oświadczyłem Apolinaremu.
- Po cóż ci aż trzy wozy? - zdumiał się mój przyjaciel.
- Jak to trzy? - zapytałem. - Ja chcę, żebyś mi znalazł jeden o tych trzech zaletach.
Apolinary spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem politowania,
- Jeżeli ma być dobry i ładny, to nie może być tani; jeżeli ma być dobry i tani, to nie będzie ładny;
a jeżeli ma być ładny i tani, to nie będzie dobry - rzekł bez zająknienia. - Ile masz gotówki?
Z pewnym zawstydzeniem wymieniłem skromną sumę.
- Za to można kupić stary karawan, nie samochód - powiedział. - Ale poszukamy.
Maksyma z Pisma świętego: „szukajcie a znajdziecie” okalała się niestety prawdziwa również w tym
wypadku, choć - jak należy przypuszczać - nie została wypowiedziana z myślą o motoryzujących się
oficerach lotnictwa „obarczonych” żoną z dwojgiem dzieci...
Oto pewnego dnia otrzymałem z Warszawy depeszę:
„Znalazłem wóz. Przyjeżdżaj z gotówką. Polek”.
Pojechałem, żegnany przez potomstwo i wyżej wymienioną, prawnie poślubioną, która w ostatniej
chwili wyraziła kategoryczne życzenie, żeby samochód był jasnozielony, ponieważ kupiła sobie
właśnie tego koloru płaszcz wiosenny.
- Będę się starał - odrzekłem bez przekonania, bo w moich marzeniach samochód był śmietankowy
z czerwonymi skórzanymi obiciami wnętrza.
Okazało się po pierwsze, że jest popielaty; po wtóre, że żądają za niego akurat dwa razy tyle, ile mam;
po trzecie zaś, że wszystko trzeba zapłacić gotówką, bo jest jeszcze dwóch amatorów, którzy gotowi
są sprzątnąć mi sprzed nosa tę szaloną okazję.
Cóż było robić? Samochód wyglądał ładnie, był prawie nowy, podobał mi się, a przyjaciel mój,
Apolinary, mrugał na mnie zachęcająco. Zatelefonowałem do wydawcy i do kilku redakcji, że grozi mi
katastrofa, jeżeli nie dostanę zaraz grubszej zaliczki, odwiedziłem zamożnego wujaszka i naciągnąłem
na pożyczkę rodzonego brata.
Kupiłem ten wóz...
Gdy siadłem za kierownicą i ruszyłem z miejsca, byłem szczerze uradowany: miałem przecież dobry,
ładny i nie bardzo drogi samochód.
Do Dęblina dojechałem nim bez wypadku. Przekonałem się wprawdzie, że silnik zużywa nie osiem,
lecz dwanaście litrów benzyny na sto kilometrów i że pod żadną górkę nie wyciąga inaczej niż na
pierwszym biegu, oraz że nie rozwija większej szybkości niż osiemdziesiąt kilometrów na godzinę,
choć była mowa o setce, ale za to zdołałem wytłumaczyć żonie, że popielate samochody są znacznie
lepsze od jasnozielonych i że kolor jej płaszcza znakomicie pasuje do popielatego tła.
Potomstwa nie trzeba było o niczym przekonywać: zabrali psa i umieściwszy go między sobą na
przednim siedzeniu, tak długo trąbili przed naszym mieszkaniem, póki nie wyczerpał się akumulator.
Wprawdzie pies oszalały od hałasu pogryzł skórzane oparcie, a sąsiedzi nawymyślali moim synom, ale
po wyczerpaniu prądu burza ucichła.
Nazajutrz wymontowałem akumulator i kazałem go naładować w miejscowej elektrowni, przy czym
okazało się, że trzeba kupić nowe płytki, bo stare są już zużyte. Musiałem także dorobić nową
blaszaną puszkę, bo stara była zupełnie przerdzewiała Potem założyłem jeszcze nowe kable do
iskrownika i kupiłem dwie nowe żarówki do latarni. Trzeba było także zmienić jedno pęknięte pióro
w resorze i dać nowe sworznie.
Części nie były drogie, ale musiałem jeździć po nie do Warszawy, bo na miejscu nie można ich było
dostać. Wywołało to niezadowolenie mojej dozgonnej towarzyszki, uroczej zresztą kobiety, która
zaczęła podejrzewać, że jeżdżę tak często do stolicy nie tylko w sprawach samochodowych...
- Ten twój samochód odrywa cię od nas - powiedziała mi pewnego dnia.
- Nasz samochód - poprawiłem.
- Nasz?! Nawet nie umiem go prowadzić. To przecież tylko twoja przyjemność...
Ścisnęło mi się serce: miała rację. I postanowiłem nauczyć ją kierować samochodem.
Nie mogę powiedzieć, żeby to poszło gładko. Jeszcze dopóki szosa była pusta, wystarczało miejsca
(od rowu do rowu), ale gdy na horyzoncie ukazywała się furmanka, potomstwo zaczynało krzyczeć:
„Mamusiu, fura!”, pies ujadał, jak by go opadło stado kotów, a urocza kobieta za kierownicą
zamykała oczy, naciskała jednocześnie gaz i sprzęgło, przy czym jedną ręką kurczowo chwytała mnie
za ramię, drugą zaś co siły opierała na guziku klaksonu.
Gdy niebezpieczeństwo mijało i zdziwiony chłop zacinał batem szkapę, oglądając się na nasz wehikuł
zjeżdżający z przydrożnej pryzmy kamieni lub utrzymujący jakimś cudem równowagę nad rowem,
zaróżowiona z emocji kierowczyni ulegała atakowi zniechęcenia:
- Nigdy się nie nauczę...
- Nie martw się - usiłowałem ją pocieszyć. - Gorszych tumanów nauczyłem latać, więc i ciebie nauczę
jeździć.
Ale ona, zamiast mi być wdzięczna, obrażała się:
- Ach, uważasz mnie za tumana, tak?
To jednak nie było Najgorsze. Ani to, że stawiając budę, przy pierwszym deszczu przekonałem się, że
jest popękana i podarta. Ani to, że po tygodniu popsuł się starter. Ani to, że po miesiącu musiałem
kupić nowe opony na wszystkie cztery koła. Ani to, że akumulator rozładowywał się co trzeci dzień.
Ani to wreszcie, że hamulce nawaliły akurat przed stadem krów, gdy zjeżdżałem z góry, po czym
zapłaciłem za pokaleczoną jałówkę. Wszystko to można było znieść. Do tego można się było
przyzwyczaić.
Ale w lipcu przyjechał do mnie Apolinary. Na dwa-trzy dni. W odwiedziny. Z maleńką walizeczką,
z nocną koszulą i szczotką do zębów.
Siedział cztery tygodnie, bo okazało się, że stracił posadę i ma dużo wolnego czasu. Golił się moją
brzytwą, używał moją wodę kolońską, sypiał w moich pidżamach na moim tapczanie, palił moje
papierosy, chodził w moim płaszczu i wypijał moje nalewki, które mu bardzo smakowały. A przede
wszystkim - jeździł. Jeździł oczywiście moim samochodem, biorąc benzynę na mój rachunek.
Zaraz pierwszego dnia obejrzał wóz i wyraził zdziwienie, że „to pudełko od sardynek” jeszcze się
trzyma. Potem - jak tego dokonał, pozostanie dla mnie na zawsze nie rozwiązaną zagadką - w trzy
godziny nauczył moją żonę prowadzić tę maszynę, i to z taką fantazją, że znów trzeba było zmienić
hamulce.
A potem - jeździli na wycieczki. Po sto, po sto pięćdziesiąt i po dwieście kilometrów dziennie.
Z samochodu sypały się drzazgi, bo jeździli bardzo prędko, po bardzo złych drogach. Skóra na mnie
cierpła, gdy jechałem z nimi. Przez cztery tygodnie kupowałem sworznie, śrubki, dętki, przewody
i półośki. Zadłużyłem się. Zaniedbałem się w służbie. Źle sypiałem. Straciłem pięć kilo na wadze.
Na szczęście i to się skończyło: silnik miał dość.
- Trzeba zrobić mały remont - oświadczył Apolinary. - Ja ci to załatwię.
Sprowadził z Warszawy jakiegoś bezrobotnego szofera, zabrał mi ordynansa i rozłożyli samochód na
czynniki pierwsze.
Z początku była mowa tylko o nowych pierścieniach.
- Głupstwo. To będzie kosztowało ze czterdzieści złotych - powiedział mój przyjaciel. - Za dwa dni wóz
będzie jak nowy.
Ale okazało się, że trzeba dać nowe tłoki, zawory, uszczelki, sprzęgła i rury ssące, a także naprawić
chłodnicę, przewinąć uzwojenia dynamo, zmienić tryby w skrzynce biegów i coś tam w dyferencjale.
Szofer brał dziesięć złotych dziennie, jeździł do Warszawy i upijał się w miejscowej knajpie. Ordynans
zważniał i w ogóle nie pokazywał się w domu. Apolinary zaś otrzymał nagle wezwanie do Poznania,
gdzie miał objąć nową posadę.
Wtedy odprawiłem szofera, a sam z ordynansem wziąłem się do zmontowania mego nieszczęsnego
samochodu. Trwało to dwa tygodnie, bo ordynans (Józef Chwileczka się nazywał) takie miał
uzdolnienia do tej roboty, jak krowa do gry na fortepianie, ale przecież wreszcie dokonałem dzieła.
Tylko że... silnik nie chciał pracować.
Na próżno kręciliśmy korbą; na próżno cały pluton żołnierzy pchał mnie kilometrami po szosie,
podczas gdy włączałem biegi; na próżno przyczepiłem wóz do ciężarowego samochodu, który mnie
ciągnął za sobą. Zbuntowane bydlę zapalało wprawdzie raz po raz, lecz gasło natychmiast i tylko
dymiło jak wulkan, Neapol nigdy nie był taki zadymiony podczas wybuchu Wezuwiusza, jak Dęblin
tego rana, gdy usiłowałem uruchomić dwadzieścia koni mechanicznych mojej „Złotej Strzały”.
Zwróciłem się o pomoc do szefa garażu, wezwałem na konsylium oficera technicznego, werkmistrza
i komendanta parku lotniczego. Sprawdzali, badali, robili mądre miny, próbowali - i nic. Potem
wszyscy poszli na obiad, bo już było południe i skwar słoneczny stawał się zbyt dokuczliwy, aby
przejmować się cudzymi kłopotami.
Poszedłem i ja, zrezygnowany i senny, bo od kilkunastu dni nie dosypiałem, aby znaleźć czas na
robotę przy samochodzie, w okresie gdy sezon lotniczy jest w całej pełni.
Przykazałem surowo Chwileczce, żeby beze mnie nic przy samochodzie nie robił, i postanowiłem
przespać się trochę przed czekającymi mnie lotami, a dopiero wieczorem znów zabrać się do
upartego silnika.
Spałem niespokojnie. Śniło mi się, że Apolinary zaprzągł mnie do samochodu jak konia, sam zaś
rozsiadł się za kierownicą w towarzystwie mego ordynansa i swego bezrobotnego szofera. Ciągnąłem
ich pod stronią górę, na której szczycie stała moja żona w otoczeniu dzieci, brata, bogatego wujaszka,
wydawcy i trzech redaktorów. Po drodze samochód zmienił się w ogromne pudło od sardynek.
Zaczęli do niego wsiadać moi koledzy i podoficerowie: szef garażu, werkmistrz, komendant parku,
oficer techniczny... wszyscy bez głów jak sardynki. Było mi coraz ciężej, lecz musiałem ciągnąć dalej,
bo Apolinary chciał mnie zastrzelić z rury wydechowej. Nagle, gdy już miałem osiągnąć szczyt, włączył
tylny bieg. Szarpnęło mnie w tył i zaczęło wlec po szosie. Pociechy wołały: - Tatusiu! Tatusiu! -
i obudziłem się.
- Tatusiu, samochód!
- Samochód, tatusiu!
Nie, już nie spałem. Stali nade mną i tarmosili mnie powtarzając te dwa słowa.
- O co chodzi? - zapytałem.
- Samochód jeździ po lotnisku! - wrzasnęło potomstwo.
- Jaki znów samochód?
- Nasz!
Ogarnęło mnie złe przeczucie. Spojrzałem na zegarek: była trzecia po południu.
-Gdzie jest Chwileczka?
Żaden z nich nie wiedział. Służąca też nie wiedziała, a moje ślubne szczęście rzekło z przekąsem:
Nie widziałam go od dwóch tygodni. Przecież on remontuje twój samochód
- Nasz samochód - poprawiłem.
- Twój - powiedziała z naciskiem. - Ja nim nie jeżdżę już od miesiąca. Gdyby to był nasz samochód...
Nie słuchałem dalej: Chwileczka! Myśl o Chwileczce, który tyleż palił się do samochodu, ile nie miał
o nim pojęcia, uskrzydliła mi nogi. Popędziłem na lotnisko, ciche, senne i puste zwykle o tej porze.
Już z daleka usłyszałem warkot silnika pracującego na dużych obrotach. Przyśpieszyłem jeszcze kroku.
Silnik strzelał, dławił się, klekotał jak stara sieczkarnia. Lecz zanim minąłem ostatni hangar, nagle
ucichł.
Bezwietrzna, upalna i duszna cisza obejmowała przestrzeń.
Wybiegłem zza hangaru i stanąłem jak wryty: całe lotnisko przykrywał olbrzymi tuman dymu ze
spalonej oliwy; tuman tak gęsty, że nie mogłem nic dojrzeć przez jego zawoje i welony.
Poszedłem na przełaj, na chybił trafił, krztusząc się i klnąc.
- Chwileczka!!! - ryczałem jak ranny bawół. - Chwileczka!!!
Odezwał się wreszcie gdzieś na lewo ode mnie. Skręciłem w tę stronę i po chwili wśród coraz
gęstszych kłębów straszliwego swędu ujrzałem mój samochód i zafrasowanego ordynansa Józefa
Chwileczkę, który bezskutecznie szarpał korbę sterczącą u spodu chłodnicy.
- Zostawcie to - powiedziałem, podziwiając swój lodowaty spokój.
- Ja, panie kapitanie...
- Milcz - zgrzytnąłem.
Podniosłem osłonę silnika. Cylindry dymiły, kable tliły się, z rozlutowanej chłodnicy buchała para.
Ująłem korbę. Nie dała się nawet poruszyć: silnik był zatarty na amen.
Nie wiem, jak zdołałem powstrzymać się od czynów gwałtownych, jak wysłuchałem opowiadania
Chwileczki o tym, co zaszło. Wiem tylko, że moja prośba o przeniesienie go do innego garnizonu
została natychmiast uwzględniona. Obawiano się zapewne, że go zamorduję.
Co się tyczy faktów, to były niezmiernie proste. Oto zaraz po moim odejściu na obiad Chwileczka
poruszył korbą i – licho wie dlaczego - silnik zaskoczył. To wprawiło ordynansa w taką dumę i radość,
że postanowił mi zrobić niespodziankę i podjechać wozem przed moje mieszkanie.
Wiedział, jak się włącza pierwszy bieg, ponieważ napatrzył się, jak to robiłem przed południem; ale
o tym, że istnieje także bieg drugi i trzeci, nie miał pojęcia. Nie był też pewien, czy od razu da sobie
radę z kierowaniem po wąskiej drodze, i dla wprawy chciał najpierw pojeździć po pustym lotnisku.
Włączył, ruszył i - nabrawszy już odwagi - dodał gazu. Dziwiło go, że samochód tak głośno ryczy i tak
wolno jedzie. Czekał, aż się rozpędzi. Rozpędzał się tak długo, aż zatarł silnik. To wszystko.
Nie mogłem zająć się remontem mego samochodu wcześniej niż na jesieni. Wybudowałem silnik,
zawiozłem go samolotem do Warszawy, zapłaciłem fantastyczną sumę za przeszlifowanie cylindrów
i w listopadzie zacząłem szukać amatora, który kupiłby ode mnie wóz, choćby za połowę tej ceny, jaką
sam za niego zapłaciłem.
Musiałem go sprzedać: tkwiłem w długach po uszy, nie miałem czasu na pisanie, zamówione rękopisy
leżały tygodniami na moim biurku, redakcje groziły, że ze mną zerwą, wydawca się wściekał, brat klął,
wujaszek zaś wyraził zamiar wydziedziczenia mnie.
Nabywcy samochodu szukałem do wiosny. Wreszcie zniechęcony poleciałem do Apolinarego.
- Mój doskonały, piękny wóz jest tanio do sprzedania. Załatw mi to - rzekłem.
- Ile chcesz za tego trupa? - zapytał rzeczowo.
Wymieniłem sumę.
- Co?! - zdumiał się mój przyjaciel. - Za ten stary karawan taką forsę?!
- Zapłaciłem za niego dwa razy tyle, a remonty kosztowały więcej niż teraz w ogóle jest wart -
odrzekłem.
Machnął tylko ręką, ale przyrzekł mi, że go sprzeda. Jakoż po miesiącu depeszował:
„Znalazłem frajera. Przyprowadź wóz. Polek”.
Puściłem się w ostatnią podróż moim samochodem. Deszcz padał. Buda ciekła. Kichy nawalały raz po
raz. Zatykał się filtr. Ale w półtorej doby dojechałem.
Umyłem wóz, wyczyściłem szyby, nasmarowałem osie i resory
Okazało się, że „frajer” jest oficerem-lotnikiem z poznańskiego pułku, ale nie chce dać za mój wóz
więcej niż trzecią część tego, co sam zapłaciłem przed rokiem; że właściwie chciał kupić karetę, nie
torpedo, i że proponują mu jeszcze dwa inne samochody.
Cóż było robić? Przejazd do Poznania pochłonął moc benzyny, nabywca płacił gotówką, Apolinary zaś
mrugnął na mnie zachęcająco.
Sprzedałem mój wóz.
Gdy siadałem obok nowego jego właściciela, który zaofiarował się, że mnie odwiezie na lotnisko,
gdzie miał na mnie czekać jeden z kolegów z samolotem z Dęblina, poczułem się szczerze uradowany:
nie miałem już samochodu i żadnych kłopotów.
- Kto panu będzie pomagał w obsłudze tego wozu? - zapytałem, gdy dojeżdżaliśmy do Ławicy.
- Mam ordynansa, który doskonale zna się na samochodach - odrzekł. - Zabawnie się nazywa: Józef
Chwileczka.
Na próżno ostrzegałem go przed talentami Chwileczki Uśmiechał się z niedowierzaniem, ja zaś nie
miałem czasu opowiedzieć mu szczegółowo o moich smutnych doświadczeniach, bo samolot czekał.
Poleciałem do Dęblina.
W tydzień później dowiedziałem się, że nabywca mego samochodu wraz ze swym ordynansem leżą
w szpitalu: rozbili się na równej drodze, wjechawszy na słup telegraficzny z powodu defektu
kierownicy.
Jesienią tego pamiętnego roku 1939 zaczęła się wojna. Przez siedem lat nie miałem samochodu, ale
prowadziłem różne inne: służbowe lub stanowiące własność prywatną dobrych, lekkomyślnych
kolegów. Ale teraz marzę o kupnie nowego wozu. Tylko - mam za mało gotówki. Może by jednak
kupić używany?...
Trzeba będzie napisać do Apolinarego: wiem, że jest w Gdyni, gdzie ma jakiś garaż i komisowe
przedsiębiorstwo handlu samochodami.
Wilk, ryś i dziewczyna
Poznałem go w pociągu dopiero na pół godziny przed końcową stacją, choć okazało się, że już od
Warszawy jedziemy w jednym wagonie. Był przystojnym łysawym blondynem o miękkiej kobiecej linii
ust i marzycielskich oczach. Miał walizki ze świńskiej skóry, świetnie skrojony sportowy garnitur,
wymawiał ł tam gdzie było r i pierwszy raz w życiu jechał do miejscowości odległej o trzydzieści
kilometrów od kolei, by „wypocząć wśłód sosnowych i świełkowych bołów” po służbie na jednej
z placówek zagranicznych, gdzie przez rok pełnił obowiązki trzeciego sekretarza.
Poza tym - był dalekim kuzynem nadleśniczego pana J., do którego jechał na zimowe polowanie.
Nazywał się Kazimierz Prząski, co musiało zapewne sprawiać wiele kłopotu cudzoziemskiej
dyplomacji, z którą się stykał. Zanim dotarliśmy saniami do nadleśnictwa pana Stanisława,
dowiedziałem się, że Prząski nie poluje, a wspaniały, dziwnego kształtu futerał, który wiezie, zawiera
skrzypce...
- Cóż pan będzie robił w Śródborzu? - zapytałem zgorszony tą myśliwską abstynencją skrzypka-
dyplomaty.
Oświadczył, że będzie grał.
- W błydża, w tałoka, w pokeła, nawet w płefełansa. W co pan chce - dodał. - Może także tłochę na
skrzypcach.
Poza tym będzie jeździł saniami i chodził na „spaceły” z panną „Kłystyną”.
- Z kim? - zapytałem zdziwiony, bo o żadnej Krystynie w Śródborzu nie słyszałem, choć bywałem tam
dość często, i to już od kilku lat.
Sanie właśnie skręcały z głównej drogi w bok i widać już było wśród wysokich sosen dom
nadleśniczego, więc dowiedziałem się tylko, że panna Krystyna studiuje matematykę i dobrze gra
w bridża. Nie wiem, dlaczego na podstawie tych skąpych danych wyobraziłem sobie, że jest to osoba
sucha, nudna, od bardzo dawna pełnoletnia, z długim nosem i w okularach.
Wobec tego lepiej, że mój towarzysz nie poluje - pomyślałem. - Będzie dotrzymywał babie
towarzystwa.
I w tej chwili zrzekłem się panny Krystyny całkowicie na jego korzyść.
Ale kiedy ją zobaczyłem, natychmiast odwołałem to w duchu uczynione wyrzeczenie. Po pierwsze nie
była pełnoletnia: miała najwyżej lat dwadzieścia cztery, więc pewnie przyznawała się do dwudziestu.
(Jak wiadomo, każda panna ma dwadzieścia lat, póki nie wyjdzie za mąż. Tak przynajmniej utrzymuje
moja czcigodna babka). Po drugie miała dwoje ciemnych oczu jak dwie przepaście, w które człowiek
gotów jest skoczyć na złamanie karku, a jeśli nie skacze - to tylko dlatego, że w dwa miejsca na raz nie
potrafi. Po trzecie, czwarte, piąte itd. - była zgrabna jak Diana, świeża, uśmiechnięta i miała czerwone
usta, które chciało się całować bez żadnych wstępów: już! Zaraz! Natychmiast! No - jednym słowem -
była urocza.
Mój dyplomata zbaraniał, jak tylko ją zobaczył, choć już raz ją widział dawniej. Ja zrozumiałem
natychmiast, że można w tych warunkach przyjechać do Śródborza „na odpoczynek”, nawet jeśli się
jest niepolującym dyplomatą; sam także trochę zbaraniałem. Wiadomo zaś, że dwa barany zwykle
dzieli antypatia. Toteż moje uczucia dla ażurowego blondyna nabrały żółciowego zabarwienia.
Panna Krystyna spostrzegła to wszystko od pierwszego rzutu oka i obdarzyła każdego z nas figlarnym
uśmieszkiem, który zapewne nie miał wielkiego znaczenia, ale w męskich sercach rozniecił iskry, jak je
wznieca pogrzebacz w dobrze napalonym piecu.
No i - zaczęło się...
Prząski grał w bridża, jak by od urodzenia nic innego nie robił, i tu miał nade mną przewagę. Zaraz
pierwszego wieczora, grając z panną Krystyną przeciw mnie i gospodarzowi, zapowiedział z pół tuzina
szlemików i dwa szlemy. Wygrał to wszystko z szalonym szczęściem i z kamiennym spokojem, po
czym - gdy zmieniliśmy miejsce, tak że ja grałem z nowoczesną Jezebel, on zaś z panem Stanisławem -
rozłożył nas na czynniki pierwsze, według matematycznego terminu mojej partnerki.
To zjednywało mu jej sympatię aż do kolacji. Uśmiechała się tylko do niego i słuchała z prawdziwym
lub może udanym zainteresowaniem jego opowiadań o „eułopejskich stolicach, Ładziwiłłach,
Wołonieckich, Lubomiłskich i innych ałystokłatach”, z którymi był oczywiście na ty.
Mnie traktował pobłażliwie, dopóki nie podano przekąsek. Dopiero wtedy przycichł, ponieważ mocne
starki i nalewki pana Stanisława spaliły mu delikatne gardło i zamąciły natychmiast w słabej głowie.
Pił, bo panna Krystyna sekundowała nam dzielnie, ale na skrzypcach po kolacji - chwała Bogu - już
grać nie mógł, tylko poszedł spać.
Zostałem sam na placu. Dosłownie sam z panną Krystyną, bo pani domu zniknęła na dłuższą chwilę
w kuchni, a pan Stanisław też poszedł wydać jakieś dyspozycje.
Siedziała na fotelu przy kominku zapatrzona w ogień i milczała. Różowy blask padał na jej policzki
pokryte delikatnym, złotawym jak u brzoskwini puszkiem. Nad małą, prześliczną konchą jej ucha wił
się niesforny loczek ciemnych włosów, który odgarniała raz po raz.
Paliłem papierosa stojąc w cieniu i patrzyłem na nią zachwycony. Diabelnie mi się podobała...
- Panno Krysiu - powiedziałem półgłosem tylko po to, żeby usłyszeć jej imię.
Spojrzała na mnie z dołu i w jej pięknych oczach zapaliły się dwa płomyki, przetapiając brąz źrenic na
złoto.
- Chciałbym zwrócić pani uwagę - ciągnąłem poważnie.
Aż cofnęła się zdumiona i zaskoczona moim tonem.
- Pan - mnie? - spytała z miną obrażonej królewny. - Mnie uwagę?! I na cóż to, mój panie?
- Na mnie - powiedziałem niewinnie. - Pani mnie wcale nie raczyła zauważyć.
Srebrzysty wybuch śmiechu.
- No, wie pan. Myślałam...
- Wiem, o czym pani myślała - podjąłem. - I zapewniam panią, że istnieją rzeczy ciekawsze od „błydża
i ałystokłacji”.
Śmiała się dalej, a ja - kując żelazo, póki gorące - wymanewrowałem rozmowę na tematy myśliwskie.
- Czy pan Prząski poluje? - zapytała po chwili.
- Nie - odrzekłem. - Przecież to od razu widać.
- Jak to widać? Po czym pan to poznaje?
- Po futerale - oświadczyłem z niezachwianą pewnością siebie. - Niech pani spojrzy.
W kącie na stoliku leżało pudło ze skrzypcami dyplomaty, Krystyna uśmiechnęła się.
- Pan jest bystrym obserwatorem.
Zapytałem, czy ona poluje. Okazało się, że tak, ale nie ma ze sobą strzelby, a „z pożyczanych nie
strzela”.
Wyraziłem ubolewanie z tego powodu.
- Za to jutro przywiozę panom do lasu śniadanie - powie działa wesoło.
- Z panem Prząskim - westchnąłem.
- Z panem Prząskim - powtórzyła, naśladując mój ton i potrząsając głową. - Ale starki napiję się
z panem.
Nazajutrz wstałem przed świtem, świeży i wypoczęty. Spałem jak kamień. Nic mi się nie śniło, choć
wieczorem długo jeszcze myślałem o pannie Krystynie. Teraz zaś było mi w głowie tylko polowanie.
Jedliśmy prędko jakieś pyszne domowe wędliny, łyknęliśmy po kieliszku nalewki i zapiliśmy gorącą
kawą.
Było nas czterech: pan Stanisław, rządca, leśny i ja. W kuchni czekali jeszcze dwaj gajowi: Piech, stary
mój znajomy, który był niegdyś świadkiem mego pierwszego strzału do głuszca, i Konstanty, mistrz
w strzałach do kaczek. Słynny osadczyk głuszców, Sałaj, największy kłusownik na całą okolicę, miał
kierować naganką i już wcześniej wyruszył w las.
Wyszliśmy na ganek. Mróz był siarczysty, na niebie bladły gwiazdy i różowiał wschód. Śnieg leżał
błękitny, puszysty, skrzący. Szklana cisza stała nad lasami.
Siedliśmy do sań i konie bez dzwonków przy uprzęży (aby nie płoszyć zwierzyny) ruszyły z miejsca
wyciągniętym kłusem.
Płozy miękko szorowały po kopnej drodze, spod kopyt końskich leciały grudki zmarzłego śniegu, szron
prószył drobniutkim białym pyłkiem z gałęzi sosen i świerków.
Zadudniły pod nami dyle na mostku, stado wron porwało się znad strugi, zaskrzeczały spłoszone sójki.
Skręciliśmy na lewo, na prawo. Minęliśmy tablicę z nazwą rewiru: PUSZOWA.
- Tu głuszca pan kapitan zabił - przypomniał Piech.
- A tu pan nadleśny w przeszłym roku takiego kabana ustrzelił - rzekł Konstanty, wysuwając poziomo
rękę, aby mi pokazać, jak wielki był ów dzik.
Poczęstowałem Konstantego papierosem, przeczuwając, że usłyszę historię tego strzału, i nie
zawiodłem się.
Polowali we trzech, z psami, w styczniu. Śnieg leżał na metr, może na półtora metra, i mróz był jak
dziś. Obstawili wiadome przesmyki i ścieżki. Puścili psy, które prawie natychmiast ruszyły olbrzymiego
odyńca.
Rządca stał na klamrze w lesie, pan Stanisław zaś na czystej polanie za nim, ukryty za krzakiem
jałowca.
Pierwszy strzelał rządca i ranił dzika. Rozjuszony zwierz nie dostrzegł go, lecz cwałem ruszył
w kierunku strzału, prosto na pana Stanisława, który tymczasem opuścił swoje stanowisko i szedł
sprawdzić, do czego strzelano.
Zobaczyli się na odległość trzydziestu kroków, skrwawiony olbrzymi odyniec, rwący racicami czarną
ziemię spod śniegu, i myśliwy, który nie mógł strzelać na sztych, bo taki strzał pogorszyłby tylko
sytuację, nie kładąc zwierza trupem na miejscu.
Ta scena zmroziła krew w żyłach obecnych. Dzik tylko z pozoru jest powolny; w rzeczywistości, gdy
atakuje lub ucieka, pędzi z szybkością wyścigowego konia. Jego ostre jak brzytwy „szable”, czyli kły,
dochodzą do trzydziestu centymetrów długości i stanowią straszliwą broń. Biada każdemu, kogo
dosięgną. Biada myśliwemu, który strzela na sztych do atakującego odyńca. Nawet celny strzał
z przodu nie uchroni go od niechybnej śmierci: kula bądź odbije się od potężnych kości łba, bądź zrani
zwierza i tylko jeszcze bardziej go rozwścieczy.
Ale nadleśny ze Śródborza nie stracił zimnej krwi. Stał i czekał.
Gdy dzik znalazł się o metr przed nim i odbił się do ostatniego susa, aby powalić wroga na ziemię,
błyskawicznie uskoczył w bok.
Cios chybił, i odyniec, otarłszy się niemal o myśliwego, znalazł się o dziesięć metrów za nim.
Chciał natychmiast zawrócić i zaatakować ponownie, ale nie zdążył. Pan Stanisław strzelił w chwili,
gdy na jedno mgnienie oka zobaczył go z boku w momencie zwrotu, i wspaniały zwierz runął w ogniu
z rozwaloną komorą sercową, jak rażony piorunem.
Wysłuchałem tego opowiadania ze zrozumiałą ciekawością: mieliśmy polować na dziki, a już
kilkakrotnie widywałem w Śródborzu ogromne ślady odyńców-samotników, które tu miały swoje
siedziby.
Może dziś?... - pomyślałem.
Stanęliśmy na stanowiskach równo ze wschodem słońca. Las milczał i wszystko dokoła zdawało się
wsłuchiwać w ciszę. Tylko czasem bezgłośnie wiosłowały pojedyncze wrony nad wąskim pasmem
drogi, która na prawo ode mnie skręcała między olchowe zarośla, na lewo zaś biegła prosto między
rozłożystymi świerkami, podającymi sobie ponad nią płaskie palczaste łapy ośnieżonych gałęzi.
Usiadłem na pniaku i medytowałem, czym nabić strzelbę: kulami czy śrutem?
Pierwszy strzał - dzik albo lis: kula albo jedynka. Dopiero potem wolno strzelać zające i cietrzewie.
Rozejrzałem sią. Las przede mną był gęsto podszyty: suche badyle krzaków, łozy, ostrężyny.
Jeśli będzie szedł dzik, usłyszę go z daleka - pomyślałem. - Wtedy nabiję.
Pan Stanisław trąbił daleko na prawym skrzydle w lufy swojej flinty, aby dać sygnał Bałajowi, że
jesteśmy gotowi.
Ruszyła naganka z drewnianymi kołatkami.
Cisza pierzchła. Jakiś ptak zaniepokoił się w gałęziach nad moją głową, strząsnął okiść śniegu, która
pacnęła na drogę, i odleciał. Sójki wrzeszczały za mną, jak by im kto pierze darł. Gdzieś we wsi ujadały
psy.
Stanąłem za niskim świerczkiem i słuchałem, patrząc w las. Naganka jak by stała w miejscu. Kołatki
odzywały się to tu, to tam, ciągle - jak mi się zdawało - w jednakowej odległości od linii myśliwych.
Słońce wytoczyło się wyżej i ciekło przez las, kładąc na śniegu niebieskie cienie drzew.
Wtem daleko przede mną wybuchnął krzyk:
- Kabany! Zabiegaj, nie puskaj!
Serce zaczęło mi łomotać. Wytężyłem wzrok i słuch.
Krzyki ucichły po chwili, natomiast kołatki zaklekotały energiczniej i bliżej.
Czekałem tłumiąc oddech. Coś zaszeleściło przede mną, nieco w lewo. Przemknął szarak, wyskoczył
na drogę i pokicał w las, po drugiej stronie.
Bądź zdrów - pomyślałem zniecierpliwiony.
Szelest powtórzył się. Był jak by dalszy, a jednak mocniejszy; powiedziałbym - szerszy. Zaraz potem
zatrzeszczało w badylach, zaszumiało, zatętniło.
Idą!
Serce, to zwariowane myśliwskie serce stanęło na sekundę, by natychmiast ruszyć galopem: szły
dziki...
Zobaczyłem je w tej chwili. Truchtem darły się przez krzaki, pojedynczo i po dwa. Na przedzie cztery
warchlaki, za nimi locha, na końcu dwa duże wycinki.
Te dwa będą moje - pomyślałem. - Zrobię dubleta do dzików!
Wyszły na drogę o dwadzieścia kroków ode mnie i zmierzały na drugą stronę, śladem zająca.
Defilowały wolno jak na paradzie.
Podniosłem broń do oka, zmierzyłem starannie i pociągnąłem za spust, gdy pierwszy z wycinków
znalazł się na środku dróg;
Rozległ się cichy trzask iglicy. Jeden, po nim drugi... ale strzał nie padł.
Dziki spokojnie szły dalej, a ja zgłupiałem:
Dwa niewypały?!
W tej chwili przypomniałem sobie, że nie nabiłem strzelby.
Rany boskie!...
Gorączkowo sięgnąłem do torby, złamałem strzelbę, drżącym palcami wsunąłem naboje do luf i -
dzików już nie było...
Zrobiło mi się gorąco, potem zimno. Pociemniało mi w oczach Omal nie upadłem, tak mi zmiękły
kolana.
Wtedy go dostrzegłem i nagle krew z powrotem uderzyła mi do głowy. Wzruszenie jak kleszczami
chwyciło za gardło. Ni«-wierzyłem własnym oczom.
Ale to nie było przywidzenie: stał między drogą a krzakami, «wrócony do mnie bokiem, i oglądał się
w tył, skąd słychać było nagankę. Ogromny, płowy, z ciemną pręgą wzdłuż grzbietu i z puszystym
ogonem, podwiniętym między nogi. Sterczące uszy drgały mu lekko, szeroka pierś poruszała się
długim oddechem, włos na karku jeżył się coraz bardziej...
Stał i węszył, czy też nasłuchiwał, stary, piękny wilk.
Zmierzyłem na komorę i strzeliłem. Źle przyłożona kolba wyrżnęła mnie w szczękę, aż zobaczyłem
wszystkie gwiazdy w zawrotnej karuzeli. Omal nie wpadłem do rowu, kiedy nogi same poniosły mnie
przez drogę.
Nie wiedziałem, czy trafiłem, czy też spudłowałem, i nie mogłem ani przez sekundę znieść tej
niepewności: musiałem się przekonać.
Leżał przede mną zupełnie nieruchomy czerwieniąc śnieg posoką. Został w ogniu na tym samym
miejscu, gdzie stał. Był mój!
Usiadłem obok na śniegu i dyszałem ciężko, nie mogąc się uspokoić.
Na prawo huknęło kilka strzałów, naganka podchodziła do linii dwa czy trzy zające śmignęły koło
mnie, a ja nie byłem zdolny nawet ręką ruszyć.
Opanowałem się wreszcie i poczęstowawszy naganiaczy papierosami oraz srogo zakazawszy im
podnosić gwałt z powodu mego sukcesu, poszedłem na spotkanie pana Stanisława.
Już z daleka wołał do mnie, że padły dwa lisy i zając, po czym zapytał o dziki.
- Poszły na pana. Widział je pan?
- Widziałem.
- Daleko?
- Dwadzieścia kroków,
- No - i?
- Nie strzelałem.
- Jak to, nie strzelał pan do dzików?...
- Nie.
Stanął i spojrzał na mnie jak na wariata.
- Dlaczego, na miłość boską? - zapytał.
Przyznałem się, że zapomniałem nabić strzelbę i opowiedziałem jak dziki spacerowały przez moje
stanowisko.
- Tylko dzięki temu zabiłem wilka - dodałem w końcu z udaną obojętnością. - Gdybym strzelał do
dzików, wilk by zawrócił i poszedłby bokiem.
Pana Stanisława zatknęło na dobrą chwilę, po czym złap») mnie za ramię i zawołał:
- Jaki wilk?! Gdzie wilk?! Zabił pan wilka?!
Dłużej nie wytrzymałem. Rzuciłem mu się na szyję i odbyłem z tym siwym starszym panem coś
w rodzaju wojennego tańca indiańskiego, czemu się zresztą zbytnio nie dziwił: to był przecież mój
pierwszy wilk i w dodatku niespodziewany.
Przez dwa dni chodziłem w chwale, której nie zdołały przyćmić nawet skrzypcowe koncerty
Prząskiego. Panna Krystyna miała dla mnie najpiękniejsze uśmiechy i spojrzenia, od których kamień
by się roztopił. Dyplomatę bolała głowa, łaził z kąta w kąt kwaśny jak ocet i przestał wymawiać
jeszcze trzy spółgłoski. Jednym słowem - powodziło mi się świetnie.
Urlop mój dobiegał końca, ale gdy wspomniałem o wyjeździe, panna Krystyna zaprotestowała:
- Musi pan jeszcze parę dni zostać w Śródborzu, póki ja jestem. Za to wyjedziemy razem, dobrze?
Zgodziłem się. Kto by się nie zgodził na moim miejscu?
Poszedłem pisać list o przedłużenie urlopu, zostawiając uroczą Krystynę w towarzystwie kwaśnego
Kazimierza.
Przez nie domknięte drzwi dochodziły mnie ich głosy: jego stłumiony, pełen wyrzutu i jej - obojętny,
chłodny choć dźwięczny.
Do mnie mówi zupełnie innym tonem - pomyślałem z uśmiechem.
Mimo woli słuchałem dalej i po chwili wpadły mi w ucho jej słowa:
- Któż panu broni zrobić to samo? Ot - wziąłby pan choć raz strzelbę wuja Stanisława i poszedłby pan
spróbować.
Uśmiechnąłem się drwiąco: on i strzelba! Potem przyszło mi do głowy, że Krystyna po prostu chce się
go pozbyć.
Może, aby zostać ze mną sama? - pomyślałem.
Nasłuchiwałem, co będzie dalej. Po chwili szczęknął zamek u drzwi wejściowych i przez okno
zobaczyłem Prząskiego, który ze strzelbą na ramieniu skręcał na ścieżkę do lasu. Zostawiłem wobec
tego zaczęty list i wróciłem do salonu.
- Dobrze, że pan przyszedł - powiedziała Krystyna.
- Naprawdę?
Skinęła głową i roześmiała się.
- Naprawdę.
- A gdzie się podział pan Kazimierz? - spytałem, zaglądając jej w oczy.
- Niechże mnie pan nie prześladuje panem Kazimierzem. Wyprawiłam go na polowanie. Napije się
pan ze mną herbaty?
Nie zdążyłem jeszcze odpowiedzieć, gdy w pobliżu domu huknął strzał.
- Jezus, Maria! - krzyknęła blednąc i chwyciła mnie za rękę. - Co on zrobił?
- Pewnie zastrzelił krowę, myśląc, że to żubr - powiedziałem.
- Myśli pan? Aby tylko sobie czegoś złego nie zrobił... Mój panie Januszu, niech się pan dowie! Niech
pan kogoś wyśle! - prosiła wystraszona.
Jej niepokój nagle i mnie się udzielił.
A nuż sobie chłopak w łeb palnął?
Poszedłem prędko do przedpokoju, żeby wciągnąć futro, i spotkałem się w drzwiach z panem
Stanisławem.
- Dokąd to się pan wybiera? - zagadnął mnie wesoło.
- Prząski strzelał tu gdzieś blisko - odrzekłem półgłosem. - Boję się, czy kogo nie postrzelił.
- A, słyszałem. Obudził mnie - mruknął pan Stanisław. - No, no. On nigdy nie polował. Hm. Chyba
pójdę z panem.
Zaczął się ubierać, gdy nagle z salonu rozległ się głos panny Krystyny:
- Idzie! Idzie! Niech pan zaczeka.
Wyjrzałem oknem. Prząski szedł, zdrów i cały, z wesołą miną.
Odetchnęliśmy.
- Do czego strzelałeś? - zapytał pan Stanisław, gdy domniemany samobójca przekroczył próg.
- Zabiłem coś dużego. Siedziało tu załaz na ścieżce. Chłopak stajenny mówi, że to łyś.
Wybuchnęliśmy śmiechem. Ryś, siedzący na ścieżce o sto metrów od leśniczówki, to było coś równie
nieprawdopodobnego, jak dajmy na to - krokodyl w Wiśle.
- Czego się panowie śmiejecie? - zdziwił się Prząski. - Zabiłem łysia. Załaz go tu przyniosą.
- Mój kochany - odrzekł pan Stanisław. - Wiem, że tu pod Karasinem są rysie w niedostępnych
bagnach. Dwadzieścia lat już tu gospodaruję, połowę rocznej pensji bym oddał, żeby rysia zabić, ale
go jeszcze na strzał nie miałem. A ty pod samym domem, i to na ziemi, na ścieżce... Nie! na pewno
psa ustrzeliłeś, mój miły.
Śmieliśmy się serdecznie i długo, ale ten się najlepiej śmieje, kto się śmieje ostatni. A ostatni śmiał się
tym razem Kazimierz Prząski.
Oto chłopcy stajenni przyciągnęli przed ganek rysia.
Widzę już, jak myśliwi uśmiechają się sceptycznie, ale nic na to nie mogę poradzić: to był naprawdę
ryś. Stary, ogromny, wspaniały ryś.
Wyjechałem nazajutrz ze Śródborza, nie dokończywszy lista o przedłużenie urlopu. Panna Krystyna
już mnie nie zatrzymywała: zanadto była zajęta Kazimierzem. Nie tym kwaśnym Kazimierzem
z ostatnich dni, nie: słonecznym Kazimierzem, dzielnym Kazimierzem, dumnym myśliwcem, który
zabił rysia...
Przegrałem i uznałem się za pokonanego. Nie mogłem przecież zabić drugiego rysia! Zresztą
czytelnicy, nawet bardzo łatwowierni, i tak by w to nie uwierzyli.
Pan Bóg opiekuje się pijakami...
W południe dostałem depeszę od Zygmunta:
„Przyjadę do Edynburga koło północy. Miałeś rację. Findon przeklęta dziura. Zygmunt”.
- Ja myślę - powiedziałem głośno z uśmiechem tryumfu i współczucia. - Któż jeździ na urlop do
Findon?!
Zygmunt uparł się, że będzie tam łowił pstrągi. W rzece Dee; w północnej Szkocji; we wrześniu! No
i pojechał; na tydzień żeby wrócić trzeciego dnia o północy...
Kazałem wystawić za okno butelkę whisky, przygotować jakąś przekąskę na wieczór i poszedłem na
ostatni program do kina
Skończyło się po dziesiątej, więc wolno wracałem do hotelu przez śpiące ulice. Była niedziela.
Dżdżysty, zimny i - jak zawsze w Edynburgu - wietrzny wieczór lub raczej noc, która w tym
bogobojnym mieście zaczyna się jesienią o ósmej czy dziewiątej.
Wszedłszy do pokoju, przekręciłem wyłącznik światła i wrzuciłem do automatu jeden
z przygotowanych srebrnych szylingów aby zapalić gaz na kominku, bo zimno było jak w psiarni.
Potem zacząłem coś czytać i - czekać.
Minęła północ. Jeść mi się chciało, a kominek zdychał. Ale wy trzymałem do pierwszej. Potem
zjadłem, co tam było, i znów czytałem. Potem usnąłem.
Chłód w pokoju i wycie wichru za oknami zbudziły mnie nad ranem, więc rozebrałem się i wlazłem do
łóżka, wściekły na Zygmunta za jego głupie wyjazdy i jeszcze głupsze depesze.
Już miałem usnąć, ogrzawszy wreszcie lodowatą pościel własnym ciałem, gdy zaczął się dobijać do
drzwi. Spojrzałem na zegarek. Było pół do siódmej. Nie chciało mi się wstawać, ale musiałem mu
otworzyć, bo podniósłby cały hotel na nogi.
Wszedł i stanął na środku pokoju, ociekający wodą, zmęczony, wymięty, jak by go wyciśnięto przez
starą wyżymaczkę, w której rozeszły się wałki.
- Pada? - spytałem.
- Nie - odrzekł zamierającym głosem. - Leje.
I nagle z taką wściekłością, że aż podskoczyłem na łóżku:
- Niech to najjaśniejsza cholera, psiakrew!
Tym razem wzruszyłem się naprawdę.
- Zdejmij ten płaszcz, bo nas zatopi - powiedziałem z ojcowskim spokojem, wsuwając monetę do
skarbonki zachłannego kominka. - Powieś go tu - wyparuje.
Podczas gdy się mocował z namokłymi bucikami, wyjąłem z szafki resztę zapasów, pochodzących
głównie z londyńskiego „czarnego rynku”, i hotelową kolację. Potem otworzyłem okno, aby odwiązać
butelkę tam umieszczoną i przemyślnie zabezpieczoną drutem przed upadkiem.
Zygmunta ponownie wyprowadziło to z chwiejnej równowagi.
- Czyś ty zwariował?
Powiedziałem, że nie: czuję się normalnie.
- Więc po co tu wietrzysz w tę szkocką jesień? Zimno jak...
Urwał, bo pokazałem mu ledwie napoczętą butelkę, i nagle rozpogodził się, jak by go oczarowała.
- No-wiesz!...
Zasiedliśmy do... hm - chyba do śniadania.
- Gdzie cię diabli nosili przez całą noc? - zapytałem uprzejmie, gdy już zaspokoił pierwszy głód jardem
kiełbasy i ogrzał się nieco od wewnątrz.
Odsapnął ciężko, wznosząc oczy w sufit.
- Com ja przeżył, bracie, com ja przeżył!
Spojrzał na mnie, namarszczył się straszliwie, jak by z wysiłku, aby sobie to ciężkie przeżycie
uprzytomnić, i wreszcie ryknął głośnym śmiechem.
Nie zawtórowałem mu, bo nie było czego, ale uśmiechnąłem się na kredyt, on zaś orzekł:
- Nie masz poczucia humoru.
Wzruszyłem ramionami.
- Nie poczucia, tylko przeczucia - poprawiłem. - Skąd mam wiedzieć, w jaką idiotyczną kabałę
wplątałeś się w tym twoim Findon? Opowiadaj.
Napełnił szklaneczki, przejrzał swoją pod światło i zadeklarował, że życie ma jednak swoje uroki.
Nawet w Szkocji; mianowicie - w Edynburgu; detalicznie - w hotelu Clifton.
- A to, co mi się zdarzyło po drodze, mogło się wydarzyć tylko na tej wyspie - dodał.
Po tym wstępie zaczął wreszcie tę swoją historię.
- Dwa dni uganiałem się za pstrągami, rozumiesz, i nic. Jak nie pada, to Szkoci mówią, że pstrągi
najlepiej biorą, jak pada. A jak pada, to - że wtedy, jak nie pada. Lało, ma się rozumieć, cały czas, a ja
mokłem i marzłem, więc wczoraj zdecydowałem się wracać do Aberdeen i stamtąd pociągiem do
ciebie. Nadałem depeszę i - wypogodziło się. Miałem jeszcze pół dnia czasu; poszedłem naturalnie na
pstrągi z jednym miejscowym sportsmenem.
Słońce świeciło ze dwie godziny jak złoto, ale pstrągi nadal nie brały. A ten powiada do mnie: „Trzeba
trochę poczekać: może zacznie padać, to się ożywią”. I rzeczywiście znów zaczęło lać i... znów nie
brały. W życiu nie widziałem takich upartych pstrągów!
Tak doszliśmy do Banchory i rozstaliśmy się z tym Szkotem. On poszedł na prawo, ku Balmoral, ja na
lewo, jakimś płytkim strumieniem. I ledwie tam wlazłem, jak mnie nie szarpnie! Taki łosoś, powiadam
ci. Taki! Nie ja go złowiłem: sam uczepił się haczyka jak głupi i już pryskał na wszystkie strony po
kamieniach, miotając się jak rekin.
Wypuściłem go jeszcze dalej, pod zakręt, gdzie strumień rozlewał się szeroko pod lasem, i tam,
szelma, trafił na głębię, między stare pnie i gałęzie. Gdybym wiedział...
Machnął ręką z wyrazem smutnej rezygnacji.
- Nalej-no tej nalewki na pluskwach - westchnął - bo się rozpłaczę.
Spełniłem jego życzenie, on zaś wypił, trąciwszy się ze mną. posmakował z upodobaniem i mówił
dalej:
- Co ci będę dużo gadał? I tak w rybach jesteś ciemna masa, z wyjątkiem sardynek z puszki, i to pod
wódkę, stary opoju! Dość, rozumiesz, że męczyłem się z tym zbójem ze dwie godziny, aż mi uciekł.
Uciekł, człowieku! Urwał się i poszedł! Rozumiesz?
Powiedziałem, że rozumiem. I że myślę, iż Zygmunt przy swoich talentach rybackich powinien
przerzucić się na sardynki. Ale był tak rozgoryczony, że nawet się nie odciął.
- Powlokłem się z powrotem, bardzo przygnębiony - ciągnął dalej - ale koło Banchory przypomniało
mi się, że mam o dziewiątej ostatni pociąg z Aberdeen do Edynburga, więc zacząłem gnać, bo już się
ściemniało. Do Findon przyleciałem z wywieszonym ozorem i kolką w boku o pól do dziewiątej, ale
musiałem jeszcze przebrać się i zapakować walizkę. Gdy znalazłem się po ciemku wśród zacinającego
deszczu przed hotelem, wiedziałem już, że nie zdążę: do stacji w Aberdeen miałem ponad dwie mile
drogi...
Zacząłem się rozglądać za jakimś samochodem, który by mnie podwiózł, ale w tej przeklętej dziurze
wszyscy już spali od godziny. Wróciłem więc do hotelu zupełnie przegrany, aby zasięgnąć rady
gospodarza - co czynić. Powiedział mi, że następny pociąg z Aberdeen odchodzi o trzeciej nad ranem.
Ten, co idzie z Inverness, pośpieszny. „Ale może się pan dostanie do Dundee - powiada. - Stamtąd jest
jakiś pociąg do Edynburga o jedenastej”. - „Jakże ja się do Dundee dostanę? - pytam. - Przecie to ze
czterdzieści mil stąd!” - „Tego - powiada - to już ja nie wiem. Ale tu często w nocy jadą w tamtą
stronę samochody ciężarowe, więc niech pan próbuje”.
No i polazłem z tą walizą w deszcz, szukać szczęścia na szosie, jak idiota. Naturalnie pies z kulawą
nogą w taką pogodę i w dodatku w niedzielę nie jechał samochodem na tym odludziu. Czekałem
przed hotelem, doszedłem do ostatnich domów i czekałem znowu, zawróciłem i powlokłem się
w przeciwną stronę a czas upływał... Wreszcie w ciasnej, bocznej uliczce dojrzałem przyćmione
światła jakiegoś wozu. Stał przed dość okazałym domem piętrowym, u otwartej furtki. Stwierdziłem,
że to osobowy ford i że za kierownicą ktoś siedzi. Zaświtała mi nadzieja. Zapytałem bardzo grzecznie,
czy mógłby mnie podwieźć, jeśli mu to po drodze. „Chciałbym się dostać do Dundee - powiadam. -
Czy mogę wsiąść?” - „Siadaj pan”.
Ucieszyłem się, wsiadłem, a on tylko mruknął, że awful weather5 i nadal zdaje się drzemać nad
kierownicą. Więc przesiedziałem tak parę minut i pytam, dlaczego nie ruszamy. A on powiada: „Widzi
pan, trochę sobie wypiłem pod ten deszczyk, a po pijanemu nie lubię prowadzić wozu, bo można
stracić prawo jazdy. Nie ma rady - powiada - musimy zaczekać, aż wytrzeźwieję”. - „No dobrze -
mówię - a długo szanowny pan trzeźwieje? Bo mnie się bardzo śpieszy, więc może pan będzie
trzeźwiał, a ja tymczasem siądę do kierownicy i - jadziem?”
Bardzo mu się to podobało: „Brilliant idea”6 - powiada. - „Jedź pan”. No i pojechaliśmy.
Ostro gazowałem, bo było późno, a szosa pusta. Aż gdzieś przed samym Dundee, w Firth of Tay, czy
jak się tam ta wioska nazywa, mój drzemiący towarzysz ocknął się na chwilę, trącił mnie w ramię
i powiada: „Za tym domem z kasztanami - stop. Ja tu wysiadam”. - „A co będzie ze mną?” - pytam. -
„Jedź pan sobie, dokąd chcesz”. - „No a co z wozem?” Wzruszył ramionami: „To nie mój wóz; co mnie
to obchodzi?” - „Jak to nie pański? - mówię. - Przecież pan mnie zabrał z Findon tym wozem”, - „Ja -
pana?! Skądże znowu! Ja tam sobie usiadłem, bo deszcz padał i nie chciałem moknąć. A pan był tak
uprzejmy... No - cheery-o! Dobranoc panu”.
5 Straszna pogoda. 6 Wspaniała myśl.
Wygramolił się z forda i odszedł, lekko holendrując. W chwili gdy znikał mi z oczu, tuż za mną z cienia
wyłonił się policjant. Bardzo był uprzejmy, ale oświadczył mi, że na podstawie tożsamości numerów
forda, którym tu przyjechałem, skłonny jest przypuszczać (jeśli nic nie mam przeciw temu), iż ten wóz
ukradziono przed godziną w Findon, niejakiemu panu McGrowther. Właśnie był telefon od
tamtejszego posterunku policji, więc - czy nie sądzę, że mógłbym wytłumaczyć ten dziwny zbieg
okoliczności.
Starałem się to uczynić możliwie zwięźle (mój pociąg miał odejść za kwadrans), ale policjant
uśmiechał się niedowierzająco, a w końcu powiedział: „Wie pan co? Lepiej jedźmy do Police Office”.
Sam wiesz, że ta dobroduszna propozycja brytyjskiego policjanta oznacza tyle samo, ile wzięcie za
kołnierz podejrzanego typa w każdym innym kraju: rzeczywiście lepiej było od razu ją przyjąć. Tak też
zrobiłem, tłumiąc wściekłość, która we mnie kipiała.
W biurze policyjnym spisano protokół, obejrzano moją legitymację R.A.F. i - uwierzono mi!
Tymczasem ktoś telefonował do Mr. McGrowthera, że jego samochód się znalazł.
Gdy się te obrządki skończyły, zapytałem o następny pociąg do Edynburga. Okazało się, że odchodzi
za pół godziny. Odetchnąłem więc z ulgą i chciałem pożegnać uprzejmą władzę, ale tu natrafiłem na
niejakie trudności. Komendant posterunku oświadczył mi, że nie rozporządza żadnym kierowcą, który
mógłby odprowadzić forda do Findon, że zatem należy przypuszczać, iż ja sam prawdopodobnie będę
skłonny to uczynić...
Ponieważ w tej chwili zalała mnie tak zwana zła krew i „ogień buntu” zapalił się zapewne w moich
oczach, policjant dodał z miłym uśmiechem: „Jak pan widzi, ufamy panu w zupełności, ale niech pan
lepiej postawi ten wóz w tym samym miejscu, z którego pan go wziął”.
Cóż miałem począć? Rzuciłem walizkę na tylne siedzenie i pognałem z powrotem: Firth of Tay -
Findon, aby zdążyć na pociąg z Aberdeen o trzeciej. Zostawiłem panu McGrowtherowi jego przeklętą
landarę, zadzwoniłem u furtki jak na pożar i kłusem dygowałem walizkę do stacji - głupie dwie mile
wśród nieustannego deszczu. No i wreszcie przyjechałem tu, ale na dworcu nie było ani jednej
taksówki, więc znów mnie przemoczyło do nitki. No - dawaj resztę tej whisky: nie warto zostawiać
paru kropel na dnie. Zresztą sam już chyba widzisz morał całej tej przygody: Pan Bóg w tym kraju
opiekuje się tylko pijakami, trzeźwi skazani są na opiekę policji...
Mój warsztat pracy
Przed paru dniami otrzymałem bardzo uprzejmy i miły list od redaktora pewnego tygodnika
czechosłowackiego, który drukował przekłady kilku moich utworów. Redaktor prosił mnie o napisanie
felietonu dla swego czasopisma o obecnej mojej pracy i o „dziele”, które „mam na warsztacie”; jak
ten warsztat wygląda, w jakich warunkach pracuję, czym się zajmuję poza pracą pisarską, czy mam do
tej pracy odpowiednie warunki itp. Jednym słowem - taki felieton o sobie samym, który można
napisać w ciągu godziny, na cztery-pięć stron maszynopisu, i który nie wymaga wielkiego wysiłku
fantazji.
Tak się szczęśliwie złożyło, że wykończyłem nową powieść i mogłem o niej to i owo napisać, więc
postanowiłem uczynić zadość prośbie uprzejmego redaktora i właśnie założyłem do maszyny świeży
arkusz papieru, gdy w przedpokoju zadźwięczał dzwonek.
Kogóż tam bogowie prowadzą? - pomyślałem i poszedłem otworzyć.
U drzwi stała jakaś pani, nawet niczego sobie, choć już od dawna pełnoletnia.
- M... rska jestem. Pan Meissner?
- Tak.
- Nie przeszkadzam?
Skłamałem, że nie, i poprosiłem ją do pokoju.
- Bo ja w przejeździe. Ładnie pan mieszka, ale zupełnie inaczej sobie pana wyobrażałam. I pan stale w
Zakopanem? To musi być cudowne! Ja mieszkam, wie pan, w Pabianicach, a w Zakopanem jestem po
wojnie pierwszy raz. To pan tu sobie pisze? Z widokiem na ten Giewont? Mąż, wie pan, chciał kupić tu
gdzieś parcelę, ale akurat ta wojna. No, a teraz... A te książki to wszystko pan napisał? Bardzo ładne
okładki; takie skromne, szare, ale ładne. Nie, dziękuję: nie palę. Jeszcze się nie nauczyłam. Cha-cha-
cha! Pan pewnie strasznie dużo pali? Czytujemy z mężem, naturalnie, wszystkie pana książki:
Dywizjon 303...
- To Fiedlera - zdołałem wtrącić.
- Taak?... Myślałam, że też pana. I ta... L jak Genowefa - śliczne! Pan to wszystko tak - z głowy?
Powiedziałem, że trochę także z palca, co uznała za świetny dowcip, po czym przez kwadrans nie dała
mi dojść do słowa. Dowiedziałem się wielu szczegółów rodzinnych, na przykład, że „mąż też czasem
pisuje do gazet”, a nawet raz do „Przekroju” o żyletkach i jak się trzeba golić. Wreszcie zdołałem
zapytać, czym jej mogę służyć.
- Mnie? Ach, byłabym zapomniała! Bo pan pisał o alergii i że pan ma jakieś ziółka na katar. Więc
właśnie moja bratowa...
Przeciąłem nową powódź jej wymowy zapewnieniem, że nie mam ziółek i nic więcej nie wiem
o alergii.
- Jaka szkoda... - szepnęła.
- I ja bardzo żałuję - zapewniłem ją chłodno.
Pogadała jeszcze trochę o pogodzie, ponarzekała, że „na tych wczasach, wie pan, to teraz sami
awansi społeczni”, i wreszcie poszła.
Usiadłem i napisałem tytuł: „Piszę w Zakopanem”.
Hm. Czy nie lepiej: „Mieszkam w Zakopanem”?... I - co taki tytuł powie czechosłowackim
czytelnikom?
Zapaliłem papierosa i spojrzałem przez okno na Giewont.
Niech to wszyscy diabli! Najwidoczniej pani M... rska zasugestionowała mnie swoją pustą gadaniną.
Więc - jak?
Tytuły posypały mi się w myślach, jeden gorszy od drugiego. Znów spojrzałem w okno. Pani M... rska
nie zamknęła za sobą furtki, a mój pies, łajza i włóczykij, dostrzegł to wraz ze mną i już wybierał się
gdzieś w pejzaż. Pośpieszyłem powstrzymać jego zapędy i u wejścia do ogrodu zastałem dwu
dryblasów w harcerskich mundurach.
- Przepraszam pana, czy tu mieszka pan Meissner? - zapytał jeden z nich.
Zawahałem się tylko przez pół sekundy i powiedziałem, że tu, ale wyjechał.
- Wróci za miesiąc - dodałem idąc ku drzwiom domu.
Ale - gdy już byłem na ganku - furtka skrzypnęła i dwaj harcerze weszli na ścieżkę. Mieli
rozpromienione miny.
- Poznaliśmy pana! - oświadczyli z tryumfem.
Okazało się, że chodzi tylko o autograf.
- Nie będziemy panu zabierać czasu - powiedział któryś.
Z zasady nie podpisuję się w pamiętnikach i na kartkach. Więc co? Odmówić? Byłoby im przykro...
Już wiem - przypomniałem sobie. - Mam kilka egzemplarzy autorskich „Szkoły orląt”. Dam im po
jednym i będzie wilk syty i owca cała.
Bardzo byli zadowoleni. Ja także: furtkę zamknęli sami.
- Więc - jak z tym tytułem?
„Dzień pisarza”... „Mój warsztat pracy”... „Jak piszę”... - wszystko do chrzanu!
Dzwonek! Dzwonek! Dzwonek!
Kogo znów diabli niosą?
Na szczęście - to tylko żebrak. Wykupiłem się kilku złotymi.
Ale po chwili przyszła kobieta z borówkami i z grzybkami, po niej zaś znów harcerze. Tym razem -
gięciu!
- Bo tu byli z naszego zastępu i dostali książki z pana autografem...
Zrezygnowany, podpisałem ostatnie egzemplarze i ku swemu przerażeniu dowiedziałem się, że na
Bystrem jest cały obóz: trzy drużyny...
Wyjąłem z maszyny papier, założyłem mniejszą kartkę i wystukałem:
Interesantów przyjmuję tylko po uprzednim porozumieniu telefonicznym.
Janusz Meissner
Przypiąłem pluskiewkami tą deklarację na drzwiach i już miałem zasiąść do pisania, gdy zadzwonił
telefon.
- Czy jest panna Władzia?
- Nie ma tu żadnej Władzi. Z kim pan chce mówić?
- Jak to nie ma? Wyszła?
- Nie wiem, o jaką Władzię chodzi.
- Tę od rachuby. Z buchalterii. Przecież są godziny służbowe!
- U mnie - nie. I Władzi nie ma.
Obywatel u drugiego końca drutu zirytował się.
- Co to za kpiny? Ja was nauczę! Kto mówi?
- Syjamski następca tronu. A tam?
Tam trzaśnięto słuchawką, ja zaś - na wszelki wypadek - wyłączyłem telefon.
Maszyna szczerzyła klawisze w ironicznym uśmiechu. Wkręciłem jej papier z tytułem i wróciłem do
telefonu po zapałki.
Ktoś pukał do drzwi. Ręce mi opadły...
To były dwie panie: głuchawa, uśmiechająca się staruszka o wyglądzie wesołej wiedźmy i młodsza od
niej, sucha tyka, w binoklach, z wąsikiem; coś pośredniego między żandarmem a nauczycielką
arytmetyki.
- Panie darują, ale jestem zajęty...
Tu wymowny gest w stronę kartki na drzwiach.
- Owszem, czytałyśmy - uśmiechnęła się czarownie koścista śmierć. - Ale my nie w żadnym interesie.
Zdecydowanie powiesiła parasol na wieszaku.
- To tutaj?
- Tutaj - odrzekłem, wskazując drzwi mojej pracowni.
Zasiadły w fotelach przy stoliku z gladiolusami. Ja - za biurkiem i maszyną. Tyka w binoklach „zagaiła”:
- Dowiedziałyśmy się, że pan wrócił z Anglii...
- Kilka lat temu - uzupełniłem.
- Ale myśmy się dowiedziały niedawno. I przyszłyśmy pana zobaczyć.
- Szalenie mi to pochlebia - rzekłem bez przekonania.
- Bo pan nie wie, jaki pan jest popularny - ciągnęła dalej, podczas gdy głucha Baba Jaga uśmiechała się
poprawiając skąpy kok na czubku głowy. - Pan jest naszym ideałem lotnika i bohatera. Po co pan tu
wrócił?!
- Nie rozumiem pytania - powiedziałem niebacznie, choć rozumiałem już dobrze, kogo mi zły los
zesłał na kark tym razem.
- Prędzej czy później pana zamkną albo wywiozą - oświadczyła podnosząc kościsty palec w górę.
- No - trzy lata już tu mieszkam...
- To niczego nie dowodzi. Boże! Pan ma radio?! Przywiózł je pan „stamtąd”?
- Nie. Krajowe. Bardzo dobry odbiornik.
- Zabiorą. W tych dniach mają odbierać. A ten dom... Podobno pan go kupił?
- Tak.
- Szkoda, że się pan do nas nie zwrócił. Jest śliczny dom na sprzedaż. W zakopiańskim stylu. Nie coś
takiego, jak to. Jak pan mógł w Zakopanem kupić taki dom?
- Mnie on odpowiada.
- Ja bym zabroniła budować takie domy - nowoczesne, i świerki pan wyciął?
- Wyciąłem, bo było ciemno. Lubię kwiaty...
- Widzę: gladiole. Ja bym tu zasadziła caprifolium.
- Hm...
- Więc pan tu już trzy lata...
- Trzy.
- I w ogóle pana nie widać. Nie udziela się pan.
- Pracuję, proszę pani.
- Ach, wiem. O tym czerwonym pułku lotniczym pan pisał. Po cc pan sobie psuje opinię?
- ?
- No tak! Chyba, że pana zmusili?
- Nie. Nie zmusili mnie.
- To dziwne. Ale już my się panem zajmiemy. Od razu widać, że panu brak kontaktu ze
społeczeństwem. A tu są ludzie, proszę pana. Tacy, którzy się nie poddają i wierzą, że przyjdzie
zmiana... Słucha pan „Głosu Ameryki”?
- Czasem. Ale to przecież brednie.
- Co też pan mówi! Inaczej pana sobie wyobrażałam. Zupełnie inaczej.
Odrzekłem, że nic na to nie poradzę, a co do „kontaktu ze społeczeństwem” obejdę się bez jej
pomocy. Głucha wiedźma krzyknęła ni stąd, ni zowąd, że się strasznie cieszy i czy bym nie przyszedł
do nich na kawę.
Podziękowałem i zapewniłem ją, że nie przyjdę, ale nie dosłyszała i rozpłynęła się w uśmiechu,
obiecując rogaliki z masłem (do tej kawy).
Wyprawiłem je wreszcie, ale gdy już zdecydowałem się na „Mój warsztat pracy”, musiałem otworzyć
drzwi po raz siódmy.
Jakiś zamaszysty, czerwony na gębie olbrzym rzucił mi się na szyję.
- Kopę lat, chłopie kochany!
Dusząc się w jego uścisku, na próżno usiłowałem odgadnąć, kto to może być. On zaś puścił mnie
wreszcie, odsunął na długość swych potężnych ramion i przyjrzał mi się uważnie, z widocznym
rozrzewnieniem.
- Nic się nie zmieniłeś od szkolnych czasów - oświadczył. - Wyobraź sobie - poznałem cię przez okno.
Przechodziłem tu obok, patrzę: on czy nie on? I, uważasz, po naszemu, po kawaleryjsku - za rogi
diabła! To już, zdaje się, Napoleon powiedział, że „szybkiej decyzji towarzyszy zwycięstwo”, co?
- Zdaje się. Cóż u... ciebie słychać? - spytałem głupio.
Wywołało to potok zwierzeń, z których wywnioskowałem, że chyba istotnie ten Ali Baba niegdyś był
moim kolegą szkolnym. Ale w żaden sposób nie mogłem sobie przypomnieć, jak się nazywa.
- Więc ty tu stale w Zakopanem? - zadał retoryczne pytanie. - Mądrze, chłopie kochany! Spokój, cisza,
warunki, panie, prima. Tylko - wiesz? Trochę tu odludnie. Nie nudzisz się czasem?
- Czasem tak - odrzekłem pomyślawszy, że takie odwiedziny, jak te, których doświadczałem przez całe
popołudnie, mogłyby znudzić nawet anioła.
- O właśnie! - ucieszył się. - Wiesz co? Musimy oblać to spotkanie. Ba, po tylu latach! Co? Chodźmy
gdzie na jednego.
Spojrzałem na maszynę z pustym arkuszem papieru i tytułem: „Mój warsztat pracy”. Machnąłem
ręką: nie napiszę dziś tego felietonu...
Popiliśmy nielicho. Ja - z rozpaczy, że mi nie dają pracować; Ali Baba z radości, że mnie tak
niespodzianie odnalazł.
Późnym wieczorem wracaliśmy pustymi Krupówkami. Na rogu Witkiewicza mój Ali Baba zaczął się ze
mną żegnać. Uścisnęliśmy się serdecznie: tyle wspomnień ze szkolnej ławy!...
Już miał odejść w swoją stronę, gdy sobie coś przypomniał.
- Ale, prawda! - wykrzyknął. - A czy ty, bracie, pamiętasz tego Janusza Meissnera? Taki blondyn.
Siedział ze Skinderem w jednej ławce. Osioł był patentowany i nic się nie uczył. Potem podobno
został lotnikiem...
- Meissnera? - zastanowiłem się. - Owszem pamiętam. Zeszedł na psy, bracie: pisarzem, uważasz
został. Ale nie wiem, co się z nim teraz dzieje. No - serwus. Bywaj zdrów.
- Dobranoc, kochany, dobranoc! - powiedział Ali Baba.
Wróciłem do domu koło drugiej. Co za błogi spokój: noc, telefon nie dzwoni, nikt się nie dobija do
drzwi, nikt mnie teraz nie odwiedzi. Na biurku stoi wierna, zawsze gotowa do usług maszyna ze
świeżym arkuszem papieru i tytułem: „Mój warsztat pracy”
Siadłem i piszę.
Znarowiony baran
Jakoś chyba przed miesiącem postanowiłem zrobić porządek na półce z czasopismami. Nagromadziło
się tego sporo, więc zamierzałem ofiarować posegregowane roczniki miejscowemu szpitalowi jako
lekturę dla chorych. Właśnie ułożyłem na podłodze niemal cały rocznik pewnego krakowskiego
tygodnika literackiego, który nieopatrznie zaprenumerowałem, a którego w żaden sposób nie da się
czytać (taki jest nudny i jałowy), gdy ktoś zadzwonił do drzwi wejściowych.
Poszedłem otworzyć. Był to mój stary przyjaciel, Zygmunt, lub raczej - cień tego człowieka: szkielet,
skóra i kości! Ledwie go poznałem...
- Co się z tobą stało?! - zawołałem zdumiony i przerażony Jego wyglądem.
Machnął rękawem, w którym można się było domyśleć istnienia piszczeli.
- Opowiem ci - mruknął.
Pomogłem mu się rozebrać. Ostrożnie, w obawie, żeby się nie rozsypał, posadziłem go na fotelu
w moim pokoju, po czym pobiegłem do piwnicy po butelkę wina, żeby go pokrzepić.
Przez głowę przelatywały mi tymczasem najrozmaitsze przypuszczenia: rak? jakaś tragedia rodzinna?
ruina materialna?...
Bardzo mi go było żal. Znamy się od jakich trzydziestu lat.
Podczas ostatniej wojny lataliśmy w jednej załodze. Zawsze pomagaliśmy sobie wzajemnie.
Zygmunt był optymistą, wagi około dziewięćdziesięciu pięciu kilogramów. Jak daleko sięgam
pamięcią, nigdy nie chorował. (Raz go tylko brzuch bolał po wędzonym śledziu gotowanym w mleku -
to taka szkocka potrawa). I oto teraz...
Wróciłem z tym winem, napełniłem kieliszki, poczęstowałem go papierosem. Patrzył na mnie z nikłym
uśmiechem na pergaminowej twarzy. Nie miałem odwagi ponowić pytania, on zaś palił przez chwilę
w milczeniu, pociągnął łyk „porzeczkowego” i spytał:
- Widzisz, jak ja wyglądam?
Skinąłem głową ze współczuciem, a on powiada:
- Wszystko to przez jednego barana...
Wydało mi się, że się przesłyszałem.
- Przez barana? - powtórzyłem.
- Tak, przez barana - odrzekł. - Jeśli to bydlę nadal będzie mnie prześladowało, to chyba zwariuję.
Pomyślałem, że widocznie już jest na najlepszej drodze: baran go prześladuje! Biedak...
- Jak wiesz, mam liczne i bardzo różnorodne zamiłowania - powiedział Zygmunt i zrobił krótką pauzę,
zapewne po to, żebym sobie te jego zamiłowania uprzytomnił.
Zrobiłem błyskawiczny przegląd w pamięci: hodował króliki, łowił ryby, robił jakieś piekielne nalewki
ziołowe, tak mocne, że oczy stawały w słup i człowiek przez dobrą chwilę nie mógł tchu złapać
wychyliwszy kieliszek tej trucizny. Poza tym... hm... ostatnie jego „zamiłowanie” miało włosy blond
i marzące niebieskie oczy. Więcej na razie nie mogłem sobie przypomnieć.
Dopomógł mi.
- Zawsze na przykład zajmowały mnie różne problemy psychofizyczne - oświadczył. - Między innymi:
problem snu.
- Ciekawe - mruknąłem zachęcająco.
Ale Zygmunt nie potrzebował już zachęty: pragnął się wypowiedzieć, całkowicie powierzając mi swoje
troski.
- Otóż po kilku latach badań tego zagadnienia - ciągnął dalej - doszedłem niedawno do ciekawego
wniosku, że jak się człowiek wyśpi, to się lepiej czuje.
- Zdumiewające - bąknąłem.
- I wyobraź sobie: nagle przestałem sypiać! - wypalił dobitnie. Męczę się tak już od kilku tygodni -
mówił dalej po chwili, zaciągając się dymem papierosa. - Czego ja nie próbowałem, żeby usnąć!
Zażywałem brom i walerianę, moczyłem nogi w zimnej wodzie, ssałem makówki i - nic! Próbowałem
czytać coś nudnego „do poduszki” - nie pomogło. W każdym utworze, choćby najmniej udatnym,
znajdzie się coś - jakaś myśl, jakiś wątek, który pobudza wyobraźnię, zaprząta umysł i wtedy, bracie,
koniec: nie mogę już usnąć. Wreszcie przypadkiem przeczytałem w „Przekroju” bardzo rzeczowy
artykuł o spaniu i, cóż, tonący brzytwy się chwyta: poszedłem za radą jednej z korespondentek tego
znakomitego tygodnika. Ta doświadczona osoba radziła, uważasz, bliźnim cierpiącym na bezsenność
liczyć barany.
Oho - pomyślałem - wraca mu. - Jak to rozumiesz? - spytałem niepewnie.
- To bardzo prosta sprawa - odrzekł z westchnieniem. - Kładziesz się, bracie, do łóżka, gasisz światło,
zamykasz oczy i wyobrażasz sobie dużą szopę z otwartymi wrotami, a na wprost tych wrót - niski
płotek. I - że z szopy wychodzą kolejno barany, jeden za drugim, i skaczą, uważasz, przez ten płotek.
A ty liczysz: jeden baran, dwa barany, trzy barany, cztery barany, pięć baranów... póki nie uśniesz.
Spróbuj. Zobaczysz, jak to usypiająco działa.
- I na ciebie też podziałało?
- Jeszcze jak! - westchnął znowu. - Przy dwudziestym baranie kleiły mi się powieki, dwudziestego
ósmego widziałem jak przez mgłę, trzydziestego już zwykle nie pamiętałem, bo spałem twardo jak
kamień. No i po trzech nocach wszystko przepadło! - wykrzyknął.
Pochylił się ku mnie i dobitnie powiedział:
- Za czwartym razem dwudziesty piąty baran nie chciał skoczyć! Rozpędził się, podbiegł do płotka,
spojrzał na mnie i - nie skoczył... Czekam minutę, dwie - nie skacze. Dwudziesty szósty wylazł już
z szopy, dwudziesty siódmy wystawił łeb, bo go dwudziesty ósmy tryka z tyłu, wszyscy czekamy, a to
bydlę stoi przed płotem, robi głupie miny i nie skacze!
- Straszne... - szepnąłem bardzo przejęty, napełniając kieliszki.
Zygmunt przepłukał gardło „porzeczkowym” i mówił dalej:
- Naturalnie wybiło mnie to ze snu; do rana oka nie zmrużyłem. Ale co gorsze, nie mogłem usnąć
także nazajutrz i przez cały następny tydzień. Kładłem się, uważasz, senny jak listopadowa mucha
i zaczynałem liczyć, ale senność opuszczała mnie już przy pierwszym tuzinie baranów. Wiedziałem
przecież z góry, że dwudziesty piąty za żadne skarby nie skoczy...
- No to po diabła je liczyłeś? - zapytałem. - Może gdybyś...
- Oczywiście - przerwał mi spokojnie. - Spróbowałem raz nie liczyć i zasnąłem. Ale tylko na chwilę, bo
ten dwudziesty piąty zaraz mi się przyśnił i od razu się obudziłem. Potem jeszcze próbowałem zamiast
baranów liczyć konie i krowy. I wiesz co? Dwadzieścia cztery konie przeskoczyły kolejno przez płotek,
a zamiast dwudziestego piątego wybiegł z szopy baran. I nie skoczył!!! To samo powtórzyło się
z krowami...
- Biedaku... - powiedziałem ze współczuciem.
- Przypomniałem sobie wtedy Braci Rojków - ciągnął dalej Zygmunt zmęczonym, cichym głosem. -
Tych z „Przekroju”. Oni tam, uważasz, ciągle z tym Dr. K. o różnych sprawach zdrowotnych, więc -
myślę - może z nimi pójdzie lepiej; chłopaki oblatane, uprzejme - spróbuję. Spróbowałem. Owszem,
nie mogę powiedzieć: skakali przez ten płotek wcale nie gorzej niż krowy. Parami, uważasz, trzymając
się za ręce. Ale jak już dwadzieścia cztery pary Braci Rojków skoczyło, a dwudziesta piąta
w mazurowym tempie biegła ku płotkowi, z szopy wypadł baran, minął ich i zabiegł im drogę...
A propos - Zygmunt ożywił się nagłe. - Ilu ich jest właściwie?
- Kogo? - spytałem niezbyt domyślnie.
- No, tych Braci Rojków.
Nie umiałem odpowiedzieć na to pytanie; redakcja trzyma takie sprawy w ścisłej tajemnicy. Ale
Zygmuntowi nie zależało specjalnie na tej wiadomości. Zaprzątała go myśl o własnych cierpieniach.
- Mój kochany - powiedział patrząc na mnie żałośnie - czyżby lekarze, którzy podobno już nawet na
katar wynaleźli jakiś niezawodny środek, nie mogli wynaleźć jakiegoś sposobu na tego drania, barana,
żeby skakał, jak na niego przychodzi kolej? Albo żeby chociaż nie przeszkadzał innym?...
Zapewniłem go, że lekarze zrobią wszystko, aby mu w tej sprawie pomóc. Mam wśród nich kilku
przyjaciół (między innymi także psychiatrę).
Zjedliśmy kolację i „udaliśmy się na spoczynek” (żeby nie powiedzieć „poszliśmy spać”, bo to ostatnie
mogło się odnosić tylko do mnie).
- Daj mi coś do czytania - powiedział jeszcze Zygmunt. - i tak nie usnę...
Wtedy coś mnie tknęło. Na podłodze leżał stos numerów tygodnika, na którego treść składają się
przeważnie panegiryki Iksa o twórczości Igreka i dytyramby Igreka o dziełach Iksa. Dałem to
Zygmuntowi.
Nie liczyłem ani baranów, ani Braci Rojków i usnąłem bardzo prędko. Nazajutrz wstałem trochę
później niż zwykle i zająłem się przyrządzaniem śniadania. Żona wyjechała na parę dni, więc sam
musiałem gospodarować. Z pokoju gościnnego dobiegał mnie jakiś jednostajny szmer, ale nie
wchodziłem tam, póki nie stłukłem maselniczki usiłując w nią wtłoczyć zmarznięte masło i póki mi nie
wykipiało mleko. Wtedy zawołałem na Zygmunta żeby wstawał, bo śniadanie gotowe.
Nie odezwał się wcale, więc zajrzałem do niego.
Spał! Pierwszy numer tygodnika literackiego leżał na jego kołdrze, on zaś chrapał, aż szyby drżały.
Ledwie zdołałem go obudzić. Okazało się, że zasnął w połowie artykułu wstępnego.
Zjedliśmy śniadanie, ja poszedłem się golić, a on postanowił tymczasem dokończyć lektury i - usnął
znowu.
Był u mnie przez tydzień. Przeczytał w tym czasie całą pierwszą stronę i przespał sto czterdzieści
godzin. Pozostałe dwadzieścia osiem poświęcał na jedzenie i inne konieczne potrzeby.
Potem odjechał, zabierając cały rocznik. (Nie został prenumeratorem tego zbawiennego czasopisma).
- To, co mam, wystarczy mi na kilka lat - oświadczył. - A potem będzie można znów od początku.
Wczoraj dostałem od niego list. Sypia doskonale. Pisze, że nic równie nudnego i usypiającego w życiu
nie czytał. Nawet ten dwudziesty piąty baran tego nie wytrzymał!
Wycieczka na dno morza
Zaczęło się od tego, że z dyrekcji Polskiego Ratownictwa Okrętowego odesłano mnie do lekarza. Nie
do psychiatry zresztą, tylko do kierownika Portowego Ośrodka Zdrowia, doktora Wiczyka. Żeby mnie
zbadał i zaświadczył, że mogę nurkować.
Kapitan Żeglugi Wielkiej, Witold Poinc - ten co w roku 1949 podniósł z dna morskiego s/s „Lecha”,
który zatonął na głębokości osiemnastu metrów i którego żadna firma zagraniczna nie podjęła się
stamtąd wydostać - oświadczył, że owszem, wszystko mi ułatwi, ale bez świadectwa lekarskiego - ani
rusz!
Poszedłem więc do doktora Wiczyka.
Opuka mnie, przekona się, że mam serce i płuca nie bardzo jeszcze zdezelowane, machnie to
świadectwo i po kłopocie - myślałem.
Ale doktor Wiczyk też nie chciał ryzykować.
- Ja mam brać na swoje sumienie, że kraj okryje się żałobą, jak tam panu coś nawali?! Mowy nie ma.
I wezwał na konsylium doktor Klonowiecką.
Pukali, słuchali, kazali mi zrobić dwadzieścia przysiadów, kłaść się, wstawać, zmierzyli ciśnienie krwi
i w ogóle znęcali się nade mną chyba z godzinę, lecz nie udało im się: byłem zdrów jak ryba (która -
jak wiadomo - przeważnie nurkuje!).
Myślałem, że to już wystarczy. Ale gdzie tam! Kazali mi iść do zakładu Roentgena do szpitala, na
elektrokardiogram, prześwietlić klatkę piersiową i do specjalisty-laryngologa, żeby mi zbadał uszy,
nos i gardło. Wszystko z troski o ten kraj - żeby nie musiał po mnie nosić żałoby!
Bardzo mi to pochlebiało, a przy tym bardzo chciałem spróbować nurkowania, więc poszedłem.
Po trzech dniach, odbywszy owe badania lekarskie i zebrawszy konieczne świadectwa, kardiogramy
i klisze, otrzymałem wreszcie zaświadczenie, że mogę bez szkody dla zdrowia nurkować do głębokości
piętnastu metrów. Doktor Wiczyk pobłogosławił mnie słuchawką i wróciłem do dyrekcji Polskiego
Ratownictwa Okrętowego, aby z kolei oddać się w ręce llpt. Poinca.
Tam już wszystko poszło gładko: wsiadłem do motorówki i w kwadrans później wylądowałem na
pokładzie zardzewiałego wraku starego niemieckiego okrętu-celu, który marynarka wojenna Hitlera
zostawiła na pamiątkę na dnie u wejścia do jednego z basenów w porcie gdyńskim, zagradzając nim
drogę.
Obecnie ten wrak, wydobyty już częściowo, ustawiono przy brzegu Rozewia. Trzeba go wyłatać
i uszczelnić, aby mógł zostać wynurzony całkowicie i odholowany na stocznię, gdzie bądź potną go na
złom, bądź zrobią z niego inny użytek.
Burty i główny pokład wraku wystają na pół metra z wody. Nadbudówki przerobiono na
prowizoryczne pomieszczenia załogi, biuro kierownictwa robót, magazyn i kuchnię. Przebywa tam
stale kilku nurków wraz z obsługą, bo praca nad uszczelnieniem licznych dziur w kadłubie potrwa
jeszcze kilka miesięcy.
Poznaję kierownika robót i dwu nurków, którzy oprowadzają mnie po pokładzie. Jeden z nich -
Żurawski - będzie mi towarzyszył pod wodą.
- No to ubierzcie kolegę Meissnera - zwraca się do niego kierownik.
Żurawski prowadzi mnie do „szatni”. Zdejmuję wierzchnie ubranie, pozostaję w bieliźnie
i skarpetkach, a na to zaczynam wciągać: trzy grube wełniane swetry, trzy pary „niewymownych” z
tegoż materiału i trzy pary pończoch sięgających do połowy uda...
Robi mi się gorąco, ale mój opiekun powiada, że pod wodą będzie w sam raz: na dwunastu metrach
pod powierzchnią temperatura waha się od trzech do pięciu stopni powyżej zera.
Jeszcze miękka wełniana mycka z czerwonym pomponem, drewniane chodaki i - idziemy na pokład,
gdzie w pobliżu drabinki umocowanej po zewnętrznej stronie burty przygotowano resztę mego
garnituru.
Dwaj sygnaliści nawlekają na mnie sztywny, gruby nieprzemakalny kombinezon. Włazi się w to
odzienie przez górny okrągły otwór, z którego później wystaje tylko głowa. Nogawki zakończone są
stopami, a rękawy ciasnymi gumowymi mankietami, przez które można ostatecznie przecisnąć
dłonie, jeśli się człowiek bardzo uprze.
Uparłem się i przy ludzkiej pomocy jakoś to poszło.
Naciągnięto mi gumowe rękawice - też z ciasnymi mankietami, które ściskają mankiety rękawów i w
ten sposób uszczelniają hermetycznie kombinezon.
Potem - buty. Nie: buciary! Każdy z nich waży siedem i pół kilograma; mają ołowiane podeszwy,
a nosy z mosiądzu. (Najgorszemu wrogowi nie życzę, żeby go jaki nurek kopnął takim butem
w kostkę).
Potem - ochronna płyta mosiężna na piersi, szczelnie na gamowym pierścieniu przymocowana do
otworu włazowego. Potem - pas z ołowianymi ciężarkami.
Wreszcie - gdy człowiek czuje się jak nadmiernie objuczony osioł, którego ponadto dosiadł tłusty
arabski kupiec - nakładają mu hełm.
Pierwszym warunkiem pomyślnego odbycia tej ostatniej operacji jest posiadanie krótkiego nosa,
najlepiej z natury już przypłaszczonego. Ja - niestety - mam nos wcale pokaźnych rozmiarów
i bynajmniej nie przypłaszczony... Toteż były z nim pewne kłopoty, nawet dosyć bolesne.
No - jestem prawie gotów. Próbuję, czy kontakt do dzwonka telefonu działa jak należy: przyciskam
brodą guzik umieszczony w odpowiednim miejscu w hełmie i słyszę dźwięczny trel z głośnika, który
stoi poza mną na pokładzie. W porządku.
Żurawski przypomina mi, żebym co jakiś czas otwierał zawór wypuszczający nadmiar powietrza, bo
„będę za lekki” i może mnie wyrzucić na powierzchnię. Ten zawór znajduje się również wewnątrz
hełmu, z prawej strony u góry, nieco w tyle. Wystarczy przechylić głowę, aby go nacisnąć.
- O właśnie: tak! Teraz już można schodzić. Szybkę przed twarzą zakręcimy, jak już będziemy do pasa
w wodzie.
Wstaję dźwigając osiemdziesiąt kilogramów ekwipunku i ciężar własny - siedemdziesiąt dwa. Razem
przeszło sto pięćdziesiąt kilo... Poruszam się jak słoń, który zjadł pół wagonu jarzyn i popił cysterną
wody.
Odwracam się tyłem przy drabince, chwytam mocno poręcze i powoli złażę w dół. Gdy woda sięga mi
powyżej pasa, mój hełm znajduje się na poziomie pokładu.
- Stop!
Aha: ta szklana szybka. Wkręcają mi ją w gwintowany okrągły otwór hełmu na wprost twarzy.
Jednocześnie zaczyna działać pompa: po krótkiej chwili duszności czuję przepływ świeżego powietrza.
Schodzę niżej i przed zanurzeniem głowy spoglądam jeszcze na pokład. Sygnalista stoi nade mną,
trzymając moje przewody: gumowego węża i linę bezpieczeństwa z kablem telefonicznym.
Jeszcze dwa, trzy szczeble i noga nie znajduje oparcia. Puszczam poręcze.
Otacza mnie mętna zieleń prześwietlona słońcem. Słyszę, jak bańki powietrza bulgocą u wylotu
zaworu.
Podnoszę głowę i widzę nad sobą oddalającą się, połyskliwą powierzchnię lekko falującej wody:
sygnalista z wolna opuszcza mnie coraz głębiej.
Czuję ucisk w uszach, oddycham z pewnym wysiłkiem. To zapewne z powodu nadmiaru powietrza.
Przechylam głowę, naciskam zawór. Rozlega się głośne bulgotanie i natychmiast staję się cięższy.
Jednocześnie czuję, jak napór wody obciska na mnie kombinezon i - ucisk w uszach znika.
Ktoś z pokładu przez telefon pyta, jak się czuję.
- Zupełnie dobrze - mówię.
- Podciągniemy was wzdłuż burty do dziury, którą będziemy łatać.
- Zgoda. Ciągnijcie.
Ledwie dostrzegalnie przesuwam się pod wodą wisząc na linie. Jakaś nieduża ryba płynie naprzeciw
i mija mnie „z prawej burty” - wbrew przepisom nawigacyjnym. Robi się ciemniej - widocznie
opuszczono mnie niżej.
Wtem jakaś ogromna, ceglastoczerwona masa z czarną jamą pośrodku zjawia się tuż przede mną.
- Jesteście na wprost dziury wyrwanej w burcie pod linią wodną - mówi do mnie kierownik robót. -
Zaraz tam do was dołączy Żurawski.
Chwytam za ostry brzeg rozdartej wybuchem żelaznej płyty i przyciągam się do otworu. Wewnątrz nic
nie widać: mętne, rozproszone światło nie dochodzi tam wcale. Natomiast z powierzchni kadłuba
wraku przy każdym dotknięciu podnosi się jak by tuman pyłu. Jest to istotnie pył: drobniutkie
cząsteczki wodorostów, szlam, plankton, zawiesiny wszelkich zanieczyszczeń wody morskiej
w pobliżu portu osiadają tam z biegiem czasu, podobnie jak kurz osiada na sprzętach w miejskich
mieszkaniach.
Lecz oto widzę nogi jakiegoś olbrzyma, który opuszcza się obok mnie. To Żurawski. W rzeczywistości
jest zaledwie średniego wzrostu, ale złudzenie optyczne czyni z niego w moich oczach trzymetrowego
wielkoluda.
Zatrzymuje się, obiema rękami obejmuje mój hełm i skłania się ku mnie, tak że stukamy się żelaznymi
łbami. Wygląda to zapewne dziwacznie - może jak konwencjonalne powitanie dwóch ludzi z innej
planety. Ale nie chodzi tu ani o powitanie, ani o żaden „podwodny obyczaj”. Po prostu Żurawski chce
mi powiedzieć, że zaraz opuszczą nam z pokładu tlenowodorowy palnik do cięcia metali.
Słyszę jego słowa jakby przez ścianę, a zaraz po nich - warkot, podobny do ryku silnika lotniczego na
pełnym gazie.
Rozglądam się na wszystkie strony i wreszcie znajduję przyczynę tego potężniejącego grzmotu: palnik
zjeżdża ku nam, warcząc, bulgocząc, plując błękitnym płomieniem.
Jakże się to może palić pod wodą? Jakim cudem można tam rozżarzyć metal do białości; ba - stopić go
i przeciąć?!
Cudów oczywiście nie ma. Jest tylko nieograniczona pomysłowość ludzka; geniusz, który ujarzmia
przyrodę.
Palnik składa się z trzech rur, osadzonych koncentrycznie jedna w drugiej. Przez środkową płynie
strumień tlenu; przez tę, która ją otacza jakby pierścieniem - wodór; przez zewnętrzną, obejmującą
tamte obie - powietrze. Tym sposobem tlen i wodór płoną nie w wodzie, lecz w dużym bąblu
powietrza, który tworzy się pod odpowiednim ciśnieniem u wylotu palnika. Wreszcie rury tlenowa
i wodorowa połączone są - każda oddzielnym przewodem - z butlami zawierającymi sprężony gaz,
a rura powietrzna - z pompą tłoczącą powietrze. Dzięki temu można dowolnie regulować ciśnienie
w każdym przewodzie, powiększać lub zmniejszać bąbel powietrza, wydłużać lub skracać płomień.
Cały ten aparat bynajmniej nie jest hałaśliwy na powierzchni, ale pod wodą zachowuje się jak oszalała
bateria dział szybkostrzelnych. Aż strach ująć gada za metalową szyję z najeżonymi kranami
regulacyjnymi.
Zbieram się jednak na odwagę, ponieważ Żurawski czyni zachęcające gesty i ponieważ umówiliśmy
się uprzednio, że sam będę próbował, „jak się pracuje pod wodą”. Tylko że plujący ogniem smok
jakoś wymyka się mojej dłoni: w żaden sposób nie mogę go schwytać...
To znów złudzenie optyczne: każdy przedmiot wydaje się tu bliższy, niż jest w istocie. Dopiero gdy
patrzę jednocześnie na moją dłoń i na uchwyt palnika, dostrzegam, że trzeba sięgnąć dalej.
- No - jest!
Próbuję ustalić płomień na rozpoczętej linii cięcia poniżej zadziorów grubej żelaznej blachy, które
sterczą z burty rozwalonej wybuchem.
Mowy nie ma, żeby się to dało zrobić. Czuję się jak nitka pajęczyny znoszona każdym najlżejszym
powiewem. Muszę się trzymać jedną ręką brzegu wyrwy, i wtedy palnik skacze mi w dłoni jak pies,
który chciałby urwać się z łańcucha; jeżeli zaś ujmę bestię oburącz - odpływam od kadłuba wraku...
Ostatecznie po wielu usiłowaniach zdołałem wyciąć w żelaznej płycie coś w rodzaju węża, który
usiłuje zwichnąć sobie kręgosłup.
Nie, nikt chyba nie potrafi ciąć tego żelastwa prosto, jak należy!
Oddaję palnik Żurawskiemu.
- Pokażcie wy!
Widzę przez szybę w hełmie, jak nurek śmieje się pokazując zdrowe zęby. Palnik w jego dłoni
zachowuje się zupełnie inaczej niż w mojej: oto wściekle parskająca bania powietrza rozpłaszcza się
na pancernej płycie wraku; błękitny płomień dotyka żelaza, które gwałtownie czerwieni się, bieleje,
i po sekundzie - tryskają iskry! Całe snopy iskier, gasnących natychmiast przy zetknięciu z wodą.
Dokoła rozpalonej, syczącej płyty wali para i bąble wrzątku, a w miarę jak palnik w dłoni Żurawskiego
przesuwa się w prawo, widać coraz dłuższą, prostą, zupełnie prostą szczelinę cięcia.
Z kolei opuszczają nam na cienkiej lince młot i znów próbuję uderzyć nim w sterczący zadzior blachy.
Ale gdzie tam! Młot, szelma, stoi w miejscu, a ja - zamiast się nim zamachnąć - podjeżdżam w górę i w
dół, kłaniam się na lewo i na prawo...
Podobnie jest z działkiem do wstrzeliwania gwintowanych sworzni, a gdy przychodzi do ich
wkręcania, na każde ćwierć obrotu klucza wykonuję dwa „salto mortale” w zwolnionym tempie.
Natomiast Żurawski posługuje się wszystkimi narzędziami nie gorzej niż nad powierzchnią wody!
Zmęczyłem się, jak bym wyrobił ze cztery normy ciężkiej pracy, więc odsyłamy narzędzia na pokład
i prosimy, żeby nas opuszczono niżej - na samo dno.
Ciśnienie szybko wzrasta, obejmuje mnie za nogi, ściska tułów. Ktoś mówi do mnie przez telefon:
- Podciągniemy was pod rufę.
Widzę, jak przed szybą mego hełmu przesuwa się obrośnięta wodorostami burta. Lecz co się stało
z moim lewym ramieniem? Jakaś siła unosi je w górę i odciąga w bok. Na próżno staram się zgiąć rękę
w łokciu: rękaw mego kombinezonu nadął się powietrzem jak balon na uwięzi, zesztywniał i sterczy
twardo, nie poddając się żadnym wysiłkom z mej strony. W dodatku - dopiero teraz to zauważyłem -
powietrzny przewód gumowy i lina bezpieczeństwa owinęły się dokoła niego i zamiast z tyłu hełmu,
mam je pod pachą!
Wyginam się na wszystkie strony, aby się wyplątać - na nic!
Żurawski śpieszy mi z pomocą, ale tymczasem zapominam o regulacji powietrza. I nagle czuję, że jadę
w górę, bynajmniej zresztą nie w pozycji stojącej, lecz tak, iż pierwszą częścią ciała, która wyskoczy
z wody i ukaże się na powierzchni zdumionym oczom sygnalisty i całej załogi - będzie z pewnością
moje... hm... siedzenie!
To dlatego, że zgiąłem się wpół: powietrze z hełmu przeniosło się do nogawek i... właśnie w to
miejsce, które - o zgrozo! - holuje mnie w górę... Co za kompromitacja!
Rozpaczliwie walczę z własnym ciałem, naciskam zawór wypustowy i wreszcie udaje mi się
wyprostować. Natychmiast opadam w dół jak kamień i po chwili staję na dnie obok Żurawskiego.
Uff! Udało się: mam tylko jednego świadka tej przygody, no i ostatecznie jakoś przecież dałem sobie
radę.
Od powierzchni morza dzieli mnie teraz warstwa wody wysokości czteropiętrowej kamienicy. To już
jest coś, jak na pierwsze doświadczenia! Ale czuję się trochę „wypompowany”, więc obejrzawszy rufę
i połaziwszy trochę po grząskim gliniastym gruncie, co wcale nie jest łatwe, mam dosyć.
Naciskam brodą kontakt telefonu.
- Na pokładzie!
- Na pokładzie - odpowiada głos kierownika robót. - O co chodzi?
- Jak długo jestem pod wodą?
- Dwadzieścia siedem minut. Trochę za wiele jak na pierwszy raz. Podciągniemy was do drabinki.
Obyś żył sto lat w zdrowiu i miał liczne potomstwo - błogosławię go w duchu. - Ha, trudno - mówię na
głos. - Jak trzeba, to podciągajcie...
Kiedy byłem bardzo młody i bardzo niemądry, założyłem się z pewną uroczą osobą, że w dziesięć
minut wejdę na najwyższą platformę wieży Eiffla. Urocza osoba miała lat osiemnaście; schody wieży
Eiffla mają 1792 stopnie... Urocza osoba pojechała windą, ja pognałem w górę po owych schodach.
Założyliśmy się naturalnie o jeden jej pocałunek.
Wygrałem ten zakład, ale nie byłem w stanie zainkasować wygranej: dyszałem jak parowóz, a serce
właziło mi do gardła... Bądź co bądź jednak zaimponowałem uroczej osobie i później... Ale to już
całkiem inna historia.
Ten mój młodzieńczy wyczyn przypomniał mi się, gdy wyłaziłem z wody po ośmiu szczeblach drabinki
na pokład. Owe osiem szczebli pokonałem równo w minutę, i to tylko dlatego że uwziąłem się wejść
sam, bez niczyjej pomocy. Ale już myślałem, że nie wejdę: wtedy na wieżę Eiffla było znacznie łatwiej!
Nikomu też nie zaimponowałem tym razem, natomiast zaimponował mi Żurawski, który wspiął się za
mną w takim tempie w jakim ja niegdyś zdobyłem 1792 stopnie paryskiej wieży.
Rozebrano nas obu i - dziś myślę, że nie oddałbym chwili uwolnienia się od osiemdziesięciu
kilogramów ekwipunku podwodnego, nawet za osiemdziesiąt pocałunków uroczej osoby.
Tu muszę się zastrzec, że nie wiem, co o tym sądzi Żurawski: nie rozmawiałem z nim na ten temat.
Część II
Opowiadania
Na skrzydłach burzy
Naprzód! - zakomenderował Ścieszyc.
Barki ośmiu ludzi pochyliły się w przód. Zaczęli iść równym, miarowym krokiem. Ktoś liczył głośno:
- Raz - dwa - trzy - cztery...
Z wolna gumowe liny poczęły się naciągać, trąc lekko po gładkim wgięciu haka u spodu kadłuba.
Szybowiec poddał się nieco, tyle, na ile pozwalał luz sznura, który przytrzymywał go u kołka za
opierzeniem ogona.
Pilot obejrzał się: czy dobrze umocowano linkę i czy na czas jednym szarpnięciem będzie można ją
zerwać z uwięzi? Potem skupił całą uwagę na ciągnących.
Rozchodzili się pod kątem od siebie, po czterech z każdej strony, wprzęgnięci pracowicie wzdłuż
czarnego, elastycznego węża, jak jeńcy tatarscy prowadzeni na arkanie. Widział ich zgięte plecy
i miarowo pochylające się barki. Szli wolno, płynnie, jak rozwidlona za statkiem bruzda fal.
Czuł drzemiącą jeszcze, lecz mającą się za chwilę obudzić, coraz większą potencję siły, która wkrótce
wypchnie go w powietrze.
- Biegiem! - zawołał.
Zebrali się w sobie jak do skoku, wparli nogi w ziemię porosłą trawą, pochylili się niżej jeszcze -
pobiegli. Czarny, gumowy sznur ścieniał, zawibrował, wyciągnął się opornie, sięgnął aż na skraj
zbocza.
- Puść!
Lina zeskoczyła z kołka. Szarpnęło.
Szybowiec poderwał się z miejsca, jak strzała pomknął środkiem, między wydeptane smugi murawy,
śmignął w górę. Ścieszyc, wyzyskując całą jego szybkość, podciągnął jeszcze przód początkiem zbocza
i lecąc poziomo czekał na wznoszący prąd wiatru z południa, który powinien był wejść lada chwila
pod skrzydła.
Czuł pod sobą uciekające drobne fale powietrza, jak wymykały się głaszcząc leciutko nośne płaty. Nie
unosiły go: wstrzymywały nieco opadanie ku ziemi, tworząc łagodne garby na równej linii lotu;
podchodziły miękko, prześlizgiwały się niespodzianie, nikły. Szybowiec spływał po ich grzbietach coraz
wolniej i zaczynał grzęznąć w nurcie.
Wtem - trafił!
Mocny, gwałtowny strumień chwycił go i wyniósł aż na powierzchnię z toni drobniutkich,
niewidzialnych zmarszczek.
Długie, wąskie skrzydła znalazły oparcie i biorąc je pod swoje lotne płaszczyzny, dźwigały coraz wyżej
wrzeciono kadłuba wraz z pilotem.
W” ciszy ocknął się sepleniący szum pędu i przytłumił cykanie barografu. Fioletowa linia, kreślona
przez pióro na kartce białego papieru, zaczęła piąć się wzwyż. Ścieszyc nabierał wysokości.
Obejrzał się za siebie.
Szczyt Łysej Góry sterczał wyraźnie spośród otaczających lasów. Na prawo i na lewo ciągnęło się jak
okiem sięgnąć pasmo Gór Świętokrzyskich, przezierając tu i ówdzie spomiędzy ciemnej zieleni
zrębami bielejących kamieniołomów.
Wiedział, że ma przed sobą jeszcze z półtora kilometra terenu, nad którym niepodzielnie panuje prąd
wstępujący, kiedy wiatr wieje z południa. Potem nagle zaczynają się stromo opadające schody cisz
i głębokie studnie depresji, w które łatwo zapaść i stracić cały dorobek wysokości, zyskanej
z niemałym trudem po starcie. A on przecież nie mógł sobie na to teraz pozwolić. Te półtora
kilometra mogło mu wprawdzie dać jeszcze kilkanaście metrów wysokości, ale groziło każdej chwili
zapadnięciem w otchłań, z której nie było wyjścia.
Wolał nie ryzykować.
Oszczędnie, tyle tylko, ile koniecznie trzeba, pochylił szybowiec w przód dla nabrania szybkości. Kiedy
poczuł pewne oparcie w gęstniejącej strudze powietrza, położył go do zakrętu i z lekka podciągnął
żłobiąc w piersi wiatru rysę wirażu. Szerokie koryto prądu podparło go od spodu i rzuciło na wierzch
nurtu.
Wypłynął, ale zaraz zapadł o kilka metrów w mijających go szybciej podmuchach. Trzymał się, jak
mógł. Walczył o każdy cal, wdzierał się na każdy pagórek wiatru, wypływał na każdej fali
Pomimo to zniżał się jednak. Skrzydła traciły oparcie, jak by pozbawione pokrycia, tonęły w coraz
rzadszych warstwach powietrza. Wiatr opuszczał go, ginął. Wraz z nim zginąć mogła wszelka nadzieja
zwycięstwa.
Przedostatniego dnia zawodów, już po ustanowieniu nowego rekordu przez Ścieszyca, Berger przebył
sto kilometrów, lecąc od chmury do chmury i bijąc zwycięskie dotąd barwy Polaków na głowę.
Berger, uczeń Kronfelda i mistrz Szwajcarii.
Przyjechał własnym samochodem, wysławszy uprzednio swój szybowiec zapakowany w ogromną
skrzynię. Jego mechanicy pracowali w ciągu nocy, aby złożyć Fledermausa na czas.
Ale nazajutrz nie startował. Chodził, przyglądał się lotom, jeździł po całym terenie, studiował mapy
i przeglądał biuletyny meteorologiczne.
Minął dzień, potem drugi i trzeci. Berger nie latał. Zaczęto z niego pokpiwać. Nie zważał na to. Łaził
po zboczach, węszył między kamieniołomami, zwiedzał okolicę.
Po tygodniu wreszcie poleciał. Wszyscy z zaciekawieniem śledzili jego czarnego Fledermausa,
o grzebieniastych krawędziach skrzydeł. Oczekiwali czegoś nadzwyczajnego.
Ale on, wzniósłszy się nad miejscem startu na wysokość pięćdziesięciu metrów, po kilku minutach
splanował na lądowisko i zaraz kazał zaciągnąć szybowiec do namiotu. Potem znów zagłębił się
w obserwację lotów innych i studiował biuletyny.
Nastąpiło rozczarowanie i o Bergerze zaczęto mówić z lekceważeniem. Tymczasem Ścieszyc postawił
swój rekord przelatując wzdłuż całego pasma Gór Świętokrzyskich aż do Kielc. Inni też nie próżnowali
i gwiazda szwajcarskiego asa zbladła zupełnie.
Dopiero na dzień przed zakończeniem zawodów Berger pokazał, co umie. Przy słabym wietrze
południowym zdołał wdrapać się na 150 metrów i korzystając z napływających raz po raz obłoków,
pod którymi trafiał na wznoszące prądy termiczne, przeleciał okrągło 100 kilometrów. Jednocześnie
zdobył nowy rekord wysokości 2350 metrów nad poziomem startu.
Był to dla Ścieszyca cios nie lada. Jego młoda sława została od razu złamana, i to prawie bez możności
rewanżu w tym roku. Przegrał pod koniec partii i nie mógł się już odegrać. Został nagle usunięty
w cień, prosto z blasków mistrzostwa żaglowych lotów.
Nie poddał się przecież. Miał jeszcze jedną, ostatnią szansę i postanowił ją wyzyskać: ostatni dzień
zawodów.
Z początku szczęście zdawało mu się sprzyjać. Daleko na południu chmurzyło się i wiatr dął podczas
startu. Teraz jednak ustał zupełnie, choć chmury płynęły dalej, jakby własnym rozpędem. Szybowiec
trzymał się resztkami szybkości i - przepadając - docierał do zbocza niemal na poziomie startu. Widać
było, że niedługo już zdoła utrzymać się w powietrzu.
W górze musi być wiatr - pomyślał pilot. - Musi być bardzo silny wiatr, a tu, psiakrew!...
Klął, widząc, że ostatnia nadzieja rozpada się w gruzy.
Czemuż nie próbował poprzedniego dnia poprawić własnego rekordu? Czemu nie poleciał za
Bergerem w podróż po obłokach?
Zapomniał teraz, że jego szybowiec, cięższy od Fledermausa i o mniejszym wydłużeniu skrzydeł, nie
mógł przy wczorajszej, niemal bezwietrznej pogodzie współzawodniczyć z szybowcem Bergera. Że
zanim dostałby się w komin rozgrzanego pod cumulusem powietrza, zabrakłoby mu oparcia
w słabych podmuchach terenowych prądów. To, co zdawało się niemożliwe przed dwudziestu
czterema godzinami, przybrało teraz w jego myślach postać pominiętej okazji zwycięstwa.
Lecąc wzdłuż zbocza, tuż nad skrajem lasu, szukał wzrokiem miejsca do lądowania. Jednocześnie
wszystkimi nerwami wczuwał się w leciutkie kołysanie i zaledwie dostrzegalne drgania swego
„bociana”, chwytając każdy, najmniejszy nawet podmuch wiatru na ster, aby utrzymać się bodaj
o sekundę dłużej w powietrzu.
Nerwy, napięte i wyczulone przez oczekiwanie, zdawały się pękać i rozszczepiać na drobniutkie
włókna, spajane z powrotem siłą woli. Wytężona uwaga pochłaniała wszystkie myśli, skupiała je
w jedno pragnienie, tysiąckroć powtarzane, błagalne, to znów niecierpliwe jak głos instynktu
szukającego ratunku przed niebezpieczeństwem.
Wiatru! Za wszelką cenę wiatru!
Nagle - uderzył.
Krótkie tchnienie jak zdmuchnięcie świecy przemknęło pod skrzydłami szybowca, rzucając go w górę
i przepadając gdzieś bez śladu. Ale zaraz po nim przyszło drugie, trzecie, dziesiąte...
Były coraz gwałtowniejsze i coraz dłuższe. Jak łańcuch wzgórz powietrznych o coraz szerszych
grzbietach, sunących z południowego wschodu, od strony ciemnego horyzontu.
Długie skrzydła „bociana” zachybotały pod ich uderzeniami. Pod szybowcem zatańczyły
w konwulsjach nagłych rozkołychów kolumny drzew. Rzuciło w górę, w dół, na bok i znów w górę.
Zepchnęło szybowiec nad strome zbocze, tuż blisko.
Ścieszyc zobaczył przed sobą ziemię, jak ręką sięgnąć. Jakiś ogromny, rozrosły szeroko świerk, zgięty
w pokornym ukłonie przed nadchodzącą wichurą, wyrósł powyżej lewego skrzydła. Nie sposób było
go wyminąć.
Pilot poczuł, że lotka więźnie między gałęźmi, a gnany prądem „bocian” zatacza się nagle, pochyla się
na burtę i spada w dół bezwładnie jak kartka papieru.
Całym wysiłkiem ramienia sparował poślizg. Ziemia gnała skośnie z boku na jego spotkanie. W uszach
wył pęd.
Ale już płaty skrzydeł trafiły w łoże prądu i szybowiec zaczął się wznosić równolegle do stoku.
Przeniesie mnie przez grzbiet i rzuci na ziemię po tamtej stronie - pomyślał Ścieszyc.
I pomimo niebezpieczeństwa zaczepienia skrzydłem o wierzchołki drzew smaganych wiatrem, zwisł
wraz z szybowcem w ostrym wirażu. Pchnęło go bokiem, zahamowało w miejscu, zawróciło twarzą
pod wiatr.
Wtedy zobaczył burzę.
Gnała na chyżych kwadrygach kręcących się tumanów kurzu zaciągając niebo czarnosinym
pokrowcem chmur. Waliła z ciężkim turkotem grzmotów, wyrębując piorunami przestrzeń, spękana
w zygzaki błyskawic, daleka jeszcze, ale już straszna, opętana szaleństwem wichru, nie wzruszona
pokorą targanych za czuby drzew, zgniecionych u samej ziemi traw i wleczonych nisko dymów. Parła
na północ, wysyłając naprzód szarżujące szwadrony lekkich obłoków, toczyła się po owładniętej grozą
ziemi, zagarniała coraz więcej nieba, hucząc aż po krańce horyzontu.
Była wielka, potężna i nieunikniona jak przeznaczenie.
Ścieszyc zawahał się: czy szybowiec wytrzyma natarcie tej niczym nie wstrzymanej mocy? Czy
porwany nawałnicą, mały i słaby jak komar w porównaniu z pędem huraganu, nie zostanie strzaskany
w drzazgi pierwszym skrętem wiru?
Jeszcze czas było lądować. „Bocian”, spychany tyłem i jak latawiec biorący całą powierzchnią skrzydeł
wiatr pod siebie, znajdował się nad środkiem lądowiska. Można było zdążyć jeszcze przed burzą.
Ale tuż za myślą o niebezpieczeństwie płynęły inne - o zwycięskim locie.
Taka burza to był nie lada silnik, z którym przebyć można wiele ponad sto kilometrów. Byle utrzymać
się na czele cwałujących gońców wiatru. I - byle starczyło sił do walki z nimi.
Czas uciekał. Burza szła coraz prędzej, coraz to wyżej wynosząc na swych barkach szybowiec. I kiedy
Ścieszyc zdecydował się wreszcie na lot, spostrzegł, że nie mógłby już postąpić inaczej: lądowisko
przykrywał w tej chwili potężny, skłębiony tuman białego pyłu z pobliskich kamieniołomów, a wiatr,
chwyciwszy szybowiec za ogon, kręcił nim, wlokąc płasko po ziemi wśród słaniających się krzaków
i jakby konwulsjami miotanych płóciennych namiotów.
Zapadał zmrok. Zachód palił się jeszcze całą bezmiernie szczodrą rozrzutnością słońca, unurzany
w płynnych klejnotach wszechbarwnych blasków, zalewających pół nieba. Na południo-wschodzie
natomiast leżał już głęboki, czarny cień, rzucony przez zwisającą nisko, ciężką pokrywę chmur.
Burza bynajmniej się nie wyczerpywała. Przeciwnie: zdawało się, że rośnie w moc i potęgą swoją gasi
blask słońca, kilometr po kilometrze obejmując panowanie nad światem. Tylko że teras Ścieszyc był
dalej od niej, uciekłszy przed gwałtownością walki w pierwszych szeregach wichury, aby odpocząć
w spokojnym locie ślizgowym.
Zszedł niżej i sunął w ciszy, rozkoszując się wolnym, łagodnym lotem szybowca, tak różnym od
poddanego nieustannym wibracjom lotu silnikowego.
Na swoim długoskrzydłym „bocianie” czuł się naprawdę ptakiem. Słyszał wyraźnie odgłosy ziemi, nad
którą leciał bez szmeru i hałasu zagłuszającego wszystko silnika. Mijał wolno proste kąty pól,
gąbczaste liszaje lasów, długie, popielate linie szos obramowane cieniami drzew, kręte smugi dróg
polnych ze śladami kół wozów i tory kolejowe, czarne, srebrzone pośrodku nitkami szyn.
Po dwóch godzinach w skłębionych wirach czoła burzy ten kilkuminutowy spokój ślizgowego lotu
wydawał mu się rozkosznym wypoczynkiem, bajeczną podróżą poza granicami rzeczywistości,
czarodziejskim cudem, który pozbawił ciężaru jego ciała i przeobraził go w ptaka.
Całym sobą czuł wspaniałość lotu w równych, krzepko gęstniejących pod skrzydłami warstwach
powietrza. Miał wrażenie, że skrzydła szybowca łączą się z mięśniami i nerwami jego ramion i że stery
ogona przyrosły mu do nóg. On i szybowiec - to była teraz jedna istota; człowiek-ptak, biorący we
władanie niezmierny przestwór powietrzny, zwyciężający burze i wichry, mogący wspinać się nad
obłoki, krążyć w ich białym puchu, spływać nisko nad ziemię lub ginąć w błękicie nieba.
Nie zdawał sobie sprawy, gdzie się właściwie znajduje. Wiedział tylko, że burza poniosła go daleko na
północ, teraz zaś wykręca lekko na zachód.
Bał się ją zgubić, zawrócił więc, aby po chwili odczuć gwałtownie wstępujący nurt prądu.
Tuż za pierwszym łbem wichru, uderzającym jak taran, szły dalsze, coraz wyższe i coraz potężniejsze.
Znów pod skrzydłami załomotały ciosy rozpętanego żywiołu, zatarmosiły sterami, rzuciły szybowcem
jak piórkiem w sam środek wiru. Ścieszyc musiał walczyć o zachowanie jakiej takiej równowagi coraz
zacieklej i coraz ciężej. Musiał przy tym utrzymać się na czele nawałnicy i nie pozwolić wciągnąć się
w głąb pędzących za nim obłoków.
Tam, pośród upustów ulewy, między ścierającymi się z łoskotem gromów masami gęstych chmur,
groziło niebezpieczeństwo zerwania wiązań skrzydłowych pod naporem ataków huraganu.
Nie stykając się ani razu bezpośrednio z jądrem burzy, pilot odczuwał jednak straszliwą jej siłę
i zdawał sobie sprawę z niedostatecznej wytrzymałości szybowca na tego rodzaju zapasy. Uciekał,
pozwalał się dopędzać i uciekał znowu.
Nawet przy zachowaniu tych ostrożności, niejednokrotnie przeżywał krótkie, gorące dreszcze emocji,
kiedy gięły się końce skrzydeł lub kiedy nie starczało sterów do wyrównania leżącego głęboko na
burcie szybowca.
Czasem kipiący odmęt fal wiatru wynosił go w górę z tak nieprawdopodobną szybkością i tak wysoko,
że - zda się - znikała grawitacyjna siła ziemi. Czasem łożysko prądu kończyło się nagłą przepaścią lub
lejowatym skrętem wiru. Czasem dwa skośnie gnające wichry wpadały na siebie i szamotały się z
sobą, tworząc istne piekło dokoła zataczającego się między nimi „bociana”.
Tak mijały kwadranse i godziny lotu, aż wreszcie mrok chwycił długimi ramionami ziemię i omotał ją
ciemną zasłoną grozy aż po krańce horyzontu. W dole błysnęły światełka i zamrugały mętnie, jak
przerażone oczy zgnębionego nawałnicą, przytulonego na samym dnie przestrzeni życia. Czarna,
ślepa noc szła wraz z burzą, wyprzedzana przez nią, ciągnięta na wyjących sznurach wiatru,
popychana pędzącymi na zachód kolumnami chmur.
Trzeba było lądować.
Dotychczas Ścieszyc nie myślał o tym wcale. Teraz zaniepokoił się jednak: było już prawie zupełnie
ciemno i tylko wąski pas nieba palił się jeszcze brudnoczerwoną łuną gasnącego dnia.
O wyjściu z pasa burzy nie mogło być mowy. Szeroki jej front dopadłby go w ciągu paru minut i zmusił
do dalszej ucieczki, co znów przeciągnęłoby lot do późnej nocy. Lądowanie w pasie, przez który szła,
groziło rozbiciem szybowca, jeśli nie można by go było zabezpieczyć na czas przed wiatrem.
Pilot nie mógł się zdecydować ani na jedno, ani na drugie.
Usiłował przebić wzrokiem gęstniejące ciemności, aby rozpoznać charakter terenu. Uciekał teraz
szybko na zachód, zniżając lot i wyprzedzając kłębowisko chmur.
Przemknął nad jakimś torem kolejowym wśród lasu i nagle zobaczył jasną, srebrzącą się szkliście gładź
rzeki.
Wisła?
Istotnie, była to Wisła.
Przeleciał nad szeroką jej wstęgą i z daleka zobaczył ogromne rojowisko świateł, a po chwili - cztery
rzędy jasnych latarń, przeskakujące w poprzek koryto i wsiąkające w drugi kłąb błyszczących
punkcików na prawym brzegu.
Czyżby? - pomyślał zdumiony.
Szybko obliczał drogę i czas.
Od czterech godzin był w powietrzu. Około trzech leciał niemal prosto na czele burzy.
- Tak, mógł przebyć 160-180 kilometrów.
Przed nim, tuż blisko, leżała Warszawa.
Wraz z pierwszym tchnieniem wichury płoza „bociana” dotknęła trawy lotniska. Ścieszyc z trudem
wygramolił się z siedzenia i stanął obok szybowca.
Bolały go wszystkie ścięgna i mięśnie zesztywniałe podczas czterogodzinnego lotu. Musiał
wyprostować członki i rozruszać zmartwiałe stawy.
Oglądał się dokoła za ludźmi, którzy by mu pomogli wciągnąć szybowiec do jakiegoś schronienia
przed zbliżającą się nawałnicą. Ale hangary na głucho zamknięte i ciemne okna nie wróżyły nic
dobrego. Na próżno wołał i wzywał pomocy, podczas gdy coraz gwałtowniejsze podmuchy wiatru
szarpały stojącym na ziemi „bocianem”.
I nagle wpadł nań wyjący, głośny strumień burzy. Przyleciał wcześniej, niż się można go było
spodziewać, wtoczył się na lotnisko, jak lawina spadł na dachy bliskich hangarów, załomotał w szyby,
szarpnął rozkołysane latarnie i z impetem wyrżnął w stojący bezbronnie szybowiec.
Ścieszyc, oniemiały z przerażenia, zdołał tylko chwycić za burtę i zawisnąć całym ciężarem u boku
„bociana”.
W następnym ułamku sekundy poczuł, że huragan porywa go wraz z szybowcem i niesie. Potem
usłyszał trzask i łoskot upadku i poczuł dotkliwy ból w kolanie. Przykryły go strzępy płótna, drzazgi,
połamane żebra skrzydeł i kawałki szkła z potłuczonych szyb jakiegoś budynku, na którego ścianę
cisnął go wicher.
Nie mógł się wygrzebać spod stosu szczątków „bociana” i omal nie płakał z wściekłości i żalu nad jego
zniszczeniem. Leżał w uwięzi splątanych z sobą części szkieletu kadłuba, moknąc pod strugami ulewy
i na próżno oczekując pomocy.
Wszelkie próby uniesienia ciężaru, który go przygniatał, kończyły się niepowodzeniem. Najbardziej
dolegał mu ból w rozbitym kolanie, przyciskanym teraz przez coś twardego.
Po długich staraniach udało mu się wreszcie wydobyć z kieszeni latarkę elektryczną i oświetlić
urażający obolałe miejsce przedmiot. I w tej samej chwili zapomniał o wszystkich cierpieniach
i niepowodzeniach. Twarz jego opromienił uśmiech triumfu. To był opieczętowany barograf.
Widoczna przez szyb% fioletowa linia jego wykresu sięgała skali 2600 metrów.
Oba rekordy Bergera były pobite.
Dęblin 1930
Kaprys „jedwabnego przyjaciela“
Uczeń jest stworzeniem zupełnie nieobliczalnym - powiedział Gärtner. - Nie mając drugiego steru, nie
powierzyłbym swoich gnatów żadnemu z nich, póki nie polata choćby przez rok w pułku po
ukończeniu szkoły.
- Ani ja - odezwał się ktoś za mną.
Wszyscy się roześmieli.
Wykręciłem w tył głowę, aby zobaczyć, kto siedzi za moim leżakiem, i dojrzałem poczciwą,
zarumienioną twarz chorążego Buczka, który z właściwym sobie grymasem zdziwienia pocierał
lśniącą, doskonale kulistą łysinę. Nie było w tym nic tak dalece zabawnego, zwłaszcza jeśli się weźmie
pod uwagę, że Buczka znaliśmy wszyscy od wielu lat i zdążyliśmy się przyzwyczaić do jego zdziwionej
miny.
- Z czego się śmiejecie? - zapytałem.
Odpowiadali mi na wyścigi, przerywając sobie wzajemnie co chwila.
Jak to - więc nie znam tej historii? Czyżbym nie słyszał o przygodzie Buczka, którą przeżył jeszcze
wtedy, gdy nie był łysy?
Z chaosu nieco sprzecznych relacji, wykrzykników i retorycznych pytań udało mi się wreszcie wyłowić
następującą anegdotę.
W ostatnich latach pierwszej wojny światowej Buczek był już jednym ze starszych instruktorów
w austriackiej szkole lotniczej. Był wtedy naturalnie dużo młodszy niż obecnie i lubił popisywać się
swoją fantazją wobec uczniów. Miał swój „fason”. Do ulubionych jego ekstrawagancji należało
wyjmowanie w powietrzu sterowego drążka i wyrzucanie go na lotnisko podczas ostatniego lotu
z uczniem, który po tym locie miał się laszować7. Ten bądź co bądź ryzykowny gest miał być dowodem
pełnego zaufania do umiejętności ucznia i rzeczywiście robił na wszystkich duże wrażenie. Buczek
chodził w glorii i pysznił się bardzo swoim „fasonem”, póki nie splatano mu pamiętnego figla. Oto gdy
pewnego razu miał wypuścić na lot samodzielny jakiegoś podporucznika i w czasie ostatniego lotu
instruktorskiego swoim zwyczajem wyjął z gniazda sterowy drążek, pokazał go uczniowi i rzucił za
burtę - podporucznik, niewiele myśląc, uczynił ze swoim drążkiem to samo.
Buczkowi włosy stanęły dęba. Oczekiwał, że lada chwila zwali się z maszyną na ziemię i - nic nie mógł
na to poradzić. Przeżył kilka minut potężnego strachu, póki nie zauważył, że po kilku gwałtownych
przechyłach samolot nie tylko nie traci równowagi, ale nawet zakręca zupełnie prawidłowo
i spokojnie idzie do lądowania. Dopiero wtedy domyślił się, że podporucznik wyrzucił inny drążek,
który umyślnie w tym celu zabrał z sobą do kabiny.
Oczywiście, wszystko skończyło się dobrze, ale Buczek utrzymuje, że od tego czasu zaczął łysieć i że
obecny stan swej czaszki zawdzięcza tej przygodzie.
- Tak jest, panie kapitanie - przyświadczył natychmiast, kiedy zapytałem go, czy rzeczywiście wtedy
zaczął łysieć. - No i od tego czasu nie poleciałem z nikim bez drugiego steru - dodał.
- Maszyna z przelotu - mruknął w tej chwili Skimina patrząc pod słońce przymrużonymi oczyma.
Istotnie, z południo-zachodu wiatr niósł daleki pomruk silnika; wracał jeden z dwóch uczniów, na
których czekaliśmy pod hangarem, wyciągnięci w wygodnych leżakach.
- To będzie twój... jakże on się nazywa? Skibniewski! - powiedział Skimina do Gärtnera.
- Skąd wiesz? - zapytał Gärtner unosząc się do połowy i na próżno wypatrując dalekiej maszyny na
horyzoncie.
- Widzę - odrzekł tamten. - To jest twój samolot; siódemka.
7 Laszować się - wykonać pierwszy lot samodzielny, bez instruktora.
Gärtner spojrzał na mnie porozumiewawczo.
- „Widzi” - powiedział, rozkładając bezradnie dłonie, i opadł z powrotem na leżak. - Maszyna jest
o dziesięć kilometrów od lotniska, a on „widzi”. Jeżeli jeszcze powiesz, że „widzisz”, jak Skibniewski
mruga na ciebie lewym okiem, będę strzelał.
- Mruga - odparł Skimina, ale Gärtner był za leniwy, aby go bodaj kopnąć.
Natomiast zwrócił się do mnie, tym razem, aby podjąć wątek poprzedniej rozmowy.
- Powiadacie: bez drugiego steru - zaczął. - Zdarza się gorzej...
- Jak to gorzej? - zapytałem.
- No tak. Znałeś przecież Berskiego. Nie słyszałeś o tej historii ze spadochronem?
Okazało się, że o tej historii również nie słyszałem, choć, naturalnie, znałem Berskiego.
- Nie ulega kwestii, że to była jego wina - mówił Gärtner, spoglądając raz po raz na zbliżający się
samolot. - Gdyby sprawdził jak należy pasy w maszynie, nic by się nie stało. No, a gdybym ja był na
miejscu jego dowódcy, to też dałbym mu trzy dni aresztu, które później dostał za tę sprawę. Ba, ale
na jego miejscu... na jego miejscu zapewne również nie sprawdzałbym pasów. Który z nas ma do tego
głowę i wolny czas?
Umilkł, bo wracający samolot był już blisko i przez chwilę ryk silnika wypełnił otwarte pudło
żelazobetonowego hangaru ogłuszając nas zupełnie. Skrzydła pochyliły się w niskim zakręcie, błysnęły
odbiciem słonecznego blasku i powróciły do poziomu. Spojrzeliśmy w górę. Na kadłubie czerniała
cyfra 7.
- No? - powiedział tryumfująco Skimina.
- Podchorąży Hammer nie był asem wśród uczniów Berskiego - mówił dalej Gärtner, odebrawszy
meldunek od Skibniewskiego, który na jego pytanie oświadczył stanowczo, choć z nie dającym się
ukryć zdziwieniem, że nie mrugał lewym okiem w czasie lotu.
- Nie był asem, ale nie był też zdecydowanym patałachem. Taki, wiecie, jest najgorszy; niby lata
wystarczająco dobrze na swoje potrzeby, ale gdy znajdzie się w niebezpieczeństwie, traci głowę. Na
jego korzyść przemawiało to, że zdawał sobie sprawę z własnej niedoskonałości i usiłował zapanować
nad nerwami, ilekroć miał do tego okazję.
Berski był jego ideałem. Ba, nie tylko jego. Wszyscy uczniowie patrzyli przecież na Berskiego
otwierając gęby z podziwu. Był dla nich tym „skrzydlatym rycerzem”, tym uosobieniem odwagi,
zimnej krwi i pogardy śmierci, jednym z tych bohaterów, o których naczytali się w powieściach dla
młodzieży, zanim wstąpili do lotnictwa.
- Trzeba przyznać, że umiał utrzymać się w swej roli: niewiele gadał, nie prawił im morałów i nie silił
się na patos, ale korzystał z każdej okazji, by dowieść, że ma, jak się to mówi, „stalowe nerwy”. Jeżeli
więc zdarzyło się na przykład, że się ktoś grobnął w szkole podczas nauki akrobacji - a to przecież
zdarza się od czasu do czasu - to Berski natychmiast brał maszynę i zaczynał robić swoje „immer-
glücki” poniżej stu metrów, chowając się za drzewa i chałupy. Nie robił tego nad lotniskiem, bo po
pierwsze, nie chciał siedzieć na odwachu za zbyt niskie latanie, po wtóre zaś wszyscy wiedzieliby, że
zgrywa się przed uczniami. Odlatywał więc nieznacznie i na pozór wcale nie demonstracyjnie, dość
daleko. Dość daleko, aby zniknąć z oczu szefa pilotażu, ale nie tak daleko, żeby go nie widziały oczy
uczniów.
Latał w psią pogodę, wracał na lotnisko po nocy, w czasie niskiej mgły, gdy się go najmniej można
było spodziewać.
Nie chwalił się tym wcale, gdy zaś ktokolwiek w jego obecności zrobił uwagę o niebezpieczeństwie,
na które się naraża, wzruszał niecierpliwie ramionami i mówił: „Gadanie. Ty na moim miejscu też byś
poleciał”.
I cóż - taka już jest ludzka natura, że najbardziej dbający o swoją skórę przyznawali mu rację. Lubili
go: podnosił ich wartość w ich własnych oczach swoim ryzykiem nic nie żądając w zamian. Cóż
dopiero uczniowie! Patrzyli w niego jak w tęczę.
Naturalnie, chęć wzbudzenia podziwu wśród uczniów i kolegów nie była jedynym powodem, dla
którego Berski zdobywał się na tak wysoką klasę latania, jaką reprezentował. Niewątpliwie sam
znajdował zadowolenie w pokonywaniu trudności, w walce, która dostarczała mu silnych wrażeń,
potrzebnych niektórym ludziom do osiągnięcia pełnej świadomości, że istotnie żyją. Ale może właśnie
dlatego nigdy nie mogłem całkowicie uwierzyć w tę jego flegmę i absolutny spokój, z jakim zdawał się
przyjmować zdarzenia i wypadki wywołujące bladość na twarzach innych widzów lub uczestników.
Nie mogłem uwierzyć w to, że ocieranie się o śmierć czy katastrofę nic go nie kosztuje; że wyraz jego
twarzy jest naprawdę tylko odbiciem wewnętrznego nastroju, zawsze niezmiennego.
Ta męska, piękna twarz wydawała mi się maską, pod którą ukrywał prawdziwe, bardziej ludzkie
oblicze, zdolne do uczuć lęku czy niepokoju, mniej opanowane i mniej posągowe.
Mawiał często, że ludzie giną przez głupstwa, ale że jest na to sposób. I dodawał: „Nie trzeba
popełniać głupstw. W lotnictwie każdy drobiazg jest ważny i należy go brać pod uwagę. Wtedy nie
bywa się zaskoczonym. Reszta zależy od umiejętności latania i od zimnej krwi”.
Możecie sobie wyobrazić, że to zdanie było ewangelią uczniów Berskiego. Powtarzali je w czasie
urlopów mamom, ciociom i głównie kuzynkom, ilekroć była mowa o lataniu. No, a mowa o lataniu
bywała często. Pamiętam, kiedy sam byłem podchorążym... Ale to zupełnie inna historia.
- Więc chodziło o tego Hammera - mówił Gärtner po chwili dalej, zapaliwszy papierosa, podczas gdy
inni zdawali się drzemać w leżakach, zmorzeni dogasającym upałem letniego popołudnia.
Berski miał z nim polecieć na duży trójkąt nawigacyjny gdzieś w stronę Skarżyska i Ostrowca8. Przed
samym startem, gdy już siedział w maszynie, przypomniał sobie, że Hammer poprzedniego dnia nie
mógł sobie dać rady z wprowadzeniem samolotu w odwrócony korkociąg. Postanowił więc raz
jeszcze pokazać mu przy sposobności, jak się taki korkociąg robi.
Śpieszył się, bo było późno, i dlatego powiedział do Hammera, że skręcą korkociąg po drodze, aby nie
tracić czasu na nabieranie wysokości nad lotniskiem.
Opowiadał mi o tym wszystkim dopiero w parę miesięcy później, w wyjątkowej chwili szczerości
i wielomówności po kilku głębszych z kropką. Nie chcę przez to powiedzieć, że był zalany, ale
w każdym razie, gdyby nie te cztery kolejki, zapewne nie rozwiązałby mu się tak bardzo język.
8 Trójkąt nawigacyjny - zadanie polegające na locie koleino do dwóch punktów wyznaczonych na mapie, które to punkty wraz z lotniskiem tworzą wierzchołki trójkąta. Uczeń ma teoretycznie obliczyć kursy lotu i czas, w jakim osiągnie oba punkty oraz wróci na lotnisko, po czym zastosować te obliczenia praktycznie.
Okazałem wiele taktu nie wspominając nigdy przy nim o tej rozmowie; z pewnością nie darowałby mi
tego.
Więc nad Ostrowcem czy też nad Skarżyskiem, już nie pamiętam, Berski z Hammerem mieli tysiąc
metrów. W dole równolegle do toru kolejowego i szosy, płynęła rzeczka omijając miasto, ujęte od
północy podkową lasów. Za rzeczką, dalej na południe, widać było na horyzoncie góry.
Berski wszystko to pokazał Hammerowi, żeby się chłopak zorientował dokładnie w kierunku lotu i
żeby wiedział, w którą stronę wyjdą z korkociągu. Potem kazał mu odwrócić samolot, wytracić
szybkość i skrzyżować stery.
Tym razem uczniowi poszło wszystko jak najlepiej. Maszyna zawinęła w tył po niebie, pokazała
obłokom rozkraczone podwozie i - posłuszna sterom - legła na plecach.
Berski nie zdążył jeszcze powiedzieć w tubę aviofonu „dobrze”, gdy podchorąży już skrzyżował stery.
Wtedy zaszło to, czego Berski nie przewidział: przy pierwszej zwitce odsądziło go od siedzenia
i rzuciło na zbyt luźne pasy. Poczuł, że zwisa na nich o kilkanaście centymetrów od poduszki, nie
dostając nogami pokładu, i że nie zdołałby sięgnąć ręką do drążka sterowego. Jednocześnie, wskutek
szarpnięcia uprzęży spadochronu o klamry pasów, wysunęła się zawleczka i spadochron zaczął
wyłazić spod Berskiego, jak biały bąbel pełen wiatru.
Tymczasem maszyna rozkręciła się już na dobre. Wiecie, jak to jest po kilku zwojach odwróconego
korkociągu: krew wali do głowy, w uszach boli, oczy wyłażą trochę przed nos, a żołądek czuje się
nieomal w gardle.
Berski przestał widzieć szosę, tor kolejowy i rzekę. Miasto rozproszyło się na wszystkie strony; las
wyrósł dokoła, a góry tańczyły po całym horyzoncie. Wszystko to razem kręciło się jak w beczce
śmiechu na świątecznym jarmarku, tylko nie miał się kto śmiać, bo uczeń trochę zgłupiał, instruktor
zaś walczył z aviofonem, który usiłował zbić szybę odwietrznika.
Mówił mi, że wtedy, w pierwszym, samozachowawczym odruchu, złapałby za drążek sterowy, gdyby
go mógł dosięgnąć. Ale nie mógł. „Na szczęście - jak się wyraził - bo zepsułby sobie reputację”.
„Chyba wobec samego siebie?” - zapytałem. - „A tak - powiada - wobec samego siebie”. No, i co wy
na to?
Nikt z nas nie odpowiedział. Wątpię, czy komukolwiek chciało się myśleć, a cóż dopiero mówić. Toteż
Gärtner po chwili ciągnął dalej:
- Więc, jak już mówiłem, Berski nie mógł dosięgnąć ręką drążka. Złapał natomiast tubę aviofonu
i zdobywając się na spokój, powiedział do Hammera: „Dobrze. Wystarczy. Proszę wyprowadzić, tylko
łagodnie”. Powiedział, jakby nigdy nic, ale możecie sobie wyobrazić, ile go ten spokój kosztował.
Wiry i ssanie w kabinie były tak silne, że wyłażący z pokrowca spadochron kipiał jak gotujące się
mleko. Pokrowiec z resztą tkaniny przesunął się Berskiemu między kolana, grożąc całkowitym
otwarciem się wyłogów, pilocik9 zaś szamotał się na zewnątrz gondoli jak wściekły psiak na uwięzi.
Berski trzymał kurczowo jego linki, usiłując jednocześnie wgnieść z powrotem do kabiny kipiące bąble
jedwabiu. Drugą ręką trzymał tubę aviofonu. Pamiętajcie, że wszystko to robił wisząc głową w dół na
pasach, wyrzucony z samolotu siłą odśrodkową, która potężniała z każdą sekundą.
9 Pilocik - mały spadochronik pomocniczy, który służy do szybkiego wydobycia się i rozwinięcia spadochronu właściwego, po skoku.
W dodatku, jak powiedziałem, Hammer trochę zbaraniał i nie wyrównywał sterów. Może zakręciło
mu się w głowie po tylu zwojach, a może po prostu przymarzł do sterów ze strachu, dość że Berski
musiał mu dyktować, jak ma kolejno ustawić drążek i orczyk.
Gdy wreszcie maszyna wyprysnęła do normalnego położenia, trzysta metrów nad ziemią, w kabinie
instruktorskiej pełno było jedwabiu, a linki spadochronowe, pełzające po pokładzie jak węże, plątały
się w sterze Berskiego. Wtedy Berski w obawie, że ster się zatnie, wyjął drążek i wyrzucił go za burtę,
podobnie, jak to niegdyś czynił Buczek. Co prawda okoliczności były zgoła inne i pomimo
wyprowadzenia samolotu z korkociągu, nie o wiele się poprawiły.
Spadochron wyłaził nadal z pokrowca. Kto tego nie widział, nie zdaje sobie sprawy, ile miejsca
zajmuje „jedwabny przyjaciel”, jak go ktoś poetycznie nazwał, wówczas gdy przyjdzie mu fantazja
rozwinąć się tak nie w porę. Berski trzymał go rękami i nogami, on zaś, jak to spadochron, nadymał
się wiatrem. Było go coraz więcej. Jedwab rósł, jak dobre wielkanocne ciasto, wylewał się przez burty,
właził Berskiemu na głowę, wymykał mu się spod łokci, wyślizgiwał się pod pachami, przepływał
między stopami usiłując wleźć do ogona samolotu, pienił się, wybuchał, falował. Otaczał pilota, jak
piana z mydlin, która rośnie tym bardziej, im silniej się ją usiłuje wtłoczyć do wiadra. Sięgał Berskiemu
do szyi, zatapiał go jak wezbrany strumień i kotłował się w ciasnej kabinie, szukając sobie ujścia na
swobodę, na wiatr, który go porywał i wydymał.
Na domiar złego nie można było w żaden sposób złowić i wciągnąć do wewnątrz pilocika, który
tańczył w pobliżu usterzenia ogona i groził wplątaniem się w stery, gdyby Berski choć na chwilę
rozluźnił chwyt zdrętwiałych palców.
Każdy inny pilot zawróciłby naturalnie na lotnisko. Ale Berski był uparty i, co najważniejsze, uważałby
niewykonanie zadania za porażkę i kompromitację osobistą. Poza tym przypuszczał, że Hammer
zdziwi się otrzymawszy rozkaz powrotnego lotu przed czasem i że odwróci głowę, aby spojrzeć na
instruktora. Wtedy, po pierwsze, zobaczyłby, co się dzieje, i baraniejąc do reszty, mógłby rozbić
maszynę z samego wrażenia; po wtóre zaś zobaczyłby Berskiego w sytuacji bądź co bądź groteskowej.
I - myślę - że ten drugi wzgląd najwięcej zaważył na decyzji instruktora; Berski za nic w świecie nie
chciał do czegoś podobnego dopuścić.
Polecieli tedy dalej robić ów trójkąt. Uczeń - trochę zdenerwowany (jak się Berskiemu zdawało) po
siedmiusetmetrowym korkociągu, instruktor zaś - starając się panować nad własnym głosem i nad
spadochronem, aby Hammer nic nie zauważył.
Musieli lecieć jeszcze ze czterdzieści minut i te czterdzieści minut to była nie lada próba dla
Berskiego. Musiał porozumiewać się z uczniem swoim zwykłym głosem. Musiał oceniać orientację
Hammera i robić uwagi. I musiał nieustannie bronić się przed białą powodzią jedwabiu, który wrzał
od wiatru w odkrytej gondoli. I - pomyślcie tylko - nie miał drugiego steru. Był zdany wyłącznie na
swój spokój, którego musiał udzielić uczniowi.
Niewątpliwie walczył z pokusą wylądowania na pierwszym lepszym polu, bo - co tu wiele gadać - lada
sekunda wiatr mógł wyrwać mu spadochron z rąk i rzucić na stery. Ale jakoś wytrzymał: dolecieli do
lotniska.
Gärtner zgniótł niedopałek papierosa i odrzucił go w trawę.
- Leci następny - powiedział, patrząc ponad naszymi głowami w przestrzeń.
Spojrzeliśmy wszyscy w tym kierunku. Samolot iskrzył się w słońcu i szedł już w dół z dużej wysokości,
zadarłszy z fantazją ogon.
- To będzie Wilkosz - mruknął Skimina. - Zawsze tak dusi maszynę na gazie.
Tym razem Gärtner potakująco skinął głową.
- Jakże się skończyło z Berskim? - zapytałem.
- Phi, jak zwykle - odrzekł. - Chociaż nie tak całkiem po prostu. Wylądowali nie bardzo równo, ale
możliwie. Przykołowali do hangaru i wtedy Hammer zapytał Berskiego, dlaczego od razu nie zawrócili
znad Ostrowca ku lotnisku.
Berskiemu „oko zbielało”: „Dlaczego mieliśmy zawracać?” „No, bo ten spadochron...” „Jak to,
podchorąży widział, co się stało i moim spadochronem?”
Okazało się, że widział: w pierwszej kabinie jest lusterko. Berski zapomniał o tym zupełnie.
Był to dla niego nieomal cios: Hammer widział...
- No, ale miał szczęście. Pomyśl: gdyby wiedział, że tamten wie - czy zdobyłby się na tyle spokoju?
Nie chciało mi się nad tym zastanawiać; nie miałem zresztą czasu, bo Gärtner mówił dalej:
- Wyobraź sobie, że ten Hammer dostał zaraz potom ataku nerwowego płaczu i oświadczył, że nigdy
więcej nie siądzie do samolotu. Dopiero na ziemi zaczął się bać. W powietrzu trzymał go spokój
Berskiego. No, a Berski... O Berskim Hammer opowiadał takie legendy, że Guynemer przy nim
zwyczajny fuszer. I tak już zostało.
- Wilkosz ląduje - powiedział Skimina.
Kraków 1933
Wyrzucić bomby!
Kiedy lewy silnik zaczął „nawalać”, sierżant Macura był w tylnej kabinie i tłumaczył oficerom
artylerzystom, jak się przygotowuje nalot na cel. Żaden z nich naturalnie nic nie zauważył, ale
wytrawny słuch starego strzelca samolotowego od razu pochwycił jakąś nierówność w zwykłej pracy
silnika. Pięciusetkonny merkury wypadł z rytmu, zakaszlał, a potem zaczął się krztusić. Drugi silnik
pokrywał te odgłosy równym, spokojnym, donośnym rykiem, ale po podłużnicach kadłuba szły
dreszcze, pokład lekko wibrował pod nogami i febrycznie dzwoniły ścięgna.
Macura powiedział:
- Przepraszam, panie kapitanie - i poszedł na przód, do pilota.
Mieli dwanaście bomb po pięćdziesiąt kilogramów. Nie było co żartować z takim ładunkiem w nocy,
na pół drogi między lotniskiem a poligonem, nad gęsto zaludnioną okolicą. Na domiar złego, zdarzyło
się to właśnie wtedy, kiedy na pokładzie samolotu byli oficerowie artylerii z kursu, nie sami tylko
lotnicy.
Plutonowy pilot Zienkiewicz miał kwaśną minę.
- Jest źle - odrzekł na pytanie Macury. - Lewy silnik nawala i muszę go wyłączyć: iskrzy. Jeszcze się cała
skrzynia zapali, psiakrew!
Rzeczywiście jakiś kabel odłączył się od świecy i targany pędem, miotał się po cylindrach, ciskając
snopy błękitnobiałych iskier elektrycznych. Pod maską silnika raz po raz buchało jaskrawe światło
spięcia z sykiem i trzaskiem, słyszalnym nawet poprzez warkot pozostałego motoru.
- Dociągniemy na jednym silniku do poligonu? - zapyta? Macura.
- Pod wiatr?! - warknął pilot. - Pięciu ludzi i twoje bomby...
- Właśnie: bomby.
- Nie możemy ich tu wyrzucić?
Macura wzruszył ramionami.
- Patrz - powiedział tylko.
Pod nimi błyskały żółte światełka wsi i pojedynczych ludzkich osiedli. Daleko w tyle mrok blednął od
łuny miasta; za miastem pozostało lotnisko.
Zerwany kabel wił się jak rozwścieczona żmija i sypał iskrami. Tliły się pakunki i złącza.
- Decyduj się - powiedział pilot.
Macura zawahał się. Musiał wziąć na siebie całą odpowiedzialność za tę decyzję. Za szybką decyzję,
bo niewiele czasu pozostało do namysłu. Za decyzję najwłaściwszą, bo był fachowym dowódcą załogi,
któremu powierzono życie trzech oficerów innego rodzaju broni.
Oni jeszcze nie wiedzą o niczym - pomyślał.
Spojrzał na wysokościomierz. Mieli tysiąc dwieście metrów.
- Eh, gdyby tu był z nami kapitan Wolski - westchnął i nagle rozjaśniło mu się w głowie: - Kapitan
Wolski! Co on by uczynił?
Nie mogło być dwóch zdań: pilot - ratować maszynę; obserwator - wyrzucić bomby na małej
wysokości, w odludnym miejscu, zabezpieczone, żeby nie wybuchły; reszta załogi - zaraz skakać.
- Wyłącz - powiedział do Zienkiewicza. - Zawracaj i ciągnij do lotniska. Ja wyprawię artylerzystów.
Bomby wyrzucimy nisko, o ile się da. Kurs 285 stopni.
- 285 - powtórzył Zienkiewicz.
Macura już szedł do tylnej kabiny. Po drodze przystanął, oparł się dłonią o wyrzutnię bombową
i poczuł lekki dreszcz wzdłuż grzbietu. Wystarczyłby wybuch jednej z tych dwunastu bomb, aby ich
rozszarpać w strzępy.
Czy zdoła je wyrzucić? Czy dociągną do lotniska? Jeśli zaś nie, to jakie będzie lądowanie?
W chwili gdy wchodził do przedziału bombardierskiego, pilot wyłączył lewy silnik. Pokład pod nogami
wykręcił lekko w lewo i umknął w dół. Wicher zmienił tonację i szumiał teraz ciszej, cwałując po
prawej burcie nerwowymi susami.
Któryś z oficerów zapytał, co się stało. Macura zameldował, że silnik uszkodzony i że trzeba wysiadać.
- Wysiadać?! Jak to, w powietrzu? - uśmiechnęli się niedowierzająco.
- Skakać ze spadochronami - wyjaśnił. - U nas tak się mówi: wysiadać.
Spojrzeli po sobie, ale nikt się zbytnio nie przejął.
- Wysiadać, to wysiadać. A co będzie z samolotem?
Macura uniknął odpowiedzi, tłumacząc, co trzeba robić po skoku.
- Proszę się pośpieszyć, kapitanie! Tracimy wysokość. Szarpnąć za pierścień spadochronu dopiero
spadając, po oddzieleniu się od maszyny.
Podporucznik, wesoły, różowy jak panna, niemal się cieszył: taka przygoda!
Sierżant poprawiał mu pasy spadochronu. Potem otworzył drzwi.
Wicher wtargnął do wnętrza, porwał mapę i cisnął ją w kąt. Ryk silnika stał się wyraźny. Trudno było
podejść do skraju pokładu, nad otwartą czarną przepaść.
- Prędzej, prędzej! - naglił Macura.
Kapitan pochylił się i nagle znikł za progiem jak cień. Za nim osunął się porucznik. Coś krzyknął. Bodaj,
że potknął się i upadł przed siebie. Ale Macura w ostatniej chwili zauważył wyciągnięty w jego dłoni
pierścień z zawleczką. Wyjrzał za nim. Spadochron już się rozwijał w tyle za ogonem samolotu.
Podporucznik stał przy drzwiach i nie mógł się zdecydować. Macura rzucił okiem na wysokościomierz:
tysiąc metrów.
- Wszystko dobrze, panie poruczniku - powiedział. - Niech pan skacze.
Artylerzysta zbladł. Widać było, że walczy z sobą i nie może się przemóc. Mijały sekundy.
- Niech pan usiądzie na progu - poradził mu sierżant. - Zepchnę pana. Tak będzie łatwiej. Proszę
trzymać rękę na pierścieniu.
Oficer usłuchał. W chwili gdy się pochylił, żeby usiąść, poczuł, że Macura zrzuca go z pokładu. Na
próżno próbował chwycić rękami burtę. Zdał sobie sprawę, że spada i że czerwono malowany
pierścień został mu w dłoni. Potem zobaczył gwiaździste niebo i czarną sylwetę samolotu. A potem
wszystko zakryła jedwabna czasza spadochronu.
- No - powiedział z ulgą Macura i zamknął drzwi.
Sprawdziwszy następnie, czy bomby są zabezpieczone, sięgnął po mapę i rozłożył ją na stoliku
nawigacyjnym.
Szybko i wprawnie obliczał odległość od lotniska, lecz pomylił się dwa razy. Myśl o lądowaniu
z sześciusetkilogramowym ładunkiem wybuchowym nie dawała mu spokoju.
Pamiętał, że przed paru laty tak właśnie zdarzyło się z załogą w Toruniu; wtedy zginęli porucznik Biały
i kapral Weller. Lądując w nocy nad Wisłą, rozbili maszynę z bombami zaledwie o trzy kilometry od
lotniska! Ten potworny huk i wielki, tryskający pod czarne niebo słup ognia... I wyrwa w ziemi,
głęboka na kilka metrów. Nie można było znaleźć nawet ich szczątków.
A oni mogli byli przecież wyrzucić bomby. Mieli Wisłę pod sobą - pomyślał. - Podczas gdy my...
Żółte światełka w dole mrugały spokojnie. Tam mieszkali ludzie.
'Nie tylko tam zresztą: było późno i wiele świateł już pogasło, ale Macura wiedział, że dokoła
spokojnie śpią rolnicy i ich rodziny. Nie miał żadnej pewności, że bomby, nawet zabezpieczone, nie
wybuchną, jeżeli zrzuci je teraz, z tej wysokości.
Pięćset metrów - stwierdził. - Może dociągniemy do lotniska, jeżeli ten drugi silnik tak długo
wytrzyma na pełnym gazie.
W chwili kiedy to pomyślał, pilot zmniejszył obroty. Szli w dół tracąc drogocenną wysokość.
Przez miękki szum i rechot wybuchów przedarł się głos plutonowego:
- Ma-cu-ra!
Sierżant poczuł falę gorąca, która ogarnęła go od kolan w górę i osiadła kropelkami potu na czole. Coś
się stało.
Zaczyna się - przeszło mu przez głowę. - Wyrzucić bomby? To tylko dwa ruchy dźwigni i jeszcze można
wyskoczyć.
Biegnąc na przód, do kabiny pilota, mimo woli zatrzymał się przy wyrzutni i położył rękę na dźwigni.
Za burtą samolotu z prawej strony wywinął się w dole jasny, kratkowany światłem pociąg. Daleko na
wprost rosła ku górze łuna miasta.
- Nie - powiedział głośno i cofnął rękę.
- Macura! - krzyczał Zienkiewicz.
Macura wpadł do kabiny
- Czego się drzesz?
- Jesteś? - zapytał z ulgą pilot.
- No pewnie, że jestem. Bo co?
- Tamci wysiedli?
- Wysiedli.
Zienkiewicz przygryzł wargę.
- Myślałem, żeś także wyskoczył - powiedział zmieszany.
-- Zwariowałeś? Przecież bomby...
- No tak. A - my?
- Co - my? My będziemy lądować. Dajże pełny gaz. Co ci strzeliło do łba? Grzeje się?
Zienkiewicz zwiększył obroty i odpowiadał podniesionym głosem, starając się przekrzyczeć warkot.
- Trochę się grzeje: dziewięćdziesiąt stopni. Ale jeszcze pracuje dobrze. Mamy pod sobą czterysta
metrów. Jak daleko do lotniska?
- Będzie jeszcze ze dwadzieścia pięć kilometrów.
- No to, bracie, nie dociągniemy. Może by zboczyć nad Ługi? Tam jest pusto. Mógłbyś spuścić bomby.
Macura wzruszył ramionami.
- No i co będzie, jak wyrzucimy bomby?
- Wysiądziemy: jest czterysta metrów.
- Nie pleć głupstw. Powyżej pięćdziesięciu metrów nawet na Ługi nie będę rzucał bomb, bo
wybuchną, a po ciemku - diabli wiedzą gdzie. Tam też są chałupy.
- Jak chcesz - powiedział Zienkiewicz. - Ale pamiętaj, że im bliżej lotniska, tym bliżej miasta. Nie
będziesz ich mógł wyrzucić wcale.
- Ty się o to nie martw.
- Pewnie! Jak nas rozszarpie, to i ty się już nie będziesz martwił. Rozbijemy maszynę na dachach.
Umilkli. Macura z niepokojem patrzył na wysokościomierz, którego strzałka szła w dół z każdą minutą.
Silnik grzał się. Termometr wskazywał sto stopni. Rury wydechowe, rozpalone do czerwoności,
jaśniały błękitnawożółtą aureolą ognia. Płomień wybuchów drgał gęsto i wyginał się w tył, zasłaniając
widok na prawo.
Ale było już blisko: samolot na dwustu metrach wchodził nad pierwsze domy przedmieścia.
- Teraz na prawo - powiedział Macura. - Nie leć nad miastem. Okrążymy.
Zienkiewicz położył maszynę do zakrętu, lecz po chwili wyrównał.
- Temperatura sto dziesięć - powiedział z obawą. - Nie wytrzyma.
- Już widać lotnisko! - zawołał Macura. - Tam! Za miastem'
Wtedy obroty zaczęły spadać: 1400-1350-1200...
Silnik zacierał się.
Nagle przy dziewięciuset obrotach stanęło śmigło i płomień z rur wydechowych znikł. Jednocześnie
pogasły żarówki w kabinie i światła pozycyjne na zewnątrz. Tylko rozpalona stal czerwieniła się
jeszcze przez krótką chwilę, aż sczerniała, i sylwetka silnika utonęła w mroku nocy.
Macura zaklął. Pomiędzy nimi a lotniskiem leżało teraz rozległe miasto. Nabrzmiałe gniewem i żalem
słowa zapadły w ciszę, podszytą tylko świszczącym szumem pędu. Z daleka, za miastem, wyrastał
w ciemności czerwony różaniec granicznych lamp lotniska. Podchodził coraz wyżej, jakby oderwany
od ziemi i unoszony w górę. A pod skrzydła samolotu wpadały coraz prędzej światła okien i rzędy
latarń ulicznych. Nafosforowana strzałka wysokościomierza w kabinie z wolna mijała liczbę 100.
Macura był jak odrętwiały. Nie mógł ruszyć się z miejsca. Czekał już tylko na trzask, na uderzenie, na
błysk i huk wybuchu. Nie myślał, nie czuł, prawie nie oddychał nabrawszy pełne płuca powietrza.
Z tego stanu depresji wyrwał go wreszcie głos Zienkiewicza, powtarzający słowo: Rakiety.
- Rakiety!
Naturalnie, trzeba było strzelać czerwone rakiety, aby uprzedzić ludzi w dole i na lotnisku o zbliżającej
się katastrofie. Załoga żyła przecież jeszcze; służba jej nie skończyła się.
Macura w dwóch skokach znalazł się przy wyrzutni. Chwycił rakietnicę, otworzył klapę w pokładzie,
położył się na podłodze i mierząc w kierunku lotu, nacisnął spust.
Huknęło. Czerwona, jarząca się rakieta spłynęła w dół.
Nabił i strzelił znowu. Jeszcze raz i jeszcze.
Wtem zobaczył tuż blisko dach jakiegoś uciekającego w tył budynku. Potem zakręt szosy, bielejącej
w mroku, a potem, niemal na wysokości podwozia maszyny - rząd czerwonych lamp!
Wtedy zrozumiał, że wchodzą nad lotnisko, i natychmiast w jego świadomości odezwał się alarmujący
sygnał:
Wyrzucić bomby!
Machinalnie przestawił wyrzutnik na skalę „Seriami po sześć” i raz za razem szarpnął dźwignię.
Sześćset kilogramów żelaza i materiałów wybuchowych z wysokości dwóch metrów spadło na ziemię.
Samolot, odciążony nagle i rozpaczliwie ściągnięty sterem przez pilota, przeskoczył wysoką drucianą
siatkę okalającą lotnisko. Czerwone lampy graniczne śmignęły pod pokładem i zostały w tyle.
Pneumatyki kół miękko dotknęły trawy.
Samolot potoczył się, zwolnił, stanął.
Ziemia!
Nieruchoma, pewna, twarda i bliska ziemia, którą można deptać nogami!
Kraków 1938.
Haniebny czyn porucznika Herberta
Służba oficera inspekcyjnego garnizonu stanowczo nie należy do przyjemności. Cóż dopiero, gdy taką
służbę pełni się z 31 grudnia na 1 stycznia. Ale rozkaz jest rozkazem i trzeba go wykonać. Inna sprawa,
że bytem w okropnym humorze, przewidując na przeciąg dwudziestu czterech godzin wściekłe nudy
zamiast wesoło spędzonego wieczoru i nocy sylwestrowej, jak każe tradycja.
Na odwach garnizonowy, gdzie mieści się pokój oficera inspekcyjnego, odprowadzał mnie w południe
jeden z moich młodych przyjaciół, podporucznik Z.
- Nie mając służby, też nie spałbyś tej nocy - usiłował mnie pocieszyć. - Zresztą kapitanom świetnie się
powodzi: służba w garnizonie wypada wam raz na cztery miesiące i spokój. A my - służba w pułku,
dyżury w koszarach, ronty...
- A propos - przerwałem. - Kto jest dzisiaj oficerem rontowym?
- Porucznik Herbert. Wiesz, ten...
Otóż właśnie, że nie wiedziałem, choć byłem w pułku od paru miesięcy i choć nazwisko nie było mi
obce.
Dopiero teraz mnie to uderzyło. Pomyślałem, że nie mógł być jakąś szczególnie wybitną jednostką, bo
pamiętałbym, jak wygląda. Z drugiej strony, dziwnym zbiegiem okoliczności nie miałem okazji nawet
z nim porozmawiać. Z pewnością widywałem go od czasu do czasu, lecz wśród stu dwudziestu
oficerów, z których poznałem bliżej zaledwie połowę, trudno mi było wyłowić jego sylwetkę.
- Który to jest Herbert? - zapytałem.
- Nie wiesz? - zdziwił się podporucznik. - No tak; mogłeś go nie zauważyć. On teraz unika wszystkich
kolegów. A ty przyszedłeś do pułku już po tej historii.
Zniecierpliwiły mnie te niedomówienia.
- Odpowiedzże po ludzku, o co chodzi?
Podporucznik spojrzał na mnie z ukosa i przybierając minę, która - jak mi się zdaje - miała wyrazić całą
jego pogardę dla czynu Herberta, powiedział dobitnie:
- On wyskoczył ze spadochronem, pozostawiwszy obserwatora w maszynie. Leciał z nim
podporucznik Nowacki. Zginął. To było w zeszłym roku w zimie. Herbert został zawieszony na rok
w lataniu. Jest oficerem rachunkowym w warsztatach parku lotniczego.
Nie miałem czasu zastanawiać się nad sprawą i osobą porucznika Herberta. Trzeba było objąć służbę
od mego poprzednika, jakiegoś kapitana artylerii, który oddawał mi pedantycznie i sumiennie klucze,
instrukcje, inwentarz odwachu i rozkazy komendy garnizonu; trzeba było zameldować się
u komendanta placu, odprawić podoficera inspekcyjnego i dowódcę warty; wydać pocztę, sprawdzić
zamknięcie biur i lokali służbowych, obejść kilka ważniejszych ulic miasta, wstąpić na dworzec
kolejowy, skontrolować porządek i dyscyplinę. Wreszcie trzeba było porozumieć się telefonicznie
z oficerem rontowym i powiedzieć mu, o której godzinie ma kontrolować warty garnizonowe.
Głos Herberta w słuchawce telefonicznej był najzwyklejszy, przeciętny. Nie oczekiwałem zresztą pod
tym względem żadnej rewelacji; stwierdziłem tylko, że nie wyróżnia się niczym szczególnym i że nic
mi nie przypomina.
Poleciłem Herbertowi sprawdzić czujność wart telefonicznie o godzinie dwudziestej czwartej i o
drugiej.
- Gdzie pan mieszka? - zapytałem następnie.
Odpowiedział - zapewne nieco zdziwiony, na co mi to potrzebne - że na lotnisku.
- Niech pan zatem weźmie motocykl i o godzinie pół do trzeciej pojedzie na fort Zduny. Tam pójdzie
pan na ront osobiście.
- Rozkaz, panie kapitanie - powiedział krótko, i teraz wydało mi się, że w jego głosie wyczuwam jakiś
odcień goryczy lub może smutku.
Fort Zduny leży po przeciwnej stronie miasta, najdalej od lotniska. Wiedziałem, że ronty na tym forcie
należały do najbardziej przykrych, bo trzeba było łazić po błocie i wertepach dobrą godziną, zanim
obeszło się wszystkie posterunki.
Mogło to mieć pewien związek z owym nieuchwytnym tonem odpowiedzi porucznika Herberta.
Pomyślałem, że uważa mój rozkaz za specjalnie dokuczliwy, i to z powodu tej historii
z podporucznikiem Nowackim. Musiał zapewne wiele wycierpieć od czasu tego wypadku.
Niewątpliwie był przeczulony.
Uśmiechnąłem się: wcale nie miałem zamiaru go dręczyć. Chodziło mi tylko o to, żeby go zobaczyć.
- Wracając z rontu, wstąpi pan do mnie - powiedziałem. - Zda mi pan raport ustnie.
- Rozkaz - powtórzył i znów w tonie jego odpowiedzi wyczułem jakby wahanie.
Odłożyłem słuchawkę i zamyśliłem się. Ta cała sprawa musiała kiedyś otrzeć się przecież o mnie.
Powoli przypominałem ją sobie.
Tak: przed rokiem czytałem sprawozdanie Komisji Badań Wypadków Lotniczych o katastrofie,
w której zginął młody obserwator, podporucznik Nowacki.
Nocny lot nawigacyjny. Mgła. Defekt silnika. Strzelec samolotowy i pilot wyskoczyli. Nawigator,
podporucznik Nowacki, został w maszynie, ponieważ jego spadochron wypadł, strącony z pokładu
przez pilota podczas skoku. Nowackiego znaleziono martwego za sterem w gondoli rozbitej maszyny.
Prawdopodobnie, pozostawiony samemu sobie, usiłował ratować się lądując na oślep. Strzelec nie
umiał nic powiedzieć o zachowaniu się tamtych dwóch, ponieważ skakał pierwszy na rozkaz
obserwatora.
Pilot stanął przed sądem, oskarżony o pozostawienie członka załogi w samolocie, który sam opuścił.
Tłumaczył się, że nie wiedział, iż obserwator nie wyskoczył. Prócz tego opowiedział sądowi jakąś
niezręcznie skleconą bajkę, która miała go usprawiedliwić, a której sąd nie dał wiary.
Ponieważ miał dobrą opinię i przesłużył w lotnictwie dziesięć czy dwanaście lat, a brakło
dostatecznych dowodów jego złej woli, ukarano go tylko za lekkomyślny, przedwczesny skok ze
spadochronem, podczas gdy istniała możliwość doprowadzenia samolotu do lądowania. Ukarano go
rocznym zawieszeniem w wykonywaniu lotów, nie skreślając go z listy personelu latającego.
Brzydka sprawa - pomyślałem. - Wygląda na to, że miał potężnego stracha i że ten strach okazał się
mocniejszy niż poczucie solidarności załogi w obliczu grożącego niebezpieczeństwa. A potem przed
sądem łgało się na potęgę...
Zacząłem żałować, że kazałem Herbertowi przyjechać. Musiał to być nędzny typ, skoro nie
zaryzykował bądź lądowania na samolocie z pozbawionym spadochronu obserwatorem, bądź też
skoku razem z nim na spadochronie własnym.
Cóż mógł mi powiedzieć? Zapewne nic, bo chyba nie powtarzałby kłamstw, którymi bronił się na
rozprawie.
Koło pierwszej położyłem się na trzeszczącej kanapie. To już był Nowy Rok.
Podle się zaczyna - pomyślałem jeszcze i zasnąłem.
Obudziło mnie stukanie do drzwi.
- Wejść - powiedziałem nie podnosząc się i w tej chwili przypomniałem sobie Herberta.
To był właśnie on. Wszedł i zatrzymał się przy drzwiach.
Wystarczył mi jeden rzut oka na jego charakterystyczną postać, aby upewnić się, że widywałem go
nieraz przed laty i że nie spotkałem go ani razu w pułku.
Był wysoki i barczysty, ale na tę jego barczystość składały się tylko potężne kości i mięśnie,
z zupełnym wyłączeniem tłuszczu. Musiał być bardzo silny. Ruchy miał powolne, ostrożne, jak by się
obawiał, że przy lada sposobności może uszkodzić któryś z otaczających go przedmiotów. Mówił
podobnie jak się ruszał, z zastanowieniem, bez pośpiechu, wyszukując wyrazy, jak by mu ich stale
brakło. Czoło miał szerokie, włosy ciemne, nieco już przerzedzone i srebrzące się na skroniach,
zaczesane z niedbałym, nierównym przedziałem z lewej strony. Brwi grube, czarne, zrośnięte nad
dużym nosem. Oczy natomiast jasne i - na przekór wyrazowi twarzy, na przekór zaciętym, gorzkim
ustom - wesołe. Kwadratowe, mocne szczęki gładko wygolone, o błękitnej, bladej skórze i policzki
lekko wklęsłe, chude, z dwiema bruzdami od nosa do kątów ust.
Zameldował mi, że wszystko w porządku, po czym dopiero przyjął moją rękę, podaną mu na
powitanie. Ten gest też był dla niego charakterystyczny: wziął moją dłoń w swoją ogromną łapę
delikatnie i lekko, następnie zaś, miarkując się, aby mi nie sprawić bólu, ściskał ją wolno, coraz
mocniej w ciągu paru sekund, by wreszcie puścić ją nagle. Czułem, że gdyby zechciał, mógłby mi
zmiażdżyć palce.
- Szczęśliwego Nowego Roku, panie kapitanie - powiedział poważnie, uśmiechając się tylko oczami.
Podobał mi się. Nie umiałbym powiedzieć dlaczego. To było ogólnie tak zwane „dobre wrażenie”,
które zależy od tylu drobnych szczegółów, sposobu bycia, wyglądu, głosu - czy ja wiem zresztą czego?
- że nie sposób tego określić.
Wiele z tych drobiazgów musiało pokrywać się ze szczegółami postaci „dżentelmena”, która istnieje
w wyobraźni każdego z nas jako postać idealna, inna zresztą dla każdego, kto ją sobie wyobraża. Otóż
mój ideał dżentelmena w wielu szczegółach zapewne podobny był do porucznika Herberta, bo tak
właśnie o Herbercie pomyślałem: dżentelmen, a skojarzenie z katastrofą Nowackiego zjawiło się
w moim umyśle dopiero jako drugie.
Ten pierwszy odruch czy też prąd sympatii zadecydował o dalszej naszej rozmowie.
Ponieważ to nie należy do rzeczy, nie będę tu jej powtarzał od początku i zaniecham również
wyjaśnień, jak doszło do tego, że porucznik Herbert opowiedział mi w godzinę później o owym locie,
w którym zginął jego obserwator. Nie zamierzam też powtarzać dosłownie tego, co mi powiedział,
a to dlatego, że od razu uprzedził mnie, iż nie potrafi plastycznie i barwnie opisywać wypadków,
w których brał udział. Nie umiał rzeczywiście. Natomiast na zasadzie prawa, które mi daje rola autora
i pisarza, przedstawię czytelnikom owe wypadki w mojej relacji, to jest tak, jak sam je ujrzałem
i odczułem podczas rozmowy z Herbertem.
Aby jednak utrzymać Instrukcję całości tej opowieści, relację moją wkładam w usta Herberta. Niech
on mówi używając formy zrozumiałej dla was, czytelnicy: nie tak, jak mówił do mnie i do sędziów.
Bo widzicie, to jest tak:
Kiedy stary, wytrawny pilot po kilkugodzinnej walce z burzą, z deszczem, z huraganowym wiatrem,
lecąc tuż nad ziemią pod nawisem niskich, czarnych chmur zgrzytających piorunami, zmagając się
z maszyną, która miota się w wartkich prądach powietrza i nurza w jego falach - kiedy stary pilot
w tych warunkach doleci wreszcie do celu, to na pytanie o pogodę na trasie odpowie tylko: „Jest
kiepsko. Miejscami nawet bardzo nieprzyjemnie”. I to jest odpowiedź, z której doświadczeni ludzie
powietrza, nacechowani tą samą powściągliwością, mogą wywnioskować o istocie niebezpieczeństw,
o skali przeżyć, o napięciu nerwów i o trudach walki, które były udziałem jednego z nich w tym locie.
Ktoś obcy pomyśli, że widocznie lot nie sprawił załodze przyjemności, lecz nawet mu nie przyjdzie do
głowy, że życiu pilota groziło niebezpieczeństwo i że ten człowiek sam wyszedł cało i uratował
samolot dzięki osobistej odwadze, zimnej krwi, sile moralnej i ambicji.
Podobnie zareaguje młody, niedoświadczony jeszcze pilot lub obserwator, który niewiele burz, mgieł,
lotów wśród zamieci śnieżnych i wśród ciemnych nocy przebył. Który jeszcze wcale śmierci nie patrzył
w oczy.
Za to on właśnie o pierwszych swoich przygodach, o pierwszych walkach o własne życie i o całość
maszyny opowie wam dużo i z patosem, nie ograniczając się do lapidarnego: „Było kiepsko,
a miejscami nawet bardzo nieprzyjemnie”. Dopiero później przyswoi sobie powściągliwość starszych.
Później - gdy już zacznie mieć w lotnictwie nazwisko.
Porucznik Herbert nie był żółtodziobem i - jak sam zaznaczył - nie umiał plastycznie opisywać
wypadków. Ci, którzy go słuchali, albo raczej przesłuchiwali, to byli sędziowie i członkowie komisji -
a więc ludzie zza biurka, nie zza steru samolotu...
- Czy pan wie, panie kapitanie, kto to był Nowacki? - zapytał, siedząc już na trzeszczącej garnizonowej
kanapie i grzebiąc w fajce, która gasła mu co chwila.
Nie wiedziałem naturalnie nic poza tym, że Nowacki był młodym obserwatorem. Nie odpowiedziałem
jednak od razu, uważając to pytanie raczej za retoryczne.
Ale ten duży, sumienny pilot nie stawiał retorycznych pytań i jeśli pytał, to dlatego, aby się
dowiedzieć.
Patrzył mi w oczy, oparłszy łokcie na szeroko rozstawionych kolanach, i potrząsał wyczekująco swoją
fajką.
- Nie znałem go chyba - powiedziałem wreszcie.
- Ja znałem go dobrze - oświadczył. - I pan zna z pewnością ten typ młodych zapaleńców, z których
każdy idzie do lotnictwa po to, żeby zostać pilotem. Pilotem myśliwskim, oczywiście; takim, „który
lata sam”; który ma samolot wyłącznie dla siebie i sam decyduje o każdym jego drgnieniu. Tak się im
przynajmniej zdaje, tym wszystkim podchorążakom i podporucznikom; pan wie...
Tym razem potwierdziłem natychmiast, Herbert zaś zapaliwszy znów fajkę, mówił dalej, powołując
się raz po raz na moją znajomość tych spraw, jak by chciał podkreślić, że powinien zostać zrozumiany
całkowicie i bez żadnych wątpliwości.
- Kiedy mu powiedzieli w Instytucie Badań Lotniczo-Lekarskich, że jest zdolny do służby w powietrzu
tylko jako obserwator, był to dla niego prawdziwy cios. Cóż pan chce: chłopak wymarzył sobie karierę
Bajana czy Orlińskiego, pokonał, być może, wiele trudności, aby dostać się do lotnictwa, i naraz
dowiaduje się, że nigdy nie zostanie pilotem. Że nie dotknie sterowego drążka; nie siądzie za sterem
twarzą w twarz z pulsującą strzałkami tablicą zegarów. Że inni będą go wozili na pokładzie maszyny,
którą sam mógłby kierować, trzymając w ręku 2000 koni mocy i 850 kilometrów na godzinę szybkości
- gdyby nie kilka punktów różnicy w ciśnieniu krwi albo w ostrości słuchu. Ze będzie latał z pilotami,
którzy, być może, oddają się swemu zawodowi bez sentymentu, bez zapału, bez zamiłowania nawet,
podczas gdy on... Zgodzi się pan, że to jest dramat dla takiego chłopca.
Latał ze mną dosyć dużo i nieraz widziałem, jak z zazdrością patrzył na mnie, kiedy manewrowałem
sterami i gazem.
Zapytałem, dlaczego nie postara się o przydział do eskadry liniowej, gdzie mógłby przecież prowadzić
maszyny drugim sterem pod nadzorem pilotów, jak to robią dla przyjemności wszyscy młodzi
obserwatorzy. Odpowiedział mi, że nie znajduje w tym żadnej przyjemności i że po każdym takim
locie na nowo poddaje się żalowi i przygnębieniu z powodu swego nieszczęścia, jak to nazwał.
Raz prosił mnie, żebym mu pozwolił w powietrzu zająć bodaj na chwilę miejsce pilota. (Jak pan wie,
w naszych starych samolotach bombardujących nie było podwójnych sterów). Utrzymywał, że da
sobie radę z maszyną, podobnie jak sądzą wszyscy ci, którzy tego nie próbowali na ciężkich
samolotach.
Musiałem mu odmówić
No, i wreszcie nastąpił ten przelot.
To było akurat trzynaście miesięcy temu, w nocy z 30 listopada na 1 grudnia. Wylecieliśmy na mojej
starej FG-32 o godzinie dwudziestej pierwszej w kierunku poligonu, odległego o dwieście pięćdziesiąt
kilometrów. Chodziło nie o bombardowanie, tylko o przelot nawigacyjny. Nad poligonem mieliśmy
zmienić kurs i dolecieć do lotniska, położonego o sześćdziesiąt kilometrów na południowy wschód.
Prócz mnie i Nowackiego leciał sierżant Morawa, strzelec samolotowy.
Noc była ciemna, bezksiężycowa, pochmurna, ale pułap mieliśmy na tysiąc dwustu metrach.
Przez pierwszą godzinę wszystko szło dobrze. Silniki, choć stare graty, pracowały normalnie. Nowacki
po starcie podał mi kurs i - nieco później - poprawkę derywacyjną o 15 stopni na wschód. Mieliśmy
w górze wiatr lewy czołowy, pewnie ze czterdzieści kilometrów na godzinę; na dole, według
komunikatu meteorologicznego, wiał lekki Nord-West.
Wkrótce po godzinie dwudziestej drugiej zauważyliśmy obaj z Nowackim, że nad lasami zaczyna
pełzać mgła. Z początku wzięliśmy jej strzępy i niewielkie płachty za polany leśne. Ale później
zgęstniała i rozpostarła się nad ziemią szeroko, gdzieniegdzie tylko odsłaniając wyniosłości i wzgórza
lub rudziejąc od łun większych ludzkich osiedli. Wreszcie stała się gruba i jednolita jak brudna
pierzyna.
Nie przejmowaliśmy się tym wcale. Z komunikatu meteorologicznego wiedzieliśmy, że nad lotniskiem
mgły nie będzie. Zresztą mieliśmy benzyny jeszcze na pięć godzin i w ostateczności moglibyśmy
wrócić nawet do macierzystego portu.
Tylko że właśnie wtedy zawiodły silniki, i to obydwa.
Mieliśmy jakieś osiemset, może dziewięćset metrów pod sobą, kiedy zatrzęsło maszyną potężnie, jak
by się ułamało jedno ramię śmigła. Jednocześnie wykręciło nami w prawo tak silnie, że ledwie mi
starczyło steru do utrzymania kierunku.
Spojrzałem na liczniki obrotów i stwierdziłem, że to prawy silnik nawala. Zmniejszyłem obroty
obydwu i wtedy spod tablicy rozdzielczej po drżącym pokładzie i po moich stopach zaczęła płynąć
wielka, leniwa struga czarnej, gorącej oliwy. Strzałka manometru po lewej stronie zawahała się
i opadła szybko do zera.
Pan zna, panie kapitanie, to uczucie, które ogarnia pilota w podobnych sytuacjach; to podniecenie,
które przecież nie jest strachem. Myśli się wówczas intensywnie i szybko, mając świadomość, że oto
skończyło się nagle coś, co działo się powoli, a zaczyna się akcja prędka, wymagająca
natychmiastowego działania i krótkiego, lecz dużego wysiłku woli, nerwów i mięśni.
Jedyną obawą, której doznajemy w takich wypadkach, jest obawa o resztę załogi: czy zrozumieją od
razu, o co chodzi, bo przecież nie ma czasu, by im to wytłumaczyć; czy nie stracą głowy i nie utrudnią
przez to sytuacji; czy dadzą sobie sami radę, bo na pomoc może być za późno.
Z Nowackim nie miałem kłopotu pod tym względem. Zanim zdołałem go zapytać, już sam mi
powiedział, że do lotniska mamy siedemdziesiąt kilometrów i że według jego obliczeń właśnie
wchodzimy nad poligon.
Jak pan widzi, sytuacja nie była groźna, jeśli chodzi o porzucenie samolotu i skok ze spadochronami.
Wysokość mieliśmy dość dużą, a upadek maszyny na poligonie nikomu nie mógł wyrządzić szkody.
Natomiast ani o lądowaniu na oślep we mgle, ani o tym, abyśmy mogli dociągnąć do lotniska, nie
można było nawet pomyśleć.
Powiedziałem do Nowackiego: „Skaczcie obaj. Ja zaraz za wami. Odnajdziemy się na ziemi. Idźcie
w kierunku południowym: tam spadnie samolot”.
Nowacki wahał się przez sekundę i wydało mi się, że jest bardzo wzburzony, ale nic nie odpowiedział.
Widziałem, jak szedł do kabiny nawigacyjnej, poczułem, że otwierają się zewnętrzne drzwi i nagle
samolot robi się lżejszy w ogonie. Byłem pewien, że obaj wyskoczyli.
Wtedy jeszcze raz spróbowałem dodać gazu, ponieważ jednak prawy silnik trząsł niemożliwie, lewy
zaś mógł się zatrzeć lada chwila z braku smaru, porzuciłem ostatecznie wszelką myśl o ratowaniu
samolotu.
Wyłączyłem zapłon. Zamknąłem dopływ benzyny. Zamocowałem drążek sterowy, aby maszyna nie
straciła równowagi, gdy będę przechodził ku tyłowi, i aby poszła w dół zaraz, gdy skoczę. Rozumie
pan: obawiałem się, że zniesie ją znad poligonu, zanim nastąpi zderzenie z ziemią, a nie chciałem do
tego dopuścić.
Naturalnie wszystkie te czynności zajęły mi o wiele mniej czasu niż opowiadanie o nich, chociaż wcale
się nie śpieszyłem nadmiernie. Miałem, widzi pan, jeszcze ze siedemset metrów, a może nawet
więcej.
Trochę się bałem, żeby mi maszyna nie zrobiła jakiegoś kawału w ostatniej chwili, gdy będę wstawał
od sterów i przechodził przez ciasne drzwiczki do kabiny nawigacyjnej. Mogła przecież pójść
w korkociąg i wtedy trudno by mi było dotrzeć do wyjścia.
Nic podobnego zresztą nie nastąpiło. Sunęła skośnie w dół i przy ostatnim rzucie oka na
wysokościomierz stwierdziłem, że obniżyła się o sto metrów. Przebyłem w dwóch susach pustą
kabinę i u progu otwartych nad czarną przepaścią drzwi potknąłem się o coś.
To był spadochron.
Teraz już nie było czasu do namysłu. Toteż wszystkie trzy możliwości związane z tym faktem
jednocześnie mi się narzuciły. Albo jeden z członków naszej załogi stracił głowę i skoczył bez
spadochronu, albo w gondoli był jeden spadochron zapasowy, albo wreszcie ktoś jeszcze jest na
pokładzie.
Obejrzałem się po mrocznym wnętrzu. Było puste, o ile to mogłem stwierdzić z tego miejsca, nie
zaglądając za wyrzutnię bomb.
Zawołałem głośno, czy kto jest w gondoli. Odpowiedziało mi wycie pędu zza otwartych drzwi.
Zrobiłem krok w stronę wyrzutni i w tej samej chwili maszyna pochyliła się gwałtownie w bok.
Straciłem równowagę, zaczepiłem o leżący u moich nóg spadochron i runąłem w próżnię.
Zmiotło mnie w tył. Zdążyłem jeszcze dostrzec śmigła obracające się wskutek inercji i naporu
powietrza. Potem olbrzymia czarna masa samolotu śmignęła nade mną, oddalając się szybko,
podczas gdy ja zapadałem w otchłań.
Ogarnął mnie ostry, aż bolesny prąd zimnego wichru, który gęstniał z każdą sekundą, rwąc dokoła
mnie huraganowym, twardym cwałem. Instynktownie szukałem oparcia, chciałem zmienić pozycję,
chciałem „usiąść” lub „stanąć”, podczas gdy spadałem głową i plecami w dół. Nogi i ręce ciążyły mi
strasznie. Nie mogłem wyprostować karku i zdawało mi się, że nie zdołam dosięgnąć pierścienia
otwierającego bezpiecznik spadochronu.
To paraliżujące wolę uczucie, uczucie już nie strachu, który bądź co bądź zmusza do jakiegoś
działania, lecz zgrozy, staje się zapewne przyczyną śmierci niejednego z nas. I gdybym wówczas nie
zdobył się na największy wysiłek woli, jaki kiedykolwiek w życiu uczyniłem, nie rozmawiałbym
z panem, kapitanie.
Wytrząsnął fajkę o brzeg biurka i sięgnął po kapciuch z tytoniem. Ubijał go wolno, systematycznie,
następnie zaś, mruknąwszy „dziękuję”, gdy mu podałem ogień, mówił dalej:
- Wyrwałem ten pierścień z taką siłą, że omal nie wywichnąłem ręki. Wtedy zobaczyłem obok siebie
biały obłoczek jedwabiu uciekający w górę. Za nim rwał cały strumień białej materii.
Chlasnęły linki, wybuchnął nade mną z hukiem ogromny klosz, szarpnęło szelkami, wykręciło mną
młyńca, że omal nie popękały napięte aż do bólu ścięgna i mięśnie, zakołysało tam i z powrotem.
Musiało to być nisko, bo zaraz zobaczyłem ziemię i wylądowałem dość szczęśliwie na krzakach
olszyny.
To, co uważaliśmy za przyziemną mgłę, okazało się cienką warstwą chmur, która sunęła na wysokości
jakich dwustu metrów. Pomyślałem wtedy, że można było jednak zaryzykować lądowanie i - choć
w tym nie było przecież mojej winy - robiłem sobie wyrzuty z powodu straty samolotu.
Zacząłem nasłuchiwać, czy nie dojdzie mnie odgłos jego upadku, bo słusznie przypuszczałem, że
prędzej niż on znalazłem się na ziemi. Jednocześnie wróciła mi myśl o spadochronie, który znalazłem
w kabinie nawigacyjnej.
Niepokój o resztę załogi, szczególnie o Nowackiego - bo przypuszczałem, że Morawa skakał pierwszy,
i wiedziałem, że jest doświadczonym podoficerem - niepokój ten skłonił mnie do natychmiastowego
działania, pomimo bólu we wszystkich członkach. Ruszyłem w kierunku południowym, orientując się
według wiatru, gdy wtem usłyszałem z daleka naprzeciw mnie lecący samolot.
Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że leciał bardzo nisko i że jego silniki były
zupełnie rozstrojone.
W kilka sekund później maszyna przeszła tuż nade mną w lekkim zakręcie, ślizgając się na prawe
skrzydło. Poznałem ją mimo ciemności: to była moja FG-32. A przecież wyłączyłem oba silniki przed
skokiem...
Zrozumiałem wszystko z przerażającą jasnością w ułamku sekundy i zacząłem biec: za sterem siedział
Nowacki.
Oh, to nie jest historia dla sądu i dla komisji badań wypadków lotniczych. Nie powinienem był jej
w ogóle opowiadać.
Nie uwierzono mi, naturalnie. Nie umiałem ich przekonać i nie miałem żadnych dowodów. Ale pan -
niech pan sam powie, czy mogło być inaczej?
Po raz pierwszy od początku naszej rozmowy Herbert okazał wzruszenie. Patrzył na mnie z wyrazem
niepokoju i niepewności. Czy mu uwierzę? Pozbył się nagle swego ostrożnego sposobu bycia i swej
powolności. Przestał szukać słów i miarkować głos. Zauważył to jednak zaraz i zmieszany umilkł.
- Niech pan mówi - powiedziałem kładąc mu dłoń na kolanie. - Ja panu wierzę.
Uspokoił się szybko. Kiedy zapalał, po raz już nie wiem który, gasnącą fajkę, ręce nie drżały mu ani
trochę.
- Więc tak - mówił dalej, zupełnie już opanowany. - Nowacki został na pokładzie. Zapewne stał za
wyrzutnią w chwili, gdy wypadłem z samolotu. W każdym razie twierdzę - jestem pewien - że został
umyślnie. Żeby choć raz w życiu poprowadzić maszynę samemu, na własną odpowiedzialność; jak to
sobie wymarzył; jak to sobie może postanowił i czekał tylko okazji, choćby za cenę życia.
Kiedy zobaczył, że mnie wymiotło z pokładu, jak snopek słomy, wśliznął się za ster. Znał dobrze tę
gondolę. Godzinami na ziemi przesiadywał na miejscu pilota i zanudzał wszystkich pytaniami
o armaturę i urządzenia sterowe. Tylko, że... nie umiał latać.
Śmigła obracały się jeszcze. Wystarczyło włączyć zapłon i otworzyć kran benzynowy, aby silniki
zaczęły pracować. Nawet przy tak wadliwej ich pracy mógł jeszcze przez jakiś czas utrzymać się
w powietrzu, a o to mu przecież chodziło. Był niewątpliwie maniakiem.
Odbezpieczył stery. Leciał. Pilotował.
To musiały być dla niego wielkie, szczęśliwe chwile. Żaden z nas tego nie doświadczył; nawet wtedy,
gdy po raz pierwszy prowadziliśmy samodzielnie samolot jako uczniowie w szkole pilotów.
Niewątpliwie miał pojęcie, jak się należy do tego zabrać, ale umiał przecież mniej niż przeciętny uczeń
w połowie kursu pilotażu.
FG-32 nie jest łatwa do pilotowania; trzeba ją dobrze poznać, aby dać sobie z nią radę. Cóż dopiero,
gdy silniki działają tak źle, jak właśnie było wówczas.
Wyobrażałem sobie doskonale Nowackiego w tej sytuacji, wśród tej dramatycznej scenerii. Tę pustą,
mroczną skrzynię czterotonowego samolotu, w której hulają przeciągi; te blade, anemiczne światła
ekranowych lampek, które oświetlają konające zegary i manometry; te rzygające dymem spalin,
chore silniki, zachłystujące się co chwila i strzelające ogniem.
Widzę go, jak siedzi za sterem, tragiczny w patosie tego pierwszego i ostatniego lotu, dokonanego za
taką cenę. Patrzy w noc, w ciemność, na mętny horyzont, rozjaśniający się tu i ówdzie słabym
odblaskiem łun. Próbuje poruszyć koło sterowe i czuje, jak maszyna posłusznie kładzie się na
skrzydło. Ściąga ster na siebie i oto samolot wpiera się w powietrze, orze głęboką, niewidzialną
bruzdę w przestrzeni, zawraca.
Nowacki włada nim. Zapewne nie zdaje sobie sprawy z niedołężnej linii zakrętu. Nie czuje poślizgów,
zboczeń, uskoków w dół i w górę, których i tak nie umiałby opanować nie mając w tym wprawy. Jest
dumny. Jest szczęśliwy.
Ale oto zza cienkiej warstwy obłoków wynurza się ziemia. Staje się bliska. Jest twarda, niegościnna,
pocięta kolejowymi torami, szosami, garbata od wzgórz, czarna od kosmatych lasów. I tylko daleko na
północy bieleje wielka, równa, piaszczysta pustynia poligonu. Tam można by wylądować...
Pan się domyśla, panie kapitanie, co mi wtedy przyszło do głowy. Nie powiedziałem tego sądowi, bo
sąd, jak szeroka publiczność, chce widzieć albo czarno, albo biało. Ale pan wie przecież, że każdy z nas
jest tylko człowiekiem. Nie białym bohaterem i nie czarnym łajdakiem, tylko człowiekiem, który
miewa odruchy dobre i złe.
Otóż przez chwilę uprzytomniłem sobie, co by mi groziło, gdyby Nowackiemu udało się wylądować.
Nie mam tu na myśli sądu. Sąd uniewinniłby mnie, bo wtedy miałbym świadka. Ale w porównaniu
z tym, co mnie spotkało ze strony opinii w ciągu tego roku po jego śmierci, byłaby to klęska stokroć
gorsza. Nie pytano by przecież, jak się to stało, ale wiedziano by, że pilot wyskoczył, obserwator zaś
został i ocalił maszynę. I wtedy, w ciągu tej krótkiej chwili, pomyślałem, że lepiej już, aby jej ocalić nie
zdołał. Przeleciała mi ta myśl przez głowę, gdy biegłem w stronę piaszczystej równiny, aby... hm, aby
dopomóc w tym lądowaniu. Jak dopomóc? Nie wiem.
Znałem przecież ten samolot. Chciałem go uratować. Nie Nowackiego, tylko właśnie samolot.
Zdawało mi się, że potrafię oddać Nowackiemu całą moją umiejętność lądowania, jeśli tylko będę
widział, jak zbliża się do ziemi.
Musiał ją zobaczyć nagle, tę groźną ziemię, jak słała mu się pod skrzydła. Jak sięgała w górę
rozcapierzonymi chciwie konarami dębów i czochratymi łbami sosen.
Może myślał, że wyląduje, bo jednak nie zdołały pochwycić go drzewa, i gnał już nisko nad wydmami
białego piasku. Ale nie powiodło mu się. Nie umiał wytracić szybkości, nie orientował się, gdzie leży
równy teren, i nie zdawał sobie sprawy, że trawersuje. Całym pędem wyrżnął podwoziem o stos
kamieni u skraju lasu.
Usłyszałem ten trzask i łoskot. Dobiegłem. Było już po wszystkim: cisza. Tylko z rozpękłych zbiorników
lała się benzyna i syczały płatki śniegu na rozgrzanych cylindrach.
Herbert umilkł i ja milczałem również. Zegar na wieży odwachu wolno wybijał czwartą. Słychać było
miarowe kroki żołnierza pod oknami.
Nie wiedziałem, co mam powiedzieć Herbertowi po tym wszystkim. Usiłowałem nastroić go
optymistyczniej. Powiedziałem coś banalnego o pomyłkach sprawiedliwości. Wspomniałem, że
przecież tak czy inaczej dziś kończy się okres zawieszenia go w lotach.
- Nie o to chodzi - odrzekł machnąwszy ręką. - To się oczywiście już skończyło i przeszło. Ale zostaje
cień, który powlecze się za mną wszędzie. Cień sprawy o pozostawienie obserwatora w samolocie,
który ja opuściłem. Przecież nie mogę każdemu z osobna opowiadać tej historii tak, jak panu.
Kraków 1939
„Każdy kurs północny prowadzi do bazy“
Wieczorem polecę na zadanie. W wyprawie popołudniowej nie brałem udziału i bezczynnie pętałem
się po kasynie. Było nudno. Nie chciało mi się nawet grać w bridża. Nie mogłem się doczekać powrotu
dywizjonu i dopiero kiedy nad lotniskiem rozległ się warkot silników, odetchnąłem z ulgą. Tak jest
zawsze, ilekroć kilku spośród nas zostaje, podczas gdy większość leci „na tamtą stronę”. Godziny,
które spędzamy tu, na ziemi, w oczekiwaniu na ich powrót, nie liczą się, jakkolwiek trwają bardzo
długo. Chcę przez to powiedzieć, że nie liczą się jako czas przeżyty. Ten czas spędzamy. To jest chyba
najwłaściwsze wyrażenie - spędzać czas, czyli popędzać go, aby minął jak najprędzej, abyśmy znów
zaczęli żyć; aby zaczęło się coś dziać dokoła nas i z nami. „Spędzanie czasu” bywa bardzo nużące; dla
mnie jest zawsze piekielnie nudne. Dlatego oddycham z ulgą, kiedy się wreszcie kończy.
Na lotnisku, przy hangarach, stał mały tłumek; oprócz pilotów - goście z Londynu: dwie dziennikarki
amerykańskie, paru oficerów i - Jean.
Jean, ładne, jasnowłose stworzenie, czeka na naszego dowódcę. Jest zawsze uśmiechnięta i zawsze
pewna, że Jurek wróci. Wzrusza mnie ta jej naiwna, głęboka wiara, chociaż jeden z moich przyjaciół,
Stefan, utrzymuje, że to po prostu brak wyobraźni. Ale Stefan jest w ogóle sceptyk i pesymista.
Samoloty wylądowały. Mechanicy zaroili się dokoła nich, uzupełniając benzynę i amunicję. Wypytują
pilotów o działanie silników i o przygody.
Dziennikarki witają dowódcę; słychać trzaskanie migawek aparatów fotograficznych. Myślałby kto, że
to była jakaś nadzwyczajna wyprawa, nie zwykłe, codzienne zadanie. Aż mi trochę zazdrość, że to nie
ja wracam z tego lotu: nikt na mnie nie zwraca najmniejszej uwagi; bohaterami dnia są ci, którzy w tej
chwili wysiadają z maszyn.
Wtem Jurek dostrzegł mnie za plecami gości i zwracając się do Amerykanek powiada:
- Ten pilot we czwartek zestrzelił focke-wulffa-190, który mnie zaatakował.
Zrobiło mi się głupio. Zaczerwieniłem się jak niewinne dziewczę i ogarnęła mnie złość na tę całą
publikę, która gapiła się na mnie jak na raroga. Szczęściem adiutant zarządził odjazd do kasyna na
podwieczorek. Zostaje tylko nowy skład pilotów, który ma lecieć.
Jean, żegnając się ze mną, mówi: Good luck. Ciekawe, czy z taką samą pewnością wierzy w mój
szczęśliwy powrót, jak we wszystkie szczęśliwe powroty swego Jurka?... Zapewne w ogóle o tym nie
myśli, bo cóż ją to może obchodzić? Ze złością powtarzam sobie w duchu, że ona sama i jej myśli
mnie też nic a nic nie obchodzą. Nic! Absolutnie! I - wiem, że to nieprawda.
Idąc do samolotu, przypominam sobie ostatnie słowa z odprawy: „Każdy kurs północny prowadzi do
bazy”.
Lecę jako prawy boczny w pierwszej czwórce. Ryk silnika jest mocny i rześki. Toczy się jak szorstki
kamień szlifierski, porywając i odrzucając precz całe strzępy moich myśli i spraw, które łączą mnie
z codziennym życiem prywatnym. Czuję, jak ich ubywa, jak wygładza się i wyostrza to, co nazywamy
„nastrojem chwili”, jak poleruje się moja uwaga, jak skupia się coraz bardziej na zadaniu, w którym
biorę udział, podczas gdy wszystko inne odpryskuje, urywa się i pozostaje gdzieś daleko, coraz dalej
za mną. To wrażenie lub może raczej to doznanie jest tak silne, że odczuwam niemal fizycznie. Można
je porównać do pewnego stopnia ze stanem, jaki następuje po zażyciu proszku na ból głowy, w chwili
gdy ból ustaje i gdy wraz z uczuciem ulgi ogarnia nas miłe, jasne podniecenie.
Tymczasem mijamy Kanał w jednym z najszerszych miejsc i widać już brzeg Francji.
Sygnał do szyku bojowego. Zapalam celownik, odbezpieczam działka i karabiny, rozglądam się po
niebie.
Czerwone słońce na zachodzie oślepia z prawej strony.
Wracając będę je miał po lewej - myślę. - „Każdy kurs północny prowadzi do bazy”.
Wchodzimy nad brzeg francuski blisko Le Havre. Niczym nie zmącony spokój. Pośród przejrzystych,
zaróżowionych słońcem mgiełek, jakby uśpione, wyłaniają się zaciszne osady nad srebrną Sekwaną.
Wtem silnik potknął się w równym rytmie: kończy się benzyna w zbiorniku dodatkowym. Przełączam
na główny i dociągam mocniej pasy, by stanowić z samolotem jedną całość.
I eto pada „zaproszenie do tańca”; słyszę komendę dowódcy skrzydła: „Wszystkie samoloty pełny
gaz, w tył na lewo!”
Robimy pełne okrążenie. W połowie zakrętu widzę spływające w dół focke-wulffy, których ognia
uniknęliśmy właśnie tym manewrem. Zaszły nas od słońca i nie udało się im.
To dodaje mi pewności siebie. Odczuwam podniecenie podobne do emocji myśliwego, który już widzi
zwierzynę i wie, że dojdzie do strzału.
Pada komenda: „Atakujemy!” i czwórki samolotów idą w dół za uciekającymi focke-wulffami, które
chybiły celu i widocznie nie mają zamiaru próbować szczęścia w walce bez zaskoczenia. Jest ich mniej
więcej tyle, ile nas. Mamy teraz przewagę wysokości. Za pół minuty - nie: za kilkanaście sekund
otworzymy ogień.
Wtem - nowy rozkaz: „Wyciągać w słońce; zbiórka nad ujściem rzeki”.
W pierwszej chwili ogarnia mnie rozczarowanie i złość: czemu u licha puszczamy ich wolno? Taka
okazja nie nadarza się co dzień! Ale w zakręcie na pełnym gazie widzą, że słuszność jest po stronie
dowódcy: znów spływają na nas focke-wullfy.
Nie mogę ich policzyć: nie ma na to czasu, bo teraz kotłuje się dokoła jak w roju pszczół. Jedne pędzą
w dół, inne w górę.
Niektóre idą wprost na nasze maszyny, mijając je w ostatniej chwili i przeciskając się nawet pomiędzy
zwartymi czwórkami.
Rozglądam się na wszystkie strony, aby uniknąć zderzenia, i czekam na sposobność. Słońce oślepia.
Wreszcie mam je za sobą, ale przed sobą nie mam już dowódcy.
Aha, jest jakiś spitfire. Dołączam, ale natychmiast rozpoznaję, że to nie on. Lecą więc do najbliższej
czwórki. To inny dywizjon.
Słyszę komendę jego dowódcy: ”... tak... dobrze... czwórkami razem... Spłyniemy ze słońcem!”
Spływam wraz z nimi, ale postanawiam szukać swego dywizjonu, więc kiedy wyciągają, spływam dalej
samotnie: albo znajdę swoich niżej, przy bombowcach, albo „zakorsarzę” w pojedynkę i wrócę
oddzielnie.
Daleko przede mną i dużo niżej suną trzy punkciki. Lecę w ich kierunku. Rosną mi w oczach, ale
ponieważ to tylko jedna trójka, więc nie moi. Błyskają w słońcu na tle ciemnej chmurki.
Sylwetki ich garbią się, pęcznieją w głowach i już wyraźniej rzeźbią się w kształty trzech focke-
wulffów. Ja zaś jestem wyżej; o wiele wyżej! Serce zaczyna mi bić mocniej.
Bliżej - myślę - bliżej... Jestem zupełnie na tle tarczy słońca patrząc od nich. Nie powinni mnie
zauważyć aż do ostatniej chwili. Zacznę od prawego, z bardzo bliska, i będę miał ich wszystkich, zanim
się spostrzegą.
Oglądam się jeszcze w tył, czy tymczasem kto inny nie snuje podobnych marzeń o mnie. Ale z tyłu jest
tylko słońce: ogromne, jaskrawe, choć już czerwone - jak by pękało ze śmiechu.
Mierzę wzrokiem odległość od prawego hitlerowca: będzie ze sto pięćdziesiąt jardów. Celownik
wyraźnie świeci na tle ciemnej chmury. Podnoszę środek ognistego pierścienia nieco ponad garb
kabiny i naciskam spust.
Focke-wulff drgnął, przechylił się na prawe skrzydło, ozłocił w słońcu czarny krzyż na burcie i jak by
zamarł w bezruchu.
Tylko odległość między nim a pozostałymi dwoma zaczęła szybko wzrastać. Ale dymu i ognia - ani
śladu, a to właśnie chciałbym przywieźć na zdjęciach mojej kamery foto, bo tylko wówczas zaliczą mi
zwycięstwo jako pewne. Więc znów się składam.
Odległość bardzo mała: celownik pełen krzyża.
Naciskam spust. Błysnęło, buchnęło, zawirowało! W ciągu dwóch sekund widziałem go wszędzie:
nade mną, w dole, na prawo i na lewo. Nie wiem, jakim cudem nie zderzyłem się z żadnym jego
strzępem.
Ochłonąłem z wrażenia stanowczo za późno: dwa pozostałe focke-wulffy były już o jakieś sześćset
stóp wyżej ode mnie i z prawego skrętu pluły do mnie ogniem.
Wiać! - przyszła błyskawiczna decyzja.
Robię gwałtowny skręt w prawo w górę. Szybkość ogromna. Czuję, jak wgniata mnie w kabinę,
a niebo i ziemia zlewają się w jakąś szarą masę.
Przyciskam brodę do krtani i po chwili zamroczenie mija: odzyskuję wzrok. Jeszcze chwila, a dam nura
w sam środek tarczy słonecznej. Wówczas - już wszystko dobrze: nie trafią - nie zobaczą mnie na tle
słońca. Jeszcze trzy sekundy... Jeszcze...
Maszyna drgnęła raz i drugi. Myśl jak błyskawica: otwarło się podwozie.
Sprawdzam uchwyt, spoglądam na wskaźniki - w porządku!
Więc co? Trafili?
Czekam: może wybuchnie ogień? Mimo woli wciągam głowę w ramiona, garbię się, kurczę się cały,
żeby mnie zakryła płyta pancerna. Czekam czegoś nie znanego mi jeszcze - trafienia pociskiem. Wtem
słońce zalało całą kabinę. Nie widzę nic: ani instrumentów na tablicy, ani horyzontu na niebie; lecę
w środek słońca. Teraz nie trafią: są tak samo oślepieni jak ja!
Oglądam się w tył. Dzieli mnie od nich już całkiem bezpieczna odległość. Po chwili tracę ich z oczu
zupełnie.
Wyszedłem nad brzeg Kanału mniej więcej w środku między Le Havre i Cherbourg. Odetchnąłem
z ulgą. No, udało się korsarstwo! Teraz tylko wrócić na lotnisko, a to przecież już drobnostka. I - taki
sukces! Zdjęć z tak bliska chyba jeszcze nikt nie przywiózł.
Przełączam radio na nadawanie i ślę meldunek do dowódcy, że miałem walkę i że wracam. Słyszę
bardzo dalekie rozmowy dywizjonu. Pozostawiam zbawienną tarczę słońca trochę na lewo. Czuję się
już bezpiecznie: za dwadzieścia minut wyląduję. Ciekawe, czy Jean będzie czekała na nasz powrót?
Jeżeli tak, zapyta, co się ze mną działo. A ja powiem, że polowałem w pojedynkę.
I dodam od niechcenia, że skutkiem tego Luftwaffe ma o jednego focke-wulffa mniej. Zaatakowałem
sam jeden trójkę i jednego odstrzeliłem. Z pewnością zapyta, jak to było.
- Jak zwykle, Jean: właściwie wszystkie walki są do siebie podobne.
Spojrzę jej w oczy i uśmiechnę się, a potem, ponieważ będzie nalegała, opowiem jej w kilku słowach
o tym spotkaniu.
- I nie bał się pan? - zapyta Jean.
A ja:
- Strasznie! Skóra na mnie cierpła.
Po czym Jurek postawi whisky i sam zapyta o szczegóły. Wtedy będę opowiadał wszystkim. Ale
właśnie to opowiadanie będzie przeznaczone dla Jean. We czwartek jeden focke-wulff, dziś drugi!
Jeszcze kilka czy kilkanaście lotów i... - czemu nie? - mogę mieć dwunastu, może piętnastu
hitlerowców.
Uśmiechnąłem się do tej myśli. Nie ma co gadać - mam szczęście.
Ledwo to pomyślałem, silnik nagle przerwał. Drgnąłem. Sprężyły mi się wszystkie mięśnie i w tym
napięciu czekałem, kiedy uchwyci. Ale sekundy biegły, a warkot nie wracał. Tylko szum i poświst pędu
seplenił coś ostrzegawczo o bliskim, niespodzianym niebezpieczeństwie.
Poczułem zimny dreszczyk wzdłuż grzbietu, a potem gorące tchnienie strachu. Co się stało?
Urwany tok myśli przebiega teraz po nowym torze. Pędzą jedna za drugą:
Może ciśnienie benzyny spadło na wysokości?
Przełączam krany, przestawiam manetki na wszelkie możliwe kombinacje. Nie pomaga. Śmigło
obraca się tylko wskutek pędu powietrza.
Iskrowniki? - W porządku. - Więc paliwo?
Naciskam guzik wskaźnika.
Wskazówka drgnęła i opadła: ZERO! Próbuję powtórnie: przecież powinienem mieć zapas
wystarczający jeszcze na pół godziny?! Lecz zegar mówi wyraźnie, że zbiornik jest pusty. Zero!
Co robić? Mam dwadzieścia pięć tysięcy stóp wysokości. Brzeg francuski poza mną, od Anglii zaś dzieli
mnie prawie sto mil wody. Zawrócić i lądować we Francji - to dostać się do niewoli. Skakać do morza
tak daleko od brzegów angielskich, przed zapadnięciem nocy - to nawet nie ryzyko, to pewna śmierć.
Naciskam guzik radia i wywołuję naszą stację lotniskową. Po chwili odzywa się oficer kontrolny.
Namierzają mnie, wszystko idzie bardzo sprawnie. Ten żywy głos z Anglii dodaje mi otuchy. Nadając
sygnały, żeby tam mogli stale określać moją pozycję, opowiadam o wszystkim, co się zdarzyło.
Opowiadam zupełnie inaczej, niż to sobie przed chwilą planowałem: miałem walkę; zestrzeliłem
jednego; szkoda mi zdjęć, które utoną wraz z samolotem.
Nagle przychodzi mi na myśl, że i ja mogę utonąć. Ogarnia mnie strach. Spoglądam w dół. Ciężkie,
oleiste fale przelewają się leniwie pode mną. Wkrótce tam będę. Brr...
- Halo, Oleńka! Halo, Oleńka! - woła głos oficera kontroli.
- Słucham. Tu Oleńka.
- Nadawaj sygnał. Nie słyszę sygnału.
- O. K. - mówię z wysiłkiem. - Teraz słyszycie?
Słyszą. Podają mi znowu kurs: prosto na północ. Właśnie ten kurs utrzymuję od początku.
Wydaje mi się, że minąłem już środek Kanału. Oficer kontroli radzi mi skakać z wysokości czterech
tysięcy stóp. Odpowiadam, że rozmieniłem już ostatni dziesiątek, i uświadamiam sobie, że ta chwila
się zbliża. Serce zaczyna bić szybciej. Trzeba się przygotować...
Brzegu Anglii nie widać. Przykryły go chmurki. Zdejmuję rękawice, otwieram osłonę i drzwiczki
kabiny.
Minąłem już chyba dwie trzecie Kanału. Odpinam pasy Jeszcze raz zawiadamiam oficera kontroli, że
za chwilę będę skakał.
Odpowiada:
- Jesteś już niedaleko. Nie będziemy cię długo trzymali w wodzie.
Zdejmuję haubę, a z nią słuchawki i mikrofon. Łączność ze światem zerwana.
Wysokościomierz wskazuje 5000 stóp. Zwiększam kąt nachylenia maszyny, żeby nabrać szybkości.
Zaczynam odwracać spitfire’a na plecy. Czuję, jak maleje siła odśrodkowa, która dotychczas wtłaczała
mnie w oparcie fotela, i jak z wolna moje ciało poddaje się prawom grawitacji: robię się lekki,
zawisam wewnątrz gondoli, ocieram się o burtę; już do połowy jestem na zewnątrz.
W tej samej chwili budzi się we mnie ślepy, oszalały instynkt: trzymaj się, bo wypadniesz w przepaść!
Coś wprost przeciwnego dyktuje rozum: prędzej, bo zostaniesz w gondoli!
Sprzeczne, szarpiące nerwy uczucia paraliżują mięśnie. Strach przed siłą instynktu. Strach przed
logicznym nakazem wbrew nawykom.
Nie dać się! Nie dać się opanować przerażeniu! Myśleć!
Orczyk uciekł mi spod nóg, drążek sterowy wyrwało mi z ręki, a maszyna jest na plecach i teraz, nie
sterowana przeze mnie, w pół obrocie pikuje do wody, a pęd powietrza znów zaczyna mnie wciskać
do kabiny. Rozpaczliwie usiłuję znaleźć punkt oparcia pod stopami, żeby wydostać się na zewnątrz.
Szamocę się. Czyżbym tak miał zginąć?!
Wreszcie udaje mi się oprzeć na czymś nogę. Kurczę się i z całych sił odbijam się jak sprężyna. Poświst
i szum samolotu ginie, rozwiewa się. Szukam dłonią pierścienia otwierającego spadochron. Jest!
Szarpię z całych sił i... pierścień zostaje mi w ręku - urwany!
Co się stało?!
Wykręcam głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje za moimi plecami, i widzę, jak z tyłu, w lewo ode mnie,
oddala się mały spadochronik pomocniczy, ciągnąc za sobą główną czaszę i pajęczynę sznurów.
Czasza pęcznieje, wydyma się, zasłania sobą wszystko, i - zwisam bezpiecznie na szelkach
spadochronu.
Bezpiecznie?! Ogarniam wzrokiem bezmiar szarej wody. Brzegu nie widać. Spoglądam w dół, by
ocenić wysokość. Trzy tysiące stóp? Może mniej? Widzę własne stopy kołyszące się wolno na tle
morza. Dziwny widok. Przychodzi mi na myśl, że bardzo niewiele ludzi na świecie przyglądało się
swoim własnym stopom na tle morza, ale bezstronnie rzecz biorąc, nie mają mi czego zazdrościć.
Zdarłem z noska nowych, mocnych butów strzęp skóry. Musiałem o coś zaczepić w maszynie. Fakt, że
moją uwagę zaprzątają takie nieistotne drobiazgi, że zdaję sobie z nich sprawę, podnosi mnie na
duchu. „To zimna krew i spokój” - myślę z aprobatą. Ale ów „spokój” pryska jak bańka mydlana, gdy
znów spoglądam na morze.
Szara powierzchnia wody staje się coraz wyraźniejsza. Widzę białogrzywe bałwany załamujące się
u szczytu i spływające w głęboko zaklęsłe kotliny. Czy moja łódź gumowa utrzyma się na wzburzonej
fali? I - jak długo?
Otwieram kran butelki ze sprężonym powietrzem, aby napełnić „mae westkę”, i ściągam linki, by
zmniejszyć wahania spadochronu. Po chwili butla przestaje syczeć, choć „mae westka” nie wydęła się
jeszcze dostatecznie. Chcę ją nadmuchiwać siłą własnych płuc, lecz nie ma już czasu: zwały białej
piany są tuż pod nogami. Przekręcam klamrę zwalniającą pasy spadochronu i w następnej chwili
wpadam do wody.
Zanurzam się z głową, ale wypływam zaraz na powierzchnię. Widzę, jak czasza spadochronu więdnie
na stoku fali wysokiej jak góra i wraz z całą masą wody pędzi wprost na mnie. Rzucam się w bok, żeby
mnie nie nakryła, lecz za późno: nogi zaplątały mi się w linkach i spadochron tonąc ciągnie mnie za
sobą. Raz po raz fale przelewają mi się nad głową. Pracuję rękami, żeby utrzymać się na powierzchni,
i usiłuję uwolnić nogi, ale bezskutecznie: źle nadęta „mae westka” prawie wcale nie trzyma. Już piję
słoną, gorzką wodę. Już krztuszę się i kaszlę...
Strach podcina mnie jak biczem i nagle jak błysk przelatuje myśl:
Dinghy! Nadąć dinghy!
Podciągam ją ku sobie. Jeszcze nie znalazłem butli, a już muszę puścić linkę, by znów wydostać się na
powierzchnię. Ale po kilku próbach mam wreszcie butlę w ręku, tylko nie mogę znaleźć przetyczki.
I znów zanurzam się, znów wypływam kaszląc i zachłystując się wodą.
Butla od dinghy... Gdzie jest butla?!
Czuję, że siły mnie opuszczają. Robi się szaro. Dokoła - trzymetrowe ściany wody. Huczy mi w głowie,
szumi, wyje. Chyba tracę przytomność... Nie: to silniki, to przecież silniki lotnicze!
Spoglądam w górę. Nisko, wprost nade mną, lecą dwa typhoony. Nawet się nie łudzę, że który
z pilotów mnie dostrzeże na wzburzonym morzu o zmierzchu. Mogę liczyć tylko na własne siły. Muszę
ich oszczędzać, bo...
Podciągam dinghy i tę nieszczęsną butlę. Mocuję się z nieruchomym korkiem i - znów jestem pod
wodą. Wypływam, chcę chwycić powietrza i w tej samej chwili fala uderza mnie w twarz. Krztuszę się,
rzygam, duszę się, tonę... Ale instynkt życia nie osłabł: znów jestem na powierzchni; znów oddycham.
Trzeba uważać na fale. W tej chwili wynosi mnie na gładki grzbiet góry wodnej. Nade mną zawisła
mewa. Przekrzywiła główkę na bok i patrzy. Zapewne widziała już nie jedną taką walkę i nie jedną
klęskę. Jeżeli teraz mi się nie uda, będzie również świadkiem mojej klęski. Więc - oszczędzać siły;
myśleć; nie szamotać się.
Płynąc na wznak, raz jeszcze, ostrożnie, wolno podciągam ku sobie gumową łódź, odnajduję butlę
i oglądam ją dokładnie w przerwach między rzutami fal. Gdzież jest ta zatyczka, którą trzeba usunąć,
żeby można było otworzyć kran?
Jest! Małe kółko druciane odchylone od korka. Odrywam je bez wysiłku, przekręcam korek i - butla
syczy! Reguluję dopływ powietrza, nie spuszczam wzroku z dinghy, która nabiera wreszcie kształtów
płaskiej, owalnej łodzi. Mewa wciąż waży się nade mną na rozpiętych szeroko skrzydłach. Uśmiecham
się do niej:
- Widzisz? Nie dałem się! Teraz już nie utonę. Muszę tylko odpocząć, zanim dokażę nowego wyczynu -
zanim wylezę na mój gumowy statek.
To był istotnie wyczyn.
Wciągnąłem się na krawędź dinghy i ległem na brzuchu, zupełnie wyczerpany. W głowie mi się
kręciło, co chwila targały mną wymioty; szczękałem zębami i drżałem z zimna; w uszach czułem ostry,
dojmujący ból. Ale właśnie to zimno pobudziło moją energię: bałem się, że zamarznę na śmierć.
Uchwyty przy burtach dinghy wyślizgiwały mi się ze zgrabiałych dłoni, brakło mi tchu, a serce
łomotało, jak by miało pęknąć lada chwila, lecz mimo to zdołałem wreszcie wciągnąć nogi i odwrócić
się, żeby usiąść.
Teraz już jest prawie ciemno. Wyczerpuję wodę z dinghy. Ruch rozgrzewa mnie trochę, ale męczę się
wkrótce. Zapinam jeden fartuch na nogach, na plecy naciągam drugi, z kapturem na głowę, i chowam
zmarznięte ręce pod pachy. Byle wytrzymać do rana: przylecą i wyłowią. Wiedzą przecież, gdzie
jestem. Co prawda wiatr oddala mnie od brzegów Anglii, ale dla samolotu przebyta przeze mnie
odległość będzie bez znaczenia. Tak, ratunek jest pewny. Tylko przetrzymać noc.
Spoglądam ku północy i okrzyk rozpaczy wyrywa mi się z piersi. Wprost na mnie pędzi niemal
pionowa ściana olbrzymiej fali, z której, jak okap dachu, zwisa biały grzebień piany. Zdążyłem nabrać
pełne płuca tchu, po czym - tony wody zwaliły się na mnie przewracając moją łódkę do góry dnem.
Szamoczę się z mocnymi fartuchami, by odzyskać swobodę ruchów. Już zachłystuję się wisząc głową
w dół pod wodą. Rozpaczliwym wysiłkiem zdzieram tylny fartuch krępujący mi ramiona i uwalniam
nogi. Wypłynąłem i trzymając się dinghy, odpoczywam. Potem udaje mi się odwrócić łódkę i znów
z ogromnym trudem, nabierając sił po każdym ruchu, wleźć do niej. Lecz nie otulam się już
fartuchami: to, co stało się przed chwilą, może się powtórzyć.
Moje przewidywania były słuszne: jeszcze siedem razy w ciągu tej nocy fala przewracała mnie wraz
z łódką i siedem razy gramoliłem się na nią, wyczerpywałem wodę, poprawiałem linkę, która łączyła
mnie z moim gumowym statkiem.
Za każdym razem wydawało mi się, że już nie zdołam walczyć nadal o życie. I za każdym razem, gdy
woda wdzierała mi się do płuc, zdobywałem się na jeszcze jeden wysiłek.
Nad ranem morze uspokoiło się nieco. Fala jest jeszcze duża, ale już nie przewraca łódki. Przetacza się
tylko przez nią napełniając ją wodą, którą ustawicznie wyczerpuję, żeby się rozgrzać.
Nie mam już kubka do wyczerpywania wody; zgubiłem go wraz z wiosłami i - co gorsza - z pudełkiem
rakiet. W pokrowcu znalazłem dwa pudełka z żywnością, latarkę, ogrzewacz i żagiel. Latarka niestety
nie działa, bo zamokła. Ogrzewacz chemiczny również zawodzi. Otwieram paczkę z żywnością.
Pastylki odżywcze „Horliks”, czekolada i pastylki na podtrzymanie energii stanowią lepką maź.
Próbuję posilić się tą substancją, ale wstrętny smak czekolady rozpuszczonej w wodzie morskiej
sprowadza nudności. Zatrzymuję więc tylko gumowy woreczek na wodę i tubkę skondensowanego
mleka, resztę zaś wyrzucam. W drugim „hermetycznie” zamkniętym pudełku też woda... Ale pastylki
„Horliks” są mokre tylko z wierzchu. Połykam dwie, resztę wkładam do gumowego woreczka, mocno
zawiązuję własnym krawatem i chowam w zanadrze.
Słońce wschodzi. Lada chwila spodziewam się samolotów, które przylecą, żeby mnie odnaleźć
i sprowadzić pomoc.
Już lecą! Słyszę warkot silników! Coraz wyraźniej! Coraz bliżej!!
Dwa spitfire’y wynurzają się spoza fal i lecą „kosiakiem” wprost na mnie. Serce bije mi radośnie.
To jest organizacja ratownictwa! - myślę.
Samoloty już nad głową. Widzę litery na kadłubach. To nie z naszego dywizjonu, ale macham rękami,
wrzeszczę, zapominając, że piloci nie mogą mnie słyszeć.
Minęli mnie... Oddalają się na południe... To nie jest pomoc. To nie poszukiwania. Po prostu lecą na
jakiś wypad do Francji.
Słońce bardzo wolno podnosi się nad horyzontem. Wsłuchuję się w ogromną ciszę, wyścieloną
szumem fal. Czekam, aż warkot silnika przekreśli tę sypką, szeleszczącą, rozchlupotaną ciszę żwawym,
wesołym rytmem, który kładzie się na wietrze i podbiega, waha się, opada, to znów się wznosi,
znajomy, swój, bliski.
Jest! Słyszę go! Przegina się w przestrzeni i przenika ją dreszczem - raz, drugi... Wdrąża się, tężeje,
zbliża się!
Dwa spitfire’y krążą w oddali. Szukają. Widzę po sposobie latania, że szukają. Z każdym okrążeniem
zbliżają się ku mnie.
Serce wali coraz mocniej. Już są bardzo blisko. Jeszcze jedno okrążenie, wezmą mnie w środek.
I nagle... kładą się w zakręt, lecz w przeciwną stronę.
Może jeszcze wrócą? Może zwiódł ich cień jakiś wśród fal? Może następny wiraż znów pójdzie
w moim kierunku?
Nie: oddalają się. Czuję, jak serce zamiera, jak coś kłuje w każdym palcu, boli w krzyżu, szczypie
w oczy. Nie mogę złapać tchu. W myślach chaos.
- Koniec! Koniec! - dzwoni mi w uszach.
Słońce już było wysoko, gdy opanowałem się wreszcie i zacząłem zastanawiać się nad sytuacją.
Gdybym nie był zgubił rakiet, byłbym uratowany. Gdyby zrobili jeszcze jedno okrążenie - musieliby
mnie zobaczyć. Wiatr pędzi mnie stale z dużą szybkością na południowy wschód. Jestem zapewne
bardzo daleko od miejsca, gdzie wyskoczyłem, lecz przecież powinni się z tym liczyć. Może
o zachodzie wznowią poszukiwania? Może będą szukali jeszcze jutro? Może ktoś dostrzeże mnie
przypadkiem w przelocie?
Jeśli morze będzie spokojne, mogę przeżyć tydzień, a nawet dłużej. Pastylki i mleko skondensowane
powinny wystarczyć na podtrzymanie sił. Tylko - nie mam czym ugasić pragnienia!
Ledwie o tym pomyślałem, już mi się chce pić; już mącą się myśli; już pierzcha nadzieja.
Czuję piekielny ból w uszach. Każdy podmuch wiatru kłuje jakby igłą w mózg. Bolą mnie wszystkie
mięśnie. Rwie w stawach. Mdli, skręca wnętrzności. Jak długo to będzie trwało?
Przed zachodem słońca, jak przewidywałem, zaczął się ruch w powietrzu. Z początku słyszałem tylko
warkot silników i nie mogłem nic dojrzeć w górze. Później zobaczyłem białe smugi sunące po niebie
z północy na południe. Wyprawy szły na dużej wysokości.
Widziałem, jak wracały. Szły znacznie niżej, ale za wysoko, by mnie dostrzec. Poznałem po
uszykowaniu nasze skrzydło myśliwskie. Lecą wprost nade mną. Żadnemu z nich nie przychodzi na
myśl, że jestem tu, o dziesięć tysięcy stóp pod nimi.
Zapada noc. Znów trzeba się przygotować na wszelkie niespodzianki i na nową walkę z morzem. Tylko
- czy warto walczyć? Cóż może przynieść następny dzień? Jeżeli nie znaleźli mnie dziś - to tym bardziej
nie znajdą jutro.
Morze jest dosyć spokojne; wiatr po dawnemu pcha mnie wciąż w stronę Francji. Reflektory
niemieckie są już znacznie jaskrawsze od angielskich. Dokoła mnie w wodzie iskrzy się od miliardów
świecących żyjątek. Jakieś duże, chyba dwumetrowe, stworzenie przemknęło raz i drugi blisko mojej
łódki. Wiem, że nie ma tu rekinów, ale - a nuż się jakiś zabłąkał? Trzymam więc maszt w pogotowiu
i nie spuszczam oczu z fal.
Nad ranem słyszę pianie kogutów. Wiatr o świcie ustal zupełnie. Morze prawie gładkie. Na niebie
cisza - żadnych samolotów nie widać.
Postanowiłem pisać pamiętnik. Pamiętnik na kołnierzyku od koszuli, który zdążył wyschnąć.
Oderwałem go i ostrożnie odkręciłem ochraniacz pióra. Atrament jest blady, wodnisty, ale - jest.
Drobne litery na strzępie płótna wydają mi się czytelne.
Napisałem coś w rodzaju listu do kolegów i do dowództwa oraz kolejno - uwagi w sprawie ekwipunku
i jego zabezpieczenia na takie wypadki jak mój. Potem starannie zawinąłem kołnierzyk w ceratowy
pokrowiec od opatrunku i schowałem do wewnętrznej kieszeni. Jeżeli znajdą moje zwłoki, może się
to przydać: może uratować innych. Załatwiwszy tę sprawę doznałem uczucia ulgi.
Jest ciepło. Słońce grzeje. Dokoła cisza i pustka. Nawet mew nie ma. Myśli płyną ku moim
najbliższym, a pamięć przenosi mnie w coraz odleglejsze czasy. Matka, dzieciństwo, dom rodzinny i te
dwadzieścia kilka lat życia, aż do wybuchu wojny.
Po południu moje ubranie wyschło wreszcie prawie zupełnie. Słońce skłania się ku zachodowi, ale nie
czuję chłodu. Za to mam coraz większe pragnienie. Tabletka „Horliks” już od dwóch godzin nie chce
rozpuścić się w ustach.
Pod wieczór usłyszałem samoloty. Szły wysoko, z dala ode mnie, na samym horyzoncie.
Czyżbym już był poza Kanałem?
Przypuszczam, że znajduję się gdzieś na linii Dieppe-Cherbourg, w odległości piętnastu lub
dwudziestu mil od wybrzeża Francji. Wiatr północny, wschodni lub zachodni w ciągu jednej doby
może dopchnąć mnie do brzegu, na którym są Niemcy. Tylko wiatr południowy byłby pomyślny.
„Każdy kurs północny prowadzi do bazy”... Gdyby zaczęło dąć z południa z taką siłą, jak poprzednio
dęło z północy, w ciągu trzech dni mógłbym dotrzeć do brzegów Anglii. Gdyby zaczęło dąć
z południa...
Ledwie to pomyślałem, prawie gładka powierzchnia morza zaczęła się marszczyć, później fałdować,
a potem szumieć i pluskać. Bryzgi wody raz po raz padały na fartuch dinghy. Fale rosły. Jedna
wśliznęła mi się na kolana, druga chlusnęła w plecy.
Płynę! Płynę na północ, o czym świadczy słońce chylące się ku zachodowi na lewo ode mnie. Z braku
zagubionych wioseł, służących również za podstawę masztu, opieram go o własny brzuch i rozwijam
żagiel.
Przed samym zachodem ujrzałem „fortece” wracające z wyprawy. Szły wysoko nade mną.
Podniosłem głowę i liczę. Wtem bliski warkot silników wstrząsnął mną jak prąd elektryczny. Jedna z
„fortec” leci nisko, tracąc wysokość. Na jej skrzydłach - dwa spitfire’y jakby w kluczu, a dwie polskie
czwórki myśliwców patrolują dokoła. Kręcę żaglem nad głową. Skręcają wprost na mnie!
O Boże! Widzą!... Zniżają się!
Serce wali. Pochylają się do zakrętu i... Nie! Nie widzą. Wyciągają w górę, przekładają w przeciwny
zakręt, oddalają się. Jeszcze jeden zawód.
Ale wiatr dmie. Wiatr południowy. Bądź co bądź zbliżam się ku Anglii. Wiatr jest mi teraz jedynym
sprzymierzeńcem.
Ukląkłem w dinghy, żeby z niej wyczerpać wodę. Jednak niespodziewanie duża fala uniosła mnie,
„sprzymierzeniec” zaś dopomógł i wywrócił łódkę. Całodzienne suszenie ubrania poszło na marne.
A noc zapada i znów dzwoniąc zębami dygoczę z zimna.
Wiatr dmie coraz silniej. I cieszę się, i boję się: czarne chmury zaczynają pęcznieć na horyzoncie.
Może będzie deszcz? Może ugaszę pragnienie?
Słyszę znów pianie kogutów. Zaczynam podejrzewać, że to złudzenie, bo w uszach, które mnie bolą,
mam pełno przeróżnych dźwięków.
Od pasa w dół zdrętwiałem wskutek siedzenia w zimnej wodzie bez ruchu. Nie mogę poruszać
nogami. Co będzie, jeżeli dinghy znów się wywróci?...
Zaczyna padać deszcz. Strząsam wodę z fartucha i rozpościeram go na kolanach, by nałapać
deszczówki. Ale przelotny deszczyk kończy się prędko. Zgarniam odrobinę wody z fartucha pokrywką
od latarki i piję. Jest słona.
Już nie panuję nad sobą: wyciskam z tubki ostatnie krople mleka, żeby zwilżyć obolały język. Nie
zostało mi nic poza pastylkami. Ale chwilowo doznaję ulgi. Podnoszę wzrok ku niebu. Chmury
przeszły; widzę przed sobą Wielką Niedźwiedzicę. Płynę na północ.
„Każdy kurs północny prowadzi do bazy!”
Nad ranem budzę się z odrętwienia. Jestem dziwnie obojętny i leniwy. Nie zdaję sobie sprawy, czy
spałem w nocy. Każdy ruch sprawia mi ból. Skórę na łokciach mam pościeraną o rękawy; sól morska
jątrzy skaleczenia. Gryzę i połykam suchą tabletkę „Horliks”. Jest zimno. Z niecierpliwością spoglądam
na słońce, czekając, aż się podniesie, by mnie ogrzało.
Usiłuję przezwyciężyć lenistwo i zaczynam wylewać wodę z dinghy. Ale w tej chwili ktoś mówi mi do
ucha:
- Jak ci nie wstyd?! Dogadzasz im, wysługujesz się...
- Komu? - powtarza głos - Wing Commandorom, Wing Comman-do-rom!
Nie rozumiem. Nie wiem, co to ma znaczyć. Ale czuję, że ktoś niesłusznie mnie podejrzewa.
- Przecież ja tylko, żeby się rozgrzać. O - fala napełnia łódkę prędzej, niż mógłbym z niej wyczerpać
wodę!
Ktoś za mną śmieje się urągliwie, ironicznie:
- Dogadzasz Wing Commandorom! Ha, ha, ha! Wing Commandorom!
Ten śmiech jest nieznośny. Nie będę wylewał wody! Nie chcę! Pić! Pić mi się chce!
- Krew! Krew! - ktoś wola z góry. - Krrew!
Podnoszę wzrok. To mewy. Dwie z nich chcą usiąść na burcie dinghy. Spłoszyłem je krzykiem:
- Jeszcze nie jestem gotów!
Więc usiadły na morzu i cierpliwie czekają płynąc obok mnie. Patrzę na nie obojętnie. Jestem senny.
Przymykam oczy. Po chwili - ktoś gra na harmonii. Aha: to Grzyb z naszego dywizjonu.
Słońce grzeje: miłe, rozbierające ciepło rozchodzi się po plecach. Za chwilę zasnę, a wiem, że nie
powinienem, bo oczekuję przyjazdu Jurka. Miał przyjechać w poniedziałek... Ale - prawda! Przecież ja
nie wróciłem z wypadu na Francję.
Wydaję rozkaz: „Przygotować trumnę do dekoracji!”
Kwiaty, kwiaty, kwiaty! Chryzantemy - rdzawe i białe. Ścielą się, płyną, sypią się z góry. I nagle, jak
wybuch granatu, czerwone, skąpane we krwi gwoździki! Idzie od nich podmuch, który rozrzuca
chryzantemy na wszystkie strony. Czarne wieko trumny sterczy ostrymi kantami, które rozszerzają
się, urastają do rozmiaru domu, hangaru, lotniska... I co teraz będzie? Jakże - z taką olbrzymią
trumną?...
Warkot samolotów przerywa te majaczenia. Otwieram oczy. Na średniej wysokości idzie wyprawa
bostonów, eskortowanych przez spitfire’y.
Nagle jeden boston zakopcił, odłączył się od szyku; zawraca, tracąc wysokość w zakręcie, i nisko,
akurat nade mną, wraca do bazy. Dwa spitfire’y towarzyszą mu wiernie, zachodzą z obu stron
szerokim łukiem.
Nie ruszam się: i tak nie zobaczą. Patrzę na morze. Dokoła mnie płyną kępy wodorostów. Czyżby to
miało świadczyć o bliskości brzegu?
Mijają mnie z szybkością około metra na sekundę.
Więc jeżeli prąd jest od brzegu, a ja płynę z wiatrem, to robię półtorej mili na godzinę. Niech będzie
nawet mila na godzinę, to i tak w cztery dni można przepłynąć cały Kanał. A przecież płynę z wiatrem
już całą dobę. Jeżeli wiatr się nie zmieni, to za trzy dni...
Coraz więcej wodorostów naokoło. Wyławiam sporą ich kępę i próbuję żuć, ale pieką jak pieprz.
Morze staje się coraz burzliwsze. Muszę uważać, żeby fale nie uderzały z boku, bo mnie wywrócą.
Jeden z uchwytów dinghy jest naderwany. Spoglądam z niepokojem na odstający strzępek gumy
i nasłuchuję, czy nie zacznie syczeć powietrze. Dopompowywać trzeba coraz częściej.
Fala raz po raz uderza mnie w plecy, oblewając całego, lub wynosi mnie wysoko na swój grzbiet,
z którego po chwili zjeżdżam w głęboką bruzdę.
Słońce zachodzi. Chyba spałem, bo przecież niedawno było południe. Wiatr wzmaga się ciągle. Na
horyzoncie - chmury.
Może znów będzie deszcz? Oby tylko nie burza.
Pragnienie - straszne. Oddech mam krótki i szybki, jak po zmęczeniu. Z trudem przełykam dwie
pastylki „na podtrzymanie energii”; boję się nocy.
Wiatr napina żagiel, aż trudno utrzymać sznury, które wrzynają się głęboko w namoknięte,
ciastowate dłonie. Płynę.
Płynę na północ. Po zapadnięciu ciemności nie spuszczam z oczu Wielkiej Niedźwiedzicy, która
wskazuje mi Gwiazdę Polarną. Konstelacje mrugają ku sobie porozumiewawczo: „On płynie na
północ. Wiecie? Każdy północny kurs prowadzi do bazy”.
Ale z dołu, chyba z samego dna morza, ktoś podgląda gwiazdy.
- Ho-Ho! On płynie na północ... Wielka Niedźwiedzica twierdzi, że ten w dinghy płynie na północ -
chlupocze fala. - I cóż na to Wing Commandorowie?
Ktoś zaśmiał się głośno tuż obok mnie. Chlasnęło po wodzie, zadudniło i nagle - dzwonią dzwonki
elektryczne!
Obejrzałem się w tamtą stronę. Daleko, w lewo ode mnie, chwieje się na falach jasna, świecąca kula.
Boja ratownicza! Omal jej nie minąłem...
Zwijam żagiel i zaczynam wiosłować. Może za chwilę będę mógł napić się czystej wody, ogrzać się
w ciepłym, suchym śpiworze i nadać sygnał przez radio?!
Męczę się szybko, lecz wiosłuję nadal, bo światło zbliża się, rośnie, jest coraz jaśniejsze. Jeszcze sto
jardów... Jeszcze osiemdziesiąt... Pięćdziesiąt... Jeszcze tylko parę ruchów...
Wtem świetlista kula rozdwaja się, rozpływa się w dwie różne strony. Na prawo płynie wielki, różowy
łabędź; na lewo z wolna zapada pod wodę pomarańczowy słoń.
Przestaję wiosłować. Przecieram oczy. Słoń podnosi trąbę i ryczy żałośnie. Już znikł. Łabędź płynie
dalej, kołysze się na falach w dół i w górę, w dół i w górę...
Przywidziało mi się chyba - myślę. - Nie ma na świecie różowych łabędzi.
Podnosząc żagiel słyszę złowrogie szemranie. Ktoś narzeka, że się nim wysługuję, że znów dogadzam
Wing Commandorom... Co to może znaczyć?
Wiatr szarpie żaglem i fale przewalają się przez dinghy. Patrzę na Wielką Niedźwiedzicę, która jeździ
po niebie jak na karuzeli. Naciągam sznury, pochylam się w tył i usiłuję uspokoić rozbiegane gwiazdy.
Przychodzi mi na myśl, że powinien je ktoś pilnować, bo mogą zasnąć; jestem taki zmęczony.. I nagle
domyślam się, że gwiazd pilnuje Molly, ta, co usługuje w mesie oficerskiej na naszej stacji. No,
dobrze, niech tylko uważa, bo może przyjść zmiana kursu.
- Jak to zmiana? - dziwi się Molly. - Przecież każdy kurs prowadzi do bazy...
- Nic podobnego - mówię. - Wcale nie każdy...
Ale ona mi przerywa:
- Panie poruczniku, ukradli Wielką Niedźwiedzicę!
Wzruszam ramionami.
- No to co z tego? - i zaczynam szukać po ciemku.
Szukałem jednak na próżno. Przykryły ją chmury. Noc stała się atramentowoczarna.
Ocknąłem się, gdy już szarzało. Wiatr zmienił kierunek na północno-wschodni. To mogło przedłużyć
moją podróż, ale - cóż mi pozostawało innego, jak żeglować dalej?
Zaczyna się rozwidniać. Spoglądam na północ i gdy fala unosi mnie w górę, widzę ląd! Ląd, bez żadnej
wątpliwości! Białe kredowe urwisko skalne. Odległość jest jeszcze bardzo duża. Ale nie zmniejsza to
mojej radości. Żeby mi tylko starczyło sił...
Morze jest burzliwe; obawiam się, że fala wywróci mnie lada chwila. Woda przelewa się przez dinghy.
Nie wyczerpuję jej, bo każdy ruch sprawia mi ból. Jestem bardzo osłabiony. Połykam pastylki na
podtrzymanie energii. Skutek tych pastylek jest naprawdę nadzwyczajny: siły pomału wracają, a ból
ustaje; nawet pragnienie staje się mniej dotkliwe. Wiatr znosi mnie w prawo. Umocowuję kaptur
kotwiczny przy lewej burcie. W ten sposób jeśli nawet nie płynę ku brzegowi, to przynajmniej stale
mam go przed oczyma.
Mijają godziny i wciąż widzę ten brzeg - wciąż jednakowo odległy. Próbuję wiosłować masztem, ale to
próżna strata sił. Postanawiam więc zdać się na wiatr i - czekać: za dzień czy za dwa dopłynę wreszcie.
Nikt nie wie - nikt nie może wiedzieć, jak długo trwa dzień, jeśli nie spędził go na morzu w dinghy,
kołysany, huśtany, zalewany przez fale; kto nie przeżył tych godzin samotnych, ze wzrokiem
utkwionym w ląd; kto nie cierpiał wskutek pragnienia...
Boję się zamknąć oczy, boję się zasnąć, obawiam się zapadnięcia ciemności - aby ten brzeg, biały
kredowy brzeg, nie rozwiał się, nie zniknął. Ale słońce skłania się ku zachodowi. Jest na lewo ode
mnie. Za godzinę, może za półtorej godziny zacznie się zmierzchać. Spoglądam ku lekko zamglonej
tarczy słonecznej. Wzrok mam zmęczony i niepewny: wydaje mi się, że obok słońca błyszczą dwie
złote gwiazdy. Nie - przecież nie mógłbym widzieć gwiazd o tej porze i w tej stronie. A jednak coś tam
błyszczy na niebie. Rozpływa się w jasnym błękicie i błyszczy znowu. Coraz wyraźniej, coraz wyżej...
Serce zaczyna przyśpieszać. Oddycham z trudem. Nie chcę wierzyć na próżno; nie chcę ulec
złudzeniu. Ale połyskujące przedmioty są coraz wyraźniejsze, coraz większe, a pod nimi ukazuje się
nad powierzchnią morza - dym.
Nie mam już wątpliwości: to konwój; statki, chronione przez balony na uwięzi. Idą wprost na mnie.
Widzę już maszty i kominy. Obliczam, że muszę się znaleźć między pierwszym a drugim. Przecież
muszą mnie zauważyć z pokładów, gdy będę między nimi. Wywijam nad głową żaglem. Krzyczę.
Oto lewy zadymił mocniej i pochylił się w lewo, pozostawiając za sobą biały ogon piany.
Boże! Dostrzegli mnie!
Mały statek handlowy urasta w mych oczach do rozmiarów wielkiego gmachu. Gmachu spełnionych
marzeń i nadziei. Już widzę marynarzy stłoczonych na pokładzie. Widzę, jak jeden z nich rozkręca nad
głową linę, by mi ją rzucić.
Lina pada wprost na mnie. Chwytam ją rękami i zębami.
Szarpnięcie. Uderzam o burtę statku. Dinghy ucieka spode mnie. Ciągną mnie w górę. Słyszę głosy,
widzę twarze, oczy, uśmiechy. Ludzie! Ludzie dokoła mnie!
Kilka par rąk ściąga ze mnie mokre ubranie. Ktoś wlewa mi rum do ust. Unoszą mnie w górę i - Jezus,
Maria! - pode mną w dole przelewają się zielone grzywiaste fale!
Ze zwierzęcym strachem, kurczowo objąłem za szyję najbliżej stojącego marynarza.
- Nie bój się - uspokaja mnie rosły chłopak. - Tu jesteś bezpieczny.
Zawstydziłem się.
- Sorry. Od niedzieli jestem w morzu - powiedziałem, chcąc jakoś usprawiedliwić ten odruch.
Liczą na palcach:
- Niedziela, poniedziałek, wtorek, środa, czwartek.
Pokiwali głową:
- Zupełnie dosyć...
W kabinie starszego oficera jest upał, ja zaś dygoczę z zimna pod kocami na jego koi. Skipper podaje
mi po łyku wody, nie pozwalając rękami uchwycić szklanki.
Potem prosi o dowody tożsamości.
Nie mam nic prócz pamiętnika, pisanego na kołnierzyku.
- To zupełnie wystarczy - mówi skipper.
Przygotowuje dla mnie własne ubranie i martwi się, że rękawy będą trochę za krótkie.
- Wysłaliśmy już sygnał o tobie na lotnisko - powiada. - Za pół godziny będziemy w porcie, tam już
czekają lekarze. Znaleźliśmy cię sześć mil na południe od Beach Head. Teraz idziemy do New Haven.
Opowiada o sobie, pokazuje fotografie rodziny, zaprasza na urlop i wszelkimi sposobami stara się
zająć moją uwagę, żebym nie myślał o piciu.
Wreszcie - zakotwiczamy. Gdzieś mnie niosą, wiozą, znów niosą. Coś dzieje się dokoła mnie, jakieś
głosy, dźwięki, coraz dalsze, coraz mniej wyraźne, coraz trudniejsze do rozróżnienia. A potem - szum.
Tylko szum, który rośnie, nabrzmiewa, pędzi. Widzę różowego łabędzia, jak rozdwaja się, odpływa.
Dwa różowe łabędzie, cztery, osiem - całe szeregi, sznury łabędzi! Potem słonie i balony, które
rozpycha na lewo i na prawo czarna, pionowa krawędź. To dziób statku. Wyją silniki - nie: syreny;
słońce pęka nad kredowym brzegiem, wylewając na białe skały gęstą, czerwoną maź. Zbieram ją
palcem, bo wiem, że to pigułki na podtrzymanie energii tak się rozpuściły. Ach, zalały mój pamiętnik
na kołnierzu od koszuli i - co teraz powie Jean? Tak: co teraz powie Jean?... Nie znajduję odpowiedzi
na to dręczące pytanie. Nie mogę sobie przypomnieć, gdzie mi się podziała. Przecież miałem ją
gotową, była w kopercie z napisem: „Każdy kurs północny prowadzi do bazy”.
Londyn, 1944.
Młode asy
Chorąży Jerzy Mroczek jeszcze w szkole pod Riazaniem zapowiadał się na asa. Żaden z kolegów nie
mógł mu dorównać, a gdy czołowa grupa młodych pilotów ukończyła przeszkolenie podstawowe
i została przeniesiona pod Kijów na kurs bojowy, Mroczek od razu zwrócił na siebie uwagę szefa
pilotażu, majora Gonara.
Zdarzyło się to wkrótce po rozpoczęciu kursu, podczas walki ćwiczebnej „jeden przeciw dwu”,
w której Mroczek był „jednym” mając za przeciwników Jana Pierzchałę i Romana Fromera. Gonar
siedział przy chorągiewce na środku lotniska i tłumaczył pozostałym, jak należy atakować z wywrotu,
gdy właśnie Mroczek w ten sposób zaatakował Pierzchałę, uwolniwszy się nagłym skrętem od
zamierzonego ataku Fromera.
- Ot, widzicie! - zawołał major. - To najlepszy przykład. Ten „jak” już jest zestrzelony. Kto to jest? -
spytał.
Starszy grupy, Kolenda, powiedział, że „zestrzeloną” maszyną kieruje Pierzchała.
- Jan Pierzchała? - upewnił się Gonar.
- Jan - potwierdziło kilku na raz.
A ten, co go zestrzelił, to Jerzy Mroczek? - zapytał znowu major.
Przytaknęli trącając się łokciami: cóż za pamięć miał ten nowy dowódca!
- Bardzo dobrze - mruknął Gonar na pół do siebie. - Zobaczymy, jak sobie poradzi dalej.
Tymczasem Mroczek wykręcał się od ataków Fromera, który uczepił mu się pod statecznikami
i podchodził coraz bliżej, grożąc ostateczną serią z fotokarabinu.
Wywikłanie się z tej sytuacji było trudne: Fromer powtarzał każdy manewr Jerzego z błyskawiczną
szybkością i oba „jaki” wiły się jeden za drugim, jak by połączone niewidzialnym sprzęgłem. Co gorsza,
Fromer zbliżał się z wolna, lecz nieustannie.
Na próżno Mroczek rzucił się w korkociąg z ostrego przewrotu; kiedy po dwu zwojach wyprowadził,
Fromer był za nim.
Wtedy postanowił oderwać się od przeciwnika na większej wysokości; przypuszczał, że w tym wyścigu
wygra. Na pełnym gazie zadarł samolot w górę i - wyciągając ostatni dech z silnika - patrzył w lusterko
przed sobą. Ale Fromer szedł za nim, ciągle w tej samej odległości; odbicie wzniesionego łba jego
maszyny niezmiennie balansowało po okrągłej powierzchni lusterka.
Na wysokości dwóch tysięcy metrów Jerzy spróbował zaatakować go znienacka, lecz na próżno.
Odległość między nim a Romanem zmalała jeszcze wskutek tej ryzykownej próby.
Więc dalej darł się w górę, licząc już tylko na długą szaleńczą „pikę”, w którą chciał rzucić maszynę
z trzech tysięcy metrów.
- Ten Fromer też jest dobry - powiedział kapitan Bielawin.
- Zawzięta bestia - zgodził się Gonar.
Polubił już tych młodych chłopaków, którymi miał dowodzić w boju, i wiedział, że oni polubili go
również. Zrozumieli się od razu; połączyła ich szybko wspólna sprawa walki przeciw hitlerowskiemu
najeźdźcy, reszty zaś dokonał talent dowódczy majora.
A przecież Gonar dowiedziawszy się, że jego prośba o przydział na front została powtórnie załatwiona
odmownie, z początku niezbyt przychylnie spoglądał na tę grupę uczniów, którą mu przysłano na
przeszkolenie myśliwskie. Miał tego dosyć: chciał się bić, nie uczyć innych, którzy kolejno przechodzili
przez jego ręce i szli w ogień.
Pojechał do swego dowódcy prosić osobiście, aby mu pozwolono znów walczyć. Ale generał nie dał
mu przyjść do słowa.
- Jesteście potrzebni w szkole. Nie mam chwilowo nikogo na wasze miejsce, a to jest teraz ważniejsze
niż wszystko inne.
Gonar opuścił głowę.
- Już prawie półtora roku, towarzyszu generale...
Generał popatrzył na jego chmurną twarz. Zrobiło mu się żal tego świetnego pilota. Rozumiał go
dobrze.
Zastanowił się.
- No - rzekł wreszcie - na razie mogę was tylko pocieszyć: jak wyszkolicie tę grupę Polaków,
postaramy się, żebyście poszli razem z nimi. Ale muszą latać jak sokoły! Mało ich jest, więc
uzupełnimy pułk instruktorami, których macie teraz. I jak już z nimi pójdziecie, pamiętajcie: trzeba ich
oszczędzać; polskich rezerw jest mało.
Gonarowi zaświeciły oczy.
- Dziękuję - powiedział. - A co do tego, jak będą wyszkoleni, bądźcie spokojni; zrobimy z nich pilotów.
Tak się to zaczęło przed trzema tygodniami, a teraz oto Gonar już ich znał wszystkich, nie tylko
z imienia i nazwiska, lecz także z charakteru i temperamentu. Miał pod tym względem duże
doświadczenie i potrafił każdemu z młodych pilotów dopomóc indywidualnie w trudnej sztuce walki.
Tej grupie chciał dać więcej niż jakiejkolwiek innej. Chciał z niej stworzyć zgrany zespół, groźny dla
nieprzyjaciela, pewny i karny. Chciał, aby ten polski pułk - jeden z kilku utworzonych na ziemi
radzieckiej - stał się sławny. Żeby przetrwał nie dlatego, iżby nie miał się bić, lecz dlatego, że biłby się
doskonale, bez strat. Tak rozumiał słowa generała o „oszczędzaniu” polskich pilotów.
Myślał o tym, podczas gdy w górze, na wysokości dwóch tysięcy pięciuset metrów dalej toczyła się
walka, której kolejne fazy śledziło wraz z nim kilkunastu uczniów.
Mroczek właśnie zdołał nieco odsądzić się od Fromera w wyścigu na wysokość. Może w końcu
udałoby mu się zyskać tyle na odległości, że mógłby z powodzeniem znów przejść do natarcia, lecz
nagle silnik jego „jaka” zaczął przerywać. Zadławił się raz i drugi, a potem raz po raz strzelał do
gaźnika, jak by dostał napadu kaszlu..
Na to nie było rady. Jerzy zamknął gaz i już miał skrzyżować stery, by rzucić się w korkociąg, gdy
spostrzegł kłęby czarnego dymu wydobywające się spod maski.
Wstrzymał oddech.
Pali się! - pomyślał.
Nacisnął kran gaśnicy, ale mosiężny kurek został mu w dłoni. Był zapewne nadpęknięty i teraz się
odłamał.
W sekundę potem rozległ się trzask i zgrzyt blachy. Jedna z wygiętych konch maski odpięła się
i porwana pędem przeleciała tuż obok owiewki, za nią zaś buchnął płomień, w mgnieniu oka
przeskoczył na zapasowy zbiornik benzyny, przewinął się pod owiewką i sięgnął do twarzy pilota.
Strach rzucił się na Jerzego, chwycił go za gardło. Pożar huczał mu w uszach, dym dusił, dotkliwe
ukąszenia ognia zapiekły na szyi... Puścił na chwilę ster i zdusił płomień na kołnierzu kombinezonu.
Ten krótki moment wrócił mu przytomność umysłu. Zamknął dopływ paliwa i opuścił rękojeść
wyrzutnika, pozbywając się w ten sposób środkowego zbiornika z benzyną.
Dłonie jego pracowały jak automaty. Nie tracił czasu na zastanowienie się; wiedział, co trzeba zrobić.
Gdy zbiornik wypadł, dał znów pełny gaz, nie zważając już na to, że dostał się teraz wprost przed
celownik fotokarabinów Romana. Szło mu w tej chwili tylko o to, aby jak najprędzej wypalić benzynę,
wessać ją do cylindrów, zapobiec dalszemu rozlewaniu się ognistej cieczy, która objęła mały zbiornik
zapasowy i mogła spowodować jego wybuch wskutek gorąca.
Jednocześnie pchnął maszynę w ostry trawers, aby uniknąć szalejących płomieni.
Ale cienka ścianka zbiornika nie wytrzymała. Wygięła się i nagle pękła tuż przy korku.
Ogień zahuczał, płomień wydłużył się, zatrzepotał i znów sięgnął pod owiewkę, do wnętrza kabiny.
Kombinezon tlił się na Mroczku, a tuż nad jego głową strzępiły się jęzory ognia.
Przez mgnienie oka strach sparaliżował mu członki.
Spalę się - pomyślał.
Spojrzał w dół. Do ziemi było dwa i pół tysiąca metrów.
Nie zdążę - przeleciało mu przez głowę.
Wtem przypomniał sobie, że przecież ma spadochron. Natychmiast się uspokoił i jednocześnie
postanowił:
Muszę zdążyć!
Odpiął pasy, odsunął owiewkę, lecz był zdecydowany skakać tylko w ostateczności.
Trzeba ratować maszynę - pomyślał.
Pchnął ją pionowo ku ziemi i poleciał w dół, jak kamień rzucony w przepaść.
Zaparło mu dech. Płomień spleciony z czarnym warkoczem dymu wydłużył się w parumetrową
ognistą wstęgę. Czerwony jęzor, rwany szalonym pędem, huczał jak grzmot. Raz po raz wpadał do
wnętrza gondoli i cwałował po przewodach i kablach, po pokrowcach i obiciach, aż zatliły się i dymiły
coraz bardziej, przesycone cieknącym skądś smarem.
Mroczka wgniotło w elastyczne oparcie fotela, oślepiło i ogłuszyło niemal całkowicie. Z trudem
odczytywał kolejne wskazania wysokościomierza:
2000 - 1500 - 1000 metrów.
Zdawało mu się, że to trwa całą wieczność. Ale na pięciuset metrach w huraganie pędu zgasł pęknięty
zbiornik; sprężysty, gęsty odpływ powietrza zdmuchnął z niego płomień jak ze świecy.
Samolot gnał w dół, rycząc, wyjąc i gwiżdżąc jak potępieniec. Zdawało się, że zgubi stateczniki
i skrzydła, że rozsypie się, rozpryśnie w powietrzu obejmującym go twardo ubitym nurtem.
Wyprowadzić - pomyślał Jerzy, na wpół uduszony dymem.
Ledwo mógł się zdobyć na ten wysiłek. Z trudem uniósł lewą rękę i chwycił ster. Ramiona ciążyły mu
jak ołowiane.
Zaczął ściągać oburącz. Ster opierał się. Między dwiema warstwami opływu tkwił sztywno jak
w kleszczach.
Mroczek wytężył wszystkie siły.
Teraz albo odejdą skrzydła - pomyślał - albo kadłub pęknie i urwą się stery, albo uratuję maszynę!
Pociągnął z całej mocy.
Ster wolno poddawał się, nowy ton wplatał się do kwiku i piania fletnerów drących powietrze.
Samolot wchodził na łuk.
Siła odśrodkowa coraz bardziej dawała się odczuć pilotowi, nalewając ołowiem jego członki i całe
ciało. Czuł, jak krew odpływa mu z twarzy. Doznał zawrotu głowy i pogrążył się w mrok, omal nie
tracąc przytomności. Przycisnął brodę do piersi, aby nie poddać się omdleniu, i wreszcie znów ujrzał
światło; maszyna wyszła do linii lotu i orała głęboką bruzdę w gęstym, hamującym ją powietrzu.
Odetchnął z ulgą. Wydało mu się, że niebezpieczeństwo minęło.
Spojrzał w dół. Dwieście metrów pod sobą miał lotnisko - na wiatr, lecz trochę za blisko na lądowanie
po prostej.
Wypuścił podwozie.
Zejdę ślizgiem - pomyślał.
Wtem poczuł dym i zaraz potem zobaczył płomień oblizujący łakomie pokład między pedałem
nożnego steru a burtą. Widocznie pożar tlił się nadal wewnątrz gondoli, a teraz ogarniał ją na nowo.
Nogawki kombinezonu zaczęły znów dymić; swąd tlejącej skóry i wełny podchodził do gardła, iskry
kłuły, parzyły jak ogniste osy.
Mroczek nie czekał dłużej. Wiedział, że za kilkanaście sekund będzie miał znów pełną kabinę ognia.
Wycofał szybko lewą nogę i kładąc „jaka” na skrzydło, skrzyżował lotki.
Ziemia spłynęła w bok i zaczęła z prawej strony sunąć ku niemu coraz prędzej. Na wprost odcinał się
prostokątny namiot polowy, a pośrodku lotniska czerniały sylwetki ludzi. Dalej na lewo kładł się
w głęboki wiraż „jak” Fromera.
Wszystko to odbiło się w świadomości Jerzego bez jego udziału, jakby w zwierciadle. Myślał teraz
tylko o płonącej dokoła kabinie, usuwając się w bok, aby uniknąć gryzącego dymu i ognia, którego
strzępiaste płaty latały już obok jego twarzy. Pęd wiatru znosił je częściowo na zewnątrz i tylko dzięki
temu można było jeszcze pilotować.
Ale na parę metrów od ziemi należało przecież wyrównać, wyprowadzając „jaka” ze ślizgu.
Jerzy zasłonił twarz ramieniem, wyprostował stery i zaczął lądować. Płomień natychmiast zwrócił się
wprost przeciw niemu.
Chłopak zacisnął zęby.
Już niedługo - myślał. - Już zaraz...
Ale sekundy ciekły wolno, przedłużając tę mękę. Wreszcie poczuł, że podwozie przylgnęło do ziemi,
a płoza ogona zaterkotała po trawie.
Nacisnął hamulec. Samolot zwolnił i stanął przed skrajem lotniska, a jednocześnie ogień objął cały
środek kadłuba.
Mroczek wyskoczył z furczących płomieni i szybko ściągnął tlejący kombinezon.
Z daleka, od strony chorągiewki startowej zatkniętej pośrodku lotniska, gdzie stała grupa, biegł ku
niemu major Gonar z szefem mechaników, sierżantem Liszką, za nimi zaś jeszcze dwaj mechanicy
z gaśnicami. Nie czekając na ich przybycie skoczył ku zaoranym skibom i świeżą, pulchną ziemią zaczął
zasypywać pożar. Potem, osłoniwszy się kombinezonem, wyrwał złącze gaśnicy powyżej złamanego
kranu i skierował strumień piany pod silnik, skąd ciągle jeszcze buchały płomienie.
Zanim tamci przybyli, ogień został stłumiony.
Major Gonar był widocznie bardzo przejęty, choć panował nad sobą i starał się nie okazywać
wzburzenia.
Kiedy „jak” Mroczka przeszedł w pionową pikę po wyrzuceniu zbiornika z benzyną, przypuszczał -
podobnie zresztą jak inni - że Jerzy stracił przytomność. Zdawało mu się, że chorągiew ognia i dymu,
lecąca ze straszliwym wyciem w dół, przykrywa już tylko zwęglone ciało pilota.
Dopiero kiedy pęd zerwał płomienie i kiedy maszyna zaczęła z wolna wychodzić do linii lotu po
wielkim, dziewięćdziesięciostopniowym łuku, uświadomił sobie, że Mroczek żyje i panuje nad
sterami. Oczekiwał, tak jak i on, że samolot straci skrzydła. Z gorącym, pełnym podziwu wzruszeniem
obserwował lądowanie tego chłopca, który tyle potrafił wytrzymać.
- Dlaczego nie skakałeś? - zapytał marszcząc brwi, aby nie okazać, jak jest z niego zadowolony.
Jerzy patrzył mu prosto w oczy.
- Maszyna, majorze... Maszyny mi było szkoda.
Gonar nie wytrzymał i uśmiechnął się, a potem uścisnął go serdecznie.
- No, ale trzeba było skakać - powiedział bez wielkiego nacisku. - Poparzyło cię, co?
- Głupstwo! Takie tam poparzenie... Gdyby nie ten kran od gaśnicy...
Major rzucił Liszce wymowne spojrzenie i potrząsnął głową.
- No? Sami widzicie...
Liszka był przejęty najbardziej ze wszystkich.
- Nowa gaśnica, majorze... Musieli o coś uderzyć kranem przy montażu. Pękł, a takiego pęknięcia nie
widać. Czasem dopiero po kilku obrotach kurka...
- Trzeba przejrzeć wszystkie - nowe, nienowe - przerwał mu dowódca. - Gdybym was nie znał, Liszka,
źle by się to skończyło.
- Ja wiem, majorze. Moja wina. Zaraz przejrzymy, podczas przerwy obiadowej.
Mroczek spoglądał na szefa wyszkolenia i przestępował z nogi na nogę.
- Co jeszcze? - spytał Gonar.
- Bo tym razem Fromerowi udało się, majorze - zaczął Jerzy. - A ja mógłbym się jeszcze wywinąć
z pola jego ostrzału i...
- Może być - zgodził się major.
- I... jeżeli byście pozwolili, to chciałbym tę walkę powtórzyć. Zaraz - dodał.
Gonar roześmiał się.
- A to zajadła sztuka! Jutro weźmiesz innego „jaka” i polecicie. Na dziś wystarczy.
Od owego dnia upłynęło wiele tygodni.
Ze szkolnej grupy młodych pilotów powstał pułk myśliwski, a major Gonar, awansowawszy do stopnia
podpułkownika, ruszył wreszcie na jego czele do akcji bojowej, która dla młodych pilotów rozpoczęła
się od razu na ziemi polskiej, pomiędzy Bugiem a Wisłą.
Działania myśliwskie nad Warką, walki nad Warszawą. Tam pod Warką po raz pierwszy zobaczyli
swych instruktorów w ogniu. Tam w ataku na hitlerowskie czołgi i artylerię zrozumieli, co to jest
braterstwo w powietrzu. Zrozumieli także, ile zawdzięczają nie tylko wyszkoleniu, jakie przeszli pod
kierunkiem tych świetnych pilotów, lecz również ich radom i opiece w boju.
Ulice, place, parki miejskie, przedmieścia i najbliższe okolice Warszawy naszpikowane były w tym
czasie nieprzyjacielską artylerią przeciwlotniczą. Gdy patrole powietrzne pułku zbliżały się do stolicy,
dziesiątki baterii dział, karabinów maszynowych i punktów ognia z czołgów spowijały je w ciasny krąg
dymu rozrywających się pocisków. Instruktorzy - teraz dowódcy eskadr i patroli - prowadzili je przez
ten labirynt śmiało, lecz z rozwagą.
- Nie sztuka dać się zabić - powtarzał porucznik Umienkow, mały, wesoły pilot, którego szczególnie
lubili za jego żarty i śmieszne piosenki układane między jedną a drugą wyprawą. - Nie sztuka zginąć:
sztuką jest narąbać faszystów i samemu wyjść cało!
Mimo to odłamki często trafiały w cel. Maszyny wracały postrzelane, z dziurami w pokryciu skrzydeł
i kadłubów, z uszkodzonymi silnikami, z cieknącymi zbiornikami, z porwanymi przewodami i kablami
instalacji.
Lecz zawsze nazajutrz były znów gotowe do lotu. Działo się to za sprawą mechaników. Liszka i jego
brygady obsługi nie dosypiali, nie mieli czasu na posiłki, zarywali noce - ale maszyny od świtu do
zmroku były w powietrzu.
Potem - rozpoznanie: Grodzisk, Pruszków, Błonie, Nadarzyn, Piaseczno, Grójec, Modlin. Potem - loty
na fotografowanie pasa umocnień niemieckich wzdłuż Wisły na odcinku Pierwszej Armii.
To było jedno z najtrudniejszych zadań. Sztab Hitlera doskonale wiedział, po co zwinne dwójki
„jaków” nieustannie defilują wzdłuż brzegów, narażając się na skoncentrowany ogień faszystowskich
dział i nie ostrzeliwując ich ze swej strony.
Starzy piloci fotografowali; młodzi - ich uczniowie - lecieli jako osłaniający, mając większą swobodę
manewru i - czasem - możność wygarnięcia serii do stanowisk ogniowych wroga. To było przecież
łatwiejsze do wytrzymania niż lot po prostej, przy niezmiennej wysokości i kierunku, gdy cała artyleria
skupia swój ogień na samolocie z kamerą foto!
Nie lubili tych wypraw. Chcieli się bić z faszystami w powietrznych spotkaniach, a do tego nie
dochodziło teraz prawie nigdy.
- Nic, nic - pocieszał ich Stefański, oficer polityczny. - Musicie, braciszkowie, pocierpieć. To się wam
przyda. Za to, jak ruszymy naprzód!...
Lubili z nim rozmawiać. Zawsze umiał trafić we właściwy ton; zawsze miał coś ciekawego do
powiedzenia, bez względu na to, czy gawędził o Mickiewiczu i Puszkinie, czy zaznajamiał ich
z aktualną sytuacją wojenną i polityczną, czy też mówił o czynach poszczególnych żołnierzy polskich
i radzieckich.
Nie wyróżniał żadnego z nich: Mroczek, syn robotnika z Białegostoku, i Kolenda, chłop małorolny, byli
takimi samymi, jego przyjaciółmi jak inteligent Suchy. Zapewne też pod jego silnym, a przecież
zupełnie nieuchwytnym wpływem coraz lepiej pojmowali, o co walczą, jak mają budować przyszłość
ojczyzny po uwolnieniu kraju spod faszystowskiej przemocy.
Ale trudno było powstrzymać ich niecierpliwość. Nie mogli się doczekać tej wielkiej chwili.
I wreszcie - wreszcie ruszyli. Zaczęło się to wielkie natarcie!
Byli już wówczas zgranym, doświadczonym zespołem; znali się nawzajem doskonale i wiedzieli, że
mogą sobie zaufać. Ich szacunek dla dowódcy zabarwił się żywym, gorącym uczuciem, on zaś także
przywiązał się do nich i uważał ich za swoich młodszych przyjaciół. Wiedział, jak mu są oddani, był
z nich dumny, szczycił się nimi.
Nie stracił dotąd żadnego z nich pomimo ciężkich walk i trudnych zadań. To dawało mu bodaj
najwięcej radości: sam ich nauczył, jak mają walczyć i zwyciężać.
Tylko kapral Bielawin nie doczekał tej chwili. Wracał z wywiadu wraz z Kolendą, który go osłaniał, gdy
nagle spoza chmur spłynęło ku nim sześć „meserów”. Zaatakowali je, uprzedzając natarcie, i Bielawin
od razu zestrzelił jednego. Ale Kolenda chybił i dostał się w kleszcze. Wtedy kapitan pośpieszył mu
z pomocą, uszkodził drugiego napastnika i zawołał przez radio:
- Wyrywaj w chmury!
Kolenda dodał gazu i w tej samej chwili zobaczył ciągnący opodal klucz radziecki. Wezwał pomocy.
Usłyszeli go i gnali już ku nim, gdy jeden z hitlerowców zderzył się z samolotem Bielawina.
Pozostałe „mesery” umknęły. Na piasku wiślanym pozostał stos szczątków hitlerowskiej maszyny
i radzieckiego „jaka”, na którym zginął Bielawin, jeden z najlepszych instruktorów i przyjaciół młodych
polskich pilotów.
Ofensywa runęła jak lawina. Pierwsza Armia przełamała się przez Warszawę, Pruszków, Leszno i
Modlin, a zadania pułku lotniczego zaczęły obejmować coraz dalsze, coraz głębiej na zachód sięgające
wyprawy.
Dopiero w pierwszych dniach lutego front na pewien czas się ustalił, co zresztą nie trwało długo -
kilka dni zaledwie.
Pułk stał pod miastem P. Gonar, korzystając z krótkiego wypoczynku, wysłał część pilotów po nowe
maszyny, aby przygotować się do dalszych działań, gdy pewnego dnia podczas obiadu, który
spożywali wspólnie w opuszczonym dworze jakiegoś obszarnika, nadeszła nie spodziewana tak
prędko wiadomość.
Jeden z oficerów zapukał niecierpliwie w szybę.
- Łącznik z dowództwa, pułkowniku! - zawołał, gdy Kolenda otworzył okno.
- Dawać go tu! - zerwał się Gonar.
Przed ganek zajechał motocykl. Do pokoju wszedł zmarznięty, zmęczony kierowca z kopertą w ręku.
Gonar pokwitował odbiór i złamawszy pieczęć zaczął czytać.
- Piloci i szef mechaników na odprawę - powiedział po chwili. - Dajcie mu jeść - dorzucił wskazując
łącznika.
W pięć minut później zeszli się w pokoju na piętrze, który zajmował dowódca. Serca biły im mocno:
znów zacznie się natarcie!
Przeczucia ich nie zawiodły.
- Jutro od świtu zaczyna się na naszym odcinku wielka koncentracja przed nowym uderzeniem -
zaczął Gonar. - Zauważono obecność kilkunastu świeżych eskadr myśliwskich i lotnictwa bombowego
po stronie nieprzyjaciela, który z pewnością będzie się starał zdezorganizować transporty
i komunikację na naszych tyłach. Możliwe, że Niemcy spróbują nawet przejść do przeciwnatarcia.
Chodzi o to, aby od godziny 6.30 do 17.00 nie dopuścić ani jednego ich samolotu poza nasze linie na
przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów frontu. Na prawo będziemy wspierani przez trzydziesty
pierwszy radziecki pułk myśliwski; na lewo przez siódmy. Za nami znajduje się trzecia grupa
myśliwska. Musimy w ciągu całego dnia jutrzejszego uzyskać zupełną przewagę w powietrzu, nie
licząc przy tym na jakąś znaczniejszą pomoc rezerw, które będą miały inne zadania.
Jest nas niewielu - ciągnął po chwili dalej - więc to nie będzie łatwe. Ile maszyn macie gotowych do
lotu? - spytał zwracając się do Liszki.
Szef mechaników zameldował, że rozporządza tylko szesnastu „jakami”.
- Miało przyjść uzupełnienie...
- Wiem - przeciął Gonar. - Na razie nie przyszło i musimy się bez niego obyć. Zresztą nie ma nas nawet
szesnastu - mruknął policzywszy ich wzrokiem. - Każdy musi starczyć za dwóch.
Rozłożył mapę i zaczął im szczegółowo wyjaśniać sytuację.
Słuchali w skupieniu. Widać było po ich twarzach, po roziskrzonych oczach, że nie tylko rozumieją, jak
trudne zadanie przypadło im w udziale, lecz że zdecydowani są raczej polec wszyscy, ilu ich jest, niż
pozwolić na wdarcie się choćby jednej maszyny Hitlera poza ten kordon, który kazano im utrzymać.
- Strefa naszego działania leży między Kuźnicą a Barcinem - mówił Gonar. - Nasz pas ochronny ma
piętnaście kilometrów długości i około pięciu szerokości. Na południe od Barcina mamy siódmy pułk
myśliwski; na północ od Kuźnicy - trzydziesty pierwszy; z tyłu - trzecią grupę.
Spojrzał po nich uważnie. Po raz pierwszy sami mieli dowodzić patrolami bojowymi, ponieważ - chcąc
dać im wypocząć - wysłał był po uzupełnienie sprzętu wszystkich starszych pilotów. Zastanowił się
przez chwilę, którym z nich powierzyć dowództwo.
- Rozdzielicie się sami na cztery klucze - postanowił wreszcie. - Ja wyznaczę tylko dowódców.
Wodził po nich wzrokiem i wymieniał nazwiska:
- Mroczek, Fromer, Rodak, Suchy. Wy czterej. Cztery patrole po trzy maszyny. Kolejność patrolowania
też ułożycie między sobą. Mroczek zrobi spis według tej kolejności dyżurów w powietrzu.
- Tak jest - odezwał się Jerzy.
Gonar podał im nowe kryptonimy dla kluczy: 22, 23, 24 i 25.
- Teraz - Liszka...
- Jestem, pułkowniku - zgłosił się szef mechaników.
- Ponieważ oficer techniczny poleciał odbierać nowe samoloty, na was spoczywa cala
odpowiedzialność za przygotowanie tych maszyn, jakie nam zostały. Nie tylko płatowców i silników,
ale również uzbrojenia. Pamiętajcie: te szesnaście „jaków” musi być przez cały jutrzejszy dzień
w akcji! Dla mnie przygotujcie dwie maszyny. Będę je stale zmieniał, żeby móc odwiedzać każdy klucz
dyżurny. Możecie już iść, zająć się tymi sprawami. Później do was zajrzę.
- Rozumiem - powiedział Liszka i wyszedł.
Był podniecony, jak zawsze - gdy miała się rozpocząć jakaś poważniejsza akcja. To mu zresztą nie
przeszkadzało w zwykłej sumienności, z jaką kierował pracą przy maszynach. Liszka bowiem istotnie
był sumienny, może nawet drobiazgowy i wymagający nie tylko dla mechaników, lecz i w stosunku do
siebie samego.
Złamanie się kranu gaśnicy, które omal nie stało się przyczyną śmierci Mroczka podczas kursu
bojowego pod Kijowem, wzmogło jeszcze tę jego cechę. Nadal wypominał ów wypadek
brygadzistom.
Był najstarszy wiekiem w całym pułku i to dodawało mu powagi.
Gonar wiedział, że można mu zaufać, podobnie jak można było ufać poświęceniu i pracy całego
zespołu obsługi. Wszak ci polscy mechanicy, którzy się pozjeżdżali ze wszystkich stron Związku
Radzieckiego, przeszli także dobrą szkołę pod kierunkiem Liszki i doświadczonych brygadzistów
radzieckich, zanim powierzono im opiekę nad „jakami” pułku.
Nie zawiodą - pomyślał spoglądając na Liszkę.
Potem znów zwrócił się do pilotów.
- Jeżeli którykolwiek klucz rozpocznie walkę - a trzeba ją rozpocząć z każdym samolotem, który będzie
leciał od strony nieprzyjaciela - reszta zostanie zaalarmowana przez naszą artylerię spod Barcina.
Zapamiętajcie znak wywoławczy dowództwa: „Pustynia”. Baterie w Kuźnicy mają kryptonim „666”.
Jeżeli zaalarmują was podczas mojej nieobecności na lotnisku, wszystkie pozostałe klucze
natychmiast wystartują, aby przybyć z pomocą, i zaatakują nieprzyjaciela zależnie od okoliczności -
tego wam nie będę tłumaczył. Miejsce zbiórki po każdej walce - nad Kuźnicą, po czym w powietrzu
pozostaje klucz dyżurny, a reszta wraca na lotnisko. Na wypadek gdyby walka miała odciągnąć nas od
strefy patrolowania w kierunku wschodnim, dyżurny klucz wycofa się z niej i wróci na swoje miejsce.
W żadnym wypadku nie wolno pozostawiać tej strefy bez dozoru. Wysokość lotu dla wszystkich
kluczy trzy tysiące metrów. No i żebyście wszyscy pamiętali: to jest dla was taka próba, jakiej jeszcze
nie było. Musicie pokazać hitlerowcom, że nie opłaca się z wami zadzierać. Teraz - do maszyn. Niech
każdy sam dopatrzy swojej: karabiny, amunicja, zbiorniki, silnik. I o dziewiątej - spać.
Dzień wstał jasny, szronisty, cichy. Nic nie zdawało się zapowiadać walki i rzeczywiście do godziny
ósmej w powietrzu i na ziemi panował spokój, jeśli nie liczyć dwóch samolotów rozpoznawczych,
które tylko na chwilę ukazały się od zachodu, aby zaraz zawrócić w kierunku północnym.
Baterie pod Barcinem milczały. Dalekie, wysunięte na północny zachód rowy strzeleckie leżały ciche,
jak by zupełnie opuszczone, szczerząc żółte zęby piaszczystych przedpiersi i zygzakami podpełzając ku
wsi.
Ta wieś właściwie przestała istnieć. Była tylko stosem rumowisk, na pół zwęglonych belek walących
się między pozostałymi kominami, które sterczały prosto, jak by wycelowane w niebo.
O paręset metrów dalej zaczynały się olszowe zarośla i - nad brzegiem bagnistej rzeczułki - rowy
niemieckie. Jeszcze dalej prostą linią przebiegał ukryty w dolinie tor kolejowy, poszczerbiony
bombami lotniczymi i pociskami artylerii.
Ten tor leżał głuchy i bezczynny polśniewając w słońcu podwójnym ściegiem szyn, czerniejąc lejami
wybuchów i wyłamanymi członami podkładów.
O jego posiadanie przed kilku dniami walczyły zaciekle obie strony.
Podpułkownik Gonar wystartował dziesięć minut przed ósmą i biorąc po drodze wysokość, poleciał
zobaczyć, co się dzieje z kluczem Jerzego Mroczka.
Mroczek miał ze sobą Józka Kolendę i Tomka Zawadę. Następny z kolei klucz, pozostając w alarmie,
tworzyli Fromer, Szczygieł i Nowak. Wszyscy inni byli w pogotowiu.
Siedzieli w namiocie przy żelaznym piecyku i ćmili papierosy, zamieniając od czasu do czasu po parę
słów, które nie miały właściwie żadnego znaczenia. Gadali ot tak, aby zabić czas i skrócić nieznośnie
długie oczekiwanie. Nikt nie słuchał tego, co mówią inni. Każdy myślał tylko o czekającej ich walce,
nasłuchując, czy nie zadźwięczy sygnał z dowództwa artylerii.
Czekali na ten dźwięk i byli nań przygotowani, a jednak kiedy odezwał się krótko i nerwowo, porwali
się z miejsc jak zelektryzowani. Rodak drżącą dłonią ujął słuchawkę i zameldował się głosem
przerywanym ze wzruszenia, a potem słuchał w meczeniu, powtarzając tylko „tak jest” i „tak,
pułkowniku”, podczas gdy inni, wpatrzeni w jego twarz blednącą i rumieniącą się na przemian,
z trudem hamowali niecierpliwość.
- Lecimy zaraz - powiedział wreszcie. - Czołem, pułkowniku.
Odłożył słuchawkę i oddzwonił.
- No co? - spytali wszyscy razem.
- Biją się. Przyleciały trzy niemieckie klucze po pięć maszyn. Musimy się śpieszyć. Zdaje się, że są tam
także „jaki” z siódmego pułku.
Potem dopadli samolotów.
- Walczą na dwóch tysiącach! - krzyknął jeszcze Rodak i po chwili ruszył do startu na czele swego
klucza.
Tuż za nim startowała trójka Fromera, a zaraz potem - Suchego.
Było pięć po ósmej, więc starcie mogło nastąpić zaledwie przed paru minutami. Alarm z baterii
nastąpił w porę.
Gnali na pełnym gazie i wkrótce zobaczyli znajome zarysy okopów. Wtedy idący najwyżej klucz
Fromera skręcił w lewo.
Rodak nie zauważył manewru i leciał dalej na wprost, omiatając wzrokiem horyzont, a Suchy skręcał
za Fromerem, gdy nagle spostrzegł wysoko nad sobą siedem bombowców ze swastykami na
skrzydłach.
W tej samej chwili dostrzegł je także Fromer. Jego klucz zwinął się w miejscu i pociągnął za nimi,
niepostrzeżenie zachodząc je od tyłu.
Suchy zostawił rozprawę z tym zgrupowaniem Fromerowi, a sam starał się odkryć, co skłoniło tego
ostatniego do zwrotu na północ.
Przeleciał ze swoim kluczem nad stanowiskami artylerii, szukając na ziemi wskazówek, których nie
mógł znaleźć w powietrzu, co do kierunku, w jakim należało podążyć z odsieczą Mroczkowi. I oto
ziemia potwierdziła kierunek północny, w którym Fromer początkowo rzucił swój klucz: między
liniami rowów strzeleckich leżał rozbity messerschmitt 110!
W tej samej chwili usłyszał w słuchawkach swój sygnał wywoławczy:
- Halo 25! Halo 25! Woła Pustynia, woła Pustynia...
Rozpoznał głos szefa sztabu.
- Tu 25 - odpowiedział. - Słucham.
- Lećcie prosto na północ. Tam się toczy walka. Spieszcie się!
- Rozumiem! - potwierdził. - Zrozumiano!
Obejrzał się na swoich, dodał gazu.
Już po upływie dwóch minut zobaczyli tę walkę.
Trzy „mesery” gnały w ostrym skręcie za „jakiem”. Wymykał się im zręcznie, raz po raz przechodząc
do natarcia i grzmiąc krótkimi seriami. Pomimo przygniatającej przewagi liczebnej przeciwników pilot
dawał sobie jakoś radę i stale był dla nich niebezpieczny. Jeszcze zanim klucz Suchego mógł
pośpieszyć mu z pomocą - przerzucając samolot w wywrocie - złapał na cel jednego z nieprzyjaciół
i widocznie unieszkodliwił go zupełnie, bo messerschmitt nagle zszedł w tył na skrzydło, zawahał się
jak by i bezwładnie runął w korkociąg.
Suchy patrzył za nim: czy nie wypryśnie ze zwojów poniżej? Ale maszyna wirowała coraz gwałtowniej,
aż w końcu grzmotnęła między żółte okopy, skąd buchnął dym i ogień pożaru.
Tymczasem pozostali dwaj hitlerowcy zaciekle atakowali nadal. Suchy polecił Pierzchale pozostać na
pułapie, aby osłaniał klucz z góry przed możliwością zaskoczenia przez jakieś inne zgrupowanie
wroga, po czym Kozłowski, który leciał po lewej stronie, wszedł za ogon jednego z „meserów”, on zaś
sam zaatakował drugiego na trzy czwarte z tyłu i z góry, zjawiając się nieoczekiwanie między nim
a słońcem.
W tej samej chwili miał go na celowniku i machinalnie nacisnął spust. Widział, jak smugowe pociski
chlaszczą po gondoli hitlerowskiego samolotu i jak ten samolot, zwichnąwszy nagle łuk
podciągniętego wirażu, spada w ostrej pice aż do ziemi.
Tak szybkie zwycięstwo napełniło go nie tyle dumą, ile zdziwieniem.
To już po wszystkim? - przeleciało mu przez głowę.
Nie miał zresztą czasu zastanawiać się nad celnością swego ognia, bo zaraz dostrzegł cały kłąb
walczących o jakieś trzysta metrów niżej, na lewo, a jednocześnie usłyszał w słuchawkach urywane
słowa i okrzyki kolegów.
Walka między ostatnim z trzech najpierw spotkanych „meserów” a dwoma „jakami” dobiegała kresu.
Polscy piloci zbliżyli się do niego na trzydzieści metrów i prali po kadłubie między skrzydłami. Wysoko
nad nimi krążył na straży Pierzchała.
Suchy ogarnął to wszystko jednym rzutem oka i znurkował, aby wmieszać się do walczącego poniżej
roju.
Tu była cięższa praca: dwa „jaki” walczyły rozpaczliwie przeciw ośmiu hitlerowskim maszynom.
W jakimś zakręcie Suchy dostrzegł posiekane pociskami burty samolotu Kolendy. To, że po takiej serii
w gondolę pilot żył jeszcze, wydało mu się zdumiewające. Ale jeszcze dziwniejsze było, jak mógł
pozostać dotąd nietknięty w warze pocisków wypluwanych przez trzy otaczające go messerschmitty.
Nie mógł wymknąć się spomiędzy nich i przejść do natarcia, tak ciasno go obskoczyły. Suchy bał się
strzelać, aby go nie trafić przypadkiem.
Drugi „jak” był w położeniu niewiele lepszym: atakował jednego z nieprzyjaciół, wystawiając się pod
obstrzał trzech pozostałych.
Nagle dwaj z nich zwrócili się przeciw Kozłowskiemu, a jeden z atakujących Kolendę wywinął wściekły
zawrót i pędził wprost na Suchego, gwałtownie rosnąc mu w oczach. Z odległości trzydziestu metrów
zasypali się wzajemnie pociskami i nagle hitlerowiec rzucił się w dół unikając niechybnego zderzenia.
Suchy bez wahania zostawił go pod sobą i ostrzelał inną maszynę, która właśnie przez krótką chwilę
znalazła się pośrodku jego celownika.
Potem nie migi już obserwować, co się dzieje z tamtymi. Poczuł uderzenie pocisków w stery, w ogon,
w kadłub, tuż za plecami!
Szarpnął „jaka” w górę, przewalił go na wznak i w tym położeniu ujrzawszy napastnika, odwrócił
maszynę przez skrzydło, by go zaatakować. Nie zdążył: z boków trzeszczały serie dwu innych
„meserów” dziurawiąc mu burty, a pod ogon wchodził trzeci szyjąc smugowym ogniem poprzez jego
stery.
Suchy uświadomił sobie, że jest w matni. Pod jakąś celną serią tuż przed nim rozprysły się zegary.
Zakatrupią mnie - pomyślał.
Ale w tej samej chwili seria się urwała. To Pierzchała, widząc, co się dzieje, nie wytrzymał dłużej, runął
z góry jak jastrząb i celnym ogniem zwalił na ziemię jednego z „meserów”.
- Dziękuję! - krzyknął mu Suchy.
- Uwaga! - usłyszał w odpowiedzi. - Od słońca spływają focke-wulffy!
Istotnie, spod ulewy promieni słonecznych sypnęły się świeże myśliwce Luftwaffe.
Ostrzeżeni w porę, uniknęli pierwszego ich natarcia, sytuacja jednak stała się groźna, nieomal
beznadziejna. Każdy z nich miał teraz przeciw sobie co najmniej trzech nieprzyjaciół, zgniatających go
ku ziemi.
Suchy wołał:
- W górę! W górę, Pierzchała! Nie schodzić w dół!
Ale w następnej sekundzie sam musiał ratować się unikiem, który kosztował go prawie sto metrów
wysokości. Spróbował odzyskać je w natarciu, lecz powstrzymały go krzyżujące się smugi. Gondola
drgała, suchy trzask szedł po sterach, krótkie dreszcze jak werble wstrząsały skrzydłami.
Koniec - pomyślał.
Zaciął zęby.
Trzeba choć jednego zwalić, zanim mnie zwalą. „Nie sztuka dać się zabić” - przypomniały mu się
słowa porucznika Umienkowa.
Wybrał najbliższego i właśnie miał poderwać swego „jaka” do skoku wprost przed jego żółty łeb, gdy
wreszcie nadeszła niespodziewana odsiecz.
Między walczących wpadła z góry zwinna maszyna, kąśliwa jak osa.
Gonar! - przemknęło Suchemu w myśli.
Tak było istotnie. To przybywał podpułkownik Gonar, aby w niespełna trzydzieści sekund uzyskać
swoje trzecie i czwarte zwycięstwo tego dnia.
Stało się to tak błyskawicznie, że nikt nie zdołał nawet zauważyć, kiedy dowódca pułku składał się do
„mesera” i focke-wulffa, które kolejno stanęły w ogniu i dymie!
Potem rzucił się między Kolendę a nacierających nań prześladowców, niemal otarł się końcem
skrzydła o kadłuby ich maszyn, rozpędził na cztery wiatry ten atak, aby już w następnej sekundzie
wpakować innemu focke-wulffowi całą serię w cylindry silnika.
Wszędzie go było pełno: jak by nie jeden, lecz trzech Gonarów spadło na karki hitlerowców. Rzucał
swego „jaka” od jednej grupy walczących do drugiej, gonił, roznosił w puch!
Już po paru minutach mogło się zdawać, że „jaki” rozporządzają przewagą.
Nie wytrzymały tej furii krótkich, szybkich jak błyski szpady uderzeń messerschmitty i focke-wulffy.
Prysły na wszystkie strony, rzuciły się do ucieczki.
Dwa z nich zrazu pomknęły na wschód, obok Kuźnicy, w głąb polskiej strony frontu. Za tymi pogonił
Mroczek, nie przeczuwając z pewnością, że wraz z tym pościgiem zaczyna się dla niego pełna
niebezpieczeństw przygoda, z której może już nie powrócić na swoim aż dotąd zwycięskim „jaku”.
Dwaj piloci osławionej hitlerowskiej Luftwaffe byli tak zaskoczeni i przerażeni nagłą klęską wyprawy,
że z początku nie zorientowali się, w jakim kierunku uciekają. Dopiero po dłuższej chwili, ochłonąwszy
nieco po piorunującym ataku Gonara, zauważyli pomyłkę. Jednocześnie dostrzegli ścigający ich
samolot Mroczka, który tymczasem zdołał znacznie się do nich zbliżyć.
Żaden z nich nie zamierzał wszczynać walki, choć we dwóch mieliby przecież znakomitą okazję
pomścić śmierć swych kolegów bodaj na tym jednym zapaleńcu, który niebacznie oddzielił się od
reszty i samotnie wyzywał ich do stoczenia jeszcze jednego pojedynku. Obaj woleli wycofać się z tego
ryzykownego przedsięwzięcia, a widząc, że odległość między nimi a „jakiem” maleje, dodali gazu
i położyli się w odśrodkowe łuki wirażu.
Jerzy skręcił w prawo, za tym, którego miał bliżej, i wkrótce stracił drugiego z nich z oczu. Raz czy dwa
razy obejrzał się za nim, ale na próżno, więc postanowił skończyć z tym jednym.
Gnał na pełnych obrotach, lecz teraz już nie zbliżał się do niego, bo uciekający wyciskał ze swej
maszyny najwyższą szybkość, a w czasie walki jakiś odłamek uszkodził na „jaku” automat zmiany
skoku śmigła i maszyna nie mogła osiągnąć maksymalnej prędkości. Dzieląca ich odległość ciągle
wynosiła około dwustu metrów.
Jerzy nie chciał strzelać na taki dystans, aby nie marnować resztek amunicji. Był przecież sam i leciał
w głąb strefy nieprzyjacielskiej; każdy pocisk stawał się teraz cenny. Postanowił otworzyć ogień tylko
na bardzo krótką metę, gdy cel stanie się bliski i pewny.
Ale czas mijał, linia frontu dawno już znikła za horyzontem, a „meser” nie był nawet o cal bliżej niż
poprzednio. Ostatecznie trzeba było zdecydować się i albo ostrzelać go teraz, albo też zrezygnować
z tej zdobyczy.
Mroczek wybrał tę pierwszą alternatywę i złożywszy się starannie, nacisnął spust.
Karabiny maszynowe zatargały się jak ujadające psy na łańcuchu. Popielate smugi pocisków dotknęły
uciekającej maszyny.
Zatoczyła się jak ukąszona, legła w zakręt, śmignęła w górę i popłynęła dalej. Ale jej pilot nie na długo
uniknął tym sposobem celnego ognia. Mroczek dokładnie powtórzył każdy jego ruch i natychmiast
posłał mu nową serię.
Ta była widocznie jeszcze skuteczniejsza, bo hitlerowiec wyciągnąwszy w górę gwałtowną świecę,
przymknął gaz i rzucił swój samolot w korkociąg.
I znowu - jak poprzednio w podciągniętym wirażu - Mroczek szedł za nim w warczących pędem
zwojach korkociągu. Znowu wyprysnął z nich w tym samym co i on momencie, by nacisnąć spust
w chwili, gdy sylwetka messerschmitta znalazła się na krzyżu celownika.
Gruchnęła nowa seria. Uciekający gwałtownym szarpnięciem otworzył osłonę i obejrzał się, a potem
spojrzał w dół, na ziemię. Jerzemu mignęła jasna plamka jego pobladłej twarzy. Poszedł w kierunku
spojrzenia swojej ofiary i dostrzegł, że leci nad jakimś lotniskiem. Od rozległej płaszczyzny, okrytej
cienką warstewką śniegu, ze środka asfaltowej bieżni odrywały się właśnie trzy samoloty ze
swastykami na jasnych skrzydłach.
Zaraz potem przeciwnik przymkną] gaz, jak by zamierzał wypuścić podwozie i wylądować, Jerzy zaś,
korzystając z tego, pocisnął ster i otworzył ogień.
Zagrzechotała długa seria i urwała się nagle; zabrakło pocisków.
Mroczek natychmiast zrozumiał, że jest bezbronny, ale tę świadomość przesłoniło mu gorące uczucie
tryumfu. Tak długo ścigany „meser” zszedł pionowo ku ziemi i rąbnął w sam środek lotniska, głęboko
zakopując dymiący silnik pod zszarpanymi na bezkształtną masę szczątkami.
Jerzy czuł za sobą pogoń. Teraz on ze ścigającego stał się ściganym, z tą olbrzymią różnicą na swą
niekorzyść, że nie miał amunicji i że nieprzyjaciel rozporządzał przygniatającą przewagą.
Chciał zaraz zawrócić na wschód, ale dwa równoległe idące za nim klucze odcinały mu odwrót,
a defilada w obliczu sześciu focke-wulffów byłaby zwykłym samobójstwem. Z konieczności więc na
razie leciał prosto przed siebie, postanowiwszy dopuścić ich jak najbliżej i dopiero wtedy podjąć
ryzykowną próbę wymknięcia się niespodziewanym wywrotem. Wiedział zresztą, że ma zaledwie
jedną szansę na sto.
Oglądał się raz po raz, czekając sposobniejszej chwili. Oba klucze zbliżały się, zacieśniały szyk. Lada
sekunda otworzą ogień.
Właśnie uprzedzając ten moment chciał zredukować gaz do owego wywrotu, gdy nagle silnik
przerwał, zakrztusił się, chwycił i przerwał znowu.
Tego tylko jeszcze brakowało - pomyślał. - Kończy mi się benzyna. Widocznie jednak trafili w jakiś
przewód.
Zegar benzynowy już od dawna przestał wskazywać cokolwiek, ale Mroczek liczył na zbiornik
zapasowy. Tymczasem spotkał go zawód.
Nie miał już czasu myśleć o konsekwencjach swej nieostrożności, jaką był niewątpliwie pościg za
nieprzyjacielem tak daleko od własnych linii. Silnik zacharczał po raz ostatni, śmigło zawahało się
i stanęło.
Jednocześnie kadłub „jaka” smagnęły pierwsze pociski.
Jerzy rozejrzał się w terenie. Pod nim, o pięćset metrów zaledwie, leżała rozległa wieś, za którą
zaczynały się zagajniki i zarośla przechodzące dalej w las. Poszkarpione, garbate wzgórza, parowy,
jakiś staw i kręta, splątana rzeczka.
Urocze lądowisko - pomyślał z gorzką ironią. - Jeszcze tu kark skręcę. Może lepiej wyskoczyć?
Ale zaraz porzucił tę myśl. Hitlerowcy prawie zawsze strzelali do załóg ratujących się przy użyciu
spadochronów. To była pewna śmierć.
Zdecydował się szybko. Wybrał niski młodniak świerkowy pod samym lasem na łagodniejszym
zboczu. Prowadził maszynę do lądowania, nie wypuszczając podwozia, z bocznym wiatrem w lewą
burtę.
Oba ścigające go klucze, nie mogąc wytracić szybkości, przeszły nad nim i położyły się w ostry zakręt
bez gazu, aby dostrzelić zwyciężonego już, ale żyjącego jeszcze przeciwnika.
- Dranie! - mruknął przez zęby.
Zobaczył przed sobą zbliżające się świerki, podciągnął, przeskoczył nad wierzchołkami, zapadł niżej.
Elastyczne iglaste gałązki zaszumiały szybko po skrzydłach, zatrzeszczały łamane pnie.
Wtem obróciło gwałtownie maszyną. Mocno, głęboko wkopany słup płotu, ogradzającego szkółkę
drzew, oparł się wiotczejącemu pędowi „jaka”. Samolot zarył kadłubem, wykosił wolnym skrzydłem
półkole świerczyny i bezwładnie osiadł w gęstwinie.
Był prawie nie uszkodzony. Gdyby nie ów postrzał...
W tej samej chwili z góry zagwizdały pociski, zaczęły bzykać coraz bliżej, wstrząsając gałęziami,
cukając w ziemię, bębniąc po skrzydłach. Nagle sypnęły się jak grad, ucichły i sypnęły się znowu.
Pudłują - pomyślał Jerzy ochłonąwszy z wrażenia.
Zawahał się: uciekać w las czy przyczaić się tutaj?
A maszyna?! - błysnęło mu w głowie.
Nie mógł przecież zostawić „jaka” zdatnego do lotu po niewielkich naprawach.
Nie dostaną go - pomyślał.
Spieszył się zapominając o niebezpieczeństwie powtórnego nalotu. Kalecząc dłonie, szarpał, rwał,
wyłamywał przewody od zbiorników, aby wyciekały z nich resztki benzyny. Udało mu się wreszcie.
Sięgnął po zapałki, ale nie znalazł ich na zwykłym miejscu w prawej kieszeni. Wywrócił wszystkie
pozostałe, a potem, zdjąwszy kombinezon, szukał w kieszeniach munduru - na próżno.
Tymczasem nieprzyjacielskie klucze powtórzyły nalot chybiając zresztą znowu. Podczas gdy ich gęste
serie skoncentrowane dokoła nieruchomego „jaka” młóciły piaszczystą ziemię, szyjąc poprzez
świerkową zieleń, Mroczek wciśnięty w jakiś wykrot, pozostały po wywróconym wiekowym świerku-
samotniku, zastanawiał się, co ma uczynić, aby jednak nie pozostawiać maszyny w rękach wroga.
Nie myślał o swoim losie, o czekającej go niewoli, o tym, co dalej pocznie. Były to sprawy jeszcze zbyt
odległe w owych chwilach, tak pełnych napięcia i przeładowanych wrażeniami, jakich nie zdarzyło mu
się dotąd przeżyć. Poza tym musiał się śpieszyć. Lada minuta mógł się tu pojawić jakiś oddział wojska
lub zwiadowcy na motocyklach.
Wtem błysnęło mu w głowie:
Instalacja elektryczna!
Tak. Instalacja była nie uszkodzona.
Wypełzł ze swego ukrycia i chyłkiem dopadł „jaka”. Odnalazł kabel wysokiego napięcia, wyrwał jego
końcówkę z gniazda rozdzielczego i przytknął do masy.
Posypały się drobne, błękitne iskry. Odetchnął z ulgą.
Zwilżył benzyną chustkę, przytknął ją do końcówki. Ogień buchnął natychmiast, a gdy rzucił płonącą
szmatę na zerwane przewody, pożar objął zbiorniki i całą gondolę.
Podpułkownika Gonara ogarnęły złe przeczucia. Od kwadransa dwanaście „jaków” krążyło nad
Kuźnicą, a trzynasty dotąd nie przybył na miejsce zbiórki.
Gonar wiedział już, że to był „jak” Jerzego Mroczka; pierwszy klucz krążył bez swego przodownika.
Trzeba było wracać mimo jego nieobecności: w zbiornikach Kolendy i Zawady paliwo musiało się już
wyczerpywać.
Z ciężkim sercem Gonar wydał rozkazy. Dyżurny klucz Fromera wziął wysokość i pozostał na
stanowisku. Inni w zwartych szykach lecieli za dowódcą.
Na lotnisku czekał Liszka z mechanikami. Czas dłużył im się niepomiernie i kiedy wreszcie na
horyzoncie zamajaczyły znajome sylwetki „jaków”, werkmistrz strzepnął palcami z zadowolenia.
- No, wracają!
Potem splunął, zaklął soczyście i zapalił papierosa. Wreszcie, gdy się nieco zbliżyli, policzył maszyny
i spochmurniał znowu.
- Dziewięć - mruknął zaniepokojony.
- Może na patrolu zostawili silniejszy klucz, z czterech? - powiedział któryś z mechaników.
- Może - mruknął.
Szyk podchodził pod wiatr. Liszka poznał samolot Gonara i doznał pewnej ulgi: ten przynajmniej
wrócił! Ale przecież kogoś brakowało.
„Jaki” kolejno osiadały na lotnisku. Gonar pierwszy podprowadził maszynę na zwykłe miejsce,
wyłączył silnik, dźwignął się z kabiny.
Mechanicy wyczytali złą wiadomość z jego zatroskanej twarzy.
- Mroczek - powiedział dowódca spotkawszy pytające spojrzenia.
- Zginął, panie pułkowniku?
- Nie wiem. Może jeszcze wróci. Może będzie jaka wiadomość...
Piloci rozmawiali po cichu. Byli przygnębieni. Nie cieszyło ich odniesione zwycięstwo, zdobyte
zestrzały.
Gonar zarządził krótką odprawę, przygotowanie raportów i samolotów. Podczas tej odprawy mówił o
Jerzym jak najmniej. Potem zsumował straty nieprzyjaciela. Okazało się, że ogółem pułk zestrzelił na
pewno dziewięć maszyn, nie licząc uszkodzonych oraz tych, z którymi walczył klucz Fromera i co do
których nie było jeszcze danych.
- Bardzo dobry wynik - powiedział.
Potem zaczął omawiać szczegóły starcia, nie szczędząc pochwał i uwag krytycznych. Wreszcie odesłał
ich do pisania raportów, a potem do maszyn.
Ukończyli ich przygotowanie wraz z obsługą, gdy wrócił klucz Fromera, zluzowany tymczasem przez
Rodaka.
Poszli na obiad.
Siedli na zwykłych miejscach, milcząc. Dopiero gdy dowódca zaczął wypytywać Romana o szczegóły
walki jego klucza, ożywili się trochę.
Fromer odpowiadał na pytania zwięźle, jakby niechętnie, lecz w miarę jak opisywane fakty i obrazy
uplastyczniały mu się w pamięci, rozgadał się i stracił sztywność języka.
Walka z dobrze uzbrojonymi bombowcami nie była łatwa. Wprawdzie nie były tak zwrotne i szybkie
jak messerschmitty i focke-wulffy, ale za to wyposażone w dużą ilość broni pokładowej.
- A ich załogi nie żałowały amunicji - wtrącił Daniel. - Strzelcy prali do nas z odległości pół kilometra.
- Liczyli na to, że „mesery” wykończą nas wszystkich - mówił dalej Fromer. - Wyglądało na to, że
wyprawa bombowa nie spodziewała się żadnych przeszkód!
Widząc strzelaninę na dużą odległość, Roman powiedział sobie, że kto strzela z daleka, musi być
kiepskim strzelcem i bardzo „nerwowym” lotnikiem.
Wobec tego zaatakował całe zgrupowanie z boku. Ale już w ciągu kilkunastu sekund zrozumiał, że
omylił się, przynajmniej co do sprawności hitlerowskich strzelców. Ich pociski bębniły po masce jego
silnika i szły przez skrzydła.
Chcąc nie chcąc należało zajść od martwych pól ognia i dopiero stamtąd przypuścić atak, który zresztą
okazał się tym razem skuteczny.
- Zestrzeliliśmy trzy załogi - powiedział spoglądając po swoich pilotach. - Każdy jedną. Potem zajęła się
tymi bombowcami eskadra radziecka, która nadleciała w sam czas, żeby ich wykończyć: myśmy mieli
już bardzo mało amunicji. Przyjemnie było patrzeć, jak piloci radzieccy z nimi tańcują. Chyba też ze
trzech spuścili na ziemię. A reszta hitlerowców wyrzuciła bomby w las i zawróciła. Żadnemu z nas
nawet nie podbili maszyny; takie tylko powierzchowne draśnięcia. A Jurek...
Spojrzał na puste miejsce Mroczka i nie skończył zdania.
Gonar udał, że tego nie dostrzegł. Wstał od stołu, za nim zaś inni.
Szkoda chłopaka - myślał. - Wielka szkoda. Zostałby na pewno asem, gdyby jeszcze trochę polatał.
A tak - i mnie ciężko, i im.
Wiedział, że to przejdzie. Na froncie żal po stracie kolegi, nawet bardzo głęboki i bolesny, musi być
krótki. Zdarzenia, bitwy, nowe straty, zwycięstwa następują szybko jedne po drugich. Czas pędzi jak
wicher i łagodzi ból po tych, co zginęli.
Trzeba pomóc im otrząsnąć się z tego - pomyślał. - Jak pójdą znów w ogień, to im ulży. I mnie też -
dodał.
Noc zapadła szybko. Mroczek był zmęczony i głodny, ale szedł dalej, aby się przynajmniej rozgrzać.
Kombinezon rzucił w ogień wraz ze spadochronem i pozostał w grubym swetrze, który jednak
niedostatecznie chronił go przed zimnem.
Do wieczora przeleżał w zarośniętym krzakami przydrożnym rowie na skraju lasu, dokąd dotarł po
dwugodzinnym marszu, spaliwszy samolot. Dalej droga prowadziła przez łąki i skręcała ku jakiejś
niewielkiej osadzie, złożonej z kilku gospodarstw. Przypuszczał, że nie ma tam wojska, bo obserwując
ją z daleka, nigdzie nie dostrzegł niemieckich mundurów.
Gęste zarośla leszczyny i jeżyn ukrywały go doskonale w owym rowie, do którego wpełznął, nie chcąc
ryzykować za dnia przejścia przez osadę. Obawiał się tylko, aby nie wytropiły go psy ujadające między
opłotkami. Ale wiatr wiał właśnie stamtąd i nie zwęszyły go jakoś.
Mimo to niepokój, myśli i plany przedostania się poprzez linię frontu do swoich, a przede wszystkim
dokuczliwy chłód - nie dały mu zasnąć i teraz czuł się rozbity, jak by wcale nie odpoczywał.
Z nastaniem ciemności ostrożnie wylazł z rowu i ominąwszy zabudowania ruszył na przełaj przez pola,
kierując się ku wschodowi. Wkrótce znów zagłębił się w las, a później przekradał się zagajnikami
i bocznymi drogami polnymi, omijając ludzkie siedziby, w których mogły kwaterować oddziały
nieprzyjacielskie.
Przejście nieregularnej linii frontu wydawało mu się niełatwe wprawdzie, ale możliwe. Najtrudniej
było przebrnąć przez tyły i pas przyfrontowy: w każdej chwili mógł natknąć się na jakiś oddział
wojska, którego pełno było w miasteczkach i po wsiach, a także na szosach.
Obliczył, że od strefy walk dzieli go około sześćdziesięciu kilometrów. Niepodobieństwem było
przebyć taką odległość w mundurze. Należało jak najprędzej postarać się o ubranie cywilne, ale to
także stanowiło nie lada trudność.
Nad ranem dotarł do małego folwarku z zabudowaniami otoczonymi niskim murem z cegły. Tuż przy
murze zaczynał się świerkowy żywopłot i ciągnął się wzdłuż drogi, która łączyła folwark z nie
ogrodzonym sadem w czystym polu. Żywopłot był dość wysoki i tak gęsty, że całkowicie zasłaniał
dalszy widok.
Przy wjeździe między budynkami u wrót bramy widać było sylwetkę wartownika z karabinem.
Widocznie folwark był zajęty przez jakiś oddział wojska.
Świt wstawał szaroróżowy, nieco mglisty, choć pogodny.
Za pół godziny zrobi się jasno. Trzeba wyszukać jakąś kryjówkę na cały dzień, i to taką, żeby można
spać i nie marznąć - pomyślał zbieg.
Przyszło mu do głowy, żeby dostać się niepostrzeżenie na jakiś strych stajenny albo do stodoły, gdzie
z pewnością nikt by go nie szukał.
Uniósł się nieco i wyjrzał spoza krzaków agrestu, za którymi leżał obserwując okolicę. Stwierdziwszy,
że prócz wartownika przed bramą nikogo w pobliżu nie ma, postanowił wykorzystać chwilę, w której
żołnierz, przechadzając się tam i z powrotem, będzie odwrócony do niego tyłem: podpełznąć do
żywopłotu i zobaczyć, co się tam znajduje po drugiej stronie.
Właśnie chciał wprowadzić to postanowienie w czyn, gdy zza żywopłotu dobiegły go głosy ludzkie.
Padła jakaś komenda, wszczął się ruch i nagle - zawarczał silnik samolotu.
To nim wstrząsnęło, jak by dotknął przewodów prądu elektrycznego. Za żywopłotem było lotnisko.
Przypomniał sobie od razu, że w ostatnich sekundach pościgu za samolotem, który w końcu zestrzelił,
przelatywał nad lotniskiem. To stąd przecież wystartowały dwa klucze, które następnie odcięły mu
odwrót.
Silnik za żywopłotem warczał tymczasem na małym gazie. Wartownik przystanął i spoglądał w tamtą
stronę.
Mroczek nie mógł się teraz poruszyć. Czekał.
Minuty upływały wolno, dłużąc się coraz bardziej. Serce waliło głośno, napięte mięśnie chwytał
bolesny skurcz, dłonie grabiały z zimna, a gorący pot perlił się na czole.
Wreszcie żołnierz znów zaczął chodzić tam i z powrotem, przytupując dla rozgrzewki. Lecz teraz na
drodze ukazał się mały oddział, zapewne obrony przeciwlotniczej, maszerujący ku folwarkowi. I znów
minęły cały trzy minuty, zanim przeszli.
Tymczasem silnik warczał coraz głośniej, aż za ryczał na pełnych obrotach i przycichł. Wtedy
zapuszczono drugą, po niej zaś trzecią maszynę. Zimne silniki gdakały, klekotały, jak by rozgniewane
i zniecierpliwione tym, że wyrwano je tak wcześnie ze snu.
Przygotowują jakiś patrol - pomyślał Mroczek.
Wartownik doszedł do końca muru, odwrócił się i odchodził z powrotem.
Teraz - zdecydował się Jerzy.
Skoczył na równe nogi i nie zachowując już zbytnich ostrożności, bo warkot motorów głuszył jego
kroki, przebiegł przez drogę. Zaszył się w świerczynę i przekonawszy się, że nikt go nie dostrzegł,
rozchylił gałęzie, aby spojrzeć na lotnisko.
Nieco w prawo od jego punktu obserwacyjnego, zaledwie o dwadzieścia kroków od żywopłotu, stały
trzy messerschmitty mielące śmigłami.
Oczy mu zabłysły. Już od momentu, w którym usłyszał odgłos zapuszczonego silnika, wiedział, że nic
go nie powstrzyma od podjęcia tej ryzykownej próby. Teraz uświadomił sobie tylko, że jeden z trzech
samolotów jest już gotowy do lotu, podczas gdy motory dwu pozostałych są jeszcze zimne. Od razu
zorientował się, jak powinien postąpić.
Szczęście mu sprzyjało. Maszyna z nagrzanym i wypróbowanym silnikiem stała pierwsza z brzegu;
mechanik, który ją obsługiwał, wylazł z kabiny, zeskoczył na ziemię i podszedł do grupy pilotów
zajętych rozmową opodal.
Zasalutował, ale nie zdążył już nic powiedzieć.
Ktoś krzyknął: Achtung! Ktoś zaczął biec, jakieś niezrozumiałe zamieszanie powstało nagle przy
samolotach. Jeden z oficerów roztrącił towarzyszy, wyrwał pistolet ze skórzanej pochwy i strzelał raz
po raz za messerschmittem, który w niezrozumiały sposób ruszył z miejsca na pełnym gazie.
Strzelał na próżno. Mroczek już był daleko i właśnie wyrywał maszynę w powietrze, biorąc tuż od
ziemi kierunek na wschód.
Równy szyk dwunastu „jaków” zawrócił sprawnie za swym dowódcą. Wystartowali przed wschodem
słońca - właściwie bez ściśle określonego zadania. Dowództwo III grupy nie miale żadnych
szczególnych zleceń dla pułku, ale zezwoliło na patrolowanie zaczepne, zgodnie z inicjatywą Gonara.
Wstali więc przed świtem i wylecieli z pierwszym brzaskiem dnia. Wiedzieli lub raczej przeczuwali,
jaka myśl kierowała dowódcą: odnaleźć szczątki samolotu Mroczka i pomścić śmierć towarzysza na
każdym hitlerowcu spotkanym w powietrzu.
Szyk sunął zygzakiem, idąc w głąb nieprzyjacielskiego terytorium. Demonstrowali, szukali zaczepki.
Nikt jednak nie odpowiadał na to wyzwanie. Przeciwnika m; było. Myśliwskie dywizjony Luftwaffe
przyczaiły się na polowych lotniskach, wyprawy bombowe i szturmowe jeszcze nie wystartowały. Ale
Gonar wiedział, że ta bezczynność nie potrwa długo
- Bądźcie stale w łączności radiowej z nami - powiedział mu szef sztabu. - Możecie być w każdej chwili
potrzebni.
On zaś miał nadzieję, że uda mu się zaskoczyć nieprzyjaciela przed startem na jakimś lotnisku, co
byłoby najskuteczniejsze.
Kiedy po raz piąty skręcili pod kątem prostym z północnego na południowy zachód, nagle z gęsto
podszytego lasu bluznęły kępki dymów i w górę barwnym ściegiem pomknęły pociski świetlne, aby -
przeszywszy przestrzeń między samolotami - zakwitnąć powyżej rozpryskiem sinawych obłoczków.
Wtedy w słuchawkach rozległ się krótki rozkaz dowódcy
- Za mną kolejno w kluczach. Uwaga: na dół!
Sypnęli się z wysoka ku ziemi jak podrażnione osy.
Zaterkotały serie. Po gałęziach drzew, po podszyciu lasu szły dreszcze od opancerzonego stalą ołowiu.
Sieczone pociskami pnie odpowiadały suchym stukotem; zaszeptały, zadrgały iglaste gałązki,
zadzwonił spiż armatnich luf.
Działa raz jeszcze huknęły basem i umilkły. Przerażona obsługa przypadła do ziemi. Tu i tam coraz
częściej rozlegał się jęk, a na oszronionym mchu i igliwiu czerwieniła się krew. Tylko jakiś pojedynczy
karabin maszynowy z osłony baterii ujadał jeszcze zaciekle, aż umilkł, zapewne wskutek zacięcia.
Wtem Gonar dostrzegł przemykający poniżej, nad lasem, rozkrzyżowany cień obcego samolotu i zaraz
potem ujrzał czarne krzyże na jego skrzydłach.
- Wszyscy za mną! - zawołał. - Uwaga! Mija nas „meser”.
Usłyszeli go. Klucze zwinęły się w ostrych wirażach, spiętrzyły się jeden za drugim. W dziesięć sekund
szyk wyrównał się jak na paradzie i gnał na zgubę hitlerowca, który niebacznie zapuścił się w tę
stronę.
Mieli nad nim znaczną przewagę wysokości, więc dopędzali go szybko. Zdawało się, że nic prócz
skoku ze spadochronem nie zdoła uchronić go od zguby. Lecz on jak gdyby nie zdawał sobie z tego
sprawy. Parł prosto na wschód i zniżał się ciągle, dobywając całej mocy z silnika. Przypuszczał
zapewne, że tym sposobem umknie.
Była to próżna nadzieja. „Jaki” doganiały go metr po metrze. Można było oczekiwać, że lada chwila
otworzą ogień.
Jeśli to jeszcze nie nastąpiło, to tylko dlatego, że Gonar zwykle strzelał dopiero z odległości
kilkudziesięciu metrów. „Aby nie marnować amunicji” - jak mawiał.
I oto nieprzyjacielski pilot - jak by o tym wiedział - na pięćdziesiąt metrów przed śmigłem dowódcy
polskiego zgrupowania zrobił kapitalną, nieprawdopodobnie wysoką świecę, po czym nie czekając na
powtórzenie tego manewru przez swego prześladowcę, skręcił w prawo, nagle przerzucił się
w wywrocie i tuż pod pierwszą trójką „jaków” wyrwał w przeciwną stronę.
Takiego wybiegu nie przewidział nawet Gonar. Zanadto był pewny bliskiego zestrzału.
Pierwszy klucz przeszedł nad umykającą maszyną i odbił się od niej o kilkaset metrów.
W tej chwili Gonar usłyszał w słuchawkach wezwanie Suchego:
- Za nami idą dwa „mesery”, pułkowniku.
- Dobrze. Niech wasz klucz się nimi zaopiekuje - odrzekł.
Rozejrzał się po niebie. Dalej na lewo, dużo wyżej, dostrzegł w pierwszych promieniach słońca jeszcze
trzy świecące punkciki.
Podstęp? - pomyślał. - Dam ja wam podstępy!
Wywołał z kolei numer Rodaka, a gdy ten się zgłosił, posłał go z kluczem na spotkanie owych trzech
maszyn.
- Tylko nie postrzelajcie naszych - dodał. - Najpierw rozpoznać, dopiero potem otwierać ogień.
I wracajcie prosto na lotnisko.
Po chwili wahania przydzielił Rodakowi wszystkich pozostałych pilotów, aby zapewnić mu zupełną
przewagę.
Tak wzmocniony klucz zwinął się niemal w miejscu i skoczył w górę ku podejrzanemu zgrupowaniu.
Gonar pozostał sam na sam z umykającym wrogiem.
Zestrzelę tego i wrócę - pomyślał.
Był podrażniony tym, że przeciwnik wymknął mu się tak gładko. Nie wiedział jeszcze w owej chwili, że
sam ma karter przestrzelony na wylot pociskiem z owego karabinu maszynowego osłaniającego
baterię dział. Tymczasem bowiem silnik jego „jaka” pracował normalnie: messerschmitt nie mógł
uciec daleko.
Istotnie Gonar już znów go doganiał.
I oto ów hitlerowski pilot znów na kilkadziesiąt metrów przed śmigłem „jaka” wykonał całkiem
nieoczekiwany manewr, jak by go kto zdmuchnął z pola widzenia ścigającego. Poderwał swego
„mesera” do ciasnej pionowej pętli i nagle wpół drogi zwolnił ster.
Wtedy Gonar pomyślał: „Pójdzie w korkociąg” i już przymknąwszy gaz gotów był uczynić to samo, gdy
dostrzegł, że silnik tamtego pracuje pełną mocą.
Natychmiast zwiększył obroty, lecz w tej samej chwili motor zaczął się krztusić.
Szybkim spojrzeniem objął tablicę zegarów.
Smar - stwierdził. - Ciśnienie spada... I benzyna...
Nie mógł już dociągnąć za tamtym. „Jak” zwalił mu się z pętli łbem na dół!
Wyprowadził go i ujrzał hitlerowską maszynę daleko przed sobą.
Ucieknie mi - pomyślał z żalem. - Diabli nadali. Musiałem chyba dostać po silniku nad tym lasem.
Gdyby nie to...
Wtem dostrzegł dwa radzieckie klucze, sunące dalej na prawo. Bez wahania wezwał je na pomoc.
- Daruję wam tego „rnesera”: mam postrzelony silnik.
Patrzył, jak spływają z góry.
Dostaną go nad naszym lotniskiem - pomyślał.
Ale nad lotniskiem czekała ich wszystkich nowa niespodzianka. Nieprzyjacielski pilot zaraz po
pierwszej serii najbliższego „jaka” zamknął gaz i odrzuciwszy zasłonę powiał ku nim białą chustką.
Poddawał się.
Doprowadzili go nisko, niemal do samej ziemi, a gdy zatrzymał maszynę i został otoczony przez
nadbiegających mechaników, Gonar okrążył lotnisko i wylądował także.
Tymczasem Rodak zbierał swoją eskadrę w powietrzu nad pobojowiskiem. O przebytej walce
świadczyły tylko dymiące szczątki trzech focke-wulffów, rozsiane w promieniu kilku kilometrów na
ziemi. Osiem „jaków” krążyło nad nimi, formując szyk.
W drodze na lotnisko dopędził ich patrol Suchego. Obaj młodzi dowódcy meldowali przez radio
o wyniku spotkań. Rodak, Pierzchała i Kolenda zestrzelili po jednym focke-wulffie. Suchy miał na
rozkładzie owe dwa messerschmitty lecące za pierwszym, który wymknął się Gonarowi i wylądował
na lotnisku, oddając się do niewoli.
Pułkownik w paru słowach zawiadomił o tym niezwykłym zdarzeniu tych, którzy jeszcze o niczym nie
wiedzieli. Wywołało to ogólne zaciekawienie. Kim był ów doskonały pilot? Dlaczego tak osobliwie się
zachował?
Czas dłużył im się niezmiernie. Chcieli jak najprędzej dowiedzieć się o szczegółach całej tej sprawy.
Wreszcie ujrzeli własne lotnisko i odciągniętą już na bok hitlerowską maszynę z czarnymi krzyżami na
skrzydłach.
Podeszli pod wiatr, wypuścili podwozia, wylądowali i pod kołowali do namiotu, przy którym czekał
Gonar i Liszka z mechanikami.
Prawie jednocześnie wyłączyli silniki, zeskoczyli na ziemię i wszyscy razem ruszyli ku namiotowi.
Nagle stanęli jak wryci. Potem Rodak pierwszy zawołał:
- Jerzy! Ty diable rogaty! - i pobiegł naprzód.
Wtedy zaczęli wrzeszczeć jak opętani, pędząc za nim.
Obok dowódcy pułku stał Jerzy Mroczek i wyciągał ku nim obie ręce, śmiejąc się, ze łzami w oczach.
Porwali go z ziemi i unieśli w górę. Mogło się zdawać, że go rozszarpią z wielkiej radości.
- Skąd się u licha wziąłeś? - pytali jeden przez drugiego.
Ze wzruszenia nie mógł wydobyć głosu. Tylko gestem wskazał na stojącą obok nieprzyjacielską
maszynę.
Dopiero wówczas zrozumieli. Fromer chwycił się za włosy,
- Ludzie! A ja do niego strzelałem!
- Haniebnie spudłowałeś - roześmiał się Mroczek. - Cała seria poszła bokiem.
- O rany! - westchnął tamten. - Przecie mogliśmy cię ukatrupić.
- Ba, pułkownik zrobiłby to z pewnością, gdyby miał silnik w porządku - odrzekł Jerzy. - I tak ledwie
mu uciekłem.
- Dlaczego nie pisnąłeś do nas ani słowa przez radio, wariacie jeden?!
- Nie miałem ani laryngofonu, ani słuchawek. Nie mógł era także wydostać chustki, żeby dać znak, że
się poddaję: nie było czasu...
Gadali teraz na wyścigi, przezwyciężając skurcz gardeł, patrzyli w jego pobladłą, zmęczoną twarz,
dotykali go, aby si« upewnić, że istotnie żyje, że wrócił, że to on, ten sam, zdrów i cały.
Pułkownik Gonar objął go ramieniem i tak szli do namiotu, otoczeni przez pozostałych.
Serce dowódcy wypełniała duma i radość. Ten chłopak wymknął się jemu, Gonarowi!
A inni - pomyślał i objął ich roziskrzonym wzrokiem. - Eh, a ja nie chciałem ich szkolić z początku! No
cóż - warto było się trudzić, warto było czekać, żeby teraz nimi dowodzić.
Oni zaś spoglądali na niego, jak by odgadując te myśli. Wiedzieli dobrze, ile mu zawdzięczają. Zawsze
go szanowali i byli mu wdzięczni; teraz kochali go szczerze. Mógł na nich liczyć; miał nie tylko
dwunastu Polaków w swym pułku; miał także dwanaście gorących polskich serc, które zdobył na
zawsze.
Zakopane 1947
Pierwszy lot
Dzień był skwarny. Przez zielonkawe szyby hangaru ciekło słońce rozlewając się mętną plamą na
betonowej podłodze. Nagrzane wnętrze ziało pustką i pachniało mdłą wonią smarów. Prawie
wszystkie maszyny były w powietrzu i tylko dwie czy trzy stały przed hangarem na bielonej wapnem
linii, prostopadle do jego frontu. Te stanowiły rezerwę.
Pomocnicy mechaników napełniali zbiorniki pompując benzynę z żelaznych beczek, przetaczanych na
niskich wózkach.
Sadzewicz spoglądał na nich zza uchylonych wrót, rozkręcając główne śruby pierwszego bloku
cylindrów silnika, który stał na drewnianych kozłach u wejścia do hangaru.
Blok trzeba było wymienić jeszcze przed południem. Szef pilotażu, kapitan Górski, miał polecieć do
Białegostoku i chciał wrócić tegoż dnia wieczorem, a samolot był „w proszku” po częściowym
remoncie.
Z kapitanem miał polecieć plutonowy Wrona, brygadzista i bezpośredni zwierzchnik Sadzewicza. On
też powinien był kierować wymianą bloku i wbudowaniem silnika do maszyny. Ale mechaników było
mało i Wrona poszedł na start razem z grupą uczniów pilotów, aby tam obsługiwać samoloty szkolne.
Dopiero po skończonych lotach mógł zająć się montażem, a Sadzewiczowi mieli pomóc trzej
szeregowcy dyżurni.
Dlatego właśnie spojrzenia Sadzewicza tak często ku nim wybiegały.
Wymiana bloku i wmontowanie silnika w łoże samolotu nie jest zabawką. Zwłaszcza wówczas, gdy
słońce praży od wczesnego rana i kiedy się śpi zaledwie pięć lub sześć godzin na dobę w letnim
sezonie szkolenia. O wiele przyjemniej byłoby pójść na start, gdzie tylko od czasu do czasu trzeba
zmienić zaoliwioną świecę, podciągnąć rozluźniony amortyzator albo puścić w ruch silnik. Poza tym
można leżeć na trawie pod startową chorągiewką i patrzeć, jak w powietrzu snują się szkolne
maszyny. Można posłuchać żartów uczniów, pośmiać się z kolegami albo pomarzyć zamknąwszy oczy.
Co parę minut obok grupy startowej rozlega się charakterystyczny, cichnący z wolna poświst pędu,
a za nim klekot silnika na wolnych obrotach. Któryś z instruktorów, czasem sam kapitan Górski, daje
znak startowemu. Krótki sygnał białej, furkającej na wietrze chorągiewki - i silnik wyrzuca ze
stalowych płuc potężny, niski ryk. Maszyna podrywa się do biegu, unosi ogon i pędzi naprzód.
Pionowa płetwa steru prowadzi ją prosto pod wiatr i nie wiadomo kiedy wzdęte brzuchy
pneumatyków oddzielają się od ziemi. Słońce błyska na skrzydłach pochylonych w zakręcie.
Przyjemnie jest na starcie. Kiedy się patrzy za uciekającą w dal maszyną, myśl płynie jeszcze dalej,
wyprzedza rozkrzyżowaną sylwetkę samolotu i dociera aż tam, daleko, gdzie w cieniu drzew stoi
rodzinny dom.
Stefan Sadzewicz był synem wiejskiego kowala, spod Białegostoku. Już całkiem dobrze umiał
obchodzić się z młotem, kiedy ogłoszono ochotniczy, przedterminowy zaciąg do służby wojskowej
w lotnictwie. Zawsze ciągnęło go do samolotów. Jako młody chłopiec należał do Ligi Lotniczej
i skończył kurs modelarski, a potem - w ZMP - teoretyczny kurs obsługi silników. Dzięki temu przyjęto
go wprost do szkoły mechaników, następnie zaś przydzielono do centrum wyszkolenia pilotów jako
pomocnika w brygadzie obsługi plutonowego Wrony.
Był zdolny i pracowity. Szef mechaników’, sierżant Czyż, wyróżniał go i często powierzał mu
samodzielne roboty. Ale koledzy wyśmiewali Sadzewicza: bał się latać.
- Co z ciebie za mechanik, kiedy nigdy nie byłeś w powietrzu? Jak okujesz wóz albo szkapę, to też byś
na niej nie pojechał, co?
- Na bronie może jeszcze, bo niewysoko.
- Na bronie? - powtórzył Sadzewicz. - Ja, bracie, na traktorach, nie na bronach będę rozjeżdżać.
Niedaleko od nas ośrodek maszynowy powstaje.
To ich zaciekawiło. Rozpytywali, jak do tego doszło, a potem rozgadali się już przyjaźnie
o samopomocy chłopskiej, o spółdzielniach produkcyjnych. Wiedział o tym więcej od nich: był ze wsi.
- Niegłupi chłopak - powiedział później Wrona. - Więcej by się takich kowali zdało.
Mimo to Sadzewicz i nadal nie mógł przezwyciężyć tej obawy przed lotem, przed możliwością
jakiegoś wypadku. Nieraz już postanawiał, że poprosi któregoś z instruktorów, żeby go zabrał
w powietrze, i zawsze w ostatniej chwili ogarniał go strach.
Z podziwem, niemal ze czcią patrzył na kapitana Górskiego: ten dopiero latał! Wszyscy mówili, że jest
„asem”, i z pewnością tak było. Robił z maszyną w powietrzu, co tylko chciał. Jego zimna krew,
opanowanie samolotu, wysoka klasa akrobacji zdumiewała tych, którzy po raz pierwszy widzieli
samolot w jego niezawodnych rękach.
Nawet instruktorzy go podziwiali.
- Mieć taką głowę i rękę jak Górski! Tak latać!
Kapitan Górski od trzech lat był szefem pilotażu. W tym czasie nie uszkodził żadnej maszyny, choć
latał po dziesięć godzin dziennie. Sierżant Czyż, który go znał od dawna, utrzymywał, że kapitan
w ogóle nie złamał nawet płozy podczas swych kilkunastu tysięcy lądowań. Nawet wówczas, gdy
został ciężko ranny na froncie.
Czasem Sadzewicz wyobrażał sobie, że sam jest pilotem. Takim, naturalnie, jak kapitan. Czasem śniło
mu się, że oto sam leci, że przewija się w pionowych pętlach, przewierca korkociągiem chmury, każe
słońcu i obłokom pędzić po niespodziewanych łukach krzywizn... Nie bal się wtedy ani trochę. Czuł się
lekki, pewny siebie - jak ptak o mocnych skrzydłach.
Mimo to nie mógł się zdobyć na decyzję, na pierwszy lot na jawie.
Kiedy grupy uczniów zaczęły wracać ze startów, Sadzewicz miał już tylko połączyć przewody wodne
w nowo ustawionym bloku. Ponad hangarem, nisko, nad samym zrębem dachu, przeszła maszyna
i przytarłszy podwoziem, przykleiła się do ziemi w krótkim dobiegu. Stefan pomyślał, że to chyba musi
być kapitan Górski, bo mało kto potrafiłby tak po mistrzowsku spłynąć tuż na dachem i zatrzymać się
tak blisko.
Rzeczywiście lądował szef pilotażu. Podkołował na linię i wyłączył. Poszedł prosto ku mechanikom,
spojrzał na gotowy już silnik i powiedział:
- Prędko uwinęliście się z tym blokiem. Na którą będę miał maszynę?
- Na pierwszą, kapitanie.
- Ale o dwunastej macie obiad.
- Zjemy trochę później - powiedział Sadzewicz. - Obiad nie ucieknie.
Kapitan uśmiechnął się do niego. Umiał szanować i cenić pracę obsługi. Umiał okazać mechanikom
wdzięczność i uznanie za ich wysiłki. Posiadał ich zaufanie i sam im ufał, zdając sobie zresztą sprawę
z tego, że od ich sumienności zależy jego bezpieczeństwo.
Porozmawiał jeszcze z Czyżem i z Wroną, potem odszedł. Oni tymczasem ustawili trójnożny dźwig
krążkowy, aby wywindować w górę silnik, i podciągnęli maszynę z głębi hangaru. Wrona sprawdził
zamocowanie i ustawienie nowego bloku, a potem więźby łańcuchów dźwigu obejmujące karter.
- W górę - powiedział.
Pociągnęli zgodnie, równym wysiłkiem ramion. Łańcuch zachlipał dźwięcznie na wielokrążku, silnik
drgnął i uniósł się. Gdy osiągnął wysokość łoża, ostrożnie przesunęli go między dźwigary i opuścili na
dół. Siadł na swoim miejscu i wyszczerzył w obie strony dwa rzędy krótko ściętych rur wydechowych.
Zamocowali gwintowane sworznie podstawy, pościągali szczelnie złącza, wyregulowali dźwignie,
podokręcali śruby, założyli filtry na ssące paszcze gaźników. Potem wkręcili mu garnitur
porcelanowych świec i zaklinowali śmigło. Wreszcie wlali w pusty brzuch karteru bańkę oleju
i napełnili zbiorniki, aż stęknęły blachy.
Srebrzyste skrzela maski okryły silnik i sylwetka samolotu nabrała właściwego wdzięku. Szeroko
rozpięte, mocne skrzydła, wydłużony, podany w przód łeb, czarne śmigło, jak by zastygłe
w oczekiwaniu na chwilę, w której pierwszym, skośnym ciosem szarpnie powietrze, odrzuci w tył
rzekę pędu, zmiecie jej gęsty nurt pod stery, pociągnie maszynę, wyrwie ją ziemi.
Sadzewicz odszedł na bok i kręcił się niespokojnie. Gdyby tak polecieć z kapitanem?
Górski wybierał się do Białegostoku. Z kuźni w Falentach widać było lotnisko o kilometr czy półtora.
Wrona z pewnością zgodziłby się ustąpić mu swego miejsca na ten przelot. On jeden nie kpił ze
Stefana, a nawet przed kilku dniami - kiedy ogłoszono w rozkazie o otwarciu zapisów na kurs
szybowcowy dla szeregowych - namawiał go, żeby się zgłosił.
Wtedy Sadzewicz po raz pierwszy pomyślał o tym, że naprawdę mógłby latać. Pomyślał jak o czymś
realnym, nie jak o nieziszczalnej bajce. Odpowiadał wszystkich wymaganym warunkom: miał za sobą
pracę w Lidze i w ZMP, był ochotnikiem, nie przekroczył granicy wieku.
Ale nie zdecydował się jeszcze na ów krok stanowczy. Powiedział tylko, że się namyśli.
Mijały dni i termin się zbliżał, on zaś jeszcze się wahał. Koledzy zaczepiali go ciągle: pewnie skorzysta
z okazji, żeby zostać pilotem, i dopiero pokaże kapitanowi Górskiemu, jak się lata.
Te drwiny uprzykrzały mu życie. Czuł, że musi choć raz spróbować i zdecydować się wreszcie. I oto
niespodziewany wypadek przyszedł mu z pomocą.
Szef mechaników nadszedł z kapitanem zaraz po pierwszej. Górski zapinał szelki spadochronu,
podczas gdy Czyż siadł do gondoli, aby zapuścić i wypróbować silnik. Sadzewicz obracał śmigło.
Gładko przeskakiwały kompresje, zawory z sykiem wypuszczały sprężoną mieszankę.
Z tyłu podszedł Wrona.
- Mały gaz - powiedział do Czyża.
- Mały gaz.
Stefan usunął się w bok. Brygadzista położył lewą dłoń na grzbiecie śmigła.
- Kontakt.
- Kontakt - powtórzył Czyż.
Wrona odsądził się i szarpnął w dół. Silnik splunął dymem, ruszył, a jednocześnie mechanik syknął
z bólu i chwycił się prawą ręką za przedramię.
- Co się stało? - zapytał kapitan.
- Dostałem lekko śmigłem, kapitanie, ale tylko po mięśniach, zdaje się. Nic wielkiego.
Powiedział, że pójdzie do lekarza, jak wyprawi maszynę, i że „nie ma o czym mówić”. Ale widać było,
że ból mu dokucza.
Górski się śpieszył. Siadł do maszyny. Polecił tylko Czyżowi, żeby dopilnował tej wizyty u lekarza.
Sadzewicz stał obok, trzymając spadochron przygotowany dla Wrony. Kapitan obejrzał się na niego.
- No, cóż, Sadzewicz, polecicie ze mną? To przecież wasze rodzinne strony.
Stefan był zaskoczony.
- Siadaj - powiedział Wrona. - Czego się gapisz? Musi ktoś polecieć, bo tam nie ma obsługi.
To zadecydowało. Sadzewicz sam nie wiedział, kiedy znalazł się w gondoli. Poczuł, że maszyna toczy
się po lotnisku, podskakując na nierównościach. Potem zimny strach gwałtownym skurczem wdarł się
w mięśnie, zaciskając mu dłonie: ruszyli pełnym gazem.
Ziemia pognała w tył. Na wprost pędziły hangary i drzewa przy szosie. Zdawało się, że zetrą samolot
w proch spotkawszy go na swej drodze. Lecz wtem zaczęły zapadać się coraz niżej i niżej, zwalniać, aż
utonęły pod horyzontem. Samolot przeszedł nad nimi i parł w górę, lotnisko w ostrym zakręcie
zajrzało do wnętrza kabiny, a wielkie koło horyzontu nagle wychyliło się nad głową Sadzewicza, by po
chwili wrócić na właściwe miejsce.
W nierówno nagrzanym powietrzu maszyna zachybotała, wspięła się na jakiś niewidzialny próg,
wpadła w wyrwę, za drgała nerwowo na lejkowatym wirze i wreszcie - wydostała się na gładką
powierzchnię nurtu.
Wtedy Sadzewicz rozluźnił kurczowy chwyt dłoni i zaczął pojmować, że leci.
Tęgi dech wiatru obejmował jego twarz chłodnym opływem Daleka, zalana słońcem ziemia
rozpościerała się ze wszech stron płowozielonym dywanem; wysuwała się spod tylnej krawędzi
skrzydła i uchodziła za drżący od pędu statecznik. Popielata linia drogi biegła równolegle do burt
kadłuba, odskakiwała niespodziewanie w bok lub przemykała pod samolotem na drugą stronę.
Drobnym kroczkiem po podkładkach przydreptał tor kolejowy, zalśnił blaskiem, przewinął się przez
wiadukt i uciekł do lasu, zabierając z sobą kłaniające się nisko słupy telegraficzne Las wypełzł z prawa,
wysunął jęzor zagajnika aż do niewielkiego jeziorka pod wsią i chłeptał wodę przyczaiwszy się płasko
na ziemi. Wtem szary dymek buchnął ze środka jego grzbietu i zaczął szyć równy ścieg na wschód. To
czarna gąsienica pociągu czołgała się po torze, na próżno usiłując dopędzić samolot.
Stefan czuł się bezpieczny i pewny w spokojnym powietrzu Stalowe taśmy nośne, wcięte w błękit
nieba, budziły zaufanie żadna siła nie zdoła ich zerwać. Głęboki bas silnika pruł drzemiącą ciszę
zwycięskim, nieprzerwanym rytmem, a pilot, rozparty za sterem niedbale, patrzył w bok, jak by
siedział bez czynnie w wygodnym fotelu. Nic tu nie mogło grozić; żadne nie bezpieczeństwo nie kryło
się na szerokich niebieskich szlakach.
W kabinie sterczący z pokładu drążek sterowy pochylał się w różne strony, zgodnie z ruchami
bliźniaczego drążka pilota. Pod nogami wolno balansował bliźniaczy orczyk steru nożnego
Sadzewicz wiedział, że kapitan Górski pozwala mechanikom prowadzić maszynę w powietrzu, a
Wrona utrzymywał, że nic w tym nie ma trudnego. Korciło go, żeby choć końcami palców ująć ster.
Gdy się na to zdecydował i poczuł płynne pochylenie drążka, z kolei dotknął także stopami orczyka.
Miał teraz złudzenie, że sam jest pilotem.
Wtem warkot silnika ścichł i kapitan odwrócił głowę.
- Chcecie prowadzić? - spytał z uśmiechem.
Sadzewicz nie zdążył odpowiedzieć, bo silnik już znowu ryczał na normalnych obrotach, a łeb maszyny
dźwignął się ponad horyzontem.
- Niżej - powiedział pilot. - Jeszcze niżej.
Trzeba było coś zrobić: samolot darł się w górę, a kapitan puścił ster.
Sadzewicz niepewnie pochylił drążek w dół.
- Trochę za wiele - poprawił Górski. - Tak, jak teraz.
Lecieli dalej. Maszyna kładła się na skrzydła, rwała w dół i w górę, wykręcała z kursu. Górski się tym
nie zniechęcał; nie dotykając sterów wskazywał Stefanowi błędy. Potem prowadził przez chwilę
razem z nim i znów oddawał mu stery.
- Spokojnie, tylko spokojnie.
Sadzewicz starał się opanować i wreszcie udało mu się utrzymać maskę silnika na horyzoncie,
a skrzydła równolegle do ziemi. Maszyna przestała harcować i popłynęła gładko. Tylko od czasu do
czasu trzeba ją było podeprzeć lotką. Pierwsza radość władzy nad samolotem objęła serce
mechanika.
Po upływie pół godziny kapitan sam ujął stery, a Stefan powrócił do obserwacji ziemi. Kręte rzeczki
plątały się w lasach i na rozległych łąkach. Wsie, szeroko rozsiadłe przy drogach, drzemały w słońcu,
które kładło się na dachach, daleko na wprost lśnił wygięty luk Narwi z czarną kratą mostu pośrodku,
za nim zaś, na samym horyzoncie, leżał Białystok, jak zbiorowisko małych, czerwonych i szarych
kamyków rozrzuconych między srebrzącymi się nićmi węzła kolejowego.
Sadzewicz patrzył na wolno zbliżające się miasto. Liczył dymiące kominy fabryk. Pomyślał, że dymią
wszystkie, ile ich jest. A przecież hitlerowcy starali się zniszczyć zakłady przemysłowe i jeszcze do
niedawna niektóre fabryki nie pracowały.
Ba, i przed wojną nie wszystkie dymiły - pomyślał. - Nie tak, jak teraz.
Kiedy przelecieli nad szczerbatymi uliczkami i minęli wysmukłe wieże kościołów, zobaczył lotnisko. Na
prawo pod rzędem topól leżały Falenty. Serce zabiło mu żywiej: między dwiema lipami na końcu wsi
stała ojcowa kuźnia.
W domu słuchano go z szeroko otwartymi oczami, w których płonęła ciekawość. Opowiadał, trochę
jeszcze oszołomiony lotem, jak to pięknie jest tam w górze i jak dziwnie. Tłumaczył im, jak się to
dzieje, że samolot leci, że można nim kierować. I - na co Ludowej Polsce potrzebne jest lotnictwo. I -
że służą w nim dziś zwykli ludzie, tacy sami jak on, jak jego bracia - synowie chłopów i robotników.
Mówił o sobie, o szkole pilotów, o kapitanie Górskim, o swojej pracy, o zamiarze zostania pilotem.
Chciał w ciągu paru godzin wypowiedzieć wszystko, co przemyślał dotąd i co w nim dojrzało podczas
tego pierwszego lotu.
Potem oni opowiadali mu o zmianach, jakie zaszły w Falentach.
Stary Sadzewicz pracował teraz w państwowym ośrodku maszynowym jako majster. Z Białegostoku
przysłano technika i mechaników. Młodzi chłopcy - rówieśnicy Stefana - rwali się do takiej roboty;
jedni już pracowali w ośrodku, inni byli na kursie traktorzystów, kilku poszło do Szkoły Mechanicznej
w Białymstoku.
Przygotowywano się do akcji żniwnej i całe Falenty żyły w nieustannym podnieceniu: ile maszyn
zdążą zmontować, naprawić, uruchomić.
- Już nie to, co dawniej - powiedział ojciec z dumą. - Naprzód idziemy teraz. Doganiamy stracony czas.
Gdy wreszcie Stefan musiał już odejść, matka przyciągnęła go do siebie.
- Bywaj zdrów, Stefek. Już pewnie tu nie wrócisz, tylko tam zostaniesz z lotnikami?
Spojrzał na nią wzruszony.
- Chyba zostanę.
- Tu u nas już teraz naprawdę fabryka; zmieniło się przez ten rok. Ojca na majstra przyjęli, Józek też
praktykuje, to sobie bez ciebie poradzimy. A jak masz taką chęć... zostań.
Plutonowy Wrona z ręką na temblaku siedział przed otwartym hangarem. Ostatnie maszyny zeszły
z lotniska. Pod rudym, gasnącym blaskiem zachodu pełzał fioletowy cień i słał się na ziemi.
W trop za nim schodził mrok nocy. Żółte, mdłe światło żarówek ginęło wśród samolotów ciasno
ustawionych w hangarze.
- Nie przylecą czy co? - powiedział sierżant Czyż.
- Przylecą - odrzekł Wrona. - Jak kapitan powiedział, że dziś wróci, to przylecą na pewno.
W tej chwili zza lasu ukazał się samolot. Leciał nisko i kiedy okrążył hangary, szyby zadrżały od ryku
silnika. Zaszedł pod wiatr, położył się w głęboki zakręt i przemknął nad samymi głowami mechaników.
Wrona dostrzegł wychyloną za burtę postać Sadzewicza.
- Widział szef, jaki Sadzewicz „kozak”? - roześmiał się.
Poszli obaj naprzeciw maszyny, która już kołowała ku hangarowi.
Sadzewicz zeskoczył na ziemię.
- Jest plutonowy Wrona? - spytał jednego z pomocników.
- Jak tam, Sadzewicz? - odezwał się brygadzista życzliwie.
- Wszystko w porządku. Tylko chciałem zameldować, że chyba pójdę na ten kurs pilotażu.
Wrona uśmiechnął się, a Czyż spojrzał na niego z irytacją: szczupły stan obsługi miał się zmniejszyć
jeszcze o jednego zdolnego pomocnika.
Zakopane 1947
Ponad falami Bałtyku
Major Ignut, lecąc na czele swojej eskadry, pierwszy zobaczył morze. Leżało ciemne, sine, bez
jednego choćby błysku słońca, które zaszło za chmury skłaniając się już ku zachodowi. Dalekie, jak
okiem sięgnąć aż po jasny horyzont, zapadłe za urwistym brzegiem Orłowa, morze...
Eskadra majora Ignuta po raz pierwszy miała wziąć udział w manewrach na Bałtyku i oto dwanaście
szturmowców wykręcało teraz na północny zachód, minąwszy z daleka Gdańsk i lecąc nad plażami
kąpielisk, by wziąć kurs na lotnisko.
Ignut zmniejszył obroty silnika i zniżał się wolno wzdłuż toru kolejowego. Lotnisko już było widać:
stacja kolejowa, droga wysadzona topolami, hangary, drewniany pawilon aeroklubu.
Major sprawdził kierunek wiatru i już miał zejść do lądowania całą eskadrą, gdy w ostatniej chwili
dostrzegł na środku trzy szybowce obok samolotu klubowego. Ta nieoczekiwana przeszkoda zmusiła
go do zmiany postanowienia: nie można było ryzykować lądowania w szyku.
Akurat teraz muszą mi się tu pętać szybownicy - pomyślał niezadowolony, dając znak do rozejścia się
kluczami.
Gdy okrążywszy powtórnie lotnisko usiadł tuż przy szybowcach, do jego maszyny podbiegli dwaj
chłopcy z aeroklubu.
- Kto tu rządzi tymi szybowcami? - zapytał ostro, przekrzykując warkot silnika.
- Koleżanka Witwicka, majorze - powiedział jeden z nich.
- Kto? - zdumiał się major. - Koleżanka?
- Tak jest.
- Cóż to, baby tu latają?
- Tak jest. Dziewczyny z Aeroklubu Ligi Lotniczej. Koleżanka Witwicka...
- Dawać tu tę Witwicką - przerwał.
Podeszła właśnie sama, nie wołana.
- Melduję się jako komendantka obozu szybowcowego.
Ignut lekko wzruszył ramionami.
- Zajmujecie mi całe lotnisko. Musiałem rozbijać szyk, bo nie ma gdzie lądować.
- Mamy zezwolenie, majorze - odparła spokojnie. - A od jutra będziemy latały w godzinach, które nam
wskażecie, żeby nie przeszkadzać. Mogłabym zaraz...
- Zaraz nie. Zgłoście się później. Teraz nie mam czasu. I silnik... Nic nie słychać.
Dodał gazu i zaczął kołować ku hangarom w ślad za ostatnim kluczem, który właśnie wylądował na
lewo od jego samolotu.
Zatrzymał maszynę przed betonową płytą, wysiadł, przyjął raport komendanta portu i zarządziwszy
odprawę personelu latającego poszedł coś zjeść w kasynie.
Zajęcia służbowe zwróciły w innym kierunku tok jego myśli. Dość miał na głowie, nie mógł zajmować
się teraz tą dziewczyną i jej szybowcami.
Manewry połączone z ostrym strzelaniem i bombardowaniem okrętów-celi, pierwsze tego rodzaju
manewry lotniczo-morskie, w których brał udział, pochłonęły całkowicie jego energię i umysł.
Po odprawie poświęcił Barbarze Witwickiej zaledwie cztery minuty, zdążył jednak dowiedzieć się, że
dziewczyna ma kobiecy szybowcowy rekord Polski w locie na odległość. Niezbyt mu to
zaimponowało, nie interesował się rekordami. Nie zaciekawiło go nawet, ile to kilometrów.
Wyznaczył godziny lotów dla kursu, który prowadziła, i wreszcie zapytał, kiedy kończą ten kurs.
- Za trzy dni - odpowiedziała.
- I potem już stąd wyjedziecie?
Baśka spojrzała na niego spod oka.
- Chcielibyście się mnie jak najprędzej pozbyć z lotniska - zauważyła.
- Rozumie się - mruknął. - To jest, no - nie. Ostatecznie...
Roześmiała się.
- Nie usiłujcie teraz być uprzejmym. Ja jeszcze zostanę, ale chyba nie dłużej niż tydzień.
- No, to my krócej - odrzekł. - W godzinach wyznaczonych możecie sobie latać, ile tylko chcecie. Jakiś
nowy rekord przygotowujecie?
- Będę czekała na warunki, które pozwolą mi zrobić przelot nad morzem - powiedziała prędko. - No
więc dziękuję i do widzenia.
- Do widzenia - rzekł ściskając jej silną dłoń. - Zwariowana dziewczyna - pomyślał. - Dokąd ona chce
lecieć na szybowcu przez morze?
Wzruszył ramionami.
Wykąpie się i jakiś statek będzie miał z nią kłopoty, A może jeszcze nam każą jej szukać.
Wstępne ćwiczenia zajęły lotnikom trzy dni, po czym eskadra zmieniła lotnisko. Tegoż dnia
dziewczęta ukończyły kurs lotów wleczonych i nazajutrz rozjechały się do domów. Baśka została sama
w aeroklubie.
Pomysł przelotu nad Bałtykiem opracowywała od dawna. Początkowo traktowała tę sprawę jako
wyczyn sportowy, a pomoc aeroklubu w jego realizacji jako piękną nagrodę za swoją bezinteresowną,
wytrwałą pracę instruktorską. Ale z biegiem czasu, w miarę jak do współudziału przy realizacji tego
projektu trzeba było włączyć coraz nowe organizacje, wydało jej się, że trud podjęty przez nie jest
niewspółmiernie wielki w stosunku do zamierzonego celu. To nie byłoby po zetempowsku
przyjmować tyle od państwa i od tych wszystkich ludzi za usługi oddane przy szkoleniu.
Podzieliła się swoimi wątpliwościami na zebraniu miejscowego aktywu partyjnego.
- Co o tym sądzicie? Czy rekordowy przelot nad morzem wart jest takiego wysiłku organizacyjnego?
Wtedy - zupełnie dla niej niespodziewanie - zabrał głos jeden z szyprów „Polmoru”.
Mówił krótko, jasno i zwięźle:
- Jeżeli chcecie lecieć tylko dlatego, żeby zdobyć rekord, żeby uczynić zadość własnej ambicji, to nie
dziwię się, że macie wątpliwości. Ale mnie się zdaje, że ta wasza próba mogłaby przynieść wiele
pożytku bardziej praktycznego. Może przydałoby się to Instytutowi Meteorologicznemu i
Hydrograficznemu, a może i nam, rybakom. Nie zaraz, ma się rozumieć, i może nie bezpośrednio, ale
w przyszłości. Widzicie - w Związku Radzieckim lotnictwo silnikowe oddaje duże usługi załogom
kutrów i trawlerów przy poszukiwaniu łowisk i przy obserwacji ławic ryb. Może udałoby się, na
przykład, zastosować nad Bałtykiem szybowce do tego celu? To by trzeba zbadać: jak latać, kiedy,
w jakich warunkach. I gdybyście także pod tym kątem widzenia potraktowali swój przelot, to znaczy -
jako próbę latania nad morzem, jako pierwszy krok do przestudiowania warunków takich lotów, to ja
bym uważał, że należy wam pomóc wszystkimi rozporządzalnymi środkami.
Dyskusja tak rozpoczęta rozwinęła się obszernie. Barbara odpowiadała na pytania, wyjaśniła
znaczenie lotów wyczynowych dla rozwoju badań nad żeglugą powietrzną, słuchała wypowiedzi
innych - za i przeciw tej sprawie. Ale osią jej myśli stały się teraz słowa Jana Cyby, owego szypra.
Gdy w jego towarzystwie wracała z zebrania, które w ostatecznej konkluzji poparło projekt przelotu,
marzyły jej się nowe horyzonty zastosowania szybownictwa do pracy rybaków dalekomorskich. Cały
splot problemów: hangarowanie na małych statkach; start z wody czy z pokładu? Sposób holowania
za kutrem lub trawlerem; lądowanie czy też wodowanie? Technika latania przy określonych
zadaniach w poszukiwaniu ławic i łowisk... To było porywające.
Pomyślała, że teraz istotnie ten przelot nabierał sensu i szerszego znaczenia, a jednocześnie
uświadomiła sobie wzrost odpowiedzialności za jego wykonanie. To miał być przecież pierwszy krok
na drodze doświadczeń, które znalazłyby w przyszłości duże zastosowanie praktyczne.
Nazajutrz z nową energią zabrała się do przygotowań i rozpoczęła pierwsze loty próbne.
Początkowo chciała czekać na jakąś burzę idącą z południa lub południo-wschodu, aby przed jej
frontem pożeglować w kierunku wyspy Oland lub zatoki Hano. Ale komunikaty meteorologiczne
zapowiadały dłuższy okres pogody bez burz, poza tym zaś lot na czele burzy nie odpowiadał już teraz
jej zamierzeniom. Zmieniła zamiar i postanowiła dokładniej zbadać możliwość lotów na prądach
termicznych wieczorem, po zachodzie słońca, kiedy nagrzana woda wolniej i dłużej promieniuje
ciepło niż prędko ochładzająca się ziemia. Chciała także spróbować żeglowania w „kominach” pod
obłokami lub poszukać stojącej fali nad Rozewiem czy nawet nad otwartym morzem - wyżej.
Pierwsze próby nie powiodły się. Rozewie było widocznie zbyt małą przeszkodą dla wiatru, który
ciągnął z morza; jego strumień wypiętrzał się tylko nieznacznie nad tym przylądkiem, tworząc falę
nośną, która sięgała zaledwie paruset metrów.
Wieczorem „nosiło” wprawdzie wcale nieźle nad morzem w pobliżu brzegu, ale gdy oddaliła się
nieco, prądy wstępujące zanikały.
Wobec tego powróciła do kominów, mając nadzieję, że w końcu uda jej się dzięki nim osiągnąć
większą wysokość i przelecieć do Szwecji.
Miała już wszystko przygotowane do wykonania tego trudnego przedsięwzięcia: konieczne
zezwolenie władz, paszport i wizę szwedzką, którą aeroklub uzyskał dla niej nie bez trudności -
właściwie tylko dzięki staraniom szwedzkich sportowych zrzeszeń młodzieży robotniczej.
„Rybitwa” - szybowiec wyczynowy o doskonałości ponad 50, oddany na dwa tygodnie do jej
dyspozycji przez Państwowy Instytut Szybowcowy - został wyposażony w radiowy odbiornik bateryjny
i akumulator do świateł, na wypadek gdyby lot miał się odbywać nocą. Wreszcie Państwowe Centrum
Wychowania Morskiego w porozumieniu z polskimi przedsiębiorstwami żeglugi i połowów
dalekomorskich zapewniło jej pomoc na morzu w razie wodowania.
Drugiego sierpnia aeroklub zawiadomił dowództwo WOP, że Witwicka podejmuje nową próbę i jeśli
trafi na pomyślne warunki, pójdzie na przelot. O godzinie dziewiątej Basia wystartowała za
samolotem, który ją holował, i na ośmiuset metrach od czepiła się, by wziąć kurs na północny zachód.
Morze w dole było siwe, lekko przymglone. Powietrze ciepłe, lecz nierówno nagrzane. Niebo jasne,
jak by spłowiałe, usiane kłębiastymi obłokami, które właśnie zaczęły się skupiać i puchnąć w wielkie,
coraz wyżej wypiętrzające się cumulusy. Szybowcem rzucało dosyć ostro, ale pod cumulusami
o płaskich podstawach było nadspodziewanie spokojnie. W sztolniach termiki panował równy, mocny
ciąg w górę i dopiero w wybujałej głowicy obłoku zaczynały się gwałtowne wiry i uskoki, w których
gięły się i drgały długie, elastyczne skrzydła „rybitwy”, unosząc ją coraz wyżej i wyżej, aż poza
rozwiewające się „kowadło” u szczytu chmury,
Baśka przebywała kominy leżąc w spirali, wpatrzona w przyrządy, zgubiona w popielatej parze,
otulającej szybowiec jak brudna wata. Nagle wydostawała się w oślepiającą biel zalaną słońcem, by
znów dać nura w skłębioną czeluść chmury, samotna, czujna i pewna, gotowa w każdej chwili
zwiększyć szybkość nad zaczajonymi tuż obok depresjami, które czyhają na sposobność, aby zepchnąć
szybowiec w dół.
Tak wspinała się aż ponad szczyt cumulusa i ześlizgiwała się najkrótszą drogą do następnego obłoku.
Jan Cyba, ów szyper, którego poznała przed kilku dniami na zebraniu partyjnym, wyraźnie się
zastrzegał, że jego zdaniem nie należy żądać od niej zbyt wiele na raz. Niech ten przelot będzie
istotnie przelotem, nie próbą lotu w poszukiwaniu łowisk. Na takie próby też przyjdzie kolej po
bardziej ogólnym zbadaniu możliwości żeglowania nad morzem na większych przestrzeniach.
Wyraził tę myśl już po dyskusji, rozmawiając z Barbarą w drodze na dworzec kolejowy.
Dowodził trawlerem „Jowisz”, który poławiał śledzie i dorsze na Bałtyku i na Morzu Północnym.
Opowiadał jej o tych połowach, o swojej pracy i o załodze „Jowisza”. Obiecał, że chętnie jej pomoże
zaznajomić się z zagadnieniami rybackimi, jeśli istotnie Barbara zechce im się kiedyś poświęcić
w związku z rzuconą przez niego uwagą o możliwości pomocy szybownictwa przy połowach.
Teraz przypomniała jej się ta rozmowa. Uśmiechnęła się: bardzo się jej podobał ten młody rybak,
który miał takie śmiałe pomysły.
Po trzech godzinach lotu straciła z oczu brzeg i tylko od czasu do czasu widziała pojawiające się tu
i ówdzie dymy parowców lub żagle.
W południe zaczęło rzucać tak mocno, że nie miała już ani chwili spokoju. Szybowiec kładł się głęboko
na burty i z trudem wstawał pod działaniem lotek. Zataczał się, tonął i wypływał, zalewany bystrym,
nierównym nurtem lub wynoszony przez jego fale. Stawał dęba, ślizgał się, ustępował prądom,
porywany przez nie, szamotał się i wyrywał miotany w przestrzeni cwałującym teraz wichrem. Za to
jego szybkość przeciętna wzrosła do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, a szybkość wznoszenia się
pod cumulusami dochodziła do sześciu metrów na sekundę.
Koło pierwszej, będąc na wysokości siedmiuset metrów, Baśka zobaczyła w dole okręty. Płynęły jeden
za drugim w szyku torowym, w tym kierunku, co ona.
Wiedziała, że powinna oddalić się od nich natychmiast, zgodnie z instrukcjami, jakie otrzymała
z dowództwa Marynarki Wojennej i WOP; skręciła więc na północny wschód, pod olbrzymią, białą
chmurę, która piętrzyła się niby potężna masa bitej śmietany, sięgając wysoko ponad szczyty
mniejszych obłoków.
Tam będzie dobre noszenie - pomyślała.
Gdy ostatnim spojrzeniem obrzuciła pokłady okrętów, coś się na nich zaczynało dziać, co zwróciło jej
uwagę. Raz po raz na rejkach nad pomostami nawigacyjnymi ukazywały się flagi sygnałowe,
marynarze biegali od dziobów do ruf, dwie czerwone rakiety strzelono w górę, w kierunku szybowca.
Zauważyli mnie - pomyślała. - Ale chyba widzą moje znaki rozpoznawcze.
- Bardzo przepraszam - powiedziała z uśmiechem. - Już się stąd wynoszę.
Szeroka, spłaszczona od spodu podstawa cumulusa była tuż blisko. Wariometr pokazywał trzy metry,
pięć metrów, siedem metrów...
Weszła w prąd wstępujący i przestało ją obchodzić wszystko, prócz utrzymania szybowca w jego
zasięgu.
Ostatni szturmowiec w szyku skręcił nad wielki, biały obłok i zaczął ostro nurkować. Przed nim gnały
w dół jeszcze dwa, podczas gdy pozostałe wypryskiwały już stromym łukiem w górę, ostrzelawszy
tarczę i pławy holowane przez torpedowiec.
Ignut, który strzelał pierwszy, parł na pełnym gazie odzyskując wysokość w szerokim wirażu, gotów
już do ponownej piki. Czekał tylko, aż ów ostatni przemknie na lewo od niego.
Widział doskonale sylwetkę samolotu, jak ginęła i ukazywała się między kłębami chmury, rwąc w dół
znad szczytu. Gwałtowny wir za sterami maszyny żłobił szeroką drogę w zboczach cumulusa. Biała,
gęsta para kotłowała się niby wrzątek.
Tuman - pomyślał z irytacją. - Zabawia się w przebijanie chmur, a celu nie widzi.
Wtem czarna sylwetka rozdwoiła mu się w oczach; wśród wirujących smug pary zaciemniał jakby jej
cień o wydłużonych skrzydłach. Znikł i ukazał się znowu, zostając w tyle za nurkującym szturmowcem.
Co u licha? - zdumiał się Ignut.
Natychmiast zresztą zrozumiał, że to nie żaden cień: ten ciemny „upiór” samolotu szedł w dół
korkociągiem, wessany wirem szturmowca.
Zauważono go także z okrętu, bo nagle śmignęły stamtąd czerwone rakiety, a zaraz potem
w słuchawkach Ignuta rozległ się głos:
- Ja Śmiały. Uważajcie na szybowiec w chmurach na lewo od was. Możecie powtórzyć strzelanie.
Odbiór.
- Ja Biegun - odpowiedział. - Rozumiem. Szybowiec schodzi korkociągiem - może uszkodzony. Zaraz
będziemy strzelali Koniec.
Dostrzegł jeszcze, że jakiś ścigacz odchodzi w bok i mknie z powrotem, szerokim półkolem omijając
pławy, podczas gdy szybowiec na wysokości dwustu metrów wymyka się ze zwojów i leci na
południe.
No, wyłowią go - pomyślał . Obejrzał się na swoich pilotów, dał im znak, żeby zaczynali sam zaś
położył się w zakręt i dopędził ostatniego: chciał widzieć, jak im to pójdzie, więc postanowił strzelać
na końcu
Szli w dół jak po sznurku, kolejno grając karabinami maszynowymi. Snopy pocisków łomotały po
deskach tarcz.
Starają się chłopaki - pomyślał zadowolony.
Gdy przyszła jego kolej, znurkował ostro, chwycił na celownik prostokątną pławę i nacisnął spusty.
Wiedział, że seria trafia w sam środek celu.
Nisko nad wodą wyrwał samolot w górę, zwinął się w zakręcie i na pełnym gazie zaczął doganiać
innych.
Prawie w tej samej chwili, w której ich dopędził, z torpedowca zasygnalizowano: „sto osiemdziesiąt
sześć trafnych - koniec strzelania”.
Ignut obliczył w myśli - przeciętnie 88,5 procent trafnych.
- Nieźle - uśmiechnął się. - Jeżeli z bombardowaniem pójdzie tak samo, zakasujemy wszystkie
pozostałe eskadry.
Obejrzał się na swoich. Ciasny, zwarty szyk gnał za nim jak scementowany. Skrzydła samolotów
pokrywały się wzajemnie, tworząc nieprzerwaną, niemal zupełnie prostą linię poniżej obłoków,
grubszą pośrodku i nieco cieńszą u obu końców.
Starają się chłopaki - powtórzył.
Maszyną rzucało w dół i w górę. Południowy wiatr dął co raz silniej. Na dole, w lewo, w przeciwną
stronę - ku pół nocy - wracał pełną szybkością mały ścigacz.
A co z tym szybowcem? - zaniepokoił się Ignut.
Dopiero teraz przyszło mu na myśl, że mogła go pilotować ta czupurna dziewczyna - Barbara… - jak jej
tam? - Witwicka.
Odpowiedziano mu, że wyłowił go rybacki trawler „Jowisz” który wraca do Gdyni.
- To jakaś dziewczyna - dodał radiooperator ścigacza. - Nawet się nie zamoczyła, a szybowiec nie
uszkodzony. Miała wyjątkowe szczęście. To ta, co chciała dokonać przelotu do Szwecji. Czytaliście
w uwagach do rozkazu operacyjnego?
- Czytałem... zdaje się - odrzekł Ignut niepewnie, ponieważ właśnie ten punkt pominął w pośpiechu,
nie przywiązując do niego większej wagi.
Zboczył nieco na wschód, żeby przelecieć nad trawlerem, na którego pokładzie widać było grupę
rybaków, otaczającą szybowiec ustawiony na pokrywie przedniego luku.
Nie udało się dziewczynie - pomyślał bez złośliwości. - Ale po cóż się tam pchała, akurat nad poligon?
W parę dni później eskadra szturmowa wespół z dywizjonem torpedowym lotnictwa morskiego
otrzymała nowe zadanie.
Flota „nieprzyjacielska”, którą stanowiły trzy stare, przeznaczone na zniszczenie statki i trzy holujące
je torpedowce, usiłowała zamknąć siły strony przeciwnej, stawiając pola minowe, bombardując
wybrzeże i wysadzając desanty. Należało jej w tym jak najprędzej przeszkodzić, przy czym na
głębokim morzu statki-cele miały zostać zatopione bądź przez ich storpedowanie przez dywizjon
lotnictwa morskiego, bądź za pomocą bomb szturmowców.
Przeprowadziwszy rozpoznanie i ułożywszy na jego podstawie plan działania, major Ignut zapewnił
sobie pomoc pułku myśliwskiego, który miał zniszczyć lotnictwo „nieprzyjaciela” lub związać je
w walce, podczas gdy szturmowce i dywizjon morski miały bezpośrednio zaatakować okręty. Reszta
sił lotniczych otrzymała zadanie patrolowania nad lądem w związku z „nieprzyjacielskim” desantem.
Ustalono kod łączności radiowej, długość fal, znaki rozpoznawcze samolotów i okrętów obu stron.
Uzgodniono czas. Wysłano rozjemców.
Potem zaczęła się akcja.
Eskadra Ignuta wystartowała druga i odleciała w luźnym szyku na północny wschód. Cała flota pełną
szybkością płynęła za nią, ustawiona w trzy sekcje, schodami.
Depesze zaczęły krążyć na falach radiowych od nadawczych stacji i samolotów do anten okrętów i z
powrotem, biegły ku brzegom, przenikały się i mijały wzajemnie. Meldunki, rozkazy, instrukcje -
krótkie sygnały, kreski i kropki układały się w zaszyfrowane kolumny liter i cyfr, zrozumiałe tylko dla
sztabów. Puszczony w ruch skomplikowany mechanizm zaczął działać.
Major Ignut wiedział, że czeka go trudne zadanie: było mglisto; pułap chmur ustawicznie się obniżał,
zgodnie zresztą z przewidywaniem komunikatu meteorologicznego. W dodatku od północy zbierał się
sztorm, a wyprzedzające go znacznie zaburzenia elektryczne coraz bardziej utrudniały łączność
radiową. Należało się śpieszyć, bo rozkaz brzmiał wyraźnie: „Nie narażać załóg i samolotów.
W przypadku zaskoczenia przez burzę wyrzucić ładunek bomb w morze i natychmiast wracać na
lotnisko.”
Tymczasem - jak na złość - flotylla „nieprzyjacielska” ukrywała się gdzieś wśród mgieł wleczonych
przez wiatr tuż nad falami, które zaczynały już zakwitać pianą. Ignut po raz czwarty zmienił kierunek
lotu, prowadząc szyk zygzakiem i na próżno usiłując przebić wzrokiem mętniejącą dokoła przestrzeń.
Wiatr wzmagał się i ubywało paliwa w zbiornikach. Maszyny grzęzły w wirach, wyskakiwały w górę jak
korki z wody, wspinały się i opadały na progach i garbach nurtu. Daleko, pomiędzy zamglonym
morzem a ciężkim, szarym pułapem, czerniał groźny rozległy front stłoczonych chmur, wśród których
raz po raz błyskały oślepłe iglice piorunów.
Jeszcze dziesięć minut i trzeba będzie zawrócić - pomyślał Ignut. - Niech to wszyscy diabli!
Wtem silniejszy podmuch szkwału zmiótł popielaty welon mgły, zwinął go i porwał w górę.
Jednocześnie pułap chmur uniósł się jak by i nawet zbłąkany promień słońca przez krótką chwilę
sypnął blaskiem po zbałwanionym morzu.
Ignut spojrzał w tamtą stronę.
Okręty!
Szły w równych odstępach, walcząc z boczną falą, która za każdym z nich wspinała się na ogołocone
z osprzętu kadłuby statków, mających służyć za cele. Wąskie strugi dymu wybiegały z kominów
i pędzone wiatrem rozwiewały się płasko, coraz szerzej, łącząc się wreszcie w jedną rzekę, coraz
bledszą i coraz słabiej widoczną na tle ołowianego morza.
Ignut wydawał krótkie, śpieszne rozkazy. Szyk szturmowców złamał się na pojedyncze klucze, które
kolejno weszły w chmury.
Żeby się tylko nie pogubili - pomyślał.
Sam z kolei dodał gazu i prawie natychmiast skrył się w gęstej parze przesłaniającej mu widok.
Kurs i czas - myślał. - Kurs i czas, to wszystko. Wyjść niespodziewanie z chmur, możliwie dokładnie
nad okrętami. Potem - kilka sekund pionowego lotu, uchwycenie celu i mały ruch dźwigni, która
wyzwala bomby.
Wyobrażał sobie ten efekt. Błysk, wstrząs wybuchu, potężne bąble powietrza na wzburzonym morzu!
Wtem usłyszał głos strzelca, który mówił przez telefon wewnętrzny:
- Morski dywizjon idzie za nami, majorze. Ale my będziemy pierwsi.
- Dobrze - mruknął spoglądając na stoper. - Zostanie i dla nich coś niecoś.
Wskazówka przesuwała się po kreseczkach podziałki.
Jeszcze dwadzieścia sekund - pomyślał. - Piętnaście. Dziesięć. Pięć. Już!
Samolot zadarł łeb, położył się na skrzydło, zarzucił ogonem i poszedł w dół. Zasłona chmur wionęła
w górę i na dnie przestrzeni ukazało się morze. Na wprost przed maszyną zarysował się
wrzecionowaty kadłub celu. Nieco dalej, na prawo, płynęły w szyku frontowym jeszcze dwa podobne,
a o paręset metrów przed nimi nurzały się w falach wąskie torpedowce, które je holowały.
Wszystko to Ignut objął jednym spojrzeniem. W chwili gdy miał przenieść wzrok na celownik, wydało
mu się, że na prawo zamajaczył jakiś szybko zbliżający się kształt.
Maszyna - przemknęło mu przez głowę. - Aha, to ci z dywizjonu morskiego.
Nie miał czasu popatrzeć w tamtą stronę. Jego samolot nabierał szybkości w pionowym locie i wył już
jak potępieniec. Środek kadłuba statku ukazał się w małym kręgu celownika, urósł w okamgnieniu do
rozmiarów średniego kręgu i już sięgał brzegów dużego.
Pilot ujął rękojeść dźwigni.
Dość! - pomyślał i szarpnął.
Potem odchylił głowę w bok i zaczął wolno podciągać ster.
W tej samej chwili usłyszał stłumiony huk i odczuł wstrząs wybuchu. To jednak nie było teraz
najważniejsze: należało wyprowadzić samolot do linii lotu. Siła odśrodkowa już zaczynała działać.
Przy dużej szybkości w skręcie nie tylko obieg krwi w całym ciele pilota doznaje zakłóceń. Wszystkie
wnętrzności zdają się urywać, serce przestaje bić, oczy widzieć, a członki zdają się być z ołowiu.
Trzeba wielkiego wysiłku woli i długiego treningu, aby nie poddać się omdleniu.
Dopiero gdy maszyna przestała wyć i gwizdać, na wysokości dwudziestu metrów nad powierzchnią
wody, major Ignut mógł się obejrzeć.
Przede wszystkim stwierdził, że jego bomba była trafna: rozdarła wnętrze kadłuba przebijając dno.
Wesoły okrzyk potwierdził to spostrzeżenie.
- Celny, majorze! - darł się strzelec na całe gardło, nie zważając, że krzyczy w tubę telefonu
i nadweręża bębenki w uszach swemu dowódcy.
- Cicho bądź - warknął ten ostatni. - Tamci torpedują.
Istotnie, kilkanaście wodnosamolotów zbliżało się w trzech rzutach rozwiniętego szyku. Leciały nisko,
niosąc długie stalowe torpedy, podwieszone u spodu kadłubów.
Ignut niespokojnie patrzył po niebie.
- Nasi...
Chciał powiedzieć: „Nasi spóźniają się”, ale nie skończył.
Spomiędzy chmur wypadły jego szturmowce. Kolejno, jak na komendę, kładły się na skrzydło,
zawijały ogonami i pędziły w dół.
Zawyło, zagwizdało, zadudniło grzmotem. Przeciągły, ciężki łomot, jak gigantyczne glissando
fortepianowe, targnął powietrzem. Dym, łoskot, huk. Wytryski wody jak gejzery; snopy ognia; potem
grad odłamków i szczątków spadających w marze.
A potem - nowy huk; jeden, drugi, trzeci. U prawych burt celów morze stanęło dęba. Olbrzymia fala
wtargnęła na pokłady, przewaliła się do rozdartych kadłubów, zalała zrujnowane bombardowaniem
wnętrza. Torpedy trafiły w burty pod linią wodną.
Barbara była nieco zaskoczona tym, że w zamożnej, tak długo korzystającej z dobrodziejstw pokoju
Szwecji Robotniczy Klub Sportowy nie posiada nawet wyciągarki, nie mówiąc już o samolocie, który
mógłby wy holować jej „rybitwę” nad morze.
- Widzicie, w naszym klubie nie ma ludzi bogatych - wyjaśnił jej sekretarz. - Na wyciągarki i na
samoloty mogą sobie pozwolić tylko takie aerokluby, do których należą właściciele fabryk, nie
robotnicy... Nam rząd nie pomaga, nie mamy subwencji.
Baśka zmieszała się. Powinna była o tym pamiętać i nie dać odczuć tym ludziom, że oczekiwała tu
czegoś więcej, niż dać jej mogli. Wszak ich staraniom w dużej mierze zawdzięczała chwilową gościnę
na ziemi szwedzkiej.
Gdy po szczęśliwej, po raz wtóry podjętej próbie przelotu odnalazła wskazane jej szybowisko
i wylądowała w dolinie nad jeziorem u stóp górskiego grzbietu, delegaci klubu przyjęli ją ze szczerą
sympatią. Było jej przyjemnie i dobrze wśród młodzieży robotniczej Olafstrom. Dopiero wieczorem,
gdy powstała kwestia powrotu, wyłoniła się ta trudność.
Sekretarz klubu telefonował do Sztokholmu i uzyskał tam w zarządzie głównym obietnicę, że
nazajutrz w południe wyślą im samolot.
- Pojutrze będziecie mogli odlecieć - oświadczył.
Ale nazajutrz od rana pogoda była niepewna, a komunikat meteorologiczny zapowiadał burzę we
wczesnych godzinach popołudniowych.
Barbara zwiedziła szybowisko i jego urządzenia, przyglądała się lotom szkolnym, wreszcie - na
zaproszenie instruktora - sama wystartowała na treningowym „torro” i pożeglowała wzdłuż zbocza.
Przyszło jej na myśl, że mogłaby doczekać się zapowiadanej burzy i zaryzykować przelot na jej czele,
startując z naciągu, podobnie jak na „torro”.
Gdy w południe czarne chmury okryły horyzont na północy, a ze Sztokholmu nadeszła wiadomość
telefoniczna, że przelot samolotu holowniczego odłożono do dnia następnego, Barbara przedstawiła
gospodarzom swój projekt.
Odradzali jej ten lot, ale nie odmówili pomocy. Do aeroklubu w Gdyni, do szwedzkiej straży granicznej
wysłano telefonogramy o zamierzonym przelocie i „rybitwa” wśród pierwszych podmuchów
północnego wiatru stanęła na starcie.
- Naprzód! - zakomenderował instruktor.
Czarny gumowy sznur wibrował jak struna.
- Puść!
Ktoś zwolnił zaczep ogona i szybowiec poderwał się z miejsca jak strzała.
Barbara wykorzystała cały nadmiar szybkości na wznoszenie i lekki zakręt ku zboczu.
Jednocześnie dostrzegła pierwszą zmarszczkę na gładkiej tafli wody, a po chwili powierzchnia jeziora
okryła się ciemną łuską fal. Las w dole zaszumiał, pochylił się nisko.
Nagle krótkie, mocne tchnienie podparło „rybitwę” unosząc ją w górę, a potem uderzył strumień
wichru.
Wariometr wskazał trzy metry, pięć, dziewięć. Barbara zwiększyła szybkość, zawróciła.
Spojrzała na start, skąd powiewały chustki i chorągiewki żegnających ją kolegów z Olafstrom.
Pokiwała im ręką i obejrzała się na prawo, ku północy.
Wtedy zobaczyła burzę.
Szybowiec „puchł” w górę jak balon pozbawiony balastu. Można było odejść znad grzbietu i żeglować
bez pomocy fali, która się nad nim utworzyła.
Barbara uciekła na południe i pozwoliła sobie na krótki wypoczynek po tym starciu z wichurą,
wyprzedziwszy ją dość znacznie. W każdej chwili mogła powrócić i odzyskać wysokość, którą teraz
zużywała na lot ślizgowy.
Mijała prostokąty pól, gąbczaste liszaje lasów, lśniące asfaltem lub popielate betonowe szosy
obramowane cieniami drzew, czarne tory kolejowe, stada owiec i bydła rogatego na pastwiskach,
miasteczka z domami z czerwonej cegły.
Widok dalekiego, ciemniejącego na horyzoncie morza oderwał ją od tych obserwacji. Trzeba było
nabrać wysokości: między szwedzkim a polskim brzegiem leżała dwustukilometrowa przestrzeń, na
której dnie szumiały szkliste, zielonkawe fale.
W chwili gdy kładła się w zakręt, aby znów dostać się na barki ścigającego ją walca burzy,
w słuchawkach jej odbiornika radiowego odezwał się słaby, daleki głos:
- „Rybitwa”, „rybitwa”, ja Meta. Ja Meta...
Przekręciła delikatnie gałkę strojącą i głos stał się bliższy.
- Otrzymaliśmy wasz telefonogram i następną wiadomość o starcie. Możecie lecieć śmiało przed
frontem burzy. Posterunki na statkach uprzedzone. Oczekujemy was w Gdyni. Za kwadrans podamy
ostatni komunikat meteorologiczny. Szczęśliwego lądowania. Koniec.
Uśmiechnęła się wzruszona. Myśleli tam o niej. Starali się jej pomóc. Opiekowali się nią z daleka.
Śmiało poszła na spotkanie wiatru i prawie natychmiast odczuła gwałtownie wznoszącą się falę.
Tuż za pierwszą piętrzyły się dalsze, coraz wyższe i coraz potężniejsze. Znów zatargało sterami,
rzuciło, zakotłowało w odmęcie.
Szybowiec wchodził nad morze.
Wreszcie ujrzała je pod sobą, głęboko w dole, zmarszczone, gniewne, zorane w pieniste bruzdy. Na
południo-wschodzie niebo zalegała niska, biaława ławica deszczowych chmur. Burza szła w tamtą
stronę i tam także Baśka kierowała swoją „rybitwę”.
* * *
Eskadra szturmowców w szyku wykręciła za samolotem dowódcy. Sztorm pędził na południe
i oskrzydlał ją od wschodu. Należało się śpieszyć.
Samoloty szarpane wichrem i sieczone deszczem balansowały, nurzając się w wyboistym prądzie
wichury, która leciała cwałem podnosząc grzywiastą falę. Odległość widzenia, zmniejszona i tak przez
niski pułap, malała chwilami do półtora kilometra lub nawet do kilkuset metrów wskutek
przelatujących gęsto szkwałów, które niosły potoki ulewy. Lecz wkrótce prześcignęli burzę i zostawili
ją za sobą.
Zaraz też na horyzoncie ukazał się długi pas lądu, a wkrótce potem - miasto.
- Gdynia na kursie - powiedział Ignut.
Przemknęli obok, nad zielonymi wzgórzami, i dopadli lotniska. Ignut zdecydował się na lądowanie
w szyku ze względu na bliskość burzy. Przymknął gaz i już miał podejść pod wiatr, gdy ze startu
strzelono rakietę.
- Co u licha? - mruknął na pół do siebie.
- Szybowiec, majorze - odrzekł strzelec przez telefon wewnętrzny. - Ląduje przed nami.
Trzeba było dodać gazu i rozbić szyk na klucze. Ignut uczynił to, przeklinając wszystkie szybowce,
które stale wchodziły mu w drogę.
Ale gdy wylądował pierwszy po dodatkowym okrążeniu i zatrzymał maszynę obok szybowca, który
zresztą skromnie leżał u skraju lotniska nie stanowiąc prawie żadnej przeszkody, ogarnęło go
zdumienie: pośrodku grupy młodzieży z aeroklubu i dziennikarzy stała z bukietem kwiatów w ręce...
Barbara Witwicka.
Był tak zaskoczony jej widokiem, że zapomniał o wszystkim innym. Nie odpowiedziawszy na jakieś
pytanie strzelca wysiadł z kabiny i podszedł do pilotki roztrącając ludzi po drodze.
- Skąd pani się tu znów wzięła? - zapytał jak zwykle szorstko i rzeczowo.
Roześmiała się.
- Wróciłam z Olafstrom, ze Szwecji, majorze. Przyleciałam na froncie burzy.
- Wróciliście?
- No tak - odrzekła. - Wczoraj udało mi się tam przelecieć, nie spotykając wreszcie po drodze nikogo
z waszej eskadry, a dziś - jestem z powrotem. Czy macie coś przeciw temu?
Teraz i on się uśmiechnął.
- Wcale nie - powiedział wesoło. - Chciałem wam powinszować. Tylko nie myślcie, że to ja wtedy
wyłuskałem was z tego cumulusa. Bałem się, że nie wyjdziecie z korkociągu - dodał.
Obejrzała się na młodego człowieka o wyglądzie marynarza, który stał za nią. Majorowi wydało się, że
porozumiewają się spojrzeniem.
- I ja się trochę bałam, ale wyszłam - odrzekła.
Ignut popatrzył na nią ciekawie.
Dzielna dziewczyna - pomyślał.
Podobała mu się coraz bardziej. Nagle przypomniał sobie, że wieczorem ma się odbyć w kasynie
lotnicza zabawa taneczna.
- Przyjdźcie do nas wieczorem - powiedział. - Cały personel latający, ze mną na czele, marzy, żeby
z wami zatańczyć na zgodę.
Znów się zaśmiała.
- Widzicie, majorze - odrzekła rumieniąc się i ujmując pod rękę owego marynarza - myślę, że chyba
nie gniewamy się wzajem na siebie. A co do tej zabawy - owszem, już mam zaproszenie i chętnie
przyjdę. Tylko obiecałam wszystkie tańce pewnemu szyprowi, który mnie wtedy wyłowił z morza...
Ignut westchnął z na pół tylko udanym rozczarowaniem.
- To wy? - spytał wyciągając rękę do towarzysza Barbary. - Ha, trudno. Muszę chyba i wam
powinszować: zdobyliście sobie pierwszeństwo.
Kraków-Zakopane 1939-1947
Na Tajmyrze umiera człowiek
Szybki ratowniczy samolot lichacz gładko położył się w obszerny zakręt na pełnym gazie, przeleciał
nad rzeką, która wyłoniła się z białych oparów, okrążył budzące się ze snu miasto, ledwie widoczne
pod skłębioną mglistą zasłoną, i wyrównał na kursie do Kirowa.
Suchy zmniejszył obroty i poprawił się w fotelu. Spojrzał m swego towarzysza, który siedział obok,
przy drugim sterze, podtrzymując prawe ramię podwiązane temblakiem.
- Czego od nas chcą w tym Kirowie? - zapytał.
Tamten wzruszył ramionami i skrzywił się.
- Nie wiem. Nie podali. Ale dowiemy się najdalej za godziną. To niedaleko.
Suchy zauważył skrzywienie jego ust.
- Boli?
- Tylko przy poruszeniu. Ciągle o tym zapominam. Ot, głupia sprawa - dodał z irytacją.
Suchy potrząsnął głową: istotnie, głupia sprawa.
Zdarzyło się to poprzedniego dnia w Irkucku. Wyszli we dwóch z pułkownikiem Gonarem z biura
Aerofłotu, aby pojechać na lotnisko, i Gonar pośliznął się na skórce od pomarańczy, którą nieuważny
przechodzień rzucił obok kosza na śmieci. Upadł tak niefortunnie, że pękła mu kość przedramienia.
Gdy się o tym dowiedział w klinice, gdzie prześwietlono i unieruchomiono mu rękę, był tyleż
zawstydzony, co rozgniewany i rozśmieszony.
Szczęśliwie przebył całą wojnę jako pilot myśliwski. Zestrzelił dwadzieścia pięć hitlerowskich
samolotów i nie został nawet draśnięty w paruset spotkaniach bojowych w powietrzu. Latał od roku
1935; przez pięć lat był kolejno: instruktorem, szefem pilotażu i dowódcą szkoły lotniczej; dowodził
polskim pułkiem myśliwskim na froncie od Warszawy po Berlin; po wojnie był najpierw pilotem
pocztowym na północnosyberyjskich liniach komunikacyjnych, następnie przeszedł do lotniczej
służby ratowniczej, wreszcie został generalnym inspektorem ruchu komunikacji pocztowej
i pasażerskiej Aerofłotu. I przez te piętnaście lat, w ciągu tych kilkunastu tysięcy godzin przebytych za
sterami najrozmaitszych maszyn, na przestrzeni paru milionów kilometrów powietrznych szlaków nie
złamał nawet paznokcia. A oto teraz, na gładkim miejskim chodniku złamał rękę!
Dyrektor kliniki, starszy, pogodny człowiek, spoglądał na niego z uśmiechem sponad grubych szkieł,
które opadały mu na koniec nosa.
- Chodzenie po ziemi jest dla was trochę niebezpieczne, pułkowniku - powiedział żartem. - Już lepiej
latajcie, bo tu możecie łatwo kark skręcić. Ale na dobrą sprawę powinienem położyć was z tą ręką do
łóżka.
Gonar nie chciał nawet słyszeć o czymś podobnym; on - do łóżka?! W Irkucku?!! Z powodu takiego
głupstwa?!!!
- Musiałbym złamać sobie co najmniej kręgosłup, żeby mnie to zatrzymało - oświadczył dziękując
chirurgowi. - Jutro rano muszę być w Moskwie. Zaraz polecimy.
Lekarz zaniepokoił się.
- Chyba nie będziecie sami kierować maszyną?
- Nie - skrzywił się Gonar. - Ten młody człowiek odstawi mnie na miejsce - powiedział przedstawiając
mu Suchego. - Jest u nas na stażu. Właściwie już odbył ten staż i właśnie chcę go jeszcze zapoznać
z pewnymi szczegółami organizacyjnymi w Moskwie. Potem wraca do Polski.
Chirurga to zaciekawiło. Zaprosił ich na szklankę herbaty z konfiturami.
- Jeżeli macie chwilę czasu...
Pułkownik się zgodził:
- Tak czy owak będziemy lecieli w nocy.
- Do Moskwy? - zdumiał się lekarz. - Przecież to jest prawie pięć tysięcy kilometrów.
- W prostej linii cztery tysiące czterysta - wtrącił Suchy. - Nasz lichacz machnie to w piętnaście godzin,
licząc już z lądowaniem po drodze.
Doktor kiwał głową z uznaniem.
- No-no. To rozumiem. A skąd przylecieliście tutaj?
Suchy odrzekł, że z Władywostoku.
- Właściwie trudno powiedzieć skąd - dodał. - Od dwóch miesięcy latamy po wszystkich szlakach.
Przecież ogólna długość waszej sieci powietrznej to prawie 180 000 kilometrów. Kolos, co?
Chirurg uśmiechnął się do niego przyjaźnie. Podobał mu się ten młody Polak. Zaczął go wypytywać
o ów staż i jak mu się podoba praca w Związku Radzieckim.
Suchy opowiadał z zapałem. To, co tu zobaczył i z czym się zapoznał, było imponujące. Przytaczał
z pamięci dane liczbowe i daty.
W roku 1931 długość radzieckiej komunikacyjnej sieci lotniczej wynosiła 26 000 kilometrów, w 1934 -
ponad 43 000, w 1940 - 160 000, dziś - prawie 180 000. Transport towarów i poczty z 40 000 w roku
1939 wzrósł obecnie do pół miliona ton. W dwu moskiewskich portach lotniczych startuje i ląduje
codziennie tysiąc pasażerów i trzydzieści ton ładunku. Siedemdziesiąt samolotów dziennie odlatuje z
Moskwy we wszystkich kierunkach.
- Byłem w stolicach wszystkich waszych republik - mówił. - Widziałem współpracę lotnictwa
z kołchozami, brałem udział w walce ze szkodnikami na olbrzymich polach buraków cukrowych i nad
winnicami, latałem na opylanie lasów, przyglądałem się, jak za pomocą środków chemicznych,
rozsiewanych z powietrza, wyniszczono moskity na przestrzeni 20 000 kilometrów kwadratowych
bagien i łąk, razem z waszymi lotnikami patrolowałem nad lasami w służbie przeciwpożarowej...
Ogrom tej pracy, jej doskonała organizacja i wspaniałe wyniki są zdumiewające. Dopiero teraz widzę,
ile zastosowań może mieć lotnictwo w czasie pokoju. Nauczyłem się wiele i myślę, że u nas w Polsce
jest jeszcze mnóstwo roboty, zanim będzie można te sprawy postawić tak jak tutaj.
Gonar uśmiechał się z dumą. Lubił Suchego. Znali się od dawna - od owych czasów, kiedy Suchy wraz
z całą grupą świeżo wyszkolonych pilotów polskich przybył na myśliwski kurs bojowy, którym Gonar
kierował.
Potem Gonar objął dowództwo nad pułkiem sformowanym z nich pod Kijowem i walczyli już razem
pod Warszawą, Bydgoszczą, Kołobrzegiem - w zwycięskiej ofensywie aż po Berlin.
Wreszcie - po wojnie - rozstali się: pułkownik wrócił do Moskwy, Suchy został w Warszawie. Ale obaj
przeszli do służby w lotnictwie cywilnym. I oto spotkali się znowu, gdy Suchego wysłano na staż do
Związku Radzieckiego.
Od chwili tego ponownego spotkania upłynęły prawie trzy miesiące. Pierwsze cztery tygodnie Suchy
spędził na studiowaniu organizacji Aerofłotu. Potem latał wraz z Gonarem, aby zapoznać się
z zagadnieniami praktycznymi i całą rozległą dziedziną pracy, jaką miał wykonać po powrocie do
Polski.
Gonar, który był dla niego nie tylko dowódcą i przełożonym, lecz również przyjacielem i wzorem,
uczynił wszystko, aby mu dopomóc. Nie żałował czasu i trudu. Teraz, gdy staż Suchego dobiegał
końca, mógł sobie powiedzieć z czystym sumieniem, że nie zmarnował ani jednego dnia. Nawet ten
wypadek ze złamaniem ręki w Irkucku nie mógł mu przeszkodzić w programie, który musiał zostać
wyczerpany do końca.
Pożegnawszy gościnnego dyrektora kliniki pojechali na lotnisko. Mechanik pokładowy, Misza Kozyr,
czekał tam na nich, siedząc w maszynie. Był bardzo zaniepokojony długą ich nieobecnością, choć
Suchy telefonował do niego i powiadomił go o tym, co zaszło.
Misza latał z nimi wszędzie. Był od dawna radiotelegrafistą i zarazem mechanikiem Gonara,
a jakkolwiek liczył sobie dopiero dwadzieścia pięć lat, posiadał już dyplom majstra-brygadzisty
z dwiema specjalnościami.
Suchy zastanawiał się od początku swej znajomości z Kozyrem, kto w sercu mechanika zajmuje
pierwsze miejsce: pułkownik Gonar czy samolot? Nie sposób było rozstrzygnąć tej sprawy.
Miłość Miszy do pilota miała w sobie cechy uwielbienia i bezgranicznego zaufania. Kozyr był
absolutnie pewien, że Gonar jest najlepszym pilotem świata i najdoskonalszą istotą na ziemi. Uczucie
dla samolotu było zarazem czułe i wymagające. Lichacz stanowił przedmiot dumy swego mechanika;
miał w nim troskliwego opiekuna, który jednak oczekiwał i żądał od maszyny wszystkiego, na co ją
było stać w powietrzu.
We dwóch, wraz z Gonarem, stanowili chyba najlepszy zespól latający, jaki Suchemu zdarzyło się
widzieć kiedykolwiek. Teraz - od dwóch miesięcy - on sam należał do tego zespołu. Stał się nie tylko
członkiem załogi, lecz również podzielał jej uczucia dla samolotu.
Był wytrawnym pilotem, o bardzo dużym doświadczeniu, które zdobył zarówno podczas wojny pod
rozkazami Gonara, jak i później, latając w Polsce na liniach LOTU. Już po kilku startach i lądowaniach
lichacz w jego rękach stał się równie pewny i niezawodny, jak wówczas gdy za sterem siedział Gonar.
To od razu zjednało mu sympatię Kozyra, która wkrótce przeobraziła się w przyjaźń.
Gdy Suchy z pułkownikiem wysiedli z samochodu Aerofłotu, Misza podszedł ku nim śpiesznie
i zameldował, że lichacz jest gotowy do startu.
- Bardzo dobrze - odrzekł Gonar. - My też.
Mechanik kręcił się niespokojnie, spoglądając na jego ramią podtrzymywane temblakiem.
- Nie patrz na mnie jak niańka na trzyletnie dziecko - powiedział pułkownik szorstko. - Nic mi nie jest.
Misza się obraził.
- Wcale tak nie patrzę - mruknął - tylko wolałbym sam ręce i nogi połamać...
- Ale ja bym nie wolał, żebyś połamał - roześmiał się Gonar. - Naprawdę głupstwo. Nie ma o czym
mówić. Benzyny pełno?
- Pełno.
- No to jazda.
Pierwszy wszedł do gondoli i usiadł na miejscu drugiego pilota.
Misza chwycił Suchego za rękaw.
- Naprawdę nic powabnego? - spytał.
- Naprawdę. Ale doktor powiedział, że w Moskwie powinien wziąć urlop przynajmniej na trzy
tygodnie, póki pęknięta kość się nie zrośnie.
- I weźmie?
- Bo ja wiem...
Mechanik westchnął.
- Z takim człowiekiem trudniej niż z samolotem. Gdyby lichacz połamał skrzydło...
- Przestaniecie nareszcie?! - huknął im nad głowami Gonar. - O siódmej rano chcę być w Moskwie!
- Będziemy, szefie. Zdążymy - mruknął Misza. - To nie żaden rekord.
Wsiedli i Suchy zapuścił silniki. Były ciepłe, bo Kozyr zagrzewał je kilkakrotnie, czekając na ich
przyjazd.
Wystartowali punktualnie o czwartej, gdy już zaczynał się zmierzch. Gonar odczytywał ostatni
komunikat meteorologiczny, który wręczono im jeszcze przed odlotem.
- Pogoda nie będzie rozkoszna - powiedział na pół do siebie. - Dopiero między Kazaniem a Moskwą
trochę się poprawi.
Chmury szły zwartymi kolumnami z północo-wschodu. Zmierzch szybko gęstniał. Śnieg zaczął sypać
zaraz po starcie i natychmiast zasłonił przed ich wzrokiem góry wyrastające z lewej strony
poprzecznymi falami. Zobaczyli jeszcze tylko na prawo jakieś światła, po czym pochłonęły ich obłoki.
Suchy nabierał wysokości, chcąc wydostać się ponad nie.
W pół godziny później przebili się przez brudnoszarą warstwę chmur i na trzech tysiącach metrów
ujrzeli pod sobą skłębiony ocean, białobłękitny teraz, zaróżowiony lekko na zachodzie.
Wyżej, nad nimi, ciemniało głębokie niebo i zapalały się pierwsze konstelacje gwiazd. Silny, równy
ciąg wiatru, podkładał się pod samolot, warczały silniki, antena rozpięta nad gondolą lekko syczała,
pogwizdywały fletnery na sterach.
Suchy prowadził maszynę swobodnie, poświęcając jej niewiele uwagi. Dopiero po dwóch godzinach -
gdy według jego obliczeń powinni byli mijać Kańsk - zmienił kurs; wyrównał na dwustu sześćdziesięciu
stopniach i obejrzał się na Miszę.
- Poproś o namiar z Krasnojarska - powiedział.
Mechanik włączył stację radiową, wywołał goniometr w Krasnojarsku i czekał.
Zmierzono ich natychmiast i podano pozycję.
- Bardzo dobrze - powiedział Gonar, obudziwszy się z drzemki.
Sprawdził czas, zużycie paliwa, temperaturę.
- Będziemy przed dwudziestą pierwszą w Nowosybirsku. Oni są uprzedzeni o naszym przylocie?
- Tak - odrzekł Suchy. - Nadałem depeszę z Irkucka, a potem, po naszym starcie, mieli tam
telefonować z portu.
Gonar wyjął z kieszeni papierosy i podał je Kozyrowi.
- Zapal trzy i daj nam po jednym. Spać ci się chce? - zwrócił się do Suchego.
- Trochę.
- No, bracie, musisz pocierpieć przeze mnie. Nie mogłem tego przewidzieć; nie pozwoliłbym ci
prowadzić maszyny wczoraj z Władywostoku. To już druga noc...
- Głupstwo - odrzekł Suchy, - Wyśpię się jutro w Moskwie.
- A do Moskwy, do naczelnej dyrekcji depeszowałeś?
- Depeszowałem, że przylecimy jutro rano, koło siódmej.
- W porządku - mruknął Gonar.
Palili w milczeniu. Senność ogarniająca Suchego ustąpiła. Ale czas dłużył mu się bardzo.
Po upływie jeszcze jednej godziny odebrali świeży komunikat z Nowosybirska. Wiatr wzmagał się,
chmury schodziły coraz niżej, zamieć śnieżna trwała.
Znów podano im pozycję: znajdowali się dokładnie na loksodromie. Wysokie pasma górskie zostały
już za nimi. Nad ostatnim z nich, należącym do gór Ała-Tan, przelecieli przed kwadransem.
Suchy usiłował przypomnieć sobie, jak wygląda krajobraz przesłonięty grubą ławicą chmur. Lasy?
Nagie, poszarpane szczyty?
Nie pamiętał.
Pod samolotem - jak okiem sięgnąć - ciągnęła się teraz biała, wysrebrzona światłem księżyca pustynia
zwartych obłoków, piętrząca się na północ olbrzymim wałem, który zdawał się wznosić aż ku
gwiazdom.
Z Tajmyru, od wybrzeży Oceanu Lodowatego, idzie burza - pomyślał.
Zobaczył cień maszyny na srebrnych chmurach i śledził go wzrokiem. Cień raz ciemniał, raz bladł,
oddalał się zapadając we wgłębienia i jary między ławicami i kopułami, to znów pędził ku niemu po
stromych zboczach, wspinał się na kłębiaste grzbiety i sadził blisko, zataczając się na wypukłościach,
aby nagle skoczyć w dół, zniknąć i ukazać się znowu.
Księżyc, ciemne niebo nabite gwiazdami, biały chaos chmur i ów żywy, toczący się po nich cień - to
był cały dostrzegalny świat wśród tej nocy na wysokości trzech tysięcy metrów nad
zachodniosybirskim krajem.
Wielkie rzeki, góry i doliny, miasta, wsie, linie kolejowe, uprawne pola i lasy stanowiły świat zupełnie
inny - prawie nierealny w tej chwili. Ale Suchy wiedział, że leżą tam, głęboko w dole, na samym dnie
przestworza, gdzie noc jest zupełnie czarna, bezgwiezdna, tylko tu i ówdzie przetykana iskierkami
światełek z ludzkich osiedli.
Trzeba będzie zaraz tam zejść - pomyślał.
Spojrzał na zegarek: wpół do dziewiątej.
- Już czas - mruknął Gonar.
Silniki przycichły. Błękitno-żółty płomień strzelał raz po raz z rur wydechowych. Lichacz szedł w dół
wśród ścielącego się u jego burt szumu i syku. Pęd powietrza darł się na fletnerach, wznosił się
i opadał, tężał i wiotczał jak długa oceaniczna fala.
Wtem za szybami przewaliły pierwsze woale pary i zaraz potem księżyc zgasł, pogrążając kabinę
w gęstej ciemności, która wdarła się tam jak rozpylona sadza. Dopiero po chwili wśród tej czerni
zalśniły fosforyzujące zegary, zielonkawe cyfry, wskazówki i podziałki przyrządów na tablicy przed
sterami.
- Jaki tam pułap mają w Nowosybirsku? - spytał Gonar.
- Czterysta metrów - odrzekł Misza.
Pułkownik pochylił się w przód, jak by chciał dojrzeć coś przed sobą w zupełnym mroku.
- Lądowanie będzie w kierunku na tor kolejowy - powiedział. - Pamiętasz, gdzie jest lotnisko?
- Pamiętam - mruknął Suchy.
Gwałtowny, niespodziewany poryw wiatru rzucił maszyną.
- Kotłuje - zauważył Misza.
Suchy spoglądał to na wariometr, to na szybkościomierz. Szli w dół poprzez grubą pierzynę chmur,
z których wysypywały się całe tony śnieżnego puchu. Wiatr szamotał się coraz gwałtowniej ze
skrzydłami, tarmosił stery, wywijał się w lewo i w prawo, w dół i w górę, jak olbrzymi, rozwścieczony
wąż. Ale lichacz wytrzymywał te ataki niewzruszenie: dłonie pilota pewnie i szybko odparowywały
każdy zakręt - drążek sterowy pochylał się w przód i w tył, uchwyty prowadzące lotki zataczały
niewielkie łuki, i to było całą odpowiedzią na furię wichury.
Strzałka na tarczy wysokościomierza drżała leciutko, z wolna mijając cyfry: 2000 - 1800 - 1500...
Ciemność zdawała się gęstnieć jeszcze bardziej.
Na wysokości tysiąca metrów Suchy zwiększył nieco obroty, aby nie przechłodzić silników.
- Namiar - powiedział zwracając się do Miszy.
W słuchawkach zaświergotały skłócone sygnały Morsego, ucichły, wypłynęły znowu i urwały się
nagle: Misza włączył nadajnik. Słychać było drobny, ziarnisty syk hasła wywoławczego - trzy długie,
dwa krótkie, dwa długie.
Po chwili zgłosił się goniometr Nowosybirska i zaczął ich prowadzić ku lotnisku.
Potem - kobiecy głos:
- Pułap trzysta do czterystu. Lądowanie na kursie 47 stopni. Zapalamy światła.
- Dziękuję - odpowiedział Misza. - Jeszcze jesteśmy w chmurach.
Niemal w tej samej chwili Suchy dostrzegł rozwiewające się przed maszyną welony czarnego kiru:
chmury rozsypywały się pod nim, uciekały w popłochu w górę i wreszcie zwarły się powyżej w zbitą
masę. W dole zamajaczyła ziemia, szarobiała, zakopana w śniegu, niewyraźna, bezkształtna.
Dopiero po dłuższej chwili zauważył ciemną wstęgę rzeki między łagodnymi stokami wzgórz, potem
wąskie pasemko toru kolejowego i daleko, nieco na lewo - rudą łunę świateł miasta.
Nagle spod tej łuny błysnęły drobne paciorki latarń i rojowisko iskierek rozsypanych w mroku;
wygięte grzbiety mostów na Obi, czerwone i zielone punkciki węzła kolejowego, różaniec granicznych
lamp lotniska. Śnieżyca mieciona podmuchami wiatru zasłaniała je raz po raz, ale wyłaniały się z niej
uparcie, jarząc się wyraźniej, coraz żywiej, aż wyłamały się w regularne linie ulic, domów, dworca
kolejowego, portu rzecznego i hangarów.
Suchy okrążał miasto od południa, podczas gdy Kozyr pytał przez radio, czy mogą lądować.
Odpowiedź przyszła natychmiast i dwa reflektory wycięły biały klin pośrodku betonowej bieżni.
Z cichym westchnieniem pneumatycznych zaworów wyszło podwozie, warkot silników ustał i tylko
szum i syk pędu splatał się z cwałującą wichurą.
Ziemia pobiegła naprzeciw maszynie, podścieliła się pod nią, sunęła gładko, coraz bliższa. Zalśniła
ostro między klingami reflektorów, przywarła do kół, zadrgała lekkim dreszczem. Pisnęły hamulce
i lichacz łagodnie skręcił w stronę oświetlonego budynku, dokąd wzywały go błyski elektrycznych
latarek.
Pogoda psuła się coraz bardziej. Gdy uzupełniwszy zapas paliwa i smarów, przed dziesiątą wieczorem
startowali z Nowosybirska, lodowaty tajmyrsko-jenisiejski wicher rozhulał się na dobre. Gnał
z północo-wschodu głębokimi zatokami wśród tundry, pędził dolinami rzek, ślizgał się po jeziorach
skuwając mrozem ich powierzchnię, tarzał się po tajdze i cwałował przez wielkie równiny
zachodniosybirskiego i wschodniouralskiego obszaru - hen, aż po Kazachstan, po aralskie i kaspijskie
brzegi.
Gonar czuł się gorzej: zapewne miał trochę gorączki. Ramię dokuczało mu bardzo, a ból wdrążał się
głębiej, aż do stawu barkowego. Starał się tego nie okazywać. Usiłował dowcipkować i rozmawiać,
lecz wkrótce umilkł i tylko palił jednego papierosa po drugim.
Misza, zjadłszy obfitą kolację, usnął zaraz po starcie, Suchy zaś, pokrzepiony mocną kawą, prowadził
lichacza w poprzek nierównego nurtu wichury, z zaciętym uporem utrzymując go na kursie.
Tak mijały godziny, mierzone jednostajnym rykiem silników, minęła północ, a potem pierwsza po
północy i druga.
Zmęczenie i senność znów zaczęły ogarniać pilota. Walczył z nimi zwycięsko aż do Swierdłowska, lecz
gdy wreszcie wylądował na tamtejszym podgórskim lotnisku, poczuł, że musi usnąć choćby na pół
godziny, jeśli ma lecieć dalej.
Wyciągnął się na wąskiej kanapie w poczekalni pasażerskie) i natychmiast zapadł w sen.
Gonar obudził go o wpół do trzeciej i znów wystartowali wśród czarnej nocy, jęczącej wiatrem, który
tu, w górach, pieklił się bardziej jeszcze niż na równinie.
Chmury darły się na szczytach, kłębiły się na przełęczach zawalały wąwozy i doliny aż do ziemi. Trzeba
było przebijać się przez nie na oślep, bo ich warstwa urosła do kilku tysięcy metrów, a w górnych
rejonach groziło obmarzanie.
Suchy wziął wysokość nad lotniskiem i na dwu tysiącach metrów prowadził maszynę na
Krasnoufimsk, aby dopiero stamtąd wrócić na właściwy kurs przez Kazań do Moskwy.
Jeszcze cztery i pół godziny - pomyślał.
Teraz, gdy już skaliste jary Uralu zostały za nimi, wiatr nieco złagodniał. Za to od Kamy nadciągnęła
zimna, niska mgła i rozpełzła się na wszystkie strony. Lecieli ponad nią, na niewielkiej wysokości,
poniżej pułapu chmur, które szły tutaj jednolitą masą, ciężkie i leniwe. Mgła bielała w dole,
podpływała aż pod skrzydła i opadała niżej, ginąc w ciemności. Nie było widać ani jednego światełka
i nawet najlżejszy blask nie przebijał tej szczelnej zasłony, gdy przelatywali nad ludzkimi osiedlami po
drodze. Gdyby nie namiary goniometrów, nie można by się było rozeznać w mijanej trasie lotu.
Kazań ostrzegał dwukrotnie: „Silna mgła do samej ziemi. Widzialność - zero”.
- Niech sobie będzie - mruknął Gonar. - W Moskwie mgły nie ma.
Ale o piątej, gdy już byli blisko, w słuchawkach odezwał się po raz trzeci sygnał wywoławczy lichacza.
Gonar sam się zgłosił:
- Czego chcecie?
Z chaosu przygwizdów, ćwierkań, szeptów i poszumów wypłynął głos:
-... chacz... Lichacz... Lichacz... Podaję wiadomość dla inspektora Gonara.
- Tu inspektor Gonar. Słucham.
- Tu port lotniczy w Kazaniu. Wiadomość dla inspektora Gonara na pokładzie samolotu lichacz - 9737.
- No? - mruknął Gonar.
- „Skierować natychmiast inspektora Gonara na samolocie lichacz - 9737 do Kirowa. Lichacz - 9737
znajduje się w drodze z Władywostoku przez Irkuck do Moskwy. Obecnie prawdo podobnie między
Swierdłowskiem a Moskwą. Podpisał zastępca naczelnego dyrektora Aerofłotu”. Powtarzam:
„Skierować natychmiast...”
- Zrozumiano - przerwał Gonar. - Nie powtarzajcie. Mam natychmiast lecieć do Kirowa. Rozumiem.
Odnotujcie: Przyjął inspektor Gonar na pokładzie samolotu lichacz - 9737.
- Zrozumiano - zabrzmiało znów w słuchawce. - Szczęśliwej drogi.
Gonar spojrzał na Suchego. Ich oczy spotkały się.
- Słyszałeś?
Pilot skinął głową.
- Kurs jedenaście stopni, zdaje się? - spytał rzeczowo.
- Tak - odrzekł Gonar. - Jesteśmy chyba tuż przed Kazaniem, więc...
- Widać miasto! - zawołał Misza, który obudził się podczas rozmowy radiotelefonicznej.
Spojrzeli w dół przed siebie. Mleczna toń mgły przesyconej mrokiem opalizowała lekkim rumieńcem.
Tu i ówdzie przekłuły ją na wskroś nikłe światełka.
- To Kazań - powiedział Gonar. - Zdaje mi się, że nie będziesz tych dwóch nocy odsypiał w Moskwie...
Suchy roześmiał się.
- O ile wiem, Kirów też nie jest najgorszym miejscem do spania.
Pułkownik nic nie odrzekł, ale pomyślał, że Suchy także i w Kirowie się nie wyśpi.
II
Mniej więcej o tej samej porze, kiedy ratowniczy samolot lichacz startował z Władywostoku przez
Chabarowsk do Irkucka, na stacji arktycznej Wos-Taj III, o jakieś cztery tysiące kilometrów dalej na
północ, zachorował człowiek.
Nie był ani uczonym, ani lekarzem, ani nawet asystentem. Nazywał się Arga, umiał czytać i pisać,
obchodzić się z barografami, hydrometrami i termometrami, prowadzić psie zaprzęgi, skończył
dziesięcioklasową szkołę, a przede wszystkim umiał pracować i żyć na Dalekiej Północy. Zawodowo
trudnił się myślistwem i rybołówstwem, na stacji zaś spełniał różne czynności jako jedyny pracownik
fizyczny.
Był dotąd zdrów i krzepki, o wiele silniejszy i wytrzymalszy od każdego innego mieszkańca Wos-Taj III,
ponieważ urodził się w tym kraju, daleko za kręgiem polarnym, tu się wychował i w tutejszych
ciężkich warunkach zaczął pracować. Toteż wstydził się bardzo, że właśnie jego chwyciła w swe
szpony choroba, podczas gdy tamci ludzie, przybyli tu z południa, z wielkich miast, nie chorowali.
Z początku próbował się przemóc; mimo dojmującego bólu, który zaczął się już wieczorem, a w nocy
rozsadzał mu czaszkę i stos pacierzowy, wstał jak zawsze o piątej, aby narąbać drzewa i podsycić
ogień w piecach. Przyniósł cztery kociołki lodu, ustawił je na płycie kuchennej, nakarmił psy, odmiótł
śnieg ze ścieżki prowadzącej do budek meteorologicznych i nagle zwalił się na ziemię; straszliwy,
głęboki ból przeszył mu biodra, prześwidrował uda i kolana, sparaliżował nogi.
Nie mógł się już dźwignąć i jęcząc dowlókł się na łokciach do progu. Tam znalazł go młody lekarz
stacji, Bonin. Zawołał innych, przenieśli Argę do ciepłej izby, rozebrali, napoili gorącą herbatą, dali
jakieś proszki.
Potem Bonin długo badał, opukiwał, osłuchiwał jego ciało, w którym ból rozprzestrzeniał się po
kościach i mięśniach skuwając je gwałtownym skurczeni.
- Tetanuss Arcticus - powiedział wreszcie do kierownika stacji, Guzowskiego. - To jest odmiana tężca.
Guzowski patrzył na niego zatroskany.
- W takim razie - szepnął, odciągając go w przeciwległy kąt pokoju - w takim razie to bardzo
poważne? Nie mylicie się?
- Wolałbym się mylić - odrzekł Bonin. - Widzicie, to jest, na szczęście, bardzo rzadko spotykany
zarazek. Na tę chorobę zapada jeden człowiek na milion, ale zwykle wtedy umiera w strasznych
męczarniach. Profesor Tokarow, któremu udało się odkryć wirusy tężca arktycznego...
- Wyście praktykowali w klinice u Tokarowa w Moskwie? - przerwał Guzowski.
- Tak. Profesor zbadał ogółem około trzydzieści takich wypadków. Z tego zaledwie pięć wyleczył. Ja
miałem sposobność widzieć tylko trzech zakażonych. Wszyscy zmarli, ponieważ za późno
przywieziono ich do kliniki.
- A jak się to leczy?
Bonin rozłożył ręce.
- Jeszcze nie mamy pewnych środków. Prace Tokarowa są w stadium doświadczeń. Ale najważniejszy
zabieg to zastrzyk surowicy z ozdrowieńca. Jeżeli zastosuje się taki zastrzyk przed upływem
czterdziestu ośmiu godzin od chwili pierwszych objawów, jest nadzieja, że silny organizm przy
odpowiedniej opiece i w dobrych warunkach może zwalczyć chorobę.
Guzowski przygryzł wargi.
Czterdzieści osiem godzin... Surowica z ozdrowieńca... Odpowiednia opieka... Dobre warunki...
Stacja Wos-Taj III we Wschodnim Tajmyrze, na siedemdziesiątym siódmym równoleżniku, o pięć
tysięcy kilometrów od Moskwy, skąd jedynie można by otrzymać ową surowicę... Jeden młody lekarz
obsługujący trzy placówki odległe od siebie o trzy ani drogi... Drewniany barak o podwójnych
ścianach, niewielka apteka polowa, zapas konserw i żywności dla ludzi zdrowych.,
Wydało mu się to w pierwszej chwili beznadziejne, ale wrodzona energia i optymizm natychmiast
wzięły górę.
- Skoro tak, to trzeba się śpieszyć - powiedział głośno. - Nadajcie radiodepeszę do tego waszego
Tokarowa. Niech nam przyśle surowicę samolotem. Musimy ratować człowieka.
Profesor Tokarow otrzymał radiotelegraficzną wiadomość o wypadku Tetanuss Arcticus u myśliwego
Argi tegoż dnia po południu. Długa depesza radiowa z opisem wszystkich podejrzanych objawów była
fachowo zredagowana i podpisana znanym mu skądś nazwiskiem - Bonin.
- Co to za Bonin? - spytał zwracając się do swojej sekretarki.
Natalia Aleksandrowna było przyzwyczajona do takich nieoczekiwanych pytań. Miała przy tym
fenomenalną pamięć.
- Józef Piotrowicz Bonin. Ukończył Akademię Lekarską w Leningradzie w roku 1947. Odbywał u nas
praktykę dwa lata temu Oddział zakaźny, wewnętrzny, dermatologia. Niski, dosyć tęgi blondyn -
wyrecytowała.
- Aha, już wiem - mruknął profesor. - Wiecie, gdzie on jest?
- Wysłali go z jakąś ekspedycją polarną do Tajmyru. Gdzie Jest teraz, nie wiem.
- Właśnie tam, na Tajmyrze. A ja muszę się do niego zaraz dostać.
- Na Tajmyr? - zdumiała się sekretarka.
- Na Tajmyr. Na stację Wos-Taj III. Zanotujcie: Wos-Taj III. Polecę samolotem. Dowiedzcie się
o połączenie i w ogóle zorganizujcie mi to. Muszę tam być na miejscu najpóźniej jutro wieczorem. Tu
jest depesza w tej sprawie: może wam być potrzebna. Aha. Niech doktor Kornerowa przygotuje dla
mnie sto pięćdziesiąt centymetrów sześciennych surowicy AT XXI. Oprócz tego zatelefonujcie do
mnie do domu, żeby mi przygotowali ciepłą bieliznę; tam jest bardzo zimno na tym Tajmyrze. A teraz
niech tu przyjdzie doktor Demian. Muszę się z nim porozumieć; będzie mnie zastępował.
Natalia Aleksandrowna skinęła głową i wyszła. Najpierw przeczytała depeszę Bonina. Potem w ciągu
paru minut telefonicznie załatwiła sprawy w klinice i przekazała wiadomość o wyjeździć profesora
jego córce. Wreszcie zaczęła konferować z biurem Aerofłotu i tam natrafiła na poważne trudności:
samolot do Archangielska, mający nazajutrz rano dalsze połączenie do Nordwiku, już odleciał.
Następny - nocny - miał odlecieć przez Leningrad, ale w Archangielsku trzeba by czekać na połączenie
prawie całą dobę.
- Wyszukajcie mi jakąś inną drogę - powiedziała Natalia Aleksandrowna. - Profesor musi być najdalej
za trzydzieści sześć godzin w Wos-Taj III.
- Do Wos-Taj III w ogóle nie ma regularnej komunikacji lotniczej - odpowiedziano jej po chwili. - Raz
na tydzień z Nordwiku odlatuje samolot do Wos-Taj II. Stamtąd macie koło stu sześćdziesięciu
kilometrów na nartach albo saniami z psim zaprzęgiem.
- A kiedy odlatuje ten samolot z Nordwiku? - zapytała,
- W poniedziałek. Za pięć dni; dziś jest środa.
- Dobrze, a jak można dostać się do Nordwiku wcześniej, omijając Archangielsk, inną drogą?
- No, ostatecznie można. Przez Krasnojarsk... Ale to jest prawie o tysiąc kilometrów więcej i bylibyście
tam o całą dobę później.
Natalia Aleksandrowna nie zrażała się.
- W takim razie trzeba będzie użyć specjalnego samolotu poza rozkładem.
- To już musicie zwrócić się wprost do naczelnej dyrekcji - powiedział urzędnik. - Ale pośpieszcie się:
za pół godziny kończą tam urzędowanie.
Podziękowała mu i pojechała do dyrekcji Aerofłotu,
Nie było jej dwie godziny. Tokarow złościł się i klął, ale wróciła z tryumfem, nic sobie nie robiąc z jego
groźnej miny i nastroszonych siwych brwi.
- Jutro przed północą będziecie w Nordwiku - powiedziała. - Tam przenocujecie, a rano dadzą wam
samolot sanitarny do Wos-Taj III. Możecie być na miejscu pojutrze o ósmej.
Rozchmurzył się.
- Herod-baba. Jak to urządziłaś?
Opowiedziała mu wszystko dokładnie. Z początku w żaden sposób nie chcieli dać specjalnej maszyny.
Ale przekonała ich: chodziło przecież o ratowanie człowieka.
- Polecicie dziś o godzinie dwudziestej czwartej nocnym pocztowym samolotem do Kirowa.
- Do Kirowa?! - zdumiał się profesor. - Przecież...
- Proszę mi nie przerywać - zgromiła go. - Do Kirowa. To jest cztery godziny lotu. Będziecie tam
o czwartej rano i zjecie śniadanie, a może nawet będziecie się mogli trochę przespać. To będzie
zależało od pułkownika Gonara.
- Któż to jest ten Gonar?
- Nie słyszeliście o Gonarze? - zdziwiła się. - Podczas wojny pisały o nim wszystkie dzienniki. Zestrzelił
kilkadziesiąt hitlerowskich samolotów. Teraz jest generalnym inspektorem ruchu w Aerofłocie. Otóż
inspektor Gonar przed paru godzinami wystartował z Irkucka i leci do Moskwy.
- Przez Kirow? - domyślił się profesor.
- Nie, przez Kazań.
- Ale ja będę w Kirowie! - zawołał zniecierpliwiony.
- I jego skierują do Kirowa - odrzekła spokojnie. - Powinien tam być koło szóstej rano, akurat wtedy,
kiedy samolot pasażerski będzie odlatywał z Archangielska do Ust-Usa.
- Ależ, kobieto! Ja nie będę ani w Archangielsku, ani w Ust-Usa.
- Owszem, będziecie w Ust-Usa. Inspektor Gonar tam właśnie odstawi was z Kirowa. Dalej polecicie
tym samolotem pasażerskim aż do Nordwiku.
- I wy to wszystko wymyśliliście, Natalio?
- No - odrzekła z uśmiechem - trochę mi pomogli w naczelnej dyrekcji Aerofłotu.
Dała mu notatkę z całym tym rozkładem, „żeby się nie zgubił między trzydziestym ósmym a sto
piętnastym południkiem”, i zapytała, czy będzie mu jeszcze potrzebna.
- Najchętniej zabrałbym was z sobą - westchnął. - Ale doktor Demian nie darowałby mi tego, a jutro
potraciliby tu głowy. Idźcie już. Bardzo dziękuję.
Natalia Aleksandrowna lekko poróżowiała. Doktor Demian zaprosił ją do teatru. Profesor miał taką
minę, jak by coś o tym wiedział...
Nocny samolot pasażerski Ił-12 stał na peronie, gotowy do drogi. Ludzie z obsługi portu ładowali
walizki pasażerów i worki z pocztą do przedziału bagażowego. Steward kończył przygotowywać
posłania na rozkładanych fotelach-łóżkach. Odprowadzający żegnali się z podróżnymi u wyjścia
z poczekalni.
Kobiecy głos, trochę zniekształcany przez mikrofon, oznajmił:
- Uwaga, uwaga! Samolot do Kirowa z połączeniem do Baku i Taszkientu wyruszy o godzinie
dwudziestej czwartej. Proszę zająć miejsca.
Profesor Tokarow uścisnął córkę, wziął od niej teczkę i ciepły koc, raz jeszcze obiecał, że „będzie
uważał na siebie”, i wraz z innymi wszedł po schodkach do kabiny.
Potem wąskim korytarzem przeszli dwaj piloci i radiomechanik. Ktoś z zewnątrz zatrzasnął drzwi
i usunął schodki. Prawy silnik sapnął, śmigło obróciło się raz i drugi, aż nagle, porwane obrotem wału,
dmuchnęło pędem powietrza po skrzydle. Zaraz też z lewej strony zawarczały cylindry i lekki dreszcz
przebiegł po gondoli.
Pasażerowie układali się do snu, przeglądali gazety, rozmawiali. Pilot zagrzał silniki, wypróbował je
kolejno na pełnych obrotach, zmniejszył gaz. Po chwili otrzymał znak do kołowania na start.
Ruszyli, prowadzeni zielonymi światełkami. Maszyna wolno pełzła po asfaltowej drodze okrężnej, aż
czerwony sygnał zatrzymał ją u skraju bieżni.
Przez okna zajrzały światła: czerwone, białe, zielone.
- Samolot 421 - start! - odezwał się głos w słuchawkach pilota.
Motory zagrały potężnym akordem, pociągnęły. Latarnie po lewej stronie bieżni popędziły naprzeciw
- coraz prędzej, coraz prędzej. Wtem - zaczęły zwalniać, oddalać się, tonąć w ciemności, aż wreszcie
cały ich rząd pochylił się głęboko w dole, wykręcił jak na osi i nagle znikł pod czarnym skrzydłem. Po
chwili drugi pilot zameldował:
- Centrala! Centrala! Tu 421. Tu 421. Odchodzimy na kurs 45 stopni.
- 421! 421! Tu Centrala. Zrozumiano, Szczęśliwej drogi. Wyłączamy się - odpowiedziała ziemia.
Profesor Tokarow stał pośrodku poczekalni portu lotniczego w Kirowie i rozglądał się bezradnie. Kilku
pasażerów odjechało już autobusem do miasta. Inni czekali na uzupełnienie paliwa i odlot do
Kujbyszewa i Baku. Jeszcze inni - przybyli wcześniej - załatwiali formalności bagażowe. Lecieli do
Kazania i Moskwy.
Trzeba iść do kierownika portu - pomyślał profesor.
W tej chwili głośnik na sali przemówił:
- Profesor Tokarow przybyły z Moskwy proszony jest do kierownika portu. Drzwi obok kasy
bagażowej. Powtarzam: profesor Tokarow...
Tokarow szedł ku owym drzwiom.
Gdy je otworzył, od stołu pod oknem podniosła się kobieta w średnim wieku.
- Ja do kierownika - powiedział. - Jestem Tokarow.
- Bardzo mi przyjemnie - uśmiechnęła się do niego. - To ja właśnie jestem kierownikiem. Moje
nazwisko - Siemionowa.
Zaprowadziła go do sąsiedniego pokoju, gdzie stało kilka czysto zasłanych łóżek.
- To nasza izba chorych - objaśniła. - Ale nikt z nas nie choruje. Nie możemy skorzystać nawet z takiej
okazji, że tu jesteście. Zaraz wam przyniosę śniadanie i będziecie mogli przespać się jeszcze godzinkę:
inspektor Gonar wyleciał o wpół do trzeciej ze Swierdłowska. Będzie tu przed szóstą.
Tokarow podziękował. Nie chciało mu się spać. Wypił herbatę i z powrotem wymknął się do
poczekalni, a stamtąd na lotnisko. Wałęsał się przed budynkiem portowym i obserwował starty
samolotów: do Kujbyszewa i Baku, do Moskwy.
Z wolna zaczęło się rozwidniać. Wtedy zauważył, że nad ziemią ściele się mgła. Zaniepokoiło go to:
a nuż nie będzie można lecieć?
Mgła ciągnęła z północy i ze wschodu. Kłębiła się i rozstępowała, falowała leniwie, opadała ku
bieżniom, przesłaniała je i wzdymała się nad nimi.
Wtem na dwóch przeciwległych krańcach lotniska błysnęły dwie pary reflektorów i spojrzały pionowo
w górę. Jednocześni«» gdzieś bardzo wysoko narodził się w ciszy słaby, drgający szept Zbliżał się
szybko, rósł, twardniał, nabierał metalicznego przydźwięku.
Leci - pomyślał profesor. - Pokazują mu drogę.
Szept stał się pomrukiem, warkotem, stłumionym rykiem silników. Zagrzmiał z bliska, przeorał
powietrze nad głową Tokarowa i utonął daleko za miastem.
Ale po chwili odezwał się znowu: wracał stamtąd, gdzie przepadł, i wzmagał się gwałtownie.
Mogło się zdawać, że pędzi wprost na budynek portowy, że grozi mu zagładą.
Nagle zgasł. Został po nim tylko szum, ścigany wysokim świstem.
Między dwoma słupami białego światła przemknęło blade widmo samolotu i rozpłynęło się we mgle.
Cisza zsunęła się za nim i legła miękko, jak puch osiadający na ziemi.
Co się z nim stało? - pomyślał profesor, na próżno wytężając wzrok i słuch. - Przecież...
Nie dokończył tej myśli: przeciągły pisk hamulców rozciął przestrzeń. Zaklekotały silniki. Trzy światła -
czerwone, białe i zielone podpełzły wolno ku niemu, za nimi zaś wyłonił się ciemny kształt maszyny.
Ratowniczy samolot lichacz-9737 zatrzymał się przy peronie portu lotniczego w Kirowie.
III
- Pilota do Ust-Usa? - powtórzyła Olga Siemionowa. - Naturalnie, znajdziemy. Ale nie w tej chwili -
dopiero w południe, jak przyleci maszyna z Mołotowa.
Gonar poruszył się niecierpliwie.
- Jeżeli mamy złapać w Ust-Usa ten samolot pasażerski z Archangielska, to trzeba lecieć zaraz. A mój
pilot dwie noce nie spał i odwalił siedem tysięcy pięćset kilometrów.
Kierowniczka była szczerze zmartwiona.
- Nie dostałam z Moskwy żadnego polecenia w sprawie pilota - powiedziała. - Tam chyba nie
wiedzieli, że w Irkucku spotkał was wypadek.
Gonar mruknął pod nosem, że nie ma zwyczaju podawać do publicznej wiadomości biuletynów
o stanie swego zdrowia, ale w duchu przyznał, że to jego własna wina.
- Jeżeli tylko o to chodzi - odezwał się Suchy - to ja mogę polecieć do Ust-Usa. Wcale nie jestem tak
bardzo zmęczony.
Gonar spojrzał na niego spode łba.
- Kłamiesz, bracie, ale nie ma innej rady: polecimy. To jest tylko osiemset kilometrów.
- Jak to? - spytał Suchy spoglądając na jego rękę. - Wy też?
- Ja też - uśmiechnął się pułkownik. - Jak cierpieć, to już razem.
- Ale...
- Nie ma żadnego „ale”. Nie ma czasu do stracenia; dawajcie komunikat meteo - i lecimy.
Komunikat odebrano właśnie przed chwilą. Gonar przebieg! wzrokiem jego treść i gwizdnął przez
zęby.
- No, niewesoło - mruknął podając go Suchemu.
Istotnie, było „niewesoło”; na ogromnych równinach w dorzeczu Dźwiny i Peczory, od Morza Białego
po Ural leżała mgła W niewysokich Górach Tymańskich pułap chmur leżał na ziemi. Z wybrzeża
meldowano mgłę coraz gęstszą, a dalej na wschód - obfite opady śnieżne. Komunikat kończył się
zapowiedzią:
„W Kraju Północnym i w Autonomicznej Republice Komi przewidywane dalsze pogorszenie się
warunków atmosferycznych, aż do widzialności zero”.
Mimo to Gonar postanowił lecieć natychmiast: chodziło przecież o ratowanie człowieka.
- Nadajcie radiogram do kierownika portu w Ust-Usa - powiedział do Siemionowej. - Samolot, który
tam przyleci z Archangielska, ma na nas czekać. Możemy się trochę spóźnić.
Wkrótce po starcie ziemia znikła im z oczu. Lecieli w wodnistym mleku, nie widząc nawet końców
skrzydeł lichacza, który zdawał się tkwić nieruchomo w tej mętnej bieli otaczającej go ze wszech
stron. O tym, co się dzieje z maszyną, o zmianach jej położenia, o wychyleniach, o prędkości,
wysokości i kierunku lotu świadczyły tylko wskazania przyrządów i zegarów. Gdyby nie one, lot nie
byłby możliwy.
Ale o ileż łatwiej jest pilotować widząc niewielki szmat ziemi pod maszyną lub wąski sektor horyzontu
czy choćby tylko kilka gwiazd na niebie - niż lecieć „na ślepo”, według tych precyzyjnych, nieomylnych
przyrządów!
Gdy wartki potok lasów, łąk i pól pędzi pod samolotem, gdy daleko na wprost widać zawsze poziomą
linię graniczną pomiędzy niebem a ziemią, gdy nocą znajomy układ niebieskich konstelacji zapala się
w górze, jeden rzut oka wystarcza na to, aby dostrzec najlżejszy zwis na skrzydło lub zboczenie
z kursu. Żaden pilot nie patrzy na zegary, kładąc maszynę w zakręt i wyprowadzając ją do linii lotu.
Przyrządy bowiem są wówczas tylko po to, aby od czasu do czasu można było skontrolować kurs
i wysokość.
Natomiast podczas mgły i w chmurach pozostają tylko one, a każdy z nich wskazuje tylko jeden
z wielu elementów lotu. Na to, aby wiedzieć, jak zachowuje się samolot, trzeba nieustannie
konfrontować wszystkie ich wskazania; trzeba je widzieć wszystkie jednocześnie; poświęcać im
nieustannie całą uwagę.
Taki lot męczy i nuży. Pilot powinien ufać przyrządom, ale wszak zaufanie opiera się między innymi
także na tym, że w każdej chwili można sprawdzić, czy dany mechanizm działa prawidłowo; że
w każdej chwili można porównać jego wskazania z faktycznym stanem rzeczy. W locie na ślepo taka
kontrola w każdej chwili jest niemożliwa, a po dłuższym czasie wrażenia subiektywne zdają się
przeczyć temu, co mówią poziomice, skrętomierz, wariometr, prędkościomierz i licznik obrotów.
Trzeba mieć dużo silnej woli i doświadczenia, aby wierzyć przyrządom, nie zaś własnemu - jakże
omylnemu! - zmysłowi równowagi.
Suchy był wytrawnym, doświadczonym pilotem. Ale miał za sobą dwie nie przespane noce i teraz
zmęczenie ciążyło mu ołowiem w mózgu. Tylko ambicja i wrodzona zaciętość trzymały go w napięciu.
Inspektor Gonar czuwał również, i to stanowiło dodatkową podnietę dla Suchego. Wiedział, że
pułkownik wraz z nim śledzi wskazania zegarów, jak by sam trzymał stery lichacza. Domyślał się, że
złamane ramię dokucza mu dotkliwie, i w duchu podziwiał jego opanowanie i spokój. Gonar zaś
wiedział, że tylko w ten sposób może mu dopomóc.
Mniej więcej w połowie drogi otrzymali radiowy namiar swojej pozycji. Potem znów wolno płynęły
minuty, aż złożyły się w drugą godzinę lotu.
Wtedy nadeszła wiadomość z Ust-Usa: z powodu fatalnych warunków atmosferycznych kierownictwo
portu lotniczego w Archangielsku odwołało starty samolotów na trasie arktycznej.
Lądowanie w Ust-Usa, na lotnisku bez radiolatarni i urządzeń do sprowadzania samolotów na ziemię
podczas mgły, byłoby oczywistym szaleństwem.
- Pułap - zero. Widoczność - zero. Wszelki ruch aż do odwołania wstrzymany - meldowała tamtejsza
stacja radiowa.
Pułkownik Gonar nie mógł zaprzeczyć słuszności tego zarządzenia. Zapytał, jak jest na małym
lądowisku pomocniczym w Usie, o dwieście trzydzieści kilometrów dalej na wschód.
- Tak samo - odpowiedziano mu natychmiast.
- A w Solechard?
Odczytano mu komunikat z Solechard. Na trasie za Uralem szalała burza śnieżna pod
dwustumetrowym pułapem chmur i przy sile wiatru jedenaście według skali Beauforta.
- To jest znacznie lepsze niż ta mgła - uśmiechnął się Suchy. - Tylko - czy nam starczy benzyny?
Gonar klepnął go lewą ręką po plecach.
- Starczy - powiedział. - Do Solechard będzie stąd niewiele ponad osiemset kilometrów. Zaraz ci
obliczę kurs.
Ust-Usa zgłosiła się znowu:
- Radzimy wam zawrócić do Kirowa. Przejście nad Uralem jest bardzo ryzykowne: pułap sześćset, ale
powyżej tysiąca metrów w chmurach bardzo prawdopodobne oblodzenie.
- Już my się tam przemkniemy poniżej tysiąca - mruknął Gonar.
Suchy uśmiechnął się do niego. Ufał mu więcej niż sobie.
Dolecę - pomyślał. - Muszę dolecieć; na Tajmyrze umiera człowiek.
W dziesięć minut później lichacz skręcił na wschód, a po godzinie przeleciał nad miastem Usą.
O dziesiątej minął krąg polarny.
Gonar co chwila spoglądał to na zegarek, to na mapę. Wreszcie zdecydował się:
- Kurs dwadzieścia stopni - powiedział. - Schodź ostrożnie w dół. Powinniśmy zobaczyć ziemię na
sześciuset metrach.
Suchego bolały barki i kark. Kurcz chwytał mięśnie. Pokręcił głową, aby je rozruszać, obejrzał się
i zobaczył utkwione w siebie oczy Kozyra. Mechanik mrugnął do niego porozumiewawczo, wskazując
ruchem głowy profesora, który spał wyciągnięty w fotelu. Suchy szczerze mu zazdrościł. Ale nie miał
czasu roztkliwiać się nad sobą.
Zmniejszył obroty i położył maszynę do zakrętu. Czarna kula busoli zaczęła się obracać. Cyfry i kreski
podziałki pobiegły w lewo. Zatrzymał je na dwudziestu stopniach jednym płynnym pociągnięciem
steru; wyrównał. Strzałka wysokościomierza pełzła w dół. Wariometr czujnie notował opadanie. Za
szybami kabiny kłębiły się, przewiewały szare obłoki.
- Trzymaj rękę na gazie - ostrzegł Gonar. - Możemy nie trafić. - Wtedy - pełny gaz i w górę.
- Wiem - odrzekł Suchy.
Oczy piekły i łzawiły. Zacisnął powieki i rozwarł je znowu.
- Widzisz? - spytał pułkownik.
Jakaś niewyraźna, ciemna masa wolno rosła w dole przed samolotem.
- Ziemia - mruknął Suchy.
Wytężył wzrok. Doliną wśród lasów wiła się rzeka.
- Weź ją pod pachę i leć na prawo - powiedział Gonar. - Doprowadzi nas pod przełęcz.
To nie było wcale łatwe i proste; kręta rzeka wyślizgiwała się w lewo i w prawo, a na wirażach
wyskakiwały skaliste grzbiety i szczyty sięgające chmur. Pułap to się podnosił, to zwisał nisko,
zamykając maszynę w wąskiej dolinie jak w tunelu. Pierwsze porywy wiatru zabłąkanego w tych
labiryntach podsadzały się niespodzianie pod skrzydła, rzucając samolotem.
Gonar patrzył przed siebie w napięciu. Musiał znaleźć tę przełęcz. Nie wolno mu było omylić się teraz,
jeśli mieli wyjść cało z tej ryzykownej przeprawy.
Góry po obu stronach zbiegały się coraz bliżej, jak by grożąc zamknięciem drogi przed lichaczem.
W dole pieniła się Usa.
Zaraz będzie przełom rzeki - pomyślał. - Przed nim na prawo powinna być ta brama pomiędzy dwoma
szczytami.
Ujrzał ją w chwili, gdy rzeka, a wraz z nią i samolot rzucały się w ostry, lewy zakręt.
- Na prawo! - zawołał. - Tam!
Suchy skontrolował stery. Maszyna położyła się na prawą burtę, zaorała brzuchem, wparła się
w elastyczny, sprężysty nurt powietrza, przemknęła o metr od stromego zbocza i wyszła do linii lotu
prosto na lukę.
- Teraz ostro w górę - powiedział pułkownik. - Grzbiet przełęczy wznosi się na dziewięćset metrów.
Przejdziemy w chmurach. Tylko trzymaj kurs, bo tu po obu stronach wysoko.
Silniki zawyły na pełnych obrotach i prawie natychmiast gęsta, szara zasłona opadła na świat.
Gdy strzałka wysokościomierza dotarła do tysiąca, Gonar powiedział:
- Dosyć. Kurs i czas.
Suchy, mimo całej swej wiary w jego nieomylność, czuł rosnące napięcie nerwów. Leciał już raz tędy
przy dobrych warunkach. Wiedział, że na prawo piętrzy się grzbiet ze szczytem sięgającym prawie
półtora tysiąca metrów, na lewo zaś - około tysiąca trzystu. Jeśli Gonar popełnił błąd, jeżeli zakręt
nastąpił o pół minuty za wcześnie lub za późno...
Zabraniał sobie o tym myśleć, ale nieposłuszna wyobraźnia wymykała się jego woli: wśród chmur czaił
się trzask i łoskot zderzenia, zgrzyt wyłamywanych motorów, huk wybuchających zbiorników.
Czaił się, był coraz bliższy, coraz bardziej plastyczny, drgał w uszach, kłuł w mózgu i - nie następował.
Lecimy dobrze - upewniał się pilot i wszystko zaczynało się od nowa.
Tak minęło piętnaście minut.
Nagle uderzył wiatr! Suchy odczuł pierwszy jego wściekły atak, jak potężny cios wymierzony od
spodu. Lichacz stanął dęba i skoczył w górę jak znarowiony koń. Omal nie przerzuciło go na wznak
w tym szalonym susie. Kabina jęknęła boleśnie, zachłysnęły się silniki, szarpnęło sterami.
Pilot natychmiast wyrównał i w tejże chwili otwarła się pod nim próżnia, w którą samolot zaczął
spadać, jak by stracił skrzydła. Wtem otrzymał nowy cios - tym razem z boku. Zmiotło go w prawo,
zakołysało, wybiło z kursu. Zanim zdołał powrócić do linii lotu, skręt wichru cisnął nim w lewo,
podsadził się pod stery, padł z góry na skrzydła, zachybotał nimi, jak by chciał spróbować, w którą
stronę łatwiej będzie wyłamać je z kadłuba, i niespodzianie porwał się w górę, unosząc z sobą
maszynę.
Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund. Błyskawiczne natarcia i finty wichru następowały po sobie
równie szybko, jak myśli pędzące przez głowę Suchego:
Przed nami skały! Nie... jeszcze nie... Iść w górę! A może zamknąć gaz? Co się stało?
I wreszcie - jak olśnienie: Minęliśmy przełęcz!
Tak było istotnie.
- Kurs na Solechard dziewięćdziesiąt stopni - powiedział Gonar. - Za dwadzieścia minut będziemy na
miejscu.
Lecz nie było im dane zakończyć lotu w Solechard. Zastali tam wprawdzie samolot -
dziesięcioosobowy Jak-16, który przybył przed dziesiątą z Nowego Portu, lecz podczas lądowania
został uszkodzony, i to dość poważnie. Przyczyną było oblodzenie śmigieł i krawędzi natarcia płatów.
Obu pilotów lekko rannych odwieziono do szpitala.
Na trasie do Nordwiku, na przestrzeni tysiąca ośmiuset kilometrów niemal bezludnej tundry, był
jeszcze tylko jeden węzłowy port lotniczy: Igarka nad Jenisiejem. Tam z pewnością można było liczyć
na rezerwowy samolot i pilota. Ale od Igarki dzieliło ich prawie tysiąc kilometrów.
Poza tym - nad całym tym olbrzymim obszarem od wielu godzin przelewała się burza arktyczna, która
mogła trwać jeszcze kilka dni. Regularny ruch na liniach lotniczych został wstrzymany, radiolokacja
szwankowała z powodu gwałtownych zakłóceń elektromagnetycznych, przewody telekomunikacyjne
były pozrywane. Tylko w wypadkach nadzwyczajnej wagi można się było pokusić o przelot w tych
okolicznościach, powierzając tak ryzykowne zadanie szczególnie doświadczonym ludziom przy użyciu
najlepszego sprzętu.
Pułkownik Gonar wiedział o tym doskonale. Wiedział także, iż prawdopodobnie nie znajdzie obecnie
w promieniu tysiąca kilometrów lepszego pilota niż Suchy i pewniejszej maszyny niż lichacz. Na
Tajmyrze zaś umierał człowiek, którego można było uratować tylko w takim wypadku, jeśli ratunek
nastąpi szybko.
To przechyliło szalę decyzji generalnego inspektora.
- Musimy lecieć dalej - powiedział kładąc zdrową rękę na ramieniu Suchego i patrząc mu w oczy. -
Musisz dolecieć aż do Wos-Taj III, bo nie mogę wysłać samolotu sanitarnego z młodym pilotem na
taką pogodę z Nordwiku. Nie będziesz spał jeszcze osiem albo dziesięć godzin. Pomogę ci: nie
pozwolę ci usnąć za sterem.
Suchy spojrzał na niego z podziwem. Skąd ten człowiek, sam cierpiący, zmęczony i nie wyspany,
czerpał siły, aby go podtrzymywać?
- Dasz radę? - spytał pułkownik.
- Dam. Tylko... nie oszczędzajcie mnie. Wy musicie spać.
Profesor Tokarow, do którego świadomości dopiero teraz dotarł fakt, że ci dwaj ludzie są u kresu sił,
rozgniewał się nagle.
Dlaczego nie powiedzieli mu o tym wcześniej?! Cóż to za postępowanie?! Od czego on tu jest z nimi?!
- Kochany profesorze - roześmiał się Gonar. - Nie będziecie przecież pilotować.
Tokarow wytrzeszczył na niego oczy.
- Ja myślę! - krzyknął i odwrócił się. - Gdzie jest moja torba lekarska? Gdzieście ją podzieli?!
Misza kopnął się do maszyny i przyniósł staromodną ciężką torbę. Profesor otworzył ją i niecierpliwie
grzebał w jej wnętrzu, póki nie znalazł, czego szukał.
- Piętnaście kropel tego płynu zastąpi wam kilka godzin snu - powiedział potrząsając tryumfalnie
przed nosem Suchego niebieską flaszką.
Gonar wyciągnął po nią rękę, ale Tokarow spojrzał na niego nieufnie.
- Co to, to już nie, mój miły. Dawajcie swoją herbatę; ja wam to sam przyrządzę. I nie proście mnie
dzisiaj o drugą dawkę: to jest trucizna; tak czy owak trzeba ją później odespać. Cudów nie ma!
Mimo tak autorytatywnego stwierdzenia Suchy skłonny był przypisać owemu środkowi na
podtrzymanie energii zgoła „cudowne” właściwości. Zażywszy dawkę sumiennie odmierzoną przez
profesora poczuł się równie rześki jak wtedy, gdy czterdzieści godzin temu startował z
Władywostoku. A przecież w ciągu pięćdziesięciu czterech godzin spał zaledwie trzydzieści minut, w
Swierdłowsku.
Ale dopiero w powietrzu, siedząc za sterem lichacza, zrozumiał prawdziwą wartość „cudownych”
kropli.
Gonar postanowił lecieć krótszą drogą, na Nowy Port, Dudinkę, Nordwik, pozostawiając daleko na
prawo zwykłą trasę lotniczą, gdzie w połowie drogi leżała Igarka. W ten sposób omijali Góry Putorana
i mogli utrzymać się stale poniżej chmur, w których groziłoby im oblodzenie.
Natomiast utrzymanie samolotu w jakiej takiej równowadze stało się w tych warunkach prawie
niepodobieństwem; oszalały wicher cwałował przez tundrę, tańcząc i wyjąc jak stado potępieńców.
Tarzał się po śnieżnej równinie, piętrzył się wzwyż, grzbietem wygiętym jak sprężyna sięgał chmur,
rozpłaszczał się nagle i równie nagle zwijał się w lejowate wiry, aby tuż za nimi urwać się, zniknąć
w powietrznej przepaści i po sekundzie buchnąć z niej pionowo jak gejzer albo wywinąć kozła
i popędzić dalej - w prawo! w lewo! - skokami, zygzakami, zakrętami, z których każdy mógłby rzucić
maszynę o ziemię, jeśli pilot nie zareagowałby dość szybkim ruchem lotek i sterów.
Na domiar złego, raz po raz gwałtowne śnieżyce przewalały się wraz z tą piekielną wichurą, otaczając
samolot gęsto utkaną przędzą, która całkowicie zasłaniała i tak ledwie dostrzegalne zarysy ziemi.
Dopiero po dwu i półgodzinnej walce, gdy minęli ujście Jenisieju, za osłoną Gór Byranga, huraganowy
wiatr stał się mniej porywisty, jakkolwiek niewiele słabszy.
Dął teraz bardziej ze wschodu, niemal od czoła, i hamował szybkość lichacza, która z trzystu
pięćdziesięciu spadła do dwustu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę.
Skutkiem tego do Nordwiku przybyli wśród zupełnych ciemności i na ostatnich kroplach benzyny.
Burza uszkodziła przewody elektryczne i tylko dzięki fenomenalnej orientacji Gonara znaleźli lotnisko,
skąpo oświetlone latarniami naftowymi.
Mieli stąd jeszcze pięćset kilometrów do stacji arktycznej Wos-Taj III; co najmniej półtorej godziny
lotu ponad zupełnym pustkowiem, znów wśród szalejącego orkanu, który teraz gnał prosto z Oceanu
Lodowatego, wciąż przybierając na sile.
Suchy przebył ten ostatni etap w stanie półprzytomnym: działanie kropel, które zażył w Solechard, po
sześciu godzinach osłabło, a potem ustało zupełnie. Senność omotała mu zmysły, stępiła myśli,
osłabiła wolę.
Gdy po uzupełnieniu zapasu paliwa i zamianie kół podwozia na płozy Misza wywołał go z biura
kierownika portu, Suchy pomyślał, że nie zdoła doprowadzić maszyny nawet na miejsce startu.
Była czarna noc, gęsta od śniegu, wyjąca wichrem Trzeba było odwołać się do pomocy ludzi
z sąsiedniej osady rybackiej, aby utrzymać samolot na ziemi wbrew zakusom wiatru, który usiłował go
rzucić na ściany budynków.
Gdy silniki zagrzmiały pełną mocą i maszyna po krótkim wybiegu weszła na rwący nurt powietrzny,
furia wichury zdawała się osiągać szczyt nasilenia.
Lecz nad spienioną powierzchnią zatoki wzrosła bardziej jeszcze; nie starczało sterów do sparowania
gwałtownych przechyłów i skrętów. Lichacz kładł się głęboko na burty i nie mógł powstać, póki pilot
nie podparł go pełnym gazem lewego czy prawego motoru; wynosiło go w górę i spychało w dół,
skręcało, zmiatało w bok jak strzęp papieru, jak źdźbło słomy.
Dopiero gdy znów znaleźli się nad lądem, uspokoiło się nieco. Suchy ochłonął po gwałtownych
zapasach z żywiołem i natychmiast zaczął doznawać uczucia, jak by zapadał się w jakąś mglistą
otchłań. Tylko od czasu do czasu majaczyły mu przed oczyma zegary, manometry, liczniki. Wtedy
próbował uświadomić sobie ich znaczenie i nagle budził się z odrętwienia: leciał! Prowadził maszynę!
Był odpowiedzialny nie tylko za własne życie!
To otrzeźwiało go na chwilę. Rozumiał przecież całą grozę tej swojej słabości i postanawiał, że nie
ulegnie, że dotrwa do końca.
Ale już po kilku minutach powieki ciążyły mu jak ołowiane, a w chwile później znów przyłapywał się
na granicy snu.
Wreszcie po jednym z takich ocknięć zdecydował się powiedzieć o tym Gonarowi. Spojrzał na niego
i nagle zrozumiał rzecz najdziwniejszą, nad którą nie zastanawiał się dotąd - zdumiewający fakt, iż
maszyna zachowuje stale właściwy kurs i poziom lotu, podczas gdy on sam traci świadomość, co się
z nią dzieje.
Pułkownik lewą ręką trzymał uchwyt steru. Jego energiczna twarz miała wyraz napiętej, stanowczej
woli. Tylko od czasu do czasu kąciki ust drgały mu lekko, jakby skurczem bólu.
On wie! - pomyślał Suchy. - On prowadzi lichacza, nie ja...
Zrobiło mu się gorąco ze wstydu. Nie umiał znaleźć dość mocnych słów, aby potępić samego siebie.
Jak mógł do tego dopuścić?!
- Spij - powiedział Gonar, nie odrywając spojrzenia od przyrządów. - Obudzę cię, jak trzeba będzie
wylądować.
Suchy omal nie rozpłakał się z wściekłości.
- Nie będę spał! - zawołał. - Nie zasnę już ani na sekundę. Jeżeli nie uważacie mnie za ostatnią kanalię,
jeżeli nie chcecie upokorzyć i zgnębić mnie do reszty, puśćcie ster!
- No, no - uśmiechnął się pułkownik spełniając to życzenie. - Nie ma z czego robić tragedii. To
właściwie moja wina: miałem cię budzić...
IV
W pół godziny po ryzykownym lądowaniu na polowym lotnisku stacji arktycznej Wos-Taj III, załoga
samolotu lichacz-9737 spała już kamiennym snem. Gonar oświadczył, że muszą wypocząć co najmniej
przez dwanaście godzin, i były to ostatnie słowa, jakie doszły do świadomości Suchego.
Toteż gdy w jakiejś chwili zrozumiał, że ktoś przemocą ściąga go z łóżka, zbuntował się przeciw
całemu światu. Tego było już za wiele! Nie chciał o niczym wiedzieć. Każdy jego nerw, każde włókno
jego mięśni, każdy splot mózgu pożądał snu.
- Nie wstanę - mruknął. - Idźcie precz! Nie mam zamiaru...
Ale postawiono go na nogi, a lodowaty, wilgotny okład na karku wrócił mu przytomność. Wstrząsnął
się i otworzył oczy. Kierownik stacji, Guzowski, i doktor Bonin trzymali go pod ręce, żeby nie upadł.
Przed nim stał Gonar. Profesor Tokarow chodził tam i z powrotem po izbie. Łóżko, na którym
przedtem spał Misza Kozyr, było puste.
Zapytał, co się stało i która godzina.
- Minęła północ - powiedział Gonar. - Spaliśmy dwie godziny. Musimy zaraz lecieć.
Suchy patrzył na niego, nie mogąc zrozumieć znaczenia tych słów.
- Jeżeli nie zdobędziesz się na ten lot - mówił pułkownik dalej - polecę sam i...
Tokarow zatrzymał się na środku pokoju.
- Jeżeli nie wytrzymacie lotu do Moskwy, ten człowiek umrze - oświadczył gniewnie. - Nie zgodzę się
na to, żeby inspektor Gonar prowadził maszynę, mając złamaną rękę i silną gorączkę.
Suchy oprzytomniał do reszty.
- Ten człowiek? - powiedział. - To znaczy...
- Nasz człowiek - wyjaśnił Guzowski. - Nazywa się Arga.
- Ale przecież dostarczyliśmy surowicę...
Profesor rozłożył ręce.
- Gdyby nie surowica, skonałby już zapewne. Ale jego stan jest bardzo ciężki. Trzeba go natychmiast
przewieźć do kliniki. Jeżeli uda się tego dokonać w ciągu kilkunastu godzin, uratuję go.
- Rozumiem - powiedział Suchy. - Lecimy.
Wos-Taj III - Nordwik - Dudinka - Solechard - Archangielsk - Moskwa. Niespełna pięć tysięcy
kilometrów w pięciu etapach lotu. Piętnaście godzin za sterem samolotu, w ciemnościach nocy,
w burzy, na barkach wichru, w śnieżycy. Piętnaście godzin nadludzkiego wysiłku, walki z żywiołem, ze
strachem, ze śmiertelnym zmęczeniem, z własną słabością.
Nie dla zdobycia jakiegoś rekordu, oczywiście. Po prostu - dla uratowania życia człowieka!
Taki był sens tego lotu. Tak zrozumieli go ludzie biorący w nim udział oraz ci, których obowiązkiem
było decydować o działaniu olbrzymiego, skomplikowanego mechanizmu - radzieckiej sieci
komunikacji lotniczej. Takie wreszcie było prawo Związku Radzieckich Republik: troska o Człowieka.
Ratowniczy samolot lichacz-9737 wylądował w Moskwie o godzinie szesnastej. Jego załoga i dwaj
pasażerowie - profesor Tokarow i tajmyrski myśliwy Arga - na polecenie naczelnej dyrekcji Aerofłotu
zostali natychmiast przewiezieni samochodem służbowym do kliniki Akademii Medycznej.
Pułkownik Gonar nie mógł pogodzić się z tym dziwacznym postępowaniem swoich przełożonych. Miał
przecież do załatwienia mnóstwo pilnych spraw, które czekały na niego od rana dnia poprzedniego.
Wysiadając z kabiny lichacza na moskiewskim lotnisku, był przekonany, że wykonał do końca zadanie,
które opóźniło jego powrót. A oto kazano mu jeszcze tracić czas w gabinecie Tokarowa,
w oczekiwaniu na coś czy też na kogoś - licho wie po co!
Siedzieli tam we trzech, podczas gdy profesor - zapomniawszy o ich istnieniu - zajął się wyłącznie
swoim nowym pacjentem, Argą.
Gonar był zniecierpliwiony i zły. W dodatku ból w złamanym przedramieniu dokuczał mu coraz
dotkliwiej. Z irytacja spoglądał to na drzwi, za którymi przed kwadransem znikł Tokarow wraz ze swą
sekretarką czy asystentką, to na Suchego i Kozyra, którzy zasnęli natychmiast w wygodnych fotelach.
Zapalił ostatniego papierosa, zgniótł tekturowe pudełko i zaczął się rozglądać za koszem na papiery
i odpadki, gdy drzwi ostrożnie, cicho się otwarły i do gabinetu weszła owa sekretarka niosąc
niklowane pudło sterylizacyjne.
Gonar spojrzał na nią przez ramię.
- Na co my czekamy? - spytał. - Nie wiecie?
- Nie wiem - odrzekła. - Profesor mnie przysłał, żeby wam zrobić zastrzyk.
- Mnie? - zdumiał się pułkownik. - Jaki zastrzyk?!
- Uśmierzający. Boli was? - dotknęła palcem jego ramienia.
Rozgniewał się.
- Boli czy nie boli - ja nie mam czasu! - powiedział szorstko.
Wcale jej to nie zraziło. Przygotowała strzykawkę i igłę, odłamała cienką szyjkę fiolki, ściągnęła mu
z prawego ramienia bluzę, odwinęła rękaw koszuli.
- Nie chcę żadnego zastrzyku - mruczał. - Dajcie mi spokój.
Ale nie zważała na to. Nie mógł się przecież z nią mocować.
- Usiądźcie - rozkazała wskazując mu fotel za biurkiem.
Poddał się. Cóż było robić.
- Profesor przyjdzie za chwilę - powiedziała pocieszająco.
Nie poczuł nawet ukłucia igły, a gdy zabrała z powrotem swoje pudło, buteleczkę z eterem i watę,
mruknął: „Dziękuję” i zrezygnowany wyciągnął się wygodniej. Trzeba było czekać.
Nigdy później nie mógł sobie przypomnieć, jak długo to trwało. Pamiętał tylko, że ból w ramieniu
zgasł prawie natychmiast. Doznał miłego uczucia spokoju i odprężenia. Ostatnim przebłyskiem
świadomości przewinął mu się w uszach dźwięczny sygnał telefonu. Machinalnie sięgnął po
słuchawkę i - głowa opadła mu na ramię, wyciągnięte poprzez blat biurka. Usnął.
Telefon nadal dzwonił uporczywie i po chwili Natalia Aleksandrowna usłyszała ten powtarzający się
dźwięk zza drzwi sekretariatu.
Masz tobie! Zapomniałam wyłączyć - pomyślała. - Jeszcze ich pobudzi. Wstała i szybko podeszła ku
drzwiom. W tej samej chwili od strony korytarza wszedł profesor.
- No, ten człowiek będzie żył! - powiedział. - Jak on się nazywa?
- Arga - odrzekła Natalia Aleksandrowna. - Zrobiłam inspektorowi Gonarowi zastrzyk nasenny, ale nie
wyłączyłam telefonu - dodała. - Ktoś dzwoni...
Tokarow lekceważąco machnął ręką.
- Nie obudzi się, choćby mu z armat strzelali nad głową.
Wszedł do gabinetu i zdjął słuchawkę.
Zgłosił się naczelny dyrektor Aerofłotu.
- Poradziliście sobie z Gonarem?
Profesor uśmiechnął się.
- Śpi - odrzekł. - Śpią wszyscy trzej.
- No-no! - powiedział dyrektor. - To z was czarodziej. Jutro ich odwiedzę. Tylko pilnujcie, żeby wam
nie uciekli. Ten człowiek gotów wyskoczyć oknem, jak się dowie, że ma zostać u was aż trzy tygodnie.
Tokarow zapewnił go, że do tego nie dopuści. Odłożył słuchawkę i obejrzał się na swoją sekretarkę.
- -Natalio - powiedział groźnie. - Musisz to sama urządzić. Ja mam tego człowieka z Tajmyru. Jak on
się nazywa?
- Arga - odrzekła cierpliwie Natalia Aleksandrowna.
Zakopane 1951
Ilustrował i okładkę projektował JANUSZ GRABIAŃSKI Państwowe Wydawnictwo „Iskry“, Warszawa 1959 r. Nakład 30 000 + 250 egz. Wydanie drugie. Ark. wyd. 16,7. Ark druk. 19,75. Papier druk. mat. kl. V, 70 g, 61 x 86 (16). Oddano do składania w styczniu 1958 t. Druk ukończono w kwietniu 1958 r. Nr 528 A-62 Drukarnia RSW „Prasa”, Bydgoszcz, Czerwonej Armii 13