17

Zamieć - Władimir Sorokin

Embed Size (px)

DESCRIPTION

Podczas zimowej zamieci doktor Płaton Iljicz Garin pośpiesznie usiłuje dotrzeć ze szczepionką do wsi ogarniętej epidemią tajemniczego boliwijskiego wirusa. Wyprasza konie na stacji i z chlebowozem Chrząkałą rusza na oślep w śnieg. W nieprzeniknionym lodowatym świecie, w białych, niemal narkotycznych przestrzeniach czyha jednak na niego świat rosyjskiego folkloru — odżywają olbrzymy i karły, z zasp wyrastają kryształowe piramidy. Nie wie, czy dojedzie do celu. Nie domyśla się, kto czeka na niego u kresu podróży.

Citation preview

Page 1: Zamieć - Władimir Sorokin
Page 2: Zamieć - Władimir Sorokin
Page 3: Zamieć - Władimir Sorokin

Wszelkie powie la nie lub wy korzy sta nie niniejsze go pliku elek tronicz ne go inne niż jed nora zowe pobra nie wza kre sie wła sne go użytku sta nowi na rusze nie praw autor skich i pod le ga od powie dzialności cy wilnej orazkar nej.

Ty tuł ory gina łu rosyjskie go METEЛЬ

Projekt okład ki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOW NIA PAPIERÓW KA

Copy right © 2010 by VLADI MIR SO RO KIN

Copy right © for the Polish edition by WYDAW NICTWO CZARNE, 2013

Copy right © for the Polish trans la tion by AGNIESZKA LU BO MI RA PIO TROW SKA, 2013

Re dak cja TO MASZ ZAJĄC

Korek ta ALI CJA LI STWAN / D2D.PL, ZU ZAN NA SZATANIK / D2D.PL

Projekt ty pogra ficz ny i re dak cja technicz na RO BERT OLEŚ / D2D.PL

ISBN 978-83-7536-633-4

Skład wer sji elek tronicz nej MI CHAŁ NAKO NECZNY / VIRTU ALO SP. Z O.O.

Page 4: Zamieć - Władimir Sorokin

Spis treści

Motto

Zamieć

Przypisy

Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.

Page 5: Zamieć - Władimir Sorokin

Nie bosz czyk do snu się szykujeW bie lut kiej poście li układaZa oknem zamieć wi rujeŚnież nymi podmuchami włada…

ALEKSAN DER BŁOK

Page 6: Zamieć - Władimir Sorokin

– Ale zrozum, człowieku, ja muszę koniecznie jechać! – Płaton Iljicz machnąłrękami w rozdrażnieniu. – Czekają na mnie chorzy! Cho-rzy! Epidemia! Coś ci tomówi?!

Zawiadow ca, pochylając się, przyci snął pię ści do swoje go bor sucze go ser daka.– A co mam nie rozumieć? Jak nie rozumieć? Wama trza jechać, rozumiem

bar dzo dobrze. Ale ja nie mam koni i do jutra ni jak nie będę miał!– Jak to nie ma koni?! – zawołał gniewnym głosem Płaton Iljicz. – Na co

w takim razie ta wasza stacja?– Ano na to, że wszystkie konie powychodziły i nie ma ani jednego, ani jednego!

– powtarzał w kółko i głośno zawiadowca, jakby rozmawiał z głuchym. – Możejakimś cudem wie czorem pocz towe zjadą. Ale kto ich tam wie kie dy?

Płaton Iljicz zdjął binokle i wbił wzrok w zawiadowcę, niby spostrzegł go po razpierw szy.

– Ale czy ty rozumiesz, kochanieńki, że tam umie rają ludzie?Zawiadowca rozluźnił zaciśnięte pięści, wyciągnął ręce do doktora, jak gdyby

prosił o jał muż nę.– A co tu nie rozumieć? Czego to niby mam nie rozumieć? Ludziska

prawosławne mrą, bieda z tym, co tu nie rozumieć?! Ale popatrzcie w okienko, cotam się dzie je!

Płaton Iljicz wsunął binokle i machinalnie przeniósł spojrzenie swoichobrzękniętych oczu na zaszronione okno, przez które niemożliwym było dostrzeccokol wiek. Za okienkiem nadal trwał pochmur ny zi mowy dzień.

Doktor spojrzał na głośny zegar ścienny z wagami w postaci domku Baby Jagi:wskazywał kwadrans po drugiej.

– Już po drugiej! – Oburzony kiwnął głową z krótko przystrzyżonymi włosamii lekką siwizną na skroniach. – Po drugiej! A zaraz zacznie się zmierzchać, czy tyrozumiesz?

– A co mam nie rozumieć, jak mam nie rozumieć… – zaczął zawiadowca, aledoktor prze rwał mu zde cydowanie.

– No właśnie, złociutki! Zdobywaj dla mnie konie, choćby spod ziemi! Jeśli jatam dziś nie pojadę, ty pój dziesz pod sąd. Za sabotaż.

Znane państwowe słowo podziałało na zawiadowcę usypiająco. Przestałmamrotać i się usprawiedliwiać, jakby od razu zasnął. Jego lekko zgięta w krzyżupostać w krótkim serdaku, w pluszowych spodniach i wysokich, białych,podszytych żółtą skórą walonkach zastygła nieruchomo w półmroku obszernej,nagrzanej piecem izby. Natomiast żona zawiadowcy, dotychczas siedząca z robótkąna drutach w najdalszym kącie za perkalową zasłonką, powierciła się, wyjrzała,ukazując swoją szeroką, nic niewyrażającą twarz, która już doktorowi obmierzłaprzez te dwie godziny oczekiwania, picia herbaty z malinową i śliwkową konfiturą

Page 7: Zamieć - Władimir Sorokin

i kart kowania ubie głorocz nej „Niwy”.– Mi chałycz, to trza bę dzie Chrząkałę prosić?Zawiadow ca od razu się ocknął.– Można i Chrząkałę uprosić. – Podrapał się prawą ręką po lewej, lekko

obracając się do żony. – Tyl ko oni tu chcą państwowych koni.– Mnie jest wszyst ko jedno jakich! – wrzasnął doktor. – Koni! Koni! Ko-ni!Zawiadow ca zaszurał od kantor ka.– Jak nie jest u wuja w Choprowie, moż na uprosić…Podszedłszy do kantorka, podniósł słuchawkę telefonu, przekręcił kilka razy

korbką, wyprostował się, opierając lewą rękę na krzyżu i wyciągając do górywyłysiałą głowę, jakby chciał podrosnąć.

– Mikołaj Łukicz? Tu Michałycz. Powiedz no, nasz chlebowoz tam do wasdzisiaj nie podjeżdżał? Nie? No i dobra. A jak! Gdzie się tera ładować, tu nie mażadnej moż li wości, a jak. No, Bóg zapłać.

Ostrożnie odłożył słuchawkę na widełki i z wyraźnym ożywieniem nanie chluj nie ogolonej, bez brodej twarzy męż czyzny bez wie ku zaszurał do doktora.

– Wygląda na to, że dzisiaj nasz Chrząkała nie pojechał po chleb do Choprowa.Tutej jest, leży na zapiecku. A bo to jak po chleb pojedzie, to od razu przejazdem dowuja. A tam her bat ka i gadu-gadu. Pod wie czór ino nam chleb przywozi.

– Ma konie?– Samopęd.– Samopęd? – Doktor zmrużył oczy, wyj mując papie rośni cę.– Jak go uprosić, to samopę dem dostar czy do Dołgie go.– A co z moimi? – Płaton Iljicz nachmurzył czoło, przypomniawszy sobie swoje

sanie, fur mana i parę państwowych koni.– A wasze tutej na razie postoją. Potem nimi wróci cie.Doktor zapalił, wypuścił z ust dym.– I gdzie ten twój chle bowoz?– A tu niedaleczko. – Zawiadowca machnął ręką za swoje plecy. – Wasiatka was

zaprowadzi. Wasiat ka!Nikt na jego wołanie nie odpowie dział.– Pewnikiem w nowej chałupie siedzi – odezwała się żona zawiadowcy zza

zasłonki.I od razu wstała, zaszeleściła po podłodze spódnicą, wyszła. Doktor tymczasem

podszedł do wieszaka, zdjął z niego swoją długopołą, ciężką pelisę na panofiksach,włożył na siebie, wsunął szeroką lisią papachę z kitą, narzucił długi biały szal,nasunął rękawiczki, pochwycił oba sakwojaże i zdecydowanie przekroczył prógotwar tych przed nim na oścież przez zawiadow cę drzwi do ciem nej sie ni.

Lekarz powiatowy Płaton Iljicz Garin był wysokim, krzepkim

Page 8: Zamieć - Władimir Sorokin

czterdziestodwuletnim mężczyzną z dużym nosem, o wąskiej, pociągłej, wygolonejdo siności twarzy, z wiecznie malującym się na niej wyrazem skupionegoniezadowolenia. „Wszyscy mi przeszkadzacie w wypełnieniu czegoś bardzoważnego i jedynego możliwego, do czego zostałem predestynowany przez los, coumiem robić najlepiej z was wszystkich i czemu poświęciłem już większośćswojego świadomego życia” – mówiła dosłownie ta konsekwentna twarz z dużymupartym nosem i obrzękniętymi powiekami. W sieni wpadł na żonę zawiadowcyi Wasiat kę, który od razu ode brał mu oba sakwojaże.

– Siódmy dom od nas – zwrócił się z pożegnalnym słowem zawiadowca,wybiegając naprzód i otwierając drzwi na ganek. – Wasiatka, odprowadź panadochtora.

Płaton Iljicz wyszedł na powietrze, mrużąc oczy. Było pochmurnie, trzymał lekkimrozek; nie cichnący od trzech godzin wiatr wciąż niósł drobny śnieg.

– On od was wiela nie weźmie – mamrotał zawiadowca, kuląc się na wietrze. –Chłop z nie go obojęt ny na pie niądz. Żeby tyl ko poje chał.

Wasiatka postawił sakwojaże na ławce wprawionej na przyzbie, schował sięw sieni i po chwili wrócił w krótkim półkożuszku, walonkach i czapie, znówpochwycił sakwojaże i zatupał po śnie gu.

– Chodź my, panie.Doktor ruszył za nim, kopcąc papierosem. Szli zawianą wiejską drogą. Śniegu

nawaliło tyle, że podbite od środka futrem buty doktora zapadały się niemal dopołowy cholew ki.

„Zawiewa… – myślał Płaton Iljicz, pospiesznie dopalając szybko spopielającegosię na wietrze papierosa. – Diabeł mnie podkusił, żeby pojechać na przełaj przez tęstację, niech ją licho. Zapadły kąt i tyle: nigdy tu zimą nie znajdę koni.Zarzekałem się, to nie, pojechałem, dum m kopf1. Mogłem wybrać trakt, tamw Zaprudnem bym zmienił konie i pojechał dalej, no i niech będzie, że siedemwiorst dłużej, za to już byłbym w Dołgiem. I stacja porządna, i droga szeroka.Dum m kopf! Te raz cze kaj tat ka lat ka…”

Wasiatka, idąc przodem, miesił rześko śnieg i wymachiwał jednakowymisakwojażami jak baba wiadrami na koromyśle. Osada wokół stacji, chociażnazywano ją wieś Dołbieszyno, tak naprawdę była chutorem z niezbyt bliskorozrzuconymi od siebie dziesięcioma zagrodami. Płaton Iljicz lekko się spociłw swojej długiej pelisie, zanim doszli zaprószonym gościńcem do chałupychlebowoza. Ta stara, mocno już osiadająca chatynka była całkowicie zawiana, bezjakichkolwiek śladów człowieka, jakby w niej nikt nie mieszkał. Tylko wiatr rwałstrzę py białe go dymu z komi na.

Minęli ogrodzony jako tako ogródek, weszli na zasypany, pochylony na bokganek. Wasiatka naparł ramieniem na drzwi, okazały się niezamknięte. Weszli do

Page 9: Zamieć - Władimir Sorokin

ciem nej sie ni, Wasiat ka potknął się o coś, powie dział:– Ożeż ty…Płaton Iljicz z trudem dostrzegł w ciemności dwie duże beczki, taczkę i jakieś

rupiecie. W sieni chlebowoza pachniało z jakiegoś powodu pasieką – ulami,pierzgą i woskiem. Ten letni, miły zapach w żaden sposób nie pasował do lutowejzamieci. Z trudem przedarłszy się do obitych zgrzebniną drzwi, Wasiatka pchnął je,przytrzymując je den z sakwojaży pod pachą, i prze kroczył wysoki próg.

– Niech bę dzie pochwalony!Doktor wszedł za nim, uchylając się przed nadprożem.W izbie było trochę cieplej, jaśniej i puściej niż w sieni: w wielkim rosyjskim

piecu buzował ogień, na stole samotnie stała drewniana solniczka, pod ściereczkąleżał bochen chleba, w kącie ciemniała odosobniona ikona i w osieroceniu wisiałzegar ścienny z wagami, którego wskazówki zatrzymały się na pół do szóstej.Z me bli doktor zauważył je dynie kufer i że lazne łóż ko.

– Kumie Koźmo! – zawołał Wasiatka, ostrożnie opuszczając sakwojaże napodłogę.

Nikt nie odpowie dział.– Musi na podwórek poszedł? – Wasiatka odwrócił do doktora swoją szeroką

pie gowatą twarz ze śmiesz nym, jakby obłupanym, różowym nosem.– Czegój tam? – zabrzmiało na piecu i pokazała się rozczochrana ruda głowa

z kłaczastą bródką i zaspanymi szpar kami oczu.– Witaj, kumie Koźmo! – radośnie krzyknął Wasiatka. – Tutaj dochtora do

Dołgie go przypi li ło, a państwowych na stacji ni ma.– I cze gój? – Głowa się podrapała.– Ano zawiózł byś go samojez dem.Płaton Il jicz podszedł do pie ca.– W Dołgiem epi de mia, koniecz nie muszę tam być jesz cze dziś. Koniecz nie!– Epidemia? – Chlebowoz przetarł oczy wielkimi zgrubiałymi palcami

z brudnymi paznokciami. – Słyszałech o epidemii. Zawczora na poczciew Choprowie ludzi ska gadali.

– Cze kają na mnie chorzy. Wiozę szcze pionkę.Głowa na piecu zniknęła, dało się słyszeć postękiwanie i skrzypienie stopni.

Koźma zszedł, zakaszlał, wyszedł zza pieca. Był to niskiego wzrostu, chuderlawy,wąski w ramionach chłop koło trzydziestki z krzywymi nogamii nieproporcjonalnie wielkimi dłońmi, jakie trafiają się często krawcom. Jegospiczastonosa twarz, opuchnięta po spaniu, wyglądała poczciwie i próbowała sięuśmiechnąć. Stał przed doktorem bosy, w samej bieliźnie, drapiąc się po rudej,potar ganej czuprynie.

– Szcze-pionkę? – wypowiedział z szacunkiem i ostrożnie, jakby się bał upuścić

Page 10: Zamieć - Władimir Sorokin

to słowo na swoją starą, wyświechtaną i spę kaną podłogę.– Szczepionkę – powtórzył doktor i ściągnął z głowy lisią papachę, pod którą już

mu się zrobi ło gorąco.– Toć prze ciech zamieć, panie. – Chrząkała spoj rzał przez ciem nawe okienko.– Wiem, że zamieć! Tam cze kają chorzy! – Doktor podniósł głos.Drapiąc się, Chrząkała podszedł do okienka ogaconego w szczelinach ram

konopiami.– Toć ja przeciech nawet za chlebem nie pojechał. – Potarł palcem przetainę,

która wypełzła na okiennym szronie od piecowego ognia. Spojrzał. – Przeciech niesamym chle bem ludzi ska żyją, tak?

– Ile chcesz? – Doktor stracił cier pli wość.Chrząkała obejrzał się na niego, jakby spodziewał się ciosu, w milczeniu

poszedł do kąta na prawo od pieca, gdzie na ławce i półkach stały wiadra, dzbankii kotły, wziął miedziany kubełek, zaczerpnął z wiadra wody i zaczął szybko pić,szar piąc grdyką.

– Pięć rubelków! – zaproponował doktor tak groźnym tonem, że Chrząkaładrgnął.

Po chwi li jednak się roze śmiał, ocie rając pot rę kawem koszuli.– A na co mnie…Odstawił czer pak, obej rzał się, czknął.– A tego… Ja tu dopie rut ko co w pie cu napali łech.– Tam ludzie giną! – krzyknął doktor.Chrząkała podrapał się po klatce piersiowej, unikając wzroku doktora,

i zmrużonymi oczyma spojrzał w okienko. Doktor obserwował chlebowoza z takimwyrazem swojej nosatej, napiętej twarzy, jakby gotów był go pobić albo sięroz płakać.

Chrząkała wes tchnął, podrapał się po szyi.– Słuchaj no, Wasiat ka, ty to ino…– A cze gój? – Wasiat ka roz dziawił gębę, nie rozumie jąc.– Posiedź no tu. A jak się wypali, zatkasz komin.– Zrobi się, kumie Koźmo. – Wasiatka zsunął z siebie półkożuszek, zrzucił na

ław kę i usiadł obok.– Masz samojezd… jakiej mocy? – spytał doktor z ulgą.– Pięć dzie siąt koni ków.– Dobrze! Do Dołgiego uwiniemy się w jakieś półtorej godziny. A z powrotem

poje dziesz z pię cioma rubel kami w kie sze ni.– A kiej tam, panie… – Chrząkała machnął z uśmiechem swoją wielką,

kloszopodobną dłonią i klepnął się po chudych udach. – Niech ta bedzie, chodźmysię zaprzę gać.

Page 11: Zamieć - Władimir Sorokin

Zniknął za piecem i wkrótce wyszedł w szarym wełnianym swetrze o grubymściegu i w watowanych spodniach, podciągniętych wojskowym pasem wysoko,niemal pod szyję, i z parą szarych walonków pod pachą. Usiadł na ławce obokWasiat ki, rzucił je na podłogę i zaczął szybko okrę cać nogi onucami.

Doktor wyjął papierosa i wyszedł na powietrze. Tam było cały czas to samo:szare niebo, zawierucha śnieżna. Chutor dosłownie wymarł – ani ludzkiego głosu,ani psie go szcze kania.

Stojąc na ganku i wciągając orzeźwiający dym papierosowy, Płaton Iljicz myślałjuż o jutrze: „Nocą zaszczepię, a rano pójdziemy na cmentarz, popatrzymy nagroby. Żeby tylko kwarantanna nie zawiodła w taką pogodę, bo jeszcze przedrze sięjakiś przez odłogi, a potem – szukaj wiatru w polu. W Mitinie dwa pierścienieobleczeń i to nie pomogło – przedostali się, pogryźli… Ciekawe, czy Zilberstein jestjuż na miejscu. Ech, oby tak! Na cztery ręce szczepić poręczniej, byśmy się z nimprzez noc po całej wsi przeszli… Nie, nie dotrze wcześniej ode mnie z Usochów,ma, trzeba liczyć, ze czterdzieści wiorst, a przy takiej pogodzie… No, trafiło się z tązamie cią…”.

Tymczasem Chrząkała się obuł, narzucił na siebie niewielki czarny kożuch,przepasał go, wetknął za pas rękawice, naciągnął czapkę, wziął ze stołu bochen,odkroił z niego piętkę, wsunął za pazuchę, odkroił jeszcze pajdę, nadgryzł nieco,pożuł, mrugnął do sie dzące go na ław ce Wasiat ki.

– Gębę bym herbatką pogrzał, ino kiejby: widzisz, jak się wywarł. Epi-demia!Skąd się napatoczył, co?

– Widzi mi się, że z Repisznej. – Wasiatka potarł oczy pięścią. – Pocztowymi.Woź ni ca państwowy od razu legł spać.

– A czegój se mają nie pospać, państwowe… – Chrząkała pożegnalnie zajrzał dopieca, plasnął Wasiatkę po głowie i żując, poszedł z kawałkiem żytniego chlebaw dłoni na tyl ne podwórze.

Podwórze chlebowoza było tak samo niepokaźne i stare jak izba: przybudowanyna styk chlew przekrzywiał się, niedbale piętrzyły się sterty drew, nieopodal stałaszopa na siano z zapadniętym i naprędce przykrytym żerdziami i słomą dachem,dalej czerniała stodoła. Patrząc na nią, trudno było sobie wyobrazić, żeby ktośw niej młócił przez ostatnie cztery lata. Za to maleńka, przypominająca łaźnięstajnia była z nowych bierwion, kryta szerokimi dranicami, z dobrze ogaconymiścianami, z dwoma ocieplonymi okienkami. Obok niej pod zaśnieżonym okapemstał samopęd. Chrząkała podszedł do stajni swoim krzywonogim i szybkimkrokiem, zagarniając walonkami śnieg, wsunął rękę za pazuchę, wymacał podkoszulą klucz na sznur ku, wyciągnął go i zaczął otwie rać kłódkę.

Za wierzeją dał się słyszeć urywany gwałtowny dźwięk, jakby zacykał potężnyświerszcz. Od razu pojawiły się jeszcze trzy takie same dźwięki, potem następne

Page 12: Zamieć - Władimir Sorokin

i następne, i nagle dosłownie rój świerszczy głośno i natarczywie zaterkotał nawszel kie sposoby. W chle wie zachrum kał wieprz. W staj ni wzmagał się ter kot.

– Idę, a niech was… – Chrząkała otworzył kłódkę, rozwarł na oścież wierzejęi wszedł do staj ni.

Buchnęło na niego znajomo i przyjemnie swojskim zapachem. Nie przymknąłwierzei, żeby było lepiej widać, poszedł przez kuźnię i rymarnię wprost do kojcaz końmi. Stajnię wypełniło radosne cykanie. W odróżnieniu od ubogiej izbyi podwórza Chrząkały stajnia była nowa, utrzymana wzorowo, czysto i schludnie,co od razu wskazywało na główną namiętność gospodarza. Dzieliła się na pół. Odrazu od wierzei zaczynały się kuźnia i rymarnia, stał tu warsztat, na nimniewielkie kowadło, był tutaj maciupeńki piec, rozmiarem przypominającysamowar, z miechami wykonanymi z pasiecznego podkurzacza, ze starannierozłożonymi na nim narzędziami – nożami, młoteczkami, szczypczykami,świderkami, raszplami i słoikiem z końską maścią z pędzelkiem w środku.A pośrodku warsztatu porozkładane były: gliniana filiżanka pełna maleńkich jakkopiejki podków, obok – druga filiżanka z kupą maleńkich gwoździków do tychpodkówek. Na ścianie całymi rzędami wisiały maleńkie chomąta przypominającesuszone grzybki. Nad warsz tatem dyndała pokaź na lam pa naf towa.

Z dużej kobiałki tuż za kuźnią i rymarnią gospodarz zrobił szopę na sianoz drobno porżniętą koniczyną, obok wznosiła się zagródka, a za nią końskieprzegrody. Uśmiechnięty Chrząkała przechylił się przez zagródkę i z dołurozbrzmiało wielogłosowe, zlewające się rżenie pięćdziesięciu m a ł y c h koni.Wszystkie one gnieździły się w swoich boksach, jedne w podwójnych, innepiątkami, jeszcze inne trójkami. W każdym boksie stały po dwa koryta na wodę i napaszę. W korytach na paszę bielały resztki kaszy owsianej, którą Chrząkałanasypał koniom o piątej rano.

– Ano co, a niech was, przejedziemy się? – spytał konie, a te zarżały jeszczegłośniej.

Młodsze stanęły dęba, bryknęły przednimi kopytami, dyszlowe i stepoweparskały, potrząsały i kiwały łbami. Chrząkała opuścił swoją wielką grubą rękę,drugą przytrzymując pajdę chleba, i zaczął muskać zwierzęta. Dotykał je palcami,gładził po grzbietach, po grzywach, a one rżały, zadzierając do góry pyszczki,spokojnie poskubywały jego rękę maleńkimi zębami, szturchały w palce ciepłyminozdrzami. Każdy z koni był nie większy od kuropatwy. Każdego konia znał i mógłopowiedzieć, skąd i jak się znalazł u niego w stajni, jaka jest jego historia, jaki jestw robocie, kim są jego rodzice, jakie ma skłonności i charakter. Trzon stadaChrząkały stanowiły bułane ogiery o szerokiej klatce piersiowej z krótkimi,ciemnokasztanowymi ogonami. Było ich ponad połowę. Za nimi szły cisawe,skarogniade, osiem gniadych, cztery siwki, dwa siwe jabłkowite i dwa dereszowate

Page 13: Zamieć - Władimir Sorokin

– je den karo-de re szowaty, drugi kasz tanowato-de re szowaty.Trzymał tylko ogiery i wałachy. M a ł e kobyły były cenne dosłownie jak złoto,

hodowali je tyl ko właści cie le stadnin.– Macie chlebka – powiedział Chrząkała i zaczął kruszyć chleb i rzucać kawałki

do koryt.Konie pochyliły łby. Chrząkała odczekał, aż zjedzą, klasnął w dłonie i głośno

roz kazał:– Haj da, zaprzę gać się!I szarpnię ciem podniósł je dyną barier kę, otwie rającą wszyst kie boksy naraz.Konie poszły po drewnianym, do czysta wymiecionym wyżłobieniu, tworząc od

razu tabun, witając się nawzajem, kąsając, rżąc i pobrykując. Wyżłobienieprzechodziło przez ścianę, tuż za którą stał samopęd. Chrząkała patrzył na tabun,a jego twarz rozjaśniała i pomłodniała. Zawsze cieszyły go te konie, nawet kiedy byłwyczerpany, pijany albo poniżony przez ludzi. Odsunął na bok ścienną zastawkę,otwierając koniom przejście do uprzęży samopędu. Tabun szedł żwawo pomimochłodu, którym powiało z wystygłe go wnę trza pojaz du.

– Hajda! Hajda! – popędzał koniki Chrząkała. – Tera już tak nie ciągniezię bem, mrozik moż na ścier pieć…

Odczekawszy, aż ostatni koń wejdzie do samopędu, wsunął zastawkę, szybkowyszedł ze stajni, zamknął ją, chowając klucz na piersi, krzywonogo obiegł stajnięi otworzył kapuzę samojezdu. Przyuczone konie same rozpierzchły się na miejsca,oczekując na chomąta. W kapuzie było pięć grządek po dziesięć koni w każdej.Chrząkała zaczął szybko zakładać koniom uprząż, przetykając ich głowy dochomątek. Koniki szły pokornie, tylko dwa gniadosze, jak zawsze, zaczęły się gryźći naruszać porządek w trze ciej grządce.

– No, no, ja tu zara batem śmi gnę, a niech was! – obie cał im Chrząkała.Jako pierwsza zaprzężona była dziesiątka utuczonych rasowych bułanych, które

młóciły kopytami zmarznięty żeberkowy przeciąg, cisawe w trzeciej grzędzieposępnie oddawały gospodarzowi swoje grzywiaste łby, żeby je przepchnąłw chomąta, gniade trzymały się z godnością wyższej końskiej rasy i strzygłyuszami, siwki obojętnie przeżuwały, skarogniade wzdychały i kiwały łbami, siwejabłkowite niecierpliwie przestępowały z nogi na nogę, żwawy kasztanowato-de re szowaty nie ustannie zaś rżał, szcze rząc młode zęby.

– No i tak. – Chrząkała wstawił do kapuzy drewniany sworzeń, zamykającwszystkie konie na swoich miejscach, wziął dziegciarkę, wysmarował oba łożyskaprze ciągu, naciągnął rę kawi ce, chwycił za bacik i poszedł wołać doktora.

Ten, stojąc na ganku, dopalał drugie go papie rosa.– Może my je chać, panie – powiadomił go Chrząkała.– Dzięki Bogu… – Doktor z niezadowoleniem cisnął niedopałek. – Jedźmy,

Page 14: Zamieć - Władimir Sorokin

jedź my…Chrząkała wziął jeden z jego sakwojaży i obaj przeszli przez sień na podwórze do

samopędu. Chlebowoz odrzucił niedźwiedzią derę, doktor wsiadł. Podczas gdyChrząkała przytraczał z tyłu do kozłów bagaż, Płaton Iljicz uważnie przypatrywałsię koniom. Rzadko widywał małe konie, a już wyjątkowo rzadko nimi jeździłi z zaciekawieniem, słabnącym przez długie oczekiwanie, przyglądał się stojącymw pięciu grzędach w kapuzie zwierzątkom przebierającym kopytami poże browatym pasie prze ciągu.

„Maleńkie stworzenia, a pomagają nam w ciężkich, nieprzezwyciężonychokolicznościach… – pomyślał. – I jak ja bym pojechał bez tych kruszynek?Dziw ne… tyl ko w nich nadzie ja. I nikt wię cej nie dowie zie mnie do Dołgie go…”

Przypomniał sobie dwa zwykłe konie, którymi to trzy i pół godziny temuprzyjechał do przeklętego Dołbieszyna i które całkowicie utrudzone zamiecią stałyte raz w staj ni i pew nie coś prze żuwały.

„Im większe zwierzę, tym bardziej bezbronne jest na naszych przestworzach.A już człowiek to jest bez bronny do nie moż li wości…”

Doktor wyciągnął przed siebie rękę w rękawiczce, rozcapierzył palce i dotknąłzadów dwóch skarogniadych w ostatniej grzędzie. Koniki obojętnie spojrzały nanie go spode łba.

Podszedł w końcu Chrząkała, usiadł obok doktora, zapiął baranicę, złapał zarudel, machnął baci kiem.

– No to, z Bogiem… Wio-o!Cmoknął. Koniki naprężyły się, poprzebierały kopytami, przeciąg ze

skrzypie niem ożył i drgnął pod nimi.– Wio-o! Wio-o! – Chrząkała krę cił nad końmi baci kiem.Ich maleńkie zady igrały napiętymi mięśniami, chomąta zgrzytały, kopyta

skrobały po przeciągu i ten ruszył, ruszył, ruszył. Samopęd drgnął, śniegzaskrzypiał pod płozami.

Chrząkała wsunął bat do pokrowca i zawrócił sterem. Zaczął wyjeżdżaćz podwórza. Nie było tu wierzei, zostały po niej tylko dwa przekrzywione słupy.Samopęd przejechał między nimi, Chrząkała nakierował go na gościnieci cmokając, mrugnął do doktora.

– Pę dzi my!Ten z zadowoleniem podniósł panofiksowy kołnierz pelisy, wsunął ręce pod

baranicę. Szybko przejechali gościniec i Chrząkała skręcił na rozstaje dróg: lewaprowadziła do dalekiego Zaprudnego, a prawa – do Dołgiego. Samopęd pognałprawą drogą. Zasypało ją, ale nie całkiem. To tu, to tam prześwitywały rzadkiesłupce i gołe, szargane przez wiatr krzaki. Śnieg prószył nadal – drobny jak kasza.Padał na grzbie ty koni.

Page 15: Zamieć - Władimir Sorokin

– A cze mu one nie idą pod okapem? – spytał doktor.– Niech se podyszą, zdążym jesz cze się nakryć – odpowie dział Chrząkała.Doktor zauważył, że woź ni ca nie mal cały czas się uśmie cha.„Poczci wy chłopi na…” – pomyślał i ode zwał się do nie go:– I co, opłaca ci się trzymać małe?– Kiej wama pedać, panie. – Chrząkała uśmiechnął się szerzej, obnażając

nie rów ne zęby. – Rychtyk na chleb i kwas star cza.– Wozisz chleb?– Dyć, tak.– Sam żyjesz?– Sam.– Cze mu tak?– Nie moc się przyplątała.„Im potencja…” – zrozumiał doktor.– A wcze śniej byłeś żonaty?– Byłech. – Chrząkała się uśmiechał. – Dwa lata przeżyli my. A potem, jakem

skapcaniał, zmiarkowałem, że babskiego ciała nie mogę wziąć. To kto ze mną żyćbę dzie?

– Ode szła? – Doktor poprawił bi nokle.– Ano. I chwała Bogu.Przejechali wiorstę w milczeniu. Konie biegły po przeciągu niezbyt szybko, ale

i nie wol no, czuło się, że są zadbane i dobrze odkar mione.– A nie ckni się tu same mu na chutorze? – spytał doktor.– Kiej sić ma się cknić. Latem siano zwożę.– A zimą?– A zimą… panie! – zaśmiał się Chrząkała.Płaton Iljicz też się uśmiechnął. Z Chrząkałą czuł się jakoś dobrze i spokojnie,

zdenerwowanie opuszczało doktora, więc przestał popędzać siebie i innych. Byłodla niego jasne, że Chrząkała dowiezie go, cokolwiek się stanie, więc zdąży doludzi i uratuje ich przed straszną chorobą. W twarzy woźnicy, jak spostrzegłdoktor, było coś ptasiego, drwiącego, a jednocześnie bezbronnego, dobrotliwegoi łagodnego. Ta ostronosa, uśmiechnięta twarz z rzadziutką rudawą bródką, zeszparkami opuchniętych oczu, w nasuniętej wielkiej i starej czapce uszancekołysała się obok doktora w takt ruchu samopędu i, zdawało się, była całkowicie zewszystkiego zadowolona: i z samopędu, i z lekkiego mrozu, i ze swoich zgrabnych,równo biegnących koników, i z tego doktora w binoklach oraz lisiej papasze, któryzwalił się nie wiadomo skąd ze swoimi ważnymi sakwojażami, i z tej bladobiałej,niekończącej się śnieżnej równiny, rozpostartej przed nimi i tonącej w wirującymi podrywającym śnieg wie trze.

Page 16: Zamieć - Władimir Sorokin

– Na podwody się nie naj mujesz? – spytał doktor.– A na co mnie… Państwowych pieniędzy starcza. Robiłech w Sołouchach

u jednych, a potem zmiarkowałem. Na cudzym chlebie ino gardło obedrzesz. Chlebwożę i wożę. I chwała Bogu…

– A cze mu wołają na cie bie Chrząkała?– A… – Woźnica się uśmiechnął. – To ja za młodu robiłech w leśniczówce,

wyrębywali my tam przesiekę. Żyliśmy w baraku. A do mnie się przypałętałochoróbsko w piersi jakieś, zacząłem chrząkać po nocach. Wszystkie śpią, a jachrząkam, spać im nie daję. Rozeźliły się one na mnie i dawaj mnie zaprzęgać: Cotu po nocach chrząkasz, nie dajesz spokoju, ano już leć po drewno, w piecurozpalaj, wodę taszcz! Obgotowali mnie wtedy na całego za to moje chrząkanie.I tak gadali: Chrząkała, rób to, Chrząkała, rób tamto! Ja przeciech był tamnaj młodszy w gromadzie. No i tak mi przyłatali: Chrząkała i Chrząkała.

– Nazywasz się Koź ma?– Koź ma.– A co, Koź ma, te raz nie chrząkasz po nocach?– Nie! Bóg uchronił. W ple cach, o, łamie jak na nie pogodę. A tak zdrowym.– I wozisz chleb?– Wożę.– Nie strach same mu wozić?– Nie. Samemu dobrze, panie. Starzy woźnice powiedali: sam jedziesz, na

ramionach po anie le, we dwóch je den anioł, we trzech szatan w wozie.– Mądrze! – zaśmiał się doktor.– A dyć to prawda, panie. Jak karawaną obrotniaki jeżdżą, hurmą gdziesik

zawrócą i prze pi ją cosik.– A ty sam nie pi jesz?– Piję. Ale znam miarę.– Zadziwiające! – powiedział doktor ze śmiechem, wiercąc się pod derą

i wyj mując papie rośni cę.– A cze gój?– Hołysze zwykle piją.– Jak mnie przyniesą skopek gorzałki, wypiję. A sam nawet w domu nie

trzymam, na co mnie. Dyć kie dy pięć dzie siąt koni prze ciech.– Wi dzę. – Doktor spróbował zapalić, ale zdmuchnę ło zapał kę.Zdmuchnęło też drugą. Dało się odczuć, że wiatr się wzmaga, i śnieg zaczął

sypać płatami. Płaty spadały na grzbiety koni, przedostawały się do kapuzy,łaskotały twarz doktora, smykały na bi noklach.

Doktor zapalił, wpatrując się przed sie bie.

Page 17: Zamieć - Władimir Sorokin

WYDAW NICTWO CZARNE SP. Z O.O.

www.czar ne.com.pl

Se kre ta riat: ul. Kołłą ta ja 14, III p., 38-300 Gor licetel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75 e-mail: ma te usz@czar ne.com.pl,tomasz@czar ne.com.pl, dominik@czar ne.com.pl,honora ta@czar ne.com.pl, ewa@czar ne.com.pl

Re dak cja: Wołowiec 11, 38-307 Sę kowatel. +48 18 351 00 70e-mail: re dak cja@czar ne.com.pl

Se kre tarz re dak cji: malgorza ta@czar ne.com.pl

Dział promocji: ul. Ander sa 21/56, 00-159 War sza watel./fax +48 22 621 10 48e-mail: agniesz ka@czar ne.com.pl, anna@czar ne.com.pl,dorota@czar ne.com.pl, zofia@czar ne.com.pl

Dział mar ke tingu: ka ta rzy na@czar ne.com.pl

Dział sprze da ży: tel. 504 564 092, 605 955 550irek.grad kowski@czar ne.com.pl,agniesz ka.wilczak@czar ne.com.pl

Audiobooki i ebooki: Iza be la Re gólska, iza@czar ne.com.pl

Wołowiec 2013Wy da nie I