Upload
others
View
1
Download
0
Embed Size (px)
Citation preview
W podróży jest mnóstwo czasu na przemyślenia.
152
i dalsza wędrówka pod górę. Jest już szaro, a wokół tylko głucha cisza.
Nie ma szans na znalezienie noclegu.
W podróży jest mnóstwo czasu na przemyślenia. Drobne szczątki
wspomnień łączą się ze sobą, tworząc logiczną całość, trochę jak nic
nieznaczące plamy na płótnie namalowane w odpowiedni sposób
składają się na piękne obrazy. Kiedy tak jeżdżę po górach Laosu, nie
mogę oprzeć się wrażeniu, że skądś już to znam. Nie same góry – je-
stem tu po raz pierwszy – ale uczucie. To metafora życia codziennego.
Podobnie jak w codziennym życiu czasami droga jest łatwa, jedziemy
przed siebie, istniejemy bez większego wysiłku. Gdy pojawia się wy-
zwanie, droga wiedzie pod górę, męczymy się, czasami nie dajemy
rady. Kurczowo trzymamy się myśli, że za następnym wzgórzem
czeka nas odpoczynek, jednak tam wyłaniają się kolejne wyzwania,
a później następne. W końcu zdobywamy szczyt wzniesienia – to jest
czas odpoczynku. Obserwujemy wtedy z satysfakcją otaczające nas
piękno, żywimy się owocami wcześniejszej pracy. Świat nam sprzyja.
A życie staje się jazdą z górki. Nie wkładamy w nie wysiłku, a i tak
pędzimy z nieosiągalną wcześniej prędkością. Prędzej czy później wy-
tracimy jednak impet i nadejdzie czas stabilizacji lub nowych wyzwań.
Takie już jest życie; lubi zmienność i chętnie udowadnia nam, że bez
względu na okoliczności, wszystko może się zdarzyć. Lubi wyciągnąć
do nas rękę, gdy toniemy, lub rzucić błotem w oczy, gdy napędzeni
sukcesami, stajemy się aroganccy wobec świata.
Czas biegnie nieubłaganie. Jest już dobrze po osiemnastej. Słońce
schodzi nisko i swoim kolorem zapowiada pożegnanie, a ja wciąż
walczę z górą. Pcham mój wegański rowerek, podobnie jak Syzyf
pchał kamień. Mam nadzieję, że będę miał nieco więcej szczęścia niż
on. Po drodze nie ma domostw, w których mógłbym się zatrzymać,
a mój tani namiot nie nadaje się do noclegu podczas pory deszczowej.
Mobilizuję resztki sił, ponownie wsiadam na rower i powoli wdrapuję
153
się pod górę. W końcu docieram na sam szczyt. Pozwalam sobie na
chwilę satysfakcji. To bardzo miłe uczucie, nie mam jednak zbyt wiele
czasu, by się nim teraz cieszyć. Wkładam bluzę, która chroni mnie przed
pędem powietrza i ruszam w dół. Teraz już nie pedałuję, a skupiam
się na kontrolowaniu prędkości i toru jazdy. Zjeżdżam z wielkiej góry
z prędkością dochodzącą do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Obciążony rower traci stabilność, jednak nie chcę zwalniać. Muszę
znaleźć nocleg zanim się ściemni i miejscowi pójdą spać.
Przedzieram się przez półmrok, analizując różne scenariusze tej
nocy. Badawczo zerkam na namiot, jakby z życzeniem, by jednak oka-
zał się wodoodporny, gdy nagle moim oczom ukazuje się dom, później
drugi, zaraz szkoła… Cholera jasna! To wioska! Wypełnia mnie ogromna
radość. Wchodzę na podwórko pierwszego okazałego drewnianego
domu, który dumnie stoi na ponad dwumetrowych filarach. Na migi
pytam, czy mogę rozłożyć namiot pod zadaszeniem. Gospodyni jednak
wskazuje ręką na dom, sugerując, że będę spał w środku. Kamień spada
mi z serca. Z tego wszystkiego zapomniałem już nawet o odwodnieniu.
Siadam spokojnie na pniu, rozkoszuję się zachodem słońca i rozmyślam
o cyklach życia – raz z górki, raz pod górkę, później znowu z górki,
i tak dalej. Samo życie.
Po chwili przysiada się gospodarz domu – wychudzony Laotańczyk
ze śladami siwizny, ubrany w szorty i sfatygowaną koszulkę. Chwyta
wielką fajkę zrobioną z tuby i kawałka bambusa, wkłada do niej zwi-
niętego przez siebie skręta i zaciąga się dymem. Rozmawiamy ze sobą
na migi. Wciąż się uśmiecha. Mam ochotę zapalić. Pytam, czy mogę
spróbować, ten jednak odmawia. Podobno papieros jest niedobry.
Hm, może to jakiś specjalny papieros. Zapachu trawki nie czuję, ale
w Laosie jest ciche przyzwolenie na palenie innych substancji.
Nie możemy porozmawiać, więc siedzimy na belkach, gapiąc się
na zachodzące słońce. Po chwili pojawia się starsza, pomarszczona
Laotanka z długą zawiniętą fajką, siada na małym taboreciku pod fi-
larem i patrzy na mnie przenikliwym wzrokiem, jakby chciała wypalić
Podróż to nie tylko pocztówkowe ujęcia plaż,
to również pęknięcia i niedoskonałości
– są przyprawą, która nadaje życiu smak.
Jedna z wiejskich chat – gospodarz dba o ognisko domowe.
Rozczula mnie widok wiejskich chatek.
Każdy ma swoje wieczorne rytuały.
158
we mnie dziurę spojrzeniem. Uśmiecha się przy tym, więc nie wyczu-
wam złych intencji. Obok grupka dzieci gra w gry znane mi z dzieciń-
stwa. Pamiętam je jak przez mgłę – dziewczynki grające na podwórku
w gumę i w klasy. Zastanawiam się, jak to możliwe, że takie zabawy
są uniwersalne. Przecież nie ma tu środków masowego przekazu, które
by tłumaczyły zasady zabaw podwórkowych dla dzieci.
Jest już całkiem ciemno. Wylałem dziś kilka litrów potu. Moje
ubrania są mokre i brudne, a ja – niesamowicie spragniony. Pytam
gospodarza, gdzie mogę się umyć, ten jednak nie rozumie, mimo że
daję z siebie wszystko, demonstrując odpowiednie gesty niczym w ka-
lamburach. Moje pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Rozglądam się po
podwórzu, na którym jest kilka małych chatek. Do żadnej z nich nie
dochodzą rury z bieżącą wodą. Spoglądam na miski ustawione pod
dachem domu i zaczynam rozumieć – zbierają deszczówkę do picia.
Skoro się tu osiedlili, to gdzieś w pobliżu musi być rzeka. Teraz nikt mnie
tam nie zaprowadzi. Miski pod dachem są puste, więc nici z prysznica.
Po chwili gospodyni woła na kolację. Na werandzie jednej z chatek
rozkłada improwizowany stolik – kawałek blatu postawiony na misce.
Na blacie kładzie dwa głębokie talerze wypełnione zupą z kawałkami
pędów bambusa, a na podłodze po przeciwnych stronach stołu stawia
dwie beczułki z klejącym ryżem. Jest to najczęściej spotykany posiłek
w Laotańskich wioskach. Do kolacji zasiadamy razem: małżeństwo,
dwoje dzieci i ja. Jedzenie jest równie pyszne, co proste. Jem tak
jak moi gospodarze – palcami. Nabieram garść ryżu z jednej miski,
modeluję jak plastelinę, lepię z niego kulkę, którą miętolę w palcach
przez chwilę, po czym maczam w zupie i sosie chilli. Później łyżką
nabieram odrobinę zupy i popijam ryż. Po całym dniu pedałowania
to danie i towarzysząca mu atmosfera to niebiański posiłek. Laos jest
krajem komunistycznym – tutaj wszystko jest wspólne. Ludzie nie są
przywiązani do prawa własności. Jestem daleki od pochwały komu-
nizmu, jednak kiedy tak siedzę z moimi gospodarzami, zajadam ich
zapasy i planuję wyspać się w ich domu, a oni cieszą się z tego, że mogą
Ten przenikliwy wzrok, jakby chciała wypalić dziurę
w moim ciele, a jednocześnie pojawiający się co chwilę
uśmiech, który mówi „cieszymy się, że jesteś”.
Pamiętasz grę w gumę?
161
pomóc podróżnikowi, przychodzi mi do głowy myśl, że w Laosie ma
to swoje dobre strony. W kraju zachodnim przyjęcie człowieka z ulicy,
nakarmienie go i przenocowanie byłoby nie do pomyślenia. Pomijając
wszystkie związane z tym niebezpieczeństwa u nas ludzie po prostu nie
mają ochoty gościć kogoś obcego.
Po zjedzonym posiłku gapię się w gwiazdy i podziwiam ich blask,
zupełnie inny od tego, do którego przywykłem – jaśniejszy i silniejszy.
Ciała niebieskie też wydają się większe i bliższe, jakby były na wy-
ciągnięcie ręki, gotowe do tego, by spaść z nieba i spełnić wszystkie
życzenia świata.
Dom z zewnątrz wydaje się przestronny, w środku jednak są wy-
dzielone tylko dwa małe pokoiki. Resztę stanowi duże niezagospoda-
rowane pomieszczenie, które przypada mi w udziale. Podłoga i ściany
są nieszczelne. Na każdym kroku widać wielkie karaluchy łażące po
podłodze i ścianach. Gospodarz próbuje deptać je nogą, a ja przega-
niam owady z okolic mojego posłania kawałkiem szmaty, jednak szybko
orientuję się, że nie ma to większego sensu. Zdążyłem już przyzwyczaić
się do azjatyckich warunków. Nie spodziewałem się luksusów, a zmę-
czone ciało domaga się odpoczynku, więc pokornie kładę się spać i po
krótkiej chwili rozmyślania odpływam. Laotańczycy kładą się spać zaraz
po zmroku i wstają o świcie. Dostosowałem się do tego rytmu.
Lubię ten moment, gdy rozpoczyna się dzień. Jeszcze nie wiadomo,
jakie niespodzianki dla nas szykuje, ale wiadomo, że będzie jedyny
w swoim rodzaju i już nigdy się nie powtórzy, że tylko od nas zależy,
co z nim zrobimy; czy będzie to dzień obfitujący w nowe doznania,
ciekawe zdarzenia, być może trudności i wyzwania, czy kolejny
spędzony na autopilocie, w znany sobie sposób, w wygodnej, ale
w gruncie rzeczy nudnej strefie komfortu. A może coś pomiędzy?
Po porannej pobudce wpatruję się we wschodzące słońce. Gospodyni
woła na śniadanie, a jej mąż tłumaczy coś, obnażając nadgarstki. O tej
162
porze jeszcze nie myślę klarownie, więc uśmiecham się tylko i przytaku-
ję. Już się cieszę na myśl o śniadaniu. Jedzenie jest doskonałe w swojej
prostocie. Spożywamy to samo, co na kolację, czyli klejący ryż i zupę
bambusową. Planuję wyruszyć w dalszą drogę zaraz po posiłku, aby
tym razem znaleźć nocleg przed zmrokiem. Jednak gospodarz zaraz
po śniadaniu woła mnie i prosi, żebym z nim poszedł. Nie wiem, o co
chodzi, ale niegrzecznie byłoby odmówić. Idziemy razem do centrum
wsi, mijamy szkołę, machające dzieci i kilka domów. Ludzie są ciekawi
obcego maszerującego główną ulicą. Zagadują mnie od czasu do czasu,
uśmiechając się szeroko.
Wchodzimy do drewnianej, krytej strzechą chaty ustawionej na
wysokich filarach, w której trwa zabawa. Nie ma jeszcze ósmej, więc
ten widok jest dla mnie zaskakujący. Pod owym domem ustawiono
długie stoły, przy których biesiadują miejscowi. Z wielkich głośników
dobiega muzyka. Wita nas gospodarz imprezy, prowadzi na górę i sadza
na podłodze. Na miejscu jest już sporo gości. Wszyscy siedzą na podło-
dze w małych grupach, a przed każdą z nich stoją paczka papierosów
i plastikowy kubek.
Wspólne naczynie jest regularnie wypełniane piwem i podawane
któremuś z gości. Ten musi bez ociągania wypić jego zawartość, ponie-
waż pojemnik rotuje zgodnie z ruchem wskazówek zegara, więc obok
zawsze jest ktoś, kto czeka na swoją kolej. Od czasu do czasu podchodzi
do mnie któryś z gości, by porozmawiać. Porozumiewamy się głównie
na migi i za pomocą uśmiechu. To zabawne, jak uniwersalnym gestem
jest uśmiech, który potrafi przekazać więcej niż tysiąc słów, rozładować
najbardziej napiętą sytuację, zakomunikować brak złych zamiarów,
zwrócić uwagę, zagaić rozmowę lub ją zakończyć. Może nieść najróż-
niejsze komunikaty – od przyjacielskiej postawy, poprzez neutralną
grzeczność, aż po protekcjonalność i arogancję.
Wyciągam papierosa z leżącej paczki, a już obok słyszę trzask za-
palanej zapałki. Odpalam, zaciągam się dymem i obserwuję. Kubek
z piwem wciąż rotuje, regularnie sabotując pracę mojego błędnika.
Mężczyźni i kobiety siedzą osobno,
ale bawią się wszyscy razem.
164
Kiedy wszyscy są już lekko pijani, gospodarz wyciąga butelkę bim-
bru, nalewa po trochę do dwóch plastikowych naczyń stojących na
tacy i podaje jednemu z gości. Ten pozdrawia pozostałych uniesie-
niem tacy w różnych kierunkach, zlewa zawartość obu kubków do
jednego, część płynu wypija, a resztę wylewa do spluwaczki, do któ-
rej strzyka śliną. Rytuał się powtarza. Taca wielokrotnie dociera rów-
nież do mnie. Mieszanie alkoholi nie jest dobrym pomysłem, zwłasz-
cza w tym klimacie, ale nie wypada mi odmówić gościny.
W pewnym momencie rozpoczyna się rytuał nazywany przez
Laotańczyków Su khwan. Wierzą oni11, że wszyscy ludzie posiadają
trzydzieści dwa duchy nazywane khwan. Każdy duch strzeże określone-
go obszaru fizycznego i mentalnego swojego gospodarza. Dzięki khwan
Laotańczycy są bezpieczni i zdrowi. Duchy jednak bywają niesforne,
lubią się oddalać od swojego gospodarza i pozostawiać go bez opieki.
Kiedy Laotańczyk wyjeżdża w długą podróż lub jest poważnie chory,
przeprowadzany jest rytuał Su khwan, by upewnić się, że wszystkie
opiekujące się nim duchy są na swoim miejscu. Zgodnie z tradycją
goście honorowi poddawani rytuałowi siadają przy zastawionym stole,
do którego podchodzi każdy ze zgromadzonych, bierze jeden z wy-
łożonych sznurków, kołysze nim nad przegubem któregoś z honoro-
wych gości, po czym zawiązuje troczek wokół jego nadgarstka. Goście
honorowi dziękują za rytuał niskim ukłonem ze złożonymi rękami.
Łzy wzruszenia płyną po policzkach Laotańczyka – być może właśnie
wracają do niego rozbrykane khwan...
Po ceremonii biesiadnicy piją alkohol i wesoło rozmawiają. Wy-
chodzę na zewnątrz, by chwilę odetchnąć, jednak każda z grup zgro-
madzonych gości nalega, abym napił się z nimi. W Laosie odmowa
11 Obok buddyzmu (66%), a w zasadzie jego laotańskiej odmiany, w tym kraju
jednym z wiodących nurtów religijnych jest animizm (30%), czyli koncepcja
plemienna, która zakłada przypisywanie idei duszy i cech osobowych zwierzętom,
roślinom, elementom natury, a także istnienie bytów niewidzialnych, tak zwanych
duchów.
Przy jednym ze stołów biesiadnych.
Chłopiec z daleka przygląda się imprezie.