44

Ofensywa nr 4

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Studenckie Czasopismo Społeczno-Kulturalne

Citation preview

FOT. AGNIESZKA KLICZKA

OFENSYWA - listopad 2006 3

DROGI CZYTELNIKU! <<

>> Tak myślimy4 >> Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie

czyli poszukiwań kultury studenckiej ciąg dalszy - Karolina Przesmycka

6 >> Taniec z Ezopem - Żaneta Grzywacz9 >> Dusza prowincjusza - Sylwia Hejno

>> Tak sądzimy12 >> Zmarnowane możliwości, niewykorzystane szanse?

- Wojciech Maguś13 >> Iluzja wskazówki kompasu - Tomasz Abramowicz14 >> Golonka, flaki i inne przysmaki - Michał Domagalski16 >> Lublin-Dublin - Leszek Onak18 >> Tylko błękit nieba jest wszędzie taki sam

- Jakub Jakubowski

>> Tak tworzymy20 >> W poszukiwaniu złotego runa czyli o muzycznych

i promocyjnych kłopotach Lublina - Anna Fit22 >> Wernisaż - Anna Świderska24 >> Mekka melomanów - Grzegorz W. Wróblewski25 >> Bunt w aerozolu - rozmowa z Isu i Rysą, lubelskimi

writerami - Izabela Kamińska28 >> Poezja - Wojciech Sołtys

>> Tak piszemy29 >> Stopem po Europie - Kinga Nieczaja33 >> Zielony bóg - Michał Janczura 34 >> "Tobie śpiewam Lublinie" - Żaneta Grzywacz 36 >> Odpocząć od świata albo zwariować - Karolina

Przesmycka 39 >> O miasteczku - Robert Fornal40 >> Psiarze i szperacze - Paweł Słupski

>> Felieton42 >> Zróbmy sobie film - Karolina Ożdżyńska

OFENSYWAStudencki Dwumiesięcznik Społeczno-Kulturalny Adres redakcji: Studenckie Koło Medialne UMCSWydział Politologii UMCSPl. Litewski 3, 20-080 Lublinhttp://www.ofensywa.umcs.lublin.ple-mail: [email protected] naczelna: Karolina Przesmycka, tel. 509 228 170Zastępcy redaktor naczelnej: Jakub Jakubowski, Leszek OnakSekretarz redakcji: Elżbieta Pyda

Zespół redakcyjny:Publicystyka: Karolina Przesmycka ([email protected]), Literatura i teatr: Leszek Onak ([email protected]), Plastyka: Jakub Jakubowski ([email protected]), Aktualności: Elżbieta Pyda ([email protected]), Michał Domagalski ([email protected]

Współpraca: Ł. Libiszewski, K. Herdyński, S. Sękowski, A. Szczyglewska, A. Kliczka, J. Jakubowska, A. Świderska, M. Mierzejewski, A. Lemieszek, A. Darmochwał,M. Skrzyński, B. Panek, A. Delor, Z. Szulc, M. Tomaszewska.

Łamanie i skład: Jakub Jakubowski

Opieka nad projektem: red. Franciszek Piątkowski

Druk i oprawa: "Rapida" s.c., 20-306 Lublin, ul. Firlejowska 32Redakcja miesięcznika OFENSYWA nie ingeruje w poglądy autorów i zastrzega sobie prawo do skracania tekstów

OFENSYWANUMER 3(4) listopad 2006 Pociąg do Lublina przez

Wrocław, Dublin, Potenzę, Nowy Jork, Amsterdam, Ka-

zimierz Dolny i Siedliszcze podjechał na peron czwarty. Zapraszamy w po-dróż przez prowincję. Tę znaną z ma-py i tę mentalną.

Wyjedziemy spod Chatki Żaka, skąd zaczerpniemy trochę kultury. Następnie, z przystanku MPK przy Lipowej, zabie-rzemy Żanetę Grzywacz, biorącą właśnie udział w misterium codzienności. Tak jak trudno czasem odróżnić życie od te-atru, tak, niekiedy, ciężko znaleźć różnicę między dziwakiem i geniuszem. Dlacze-go - wyjaśni Sylwia Hejno. Potem przej-rzymy się w wypolerowanych szybach FSO i wybierzemy się do Wrocławia. Po wyczerpującym zwiedzaniu, Michał Do-magalski zabierze nas na golonkę z piero-gami. Następnie udamy się na Półwysep Apeniński, skąd cudem wyślizgniemy się neapolitańskiej mafii. Z ziemi włoskiej do Polski ściągnie nas na chwilę Anna Fit. Jako że podróży pociągami nie lubi, wprowadzi nas tylko w muzyczne kli-maty i wyprawi do Nowego Jorku, gdzie, ze słuchawkami w uszach, będzie już na nas czekał Grzegorz Wróblewski. Ani się spostrzeżemy, a pokryty milionami kolorowych farb Brooklyn zamieni się w Europę, pomalowaną kunsztownie przez dwóch studentów Wydziału Ar-tystycznego UMCS. Stąd już tylko krok do Amsterdamu – wolnego miasta. Tam Kinga Nieczaja postawi nam skręta i dwa heinekeny. Ściskając w ręku czwarty nu-mer Ofensywy będziemy patrzeć, jak wszystko zostaje w tyle... Nie wszystkim jednak wyjdzie to na dobre... W drodze powrotnej odwiedzimy między innymi majaczący wśród jesiennych mgieł Kazi-mierz Dolny. Naszą podróż zakończymy pośród szczekających psów i wyjących alarmów samochodowych w pewnym uroczym zakątku Lublina. I zrobimy so-bie film.

Na stronie internetowej naszego biu-ra podróży reporterskich i nie tylko (http://www.ofensywa.umcs.lublin.pl), udostępniliśmy formularz zamawiania Ofensywy. Dzięki niemu, Ofensywę będą mogły teraz otrzymać wszystkie zainteresowane osoby (unikniemy sy-tuacji, gdy ktoś chciał dostać egzem-plarz, ale zabrakło nakładu). Już teraz można zamówić kolejny numer!

Tymczasem życzymy miłej podróży w przestrzeni - następna będzie w cza-sie...

DziękujemyProf. dr. hab. Stanisławowi Michałowskiemu, dziekanowi Wydziału Politologii UMCS, prof. dr. hab. Henrykowi Gmiterkowi, dziekanowi Wydziału Humanisty-cznego UMCS, prof. dr. hab. Krzysztofowi Stępnikowi, kierownikowi Zakładu Dziennikarstwa Wydziału Humanistycznego UMCS i Samorządowi Studentów UMCS za sfinansowanie wydania dotychczasowych numerów “Ofensywy”.

OFENSYWA - listopad 20064

Zadziwiająca jest ilość publi-kacji poświęconych (upadłej ponoć) kulturze studenckiej.

W ciągu ostatnich lat temat ten regular-nie powraca na łamach prasy (nie tylko studenckiej) i w opracowaniach nauko-

wych. Rzadko kiedy martwemu zjawi-sku poświęca się tyle uwagi. I rzadko kiedy obserwacje rozsianych po całej Polsce autorów są tak zbieżne i – jedno-cześnie – tak mało konstruktywne.

Wszystko i nic

Należy zacząć od tego, że wszyscy narzekają. Że stu-dentów ogarnął marazm,

lenistwo, bezideowości. Od razu rzuca-ją się jednak w oczy różnice w podejściu do problemu. Autorom, należącym do starszych pokoleń, marzy się renesans popularności wszelkich festiwali piosen-ki studenckiej, FAM i innych tego typu imprez, które w czasach ich młodości utożsamiano z enigmatycznym poję-ciem kultury studenckiej. W znakomitej większości życzeniom tym towarzyszy grad oskarżeń i pretensji pod adresem dzisiejszych studentów o zagubienie akademickich tradycji kulturalnych. Takie głosy można odnaleźć w artykule Joanny Gizy-Stępień („Dlaczego kul-tura studencka?”; „Forum Akademic-

kie”, nr 1/1999), która zbadała jej stan w Szczecinie.

Młodzi autorzy natomiast, choć rów-nież zdają sobie sprawę z nikłej kondy-cji kultury studenckiej (a nawet z bez-zasadności używania tego terminu),

podchodzą do sprawy bardziej opty-mistycznie i, co jakiś czas, wypuszcza-ją się na poszukiwania owego zjawiska w meandry współczesnego życia akade-mickiego. Tak właśnie uczyniły autorki artykułu pod znamiennym tytułem „W poszukiwaniu kultury studenc-kiej”, jaki ukazał się w czerwcowym „Spinaczu”. Tekst jest ciekawy, pełen celnych obserwacji, a także odpowiedzi na pytania o definicję tego zjawiska. Po-czątkowo autorki wydają się dochodzić do wniosku, że, wyżej wspomniane, to takie swoiste „wszystko i nic” (bo im więcej studentów, tym większa różno-rodność gustów i oczekiwań). Z demo-graficznego punktu widzenia zapewne tak jest, jednak kultura to z pewnością coś więcej niż demografia. Jej poszuki-wania dobrze zacząć od historii.

Szkoła rodzenia w kisielu

Samego pojęcia „kultura stu-dencka” oficjalnie i z hono-rami zaczęto używać po 1956

roku, kiedy do władzy doszedł Włady-

sław Gomułka. Wtedy to towarzysze, obywatele i lud pracujący stolicy po raz pierwszy usłyszeli również o kulturze chłopskiej, robotniczej i inteligenckiej. Nie oznaczało to jednak, że zjawiska te dopiero co się narodziły, a wcześniej nie

istniały. Począwszy od sięgających śre-dniowiecza juwenaliów, skończywszy na działalności dziewiętnastowiecznych i międzywojennych korporacji akade-mickich (o których będziemy jeszcze pisać). Lata PRLu kojarzą się natomiast z kulturą serwowaną przez organizacje typu ZSP, lub wszelkiego rodzaju nieza-leżne (antysystemowe) studenckie ini-cjatywy twórcze. Zapoznając się głębiej z historią kultury studenckiej, wcale nie jest trudno to zjawisko zdefiniować. I nie trzeba się przy tym odwoływać do socjologów, antropologów, psychologów czy filozofów. Kultura studencka to ogół działań o charakterze artystycz-nym (również naukowym), charakte-rystycznych dla studentów jako wyod-rębnionej grupy społecznej. Bez cienia wątpliwości nie będą więc kulturą stu-dencką wymienione w „Spinaczu” (i nie tylko) dyskoteki, bale charytatywne, akcje krwiodawstwa, koncerty gwiazd polskiej sceny muzycznej, wszelkie „clubbingi”, a już z całą pewnością nie będzie kulturą studencką szkoła rodze-nia. Co najbardziej bolesne, z kulturą

„Zapoznając się głębiej z historią kultury studenckiej, wcale nie jest trudno to zjawisko zdefiniować.”

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wieczyli poszukiwań kultury studenckiej ciąg dalszy

>> TAK MYŚLIMY

OFENSYWA - listopad 2006 5

TAK MYŚLIMY <<

studencką coraz mniej wspólnego mają też najważniejsze kulturalne wydarze-nia akademickie, popularnie zwane ju-wenaliami.

Żeby nie być posądzoną o nadmierne malkontenctwo, oddam głos Grzego-rzowi Filipowi, który w dość ostry, ale bardzo rzeczowy sposób odniósł się do juwenaliów w jednym z numerów „Fo-rum Akademickiego” („Juwenalia, czyli piwo i kiełbaski”, nr 7-8/2002): Na dzi-siejszych juwenaliach dominują poka-zy: kulturystów, samolotów, koni, walk rycerskich i wschodnich, aerobiku. Od-biorcę traktuje się wyłącznie jak gapia. Dalej idą konkursy. Medycy z Gdańska ścigają się na łóżkach szpitalnych i urzą-dzają biegi przełajowe z pacjentem na noszach, politechnicy z Łodzi naciągają prezerwatywy na głowę i wydają z sie-bie najgłośniejszy krzyk, wrocławianie proponują bieg golasów i walkę w ki-sielu. [...] Oprócz pokazów i konkursów mamy jeszcze dyskoteki, mecze, koncer-ty gwiazd estrady i telewizji [...]. Atrak-cję stanowi Lew Starowicz. Zaprasza się Dariusza Szpakowskiego czy Roberta

Makłowicza. Program niektórych juwe-naliów wygląda jak program TV. Brak tylko dziennika i pogody – pisze. I da-lej: W programach juwenaliów nie wy-mienia się nazw studenckich zespołów muzycznych czy teatralnych, podczas gdy drobiazgowo wylicza się nazwiska gwiazd pop.[...] Gdyby imprezy te robio-no dla młodzieży z zasadniczych szkół zawodowych, mogłyby one wyglądać tak samo. Juwenalia nabrały charakteru fe-stynu ludowego z piwem i kiełbaskami. Cytaty te są tak trafne, że właściwie nie wymagają komentarza. Znakomita większość imprez juwenaliowych (choć oczywiście są wyjątki), przypomina bardziej tanią rozrywkę niż to, co zwy-kliśmy określać mianem kultury.

Kwadratura koła

Wydaje mi się, że autorki artykułu ze „Spinacza” popełniły błąd me-

todologiczny. Z pytaniami o kulturę studencką powinny najpierw udać się do osób na co dzień stykających się

z, i zainteresowanych kulturą, czyli studentów kierunków artystycznych, kulturoznawstwa czy polonistyki. To wśród nich bowiem rodzą się zwykle nowe inicjatywy, a samorządy uczel-niane mają trochę inne zadania. Dzia-łacze samorządów to na ogół MENE-DŻEROWIE, a nie ANIMATORZY i to prawdopodobnie z tego wynika prawidłowość, że ambitniejsze inicja-tywy kulturalne powstają na niższych szczeblach (koła naukowe/zaintereso-wań, nieformalne grupy artystyczne). Z kołami naukowymi też bywa jednak różnie. Na UMCS działa ponad siedem-dziesiąt kół naukowych. Rzadko które są aktywne. I nie jest to wina studentów, rzekomo leniwych i nie chcących się do tych organizacji zapisywać. Jest to bar-dzo często wina samych organizatorów, zachęcających do aktywności radosną formułką: Masz pomysły na działal-ność naszego koła? Przyjdź na spotka-nie!, co w domyśle oznacza, że my już pomysłów nie mamy, a bywa również: ale władzy nie oddamy (Potwierdzają się tu spostrzeżenia, cytowanego w ar-

tykule Joanny Gizy-Stępień, psychologa M. J. Kaweckiego, że między dzisiej-szymi studentami mniej jest, niestety, ducha solidarności, więcej natomiast rywalizacji i zatomizowania. Widać to szczególnie na UMCS.). Studentowi trzeba coś zaproponować, zapalić go i zarazić entuzjazmem. Jak mawia mój kolega, w życiu nic nie trzeba, a wszyst-ko można, więc czy jest sens robienia czegoś, co nie przynosi rezultatów i nie sprawia satysfakcji (a przykładów ta-kich na pęczki)? Żeby tylko utrzymać się na przysłowiowym stołku? Przecież zawsze można go zmienić na inny...

Brakujące ogniwo

Kolejna postać z artykułu Gi-zy-Stępień, kierownik jed-nego ze szczecińskich cen-

trów kultury, odpowiedzialnością za stan kultury studenckiej obarcza kluby studenckie. Szczególnie te prywatne, bo, jak twierdzi, charakter ich zależy od sentymentu prowadzącego. Przepra-szam, a czy państwowe uczelnie wyższe

wystarczająco dociekliwie interesują się tym, na co idą ich pieniądze? Myślę, że problem leży nie tylko po stronie insty-tucji, ale również ludzi. Jest to kwestia małej otwartości na młodzież pracowni-ków naukowych [...] Kiedyś sama sytu-acja społeczno-polityczna umożliwiała dialog pokoleniowy, a co dzisiaj może łączyć, niezależnie od wieku i statusu społeczno-zawodowego? Tylko pasje i problemy – twierdzi w tekście szcze-cińskiej literaturoznawczyni Dariusz Baranik, członek ZSP. Niestety, dużo w tym prawdy.

Z komunikacją na linii władze uczelni – studenci, bywa róż-nie i na lubelskich uczelniach

(choć, całe szczęście, zdarzają się wyjąt-ki). Myślę, że dosyć wyraźnie zwróciła na ten problem uwagę sprawa klubu „5 element”, który, jako miejsce odwiedza-ne głównie przez lokalnych opryszków, a nie studentów, funkcjonował sobie spokojnie całymi latami w budynku Akademickiego Centrum Kultury (!). Nie chciałabym już wracać do owych nieszczęsnych koszulek, ogłaszających

światu, czego to nie robił, albo kim to nie jest ich właściciel, ale afera ta również bezlitośnie obnażyła ów brak wewnętrznej komunikacji. Jeżeli już studenta nie stać na zorganizowanie czegoś z własnych środków (choć, jak się bardzo chce, to można – są na to dowody) i, w związku z tym, doi pań-stwową (!) uczelnię, to czy normalne jest, aby uczelnia nie interesowała się przeznaczeniem tych pieniędzy? Czy pan rektor Politechniki Łódzkiej choć przez moment zainteresował się tym, co będą wkładali na głowę jego studen-ci? Ich kolegom, uczestniczącym w im-prezie w charakterze widowni, było to pewnie całkiem obojętne, ale myślę, że panu rektorowi, mimo wszystko, nie powinno.

Perspektywy

Skoro nie dyskoteki, klubo-we podrygiwania i koncerty gwiazd popu - to co można,

nie teoretyzując, uznać za kulturę stu-dencką? Po długich poszukiwaniach

RYS. A

DA

M DELO

R

OFENSYWA - listopad 20066

>> TAK MYŚLIMY

publicystki „Spinacza” znalazły odpo-wiedź: Daje się zaobserwować fakt, że paradoksalnie coraz modniejsza staje się niszowość. Studenci chętnie biorą udział w >>innych<< imprezach, chcą chodzić do miejsc, gdzie można nie tyl-ko pogimnastykować się przy techno, ale spotkać ciekawych ludzi, posłuchać, zobaczyć, pomyśleć. Wbrew pozorom, wcale nie jest to takie paradoksal-ne. Jak pisze Grzegorz Filip: Kultura studencka była dotąd zaprzeczeniem masowości. Smak i wartość tej kultury polegały na jej inności, osobności. [...] Siłą tego nurtu był fakt, że kultura stu-dencka sytuowała się na przeciwległym biegunie w stosunku do tego, co oficjal-ne, popularne, masowe, modne. Gdy stado pędziło w jedną stronę, twórcy studenccy zwracali się w przeciwną. Na tym polegała atrakcyjność ich działań, będących alternatywą nudy zużytych treści i konwencji. Jak jest dziś? Czy nie ma czego kontestować, czy też postawa taka nie wydaje się atrakcyjna? W arty-kule Gizy-Stępień, w podobnym tonie wypowiada się Zygmunt Duczyński,

działacz kulturalny i psychoterapeuta: Nie powinniśmy zastanawiać się nad kulturą studencką, lecz nad kontrkul-turą, kulturą alternatywną i różnymi formami czynnej działalności kultu-rotwórczej. Bo istotne są tylko dzia-łania wchodzące w konflikt z ludźmi i ich dynamika. Kontrkultura ta może wyrażać się w różnych formach - po-ważnych i prześmiewczych. Filip pisze np. o „toruńskich wyborach najgorzej ubranego studenta”, które odebrał jako parodię telewizyjnych show, ale oczy-wiście pole do popisu mają tu głównie wszelkiego rodzaju kabarety.

Tekturowe przestrzeniedla ducha

Kolejnym problemem jest istnienie ośrodków, w któ-rych kultura studencka

mogłaby się rozwijać. Autorki tekstu zamieszczonego w „Spinaczu” dość katastroficznie stwierdzają, że „zostaje tylko Chatka Żaka i Centrum Kultu-ry”. Drogie koleżanki – bez przesady. Z ośrodków „oficjalnych” można tutaj

jeszcze dorzucić choćby Młodzieżo-wy Dom Kultury na Bernardyńskiej, ale jest w Lublinie kilka dziwnych miejsc, w których studenckie życie kulturalne powoli się zadomawia. Dość wspomnieć lokal „CaxMafe”, gdzie odbywają się wieczorki poetyc-kie i koncerty bluesowo-jazzowe, czy dobrze zapowiadającą się Przestrzeń Działań Twórczych „Tektura”. Autorki piszą też, że wzrasta zapotrzebowanie na miejsca, w których obecna jest prze-strzeń dla ducha, zaraz potem pyta-jąc, dlaczego największa sala „Chatki Żaka” tak często świeci pustkami. To jak to w końcu jest z tym zapotrzebo-waniem – jest, czy go nie ma? Dlaczego „Chatka Żaka” świeci pustkami, kiedy np. Centrum Kultury jest zatłoczone podczas świetnej imprezy, jaką są „Ko-ziołki Poetyckie”, śmiem się domyślać. Jednak śmiem również wierzyć, że bę-dzie lepiej i życzyć powodzenia.

Ciekawym pomysłem było także otwarcie lokalu „Student Club”, powo-łanego do życia przez Fundację UMCS, w miejsce dawnej „Dziekanki”. Na

uroczystym otwarciu obecne były wła-dze uczelni, odbył się wernisaż prac plastycznych oraz koncert grupy jazzo-wej, składającej się ze studentów Wy-działu Artystycznego. Przez cały okres istnienia goście wpuszczani byli tylko za okazaniem legitymacji studenckiej. Niestety lokal przetrwał jedynie kilka miesięcy i skończył ostatecznie jako nieco bardziej wyrafinowana pijalnia piwa. Osobiście mam jednak nadzieję, że dojdzie do reaktywacji.

Jak kończą się nasze poszukiwania? Kultura studencka odnaleziona. Żyje, ale jak będzie się miała, zależy od Cie-bie, drogi studencie! Nie śpij!!! – koń-czą swój tekst Agnieszka Sołoń i Ada Omielańczyk. Chciałoby się rzec: żyje, ale co to za życie. Siedzi gdzieś w kącie opuszczona i tylko patrzy jak jej imie-niem nazywa się Dariusza Szpakow-skiego, szkoły rodzenia i bicie rekor-du w piciu piwa na czas. Ale dobrze, że przynajmniej zaczęliśmy o niej roz-mawiać, także tutaj, w Lublinie. Mam nadzieję, że na dobry początek

Karolina Przesmycka

WIĘC tak: nastrój mam kiepski, zatem nie będzie różowo. Żadnych anegdotek, dowcipnych wtrętów- przynajmniej na razie. Nie czepiaj się też, że zaczęłam od „więc”. Tak mi się podobało- to wola autora. Wystę-pujesz w roli wirtualnego czytelnika, kształtowanego według rojeń zdro-wych, nieetycznych, cynamonowych. Skoro już wiesz, zapraszam…

Kilka miesięcy temu - obra-zek: siedzę na przystanku, autobus nie przyjeżdża.

Nie, to nie będzie pamflet na MPK. Tak więc rozkoszuję się urokiem ulicy Lipowej, wdychając przy tym radość przemykających wokół mnie zgarbio-nych postaci, którym już od godzin porannych naznaczono ciężkie zada-nie. Bądź człowiekiem - weź na siebie to, co jest wymagane od rzeczonego gatunku; bliższe wskazówki znaj-dziesz na www.homosapiens.pl. Ta ich euforia perli się dookoła, zyskując prawie namacalną postać Widma Niechęci i Goryczy. Dociera do mych ust, zaczyna zgrzytać o zęby, zwal-niając dźwignię podtrzymującą jakiś niewyraźny uśmiech, a raczej grymas kilku wybrakowanych już mięśni. Tak, to chyba zniechęcenie - do tego, co nieprzekładalne na niezdrowy rozum.

Po jakiś 20 minutach moje sie-dzenie nie jest już czekaniem. Jedno oko tu, druga ręka tam…, a świa-

RYS

. AD

AM

DEL

OR

OFENSYWA - listopad 2006 7

TAK MYŚLIMY <<

tło pachnie jakoś nieprzyjemnie… To, co następuje później, to raczej ob-dookolna-serwacja. Wiem, nie ma kolorowego płótna z różowymi obłoczkami i zielonymi drzewkami w roli umilającej spektakl dekoracji, ale jest ulica Lipowa w klasycznym stylu „Polski zawsze tej samej”; są samochody z wymarzonego Zacho-

du, z wesołym dymem z rur wyde-chowych- czyż nie przywodzi on na myśl np. sielskich chwil spędzonych nad jakimś ogniskiem? Nie? Jak to, przecież wszystkie firmy i koncerny tak się starają, żeby było radośnie i rodzinnie… Są jeszcze - dla niedo-informowanych - obdrapane budyn-ki, ale przecież to ulica z tradycjami. Tam, gdzie zapisze się duch czasu, my - wierni pamięci cieniów - nie przywykliśmy narzekać; akceptujemy zatem odpadający tynk.

Plastikowa ławka jest brudna i nie-

wygodna - skoro jednak to przezna-czono na przestrzeń dla widowni… Przydałyby się wyściełane fotele, kukło-ludzie zapakowani w eleganc-kie stroje, ciepła barwa światła lamp i cała ta pompatyczna atmosfera sal teatralnych, żeby było jak należy.

A może jednak nie? Gdyby raz świat na opak? Przechodzi Ezop lub

Sowizdrzał i wciągają wszechrzeczy w szaleńczy karnawałowy taniec, gdzie nie wiadomo kto jest królem, kto żebrakiem - lub kto jest posłem, kto szarym urzędnikiem, kto studen-tem, kto dziekanem… Zamykamy oczy i - rzecz niesamowita - świat jest poukładany, staje się przestrzenią, w której się odnajdujemy. Tak, ale to tylko tak- na opak.

A wokół mnie fruwa babie lato… Albo nie, to nie ta pora - wymyśl sam.

Póki co, moja pozycja na plastiko-wym panteonie nie ulega zmianie.

Cały świat jest teatrem; błyskotliwa myśl starożytnych krystalizuje się nabierając chmurno-realnych, w wy-daniu lubelskim, kształtów. Chwi-lowo staję się więc obserwatorem, nie uczestnikiem, theatrum mundi. [ Wiem, rzecz jest wątpliwa, ale tere - fere]. Podjeżdżają autobusy, wysia-dają aktorzy.

Dwaj panowie jako postacie chcące uciec w inną rzeczywistość - biletem ma być tani trunek i żałosny wygląd. Odgrywane są również role kilku gimnazjalistek, w spodniach wiado-mego kroju, z kiepskim makijażem. Pod koniec którejś ze scen pojawia się matka z małym synkiem. Dobrze, że w teatrze grają również dzieci - do ich szczerości nie mam zastrzeżeń. Szczerość w teatrze? A gdzie - w ży-ciu?

Nadal siedzę sama, na spektakl nie przyszedł nikt więcej - nie ma z kim

IL. AN

NA D

ARM

OC

HW

IL. AN

NA D

ARM

OC

HW

OFENSYWA - listopad 20068

>> TAK MYŚLIMY

wymienić uwag o reżyserii czy dialo-gach. Bo te są całkiem ciekawe:

- K… Wiesiek co ty p…- Odp… się ode mnie. Ch… mnie

k… p…Czy w czasach Bogusławskiego nie

mieli tak ciekawego słownika? Teatr oświeconych oświecałby i nas.

Kolejne odsłony stają się podobne. Podjeżdża pojazd komunikacji miejskiej,

odsłania się kotara, wyłaniają się następni aktorzy, istoty, którym dane jest lawirowanie między chaosem i kosmosem. [Ja też nie wiem, gdzie przebiega granica i pewnie nigdy się nie dowiem. Trzeba było zdawać do szkoły teatralnej…]. Z czasem ich charakteryzacja wykazuje tendencję „swojski, bo taki sam jak ty”. Raczej kobiety, wiek około 60 - 75, berety, palta, zamyślenie lub szepty do siebie samych, bo pamiętamy o zasadzie „nie mów drugiemu co w Tobie miłe”. W rękach reklamówki; przebijają zni-cze i sztuczne kwiaty. Te są białe, żół-te, różowe, a nawet niebieskie. Chcesz pobawić się w symbolikę barw? Entli-czek, pentliczek- na ciebie…

Wszystkie postacie ze swymi re-kwizytami przesuwają się w jednym kierunku - za przystanek; przepra-szam - za widownię. W średniowie-czu jedną z form teatralnych były dramaty liturgiczne, publiczność przemieszczała się w ich trakcie wraz

z aktorami. Dobrze, ja też mogę się ruszyć.

Staję przed bramą. W tym miejscu przydałby się cytat z Dantego, ale akurat nie mam go pod ręką. Cza-sem, wchodząc w kolejny obszar, nasz punkt widzenia może drastycznie

ulec zmianie. Myśli mają już inny szyk, zadziwiająco szybko potrafią się przegrupować - jak batalion młodych chłopców z karabinami… Przepra-szam, to przez ten zapach drzew i grobów - ale już nie będzie o broni.

Miejsce, do którego przyszłam w „procesji dramatycznej” samo za-czyna dyktować warunki. Tu już nie ja obserwuję - to mnie ktoś dostrzega, mówi, pachnie, wygląda. Podchodzi Starszy Pan i zaczyna opowiadać ka-wał o Jasiu wracającym ze szkoły. Ma ładny garnitur i gołębie włosy, tylko dlaczego banalno-śmieszna historyj-ka nie brzmi wcale wesoło? Pomarsz-czona Pani mówi coś do swego męża, leżącego pod marmurową płytą - gaz znów podrożał, a Agusia tak rzadko ją odwiedza. Anioły znane z foto-grafii uważnie obserwują - nic nie mówią. Ale przed skrzydlatą postacią z zakrwawioną twarzą nie zanucę „kochałam cię, aniele mój, odszedłeś w dal lalalala”. Gdzieś z boku leży poeta; jego wersy, rymy i sylaby są obok/nad/wśród - ja wiem i znam, mam nadzieję, że ty też.

Liście, kamienie, piasek, pamięć, łzy, kwiaty. Żywi ludzie pośród znaków - tych sacrum i profanum, świadczących o pamięci, czasem o konwencji [to przed pierwszym jedenastego miesiąca]. Co w tej sytuacji jest życiem, co teatrem? Jeśli wchodzisz w ten układ zaczynasz

czuć i poruszać, już nie stoisz obok, nie obserwujesz. I dobrze. Dotknij, powiedz, powąchaj - bo taka jest nasza rola…

Widzisz, wcale nie było różowo…

Żaneta Grzywacz

IL. A

NN

A D

ARM

OC

HW

OFENSYWA - listopad 2006 9

TAK MYŚLIMY <<

Człowiek, któremu za ciasno

Zjawisko ciasnoty na ogół ko-jarzy się z pomieszczeniami. Jest w tym pewna słuszność,

jeśliby przyjąć, że świat jest pomiesz-czeniem na społeczeństwa, społeczeń-

stwa – na domy i osiedla ludzkie, domy – na ludzi, a ludzie - ich ciała

i psychospołeczne uwarunkowa-nia - są pomieszczeniem dla ich chęci, zdolności i możliwości.

Ciasnota na ostatnim szcze-blu - chyba najważniejszym, bo najbardziej pierwotnym i najbliższym - ma miej-sce wtedy, gdy możliwo-ści, z różnych względów, ograniczają zdolności, odbierają chęci. Pod tym względem nie ma absolut-

nej wolności. Tak się rodzi człowiek, któremu za ciasno

w sobie.

Niechcący zadep-tać mrówkę to niewiele, a dla

niej – wszystko. Relatywność postrzegania tego, co napoty-

kamy, nie umniejsza jednak ani tych rzeczy, ani nas samych. Ale zdarza się, że bywa wstydliwa. I ten wstyd właśnie, który cichaczem drapie, gdy chwalebne do tej pory „wszystko” obraca się w krę-pujące „nic”, jest taki jakby nie na miej-scu - coś wielkiego wypiera coś małego, przy czym małe równa się mało warto-ściowe. Pod naporem wstydu przeczy-my więc temu, co nas pociągało, odże-gnujemy się od tego, co nas zachwycało. Zastępujemy tradycję ducha nową tra-dycją bez ducha, twierdząc, że rzeczy wielkie są naszym nieodłącznym to-warzyszem od zawsze. Czy na pewno wielkie? I czyja to zasługa? Człowiek, który sam - na przekór swoim ograni-czeniom i na swoje podobieństwo - nie stworzy tego, co będzie dla niego cen-ne, nie będzie rozumiał co ceni; będzie bezmyślnie zachwycał się tym, co do

niego nie należy. Tak rodzi się człowiek ciasny w ogóle – który nie rozumie isto-ty tego, co człowieka przyciska i sądzi, że to świat jest dla niego za mały.

Maleńkość świata

Człowiek, któremu za ciasno w sobie - jest ciągle w ruchu. Pociąga go to, co niezna-

ne w nim samym i uważa, że to, co za sobą zostawia - w miarę, gdy się w so-bie zagłębia - jest zaledwie setną częścią drogi. Jest to pewnym więzieniem; głód poszukiwań, wewnętrzny imperatyw aby pokonywać swoje ograniczenia, wyznaczają mu sens życia. Nie jest to jednak złe więzienie, skoro każdy w sobie jakieś ma: wiąże się natomiast z ogromną wewnętrzną siłą. Świat staje się maleńki, ponieważ w każdym miej-scu jest milcząco podobny: naznaczony potrzebą poszukiwań wciąż tego same-go.

Maleńkie, czyli takie, które można schować w dłoni i mieć na własność, tylko dla siebie. Zobaczyć swoją ma-leńkość gdzie indziej, to stać się więk-szym, odkryć coś, co oglądane przez innych ludzi będzie na swój sposób dla nich niedostępne, a dla tej jednej osoby - wyjątkowe.

Toulouse-Lautrec przelewał swój groteskowy sposób wi-dzenia świata na modeli. Jego

malarstwo wzbudza mieszane uczucia, może się tak samo podobać jak i nie podobać. Sam zresztą twierdził, że nie potrafi i nie lubi malować „ładnie”. Ale po cóż miał „ładnie” malować, skoro jego świat „ładny” nie był? Zapełniały go w większości modelki, przeważnie tancerki lub prostytutki, panie w roz-chełstanych spódnicach, chwiejące się, za mocno pomalowane, o mętnym spojrzeniu z cieniem przepitego zeza, spod „spełzłoróżowej” powieki. Ni to demoniczne, ni komiczne. Sceneriami były paryskie kawiarnie, kluby, domy publiczne, cyrki…Wszystkie obrazy są

IL. AN

NA Ś

WID

ERSKA

OFENSYWA - listopad 200610

>> TAK MYŚLIMY

naznaczone niedookreśloną brzydo-tą i zepsuciem pod pozorem tętniącej życiem zabawy. I ogromnym, niemoż-liwym do zlokalizowania smutkiem. Takie to było więzienie, podążające za swoim panem, gdzie by się nie ruszył. A więzienie zawsze ciśnie.

Hrabia Marie Raymond de Toulouse--Lautrec-Montfa wzbudzał takie uczu-cia, jakie w niektórych wzbudzają jego dzieła: pewnego niesmaku. Z pięknego chłopca, ulubieńca rodziny, wyrósł na karła z nieproporcjonalnym tułowiem, kruchymi nóżkami i olbrzymimi, śli-niącymi się wargami. Dla ucha także był nieprzyjemny, ponieważ straszli-wie seplenił. Jego zachowanie dopeł-niało aparycji – pił na umór, co z cza-sem doprowadziło go do zamkniętego zakładu i stale odwiedzał kamienice pod powiększonym numerem (a w tej, w której aktualnie przebywał, orga-nizował sobie pracownię). Mógł, być może, starać się chociaż, żeby zamiast być wstrętnym błaznem (dowcip także miał ciężki i nieprzyjemny) za to z pa-sją - być uzdolnionym kaleką, ale nie zmieniłoby to sytuacji zasadniczej: do-dawszy dobrotliwe pobłażanie otocze-nia, byłby tak samo zamknięty w swo-jej maleńkości - wielki duch uwięziony w okropnym, zgniecionym ciele.

Peryferie życia

Obserwator i poszukiwacz za-wsze znajduje się na obrze-żach tego, w czym uczest-

niczy; jest zbyt wstydliwy w gruncie rzeczy, aby było inaczej. Nawet jeżeli jest najgłośniejszą, najbarwniejszą oso-bą z zebranych, świadomość podsuwa mu jego ograniczenia, co sprawia, że się wycofuje; dlatego wiele drzwi zawsze będzie dla niego zamkniętych. Ale dzięki temu te, które pozostają otwarte, będą otwarte szerzej.

Lautrec żył więc w maleńkiej mie-ścinie o nazwie Paryż. Ale cóż to była za mieścina! Pulsująca muzyką i kaba-retowymi śpiewami, opływająca kok-tajlami, zabarwiona nerwową miłością i smutkiem, udeptana nogami tance-rek… W środku burzy słabo ją widać, całość wyłania się dopiero z pewnego oddalenia. Za cenę tego człowiek, który odbiegnie od burzy, żeby lepiej widzieć, jest za daleko, aby być słyszalnym; może natomiast prawdziwie ocenić to, co mu stoi przed oczami i głęboko się

do tego przywiązać, tak jak Lautrec się przywiązał do tańczącego obrazu noc-nego upadku, który przecież mu towa-rzyszył tak samo w nocy, jak i w dzień. Gdyby był zmuszony do innego kąta widzenia, nic nie przełamałoby ograni-czeń, w których ugrzązł.

Uwiecznianie owych scen było więc sprawą duszy. Ce-lowe pobrzydzanie świata

było sprawą duszy. A kluczem była bli-skość w niedoli : pijany, zwiędły Paryż był duszą malarza, a odrzucone przez społeczeństwo prostytutki, wraz z ich poszczególnymi historiami i tragedia-mi – pokaleczoną rodziną, w której od-najdywał osobliwą niewinność (patrz cytat obok).

Człowiek, który jest świadomy swo-ich niemożliwości – musi, wraz z ni-mi, dźwigać wątpliwości co do własnej wartości, a jest to bolesne. Stara się wtedy koniecznie czymś zapełnić tę dziurę niezadowolenia. Może utożsa-mić się z tym, co ma wartość w oczach tych, na których mu zależy, lub, szerzej, ludzkiego ogółu. Może także starać się wybierać z otaczającego go świata to, co mu najbardziej odpowiada, w sposób sobie tylko właściwy. Taki indywidu-alizm, niewymuszony choć trudny, na-raża niekiedy na śmieszność lub potę-pienie i spycha na margines dążącej do wyjątkowości, coraz bardziej do siebie podobnej, większości. Niektóre dusze są z kolei bardzo przywiązane do swo-ich wspomnień, nawyków, ulubionych przedmiotów i nawet nie zdają sobie sprawy, że takie krążenie po peryfe-riach przyzwyczajeń może się komuś wydawać niedorzeczne. Z tej niewie-dzy czerpią komfort, bo nie dokucza to, o czym się nie wie. Powszechnie, nie-stety, niezmiernie się tę sprawę spłyca i przywiązanie bywa kojarzone z ogra-niczeniem. A przecież, w zależności od osoby, nawet najśmieszniejsze, maleń-kie strachy nie muszą niczego umniej-szać, ani nikomu uchybiać.

Dusza naiwna

Gdy członkowie prymityw-nego plemienia boją

się poddać fotografowaniu, wzbudzają śmiech. Ale, czy to samo byłoby w iden-tyczny sposób zabawne u Balzaka?

Balzak czuł lęk przed obiektywem. Według Susan Sontag, która przytacza relację fotografa-portrecisty, Nadara,

„Beniaminek tych pań rządzi tu, jak rządził przy ulicy d’Amboise. Gdziekolwiek jest, przy stole, w salonie, w pokojach, wszędzie jest u siebie. Tu, za zamkniętymi okiennicami, Lautrec staje się panem Henrykiem, Malarzem – lub Dzbankiem – władcą zbiorowiska kobiet. Przy nim „łakomie jedzą, te, co lubią popić piją, te, co lubią się śmiać chichoczą”. Za każdym razem zjawia się z olbrzymimi bukietami, a uszczęśliwione wybranki z dziecinną radością przystrajają nimi swe poko-je.(.....)

A tym kobietom przygląda się jak śpią, wpatruje się w ich twarze, to smutne, to znowu rozświetlone nie wiedzieć jakim marzeniem sennym o dzieciństwie dalekim i utra-conym. Dziewczęta, które zachowałyście jeszcze wygląd dziewczęcy i kobiety już znu-żone – powieki, usta posinia-łe, ciała przedwcześnie zużyte – z jakąż miłością spogląda na was Lautrec! Czyż nie jesteście jego siostrami i czy wybiera się własne życie?

W tonach łagodnych, cie-płych, liliowatym, bladoróżo-wym, spełzłoróżowym maluje Lautrec duże Płótno w którym streści swe obserwacje : salon przy ulicy des Moulens z jego olbrzymią kanapą, czekające kobiety... W pokoju, w któ-rego głębi widnieją grube żłobkowate kolumny, po-staci rzekłbyś, zastygłe poza czasem, jakby pod zaklęciem czarnoksiężnika, w jakimś nierzeczywistym pałacu.”

[Henri Perruchot „Toulouse- Lautrec”]

OFENSYWA - listopad 2006 11

TAK MYŚLIMY <<

Balzak obawiał się, że zrobienie czło-wiekowi zdjęcia obdziera go z jednego z „duchopodobnych obrazów”; nie da się bowiem zmaterializować tego, co niematerialne. Pewna fotograficzność przebija jednak z samych opisów (także postaci) u Balzaka; był przecież realistą. Być może zatem nie należy fotografo-wać żywego człowieka, ponieważ o ile „fotografowanie” wymyślonej postaci ją wzbogaca, o tyle prawdziwą - okra-da. Ważna jest też rola twórcy: czy coś tworzę, czy też coś zabieram. Być może dosłowność obrazu jest rabunkiem na ludzkiej wyobraźni. Wyobraźnia nie po-trzebuje przecież dosłowności, dosłow-ność wręcz ją zabija. Bez pewnego pola niedopowiedzenia, gdzie może kryć się wszystko, czeka tylko wiadoma nuda. Tak jak wymyślna oryginalność, która jest jak uderzenie pięścią w twarz.

Taka dusza potrzebuje więc skrycie emanować, nadawać czynnie kształt temu co ją otacza, a postawienie muru dosłowności jej to uniemożliwia. W jed-nym z listów do Eweliny Hańskiej Bal-zak napisał : „Nie ma nic egoistycznego w moim życiu, wszystkie uczucia oddaję czemuś, co nie jest mną, inaczej opuści-łaby mnie siła.” Innymi słowy: siła po-przez dawanie siły, a to, co nie jest mną - mną się wtedy troszkę staje. Jest to wyznanie duszy kochającej, sentymen-talnej, która nie lubi się fotografować, w obawie, że jej ubędzie…

Jakby na przekór sobie, Balzakowska ciasnota stoi w opozycji do Balzakow-skiej naiwności, tworząc dwa biegu-ny awansu - i degradacji: awans - na przykład - od bednarza do milionera przeciąża i zaślepionego miłością Ojca Goriot, i niewyobrażalnie tkliwą i pro-stoduszną, Eugenię Grandet („Okropna dola człowieka! Nie ma dla niego szczę-ścia, które by nie płynęło z jakiejś nie-wiedzy” - to komentarz Balzaka, gdy stary Grandet udaje, że chce pomóc ku-zynowi Karolowi, nie tracąc przy tym ani centyma, czym wzbudza wdzięcz-ność córki). Odwrócenie znaczeń jest doskonałą metodą na ukazanie tego, co istotne, bo właśnie naiwność jest istotną cechą duszy, która nie mieści się w wyznaczonej jej przestrzeni. Na-iwność jest bliską krewną prostolinij-ności, wyklucza to wszelkie oszustwa, w tym najgorsze – oszukiwanie siebie poprzez udawanie, aby siebie o swojej wielkości przekonać.

Jeżeli nawet człowiek ma naturę postrzeganą jako natura dzi-waka, jego zachowania wydają

się śmieszne i ciasne, ale jemu samemu świadomie - co ważne - odpowiadają, nie powinien się ich wyrzekać wbrew so-bie, ponieważ może zapaść na znacznie gorszy rodzaj ciasnoty: ciasnoty ducha. Wyrzekanie się tych części siebie, które stanowią o uroku człowieka jest niczym innym, niż pozbywaniem się z własnej woli „ duchopodobnych obrazów”, które sprawiają, że konkretna osoba jest uni-kalną kompozycją barw, tak różną od obrazu drugiej osoby, jak różne są obrazy Boznańskiej i Matejki.

Olga Boznańska, której często zarzu-cano monotonię smutku, tak określiła swoją twórczość: „Obrazy moje są praw-dą. Są uczciwe, pańskie, nie ma w nich małostkowości, nie ma maniery, nie ma blagi. Są ciche i żywe.” Do końca swych dni chodziła w niemodnych, bufiastych sukniach, które musiała z czasem spe-cjalnie szyć, a szczytem jej malarskiej śmiałości były dwa wstydliwe półakty. Nie wyszła za mąż, hodowała za to mnó-stwo zwierząt, miała egzemę, od której piekły ją oczy, pożyczała ciągle pieniądze innym, sama oszczędzając na jedzeniu. Był to obraz, w którym rządzą szarości depresji - miała ich w sobie całą galerię. Prawdziwą. Duszę rozciągniętą na płót-nie. Jak to czaruje i wzrusza…

Olga Boznańska może nawet miała w sobie coś z Eugenii Grandet (patrz cy-tat obok).

Sęk w tym, że ludzie obdarzeni za-uważalną dla innych indywidualnością, sami na ogół tego nie zauważają. Ich in-dywidualizm jest rzeczą dla nich natu-ralną i niewymuszoną. Dlatego czasem ciężko odróżnić dziwaka od geniusza, zwłaszcza, że obaj żyją w swoich skom-plikowanych pod-światkach, niedostęp-nych dla innych – a przez to niezrozu-miałych.

Nieodłączną cechą takich osób jest introwertyzm, a to w takim sensie, że nie utożsamiają się z otoczeniem, ale to otoczenie nosi ich piętno, jest emanacją ich wnętrza. Oznacza to, że świat „praw-dziwy” jest dla nich w pewien sposób niedostępny – widzą siebie w rzeczach i dlatego te rzeczy są dla nich do siebie podobne w każdym miejscu na ziemi. Zuboża to czy wzbogaca? Człowieka na pewno wzbogaca, a przecież zawsze chodzi o człowieka

Sylwia Hejno

„Twarz jej jest blada, spo-kojna, równa, głos łagodny i skupiony, obejście proste. Ma całe szlachectwo bólu, świę-tość osoby, która nie splamiła duszy dotknięciem świata; ale także sztywność starej panny i małostkowe nawyki, zrodzo-ne z ciasnego życia prowincji. Mimo swoich ośmiuset tysięcy franków żyje, jak żyła bied-na Eugenia Grandet; zapala ogień w pokoju jedynie w dnie, w których niegdyś ojciec po-zwalał zapalić w sali, i gasi go zgodnie z programem obo-wiązującym za jej młodości. Chodzi zawsze ubrana tak, jak się ubierała jej matka. Dom w Saumur, dom bez słońca, bez ciepła, zawsze w cieniu, melancholijny, jest obrazem jej życia.”

[Eugenia Grandet]

IL. AN

NA Ś

WID

ERSKA

OFENSYWA - listopad 200612

>> TAK SĄDZIMY

LUBLIN: największe miasto po prawej stronie Wisły, miasto studentów, o czym przypomina nowy lubelski portal interne-towy o takiej nazwie. W Lublinie mieszka 356 tysięcy mieszkańców i co roku około 50 tysięcy pojawiających się w październiku

studentów. Panuje przekonanie, że jest to miasto zmarnowanych możliwości, niewy-korzystanych szans.

W najnowszym raporcie Eurostatu, eu-ropejskiego biura statystycznego, lubelskie i podkarpackie - z 33 procentami średniej unijnej produktu krajowego brutto w prze-liczeniu na jednego mieszkańca, zajęły ostatnie miejsce w zestawieniu regionów Unii Europejskiej. Ktoś powie: „Dobrze, że jesteśmy najbiedniejszym regionem, bo jakbyśmy byli bogaci, to mniejsze pienią-dze byśmy otrzymali”. Może i racja, ale - dla kogo dobrze? Dla zwykłych miesz-kańców Lubelszczyzny czy dla fundacji po-średniczących (a co za tym idzie, mających wymierne korzyści) w zdobywani funduszy unijnych? Kto za to odpowiada, że nasze województwo jest jednym z najbardziej zacofanych regionów w Unii Europejskiej? Władze samorządowe, lokalni liderzy, lubelscy parlamentarzyści, czy może my sami, nieangażujący się, wiecznie narze-kający. A może cześć winy spoczywa ma

mediach, które obciążone siecią zależ-ności nie potrafią (nie chcą) wywierać wpływu na „lokalny układ”.

Plany, nadzieje, strategie

W naszym województwie cią-gle coś się planuje, organi-zowane są różnego rodzaju

konferencje, ale nie idą za tym konkretne decyzje i działania. Planuje się utworzenie Uniwersytetu Polsko-Ukraińskiego, budo-wę regionalnego Parku Technologicznego, czyli zaktywizowanie potencjału intelektu-alnego. Debatuje się nad kulturą: prawie że odwieczne już pytanie, co zrobić z Teatrem w Budowie (symbolem nieudolności sa-morządu i marnotrawstwa inwestycji); nad rewitalizacją Starego Miasta (wstyd patrzeć na rozlatujące się kamieniczki i idący wciąż w ruinę budynek starego teatru); utwo-rzeniem Lubelskiego Centrum Spotkania Kultur oraz Międzynarodowego Centrum Kultury i Edukacji Teatralnej. Wszystko to tylko plany, konkretnych decyzji brak. A jak już jakąś decyzję się podejmie, to taką jak z lodowiskiem Pod Baobabem - ogromne koszty (ok. siedmiuset tys. zł.), a pomysł zupełnie nieprzemyślany.

„Strategia rozwoju Lublina” wylicza szereg zalet, ale pokazuje także minusy tego miasta. Do mocnych stron zalicza: położenie na międzynarodowych szla-kach (Gdańsk - Odessa, Gdańsk - Kijów, kraje nadbałtyckie - Europa Południowa); najwyższą jakość środowiska życia w Polsce (według gdańskiego Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową); stosunkowo niskie zanieczyszczenie powietrza; dużo terenów zielonych; Lublin jako ośrodek naukowo-kulturalny. Niewątpliwie są to warte podkreślenia atuty, ale należy pamiętać także o „brakach” miasta. Jednym z najważniejszych jest niewątpliwie brak lotniska. W dzisiejszych czasach jest to nie-odzowny atrybut rozwijającego się miasta (nasze produkty nie będą konkurencyjne na rynku europejskim, jeżeli nie będziemy w stanie np. w ciągu kilku godzin prze-transportować lubelskiego miodu do Bonn,

„Brak ludzi, którzywezmą na siebie

ciężar mycia szyb”

IL. M

ICH

AŁ S

KRZ

YŃSK

I

OFENSYWA - listopad 2006

OFENSYWA - listopad 2006 13

TAK SĄDZIMY <<

Madrytu czy Paryża). Lotnisko (w dwa razy mniejszym od Lublina Rzeszowie), co roku przewozi kilkadziesiąt tysięcy ludzi rocznie, w tym - dużą grupę z Lubelszczy-zny. Budowane jest lotnisko w Białymstoku, a świdnickie jest, ale tylko w planach. Drogi nieprzystosowane do wielkiego międzyna-rodowego ruchu, stanowią kolejny palący problem. Region, który ma być pomostem pomiędzy Europą a Ukrainą nie może sobie poradzić z infrastrukturą. Może głów-nym problemem nie są pieniądze, tylko umiejętności ich pozyskiwania i należytego inwestowania.

Zróbmy coś wreszcie

Władze Lublina uważają, że liczy się promocja miasta, która może zastąpić kon-

kretne działania. I tak (jaśnie nam panują-cy) prezydent Andrzej Pruszkowski jeździ po świecie za miejskie pieniądze i promuje Lublin to w Chinach, to w Meksyku. Tylko czekać na zagraniczne inwestycje.

Odpowiedzialność za rozwój Lubelszczy-zny spoczywa także na parlamentarzystach z tego regionu, którzy muszą zapomnieć o kłótniach i wspólnie lobbować w sejmie o korzystny sposób podziału funduszy unijnych (prawie 16 mld euro z Regional-nych Programów Operacyjnych). Mowa

o kluczu, według którego rząd kieruje unijne pieniądze na inwestycje w regio-nach. Istnieją trzy możliwości podziału środków. Do tej pory brana była pod uwagę liczba mieszkańców, stopa bezrobocia i produkt krajowy brutto. Ta faworyzuje województwa najbiedniejsze (warmińsko--mazurskie, świętokrzyskie, lubelskie). Przy zastosowaniu tego wariantu, regiony te dostaną najwyższe wsparcie. Drugą możliwość proponuje Komisja Europejska, jest to tzw. metoda berlińska. Bierze pod uwagę wielkości PKB na głowę mieszkańca i uwzględnia liczbę miesz-kańców, a co za tym idzie - fawo-ryzuje województwa bogatsze. Trzecia to pomysł Mini-sterstwa Rozwoju Regionalnego (uwzględnia liczbę ludności (60 proc. wagi) i PKB na mieszkańca (40 proc. wagi); ten wariant skutkuje powoduje najmniejszymi różnicami w podziale pieniędzy pomiędzy regiony. W latach 2004-06 unijne pieniądze dla regionów były dzielone za pomocą pierwszej metody. Należy tylko mieć nadzieje, że wybrani

przez nas - nie zmarnują pokładanych w nich nadziei i wywalczą korzystny dla naszego regionu sposób rozdziału tych środków. W innym razie różnice w rozwoju pomiędzy województwami z tzw. ściany wschodniej, a najbardziej rozwiniętymi nie będą maleć, a przepaść między nimi będzie się nadal zwiększać.

Gdy Fabryka Samochodów Ciężaro-wych została kupiona przez

koreański koncern Da-ewoo, inwestorzy

zagraniczni zastanawiali jak zmniej-

szyć koszty zwią-zane

z oświe-tleniem

(na ha-

lach było tak ciemno, że światło musiało być włączone przez całą dobę). Kazali umyć szyby, co rozwiązało cały problem. I tak

trochę jest z naszym regionem - brak ludzi, którzy wezmą na siebie ciężar „mycia szyb” zapuszczonych przez lata zaniedbań

Wojciech Maguś

proponuje Komisja Europejska, jest to tzw. metoda

ska. Bierze pod uwagę

dztwa

Regionalnego ludności (60 proc.

wagi) i PKB na mieszkańca (40 proc. wagi); ten wariant skutkuje powoduje

nicami w podziale

wych została kupiona przez koreański koncern Da-

ewoo, inwestorzy zagraniczni zastanawiali jak zmniej-

szy

z otleniem

lach bytak ciemno, że światło musiawłączone przez całą dobę). Kazali umyszyby, co rozwiązało cały problem. I tak

trochę jest z naszym regionem - brak

W opinii wielu na-ukowców nie od dziś funkcjonuje pogląd, że

północ i zachód zawsze są lepiej roz-winięte, bogatsze i bezpieczniejsze niż południe i wschód. I to zarówno w ska-li makro (bogatsza północ i zachód Europy), jak i mikro (odpowiednio np. dzielnice miasta). Jeśli by wierzyć licznym przykładom naukowców, to ja, mieszkaniec południowo-wschodniego kresu Polski skazany jestem na perma-nentną izolację, biedę i zacofanie.

Tak się szczęśliwie złożyło, że w czasie wakacji miałem okazję zasmakować polskości w najlepszym wydaniu literki „A” lub, jak kto woli, polskości przez

duże P. Odwiedziłem jedno z najwięk-szych miast zachodniej polski – Wro-cław. Wyszedłem z założenia, że ja, biedne dziecko prowincji, które mało widziało i niewiele wie (w końcu jest z tej gorszej Polski) na pewno zostanie porażone światłami wielkiego miasta. Zapakowawszy się do pociągu, suną-łem na spotkanie nieznanego, lepszego świata nucąc pod nosem piosenkę z polskiego serialu: „co mi przyniesiesz dobry Wrocławiu.” Dobry Wrocław zbliżał się z minuty na minutę wzmaga-jąc moje podniecenie.

Jeśli coś miało mnie ująć na dobry początek dobrego Wrocławia, to na pewno nie był to dworzec. „Co tam

dworzec” - pomyślałem, ciągnąc jedną ręką walizkę, a drugą opędzając się od narkomanów. Przekształciłem znane powiedzenie na: pokażcie mi swój rynek, a powiem wam, kim jesteście i - dotarłem do rynku.

No i, rzeczywiście - poczułem się przytłoczony zarówno rozmiarami starych kolorowych kamienic, jak i niesamowitą atmosferą oraz ilością ludzi kręcących się tu i ówdzie w po-szukiwaniu nielicznych wolnych miejsc na skwerach. Wrażenie spotęgował dodatkowo ujmujący widok z wieży widokowej, na którą się wdrapałem. A więc jednak prawdą jest to, co mówili naukowcy? Biedny prowincjonalny

Iluzja wskazówki kompasu

IL. MIC

HA

Ł SK

RZYŃ

SKI

Wojciech Magu

Iluzja wskazówki kompasu

OFENSYWA - listopad 200614

>> TAK SĄDZIMY

wego czy mgiełki narkotyków. Bez otoczki sukcesu, czy szelestu nadmiaru gotówki. Zakamarki systematycznie za-częła wypełniać wszędobylska biedota, pozbawiona perspektyw. Biedota, którą można celnie rozpoznać niezależnie od miejsca, w którym się przebywa. Ktoś soczyście przeklął, ktoś inny potrącił kogoś rowerem. Na jednym z rogów ulic, tak tętniących wieczorami życiem, grupka młodych zbierała na bombę atomową. Zaczepił mnie nawet znajomy pan, o czerwonej, z nadmiaru słońca,

twarzy. Spytał, czy nie chciałbym prze-testować najnowszych perfum.

Uśmiechnąłem się, bo dotarło do mnie coś, co zdławione było przez parę dni pobytu w egzaltowanej „Polsce A” i czekało na właściwy moment, aby się ujawnić. Prowincja - czy szerzej - pro-wincjonalność, nie rodzi się się w zależ-ności od kierunku wyznaczanego przez wskazówkę kompasu. Prowincjonal-ność powstaje sama, cichutko i niepo-strzeżenie w umyśle każdego z nas

Tomasz Abramowicz

Lublin, nigdy nie dogoni prężnego Wrocławia? Czy moja ukochana Alma Mater nie da mi takiego wykształcenia jak ta, wrocławska? Odpowiedź za-częła spływać na mnie co prawda nie od razu, ale, systematycznie, w miarę jak wgłębiłem się w tętniące życiem miasto. Błędnym okazało się ocenia-nie całokształtu na podstawie rynku. Tam bowiem bogaci parweniusze, spragnieni rozrywek tworzyli nieba-nalny folklor ujmujący żywiołowością; sprawiało to wrażenie, że całe miasto jest monolitem głodnym sukcesów. Wystarczyło się jednak uważniej przyjrzeć, pozwolić pierwszemu wrażeniu ujść i odczekać, aby dostrzec otoczenie nie tak, jakby tego życzył sobie rozum.

Póżnym wieczorem, gdy reszta miasta zasypiała zmęczona

zgiełkiem codziennych spraw, oraz rano, gdy ludzkie rzesze ruszały do swoich prac, tłocząc się w przepełnionych autobu-sach miejskiej komunikacji – właśnie wtedy ukazy-wało się całe miasto. Bez oparów alkoholu, dymu nikotyno-

Golonka, flakii inne przysmaki„...Na naszym medalu

jest pastuch kopiący piłkępodczas pasania gęsi”

W rozważaniach na temat prowincji polskiej na-leży zwrócić uwagę na

fakt, że sama Polska prowincją Europy jest i będzie nadal, jeśli w dalszym cią-gu będzie tak skutecznie „promowana” za granicą. Bycie prowincją konty-nentu ma oczywiście swoje plusy, ale zdecydowana przewaga minusów zapę-

dza je od razu do kąta, czy może raczej w przypadku prowincji – do komórki. Bo główny minus jest zdecydowany i nieprzejednany – z prowincją nikt się w Europie nie liczy, nikt nie traktuje jej poważnie, a niektórzy nawet nie wiedzą o jej istnieniu.

Osobom, które wyjeżdżały za granicę do pracy sezonowej (pieniądze zara-

biać), czy też w celach rekreacyjnych (pieniądze wydawać), znany jest za-pewne taki dialog:

- Where do you come from?- Poland.- Aaa, Holland. Yes I know - very nice

country...

IL. Z

UZA

NN

A S

ZULC

- PO

ZNA

Ń

OFENSYWA - listopad 2006 15

TAK SĄDZIMY <<

z przytupem, zapraszając do zabawy. Jeśli więc Polacy reklamują się w świe-cie w ten sposób, to jakie wyobrażenie własnego kraju mogą stworzyć?

Przeciętny Europejczyk, Amerykanin czy Azjata kojarzył będzie Polskę wła-śnie z krajem, w którym ludzie chadza-ją po ulicach w kontuszach do kostek, a na obiad ogryzają surowe kości. Bo niby z czym innym miałby nas koja-rzyć? Powiedzmy, że Japończycy mogą nas jeszcze łączyć z Chopinem, a Włosi z Papieżem, ale raczej nic poza tym. Podobnie jest z „Solidarnością”, która podobno jest tak bardzo znana na ca-łym świecie. Otóż wystarczy przejrzeć

pami, które istnieją (głównie!) dzięki „wspaniałej” promocji naszego kraju poza jego granicami.

Przykładu nie trzeba daleko szukać. Otóż niedawno mieliśmy mistrzostwa świata w piłce nożnej. Z tej okazji zostały wybite okolicznościowe medale dla dzieci. Każde z trzydziestu dwóch państw, biorących udział w Mundialu, miało swój własny medal z odpowied-nim, kojarzącym się z tymże krajem motywem. I tak, na przykład, na medalu francuskim widnieje Wieża Eiffla, na niemieckim Brama Branden-burska, USA mają oczywiście Statuę Wolności. A co mają Polacy? Otóż

Podobną rozmowę, jeśli nie ma się ochoty na zawiłe wyjaśnienia, powinno się właściwie na tym etapie zakończyć, bo tłumaczenie, gdzie usytuowana jest Polska i co to za kraj, może potrwać dłuższą chwilę. Powiedzieć można, że świadczy to o słabej orientacji zagra-nicznego rozmówcy w topografii kon-tynetu; ten sam rozmówca zna jednak Holandię - państwo ponad siedem razy mniejsze od naszego kraju.

Tym samym osobom, które były za granicą z różnych powodów, znana, być może, jest inna sytuacja. Mianowicie wielkie zdziwienie obcokrajowca na widok Polaka. Ale takiego obcokrajow-ca, który o Polsce coś niecoś słyszał; nigdy tutaj wprawdzie nie był, zna jednak nasz piękny kraj z książek lub ze szkoły. Rozmówca taki zdziwić się może bardzo, kiedy zobaczy naszego rodaka ubranego jak człowiek współ-czesny. Myślał bowiem do tej pory, że w Rzeczpospolitej Polskiej chodzi się w kontuszu i żupanie. Tutaj również można powiedzieć, że człowiek taki nie jest dostatecznie wyedukowany, jednak taka wizja Polski i Polaka - pogląd sta-wiający nasz kraj na równi z Pigmejami i innymi, odległymi dla Europejczyka plemionami - nie bierze się znikąd.

Całkiem niedawno, ogląda-jąc telewizję, natrafiłem przypadkiem na jeden

z popularnych (czyt. bzdurnych) ame-rykańskich reality show emitowanych przez stację MTV. Był to program typu „randka w ciemno”, polegający na tym, iż urodziwy amerykański młodzie-niec wybierał jedno z trzech niemniej urodziwych dziewczątek. Szczęśliwiec najpierw jednak zabierał na randkę matkę każdej z kandydatek i na podsta-wie wrażeń ze spotkania z rodzicielką dokonywał wyboru odpowiedniej córki, z którą czekała go już kolacja bez kamer. Traf chciał, że w odcinku, który widziałem, wyboru dokonywał ciemnoskóry Amerykanin pochodze-nia polskiego, który, ze względu na swoje korzenie, zabrał jedną z mam do polskiej restauracji. Jak łatwo można się domyślić, podawano tam bigos, golon-kę, pierogi i inne nasze „specjały” (duże zdziwienie w amerykańskiej mamie wzbudził tatar – kobieta dziwiła się, jak można jeść surowe mięso). Po kolacji nadszedł czas na dodatkowe atrakcje – na parkiet wyskoczyli krakowiacy w ludowych strojach i zaczęli tańczyć

łym świecie. Otóż wystarczy przejrzeć

różnego rodzaju fora internetowe, na których ludzie wymieniają się doświad-czeniami z pobytu zagranicą, by dojść do wniosku, że przeciętny obywatel jakiegokolwiek kraju (nie założonego przez Piasta) nie kojarzy tego ruchu. Zdarzają się oczywiście wyjątki, ale one tylko potwierdzają regułę. Zresztą epa-towanie wielkimi postaciami i nazwa-mi to typowo „polska” cecha. Ale bywa, że np. Chopin, którego tak zachwalamy (choć najczęściej nie mamy w domu ani jednej jego płyty), nie jest znany przez naszego zagranicznego rozmówcę.

W związku z otwarciem granic i częstymi wy-jazdami do innych kra-

jów europejskich (i nie tylko) w poszu-kiwaniu chleba, Polacy stają się dużo bardziej rozpoznawalni. Kwestią dys-kusyjną pozostaje to, czy mają dobrą, czy złą opinię w świecie, jednak faktem jest, że liczba osób nie znających Polski - czy kojarzących ją z ludźmi ubierają-cymi się wedle mody lansowanej przez trylogię Sienkiewicza - zmniejsza się. Następuje to jednak bardzo powoli. Powolność tę widać na każdym kroku, bo co z tego, że niby nas znają, skoro nadal kojarzą z utrwalonymi archety-

rysujesz?malujesz?

fotografujesz?robisz ilustracje?

zostań współtwórcą OFENSYWY

napisz na:[email protected]

lub [email protected]

na naszym medalu wybity jest obraz pastucha kopiącego piłkę podczas pasania gęsi. Niemiecka firma MDM, która zaprojektowała medale, udzieliła wymownego wyjaśnienia: „Użyliśmy symboli, które kojarzą się z danym krajem. Z Anglią kojarzy się pałac Buckingham, ze Szwecją łoś, a z Polską gęsi”. Jak więc widać, obiegowe opinie o Polsce, przytoczone wyżej, nadal żyją i mają się całkiem nieźle. I będzie tak nadal, bo jako naród mamy tę dziwną przypadłość, że nie dość, iż nie po-trafimy się dobrze wypromować poza naszymi granicami, to jeszcze o zły wizerunek Polski i Polaków obwiniamy obcokrajowców

Michał Domagalski

OFENSYWA - listopad 200616

>> TAK SĄDZIMY

Nazywają to miasto Dworcem Wschodnim, miejscem mistycznym, zamglonym, ale i ruchliwym, i cieka-wym. Zlepkiem kultur i amalgama-tem architektonicznym...

...najpiękniejszym miastem w Polsce

Nie wiem, czy wiecie, ale Bolesław Bierut, który urodził się w Lublinie i „od

początku istnienia Polski Ludowej żywo interesował się naszym miastem, jego rozwojem i wzrostem” powiedział, że „Lublin jest najpiękniejszym miastem w Polsce”. Wśród obywateli Polski pa-nuje podobne przekonanie, że żyjemy w mieście czystym, zielonym i histo-rycznym. Pamiętam, jak kiedyś chcia-łem się przenieść na UJ i prowadziłem stosowne do tego rozmowy z jedynym z profesorów krakowskich, który po-wiedział mi, że „Lublin to takie ładne, zielone miasto, tyle parków. Pan się nie przenosi do Krakowa! W Krakowie smog, brud, a tam tak ładnie”. Przy-znać trzeba, że miasto to krajobrazowe jest i warte odwiedzenia. Krakowskie Przedmieście, stare miasto, zamek, muzeum na Majdanku – te miejsca musi zobaczyć każdy, kto na dwa dni przyjeżdża do Lublina.

Bo Lublin jest dwudniowy. Wszyst-kie atrakcje, które są reklamowane przez władze miasta, można obejrzeć przez dwa dni. Dzień dobry. Dzień dobry. Pierwszego dnia zakosztują państwo prawdziwego Lublina czyli Krakowskie Przedmieście, ale na po-czątku Plac Litewski z wyśmienitym pomnikiem JW. Józefa Piłsudskiego, który tyle ma wspólnego z Unią Lubel-ską, która jest upamiętniona w na-zwie placu, co Unia Lubelska z Unią Europejską, której dzwon zabrzmiał pięknym odgłosem dnia 1 maja 2004 r.

na początku deptaka. Ach, czy i pań-stwo rozkoszują się tym wykwintnym widokiem i tym koniem, który tak zgrabnie przypomina o lubelskiej tra-dycji chadeckiej?

A potem przejdźmy się deptakiem – traktem królewskim do Bramy Krakowskiej, a następnie Państwo zasmakują Rynku i Zamku, proszę nie zapominać o Zamku. A drugiego dnia pojedziemy na Majdanek, żeby na wła-sne oczy doznać okrucieństwa dwu-dziestego wieku. Na koniec pozostaje skansen i muzeum botaniczne. I finito. To jest wszystko, co może zaofero-wać Lublin turyście, który spaceruje po mieście. Brak jest map, brak jest przewodników, brak informacji. Tylko zastanówmy się czy to jest problem Lublina, czy promocji miasta?

...najbiedniejszym rejonem UE

W 2006 r. Lubelszczyzna, wraz Podkarpaciem, zostały przez Eurostat

uznane za najbiedniejszy region Unii Europejskiej ze średnim dochodem na głowę mieszkańca 3 538 euro (33 proc. średniej unijnej). Biedoty jednak nie widać w samym mieście wojewódzkim. Wystarczy przejść się przez centrum, a pokaźne budynki, kunsztowna architektura pozwolą nam zapomnieć o troskach, zabierając nas do wysta-wienniczego przepychu i hotelowego luksusu.

Za święta Bożego Narodzenia i powitanie Nowego Roku Lublinianie ostatnio zapłacili 200 tys. zł. Efek-tem były wspaniałe ozdoby deptaka, którego „nie ma żadne inne miasto w Polsce”, lampiony oraz cudowna i rozkoszna szopka z żywymi zwierząt-kami, które na mrozie stały, w zimnie, by sprawić przyjemność dzieciom

i rodzicom, którzy mieli na czym oko zawiesić podczas śnieżnych space-rów. Sama szopka pochłania rocznie około 100 tys. zł. A co można zrobić w naszym mieście za 100 tys. zł? Otóż można zorganizować dwie edycje Mi-kołajek Folkowych albo kilkudniowe szkolenie dla 50 nauczycieli w Nałę-czowie z dojazdem, wyżywieniem oraz pomocami naukowymi. Co dalej? Za kwotę tę niebagatelną, można wydać 2-5 albumów fotografii o Lublinie, kunsztownie „odjechanych”, albo odstawić niewielki festiwal teatralny. Jednak władze miasta wolą inwesto-wać w zabawy ludyczne, w festynowe fajerwerki, które dadzą chwilową przyjemność i zgromadzą ogromną liczbę mieszkańców, bo przecież to oni decydują, kto w następnych wyborach będzie zasiadał w fotelu prezydenckim. Takie przedsięwzięcia mają charakter populistyczny, są maszyną, która, raz poruszona, nie daje się zatrzymać. Jakiej odwagi od głównodowodzących wymagałaby decyzja zaprzestania budowania szopki noworocznej? Czy spotkałaby się z aprobatą, czy z ne-gatywnymi opiniami? Nie wiadomo. Ciekawi mnie jedno: jeżeli mieszkańcy mieliby okazję wybrać na co przezna-czyć zdobyte od sponsorów pieniądze - czy na szopkę, czy na charytatywny cel - co by wybrali? Pewnie nigdy się tego nie dowiemy, gdyż ludziom się szopka podoba, a władzom się podoba, że się ludziom podoba.

Lublinian stać również na inne rozkosze, których nie mogą uświadczyć mieszkańcy

innych miast. Na przykład tymcza-sowe lodowisko w centrum miasta, na którym, przy głośnej i skocznej muzyce, mogli pojeździć na łyżwach podziwiając samego Wodza Naczel-nego. Niebagatelnym i też wartym wspomnienia, choć nie zrealizowanym

„Lublin - jak Dublin- jest miejscem gdzie sięprzyjeżdża, żeby wyjechać.”

„Lublin - jak Dublin- jest miejscem gdzie sięprzyjeżdża, żeby wyjechać.”

OFENSYWA - listopad 2006 17

TAK SĄDZIMY <<

pomysłem, był projekt skonstruowania plaży na Placu Litewskim. Tak, żeby mieszkańcy okolicznych kamienic, zamiast w solarium, mogli wylegiwać się w centrum miasta. Pewnie twór-cy tego projektu wierzyli, że na taką plażę będą przychodzić młode, skąpo odziane dziewczyny, które przycią-gną do miasta spragnionych słońca mężczyzn. Jednak pomysł nie znalazł zwolenników, a szkoda, bo plotka już się potoczyła po bruku i dotarła do okolicznych miasteczek, że plaża nudy-stów w Lublinie powstaje.

...stolicą Polski

Miasto wschodnie było dwukrotnie stolicą Pol-ski. Pierwszy raz w 1918

roku, drugi raz w okresie od lipca 1944 do stycznia 1945. Możemy szczycić się tym faktem niezmiernie. I chociaż bar-dzo krótko byliśmy w centrum Polski, to okresy te wpłynęły pozytywnie na świadomość ówczesnych mieszkańców naszego miasta. Dumę i gospodarność widać po dziś dzień. Kosmopolityczny charakter wielu decyzji od razu daje się rozpoznać. Na przykład rozpo-częcie budowy centrum rozrywko-wo-sklepowego obok historycznego i mistycznego cmentarza przy ulicy Lipowej. W zamyśle projektantów zapewne bliskość sacrum z profanum ma umożliwić ludziom bezkonfliktowe

połączenie tych dwóch warstw życia. Zaspokojeni konsumenci, po obejrze-niu najnowszego filmu z Hollywood i kupieniu jakiegoś fajnego ciuszka w modnej galerii, będą mogli oddać się w skupieniu modlitwie i zadumie nad cierpieniem w świecie.

Miasto pokazuje również swoją nowoczesność poprzez zwlekanie ze zbudowaniem galerii sztuki współczesnej. Zwłoka powoduje, że artyści wykorzystują ściany budynków, zaadaptowane stare pomieszczenia czy wolne powietrze do prezentowania swoich prac. Dzięki temu Lublin stał się jedną z artystycznych stolic świata. Liczne performance oraz opętani poeci tworzą klimat miasta Czechowicza.

...Oxfordem Wschodu

W 359-tysięcznym mie-ście studiuje w sumie 80 tysięcy studentów,

którzy są główną grupą inwestującą. Kupują jedzenie, jeżdżą autobusami, wynajmują mieszkania, imprezują w knajpach. Napędzają gospodarkę oraz przekształcają kulturę. Wprowa-dzają luz i trwonią pieniądze swoich rodziców. Dla miasta są wygodnymi mieszkańcami. Nie wymagają żad-nej opieki, nie głosują w wyborach, nie żądają żadnych świadczeń, gdyż bardzo często nie meldują się na stałe. Są tymczasowi. Są gośćmi, z których

trzeba jak najwięcej wycisnąć przy najmniejszej stracie kosztów i pracy własnej. Dla władz uczelni są możliwo-ścią zarobienia. Uczelnie wyższe dosta-ją na każdego studenta pieniądze, do tego dochodzą opłaty administracyjne, opłaty za poprawki, za powtarzanie egzaminów, no i przetrzymywane na kontach bankowych stypendia tak, żeby rosły odsetki.

Tych, którzy chcą poznać czym byłoby to miasto bez żaków - zapraszam w wakacje do przejścia się opustoszałymi ulicami. Do wielu knajp nie zostaniesz, Czytelniku, wpuszczony, gdyż będą zamkniętę, nie obaczysz również żadnego większego festiwalu. Jeżeli zatem studenci napędzają to miasto, to powinni być oczkiem w głowie władz. A jest, jak jest:

- Co po studiach? – Kiedy zadajemy takie pytanie, najczęściej słyszymy odpowiedź: – a co może być? Wyjeżdżam.

– Gdzie?– Jak najdalej stąd.– Dlaczego?– Bo tutaj nie ma co robić, to znaczy

roboty nie znajdę, a nie cieszy mnie praca konsultanta telefonicznego.

Czasem zastanawiam się, czy to miasto nie jest tylko bez-namiętną fabryką studen-

tów, którzy poszerzają liczbę bezrobot-nych. Absolwenci niby chcieliby zostać, bo mówią, że fajnie było, ale mały rynek pracy nie może wchłonąć ich wszystkich. Wielu moich znajomych po skończeniu studiów wyjechało za granicę.

Na uczelniach powstają biura karier, które pomagają załapać się na pierwsze praktyki, tutaj widać zmiany, natomiast tych zmian nie widać po stronie władz miasta. Jak robią to inni? Poznań, na przykład, rozpoczął projekt, który ma za zadanie wpłynąć na młodych ludzi, żeby nie wyjeżdżali do obcych krajów, tylko zostali w Poznaniu i rozwijali jego infrastrukturę. Wiele firm komputerowych zaczęło budować swoje filie w Wielkopolsce. Należałoby się zastanowić, dlaczego fabryki zagranicznych firm nie powstają na naszym terenie? Przecież jest tutaj takie zagłębie studentów, którzy mogliby zasilić niejedno

FOT. M

AR

TA TO

MA

SZEWSK

A

OFENSYWA - listopad 200618

>> TAK SĄDZIMY

przedsiębiorstwo. Ceny w Lublinie także nie są zbyt wygórowane i są o wiele niższe niż w innych miastach. Dlaczego zatem tak trudno o zagraniczne inwestycje na Lubelszczyźnie? Wielu mówi, że drogi są kiepskie i dojazd jest utrudniony, ale czy nie jest to tylko wymówka?

Teraz Lublin

Jest to miasto nie tylko wschodu, jest to

także miasto młodych ludzi. Ludzi interesujących, ludzi, którzy stara-ją się odnaleźć pomiędzy uczelnią a stancją, między Bramą Krakowską a Chatką Żaka. Kiedy zadaje sobie pytanie, czy Lublin jest prowincją, to zastanawiam się, czy takie pyta-nie w ogóle można zadać? Bo czym mierzyć prowincjonalność? Co ona oznacza? Czy to, że w Lublinie jest tylko kilka galerii, trzy kina i że można znaleźć gówno na ulicy - to oznacza, że żyjemy na prowincji? Raczej nie, prowincja istnieje tylko w umysłach. Dla mnie prowincjonal-ność oznacza się przystankowością, nie braniem na serio. Czyli traktowa-niem jakiegoś miejsca jako tymcza-sowego. Nie dosłownie, nie na całego. Nie wkładanie w działanie wszystkich sił. Nie korzystanie do końca, tylko oczekiwanie na zmianę. Dopóki politycy będą postrzegać Lublin jako przystanek, na którym muszą się zatrzymać w drodze do sejmu, dopóki studenci będą studiowali ze świadomością, że nie warto anga-żować się społecznie, bo i tak z tego miasta wyjadą po studiach, dopóty Lublin będzie prowincjonalny. Będzie tymczasowy jak tymczasowy dowód, który w momencie uzyskania peł-noletności trzeba będzie wymienić. Wielu Polaków wyjeżdża do Dublina, na rok, na dwa, żeby zarobić, nawalić mamony i wrócić do Polski - kupić mieszkanie i rozkręcić interes. Ich życie to praca i dom. Nie chodzą do teatru i nie bawią się zbyt obficie, tylko ciułają pieniążki i liczą dni do powrotu. Na razie Lublin - jak Dublin - jest miejscem gdzie się przyjeżdża, żeby wyjechać

Leszek OnakAutor zaprasza na stronę internetową:

www.dworzecwschodni.blox.pl

niczym zając, pies wyglądał na poły komicznie i żałośnie.

Uświadomiłem sobie wtedy, że ko-munalne trawniki, skwery i pasy zieleni w całym mieście porasta dawno nie przycinana trawa, wysoka na ponad pół metra. Więcej! Wśród gęstwiny leży dużo śmieci, papierów, butelek i puszek po różnych napojach, nie tylko bezalkoho-lowych. Wracając do zwierząt: zauważy-łem, że pies, choć znany jako najlepszy przyjaciel człowieka, z pewnością nie jest najlepszym przyjacielem Włocha. W mie-ście rzadko ujrzeć można było zwierzaka prowadzonego na smyczy. Co innego mówiły chodniki. Ilość psich odchodów, leżących na nich całymi dniami świad-czyła o tym, że albo jest jednak w mieście wiele czworonogów, albo nikt nie sprząta, a mieszkańcy spacerują nader uważnie.

W myśl zasady, że to przedmioty są dla człowieka, a nie odwrot-

nie, Włosi mają specyficzne, całkowicie odmienne od polskiego, podejście do różnych aspektów życia. Do samocho-dów, którymi jeżdżą, nie przykładają szczególnej uwagi. Siedząc na nagrzanym

Długo żyłem w przekonaniu, że w cywilizowanym świecie nie ma miejsc bardziej od

Polski zaniedbanych, bardziej brud-nych, czy niebezpiecznych. Nie mieściło się w mojej wykształconej w końcu Pol-ski Ludowej i na początku kapitalizmu głowie, że miejsca takie mogą się na mapie współczesnej Europy znajdować. Do czasu.

Lipiec tego roku spędziłem na stażu we włoskim mieście Poten-za, w biedniejszej, południowej

części Półwyspu Apenińskiego. To było moje pierwsze spotkanie z Włochami, ich mentalnością i krajem. Jak się okazało, poza ruchem prawostronnym - ulice Italii w niczym nie przypominają swych polskich odpowiedniczek.

Zaczęło się od drobnostek. Pewnego dnia zdumiał mnie widok psa wyprowa-dzonego na spacer. Mieszkaniec bloku zabrał swego pupila na pobliski trawnik, ale obrazek przywołał w mej pamięci wi-dok mojego psa, którego zabrałem kiedyś na łąkę. Biedne zwierzę podskakiwało, aby choć na chwilę wzbić się ponad prze-wyższającą go znacznie trawę. Skaczący,

„Ulice Italii w niczym nie przypominająswych polskich odpowiedniczek.”

FOT.

J. JA

KUBO

WSK

I

OFENSYWA - listopad 2006 19

TAK SĄDZIMY <<

przez słońce krawężniku, oczekując na przyjazd miejskiego autobusu, liczyłem te z przejeżdżających aut, których karoseria nie nosiła śladów bliskich spotkań z inny-mi wehikułami. Niewiele ich naliczyłem i wcale nie dlatego, że autobus przyjechał szybciej, niż przewidywał to rozkład jazdy. Innym razem, ponownie oczekując transportu, tuż przy mnie zaparkowała wyjątkowo obtłuczona półciężarówka. Kobieta ubrana w hijab, tradycyjną arab-ską chustę okrywającą głowę, wysiadła zza kierownicy i pospiesznie poszła do pobliskiego sklepu tytoniowego. Zacieka-wiony obejrzałem samochód z czterech stron. Biały lakier, pod grubą warstwą kurzu, w wielu miejscach był podrapany. Zabawne było, że wszystkie cztery naroż-niki furgonetki były mocno wgniecione, tak jakby ktoś celowo chciał zmniejszyć gabaryty pojazdu lub nadać mu bardziej opływowe kształty. Miejsca, w których kiedyś znajdowały się lśniące reflektory, pozbawione były szkła, a w pogniecioną blachę prowizorycznie wmontowane zostały żarówki. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że samochód musi być po brzegi załadowany materiałami wybu-chowymi. Zaniepokoiłem się.

Takie uczucie było jednak w Potenzy rzadkie. Zdarzało mi się czasem wracać późną nocą do wynajmowanego miesz-kania i nigdy nie przytrafiło mi się nic złego. Podobne odczucie mieli wszyscy moi znajomi. Zupełnie inaczej wyglądała sytuacja w nieodległym Neapolu. Kiedy tylko wspominałem moim miejscowym znajomym o chęci odwiedzenia tego miasta, patrzyli na mnie z niedowierza-niem. Ostrzegali mnie o szeregu niebez-pieczeństw, jakie tam na mnie czyhają, ulicznych rabunkach w środku dnia, kradzieżach i dewastacjach samocho-dów przyjezdnych osób i o dzielnicach, w których lepiej w ogóle nie stawiać stopy. Znajomy Niemiec potwierdził później zasadność ich obaw. Opowiedział mi hi-storię swych przyjaciół, którzy w Neapolu beztrosko oddawali się turystycznym uciechom, nie zważając na nic i nikogo. W pewnym momencie grupa podzieliła się na dwie części: większą – kilkunasto-osobową i mniejszą – złożoną jedynie z dwóch niemieckich studentów. Oddzie-lili się oni od swych przyjaciół pstrykając fotografie, ale wciąż dzieliła ich niezbyt duża odległość. W pewnym momencie pojawiła się kilkuosobowa grupa miejsco-wych, którzy, grożąc nożami, zażądali od przyjezdnych wszystkich wartościowych

przedmiotów, nie szczędząc im nawet odzieży. W kilkadziesiąt sekund było po wszystkim. Był piękny słoneczny dzień, na ulicy sporo ludzi.

Zwykle jednak we Włoszech czas płynie leniwie. Wszystkie

firmy, urzędy, sklepy, banki, a także większa część restauracji i punktów usługowych czynna jest od 9.00 do 13.00 oraz od 16.00 do 19.00. Trzygodzinna sjesta pozwala Włochom wrócić do domu, zjeść przygotowany przez żonę obiad, odświeżyć się i wypocząć. Ja – zapracowany Polak – chciałem w tym czasie również pójść do winiarni, perfumerii oraz sklepu muzycz-nego, ale okazało się to niemoż-liwe. Wszyscy odpoczywali na potęgę, centrum miasta wymar-ło, witryny sklepowe szczelnie przykryły kraty. Sfrustrowany zapytałem później mojego znajomego „Fabio! Kiedy wy robicie zakupy, skoro sklepy są czynne dokładnie w tym sa-mym czasie, kiedy pracujecie?” Jak się okazało, mężczyźni nie robią we Włoszech zakupów. Są od tego ich matki i żony, które, często, nie pracują zawodowo - zajmują się domem, gotują, sprzątają i robią wszystko, czego mężczyźni robić nie chcą.

Niestety podział ten prze-kłada się także na to, jak Włosi wyglądają. Przypomina to po-wrót do natury, gdzie kogut nosi czerwony grzebień, ma piękny kolorowy ogon i paraduje po płocie radośnie i głośno piejąc. Włoscy mężczyźni są zatem piękni, pachnący, uczesani, kolorowo ubrani i uśmiechnięci. Włoskie kobiety są niczym kury – szare i zaniedbane, a ich rola sprowadza się do krzątaniny wokół mężczyzn, tak jak rola kur - do znoszenia jajek.

Wracając do Polski spoglą-dałem z okna autobusu na wy-jątkowy krajobraz Apeninów. Bajkowe miejscowości ułożone na zboczach gór i w dolinach, a ponad nimi - zupełnie jak polskie - błękitne niebo

Jakub Jakubowski

FOT. J. JA

KUBO

WSK

I

OFENSYWA - listopad 200620

>> TAK TWORZYMY

niewtajemniczonych: wyścigi motocy-klowe). Bardziej zaznajomieni z naszymi stronami wpadali na skojarzenia typu : „jakiś zamek, jeziorka, nawet fajna sta-rówka” (cóż za łaskawość...). Wszyscy byli zgodni co do jednego – nikt nie chciałby tu mieszkać. Kiedy padły pytania o ar-tystów z Lublina – początkowo u jednej z osób pojawiła się irytacja, a po chwili namysłu padło nazwisko – Kraszewski... Natomiast, jeśli chodzi o muzyków, oczy-wiście Beata Kozidrak i... nic poza tym. Smutne. Lublin medialnie skończył się na Bajmie, Urszuli, Szczepaniku i Bud-ce Suflera. A gdzie się podziała „druga zmiana”, nowe pokolenie zdolnych? Szu-kałam odpowiedzi na to pytanie, jednak zadanie okazało się trudne. Co najmniej jak poszukiwanie złotego runa, czy świę-tego Graala...

Festiwale? To nie tutaj...

Poprosiłam o rozmowę ludzi z lubelskiej inicjatywy SPRZECIW, którzy organi-zują różnego rodzaju koncerty, spektakle i warsztaty artystyczne, a co za tym idzie – dość dobrze znają muzyczne środowi-sko. Zgodnie stwierdziliśmy, że w Lubli-nie i okolicach brakuje dużej, muzycznej imprezy, która kojarzyłaby się tylko z Lu-belszczyzną. Brakuje festiwalu, który ścią-gnąłby ludzi tutaj, na który ludzie przyjeż-dżaliby specjalnie z różnych części Polski. Ostatnio w Jastrzygowicach na Opolsz-czyźnie, na reggaeowym festiwalu, pozna-łam w kolejce w sklepie dwie dziewczyny. Gdy w odpowiedzi na pytanie „skąd są?” usłyszałam że z Bielawy, od razu pomy-ślałam, że szczęściary. Mają w swojej miej-scowości najwspanialszy festiwal reggae. Nie muszą się martwić o przesiadki, bilety, namioty itd.

Bez odpowiedzi pozostają pytania: dlaczego wszędzie mamy tak daleko? Co się dzieje, że nikt nie zagląda na Lu-belszczyznę z propozycjami koncertów i festiwali plenerowych? Dlaczego nikt tu nie organizuje niczego większego? Próby odpowiedzi nie są łatwe. Zazwyczaj duże,

Żyjemy w małej, lubelskiej oj-czyźnie. Wiemy, że żyjemy w tzw. „Polsce B”, ale na pocie-

szenie wmawiamy sobie, że po tej samej stronie „barykady” znajduje się nasza piękna stolica. Skoro już tu jesteśmy, żyjemy sobie dalej naszym codziennym życiem.

Głębsza refleksja przychodzi w sezonie wakacyjnym. Wtedy wielu młodych ludzi (i nie tylko) wpada na świetne, wyjazdo-we pomysły. Jedni jadą nad morze, żeby powylegiwać się beztrosko na plaży, inni w góry - odkrywać nowe szlaki, jeszcze inni jeżdżą po różnego rodzaju koncertach i festiwalach. Na pierwszy rzut oka nie łą-czy ich nic, ale jest przecież inaczej. Każdy z beztroskich urlopowiczów ma do poko-nania setki kilometrów, zanim dotrze do celu. Większość wybiera podróże pociąga-mi. Niektórzy uwielbiają tego typu środki transportu, inni mniej. Tych ostatnich często odstrasza perspektywa siedzenia dziesięciu czy dwunastu godzin w jednym miejscu i wsłuchiwania się w miarowy turkot metalowego kolosa, tudzież próby zaśnięcia przerywane regularnie przez konduktora. Zapewniam - wiem o czym piszę. Kiedy planuję ze znajomymi waka-cyjne wyjazdy na festiwale - ogarnia mnie przerażenie. Słyszę wtedy często, że miesz-kamy w złym miejscu i wtedy poddajemy się niechlubnemu uczuciu zazdrości, bo inni do Jastrzygowic, Bielawy, Kostrzyna czy Ostródy mają blisko.

Co sądzą o nas warszawiacy

Poprosiłam mojego kumpla warszawiaka, żeby zrobił coś w rodzaju ankiety i zapytał

swoich przyjaciół z czym kojarzy im się Lubelszczyzna. Kiedy studiowałam od-powiedzi, nie byłam jakoś szczególnie zaskoczona. Jego koleżanki z Lubelsz-czyzną kojarzyły Wschód, biedę, czasem padały takie słowa jak wieśniactwo (swo-ją drogą...ciekawe dlaczego?). Kumple natomiast – jako zapaleni motocykliści - od razu rzucili hasło: supermoto (dla

W poszukiwaniu złotego runaczyli o muzycznych i promocyjnych kłopotach Lublina

plenerowe, „klimatyczne” festiwale odby-wają się z dala od wielkomiejskiego zgieł-ku. Najczęściej w małych miasteczkach, albo wręcz w wioskach. Zdarza się, że na polu namiotowym jeszcze tydzień przed festiwalem rośnie zboże, a na miejsce im-prezy idzie się przez pola, lasy i łąki, bo autobusy nie dojeżdżają. Przecież u nas nie brakuje wiosek i pól. Kwestia położe-nia geograficznego też nie powinna być problemem - problem leży może w pro-mocji naszego regionu, albo - po prostu - w niechęci władz do działania.

Spytałam Jurka Owsiaka, dlaczego naj-większa polska impreza plenerowa - Przy-stanek Woodstock - odbywa się właśnie w Kostrzynie nad Odrą. Zainteresowała mnie sprawa samego wyboru miejsca. Jurek stwierdził, że miasto, po pierwsze - musi chcieć zorganizować tak wielką imprezę; wiąże się z tym zapewnienie bez-pieczeństwa (udział służb medycznych, policji, straży pożarnej). Kostrzyn walczył o Przystanek i, jak widać, walczył sku-tecznie. Ludzie przyjechali, narobili dużo szumu, zostawili dużo kasy w sklepach, była telewizja, coś ciekawego się działo. Owszem - był i bałagan, ale szybko pora-dził z nim sobie Pokojowy Patrol. Kiedy rok temu byłam na Woodstocku zszoko-wało mnie to, że w takiej małej, zadbanej mieścinie odbywa się tak wielka impreza o międzynarodowej sławie. Jeszcze bar-dziej zszokowało mnie powitanie, jakie zgotowali nam starsi mieszkańcy miasta. Wychodzili z domów, żeby popatrzeć na tłumy dość barwnych, zapewne wygląda-jących co najmniej dziwnie, w ich mnie-maniu, ludzi. Na ich twarzach wcale nie było widać pogardy czy zgorszenia (co byłoby uzasadnione), ale uśmiechy. Kiedy przechodziliśmy obok grupki starszych osób usłyszeliśmy słowa „jesteście wspa-niali! Dziękujemy, że tu przyjeżdżacie”. Dziwne, ale prawdziwe. Zaręczam. Wyda-je się to niewiarygodne, ale jeżeli zrobimy bilans plusów i minusów takiej imprezy, chyba zwyciężają plusy, takie jak promocja miasta, czy zyski z handlu. Gdyby nie Wo-odstock - nikt pewnie nie słyszałby o takiej

W poszukiwaniu złotego runa

OFENSYWA - listopad 2006 21

TAK TWORZYMY <<

miejscowości jak Kostrzyn. Impreza bliżej dużego miasta, jak np. Warszawa mijałaby się z celem, ponieważ ściągnęłaby zapew-ne wielu ludzi, nie do końca pożądanych przez organizatorów.

Lubelszczyzna – takie coś w ogóle istnieje?

U nas, póki co, nie znalazła się żadna miejscowość, która chciałaby podjąć trud zorga-

nizowania czegoś na większą skalę niż ja-kieś festyny czy powiatowe dożynki. Gdy odwiedzam festiwale w zachodniej Polsce widzę, że niewielu jest wariatów z naszych stron, którym chce się siedzieć osiem czy dziesięć godzin w pociągu tylko po to, żeby przez jeden dzień i jedną noc posłuchać dobrej muzyki (bo przecież kto miałby siłę skakać pod sceną po takiej podróży?). Gdy „tubylcy” dowiadują się, że jestem z Lubelszczyzny, robią wielkie oczy, jakby-śmy byli z zupełnie odległej części nie tyle Polski, ile całego Globu. Lubelszczyzna praktycznie nie istnieje w świadomości lu-dzi z innych regionów, bo nie ma się czym pochwalić, szczególnie jeśli chodzi o mu-zykę. Mam wrażenie, że dla reszty Polski jesteśmy jakimś zaściankiem kulturowym, a nasz honor ratuje tylko Kazimierz Dolny - choć to zupełnie „inna branża”.

Kariera muzyczna w Lublinie – mission impossible

Od dłuższego czasu obserwuję polski rynek muzyczny –

głównie młode, ambitne, alternatywne ka-pele. Widzę, że w Polsce robi się pod tym względem coraz ciekawiej. Na festiwalach można wyłowić masę fajnych, młodych zespołów z zaledwie kilkuletnim stażem. Niektóre z nich już po dwóch czy trzech la-tach działalności mają na koncie płytę, po pięciu czy sześciu – już dwie. Za każdym razem zadaję sobie pytanie – dlaczego jest tak wiele znanych zespołów z Katowic, Bielska czy Bydgoszczy? Lublin jakby za-wisł w jakimś artystycznym letargu i próż-no czekać na przebudzenie.

Nie jest prawdą, że u nas nie ma mło-dych, ambitnych, zdolnych muzyków. Nie jest też prawdą, że miasto nie ma kli-matu do tworzenia. Ludziom jeszcze chce się grać, śpiewać i pisać. Wystarczy tylko trochę się rozejrzeć. Publiczności też nie brakuje, bo, co by nie mówić, Lublin jest miastem studenckim, a student często jest dość wymagającym i myślącym słucha-

czem. W czym właściwie tkwi problem? Znowu postanowiłam dotrzeć do “wta-jemniczonych”, czyli muzyków, którzy już w jakiś sposób zaznaczyli się na lubelskiej scenie.

„Tutaj przede wszystkim nie ma kasy, a to oznacza, że nie ma możliwości...”

...i wiedzą o tym wszyscy. Pieniądze po-trzebne są na promocję, sprzęt, czy studio nagraniowe. „Nawet jeśli młody zespół wy-daje płytę, najczęściej nagrywa ją własnym sumptem, wytwórnia co najwyżej przybija swój stempel, a i tak kluczową sprawą jest promocja” – twierdzi Paweł, wokalista ze-społu Londyn. Tu pojawiają się schody, po-nieważ, zazwyczaj, możliwości pokazania się młodych artystów ograniczają się do grania w pubach i na lokalnych festynach. W ten sposób ciężko o większe grono od-biorców, a na pewno w sferze marzeń po-zostaje zauważenie przez jakiegoś „łowcę talentów” (tak na marginesie – ciekawe czy taka instytucja w ogóle istnieje? Mam wrażenie, że to tylko wymysł scenarzy-stów amerykańskich filmów...). Według Karola z Koolor Squadu trudno w Lublinie nawet o studio nagraniowe – nie jest ich wiele, a te, które istnieją, dużo kosztują. Nie wszystkich na to stać, a poza tym – jak wszędzie – w tej branży liczą się znajomo-ści.

Generalnie płyty sprzedają się słabo – głównie ze względu na cenę, a koszty ich wydania się nie zwracają. Błędne koło się zamyka, a początkowo zapaleni muzycy muszą imać się innych zajęć, bo utrzy-manie się z grania w pubach byłoby raczej trudne, no i z upływem lat, na twórczość brakuje czasu... Paradoksalnie – w tej kwestii przeszkodą jest również Internet. Z jednej strony pomaga on „pokazać się”, poprzez strony internetowe, fora, czy za-mieszczanie fragmentów utworów. Jednak z drugiej strony widmem bankructwa dla artystów jest ściąganie płyt, które nazwane zostało przez jednego z moich rozmówców „kradzieżą w białych rękawiczkach”. Ni-kogo nie obchodzi to, że muzycy w wyda-nie płyty inwestują pieniądze, czas i swoje umiejętności.

Problemy finansowe „hamują” także organizatorów koncertów, ponieważ nie-łatwo znaleźć sponsorów, a koszty orga-nizacji wymagałyby często biletowania imprez, co w sposób oczywisty zmniejsza frekwencję. Dlatego właśnie muzycy lubar-towskiego zespołu Bimbeer skarżą się, że

tu po prostu nie ma gdzie grać koncertów. Grają oni hardrocka, a taka muzyka nie za bardzo nadaje się do grania “do kotleta” w pubach. Członkowie Sprzeciwu mówią z kolei o dziwnej mentalności ludzi; jeżeli na koncercie nie ma jakiejś gwiazdy, czy jako tako kojarzonego zespołu – brakuje publiczności. Nawet jeżeli ktoś organizuje jakąś imprezę, często pojawia się na niej dwadzieścia osób, co raczej nie pozwa-la na zwrot kosztów organizacji. Dlatego muzykom pozostają występy w pubach, gdzie raczej nie można liczyć na szersze, nieprzypadkowe grono odbiorców.

Wszyscy moi rozmówcy są zgodni co do jednego – prężnie działa w Lublinie undergroundowa scena punkowa, któ-ra rządzi się swoimi prawami. Zespoły tego nurtu nie chcą pokazywać się szer-szej publiczności, buntują się przeciwko wszelkiej komercji, zazwyczaj mają swo-ich wiernych fanów i często organizują wspólne koncerty – to im w zupełności wystarcza.

Uratować nas mogą tylko młodzi (chociaż niekoniecznie) i aktywni (bezwzględnie)

Lubelscy artyści z pewnością nie mają łatwo, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Zmienić sytu-

ację mogą tylko ci, których nie przerażają perypetie związane z załatwianiem lokali na koncerty, pisanie podań do dyrektorów domów kultury i cała papierkowa robota z krzewieniem naszej rodzimej muzyki związana. Może znajdą się już niedługo chętni do aktywności na tym polu, może lubelska scena muzyczna zacznie bardziej przyciągać ludzi. Miasto, oprócz klimatu, ma także wspaniałe miejsca do organizacji różnych imprez, takie jak chociażby musz-la koncertowa czy starówka, istnieją insty-tucje takie jak Centrum Kultury czy Chat-ka Żaka, a w promocji lokalnych wydarzeń z pewnością pomaga Radio Centrum. Kwestia promocji miasta i pochodzących z niego artystów jest z pewnością proble-mem nie tylko naszego regionu, ale mam wrażenie, że u nas jakoś szczególnie trudne jest rozwikłanie tego problemu. Co z „tym fantem” możemy zrobić my – zwykli, szarzy zjadacze chleba? Nie-wiele, a zarazem dużo. Możemy wspierać “naszych” - chodzić na ich koncerty, ku-pować płyty, głosować w różnego rodza-ju plebiscytach, a ostatecznie - trzymać za nich kciuki

Anna Fit

WERN

ISAŻ: A

NN

A ŚW

IDERSK

A

OFENSYWA - listopad 200624

>> TAK TWORZYMY

Kiedy ponownie znalazłem się na amerykańskiej ziemi, wiedziałem do-kąd najpierw chcę pojechać: do położonej na dolnym Manhattanie, w samym sercu East Village, mekki wielbicieli płyt CD – używanych

i nowych. W dobie Internetu, iPodów (w nowojorskim metrze średnio co piąta osoba ma w uszach malutkie, białe słuchaweczki) i programów masowej wymia-ny plików, miejsce to staje się enklawą kultu nośnika muzycznego, który gdzie indziej powoli odchodzi do lamusa. St. Mark’s Place, bo o nim mowa, to ostoja melomanów i, w pewnym sensie, tradycjonalistów, jeśli chodzi o sposób zdoby-wania nowych dźwiękowych wrażeń. Dużo prościej jest wejść do Internetu i ścią-gnąć interesujący album prosto na dysk komputera. Odbiera to jednak ogromną przyjemność, jaką daje buszowanie po sklepach zlokalizowanych właśnie w ta-kim miejscu, jakim jest St. Mark’s Place.

Na tej ulicy uderza widok nie-zliczonych butików, w których ciemnoskórzy sprzedawcy oferują tak niekonwencjonalne elementy ubioru, że próżno ich szukać na-wet w najbardziej awangardowych sklepach. Wielobarwne kolczyki, stalowe naszyjniki z trupimi czasz-kami, fikuśne okulary przeciwsło-neczne wielkości denek od litrowych słoików - to tylko niektóre z wielu dostępnych tu oryginalnych ele-mentów ubioru, których można użyć, aby choć trochę wyróżnić się z homogenicznego tłumu. Tuż obok tych sklepików i straganów znajdują się sklepy z płytami. Niesamowite, że na odcinku ulicy o długości około 200 metrów (!) zlokalizowanych jest kilkanaście sklepów muzycznych. Przejrzenie wszystkich płyt, które tam są, z pewnością zajęłoby kilka dni i niewiele osób miałoby czas i ochotę na przebijanie się przez tysiące różnorodnych okładek, aby odkryć jeden wartościowy krążek. Jednak dla „,muzykoholilka”, takie-go jak ja, taka podróż w nieznane

jest niczym odkrywanie nowych pokładów własnej świadomości.

Podchodząc do walki z jedną z plastikowych skrzynek po brzegi wypełnioną płytami,

zawsze jestem uzbrojony w srebrnego discmana i słuchawki. Przesłuchanie wszystkich płyt byłoby niewykonal-ne, toteż wstępny odsiew następuje już przy estetycznej ocenie okładki. Często jest tak, że odzwierciedla ona muzyczną zawartość płyty; wpraw-dzie nie powinno się oceniać płyty po jej wyglądzie, ale jednak raczej wiadomo, czego możemy się spodzie-wać po krążku, na którym widnieje trójka półnagich kobiet, a nazwa grupy jest wypisana pulchnymi, różowymi literami… Kiedy już jakaś okładka wpadnie mi w oko, to od-kładam taką płytę na bok i szukam dalej. Zazwyczaj, po zakończeniu odsiewu z jednej skrzynki zawierają-cej około dwustu krążków, zostaje mi w rękach około dziesięciu. Następnie w ruch idzie discman. Już począt-kowe dźwięki pozwalają ocenić brzmienie płyty. Staram się polegać na pierwszym wrażeniu i intuicji podpowiadającej, że dany krążek wart jest dalszego zainteresowania. W taki sposób z dziesięciu kandy-datek wyłoniłem tę jedną, z którą udałem się w dalszą podróż.

Płyta włoskiego zespołu „Sailor Free” pt. „The Fifth Door” już na pierwszy rzut oka stanowi pozy-cję nietuzinkową. Surrealistyczna okładka - przedstawiająca coś w ro-dzaju powietrznego boga unoszą-cego się dzięki żółtym balonom, do

„Udało mi się wyłowić perełkęspośród bezwartościowych kamieni”

FOT.

G. W

. WRÓ

BLEW

SKI

OFENSYWA - listopad 2006 25

których podczepiony jest za pomocą grubych lin - zachwyca precyzją wykonania i intryguje oniryczną tajemniczością. Wystarczyło, że po-słuchałem początków kilku kojących utworów, a już wiedziałem, że udało mi się wyłowić perełkę spośród bez-wartościowych kamieni. Po powro-cie do domu założyłem słuchawki i wybrałem się w fantastyczną podróż z zespołem „Sailor Free”. Układ utworów jest tak skonstruowany, że na zmianę najpierw unosimy się na fali ostrzejszych rockowych brzmień, żeby za chwilę znaleźć się w oazie spokojniejszych kompozycji. Wysublimowane dźwięki dogłębnie poruszają swoją finezyjnością. Cie-płemu męskiemu wokalowi, czasa-mi współbrzmiącemu z kobiecym, towarzyszy instrumentalna róż-norodność. Usłyszymy tutaj gitary elektryczne i akustyczne, fortepian, skrzypce, melotron, syntezatory, a także charakterystyczne brzmienie organów Vox (takich samych, jakich używał Ray Manzarek z „The Do-ors”). Ta muzyczna uczta rozpoczyna się instrumentalnym „Intro II”, które pojawia się na płycie powtórnie, tym razem jako ścieżka nie figu-rująca w spisie utworów. Na końcu płyty utwór ten jest nagrany od tyłu i stanowi swoistą klamrę spajającą doskonale przemyślaną kompozycję całości. Różnolita struktura mu-zyczna sprawia, że tej płyty nie da się jednoznacznie zaszuf ladkować – członkowie zespołu „Sailor Free” czerpią pełnymi garściami z wielu gatunków muzycznych, choć z wy-raźną predylekcją w stronę rocka. Wszystko to powoduje, że zetknięcie się z taką płytą ma cechy przeżycia niemal transcendentnego i, z pew-nością, odciska trwały ślad w naszej pamięci.

Ciekawe, ile jeszcze takich mu-zycznych pereł wciąż czeka na wyłowienie spośród tysięcy uży-wanych krążków leżących na dnie kartonowych pudełek i plastikowych skrzynek na nowojorskim St. Mark’s Place. Z ich odnalezieniem trzeba się jednak spieszyć, gdyż wydaje mi się, że niedługo mogą one stąd zniknąć pochłonięte przez białe, elektronicz-ne płaszczki…

Grzegorz W. Wróblewski

Do rozmowy na temat graffiti udało mi się zaprosić dwóch writerów znanych w środo-

wisku lubelskim i nie tylko lubelskim. Czy Isu i Rysa zdołają odeprzeć moje zarzuty, udowodnić, że ich twórczość to sztuka? Nie używają oni prawdziwych nazwisk, ponieważ to, co robią, nie za-wsze jest całkiem legalne.

Rysa (ur. 1981) jest studentem V roku Malarstwa na UMCS w Lublinie. Graf-fiti zajmuje się od 1996 roku. Jego prace znajdują się na ulicach Lublina, Warsza-wy, Gdańska, Stalowej Woli, Kraśnika, Świdnika i wielu innych miast, można je także zobaczyć na stronie interneto-wej www.fotolog.com/rysa1981.

Isu (ur. 1980) pochodzi ze Stalowej Woli; to właśnie tam rozpoczęła się jego przygoda z graffiti w 1996 roku. Swój tag pozostawił w wielu miejscach; malował na Graffiti Jamach w różnych miastach, między innymi Nowym Jor-ku, Krakowie, Lublinie, Tarnobrzegu, Bochni, Mielcu, Przemyślu. Maluje głównie z kumplem, Mes-em, pod szyl-dem TU ( Tatuaże Ulicy). Wspólnie prowadzą dwie strony internetowe po-

kazujące ich szaloną twórczość: http://isuone.w.interia.pl (tu można znaleźć informacje o wszystkim, co dzieje się w świecie graffiti, a głównie w Polsce południowo- wschodniej) oraz http://www.graf-b.prv.pl (strona zajmująca się sceną graffiti w Baranowie Sandomier-skim). Jest absolwentem Wydziału Ar-tystycznego UMCS w Lublinie.

Jak to naprawdę jest z tym wa-szym malowaniem? Dlaczego ludzie się was obawiają?

Isu: Właściwie, to sam nie wiem...

Rysa: Myślę, że przyczyniają się do tego media, które nagłaśniają niezbyt chlubne sytuacje dla graffiti, a tym sa-mym przyklejają nam etykiety, nazy-wając chuliganami.

Isu: Kojarzymy się często z gangami, bo przecież graffiti było główną bronią nowojorskich grup przestępczych.

Czy walka gangów nadal istnieje, czy wy również zamalowujecie tagi innych?

„Najlepszy strój do malowania to sportowe spodnie,które są wygodne i w razie potrzeby nie utrudniają ucieczki.”

Bunt w aerozoluWszystko rozpoczęło się w Filadelfii, gdzie pewien młodzieniec,

chcąc zwrócić na siebie uwagę pewnej długonogiej dziewczyny, wszędzie zostawiał swój podpis (tag). Bombienie, czyli podpisy-

wanie się gdzie to tylko możliwe podchwycili inni i, właściwie, od tego rozpoczę-ła się historia graffiti. Stany Zjednoczone lat sześćdziesiątych stworzyły dosko-nały grunt do jego rozwoju; wojny, manifestacje, zamieszki były doskonałym powodem do „buntu na ścianach”. Malowidła były także przejawem wzrostu przestępczości i walki o panowanie między gangami. Dzisiaj ludzie nadal ko-jarzą writerów (grafficiarzy) jako członków band. Ten ruch artystyczny rzadko postrzegany jest jako sztuka, na co wpływ mają wandalskie wybryki i niecenzu-ralne słowa, jakie pojawiają się na cmentarzach, kościołach i zabytkach sztuki. Lecz, jak się okazuje, wielu twórców graffiti to prawdziwi mistrzowie; tagując - tworzą profesjonalną grupę artystów swojej generacji.

„Najlepszy strój do malowania to sportowe spodnie,ój do malowania to sportowe spodnie,óktóre są wygodne i w razie potrzeby nie utrudniają ucieczki.”

Bunt w aerozolu

TAK TWORZYMY <<

OFENSYWA - listopad 200626

>> TAK TWORZYMY

Isu: Jasne, przecież o to właśnie cho-dzi, żeby twój tag był na wierzchu. Cho-ciaż graffiti Rysy i paru innych kolesi, ze względu na starą znajomość, nie za-malowuję.

Rysa: Wszyscy mają wiele szacunku do innych malarzy, ale wszyscy zama-lowują się nawzajem. Jednak czasem, gdy coś jest naprawdę dobre - wtedy odpuszczam.

Graffiti coraz częściej pojawia się w projektach graficznych, kolekcjach ubrań, w wystroju klubów. W czym tkwi jego fenomen i co sprawiło, że postanowiliście zająć się tagging up--em?

Rysa: Malowanie sprayami jest szyb-kie i efektowne. W krótkim czasie moż-na zamalować duże powierzchnie i to się wielu osobom bardzo podoba. Mnie też przyciągnęły puszki psikające farbą. Ale wszystko, tak naprawdę, rozpoczę-ło się jakieś dwanaście lat temu od „Śli-zgu”, takiego magazynu o graffiti. Po-stanowiłem, że i ja spróbuję wymyślić jakiś podpis dla siebie. Nie od razu jed-nak zacząłem malować. Najpierw były setki projektów, szkiców… Zresztą tak jest do dziś; zanim zacznę coś działać na ścianie, najpierw muszę to naryso-wać na kartce.

Isu: Zacząłem malować w Jarosławiu. Tam jest taki sklep z rowerami, w któ-rym można było kupić puszki z farbą po osiem zeta. Masakra! Wtedy malo-wałem prawie codziennie, wstawałem wcześnie rano, żeby tylko trochę poma-lować. Moje pierwsze graffiti zrobiłem w przejściu między blokami, nie nale-żało ono do najlepszych (śmiech).

Malujecie w pojedynkę, czy macie swoje crew (grupa ludzi malujących razem)?

Rysa: Kiedyś malowaliśmy w dużych grupach dziesięcio-, piętnastoosobo-wych. Wglądało to tak, że tylko nielicz-

ni malowali, a reszta stała i obserwo-wała z różnych miejsc. Ale prawda jest taka, że chodziło tu głównie o zrzutkę na spraye. Teraz przeważnie maluję sam, a poza tym - robię to legalnie.

Wydawało mi się, że właśnie dreszczyk emocji najbardziej was fa-scynuje. Czy malowanie nie musi być związane z napięciem, akcją i niele-galnością pod osłoną nocy?

Rysa: Może kiedyś i tak było, ale te-raz wolę załatwić sobie pozwolenie. Mmm… Takie akcje z przeszłości róż-nie się kończyły (śmiech), ale jakoś za-wsze udawało mi się cało wychodzić z opresji. Poza tym graffiti to teraz nie jedyna rzecz, jaką się zajmuję i na takie

spontaniczne wyjścia nie zawsze jest czas.

Czy studia na Wydziale Arty-stycznym mają związek z graffiti?

Isu: Na pewno. Wiele rzeczy, których nauczyłem się projektując litery do graffiti, przydało się na studiach. Prze-cież to nic innego, jak projektowanie graficzne.

Rysa: Ja studiuję malarstwo. Myślę, że gdyby nie moja przygoda z graffiti, nigdy nie zdecydowałbym się na szkołę plastyczną. Chodziłem do liceum ogól-nokształcącego i nie miałem pojęcia, na czym polega malarstwo sztalugowe, a potem okazało się, że to jest właśnie to, co chcę kiedyś robić.

Czy wiążecie swoją przyszłość z graffiti? Czy można się z tego utrzy-mać?

Isu: Myślę, że malowanie zawsze bę-dzie częścią mojego życia. Może nie tak

IsuOne TU Crew, Era E3, Character LCE (Francja), New York City

Lemo by Isu One TU Crew Krakow Graffiti Jam 2006

OFENSYWA - listopad 2006 27

TAK TWORZYMY <<

ważną jak kiedyś. Wiadomo - człowiek dorasta i musi myśleć o wielu rzeczach, o które nie martwił się kiedyś. Tak jest z większością grafficiarzy na całym świecie. Dla dzieciaków tagowanie jest całym życiem. Potem ci sami ludzie zaj-mują się wydawaniem magazynów dla writerów, czy projektowaniem graficz-nym.

Rysa: Zarabianie na życie malowa-niem jest możliwe, ponieważ są z tego niezłe pieniądze, ale zamówień jest wciąż mało. Jednak zainteresowanie jest. Coraz więcej właścicieli dyskotek, klubów, barów, restauracji chce mieć u siebie graffiti.

Isu, wiem, że poprzednie wakacje spędziłeś w Stanach Zjednoczonych i to, w dodatku, zarabiałeś malując graffiti. Czy po studiach planujesz wyjechać tam na stałe i dołączyć do kumpli po fachu? W końcu USA to oj-czyzna graffiti?

Isu: Byłem cztery miesiące w Nowym Jorku i pracowałem, malując na ścia-nach żydowskiej restauracji. Dużo się tam nauczyłem. Jeśli chodzi o poziom życia, to nam rzeczywiście daleko do Amerykanów, ale ja w życiu nie zamie-niłbym się z nimi. Ten wyjazd pokazał mi, jaki to piękny z tej Polski kraj. My może jesteśmy biedniejsi, nie stać nas na wiele rzeczy, ale mamy przynajmniej spokój. Tam każdy gdzieś pędzi, wciąż jest zmęczony. Takie spotkanie, jak te-

raz, w środku tygodnia i przy piwku, po prostu się nie zdarza. A co do graffiti, to udało mi się tam poznać wielu świet-nych writerów, ale muszę przyznać, że obecnie więcej ciekawych rzeczy dzieje się na scenie europejskiej.

Większość ludzi kojarzy was chy-ba z hip hopem i spodniami z krokiem w kolanach. Czy to jest styl każdego writera?

Rysa: To prawda, że większość lu-dzi malujących na ścianach słucha hip hopu, ale to nie jest reguła. A jeśli cho-dzi o te spodnie, to przy malowaniu one nie zdają egzaminu. Każdy writer wie, że najlepszy strój do malowania to sportowe spodnie, które są wygodne i w razie potrzeby nie utrudniają ucieczki

(śmiech). A do tego gumowe rękawice, żeby można je było szybko wyrzucić i tym samym zatrzeć ślady.

Isu: Ja na nocne malowanie często zabierałem jakieś koleżanki, które pil-nowały, czy nikt nie idzie. Dziewczyny zawsze są najlepszym alibi.

Dzięki chłopaki. Mam nadzie-ję, że graffiti ułatwi nam wszystkim zrozumienie zjawisk zachodzących we współczesnej kulturze i stanie się pożądanym przez władze miast zjawiskiem, a wszelkie przejawy wandalizmu i barbarzyństwa wzglę-dem zabytków sztuki nie będą miały miejsca

Rozmawiała: Izabela Kamińska

Rysa Unadhe Crew, 2006

Rysa Unadhe Crew, 2002

OFENSYWA - listopad 200628

>> TAK TWORZYMY

Oglądam zdjęcia zrobione na kilka chwilprzed końcem światła.Miasto wydaje się być oswojone jakdwunastoletni pies. Ludzie nie przechodząrozpływają się w kałuży wzroku.Penetrują mieszkania.Wąchają benzynę. Gwałcą swoje cienie.Robią naród.

Palę na mrozie w jednejniewzruszonej pozycji. Czekam.Wawrzyniec Nowak zastrzelił księdzaw 1938, w kościele, na mszy.Powiesili go ponoć.Nie wszyscy w to wierzą.

Panicznie się boję kosmosu, tych planetna których można zamieszkać.Boję się, że polaków wystrzelą w kosmosi chujnia rozniesie się po wszechgalaktykach.I drugiej bitwy pod grunwaldem się boję.Palę na mrozie. Idę.

Przypominam sobie wszystkie te czasownikiktóre pasują do mnie, którymi mogę zawrzećprzymierze między mną, a tą częścią. Moją.Czekać to dobre słowo.To kawa przed oknem o 6.55I telewizor o 19.30. Czekać to tylko nie sen.Boję się mniej, Ukraina trzyma mnie za plecy.Przecieka w noc.

W ciągu dalszym.Przewracam oczami aż jest niedziela sinasuka umierania. Kropla ziemiw śliskiej dłoni horyzontu.

Wojciech Sołtys

absolwent filologii polskiej UMCS,członek grupy poetyckiej „Nic wspólnego”

***

OFENSYWA - listopad 2006 29

TAK PISZEMY <<

dwóch godzinach odpadały nam ręce od machania, napisaliśmy więc na kartonie „Poznań” i usiedliśmy na skraju ulicy. W końcu ulitował się kierowca tira. Pan Bogumił od razu zaproponował, żebyśmy prze-szli na „ty”. Przez pięć godzin opowiedział nam hi-storię swojego życia. Zostawiła go żona, bo nigdy nie było go w domu. Nie ma jej tego za złe. Pomieszkuje to u brata, to u matki. Często zabiera z drogi „dziew-czyny”, żeby mieć z kim pogadać, żeby nie zostawać z samym sobą w kabinie. Żeby nie oszaleć. Rzadko uprawia z nimi seks, a jeśli już, to tylko z Polkami. Kiedyś po powrocie z „dzikich krajów” (kierowcy cię-żarówek nazywają tak państwa Europy Wschodniej) musiał robić testy na HIV, bo był pijany i się nie kon-trolował. Pracuje przez cały rok, nawet w święta, bo i tak nie ma ich z kim spędzać. Część wypłaty przesy-ła synkowi, który ma sześć lat.

Żona nie pozwala mu przyjeżdżać do domu, więc nie widział syna od trzech lat. Ale jest zajebiście. Tyl-ko krzyż mu wysiada od ciągłego siedzenia. Spalili-śmy przy tym monologu cztery paczki papierosów. Bogdan zabrał nas aż do Sochaczewa pod Poznaniem. Na miejsce dojechaliśmy około północy, więc było już za późno na łapanie stopa. Rozbiliśmy namiot za sta-cją CPN. Była gęsta mgła.

Wstaliśmy o szóstej, bo słońce nie dawało spać. Złożyliśmy namiot, poszliśmy na stację na-

pić się kawy i stanęliśmy znowu na ulicy. Jeździły same ciężarówki, w dodatku z ogromną prędkością. Kręciło mi się w głowie od słońca i od tabliczek: „Ja-rek”, „Tomek”, „Marcin”, „Robert”. Po jakiejś godzi-nie zatrzymało się ogromne volvo z tabliczką „Rafał”. O mało nie oszaleliśmy ze szczęścia, kiedy „Rafał” powiedział, że jedzie do Holandii. Kolejne dwa dni spędziliśmy we trójkę w kabinie ciężarówki. Przy okazji poznaliśmy arkana zawodu kierowcy. Rafał za-rzucał nas terminami „traktorzysta”, „tacho”, „krwio-pijca”, „stoper” itd. Kierowcy ciężarówek tworzą coś w rodzaju subkultury. Mają swój mały świat, jak punkowcy, skinheadzi, hippisi i cała reszta odrobinek społecznych. Dowiedzieliśmy się, że w miejscowości „Genowefa”, na parkingu dla ciężarówek można ku-pić broń od „ruskich”. „Pewnie mają nawet armaty” - mówił roześmiany Rafał. Wyglądał na trzydzieści

ZAWSZE MARZYŁAM O HOLANDII

W niedzielny wieczór zadzwonił do mnie Paweł, kolega ze studiów. Doszliśmy do wniosku, że musimy zrobić sobie wakacje.

Od słowa do słowa, wypadło na Holandię. We wto-rek staliśmy na ulicy Warszawskiej w Lublinie i łapa-liśmy pierwszego stopa. Zajęło nam to pół godziny, co było nie lada wyczynem, zważywszy na ogromną konkurencję i mały ruch. Do Warszawy! Elegancki kierowca czarnej toyoty początkowo nie był rozmow-ny. Rozkręcił się jednak, kiedy dojeżdżaliśmy do celu „To do Holandii jedziecie”? To nie było pytanie, tylko drwina wypowiedziana tonem prześmiewcy. „Wal się” - pomyślałam i uśmiechnęłam się równie szeroko.

Wysiedliśmy w centrum Warszawy. Ani ja, ani Pa-weł nie znamy tego miasta. Każda zapytany przez nas przechodzień miał inny pogląd co do tego, gdzie i jak

mamy dotrzeć. Widzieliśmy, że niektórzy z nich nie mają pojęcia o tym gdzie sami są, a mimo to właśnie oni gadali najwięcej. Cóż, może chcieli ukryć swoją niewiedzę przed zabłąkanymi przyjezdnymi, a może po prostu to tak życzliwi ludzie, że nie mieli serca po-wiedzieć, że niestety nie mogą nam pomóc. Wreszcie natknęliśmy się na faceta w stroju a’la lump. Kiedy powiedzieliśmy, że jedziemy z Lublina, z błyskiem w oku zaoferował, że zawiezie nas gdzie chcemy. Przez pół godziny słuchaliśmy nieprawdopodobnych histo-rii o Budce Suflera i Krzysiu Cugowskim, koledze ze szkolnej ławy. „Lublin był nasz” skończył zmarnowa-ny przez życie mężczyzna. („Krzysiu” pewnie już nie pamięta). Facet tak się nakręcił, że o nas zapomniał. Zrobiło mi się go szkoda.

Zajęło nam trzy godziny, zanim wydostaliśmy się na ulicę wyjazdową do Poznania. Tu było ciężko. Po

STOPEM PO EUROPIE

IL. ARK

AD

IUSZ L

EMIESZEK

STOPEM PO EUROPIE

OFENSYWA - listopad 200630

>> TAK PISZEMY

pięć lat. Później okazało się, że miał dwadzieścia sie-dem. Mieszkał z matką pod Warszawą. Raz, ni stąd ni zowąd wypalił: „Miłości nie ma. Baby lecą tylko na kasę”. Powiedział to, zaglądając mi w dekolt. Wszy-scy zamilkliśmy. Zastanawiałam się wtedy, co chciał naprawdę wyrazić. Przemawiała przez niego jakaś gorycz. Popatrzyłam na Pawła. Był chyba zaskoczo-ny tym nagłym wynurzeniem kierowcy. Wydawało mi się, że denerwujemy go opiekowaniem się sobą. „Zapalimy na pół?”, „Nie jest ci zimno?”, „Chce ci się spać?”, „Jesteś smutny/a, głodny/a” i tak dalej. Nie trzymaliśmy się więcej za ręce w obecności Rafała. To wydarzenie zmieniło mój stosunek do kierowcy ciężarówki. Do tej pory uważałam go za chama i pro-staka po prostu. Po „Miłości nie ma. Baby lecą tylko na kasę”, zrozumiałam, że jego chamstwo i prostac-two skądś się wzięło. A on? Cóż, dalej opowiadał jak to ostatnio na Śląsku „kurwa” zrobiła mu loda, że nie wiedział gdzie jest. Za każdym razem, kiedy przez CB Radio poleciała jakaś „wiązanka” ożywiał się wyraź-nie i uśmiechał z dumą jakąś, dla mnie niezrozumia-łą. Drzwi od strony pasażera nie otwierały się - po ostatniej trasie do „dzikich krajów”.

Do Niemiec wjechaliśmy około godziny osiemnastej. Na granicy celnicy ogra-

niczyli się jedynie do rzucenia okiem na paszporty. Jedynym utrudnieniem było to, że kabina ciężarów-ki zarejestrowana jest na dwie osoby i czasami ktoś musiał się schować. Na przygranicznej stacji benzy-nowej poprosiliśmy innego kierowcę, żeby przewiózł

jedno z nas. Rafał stwierdził, że przesiądzie się Paweł, bo nigdy nie wiadomo. W dzisiejszych czasach pełno zboczeńców (!). Mieliśmy się spotkać na parkingu ja-kieś piętnaście kilometrów po drugiej stronie granicy. Kiedy zostaliśmy sami, Rafał zmienił swoją strategię. Zaczął mi się zwierzać, jaki jest samotny, jak czasami brakuje mu „kogoś”. Zdjął okulary przeciwsłoneczne. Przestraszyłam się. Jego zwierzenia stawały się co-raz bardziej napastliwe. Wiedział, że nasi rodzice nie mają pojęcia o tej podróży. Zaczęłam kombinować, co zrobię jak przesadzi. Drzwi od mojej strony nie otwierały się przecież. „Wybiję szybę” pomyślałam. „Kopnę go w jaja”. W końcu wymyśliłam historyjkę, że pochodzę z rodziny policyjnej, że trzymają mnie krótko. Powiedziałam, że rodzice myślą, że jestem nad morzem i muszę dzwonić co kilka godzin, żeby się nie martwili. Zmyśliłam, że Paweł ma telefon. Za-

łożył okulary. W umówionym miejscu czekał Paweł. O zmianie w zachowaniu kierowcy powiedziałam mu dopiero, kiedy byliśmy na miejscu. Stwierdził wtedy, że zabiłby go, gdyby wiedział. Chyba dlatego mu nie powiedziałam.

Przez Niemcy przejechaliśmy bez problemów. Po wjechaniu na tamtejszą autostradę od razu poczuli-śmy zmianę. W porównaniu do Polskich ulic, tam się płynie. Zasnęłam. Po wielu godzinach jazdy zatrzy-maliśmy się na parkingu. Rafał musiał zrobić przerwę. Ktoś w nocy przykrył mnie kocem. Paweł powiedział, że to nie on. Około godziny piątej rano ruszyliśmy dalej. Czułam się cudownie. Smak pierwszego papie-rosa mieszał się z rześkim, porannym powietrzem. Było jeszcze chłodnawo, słońce nie prażyło, a widoki zachwycały swoją świeżością. Nawet nie zoriento-waliśmy się, w którym momencie przekroczyliśmy granicę. Rafał oznajmił po prostu, że wjechaliśmy do Holandii.

Widziałam na obrazkach, że to piękny kraj. Ale te widoki przeszły moje najśmielsze wyobrażenia. Lasy, soczyście zielona trawa na pastwiskach i wszę-dzie pełno różnokolorowych kwiatów. Do tego domy, wszystkie z drewnianymi okiennicami, oplecione zie-lenią. No i rowerzyści w każdym wieku. Holendrzy mają wypracowany, specyficzny sposób jazdy na ro-werze. Ruszają się z nim całym ciałem, jakby oprócz nóg używali do napędzania także głowy i tułowia. Rafał rozładowywał i ładował ciężarówkę w wielu miejscach. Zjeździliśmy z nim połowę kraju. W koń-

cu przyszedł czas rozstania. Nie wiem dlaczego zro-biło mi się jakoś smutno, kiedy wyrzucaliśmy swoje graty z kabiny.

NOC NAD MORZEM

Pożegnaliśmy się w Leiden, miasteczku leżącym ja-kieś trzydzieści kilometrów od Morza Północnego. Autobusem pojechaliśmy do nadmorskiego Nordviku. Trochę nacięliśmy się na autobusie, bo kierowca poli-czył nam za bagaż. Zapłaciliśmy prawie dziesięć euro (w tym dziewięć za bagaż). Więcej nie jeździliśmy au-tobusami. Nad morzem zaskoczyły nas tylko ceny. Za hotel trzeba było zapłacić około stu euro. Na wszystko mieliśmy dwieście, więc noc spędziliśmy w namiocie ustawionym na wale dzielącym morze od lądu. Widoki gorsze niż nad Bałtykiem, a w dodatku wszędzie śmier-

IL. A

RKA

DIU

SZ L

EMIE

SZEK

OFENSYWA - listopad 2006 31

TAK PISZEMY <<

działo skorupiakami. Snuliśmy się po ulicach z naszymi tobołami. Wszyscy przechodnie patrzyli na nas jak na parę nastolatków, którzy uciekli z domu. Z pewnością nie wyglądaliśmy na czystych, najedzonych ani wypo-czętych. Poszliśmy na plażę. Roześmiani turyści działali mi na nerwy. Nigdzie nie było widać toalet. Paweł spytał podstarzałego Amerykanina: „Where is toilet”? „Every-where” - odkrzyknął tamten, pokazując na morze, i dzi-ko się roześmiał. Pytaliśmy jeszcze kilku osób i nikt nie wiedział, mimo że siedzieli na plaży od rana. Bo gdzie mieli siedzieć? Pewnie Morze Północne i wszystkie mo-rza i oceany zawierają jedną trzecią moczu, skoro mi-liardy turystów korzystają z „everywhere”.

Wróciliśmy na stację benzynową, która stała kilkana-ście metrów od morza(?). Za nie-„everywhere” zapłaci-liśmy trzy euro. Paweł kupił w sklepie sześć heinekenów i wróciliśmy na plażę. Siedzieliśmy tam do zmroku. Rozmawialiśmy o przebytej drodze, jedliśmy polskie kanapki zdeformowane przez wysoką temperaturę i po-pijaliśmy je holenderskim piwem. Nigdzie nie mogliśmy znaleźć prysznica, ale chęć kąpieli była silniejsza od nas. Po trzech dniach bez mycia i przy takiej temperaturze, nie mogliśmy wytrzymać ani chwili dłużej. W akcie de-speracji skorzystaliśmy z natrysku na plaży. Było grubo po północy i tak zimno, że nie można było złapać po-wietrza. Woda cuchnęła skorupiakami. I moczem?

Po lodowatej kąpieli opatuliliśmy się jak Eskimo-si i zaczęliśmy kombinować, gdzie rozbić namiot. Na plaży nie dało się spać, bo strasznie wiało, a wiatr był zimny. W końcu przeczołgaliśmy się pod drutem kol-czastym i rozbiliśmy namiot w ogromnych trawach, na wale. Następnego dnia Paweł przeczytał na tablicy informacyjnej, że jest absolutny zakaz wchodzenia na wały. Chodziło o jakąś chronioną roślinność.

W pobliskim hotelu spytaliśmy o wylotówkę na Am-sterdam i wypiliśmy zimne piwo. Łapaliśmy stopa ze dwie godziny i nic. Kto wie, może tam zatrzymuje się samochody inaczej? Obok był przystanek autobusowy. Zauważyłam, że obserwuje nas młody chłopak. Auto-busy przejeżdżały, ale on nie wsiadał. Podszedł do nas w końcu i powiedział, że to, co robimy, jest bardzo nie-bezpieczne. Mówił o częstych gwałtach. Na chłopcach zwłaszcza. Zaproponował, żebyśmy pojechali autobu-sem, na jego bilecie. Nie wiedzieliśmy o co chodzi z tym biletem, ale poszliśmy za nim jak dwa cielaki. Chłopak powiedział kierowcy, że jesteśmy z nim, a ten skasował długi, kolorowy bilet trzy razy. Jechaliśmy z powro-tem do Leiden, bo tam był dworzec kolejowy, z które-go mieliśmy się udać do Amsterdamu. Miły Holender miał na imię Kevin i wyraźnie spodobał mu się mój towarzysz. Czułam się trochę dziwnie z tego powodu, ale w pewnym momencie zaczęło mnie to bawić. Paweł też zauważył, o co chodzi i peszył się jak dziewczynka w przedszkolu. Wszędzie rozmawialiśmy po angielsku. Było tak, że ja dobrze słuchałam i wyłapywałam każde słowo, Paweł za to lepiej mówił, więc ja tłumaczyłam Pawłowi co ktoś powiedział, a on odpowiadał. Tym razem to ja musiałam prowadzić rozmowę z Kevinem. Kiedy powiedziałam, że Paweł studiuje malarstwo, był w siódmym niebie. Jego oczy zabłysły z zachwytu. Ar-

tysta! Zaproponował, że zabierze nas do swojego domu. Chciał, żeby Paweł go namalował. Podziękowałam za propozycję i przeprosiłam, tłumacząc nas brakiem cza-su. Wysiadł na wcześniejszym przystanku, a nam kazał jechać do końca trasy. Obiecał, że przyjedzie kiedyś do Polski.

Autobus zawiózł nas pod dworzec kolejowy. W ho-lu stały dziwne automaty z biletami. Były na monety, a my mieliśmy tylko papierki. Nikt nie chciał rozmienić nam pieniędzy. Obeszliśmy wszystkie budki z odzieżą, z prasą, kosmetykami, jedzeniem i nic. Odjechały trzy pociągi. Wymusiłam w końcu wymianę na kasjerce. Wrzuciliśmy do automatu czternaście euro i wydarli-śmy dwa bilety. Na pozór nic nadzwyczajnego, ale nie pamiętam, kiedy bardziej się cieszyłam. Skakaliśmy z radości jak debile. Pobiegliśmy na wskazany na bilecie peron i wskoczyliśmy do pociągu. Radość szybko mi-nęła, bo zauważyłam, że inni pasażerowie mają jakieś pokasowane te bilety. Pociąg się rozpędził. Paweł spytał jakiegoś gościa, który słuchał diskmena, gdzie kasuje się bilety. „At the station” (na stacji)- odparł.

Wybiegliśmy z pociągu na pierwszym postoju. Pędziliśmy jak szaleni do kasownika, o któ-

rym wiedzieliśmy tylko, że jest „at the station”. „Jest”- krzyknął Paweł. Skasowaliśmy bilety i z powrotem do naszego pociągu. Ledwo zdążyliśmy ochłonąć, na hory-zoncie pojawiła się kontrolerka. Byliśmy z siebie dumni, że uniknęliśmy nieprzyjemności i zadowoleni z decyzji o dzikim biegu do kasownika. Radość trwała krótko. Pomyliliśmy pociągi. Na szczęście, kontroler holender-ski różni się od kanara polskiego i, zamiast kary, dosta-liśmy wskazówki jak wsiąść do dobrego pociągu. Udało się w końcu. Wszyscy pasażerowie twierdzili zgodnie, że ten na pewno jedzie na stację Amsterdam Centralny.

WOLNE MIASTO AMSTERDAM

Około dziewiętnastej byliśmy w na miejscu. Cudow-ne miasto. Kiedy otworzyły się drzwi pociągu oszołomił nas zapach Amsterdamu, wszechobecny zapach zioła, trawki, marihuany, gandzi; określeń jest wiele, zapach jeden. Zaskoczyło nas to, chociaż wiedzieliśmy dobrze gdzie jedziemy i, w sumie, o to chodziło. Na dworcu był straszny młyn: czerwone plecaki, zielone torebki, fioleto-we sukienki, pasiaste kapelusze, niebieskie włosy, łysiny,

IL. ARK

AD

IUSZ L

EMIESZEK

OFENSYWA - listopad 200632

>> TAK PISZEMY

dredy, koraliki, tatuaże, kolczyki, murzyni, azjaci, czer-wonoskórzy, narkomani, biznesmeni, turyści, żebracy i cała reszta. Gruba kobieta biegała w kółko i szukała policji, obok całowała się parka czterdziestolatków, któ-rzy świata poza sobą chyba nie widzieli, facet w pasiastej koszulce wzywał taksówkę na środku hali dworca. By-łam oszołomiona, ale szczęśliwa. Czułam coś w rodza-ju spełnienia. Nie obchodziło mnie czy będziemy mieli gdzie spać, czy nas okradną, pobiją, porwą. Byłam jak balon po brzegi wypełniona radością. Na nic innego nie było we mnie miejsca. Pomyślałam o eleganckim kierowcy czarnej toyoty. Nie pytałam Pawła, co czuje; zresztą nie pamiętam, czy potrafiłam wtedy mówić. Jak się okazało, był to dopiero początek cudownej przygo-dy z Amsterdamem. Po wyjściu z dworca usiedliśmy na drewnianym moście nad kanałem i w milczeniu spali-liśmy papierosa. Zaczęliśmy szukać noclegu, głównie po to, żeby zostawić ciężkie plecaki, śpiwory i namiot. Rwaliśmy się do zwiedzania i nie mieliśmy zamiaru wracać trzeźwi, a tym bardziej targać się ze wszystkimi gratami. Nie tylko my mieliśmy z tym problem. Po uli-cach snuło się mnóstwo ludzi z plecakami i śpiworami.

Na początku szukaliśmy jakiegoś skłotu (miejsca, gdzie można przespać się za darmo i gdzie panuje wspaniała atmosfera wspólnoty). Niestety, pod podanym w jakimś barze adresem była tylko informacja o skłotach, nieczyn-na w dodatku. Hotele albo bardzo drogie, albo wypchane po brzegi. Chodziliśmy po ciasnych uliczkach wijących się pomiędzy wysokimi, kolorowo oświetlonymi budyn-kami. Na każdym kroku nęciły hasz - bary, a wydobywa-jący się z nich zapach powodował, że myślenie o noclegu bolało. Tym bardziej, że z każdą minutą szanse na jego znalezienie mijały. Ci wszyscy ludzie z bagażami musie-li przecież gdzieś się poupychać. W pewnym momencie wyobraziłam sobie jak budynek może pęknąć w szwach.

Wchodziliśmy w kolejne uliczki, czasem łapałam się, że „tu już byliśmy”. I wszędzie ludzie i za-

pach Amsterdamu i gorąco i duszno i „tu już byliśmy”. Zaczęło się ściemniać, a my siedzieliśmy - zmęczeni szu-kaniem i bliscy rezygnacji - na ławce nad kanałem. Po dyskusji, a właściwie kłótni postanowiliśmy, że pójdzie-my do któregoś całodobowego baru i przesiedzimy tam do rana. Byliśmy w drodze do coffeeshopu, który przy-kuł moją uwagę już na samym początku, kiedy zobaczy-łam po drugiej stronie ulicy pasiastą, drewniana ruderę z napisem „Hotel”. Poszliśmy to sprawdzić. Pogodziłam się już z myślą, że nie mamy gdzie spać, ale wstąpiła we mnie jakaś nowa nadzieja. Niestety, też nie było wolnych miejsc. Właściciel, podstarzały Turek powiedział tylko „I’m sorry, my friends. We’ are full”.

„Ok, ok” odparł Paweł. Ja nie miałam już siły na grzecz-ności. Nic tak nie wyprowadza mnie z równowagi jak ko-lejny raz odebrana nadzieja. „Kurwa”- ryknęłam, kiedy kierowaliśmy się do wyjścia. (I tak nikt nie rozumiał, a nawet jeśli, to co?). Przystanęliśmy jeszcze na sekundę, żeby popatrzeć na siebie ze zrezygnowaniem, kiedy usły-szałam „poczekajcie”. Okazało się, że w barze – recepcji pracuje Małgosia, dziewczyna z Gdańska. Turek był naj-wyraźniej pod jej urokiem i stwierdził, że skoro jesteśmy z kraju „Mery”, to znajdzie się dla nas miejsce. „Kamień

z serca” - pomyślałam, a Paweł obiecał, że nie będzie wię-cej zwracał mi uwagi za przeklinanie. Zapłaciliśmy dwa-dzieścia euro za miejsce na barowych pseudokanapach, ale mogliśmy wreszcie zostawić bagaż. Dodam tylko, że w najtańszym hotelu trzeba było zapłacić czterdzieści euro za miejsce, czyli, w naszym przypadku, osiemdzie-siąt.

Było już bardzo późno, światła tysięcy neonów tworzy-ły kolorową łunę, która wytwarzała niesamowity klimat i dawała ciepło. Byłam spocona i czułam się jakaś taka oszołomiona. Tam ludzie uśmiechają się do siebie zupeł-nie bezinteresownie. Też się uśmiechałam, a właściwie wyszczerzyłam zęby i szłam z taką miną. Było mi dobrze, po prostu. Znaleźliśmy się w innym świecie, w samym centrum innego świata. Kilka setek kilometrów - tylko tyle dzieli nas od raju. Na ulicach nie było widać żadnego kurestwa, może dlatego, że Holendrzy dobrze je ukry-wają. Wlaliśmy się z tłumem do hasz- baru. W środku panowała równie wspaniała atmosfera życzliwości jak na ulicy. Ściany małego lokaliku wytapetowane były najróż-niejszymi banknotami. Widziałam tam dolary, korony, franki i funty angielskie, liry i mnóstwo innych. Wszyst-kie te banknoty były oryginalne i widniały na nich dedy-kacje. Klienci je zostawiali po prostu. Najlepsze było to, że poprzyklejali do ścian nawet dwstudolarówki.

Bar był długi i oblężony, a barman, o dziwo, miał dla wszystkich czas. Usiedliśmy na taboretach przy otwar-tym oknie. Na parapecie, który był też naszym stolikiem, leżały dwie karty: jedna z kilkunastoma rodzajami gandzi i haszyszu, a druga z muzyką. Wybór był trudny. Prze-ciętny polski ekspert- amator od trawki zamilkłby i ukło-nił się przed tym swoistym menu. Atmosfera cudowna, żadnych pijanych gości, którzy sępią „dwadzieścia groszy, albo szluga”, wszyscy radośni, kulturalni. „Stado aniołów. Szkoda, że w Polsce nie ma takich miejsc” - pomyślałam. Zamówiliśmy dwugramową kostkę haszyszu marokań-skiego i dwa heinekeny

Kinga Nieczaja(Dokończenie podróży w następnym numerze)

IL. A

RKA

DIU

SZ L

EMIE

SZEK

OFENSYWA - listopad 2006 33

TAK PISZEMY <<

daje ludziom piwo. Wszyscy go lubią. Podchodzę i pytam po cichu:

- Skąd ty na to wszystko masz pie-niądze?

- Wziąłem starej! – krzyknął tak, żeby wszyscy słyszeli.

Upadł po raz pierwszy…

Pod koniec wakacji odbieram tele-fon.

– Nie wiesz, gdzie jest Piotrek? Nie wraca od trzech dni do domu - To jest mama Piotrka. Płacze. Nie wie co ma robić, prosi o pomoc. Za kilka godzin dowiaduje się od znajomych, że wrócił do domu. Pobił matkę, zabrał jej ostat-ni grosz, znowu zniknął.

Upadł po raz drugi…

Kolejny rok szkolny – kolejne otwar-te drzwi. Tym razem mój najlepszy przyjaciel ląduje na policji. Pobił trzy osoby i ukradł szkolne pieniądze. Znaleźli u niego też trochę „towa-ru”. Po kilku dniach odwiedzam go. Już nie wystarcza trawa. Poja-wiają się tabletki, na fotelu leży mała strzykawka. On też leży, tyle że pra-wie nieprzytomny i gapi się w sufit.

Upadł po raz trzeci…

„Zaakceptować to, że jest się nikim - to wspaniałe”

Odwiedzam go co dzień. Nie mogę pogadać, ciągle jest naćpany. Lekarze,

psycholodzy - oni też nie mają zło-tego środka. Załamują bezradnie ręce. Czyżby chcieli powiedzieć, że Piotrek, staczając się na samo dno, dochodzi na szczyt swojej góry?

Sylwester. Wszyscy w szam-pańskich humorach wychodzą na limanowski rynek. Dochodzi północ. Temperatura spadła poniżej zera. Fajerwerki rozświetlają nie-bo i zaczynają się życzenia.

Nieznajomi padają sobie w ramiona. Jednym słowem: święto na galicyjskiej prowincji. Minęło pół godziny, chcia-łem wracać do zabawy. Zamierzam iść, gdy coś nagle łapie mnie za kurtkę. Odwracam się. Za mną stoi szesnasto-letni chłopak. Bez kurtki, w samym podkoszulku. Spodnie i buty ma w wy-miocinach. Pachnie jak dworcowa ubikacja. Nie ma siły podnieść nawet oczu.

– Piotrek jak ty wyglądasz? Idź do domu! – nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy. Nie rozpoznał mojego głosu. Złapał mnie za rękę i, jakby w przypływie energii, prosi: - daj pa-pierosa.

To mnie dotknęło… Michał Janczura

To był Wielki Piątek. Wszedłem przez otwartą

furtkę do białego domu z czerwo-ną dachówką. Pies, duży owczarek niemiecki, nie szczekał – zna mnie od dzieciństwa. Pukam. Po chwili mahoniowe drzwi otwiera matka mojego najlepszego przyjaciela. Śmieje się i mówi: „Piotrek jest na górze”. Wchodzę po wyściełanych brązowym dywanem schodach. Mijam wystaw-ny salon z największym na świecie telewizorem, jak zwykle powtarzając w duchu „kiedyś sobie taki kupię”. Mijam, na pierwszym piętrze, pokój siedemdziesięcioletniej babci Piotrka. Jeszcze tylko kilka schodów na podda-sze. Jestem w jego pokoju.

Na fotelu siedzi wysoki, szczupły gość w koszulce reprezentacji Polski.

– Chodź na drogę krzyżową, jest za dziesięć trzecia - powiedziałem.

Nagle czuję zapach. Jest nieznany, bardzo drażniący, intensywny ale i tro-chę subtelny. Piotrek wyciąga zza fotela fifkę i zapalniczkę.

– Patrz co dostałem od kumpli na mieście – mówiąc to, pokazuje mały woreczek…

Na drogę krzyżową poszedłem sam. On nie wiedział jeszcze, że wziął krzyż na własne ramiona.

„Narkotyki otwierają wiele drzwi (…)”

Miał mnóstwo znajomych, coraz więcej. „Woreczki” stały się codziennością.

Myślał, że jest silny - był coraz słabszy. W ostatni dzień roku szkolnego otwie-ram skrzynkę mailową i czytam:

– Stary o 16 na mostku (miejsce spotkań młodzieży, bez policji, bez świadków) - wpadaj. No i wpadłem. O 16:30 bawiło się tam już około 20 osób. Nagle Piotrek wyciąga wielki fla-kon z takim dziwnym wężem. Mówili na to bongo. Była to fajka wodna. Roz-

„Ktoś powiedział: narkotyki otwierają wiele drzwi- tak, przede wszystkim do zakładów pogrzebowych.”

Andrzej Majewski

te drzwi. Tym razem mój najlepszy przyjaciel ląduje na policji. Pobił trzy osoby i ukradł szkolne pieniądze. Znaleźli u niego też trochę „towa-ru”. Po kilku dniach odwiedzam go. Już nie wystarcza trawa. Poja-wiają się tabletki, na fotelu leży mała strzykawka. On też leży, tyle że pra-wie nieprzytomny i gapi się w sufit.

„Zaakceptować to, że jest

dwiedzam go co dzień. Nie mogę pogadać, ciągle jest naćpany. Lekarze,

psycholodzy - oni też nie mają zło-tego środka. Załamują bezradnie ręce. Czyżby chcieli powiedzieć, że Piotrek, staczając się na samo

Sylwester. Wszyscy w szam-na ółnoc.

ej zera.

IL. BA

RTO

SZ PA

NEK

OFENSYWA - listopad 200634

>> TAK PISZEMY

- Proszę wycieczki, przesuwamy się dalej. To, co państwo widzieli, to nasz piękny lubelski deptak, a wcześniej Plac Litewski z Marszałkiem na kasztan-ce - ulubieniec skrzydlatych mieszkańców miasta. Za chwilę przejdziemy przez Bramę Krakowską, powstałą w Roku Pańskim, a prowadzącą na Rynek ubogacony Pięknymi Kamienicami, zbudowanymi w Wiekach Dawnych przez Ludzi Zacnych.

A teraz ciemność. To nie księżyc skrył się w ob-łokach. To ogarnął cię, wędrowcze, mrok Bramy Krakowskiej. Zbudź się, zbudź, patrz dookoła! Za chwilę wejdziesz na rynek.2

- Jaki znowu mrok i księżyc, jak tu słońce świe-ci? A było mówione, żebyście państwo w hotelu z alkoholem nie przesadzali? Tak jak mówiłem, znajdujemy się na lubelskiej starówce; patrzymy na lewo- kamienica z roku 1.2.3.4, patrzymy na prawo - budowla w stylu Bardzo Gustownym. Są pytania?

Rynek. Tu dom Acerna, tu kamienica Sobieskich. A ot i narożnik ze lwami z kamienia. Tu chodziłeś do szkoły. Pamiętasz, bo jakże byś nie pamięta! Toż to tu właśnie, a nie gdzie indziej przeżyłeś pierwszą chwilę poezji, wieczorem słuchając starego miasta.Zamień wspomnienie w wiersz. Same pojęcia: wspomnienie i poezja są sobie bardziej bliskie.3

- Miały być pytania, poza tym do szkoły chodzi-łem na Racławickich. Może jednak ktoś o coś?

- Poeci… Pisarze… Tak, byli, niektórzy nawet sławni… No, ale wróćmy do Lublina; przed nami kościół Dominikanów, a w nim sławny obraz przedstawiający pożar naszego miasta, który Kiedyś wybuchł. Zgadza się, przechodziliśmy obok mu-zeum Czechowicza, ale ono nie jest w programie. Wracamy na Rynek.

- Kamienica po lewo? Spójrzmy… To rzeczywiście wymalowani literaci; mogą sobie państwo prze-czytać ich nazwiska, zdaje się, że są tam wypisane. Ale wiecie jak to jest; było - minęło. Coś tam kiedyś napisali, a my teraz musimy patrzeć na ich twarze na tym budyneczku. Bo czy taki jeden z drugim doradzi, jak zrobić fortunę?

A przeto, kto chce bogaty być, oplwawszy ręce, trzeba robić […]4

Ot, rada Biernata z Lublina; nie taki znowu skost-niały. Polsce przybliżał idee Oświecenia i postać

brzydala Ezopa, który nawet dziś wzbudza śmiech i refleksje.

- Biernat z Lublina; przynajmniej nie ma wątpli-wości skąd pochodził. Teraz proszę już nie zanu-dzać; płacą pani za to? Po prawej budynek Trybu-nału Lubelskiego, siedziba władz, które…

Lublin, to miasto darami nieba darzone obficie […] godne być Boga mieszkaniem i królów siedzi-bą. Ludne, bogate, znacznych już wielu mężów wydało, wiele zdziałało w pokoju, sławne zawarło przymierza.5

Tak o Lublinie pisał jego burmistrz, Sebastian Fabian Klonowic; kolejny nieodrodny syn Renesan-su. Ciekawe poglądy, cięty język, niepospolity umysł i wielka miłość do tego miasta- interesująca mie-szanka; jak na mężczyznę. Władza i wrażliwość…Kto z rządzących obecnie miastem pisze lub mówi o nim w ten sposób?

- Śmiech człowieka ogarnia, jak wyobrazi sobie naszego prezydenta piszącego wiersze, albo radnych biegających z tomikami poezji pod pachą. I dobrze, każdy ma swoje miejsce, niepotrzebne są żadne udziwnienia. Przechodzimy dalej, jakieś pytania?

- Nie, nie - proszę nie kupować żadnych przewod-ników. Większość informacji, które tam znajdzie-cie, przekażę państwu osobiście. Jeśli natomiast chcecie wiedzieć więcej… no cóż, nie zawsze chcieć to móc. Poza tym, czy to, czym zajmował się kiedyś jakiś burmistrz, jest rzeczywiście istotne? Przespa-cerujemy się teraz w stronę Placu Zamkowego.

Spacer lubelską starówką w każdym czasie jej istnienia mógł przemienić się w spotkanie z najważ-niejszymi literatami w naszym kraju. Bywali tu Sien-kiewicz, Krasicki, pan Stefan od Syzyfowych Prac, przebywał Jan Długosz.

Przechadzasz się ulicą Grodzką, a tu kłaniają się Kraszewski lub pan Jan, który swą córkę rozsławił na całą Europę i nawet dziś znamy strofy o Urszuli. Możesz spotkać imć Mikołaja, który raz na zawsze zaprzeczył podobieństwu Polaków do gęsi. Może kawa z Prusem lub wino z Zabłockim i Niemcewi-czem?

- Teraz też mamy się czym pochwalić. Bywają u nas czołowe zespoły, które zna się z telewizji; była pani Elektroda i ta od owoców cytrusowych, a raz

„Tobie śpiewam Lublinie…”1

brzydala Ezopa, który nawet dziś wzbudza śmiech

piewam Lublinie…”1

OFENSYWA - listopad 2006 35

TAK PISZEMY <<

nawet ci, co występują w trójkę. Nadal więc Lublin rozwi-ja się kulturalnie.

- Co do całej tej poezji, to przecież takich gryzipiórków jest pełno wszędzie; każda dziura ma swego „poetę”. Nie jesteśmy więc wyjątkowi przez to, że ktoś kiedyś o czymś.

Znacie zapewne Lublin? Któż by go nie znał dzisiaj i komuż na myśl nie przychodzą wdzięczne jego okoli-ce[…] Znacie go, jakim jest dziś, spokojnym, czystym, odświeżającym się, jak podtatusiały staruszek, co nową kładzie perukę i wygala siwą brodę, żeby się wydać młodszym[…]6

Może i wszędzie, ale poprzez podobne słowa miasto może przetrwać wieki, nawet gdy materialnie już nie istnieje. Poeta może się wybić ponad swe miejsce i dać mu rozgłos. Tak było z Biernatem i Klonowicem, Wincentym Polem i innymi.

- Może chcecie państwo kupić lody?- Pan w czerwonej czapeczce, słucham. Nie, nie mamy

pomników pisarzy. Jest za to koziołek wystający z kie-szeni dżinsów, w końcu Lublin to miasto studenckie. Upamiętniliśmy również wieżę ciśnień. Poeci podpierają kiwające się szafy, bądź leżą w antykwariatach. Bo czy oni stworzyli coś praktycznego? My tu dbamy o rzeczy widoczne, takie, które będą miały wartość dla naszych dzieci. Zbudowano deptak, posadzono drzewa, odnowio-no kamienice. To znaczy, mamy nadzieję, że je odnowimy - jeśli znajdą się pieniądze. My dla tego miasta…

Tobie, śpiewam, Lublinie, na dwojgu wzgórz rozłożonywam czcigodne kamienie, minionej świadkowie chwały,dumnie w niebo wznoszący dostojne głowy omszałe,choć wam niebacznie attyk i blanków zdarto koronę.Któż nieporadnym słowem wyśpiewać piękno twe zdolen,grodzie stary, twej duszy któż może wyraz dać godny?7

- Tak, nie ma to jak śpiewać; bardzo pożyteczne zajęcie. Tylko, co z tego było dla Lublina?

Twórczość Arnsztajnowej to jeden z najpiękniejszych po-mników, jaki wystawiono Lublinowi, a jednocześnie wielki dług zaciągnięty przez miasto u tej niezwykłej kobiety. Tylko czy zostanie kiedyś spłacony?

Chcąc odnaleźć dawny obraz miasta, zamiast stosu po-żółkłych fotografii wystarczą Stare kamienie- niesamowity efekt pracy i przyjaźni tej dojrzałej w lata i doświadczenie poetki i młodego, genialnego artysty - Czechowicza.

- Stare kamienie, dług? Chyba nie do końca; nie przy-pominam sobie tych wierszy ze szkoły- moje dzieci teraz też nie mają tego na polskim. Polak powinien znać Pana Tadeusza i Trylogię. Czechowicz przyda się na maturze?

- My to gadu - gadu, a przed nami zamek. Pochodzi z wieku…

Wędrowcze, nic tylko księżyc i domy, wiatr i kościoły, gwiazdy i doły ulic. Idziesz, idziesz, jeszcze jedną mijasz bramę, pniesz się w górę zaułkami podzamcza, stajesz przed niskim łukiem. Łuk jest w kratach, a nad nim

błyszczą liktorskie rózgi i topory. Minąłeś kraty, dziedzińce zamkowe, przeszedłeś u stóp baszty księcia Daniela.Jesteś w zamkowej kaplicy. Klęknij. Skarbiec to i serce Lublina, miasta Jagiellońskiego.8

- Tak się nie da oprowadzać, nie mogę podać żadnych dat i faktów. Potrzebne pani gadanie tych bzdur? My tutaj nie bawimy się w takie fantazje. Najważniejsza jest dla nas rodzina, ojczyzna i wiara - bo my jesteśmy ludzie nor-malni.

- To już ostatni punkt naszej wycieczki, mogą sobie Państwo zrobić pamiątkowe zdjęcie na zamkowych schodach. Mam nadzieję, że spodobał się Wam Lublin i jeszcze tu wrócicie. To jedno z większych i ważniejszych miast Polski, zawsze wita otwarcie swych gości.

Na ile na miano wielkości zasługuje miasto, które nie pamięta o ludziach, którzy kiedyś je kochali i wiele dla niego zrobili? Które nie pa-mięta o tych, dzięki którym przetrwało w utwo-rach z wieków dawnych i lat nie tak odległych? Zdaje się, że to pamięć o przeszłości czyni nas wielkimi i daje przepustkę w przyszłość. Jeśli wykre-ślamy tych, którzy byli, zawsze pozostaniemy tylko wschodnią prowincją.

Dobranoc miasto stare, dobranoc. Drogi białe wychodzą stąd na północ, zwężają się w ścieżyny, ścieżyny rozlewają się w drobne strużki steczek. Wę-drowiec jest już tylko ciemnym punkcikiem na jednej z nich.Zniknął za wzgórzem.Dobranoc miasto,dobranoc...9

Żaneta Grzywacz

Przypisy1 F. Arnsztajnowa;

2 Józef Czechowicz: Po-emat o mieście Lublinie.; 3 Tamże.; 4 Biernat z Lublina: Żywot Ezopa Fryga.; 5 Sebastian Klonowic: Philtron.; 6 Józef Ignacy Kraszewski: Maleparta.; 7 Franciszka Arnsztajnowa: Tobie, śpiewam Lublinie; 8 Józef Czechowicz: Poemat o mieście Lublinie.; 9 Tamże.

IL. JUSTYN

A JAKU

BOW

SKA

OFENSYWA - listopad 200636

>> TAK PISZEMY

Odpocząć od świataalbo zwariować

OdpocząOdpocząć od świataalbo zwariowaalbo zwariować

Trzydzieści kilometrów kwadrato-wych powierzchni. Ponad trzy i pół tysiąca mieszkańców. Dwa zabytko-we kościoły, kilka zabytkowych ka-mienic, siedem muzeów i tyleż samo galerii. Zamek, baszta, rynek, rzeka. Na pół godziny można zostać piratem lub wikingiem i popływać po Wiśle. Stragany obwieszone jaskrawymi wisiorkami, kuszami, karabinami i czarownicami na miotle. Drewnia-ny rabin w towarzystwie plastikowego żołnierza US Army. Wypożyczalnie rowerów, „wolne pokoje” (od jakiegoś czasu już nie „zimmer frei”), prom do Janowca, skutery, jeepy, paintballe i kajaki. Uroczozakątkowość ubrana w pstrokaciznę mcdonaldowskiego klowna. Dodać jeszcze koguty oraz obowiązkowy obiad w restauracji i kwintesencja dawnych kazimier-skich wspomnień Pauliny – gotowa. Wspomnień, które określa jako „nie-zbyt barwne”.

Prawie na etacie

Pochodzi z Lublina i, jak więk-szość Lublinian, Kazimierz poznała od strony turystycz-

nej. Ponieważ między Nałęczowem a Wąwolnicą mieszkali jej dziadkowie, często odwiedzała ich razem z rodzi-cami. Potem zaczęli wspólnie jeździć do Kazimierza. Po jakimś czasie, znu-dzona wszystkim tym, z czym przecięt-nemu turyście kojarzy się to miejsce, przestała tu przyjeżdżać. Sądziła, że

miasteczko poznała już bardzo dokład-nie. I nie odwiedzała go bardzo długo (mówi nawet, że przed nim uciekała). Tymczasem po latach, gdy chciała pod-jąć studia na Wydziale Artystycznym UMCS i nie dostała się, okazało się, że KSP (Kolegium Sztuk Pięknych w Ka-zimierzu Dolnym – przyp. red.) zmie-niło tryb edukacji z wieczorowego na bezpłatny dzienny. Jako że Paulina nie chciała stracić kolejnego roku, pojecha-ła na egzamin i wylądowała w Kazimie-rzu na stałe. Teraz właśnie rozpoczyna drugi rok studiów na kierunku grafika i twierdzi, że za nic nie zamieniłaby Kolegium na lubelski Wydział Arty-styczny.

- Nie nazwę siebie kazimierzanką, za krótko tu mieszkam, a w dodatku nie na stałe – mówi. Jednak dodaje, że gdy-by zaistniała taka możliwość, z chęcią zostałaby kazimierzanką na pełny etat.

Prawie tak jak Kaśka. „Prawie”, bo ta ostatnia w Kazimierzu pojawiła się już w pieluchach. Urodziła się w Ostródzie na Mazurach, jednak wkrótce cała ro-dzina przeprowadziła się w rodzinne strony ojca, czyli do „mekki malarii”, jak mówi o Kazimierzu (ochrzczonym tak ze względu na napływającą tu, szczególnie w okresie międzywojen-nym, malarską elitę) i osiadła tu na stałe. Rodzice Kaśki są właścicielami jednego z pensjonatów, a ona sama skończyła właśnie liceum w Puławach i rozpoczę-ła studia. Pewnie było jej szkoda opusz-czać Kazimierz, szczególnie na jesieni. Według Kaśki, to właśnie o tej porze

roku piękno miasteczka osiąga swoje apogeum. Wówczas w pełni pasuje do niego tak lubiane przez turystów okre-ślenie „magicznego miejsca”.

Świeże pączki dla „warszawki”

Rocznie odwiedza Kazimierz około dwa miliony wczasowi-czów i turystów z Polski i zza

granicy. Zarówno Kaśce, jak i Paulinie, zabawne wydaje się to, że ludzie przy-jeżdżają tu szukać ciszy i spokoju, na którego brak często narzekają miesz-kańcy w sezonie turystycznym. Nie ma miejsca, by w ciszy i spokoju pokon-templować piękno miasteczka. W cza-sie lata ginie ono właśnie pod stopami przybyszów, którzy krążą po Rynku, jakby szukając piękna, a nie mogąc go znaleźć. Dla Kaśki jest to oczywisty pa-radoks.

- Nie sposób przyjrzeć się kamieni-com Przybyłów, bo co chwila ktoś cię potrąci, ktoś krzyknie nad uchem, ktoś poprosi, byś zrobił mu zdjęcie na tle studni i fary – tłumaczy.

Słysząc pochlebstwa turystów pod adresem Kazimierza, zawsze zasta-nawia się, dlaczego tak sądzą (kogo urzekło tak naprawdę piękno tutejszej specyficznej architektury? Kogo widok pól i łąk, pośród których wije się dro-ga, o której nie mają pojęcia turyści?). Zastanawia się też, jak można mówić o podziwianiu, gdy przyjeżdża się w tak zwany „długi weekend” i, bardziej niż

OFENSYWA - listopad 2006 37

TAK PISZEMY <<

zabytki, widać strojnisie na dwudzie-stocentymetrowych obcasach, potyka-jące się na kocich łbach jak kulawe ży-rafy, parasole zakrywające w znacznej części Rynek i tłumy, wlewające się na bruk z czterech stron.

Kaśka nie lubi turystów. Najbardziej denerwują ją ci, dla których jedynym celem wizyty w Kazimierzu jest „po-siadówa pod parasolem na Rynku”. Iry-tują ją również ci, którzy nie potrafią znaleźć Wisły (pytają o drogę), a Ka-zimierz - w ich wyobrażeniu - to tylko Rynek i ewentualnie Mały Rynek. Nie znosi też tych, którzy kompletnie nie szanują miasteczka (znajdującego się, notabene, na terenie parku krajobra-zowego), zaśmiecają okolice i uzurpują sobie prawo niemal do wszystkiego. Na „hurra” przebiegają ulicę, ogólnie robią dużo hałasu. Oczywiście wśród tury-stów zdarzają się mili i ciekawi ludzie, ale, generalnie, ma do wszystkich nie-mal przybyszy trwały uraz.

Tłumy przeszkadzają również Paulinie.- Cała Warszawa nie zmie-

ści się na tak małej powierzchni, a są jeszcze przecież turyści z innych miast Polski i zza granicy – żartuje.

Jak się okazuje, warszawscy wczaso-wicze to prawdziwa zmora Kazimierza.

- Ludzie z Warszawy bardzo obno-szą się właśnie z tym, że są z Warszawy – mówi Kaśka - Nie rozumiem takiej postawy, nie wiem też, co chcą przez to osiągnąć. Wydaje mi się, że chcą tylko zrazić do siebie innych i udowodnić, jak bardzo są nadęci. Uzurpują sobie prawo do pierwszeństwa zawsze i wszędzie, czy to w restauracji, czy to w barze, nie wspominając oczywiście o sytuacjach na ulicy. Co można np. rozumieć przez taką sytuację, załóżmy na to, w piekar-ni : „Poproszę pączka, ale żeby był świe-ży i miękki, bo, wie pani, ja to jestem z Warszawy”. Czy to znaczy, że kazi-mierzanie czy inni turyści wolą czer-stwe pączki i muszą zostawić świeższe dla Warszawy? Turyści z innych miast, w tym z Lublina, są bardziej swojscy, mniej zadufani w sobie.

Obserwacje te potwierdza też Pauli-na, która w okresie wakacji pracowała w jednym z pubów na Rynku. Pamięta bardzo nieuprzejmych klientów, którzy na uśmiech odpowiadali warknięciem. Ale wszystko to rekompensują miłe sło-wa ze strony innych gości. Albo różne

zabawne sytuacje, np. gdy turyści, nie uświadomieni, że w Kazimierzu ostat-ni sklep zamykany jest o północy, bie-gają dużo później po Rynku w poszu-kiwaniu sklepu z alkoholem i gdy na pytanie: „gdzie tu jest czynny sklep?” - usłyszą odpowiedź: „nie ma”, robią rozbrajająco zabawne miny.

Komercja limitowana, czyli dwie twarze Kazimierza

Według Kaśki, komer-cja zżera Kazimierz na każdym kroku. Para-

sole, pod którymi pije się zimne piwo, przesłaniają wspaniałe zdobienia ka-mienic i pozostałości po drewnianej architekturze żydowskiej. Wokół Ryn-ku wyrastają, jak grzyby po deszczu, kolorowe stragany z tandetą i automa-ty z „pamiątkami” dla dzieci. Okrop-ne transparenty typu „wolne pokoje”, „sprzedam działkę” oraz inne tego typu ogłoszenia szpecą piękno starych bu-dynków.

Paulina uważa z kolei, że to nie Ka-zimierz jest komercyjny, a tylko część turystów tworzy taki klimat. Nadal pa-

nuje swoista moda na Kazimierz, a jeśli jest na coś popyt, to jest i podaż. Miesz-kańcy miasteczka muszą jakoś zarabiać na życie, a turyści stwarzają im taką możliwość.

Przejawem takiego skomercjalizo-wania są wystawiane na Rynku obrazy. Paulina nie ma o nich dobrego zda-nia. Uważa, że poziom tych prac jest przeważnie dostosowany do potrzeb turystów, a oni zwykle chcą kupić pa-miątkę w postaci obrazka z typowym kazimierskim widoczkiem (przeważnie jest to studnia), albo coś, co można po-wiesić nad stołem w kuchni, żeby było kolorowo. Z końcem sezonu - kończy się kazimierska komercja. Aby się o tym przekonać, wystarczy przyjechać tu la-tem i zimą i dowiedzieć się, jak skrajnie odmienne twarze posiada miasteczko.

Z poglądem tym zgadza się Kaśka. Zgodnie z jej słowami, już jesienią Kazimierz prze-

chodzi metamorfozę. Zaczyna wtedy oddychać z ulgą, kończy się koszmar lata, koszmar najazdów, krzyków, hała-su, samochodów. Miasteczko powoli się uspokaja i wycisza. Kaśkę najbardziej zachwycają wówczas mgły unoszące się

Kaśka

Paulina

KaśkaKaśka

PaulinaPaulina

OFENSYWA - listopad 200638

>> TAK PISZEMY

nad Wisłą, a także tysiące odcieni złota, żółci, czerwieni i brązu, którymi mie-nią się kazimierskie wzgórza. Na zimę miasteczko popada w stan hibernacji. Życie płynie w nim wtedy nadzwyczaj leniwie, nic się prawie nie dzieje, nie ma tłoku w kawiarni czy herbaciarni, moż-na rozkoszować się ciepłem rozgrze-wającego trunku w ciszy i bez stresu związanego z czekaniem na stolik, na kolejkę przy ladzie. Paulina dodaje, że gdy pada śnieg, to późną nocą można przejść przez rynek wracając po wła-snych śladach sprzed kilkudziesięciu minut.

Wiosna to już zapowiedź tego, co ma nadejść. Zapowiedź lata. Jak mówi Kaśka, miasteczko zaczyna się wtedy budzić, trwają przygotowania, panuje atmosfera oczekiwania na pierwszych turystów. Ona już dawno do tego przy-wykła, ale Paulinie ciężko było przy-zwyczaić się do tego specyficznego cyklu życia Kazimierza. Przyznaje, że przeżyła kilka trudniejszych momen-tów, kiedy chciała stąd natychmiast wyjechać. Denerwowała ją źle funk-cjonująca służba zdrowia, czy owe za-mykane wcześnie sklepy. Poza tym całe życie spędziła w dużo większym Lu-blinie, który nie pustoszeje zimą i nie przeżywa powodzi turystycznej latem. Ostatecznie jednak zrozumiała, że Ka-zimierz jest miastem skrajności i, żeby się w nim odnaleźć, trzeba to zaakcep-tować.

- Poza sezonem można tu naprawdę odpocząć od świata... Albo zwariować! – śmieje się.

Kocha i nienawidzi

Kazimierz kocha i nienawi-dzi turystów. Jak tłumaczy Paulina, mało kto lubi tłu-

my na rynku, Cyganki zaczepiające na każdym kroku (ją już nawet zdążyły przekląć!), pijanych ludzi szukających zaczepki, albo grupki wrzeszczących dzieci. Ale gdyby nie oni, w Kazimie-rzu nie byłoby życia, byłby zwykłym małym miasteczkiem z paroma za-bytkami. Również dla Kaśki jest to oczywiste.

- Prawda jest taka, że gdyby nie tu-ryści, Kazimierz żyłby w kompletnej nędzy – mówi, chociaż za turystami nie przepada.

Nie dziwi się więc wywołującemu kontrowersje projektowi wybudowa-

nia w kazimierskich kamieniołomach centrum rekreacyjno-wypoczynko-wego:

- Kazimierz to piękne miejsce, ale jeśli kogoś nie interesują rozrywki typu spacer wzdłuż wałów wiślanych, wspinaczka na Górę Trzech Krzyży, zwiedzanie dostępnych tu zabytków, barów i restauracji, to miasteczko nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Można tu dobrze zjeść, jeszcze lepiej wypić, ale nie ma możliwości, by po-pływać w basenie, pograć w tenisa, ... – wyjaśnia.

Oprócz turystyki, mieszkańcy Ka-zimierza trudnią się uprawami sa-downiczymi i prowadzeniem dzia-łalności gospodarczej. Jednak życie kazimierzan toczy się głównie wokół turystów. Przeciętny kazimierzanin robi wszystko, by na nich zarobić.

- Może to i perfidne, ale przecież trzeba z czegoś żyć. – tłumaczy Kaś-ka.

Jedni budują więc pensjonaty, wy-najmują pokoje, jakie tylko mogą, drudzy tworzą coraz to nowsze re-stauracje, bary, sklepiki z pamiątka-mi, bawią się w artystów (chyba że naprawdę nimi są, ale takich Kaśka może wyliczyć na palcach jednej ręki) i wciskają kiczowate obrazki w ręce pozbawionych gustu „nowych”. Inni narażają na cierpienie i wysiłek swo-je konie i wożą „rozleniwioną hołotę” po okolicach Kazimierza, jeszcze inni biorą gitarę, albo przebranie i odkry-wają w sobie nowe talenty aktorskie.

O tym, że to dzięki znienawidzo-nym turystom miasto żyje, przeko-nała się też Paulina, pracując w pubie. Na tle swoich kolegów z roku, była tam wyjątkiem.

- Niewielu studentów z KSP podej-muje pracę w Kazimierzu; w minio-nym już roku akademickim, znalazły się cztery takie osoby – mówi. - Naj-łatwiej jest znaleźć pracę w barze, czy restauracji, ale nie każdy chciałby taką wykonywać. No cóż, niektórzy muszą.

Mała rzecz, co bardzo cieszy (jak facet)

Studentów jest w Kazimie-rzu niewielu, a na dodatek każdy z nich ma jakieś wła-

sne zainteresowania i upodobania. Jest kilka grupek, ale są też osoby,

które wolą spędzać czas na swój spo-sób. Niektórzy poświęcają się głów-nie nauce, czyli doskonaleniu wła-snych umiejętności. Reszta spędza czas aktywnie, wypuszczając się na długie spacery, fotografując, pływa-jąc kajakiem, organizując imprezy, oglądając filmy, czy poznając tury-stów – ilu studentów, tyle pomysłów na spędzanie wolnego czasu.

Paulina należy do tych, którzy chcą wyciągnąć z tego miejsca jak najwię-cej. Lubi posiedzieć nocą na rynku, pospacerować wąwozem, odwiedzić cmentarz, przejść się nad Wisłę albo którąś z mniejszych uliczek. W Kazi-mierzu jest naprawdę dużo pięknych miejsc do zobaczenia. Nawet latem można znaleźć w tym miasteczku ta-kie, gdzie da się odpocząć od tłumów. Żartuje jednak, że nie powie, gdzie się znajdują, bo wtedy i one stracą swój urok. Każdy sam musi poszukać swojego azylu. W okolicach jest wie-le małych miejscowości z pięknymi wzgórzami, łąkami czy lasami, jak na przykład Męćmierz.

Kaśka, chociaż ma na ten temat trochę inne zdanie (twierdzi, że co-raz mniej jest w Kazimierzu miejsc, gdzie można zapomnieć o odgłosach cywilizacji), również posiada swoje ulubione zakątki. Należą do nich za-pomniane i skryte w cieniu wąwozy (ale wyłączając Korzeniowy, zadep-tany wzdłuż i wszerz przez turystów, którzy chyba myślą, że istnieje tylko jeden wąwóz w tej krainie lessowych wąwozów), czy też plaże w pobli-żu przystani promu. No i jej ogród, gdzie o poranku, latem, można wyjść jeszcze w nocnym stroju i wypić kawę słuchając świergotu ptaków. Mówi, że dla niej, jest to taka mała rzecz, co bardzo cieszy. Piękna rzecz. Czasami nie odpowiada jej mentalność ludzi, nie przepada za tabunami turystów, denerwuje ją stan dróg podczas jazdy na rowerze, ale jeśli to się „wytnie”, to pozostaje cudowny krajobraz i unika-towy urok architektury.

Dla Pauliny Kazimierz jest nato-miast jak facet. Ma swoje wady i za-lety, nie zawsze go rozumie, czasem doprowadza ją do płaczu, ale tęskni, gdy nie widzi go zbyt długo. Ciężko z nim, ale bez niego jeszcze gorzej, a w dodatku nie ma na kogo ponarze-kać...

Karolina Przesmycka

OFENSYWA - listopad 2006 39

TAK PISZEMY <<

Jest taki kraj, który się nazywa Polska. Dzie-

li się on na Polskę A i Polskę B, a gra-nicą jest rzeka Wisła. I jest wojewódz-two w Polsce B zwane lubelskim, które w rzeczywistości jest Polską C. A w sa-mym województwie jest miasteczko zwane Siedliszczem - Polska G , H albo Z. A może to już nie Polska, a Ukraina? Mieszkańcy tej osady sami mówią, że mieszkają już na Ukrainie. Tak często to słyszę, że sam o mało w to nie uwie-rzyłem. W każdym razie coś jest na rze-czy...

W Siedliszczu jest wiele ciekawych miejsc. Mnóstwo rzeczy do zwiedzania. Ilekroć tam przyjeżdżam, zastanawiam się, gdzie pójść i jakie atrakcje najpierw zwiedzić. Bez wątpienia niezwykle in-teresujący jest „system met”, rozwinięty na niesłychaną skalę. Idąc nocą po uli-cach Siedliszcza, można o każdej porze nocy wstąpić do każdego domu, zakupić alkohol i porozmawiać: o życiu, o śmier-ci, o sąsiadach. Zawsze znajdzie się cie-kawy temat. Jest tylko jeden warunek: nie wolno mieć długu. „Meta nigdy nie wybacza” - mawiają miejscowi. Dla ko-goś, kto ciągle „bierze na krechę” system met się burzy. W końcu spotkasz ludzi, którzy nie mają wstępu na żadną metę. Zazwyczaj nie mogą oni także kupować w tak zwanych półmetach, czyli skle-pach. Życie w Siedliszczu toczy się wokół met, ale nie tylko.

Ważny jest także kościół. Kiedy wje-dziesz - widzisz go po prawej stronie - właściwie to zobaczysz go z każdego punktu, ponieważ wyraźnie góruje nad resztą budowli. Niemniej kościół dłu-go toczył walkę z sąsiednią spółdziel-nią o prymat pod względem wielkości. Ostatecznie walka została wygrana, a spółdzielnia - relikt komunizmu - popadła w ruinę. Miejscowi gadają, że tak kończy każdy, kto chce rywalizo-wać z kościołem. On był, jest i będzie. W końcu ludzie gdzieś muszą się poka-zać, mieć później powody do plotkowa-

nia i obmawiania. A gdzie indziej zbiorą się o tej samej porze i w konkretnym dniu? No, może jeszcze na cmentarzu podczas pogrzebu. Tam też obecność jest obowiązkowa i nie można się tłu-maczyć nieznajomością zmarłego. Nie można go nie znać, bo tu się znają wszy-scy - jak twierdzą tutejsi. Pogrzeby wcale nie są rzadkie, powoli nawet stają się sys-tematyczne - oczywiście na swój swoisty sposób. W końcu zawsze ktoś umrze na jakieś święta, a jak nie na święta, to po świętach. Taka to już specyfika.

W Siedliszczu długo nie było telefonów, założy-li je dopiero rok temu.

Jednak nigdy nie narzekano na brak informacji i problemy z jej przepływem. „System Siedliskiego Internetu” działa mimo braku komputerów i innych roz-wiązań technicznych. Odbiorcą infor-macji może zostać każdy, ale jej źródło ciężko jest zlokalizować. Zbieranie in-formacji przez tutejszych mieszkańców jest godne pochwały. Myślę, że niejeden poradziłby sobie w dziennikarstwie śled-czym. Talentów żurnalistycznych w Sie-dliszczu nie brakuje, tak samo jak detek-tywistycznych i filmowych. Wyobraźnią w tworzeniu ciekawych historii i relacji typu science-fiction - tutejsi mieszkańcy brylują.

Warto także wspomnieć o Centrum kulturalno - rozrywkowym Siedliszcza, składającym się z rywalizujących ze sobą sklepów. Razem tworzą niezwykły kompleks, który ogniskuje życie miesz-kańców. Tu odbywa się wymiana poglą-dów na różne tematy. Mają one głównie charakter lokalny, choć czasami można usłyszeć poglądy na temat „wielkiej poli-tyki”. Muszę przyznać, że są to rozmowy niezwykle żywe i toczące się czasami do białego rana. Docenić trzeba upór nie-których mieszkańców w obronie swoich poglądów i chęci przekonania do nich pozostałych, jak również urozmaicone formy tego przekonywania. Centrum żyje własnym życiem i nie narzeka na brak odwiedzin, co jest rzadkością w du-żych ośrodkach miejskich. Godne po-chwały jest także zaangażowanie miesz-kańców w funkcjonowanie ośrodka - to dzięki nim tak dobrze się rozwija.

Można wymieniać różne atrakcje Siedliszcza, ale nie wolno zapominać o jednej: ono samo w sobie tworzy jed-ną, wielką atrakcję. Podobnie do in-nych miasteczek: niby takich samych, a innych, podobnych, a różniących się. Każde z nich żyje własnym, odrębnym życiem i razem z innymi tworzy mapę Polski.

Jest taki kraj, który się nazywa Pol-ska. Dzieli się on na Polskę A i Polskę B, a granicą jest rzeka Wisła. I jest województwo w Polsce B zwane lubel-skim, które w rzeczywistości jest Pol-ską C. A w samym województwie jest miasteczko zwane Siedliszczem - Pol-ska G, H albo Z.

Robert Fornal

IL. BA

RTO

SZ PA

NEK

OFENSYWA - listopad 200640

>> TAK PISZEMY

Czechów to dzielnica uważana za jedną z naj-większych sypialni Lublina. Życie toczy się tutaj spokojnie. Nie ma masowych imprez, nie ma pu-bów. Na pozór jest nudno.

Ruch na osiedlu zaczyna się przed piątą rano. Jeszcze ciemno, a na ulicach poja-wiają się pierwsze postacie. Gdy wychodzą

z ciemnych uliczek, widać kim są i po co tak wcześnie wstali. Na poranny spacer wyszli „psiarze”. Zazwy-czaj są to starsi panowie z podsiwiałymi włosami, a ich towarzysze to małe kundelki. „Psiarzy” po osiedlu przewija się wielu. Im późniejsza pora, tym średnia wieku właścicieli psów maleje. Zmieniają się także psy. Zamiast grzecznych pudli, jamników i innych małych psiaków, pojawia się coraz więcej agresywnych pittbuli i rottwailerów.

Póki jest ciemno, od śmietnika do śmietnika podróżują „szperacze”. Wybierają to, co innym jest nieprzydatne. Stare gazety i puszki, które można zamienić na parę groszy. Stare sprzęty, które zostały wymienione na nowszy model. Wielu szuka także jedzenia...

Pomiędzy „szperaczami” panuje swoista rywaliza-cja. Kto pierwszy, ten lepszy. Dlatego coraz częściej poruszają się na rowerach. Gdyby dokładniej przyj-rzeć się tym ludziom, można by było ich podzielić na kilka grup. Są wśród nich pijacy, którzy zarabiają tylko na alkohol. Są lekkoduchy - im wystarczy kilka zarobionych groszy na przeżycie. Są też ludzie, któ-rych do śmietników wygoniła bieda. Kto należy do tej grupy, widać gołym okiem. Różnią się i wyglądem, i zachowaniem. Ubrani są schludnie, ale zachowują się jak zaszczute psy. Przemykają ulicami z nadzieją, że nikt ich nie zauważy. Zazwyczaj mieszkają w innej części Lublina. Przychodzą tutaj z nadzieją, że nikt ich nie pozna.

Prawdziwe życie zaczyna się po szóstej. Zanim otwarte zostaną drzwi osiedlowych sklepów, już stoją przy nich bandy pijaczków. Zachowują się codziennie tak samo. Najpierw zrzutka po kilka groszy, a później wybraniec kupuje „wino marki wino”, na śniadanie. Jako że jest to najkrótszy posiłek, konsumpcja nie trwa zbyt długo. Zawsze zadziwiła mnie jedna rzecz, a mianowicie błyskawiczna umiejętność przeliczenia dołożonej kwoty na ilość należnego trunku.

Im późniejsza pora, tym większy ruch na osie-dlu. Kobiety idą do sklepów. Mężczyźni przygoto-wują samochody, którymi odwożą dzieci do szkół, a żony - do pracy. Gęstnieje także ruch na przy-stankach autobusowych. Na ostatni kurs 15 b, tuż przed ósmą, czeka wielu studentów. Drogę mają wyliczoną co do minuty. Jazda zajmuje siedem mi-nut, droga pieszo na uniwersytet trzy i, tuż przed rozpoczęciem zajęć, będą na miejscu.

Studentów na Czechowie jest wielu. Rów-nież ich można podzielić na dwie grupy. Jedna to rodowici lublinianie. Zdecy-

dowali się na studia w swoim rodzinnym mieście z kilku powodów. Jednych po prostu nie stać na wyjazd do innego miasta, inni nie mają ochoty tłuc się po Polsce. Ostatni wierzą w stare polskie przysłowie - „cudze chwalicie, swego nie znacie” i uważają, że w Lublinie można zdobyć wykształce-nie na odpowiednim poziomie.

Druga grupa to studenci przyjezdni. Także ich można rozpoznać bez problemu. W blokach, gdzie wszyscy się znają, czują się obco. Gdy mijają na klatce sąsiadów, nie mówią „dzień dobry”. Nie z braku dobrego wychowania, ale z powodu wyobcowania z tego środowiska. Jedną z niewielu rozrywek dostępną w wynajmowanych, pustych mieszkaniach jest Internet. Lokalna firma, oferują-ca dostęp do sieci, notuje ciągły wzrost podłączeń w mieszkaniach wynajmowanych przez studentów.

Ci, którzy wyszli do pracy lub na uczelnię wrócą po południu. Ci, którzy zostali -muszą szukać za-jęcia na miejscu. O to nie jest łatwo, bo cóż można robić? Żony spędzają czas na pracach domowych, babcie spacerują z wnukami. Bezrobotni i emeryci spędzają czas przed telewizorem. Jako że zazwyczaj nie posiadają kablówki, godzinami oglądają relacje z obrad sejmu, komisji śledczych, powtórki po-pularnych talk show i seriali. Ci, którzy nie mogą wysiedzieć w czterech ścianach, zamieniają fotel na ławki przed blokami.

Centrum osiedla podczas dnia jest targ. Można tam kupić wszystko, co potrzeb-ne do życia. Począwszy od chleba, przez

ubrania, skończywszy na proszku do prania. Zaku-py są jedynie pretekstem do spotkań. Ciekawe plo-

OFENSYWA - listopad 2006 41

TAK PISZEMY <<

tek spędzają tam wiele czasu, rozmawiając o tym, kto jakim samochodem jeździ, kto kogo pobił, a kto kogo i z kim zdradził. Spotkania na targu są też osiedlową rewią mody. Gdy spojrzy się na prze-bywające tam towarzystwo, można się zastanowić czy to miejsce gdzie robi się zakupy, czy sala ban-kietowa. Ale nie ma co się dziwić. Takie zachowa-nie jest wymuszane. Która będzie wyglądała gorzej, zostanie obsmarowana przez „koleżanki”.

Swoją porę obiadową mają także miejscowe pijaczki. Gdy tylko pożyczą na wieczne oddanie odpowiednią kwotę od sąsiadów, znajomych czy zwykłych przechodniów - kupują „obiad”. Na lekkim rauszu chowają się w cień, aby dotrwać do kolacji.

Powroty do domów zaczynają się po piętnastej. Parkingi zapełniają się samochodami, ulicami „przewija się” coraz więcej osób. Po obiedzie i odrobionych lekcjach wychodzą na dwór dzieci.

Nie ma ich zbyt wiele, bo chłopcy mają problem ze skompletowaniem składów do gry w piłkę.

Wieczorami na osiedlu dominują „blokersi”. Z braku zajęć spędzają czas przed bloka-

mi. Wieczór mija szybko, mimo że są to całe godzi-ny. Gada się wtedy o wszystkim i o niczym. Nic się nie robi, ale nie jest nudno. Wiem, bo nieraz stałem razem z nimi.

Ulice powoli pustoszeją. Studenci wracają z wie-czornych zajęć, pracownicy ze skończonej drugiej zmiany. Spacerują jedynie zakochane pary. Jest cicho i spokojnie. Ciszę zakłócają tylko szczekania psów i wyjące alarmy samochodów.

Ostatnia „dostawa” powracających, to ostatni kurs autobusu numer 13. Wracają nim głównie studenci, którzy wieczorne zajęcia przedłużyli o pobyt w pubach. Po nich spotkać można już tylko „psiarzy” i „szperaczy”

Paweł Słupski

IL. MIC

HA

Ł SK

RZYSK

I

OFENSYWA - listopad 200642

>> FELIETON

Pokażemy najpierw brudne ulice, śmietni-ki, odrapane kamienice, zniszczone place zabaw. Opowiemy historię jednego człowie-ka, który przyjeżdża do tego miasta.

Staje na dworcu i nie wie co dalej. Mieszka tu kilka miesięcy i nie widzi plu-sów miejsca, w którym znalazł się świa-

domie, z wyboru. Dowiedziałam się o tym w jesienne popołudnie, gdy za oknem sią-pił deszcz, a wiatr zrywał ostatnie liście z, i tak dramatycznie wyglądających, drzew. „Mogę być bohaterem, widzowie zobaczą miasto moimi oczami. Wyobraź sobie sce-nę, że siedzę na ławce przed blokiem, a ka-mera pokazuje toczącą się pod moje buty butelkę po piwie. Zbliżenie na szkło, potem na resztę mizernego krajobrazu” – dodawał kolejne elementy do filmu, który dopiero miał powstać. Nie znaliśmy dobrze mia-sta. Spacerowaliśmy po nim, oglądaliśmy różne miejsca, w poszukiwaniu czegoś, co można by wykorzystać w naszym projekcie. Fotografowaliśmy ciekawie wyglądające budynki i patrzyliśmy na brud. W oczy kłuła nas nędza. „Moje miasto wygląda zupeł-nie inaczej. Jest czysto, schludnie, nie jest tak buro i szaro jak tu” – komentował z ża-lem w głosie. Sami siebie pytaliśmy się, co tu dzieje się ciekawego. Znalezienie jakiś ciekawych imprez było bardzo trudne. Niby miasto wojewódzkie, a sezon ogórkowy zda-je się trwać cały rok. Szukaliśmy uparcie, z każdą chwilą tracąc nadzieję na odnale-zienie czegokolwiek. To zaskakują-ce, że nie byliśmy osamotnieni w poczuciu pustki i niespeł-

nienia, które przyniosło nam nowe miejsce. „Przywykniecie” – mówili mieszkańcy – tu po prostu tak jest. Życie zawsze toczyło się u nas wolniej, nawet budowy trwają dłużej, a pra-ce idą wolniej”. Spędzaliśmy godziny na konstruowaniu fabuły i z każdym dniem wy-chodził nam coraz posępniejszy krajobraz. Historia też nie napawała optymizmem. Zrodziło się pytanie, gdzie uciekać. Bo jak można było w ogóle myśleć o pozostaniu? Wyjedziemy do Francji, zarobimy na opłace-nie mieszkania za rok z góry i przenosimy się do Warszawy. Tam to dopiero jest życie – do-szłyśmy do wniosku z koleżanką. Chciałyśmy pozałatwiać formalności i uciekać. Tak jest przecież najłatwiej. Dlaczego nie miałyby-śmy skorzystać z takiego wyjścia? Tutaj jest jak jest, a gdzieś indziej jest zwyczajnie ina-czej. Szybsze tempo życia, więcej ludzi na ulicach, większe możliwości.

Takie pomysły trwały rok. Zostałyśmy jed-nak w Lublinie. Film nie powstał, bo byłby zbyt przygnębiający. Czy coś się zmieniło w mieście, które nie wywarło na nas dobre-go wrażenia? Niestety nie. Ale czy to wina miasta, czy ludzi, którzy tworzą je bardziej niż budynki albo ulice? Może przywykliśmy, może poddaliśmy się, może wtopiliśmy się w senny tłum. A może zawsze jest lepiej tam, gdzie nas nie ma…

Karolina Ożdżyńska

Zróbmy sobie film

OFENSYWA - listopad 20064242

ciekawych imprez było bardzo trudne. Niby miasto wojewódzkie, a sezon ogórkowy zda-je się trwać cały rok. Szukaliśmy uparcie, z każdą chwilą tracąc nadzieję na odnale-zienie czegokolwiek. To zaskakują-ce, że nie byliśmy osamotnieni w poczuciu pustki i niespeł-

Karolina Ożdżyńska

IL. M

ARI

USZ

MIE

RZEJ

EWSK

I

FOT. AGNIESZKA KLICZKA

FOT. AGNIESZKA KLICZKA