162
Franciszek Ćwikowski Ze wsi co nad wodą wisi Kraków-Łącko 2013

Franciszek Ćwikowski. Ze wsi co nad wodą wisi. K. Duda. red., Kraków-Łącko 2013

Embed Size (px)

Citation preview

Franciszek Ćwikowski

Ze wsi co nad wodą wisi

Kraków-Łącko 2013

Franciszek Ćwikowski

Ze wsi co nad wodą wisi

Kraków-Łącko 2013

Wstęp i redakcjaKrzysztof Duda

Redakcja językowa Katarzyna Daraż-Duda

Wydawnictwo:Stowarzyszenie Twórców Nauki i Kultury „Episteme”

WYDAWNICTWO EPISTEMEISBN 978-83-7759-018-8

Copyright by: Tomasz Ćwikowski, Andrzej Ćwikowski

Copyright by:Stowarzyszenie Twórców Nauki i Kultury „Episteme”

WYDAWNICTWO EPISTEME

Edycja:Katarzyna Daraż-Duda, Katarzyna Korzeniowska

Projekt okładki i skład:Roman Turowski

Kraków 2013

Spis treści

Krzysztof Duda – Franciszek Ćwikowski – wspomnienie góralskich korzeni . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7

Przedmowa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 19Rozdział I: Zacznijcie wargi nase . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 23Rozdział II: Cyrwone płuca . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 51Rozdział III: Na scęście na zdrowie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 67Rozdział IV: Jechali drużbowie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 91Rozdział V: Cymboły do szkoły . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 121Rozdział VI: Zamiast epilogu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 129

Tomasz Ćwikowski – Posłowie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 147

7

Krzysztof Duda

Franciszek Ćwikowski – wspomnienie góralskich korzeni

Niezwykle cennymi dla rozwoju dyscyplin humanistycznych są nowo odkrywane dokumenty źródłowe. Tak historycy, jak

i badacze kultury, a zwłaszcza kultury lokalnej, mając możliwość edytowania i redakcji tego typu dokumentów, zdają sobie sprawę z bogactwa, jakie wnoszą takie źródła do rozwoju wiedzy o badanym wycinku rzeczywistości. Takim materiałem są właśnie wspomnienia Franciszka Ćwikowskiego (1907-1975), które dane jest nam pre- zentować. Tekst podany w formie maszynopisu, z odręcznym uwagami, dopiskami Autora jest doskonałym i nieocenionym źródłem historyczno-kulturowym, które wnosi subiektywne, ale i oryginalne spojrzenie na świat i rzeczywistość Karpat Zachodnich oraz ludzi tam żyjących na początku XX wieku.

Franciszek Ćwikowski był bowiem świetnym obserwatorem zjawiska kultury ludowej, co więcej, wyrastając w niej, karmił się nią i żył w jej głębi, nawet wówczas, gdy był już człowiekiem dojrzałym, piastującym poważne funkcje, i nie mającym zbyt wiele kontaktów z miejscem swojego narodzenia i dzieciństwa. Jego wspomnienia, owo odwoływanie się do przeszłości, są właśnie swoistą podróżą sentymentalną w krainy dzieciństwa. Do tej wsi, o której pisze „co nad wodą wisi”. Do miejsca, z którego wyniósł niesamowity bagaż przeżyć i niezwykle wartościowych doświadczeń. To one stały się źródłem opowieści wnoszących w chwili obecnej nieoceniony wkład w historię regionu i poznanie kultury zamieszkujących go ludzi.

8

Krzysztof Duda

O tym, że miejsce narodzin i dzieciństwa Autora wspomnień było dla niego niezwykle wartościowe świadczy chociażby niezwykła pieczołowitość w przytaczaniu historii domowych, opowieści, legend i bajek, jak również barwny przekazu folkloru lokalnego, który zdaje się być specyficzny tylko dla regionu, w którym Autor urodził się i wychował. Natomiast język, którym posługuje się Ćwikowski, powoduje, że jego wspomnienia zdają się być opowieścią snutą przy wieczornych „posiadach”, mającą młodym ludziom przypomnieć „bojdki” i historie dawnych czasów.

Takie prowadzenie narracji ma to do siebie, że pozwala czytel- nikowi „wczuć się w sytuację”, daje mu możliwość zbliżenia się do dawnych czasów, zanurzenia się w klimacie miejsca i poznania men- talności ówczesnych mieszkańców Karpat Zachodnich – mających swoje przyzwyczajenia, obyczaje i zasady. Ludzi cieszących się życiem i mających niezwykłe wyczucie świata wokół; jego symbiozy z naturą, walorów przyrodniczych, historycznych. Świat górskiej wsi początku XX wieku staje się dla nas żywym, tętniącym życiem, pełnym śmiechu i śpiewu, zapachów i smaków; światem jakby tu i teraz.

W trakcie opracowywania wspomnień Franciszka Ćwikowskiego szczególny nacisk został położony na zachowanie oryginalnej pisowni, nazewnictwa i gwary, tak, aby dzieło nie odbiegało od założeń Autora, który spisywał swoje wspomnienia z myślą o publikacji. W przypisach poddano tłumaczeniu rzadko już współcześnie spotykanie słowa z gwary, które redaktor tłumaczył w oparciu o własną znajomość gwary Górali Łącko-Kamienickich. Na uwagę zasługuje fakt, iż wprowadzone przez Autora dialogi w pełni oddają sposób wypowiedzi i składnię językową stosowaną w omawianym regionie przed prawie stuleciem, co stwarza możliwości dalszych badań lingwistycznych.

I. Gniazdo rodowe

Warto w tym miejscu przyjrzeć się miejscowości, z której wywodzi się nasz Autor, a nazwy której nie zdradza nam od razu tak chętnie, nadając swoim wspomnieniom enigmatyczny tytuł: „Ze wsi co nad wodą wisi”. Miejsce to góry; Sądecczyzna, a konkretnie Czerniec1, 1 Czerniec koło Łącka jest jedną z najstarszych wsi w Małopolsce. Wymieniany jako własność Klasztoru Klarysek w Sączu pod różnymi nazwami: „CZYRNIEC (1280

9

Franciszek Ćwikowski – wspomnienie góralskich korzeni

niewielka wioska położona najbliżej niegdysiejszej stolicy łąckiego klucza dóbr starosądeckich panien Klarysek – Łącka2. Miejscowości

Cyrncza, 1283 Chirnche, 1292 Czirncze, 1323 Bramdorf, 1358 Czyrncza, 1470-80 Czyrnyecz, 1526 Czerc), dziś Czerniec, 12 km na N od Krościenka. (...) Własn. kl. Klar. w Starym Sączu. 1280 Kunegunda ks. sądecka, wd. po Bolesławie Wstydl. fundując kl. w Sączu Starym, uposaża go m. in. C. (Mp. 2, 487); 1283 pap. Marcin [IV] zatwierdza fundację tegoż kl. i jego uposażenie, m. in. posiadanie C. (Mp. 1, 102); 1292 Wacław król czeski, ks. krak. i sand. zatwierdza fundację ww. kl. i jego uposażenie wraz z Cz. (Mp. 2, 521); 1470-80 7 ł. kmiec., z których każdy płaci klasztorowi 1 wiard. czynszu, daje 1 koguta, 20 jaj i 2 sery. Kmiecie odrabiają wiosenne i jesienne powaby, dają jako sep 1 miarę żyta i 2 miary owsa oraz 4 gr. Karczma, zagrodnicy, folwark (DLb. 2 s. 250; 3 s. 346); 1530 pobór z 2 ł., 1 młyna o 1 kole (RP k. 40); 1534 p. 2; 1536 pobór z 1 ł. uprawnego, młyna o 1 kole i karczmy. 1 ł. opust. (RP); 1564 wieś tegoż kl. w kluczu łąckim daje sep w życie i owsie dla stwa w Nowym Sączu (LK 1 s. 168)”, [w:] www.slownik.ihpan.edu.pl/search.php?id=4676&q=czerniec&d=0&t=0 [dostęp: 21.12.2013]. Czerniec wymieniany jest też na pierwszej stronie ksiąg sądowych wiejskich klucza łąckiego. Zapis mówi: „In nomine Domini Jesu Christi Nasareni crucifixi ac beatisime Mariae Virginis et omnium sanctorum. Registrum actorum scabinalium iuris Alemanicae villarium Łącko, Czerniec, Maszkowice, Zarzecze allisque spectantibus ad praedium in Łącko in propria haereditate, fundo et possessione coenobii et regulae s. Clarae in Antique Sądecz”. Zob. A. Vetulani, red., Księgi sądowe klucza łąckiego, t. I, 1526-1739, Wrocław – Warszawa – Kraków 1962, s. 29.2 Łącko – „Własn. książęca, przed 1227 własn. ryc, od 1251 własn. kl. Bożogr. w Mie- chowie, 1268 własn. książęca, 1280 n. własn. kl. Ś. Klary w Starym Sączu, -a. Sprawy własnościowe. 1251 Bolesław Wstydl. i jego matka ks. Grzymisława poświadczają, że Wydżga niegdyś [1243] kaszt. sądec. posiadał dobra z nadania ww. Bolesława i jego ojca Leszka [Białego zm. 1227]. Za wiedzą księcia, za zgodą br. Giedki i swego s. komesa Wojsława sprzedał za 300 grz. czystego srebra klasztorowi. Bożogr. w Miechowie jedno z dóbr dziedz., zw. L., które posiadał w czasach ks. Leszka, zastrzegając dla s. Wojsława pr. odkupu za tę sumę. Mieszkańcy L. otrzymują imm. od sądownictwa kaszt. sądec. (Mp. 2, 434); 1252 pap. Innocenty IV zatwierdza Wydżdze „Polono de Sandecz militi” nadanie (donationem) wsi L. w kasztelanii sądec. dla kl. Bożogr. w Miechowie (Mp. 2, 438; Bullarium 1,518 reg.; BCzart. Katalog 37)2. 1268 ks. Kunegunda, zwalniając ludzi niewolnych (non liberi) z Sącza [tj. z ziemi sądec. stanowiącej dominium księżny] od wszelkich powinności i opłat, jak dan i stan, na rzecz grodu, wyznaczając 1 grz. czynszu z łanu, nie zwalnia ich m.in. z obowiązku orki 3 razy w roku [na folwarku książęcym] w L. i Łubni (in Ilbina); taż, ustanawiając Pysza sołtysem na 2 [nienazwanych] wsiach, nakazuje m.in., by sołtys 3 razy w roku dostarczył ludzi do orki w dobrach książęcych w L. i Łubni (Albina – Mp. 2, 474-5). 1280 ks. Kunegunda, zakładając kl. Ś. Klary w Starym Sączu, uposaża go m.in. wsią L. (Mp. 2, 487); 1283 pap. Marcin IV zatwierdza fundację tegoż kl. i jego uposażenie, m.in. posiadanie L. (Mp. 1, 102; 2, 492); 1292 Wacław król Czech, ks. krak. i sand. zatwierdza fundację ww. klasztoru i jego uposażenie wraz z L. (Mp. 2, 521)Własn. książęca, przed 1227 własn. ryc, od 1251 własn. kl. Bożogr. w Miechowie, 1268

10

Krzysztof Duda

te są niemal ze sobą złączone, jednak zawsze pozostawały odrębne, o czym świadczą archiwalne zapisy choćby w XVI wiecznych Księgach sądowych wiejskich klucza łąckiego3. Tam też spotykamy się z wieloma osobami z Czerńca, które występują w różnych rolach. Czerniec jest miejscowością, która jest też włączona w strukturę parafii Łącko, co dla Autora również jest ważne. To Łącko jest miejscem gdzie Franciszek Ćwikowski chodzi do szkoły, oraz gdzie odbywają się ważne przeżycia związane z całością życia społecznego Czerńca, Łącka i pozostałych miejscowości dawnego „klucza łąckiego”. Czas, w którym rozgrywa się akcja, i w której nasz Autor żyje, to okres kiedy Łącko jest częścią CK Austrii, a w późniejszym czasie rozwija się w odrodzonym państwie polskim.

Lokalizacja posadowionych między Beskidem Sądeckim a Bes- kidem Wyspowym miejscowości, z wylotem na Gorce i Pieniny, plasuje je w obszarze górskim z całym trudem górskiego gospodarowania, o którym zresztą Autor często wspomina. Gospodarka oparta na rolnictwie, hodowli i sadownictwie dawała nieco większe możliwości niż typowo górska, z ostrzejszym klimatem, oparta głównie na hodowli

własn. książęca, 1280 n. własn. kl. Ś. Klary w Starym Sączu, -a. Sprawy własnościowe. 1251 Bolesław Wstydl. i jego matka ks. Grzymisława poświadczają, że Wydżga niegdyś [1243] kaszt. sądec. posiadał dobra z nadania ww. Bolesława i jego ojca Leszka [Białego zm. 1227]. Za wiedzą księcia, za zgodą br. Giedki i swego s. komesa Wojsława sprzedał za 300 grz. czystego srebra klasztorowi. Bożogr. w Miechowie jedno z dóbr dziedz., zw. L., które posiadał w czasach ks. Leszka, zastrzegając dla s. Wojsława pr. odkupu za tę sumę. Mieszkańcy L. otrzymują imm. od sądownictwa kaszt. sądec. (Mp. 2, 434); 1252 pap. Innocenty IV zatwierdza Wydżdze „Polono de Sandecz militi” nadanie (donationem) wsi L. w kasztelanii sądec. dla kl. Bożogr. w Miechowie (Mp. 2, 438; Bullarium 1,518 reg.; BCzart. Katalog 37) 2. 1268 ks. Kunegunda, zwalniając ludzi niewolnych (non liberi) z Sącza [tj. z ziemi sądec. stanowiącej dominium księżny] od wszelkich powinności i opłat, jak dan i stan, na rzecz grodu, wyznaczając 1 grz. czynszu z łanu, nie zwalnia ich m.in. z obowiązku orki 3 razy w roku [na folwarku książęcym] w L. i Łubni (in Ilbina); taż, ustanawiając Pysza sołtysem na 2 [nienazwanych] wsiach, nakazuje m.in., by sołtys 3 razy w roku dostarczył ludzi do orki w dobrach książęcych w L. i Łubni (Albina – Mp. 2, 474-5). 1280 ks. Kunegunda, zakładając kl. Ś. Klary w Starym Sączu, uposaża go m.in. wsią L. (Mp. 2, 487); 1283 pap. Marcin IV zatwierdza fundację tegoż kl. i jego uposażenie, m.in. posiadanie L. (Mp. 1, 102; 2, 492); 1292 Wacław król Czech, ks. krak. i sand. zatwierdza fundację ww. klasztoru i jego uposażenie wraz z L. (Mp. 2, 521)” [w:] www.slownik.ihpan.edu.pl/search.php?id=25251&q=%C5%82%C4%85cko&d=0&t=0 [dostęp: 20.12.2013]. Obecnie siedziba Gminy Łącko, zob. www.lacko.pl.3 A. Vetulani, red., dz. cyt.

11

Franciszek Ćwikowski – wspomnienie góralskich korzeni

owiec i skąpym gospodarowaniu uprawowym. Łącko i Czerniec stały się też miejscem, gdzie przed II wojną rozpoczęto eksperyment tanich wczasów. Projekt ten realizowany był przez Ligę Popierania Turystyki4. Miejscowości być może stałyby się ciekawymi miejscami odwiedzanymi przez wielu wczasowiczów, gdyby nie wybuch II wojny światowej i zniszczenia jakie się dokonały. Z kolei po wojnie nastąpił czas prób kolektywizacji i likwidacji oryginalności kultury ludowej na rzecz cepeliadyzacji, która na szczęście w tym regionie nie zyskała większego aplauzu. Co więcej, udało się zachować jej oryginalność, przez co unikatowa kultura Górali Łącko-Kamienickich na szczęście nie uległa zniszczeniu i zapomnieniu.

II. Rodzina

Nie pretendując do szczegółowego opracowania, przybliżmy kilka faktów dotyczących rodziny Ćwikowskich. Pierwszą informację dostajemy z Ksiąg sądowych wiejskich klucza łąckiego. Tam w zapisie z roku 1729 w sprawie między Tomaszem Rusnakiem w Wojciechem Ćwikiem o półrolek, pojawia się po raz pierwszy nazwisko Ćwik. Ów Wojciech, w dopisku z 1756 roku jest już Wojciechem Ćwikowskim. Zapis ten wprowadziła samodzielnie Ksieni klasztoru starosądeckiego Teresa Stadnicka5. W oryginalnej wypowiedzi brzmi on tak: „Aprobuję ten dekret podczas bytności mojej w Łącku wyjeżdżając na lustrację folwarków, mocą moją stwierdzając, aby tenże Wojciech Ćwikowski był dziedzicem tej roli, na co ręką własną podpisuję, w roku 1756

4 Zob. K. Duda, Tożsamość kulturowa ziemi łąckiej. Zarys problematyki, [w:] K. Duda, red., Dobre praktyki rolne. Tradycja kuchni lokalnej a szanse rozwoju turystyki wiejskiej. Przykłady i inspiracje w Gminie Łącko, Łącko – Kraków 2012, s. 28.5 Teresa Stadnicka ze Stadnik h. Drużyna, ksieni w Starym Sączu; Urodzona ok. roku 1700. Brak danych dotyczących daty śmierci. Dowiadujemy się o niej m.in.: „(...) ówczesna ksieni sióstr klarysek w Starym Sączu Matka Teresa Stadnicka, w r. 1733 zamianowała w Rzymie prokuratorami dla sprawy kanonizacyjnej bł. Kingi dwu kapłanów, a mianowicie Robertsona i Jana Franchelucci. Na ich wniosek Kongregacja Obrzędów poleciła przeprowadzić wstępne badania cudów za przyczyną bł. Kingi”. I. Borkiewicz OFMConv, Proces kanonizacyjny błogosławionej Kingi, [w:] www.currenda.diecezja.tarnow.pl/archiwum/3-96/sprawozdania.htm [dostęp: 20.12.2013].

12

Krzysztof Duda

die 29 septembris [29 IX] Teresa Stadnicka ksieni starosądecka”6. Zmiana nazwiska kmiecia Ćwika na Ćwikowskiego dokonała się albo przez przypadek, albo też w sposób zamierzony, niemniej jednak stała się faktem, który zaistniał w przestrzeni społecznej.

Co do postawionych obu hipotez, to można skłaniać się do tej, że działanie takie mogło być zamierzone. Przemawia za tym ustęp ze zdania poprzedzający wpis Ksieni starosądeckiej. Mianowicie, we wcześniejszym dekrecie o podziale majątku, wpisanym przez Antoniego Hołownię Piotrowskiego, w tym czasie rządcę dóbr klasztornych, wspomina się o owym Wojciechu Ćwiku jeszcze inaczej. W uzasadnieniu dekretu Piotrowski pisze, że: „do tego na szkoły tak wiele na niego łożono”7. Zdaje się – co oczywiście stawiam jako hipotezę – że wykształcenie stawało się podówczas argumentem za zmianą statusu społecznego. W tym przypadku zmianą nazwiska, która, choć absolutnie nie niosła indygenatu ani nobilitacji, to jednak w statusie społecznym nadawała pewien nominalny awans. Tak czy inaczej, takim to sposobem powstaje nowa linia rodowa Ćwikowskich, która dała nam też Autora wspomnień. Trzeba wspomnieć, że piękny przyczynek do historii rodu Ćwikowskich podaje nam też Antoni Kurzeja w monografii Z rodzinnych stron Mikołaja Zyndrama wodza spod Grunwaldu8. Dowiadujemy się tam o przodkach naszego Autora, których Kurzeja uznaje za najzacniejszych w okolicy i najbardziej dla niej zasłużonych.

Ale aby nie być gołosłownym, oddajmy głos Kurzei. Pisze on następująco: „Ćwikowski (Antoni – dziadek Franciszka Autora edytowanych wspomnień, dod. K. D.), to wzór polskiego chłopa, gospodarza. Urodzony w roku 1844 w Czerńcu, uczęszczał do szkoły w Łącku – podówczas jeszcze niemieckiej i w niej celował zdolnością i pilnością. W 18-tym r. odumarł go ojciec, więc, za zezwoleniem władz wojskowych, ożenił się z Maryą Jaworską rozpoczął ciężką, ale wydatną pracę na dwudziestokilko morgowem gospodarstwie. Już jako młodego gospodarza, obrano wójtem, członkiem rady szkolnej w Łącku i komitetu kościelnego. Urzędy te piastował kilkakrotnie, a dla 6 A. Vetulani, red., dz. cyt., s. 257.7 Tamże, s. 257.8 A. Kurzeja, Z rodzinnych stron Mikołaja Zyndrama wodza spod Grunwaldu. Stary Sącz, Gołkowice, Jazowsko, Maszkowice, Łącko, Czerniec i Zabrzeż, Łącko 2007, s. 42-43. (Reprint wydania z 1910 roku – Brody, drukarnia Feliksa Westa, dzięki staraniu red. „Alamanacha Łąckiego” pod redakcją Jadwigi Jastrzębskiej).

13

Franciszek Ćwikowski – wspomnienie góralskich korzeni

swojego rozumu, nieskazitelnego charakteru, wydatnej pracy, zyskał szacunek i poważanie w gminie i okolicy. Jego staraniom zawdzięcza Czerniec nabycie większej ilości lasu, niezbędnego dla gminy. Miłując w szkole naukę, poznał jej korzyści i potrzebę, to też synom swym dał wyższe wykształcenie. Najstarszy, dr. Stanisław, adwokat w Nowym Sączu, młodszy Franciszek – prof. gimnazjum w Nowym Targu, trzeci Jan kierownik szkoły ludowej, wreszcie najmłodszy Michał, po ukończeniu szkół w Nowym Sączu, osiadł na ojcowskim zagonie. Oby więcej było tak światłych i tak obowiązki ojcowskie pojmujących kmieciów, a czas oswobodzenia wnet nastąpi”9. I tym sposobem dochodzimy do najbliższych przodków Franciszka, których on sam wspomina z wielką estymą.

Miejsce szczególne zajmuje tutaj dziadek Antoni, tak wielce zasłużonym dla regionu – jak pisze A. Kurzeja. Franciszek Ćwikowski wspomina dziadka w swoim tekście wiele razy. Łączy z nim najwspanialsze chwile gawędziarskie. Są tam opowieści o zbójnikach, o strachach i inne podania ludowe, ale też i ciekawostki lokalne związane z obchodzeniem świąt. Jest choćby opis żartu, który Autor wspomnień zrobił dziadkowi Antoniemu w Świętego Szczepana, idąc do niego na „podłoz”. Niestety historia ta skończyła się dla niego niezbyt przyjemnie, gdyż obłożnie chory dziadek poskarżył się matce Franciszka, a ówczesne kary były dotkliwe.

Spotykamy również barwny opis ojca Michała, z jednej strony dbającego o surową dyscyplinę domową, z drugiej człowieka ciepłego i pełnego poczucia humoru; mającego duży dystans do świata. Widać to choćby w sytuacji wypisywania „mentryki” naszemu Autorowi, kiedy to nie dbając zbytnio o formalności prosi o jej wystawienie organistę, nie zaś księdza. Skutek tego „zakrapianego wystawiania dokumentu” dla Autora był niemalże dramatyczny, gdyż po przetłumaczeniu z łaciny okazało się, że zgodnie z metryką jest on „dziopienciem”, dlatego jego płeć musiała być stwierdzona komisyjnie przez kolegów, co okazało się ważniejsze niż kościelny dokument. Ojciec Franciszka, Michał Ćwikowski, zapisał się w Czerńcu też tym, że był pierwszym naczelnikiem oddziału strażackiego10. Co więcej, był także wójtem

9 Tamże.10 U. Perkowska, W epoce niewoli narodowej 1770-1918, [w:] J. Dybiec, red., Łącko i Gmina Łącka., Kraków 2012, s. 156.

14

Krzysztof Duda

Gminy Łącko 1935-194011, a jego działalność była znaczna i wielce zasłużona, skoro doczekała się pochwał w podhalańskiej prasie lokalnej12.

Wśród braci Michała Ćwikowskiego – z punktu widzenia kulturoznawczego – postacią ciekawą był też Jan Ćwikowski – kie- rownik szkoły ludowej. To on w czasopiśmie „Lud”13 w 1905 roku opisał charakterystyczne cechy stroju ludu parafii łąckiej. To rozszerzenie na „parafię łącką” jest o tyle ciekawe, że w skład jej wchodziła też wioska lachowska jaką jest Szczereż, ze strojami i obyczajami różniącymi się od góralskich. Dotychczas Łącko zaliczane było do wsi góralskich i tak było od czasów opisu dokonanego przez Wincentego Pola14, zaś Jan Ćwikowski zadał nieco problematyczności temu stwierdzeniu. Pokazując je jako pogranicze góralsko-lachowskie15. Jednocześnie, opisując ciekawie jego stroje

11 Zob. J. Dybiec, red., dz. cyt., s. 733.12 W „Głosie Podhala” Tadeusz Giewont-Szczecina opisuje działalność Michała Ćwikowskiego jako wójta Gminy Łącko następująco: „(...) od kiela zostoł hań wójtem Michoł Ćwikoski, zrobiuło się w Łącku głośno. Rośnie Łącko jak na drozdzak, rozwija się piyknie, buduje szkoły, naprawio drógi, łobetonowuje koryta rzyk, zaprześpieco łod powodzie i tyla, tyla z dnia na dzień jest w niem nowości, ze jaze dziwota cłeka bierze. Za rok wnet nik Łącka nie pozno. (...) A ze w Łącku gazduje Michoł Ćwikowski, stelatyz i łącko samo i gmina zbiorowo cało dzwigo się i taki front do łoświaty i cywilizacji robi, jaze miło patrzeć”. T. Giewont-Szczecina, Łącko, Łącko zielone..., „Głos Podhala”, R. VIII, 1936, nr 15, s. 4.13 J. Ćwikowski, Stroje ludowe w Parafii Łącko w powiecie nowo-sądeckim, „Lud”, T. XI, zeszyt 1, 1905 r.14 W. Pol, Rzut oka na północne stoki Karpat, [ w:] Tenże, Dzieła prozą Wincentego Pola, t. II, Lwów 1877, s. 101.15 „Parafia Łącko rozsiadła się nad Dunajcem na granicy „Lachów” i Górali. Stąd też strój ludu tutejszego przejmuje właściwości i jednych i drugich, a Lachy od Sącza nazywają ich Góralami, zaś Górale od Nowego Targu mają ich za Lachów. Właściwie strój tutejszy jest więcej zbliżony do lachowskiego tak krojem, jak i haftem, a że ulega powoli, ale stale widocznym zmianom i za lat niewiele nie będzie podobny do dzisiejszego, więc uważam za wskazane opisać go w „Ludzie”. J. Ćwikowski, Stroje ludowe w Parafii Łącko w powiecie nowo-sądeckim, „Lud”, T. XI, zeszyt 1, 1905 r., s. 57. Opis ten oparty tylko na stroju, głównie na męskiej jego części gurmanie oraz kupnym nie suknianym kapeluszu – nie jest wyznacznikiem lachowskości regionu. Zresztą sam autor zalicza region do granicznego. Co do stroju noszonego w tym regionie, to ciekawostką jest też opis Józefa Pieniążka. Pisze on mianowicie „Takież gurmany, podobnie zdobne jak sądeckie, widzi się także w okolicy Łącka, w Kamienicy i Tylmanowej. Dalej w Krościenku i Szczawnicy, w okolicy Pienin te gurmany-gunie są znacznie krótsze, a coraz dalej na właściwem Podhalu rozpowszechnione są

15

Franciszek Ćwikowski – wspomnienie góralskich korzeni

i będąc, być może, nawet inspiracją do opisu, którego dokonał Antoni Kurzeja w wspominanej już, a wydanej nieco później, książce Z rodzinnych stron Mikołaja Zyndrama wodza spod Grunwaldu. Opisem stryja mógł też inspirować się nasz Autor, gdyż niezwykle barwnie i ciekawie prezentuje nam obraz Górali Łąckich, przez co wspomnienia nabierają pełnego lokalnego kolorytu. Można by też pokusić się o opisy dalszych członków rodziny, jednak ten wstęp nie temu ma służyć. Warto jedynie wspomnieć, że ciekawą postacią był też Franciszek Ćwikowski, który zdaje się był stryjem mocno wspierającym Autora w nauce szkolnej w przemyskim gimnazjum na Zasaniu. Do niego to we wspomnieniach Franciszek Ćwikowski odnosi się ze szczególnym szacunkiem i przypomina jego chłopskie pochodzenie, które – jego zdaniem – nie było dobrze widziane wśród przedwojennej inteligencji16.

Takie i inne opowieści, związane z domem rodzinnym Ćwikowskich w Czerńcu, przenoszą nas już wprost do samego Autora wspomnień.

białe guński-cuchy, również pięknym swoistym ornamentem zdobne, znane jako charakterystyczny typowy szczegół stroju góralskiego”. J. Pieniążek, O ginącym stroju ludowym, Kraków 1934, s. 19. Ciekawą informacją antropologiczną są wyniki badań przeprowadzone w latach 1911-1913 przez Juliana Talko-Hryncewicza, który zalicza np. Zabrzeżan do Górali Podhalańskich, a mieszkańców Jazowska do Lachów Wschodnich. Badania wydane w krakowskim PAU są o tyle są ciekawe, gdyż zawarty w nich materiał empiryczny pozwolił autorowi na wysnucie następującego wniosku. Pisze mianowicie: „Ku wschodowi przechodzi Podhale w pochyłość Nowosądecką, od wieków zamieszkałą przez lud, zowiący się Lachami wschodniemi; nazwa ta jednak u nich zanikła, a wyróżniając siebie od sąsiednich Górali ruskich , nazywają się coraz częściej Polakami. Badania nasze, obejmujące przedstawicieli jedenastu osiedli Sądeczyzny, utwierdzają w przekonaniu, że i tu z małemi odmianami występuje typ góralski, analogiczny do pewnego stopnia z podhalańskim i beskidzkim (...)”. J. Talko-Hryncewicz, Materiały do antropologii górali polskich, Kraków 1934, s. 17.16 O Franciszku Ćwikowskim – wspomnianym przez Antoniego Kurzeję profesorze gimnazjum w Nowym Targu – potem kierowniku gimnazjum w Przemyślu, o którym wspomina też nasz Autor zaznaczając jego chłopskie pochodzenie pisze Tomasz Pudłocki w artykule Nieznany kierownik Gimnazjum w Przemyślu na Zasaniu – Franciszek Ćwikowski, „Rocznik Przemyski” tom 40, z. 3, Literatura i Język, Przemyśl 2004.

16

Krzysztof Duda

III. Franciszek Ćwikowski (1907-1975)

Sam Ćwikowski skrzętnie skrywa swój wiek, zatem musimy odwołać się do dokumentów. Pomocne nam będzie przy tym świadectwo dojrzałości uzyskane w Gimnazjum w Przemyślu. Z niego dowiadujemy się, że Franciszek Ćwikowski urodził się 13 września 1907 roku w Czerńcu17, jako syn Michała i Katarzyny z Faronów18. Potwierdza nam to jego nekrolog, który Tadeusz Kaszubski za- mieścił w „Roczniku Jeleniogórskim”19. Wspomnienia tam zawarte posłużą nam też do bardzo skrótowego prześledzenia losów Autora wywodzącego się z ziemi łąckiej.

Jak już wspomniano, po ukończeniu szkoły powszechnej w Łąc- ku, Franciszek Ćwikowski dostaje się do Państwowego Gimnazjum w Nowym Sączu. Tam, w latach 1918-1923 ukończył pięć klas, by potem przenieść się do Przemyśla, gdzie – po ponownym powtórzeniu klasy piątej od 1924 do 1927 – ukończyć Państwowe Gimnazjum im. prof. Kazimierza Morawskiego na Zasaniu. Tam właśnie złożył w trybie klasycznym egzaminy maturalne, zaś w dniu 10 czerwca 1927 roku uzyskał świadectwo dojrzałości oznaczone numerem 3.

Świadectwo to upoważniało go do podjęcia studiów wyższych – jak stwierdza się w dokumencie „dojrzałego do podjęcia studiów wyższych”20. Takie sformułowanie jest samo w sobie bardzo wymowne. Następnie Franciszek Ćwikowski dostaje się na Wydział Prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Tam zostaje immatrykulowany 12 grudnia 1927 roku i wpisany jako student Wydziału Prawa pod numerem 7521. W Uniwersytecie Lwowskim nasz Autor zalicza trzy semestry, by – z nieznanych nam powodów – odejść z niego 27 września 1928 roku i przenieść się na krakowską 17 Zob. Świadectwo dojrzałości Ćwikowski Franciszek, ilustracja na końcu książki.18 O rodzinie Faronów pisze też Kurzeja w cytowanej książce. Według niego ród Faronów pochodził „z Królestwa, osadziły ich tu zakonnice starosądeckie, nadając im mały kawałek ziemi, by za to utrzymywali przewóz na rzece kamienickiej. Brali oni udział w walkach o niepodległość. W r. 1846 bronili Faronowie dworu w Kamienicy przed napadem wzburzonych chłopów. Ród ten wydał wielu snycerzy i rzeźbiarzy – figury ich zdobią wszystkie drogi ziemi sądeckiej”, A. Kurzeja, dz. cyt., s. 52.19 Zob. T. Kaszubski, Franciszek Ćwikowski, „Rocznik Jeleniogórski”, t. XIV, s. 139-141. 20 Zob. Świadectwo dojrzałości Ćwikowski Franciszek, ilustracja na końcu książki.21 Zob. Uniwersytet Jana Kazimierza we Lwowie. Świadectwo odejścia Ćwikowski Franciszek, ilustracja na końcu książki.

17

Franciszek Ćwikowski – wspomnienie góralskich korzeni

Alma Mater – Uniwersytet Jagielloński, na Wydział Prawa. Ciekawy dopisek znajdujemy w „Świadectwie odejścia”. Władze Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie zaświadczają, że „Zachowanie się p. Ćwikowskiego Franciszka było zupełnie zgodne z przepisami akademickimi”22.

Następnym dokumentem, który prowadzi nas po ścieżkach życia Franciszka Ćwikowskiego jest już dyplom Uniwersytetu Jagiellońskiego z 14 października 1931 roku23, kiedy to otrzymuje tytuł magistra praw, uprawniający do rozpoczęcia aplikacji adwo- kackiej lub rozpoczęcia starań o uzyskanie stopnia doktora. Dyplom posiada numer 1637 i jest podpisany przez JM Rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego, bardzo cenionego filozofa – neo- tomistę Konstantego Michalskiego CM24, zaś jako dziekan wydziału prawa podpisał się równie znany naukowiec, jednocześnie polityk i społecznik – prof. Adam Alojzy Krzyżanowski25.

Kolejnym poświadczeniem, na podstawie którego odkrywamy losy Franciszka Ćwikowskiego jest dokument, który wystawiła Izba Adwokacka w Krakowie. Jej decyzją – z dnia 18 listopada 1936 roku, wydaną zaś dnia 27 listopada 1936 roku z numerem L. 25/935 – 6 poz 18, – aplikant Franciszek Ćwikowski zostaje uznany za godnego zdania egzaminów adwokackich. Zaliczono mu na poczet egzaminu pięcioletni staż – (21 października 1931 – 17 listopada 1936)26 – który odbył u wuja dra. Stanisława Ćwikowskiego w rezydującego Nowym Sączu. Ostateczny wpis na listę adwokatów Franciszek Ćwikowski otrzymał w dniu 19 marca 1937 roku27. Swoją praktykę adwokacką prowadził na samym początku w Nowym Sączu, gdzie też zastała go II wojna światowa.

W czasie okupacji Franciszek Ćwikowski był dwukrotnie aresztowany. Po wojnie, jak dowiadujemy się od Kaszubskiego, „pełnił funkcje sekretarza Wydziału powiatowego w Nowym Sączu,

22 Zob. Uniwersytet Jana Kazimierza we Lwowie. Świadectwo odejścia Ćwikowski Franciszek, ilustracja na końcu książki.23 Zob. Dyplom, ilustracja na końcu książki.24 Zob. Tamże. 25 Zob. Dyplom, ilustracja na końcu książki.26 Zob. Wyciąg z protokołu posiedzenia Rady Adwokackiej w Krakowie z dnia 17 listopada 1936 r. L. 25/935-6, poz. 19, ilustracja na końcu książki.27 T. Kaszubski, Franciszek Ćwikowski, „Rocznik Jeleniogórski”, t. XIV, s. 139.

18

Krzysztof Duda

a od 1 października tegoż roku (1945 – K. D.) do dnia 1 VII 1946 r. był zastępcą naczelnika Wydziału Osiedleńczego Urzędu Wojewódzkiego we Wrocławiu. W 1946 r. przeniósł się do Jeleniej Góry i pozostał w tym mieście do końca życia. Najpierw podjął wykonywanie zawodu adwokackiego we własnej kancelarii, a od 1 IV 1952 r. w Zespole Adwokackim nr 1, którego był współzałożycielem. W okresie od 13 XII 1950 r. do 5 VII 1956 r. sprawował funkcję delegata Rady Adwokackiej we Wrocławiu na okręg jeleniogórski, a 16 II 1957 r. zostaje wybrany do wojewódzkiej Komisji Dyscyplinarnej. W latach 1964-1973 wybierany był trzykrotnie do Wrocławskiej Rady Adwokackiej”28. Poza działalnością zawodową Franciszek Ćwikowski brał udział w życiu publicznym. Z ramienia ZSL zasiadał w różnych gremiach od Rady Miasta Jeleniej Góry29 począwszy aż po Powiatową Radę Narodową30. Jednak i to nie wyczerpywało aktywności naszego Autora. Dowiadujemy się też, że aktywnie brał udział w działalności społecznej. Był członkiem Towarzystwa Rozwoju Ziem Zachodnich, za co 1 XII 1973 roku zostaje uznany za zasłużonego dla miasta, odznaczony stosownym medalem i wpisany do księgi honorowej31. Poza tym wyróżnieniem posiadał też i inne. Kaszubski wymienia m.in. „Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Odznakę Tysiąclecia, Złotą Odznakę Zasłużonego dla Dolnego Śląska, Złotą Odznakę Zasłużonego Działacza TRZZ i in.”32. Obraz, jaki nam się wyłania z tego krótkiego opisu pokazuje nam człowieka aktywnego, który starał się realizować swoje siły twórcze w różnych obszarach.

Jednym z tych obszarów jest też działalność literacka, którą mamy przyjemność zaprezentować szerszemu gronu odbiorców dzięki uprzejmości jego syna – pana Andrzeja Ćwikowskiego oraz bratanka Autora – pana Tomasza Ćwikowskiego Prezesa Związku Podhalan w Łącku. Zachowanie tych wspomnień w kręgu rodzinnym i chęć ich edycji jest bardzo chwalebna. Wspomnienia nie dość, że są unikatowe, to wnoszą niezwykle ważny przyczynek do badania regionu łąckiego.

28 Tamże, s. 140.29 Zob. http://odlwowadojeleniejgory.pl.tl/Jelenia-G%F3ra.htm [dostęp: 20.12.2013].30 Zob. T. Kaszubski, dz. cyt., s. 140.31 Zob. Tamże.32 T. Kaszubski, dz. cyt., s. 140.

19

* * *

Pamiętnik czy życiorys? Pamiętnik trzeba pisać systematycznie, prawie z dnia na dzień, życiorys można, a czasem musiało się,

„jednorazowo”. W pamiętniku mniej prawdy, życiorys zawsze do sprawdzenia.

A więc życiorys.Dlaczego piszę? Dla snobizmu? Nie, po prostu tak sobie. Aby po-

rozmawiać z sobą, przypomnieć to, co było i bezpowrotnie minęło. Tak się jakoś złożyło, że na starsze lata nie mam prawdziwego przyja-ciela. Żyję wśród ludzi więcej czy mniej życzliwych, ale przyjaciela brak. Trudno w to uwierzyć, ale musi się. Jestem samotny. Z nikim się „wygadać”, otworzyć mu „wnątrze”, rozumieć się bez reszty. Gdzie przyczyna tego? Wolę nie odpowiadać. Jestem już jedną nogą, a może nawet dalej, po drugiej stronie. Gazety czytuję od … nekro-logów. Kontroluję na co dzień ile to już lat mam „zu gut”1. Odchodzą przecież ludzie o wiele młodsi. Na drugiej stronie numeru 8 tygod-nika „Ziemia Przemyska” z dnia 23.II.1924 i 12 stronie tygodnika „Przewodnik Kółek Rolniczych” z dnia 9.III.1924 umieszczony jest nekrolog Franciszka Ćwikowskiego. Naturalnie nie mój, ale mego stryja, który zmarł wówczas w Przemyślu w wieku lat czterdziestu dwóch. Oglądam często te tygodniki, których egzemplarze zacho- wałem. Widuję własne imię i nazwisko w czarnej obwódce. Śmieszy mnie w tym jedno. Ponieważ był kierownikiem gimnazjum – nie wypadało napisać syn chłopa – podano, syn włościanina. Przewrócił się – jak to się mawia – w grobie, on przecież zawsze, jak i ja, chlubił się tym, że był synem CHŁOPA.1 Zu gut (niem.) – zbyt dobry.

20

Przedmowa

Wracając do tych nekrologów – stanowią one dla mnie dosko-nałe memento. Był i jest, i na pewno długo jeszcze będzie zwyczaj, że przed pogrzebem zmarłego, ktoś z jego przyjaciół, przedstawiciel organizacji, w której zmarły się zasłużył – czy delegat zakładu pracy, serdecznie czy urzędowo nad mogiłą wypowiada słowa pożegnania. Jednym przychodzi to łatwo, inni je odrabiają. W każdym razie żegna się odchodzącego.

Ja chciałbym zwyczaj ten nieco zmienić. Chciałbym, by zebrani na moim pogrzebie mogli wysłuchać i mnie mówiącego do nich z za grobu. Naturalnie nie zupełnie dosłownie z za grobu, bo te kilka słów zapisałem na taśmie jeszcze za mojego życia. Nikt ich przed tym nie czytał ani nie słyszał. Są to moje ostatnie do was żyjących słowa.

Taki jest porządek rzeczy, że przychodzimy i musimy odejść. Jedni wcześniej, drudzy później. Jedni w zaraniu swojego życia, inni pełni doświadczeń. Należę do tych drugich. Od pewnego czasu, a w każdym razie odkąd choroba zaczęła dawać mi się poważnie we znaki, kiedy zdałem sobie sprawę, że zbliża się koniec, czytywałem gazety zaczynając od nekrologów. Bo w nich podaje się wiek zmar- łych. I liczyłem ile to już lat zarobiłem, gdy czytałem, że umarł ktoś młodszy, a nawet bardzo młody. Doszedłem do przekonania, że żyję długo…, bardzo długo, i że jednak koniec zbliża się nieubłaganie. Zas-tał mnie przygotowanym na to, że już czas. I to niech będzie dla was moi najbliżsi pocieszeniem, byście mogli znieść moją śmierć spokoj-nie, jak ja ją zniosłem.

Życie nie przebiegło mi tak jak je sobie – odkąd zacząłem ro-zumować – wyobrażałem i chciałem ułożyć. Świat w tych kilkudzie-sięciu latach przewrócił się do góry nogami, dlatego więc moje młod-zieńcze zamierzenia miałyby okazać się niewzruszone? W zawodzie moim znalazłem się z konieczności – był najtańszy do osiągnięcia. Ale okazał się ciekawy, trudny, a nawet – wbrew temu co niektórzy o nim sądzą – użyteczny.

Piszę więc życiorys przed „przejściem” bo nauczyli nas opisywa-nia siebie przed ważnymi krokami w życiu. Tym bardziej więc należy to zrobić przed krokiem „za życie”.

Oszczędzę wysiłku tym, którzy mogliby mieć kłopoty z napisa- niem mojego nekrologu. Albo musieliby pisać wbrew przekonaniu. Czy go skończę – nie wiem. Chyba tak, jeżeli los zastosuje wobec

21

Przedmowa

mnie zasadę skrzypiącego koła. Więc na razie zaczynam. Ale jeszcze jedno. Dlaczego jeleniogórski?

Kiedyś napisałem życiorys lat dziecinnych. „Ze wsi co nad wodą wisi” tytuł. Dotyczy lat beztroskich. Ten będzie dotyczył lat wysiłku, ale i zadowolenia, lat najlepszych, spędzonych w Jeleniej Górze, dla-tego „życiorys jeleniogórski”. Brak w moim życiorysie środka. Trud-no, bywają przerwy w życiorysie, więc i mnie się przydarzyła.

Ale zaczynajmy.Dla przypomnienia. Urodziłem się jako najstarszy syn

małżeństwa Michała i Katarzyny z Faronów 13.IX.1907 – numer domu trzynasty. Dlaczego wspominam o numerze domu skoro to takie nieistotne? Ale dawniej było ważne. Wszyscy ojcu wspominali, że dom jego pod tak nieszczęśliwym numerem. – Zmień tę trzynastkę, bo nieszczęśliwa. Ojciec usłuchał. Zburzywszy drugi mały domek przeniósł na trzynastkę numer zburzonego domu. I jakby ręką odwinął. Same nieszczęścia. Zemsta sponiewieranej trzynastki.

Na świat przyszedłem jako pierworodny. Korzyść z tego w owych czasach duża. Nie mogłem zdzierać starzyzny ze starszych dzieci. Ale i wychowanie twarde. Jedyny argument kij. Młodsze dzieci miału już ulgi. A było tych młodszych dziewięcioro. Pięciu braci i cztery siostry. Gromadka nie licha. Kiedyś w latach chmurnych i górnych maiłem odwagę smarkacza wytykać rodzicom po co tyle dziadów. Dziś żałuję, że nie było nas dwadzieścioro, bo z tych dziesięciorga żyje tylko troje. Dwie siostry i ja. Reszta pomarła w młodym wieku. Siostra Justy-na, która zaczęła ten tragiczny pochód – na gruźlicę w wieku dzie-więtnastu lat, bracia Józef i Michał również na gruźlicę w wieku – jeden osiemnastu, a drugi dwudziestu dwóch lat, Tadeusz powołany w drugi dzień po uzyskaniu stopnia magistra prawa na wojnę, już nie powrócił. Ślady wiodą do obozu koncentracyjnego. Stanisław zmarł w Sobieszowie w wieku lat trzydzieści cztery na serce. Tak wcześnie odezwały się trudy partyzantki. Kto by to powiedział? Chłop jak tur. Przed wojną przydział od kompanii zamkowej prezydenta RP.

Jan ukończywszy krakowską WSH2 osiadł na roli. Ożenił się. I to najlepsze może w rodzinie małżeństwo przecięli lekarze. Operacja nerki udała się, ale pacjent zmarł. Lat czterdzieści. Młodsza ode mnie o dwa lata Marysia zmarła na skrzep. Lat pięćdziesiąt dwa. Najmąd- 2 WSH – Wyższa Szkoła Handlowa. Obecnie Uniwersytet Ekonomiczny w Krakowie.

22

Przedmowa

rzejszy i najwspanialszy był Józef. Rzadko spotykany matematyk. Zmarł w X klasie licealnej. Najsilniejszy Staszek. W partyzantce nosił na plecach karabin maszynowy po Gorcach. Zmarł i ojciec. Na raka żołądka. Została matka. Patrzyła na śmieć sześciorga dzieci, siódmą przeżywała mniej, bo jej nie widziała.

Ale właściwie dlaczego o tym piszę, kiedy to nie należy do mo-jego życiorysu? Piszę, bo często o tym wszystkim myślę. Zbrzydło mi życie, a nie mam odwagi umierać. Wiecie dlaczego? Przez matkę. Chciałbym umrzeć po niej, bo po śmierci ojca we mnie widzi ostoję.

Dość tych rodzinnych rozmyślań – zacznijmy życiorys.

23

ROZDZIAŁ IZacnijcie wargi nase…

Dali mi imię Franciszek, wołali mnie zawsze Franek, bez zdrobnień w rodzaju Franuś czy Anuś. Po prostu Franek. Urodziłem się jak

każdy i tego udowadniać nie muszę. Gdzie? Ciekawym sam później odpowiadałem, że „pochodzę ze wsi co nad wodą wisi, z chałupy co nie pokryto, a ten głupi co sie pyto”. Chyba wystarczy, by domyślić się, że miejscem mojego urodzenia była wieś. Która? Na pewno znaj-dowała się na naszej kuli ziemskiej.

Że wisiała nad wodą to i prawda. Mało powiedzieć nad jedną, bo właściwie nad dwoma. Nad potokiem i rzeką. Potok przecinał ją od północy do południa, rzeka od wschodu na zachód. Przekrajana była jak widzicie niczym bochenek chleba. Nad potokiem z oby stron mieszkali co bogatsi, nad rzeką biedniejsi.

Potok w lecie ledwie sączył. Wystarczyło jednak nieco opadów deszczu, aby brykał jak młody źróbek. Nie znał wtedy przeszkód. Sza-lał. Zaglądał do domów, rujnował pola czy drogi, niszczył wszystko napotkane. Ale i pożytek z niego był nie lada. Całej wsi służył za pralnię, za miejsce pojenia trzody, ba, niektórym i to co liczniejszym i za studnię. No tak, za studnię. Bo nie wszędzie ją wybudujesz; albo pagórki przeszkadzają, albo gnojówka podchodzi.

Rzeka zdawała by się stateczniejsza. Płynęła wolniej niż ten „pokwiściel”1 potok, rzec by dostojniej. Tylko tak na oko, pozornie.

1 Pokwiściel - szaleniec, nieopanowany chłopiec.

24

Rozdział I

I ona musiała szaleć. Potok przy powodzi niszczył i rujnował, rzeka za-bierała wszystko co napotkała po drodze. Domy, grunta, mosty, drze- wa. Zwłaszcza, gdy z coroczną regularnością w okresie świętojań- skich deszczów występowała z brzegów. Raz o mało nie sprowadziła nieszczęścia na mojego dziadka. Aby nie zapomnieć opowiem o tym obecnie, choć czas byłoby później.

Dziadek był chłop światowy. Wiele podróżował, dużo widział i to w młodych latach. W świecie już dawno posługiwali się nowoczesnym pługiem z metalowymi lemieszami. U nas jeszcze drewniane brony i socha. Przywiózł ci ten niespokojny dziadek z jednej takiej świa-towej wędrówki nowy pług. Z żelaznym lemieszem. Było to z wiosną, akurat rozpoczynano orkę. Zbiegli się sąsiedzi na wiadomość, że An-tek przywiózł nóż do krajania ziemi, i tłumaczą: – Antek nie bądź heretyk, nie rób obrazy boskiej, nie kraj ziemi żelazem, bo to grzych śmiertelny.

Ale Antek nie słuchał. Wyjechał i zaczął orać pole nad rzeką. Ze zgrozą patrzyli wszyscy co to będzie. Odważniejsi podeszli bliżej, inni spoglądali na tę zbrodnię z drugiego brzegu.

– Bedzie głód – zapowiadali – bo ziemia pokrajana nożem nic nie urodzi. – Bedzie gradobicie – wyrokowali inni. – Może być i trzęsienie ziemi jak się ziemia zgniewa. Inni jeszcze przepowiadali powódź.

I stało się. Daleko do świętego Jana2, a tu zaczyna lać. I to nie byle jak.

Żabami bije z nieba – jak to popularnie określało się takie natęże-nie deszczu. I nic nie pomogło. Ani wizerunki świętych powystawi-ane w oknach domów, ani śpiewana z rozpaczą pieśń „Królu Boże Abrahama”. „Spojrzyj na to ludzkie plemię, użycz pogody na ziemię”. W czwartym dniu z rana złowrogi szum rzeki zaczął zmieniać się w ryk. Powódź idzie…

I nadeszła jakiej najstarsi ludzie nie pamiętali. Gliniastego koloru woda przelewała się z łoskotem w pieklonych

podskokach i skrętach niosąc domy, drzewa, zywinę3, nawet ludzi – w ogóle wszystko napotkane na drodze.

2 Prawdopodobnie autorowi chodzi o św. Jana Chrzciciela, pod wezwaniem którego jest kościół parafialny w Łącku, do którego autor chodził i w którym wspomniane później śpiewy mogły się odbywać. 3 Zywina – zwierzęta.

25

Zacznijcie wargi nase

– To on winowajca – krzyczeli zrozpaczeni, bo dotknięci powodzią ludzie – On, bo świętą ziemię nożem krajał.

– I byłoby dla mnie źle – kończył tę wypowiedź dziadek – gdyby nie to, że dotknęły mnie wtedy dwa nieszczęścia. Zmarło mi, na do-datek w jednym dniu, dwoje dzieci, a powódź zabrała połowę kraja-nego nożem gruntu.

– Już ma za swoje – mówili. Alem i tak nie ustąpił. Lepsze, urodzaj na polu „krajanym nożem” – przekonał sąsiadów, że to nie „grzych”.

Rzeka nie tylko niszczyła. Dawała i zarobek. Ryby, zwłaszcza pstrągi czy łososie, a nawet czasem węgorze. Tylko trzeba było to wszystko kraść, bo przecież chłop zezwolenia na łowienie nie otrzymał. Tylko raz, ale o tym potym4.

– Gdzieżby chłopu wędkę. A widły nie łaska – mawiali miastowi dzierżawcy rewirów. Chłopi na zakazy nie zważali. Nie łowili ryb na wędkę, ale za to na ciemierz5, wieszczkę6, sznury7, a w zimie na okrajki8. Wymagało to więcej wysiłku, ale można było „chytać” wieczór, a nawet w nocy. Czasem kogoś przyłapano, była sprawa sądowa, kończyło się aresztem lub grzywną. A potem zaczynało się na nowo. Wysokość kary zależała od tego czy sądzący był rybakiem, czy też nie.

Pochłaniała co roku rzeka liczne ofiary w ludziach, a mimo to do niej ciągnęło. Była najlepszym basenem kąpielowym, pozwalała na flis9. Tak czy owak, potok i rzeka wyciskały silne piętno na życiu wsi. Uważano je jakby za stałych mieszkańców, za sąsiadów, którzy choć czasem dokuczą, mimo to zasługują na szacunek. Kochano więc potok i rzekę za ich dobre i złe, za ich zbytki i szkody, za ich szum, za ich gwałtowność i za to, że nigdy wsi nie opuszczali. Wylewano przez nie dużo łez rozpaczy, ale i śpiewano na ich cześć.

Chałupa była nie byle jaka. Duża, obszerna, kryta słomą. Miała być jeszcze większa, a nawet stanął zrąb. I znowu muszę wrócić do

4 Pisownia zgodna z oryginałem. Autor używa tego słowa w znaczeniu później.5 Ciemierz – najprawdopodobniej więcierz. Pułapka na ryby w formie obręczy, zrobi-ona z wikliny do której ryba wchodzi bez możliwości wyjścia.6 Wieszczka – sprzęt nieznany.7 Sznury – do sznura przypięte są na przyponach haczyki zaś sznur przytwierdzony do jednej lub dwóch stron brzegu.8 Okrajki - sprzęt nieznany.9 Spławianie drewna wodą.

26

Rozdział I

dziadka, bo on ją budował. Nie podobało się sąsiadom, że Antek chałupę szykuje znaczniejszą od ich, więc mu perswadować. – Co ty w takiej chałupie będziesz robił? Stawiasz „rajszulę”10 czy mieszka-nie? – tłumaczyli, ale na trzeźwo nie pomagało. Pomogła okowita. Po-pił dziadek, popili cieślę i pomniejszyli chałupę. Po prostu oberżnęli cały zrąb o dwa metry.

– Tak mie widzis te jancykrysty11 zbałamuciły12 – skarżył się dzia-dek, kiedy chałupa okazała się, jak był już „na wymowie” i zajmował jedną izdebkę, za mała.

Chałupę przedzielała sień. Stała tu beczka z wodą i beczka z kiszoną kapustą. Z jednej strony sieni wejście do kuchni i iz-debki, z drugiej do izby i walkierza13. Kuchnia i izdebka służyły na co dzień, izba i walkierz na uroczystości. Wesela, chrzciny czy imie-niny odbywały się w nich. Przyjmowało się tu organistę, gdy chodził z opłatkiem, księdza po kolędzie i drużbów, kiedy przyjechali pro-sić na wesele. Ściany w izbie, izdebce, walkierzu oblepione obrazami świętymi – w kuchni muchami. Z kuchni drzwi do stajni. Z boku druga stajnia i inne zabudowania gospodarskie jak chlewy, stodoła, śpichlerz14.

W porównaniu z innymi chałupami była jak się patrzy. Bo inne składały się najwyżej z kuchni i to dymnej. Mieszkali tu ludzie, a wraz z nimi cały inwentarz żywy. Taka kuchnia- stajnia, której podłogę stanowiło klepisko, miast komina miała tylko dziurę w powale zatykaną w czasie, gdy na nalepie nie palono tzw. woźnicą – ściślej mówiąc deskę nabitą na kij. Była nawet zagadka. Co to jest, nie ma rąk ani nóg wyjdzie na powałę i mówi hop? Woźnica. Bo wyskakiwał na powałę podrzucany na kiju, a opadając wydawał stuk rozumiany jako wykrzyknik „hop”.

Na domy mieszkalne ludziska mniej zważali niż na zabudowania gospodarskie. Chłop z rodziną wyspał się byle gdzie. W stodole, na

10 Rajsiula – coś wydłużonego. 11 Jancykryst – Antychryst. 12 Zbałamucić – namówić kogoś do zrobienia czegoś, czego ktoś nie zrobiłby. 13 Walkierz – mały pokoik obok tzw. białej izby służący do przyjmowania mniej znacznych gości albo też do nocowania osób zaproszonych. Oczywiście często służył też domownikom za miejsce do spania.14 Śpichlerz – spichlerz, budynek przeznaczony głównie do przechowywania zboża i drobniejszych sprzętów gospodarskich.

27

Zacznijcie wargi nase

strychu, a nawet na polu, o ile deszcz nie padał. Ale zywina musiała mieć i ciepło i dach nad głową, bo to majątek.

Gospodarstwa we wsi były różne. Od półmorgowych15 do dzie-sięciohektarowych. W każdym razie piętnastu gospodarzy miało tyle ziemi co reszta – a ta reszta to koło pięćdziesiąt rodzin. Grunta w szachownicy. Gospodarz na pięciu morgach miał je co najmniej w dziesięciu kawałkach i to oddalonych od domu od pół do trzech kilometrów. Miewali więc grunta „za wodą”, „pod górą”, „u ścieżki”, „pod borową”, „pod łazem”, „w potocku”, „na cyżeńcu”, „na krzywy niwie”, „na górkach”, „na wygonach”, „w ciesóce”, „w glinikach”, „na drapie”, „w łazie”, „na łaziskach” itd.

Uprawiało się wszystko. Pszenicę, żyto, jęczmień, owies, a z oko-powych ziemniaki, buraki, karpiele i kapustę. Poza tym trochę lnu i konopi na przyodziewkę. Boć wtedy na bieliznę czy ubrania płótna czy materiałów nie kupowano. Zwłaszcza na męskie. Lniana koszu-la, zgrzebne gacie inaczej zwane płócionkami16, były strojem codzi-ennym. Koszula wpuszczona w płócionki i przepasana paskiem. Od święta albo na zimę sukniane portki wyszywane czerwonymi nićmi i guńka, albo kożuch. Do tego kierpce lub buty z cholewami i kape-lusz ubrany kostkami jako nakrycie głowy. Strój uzupełniał kapciuch inaczej zwany mychyrkiem – na tabak i fajka. Mychyrek i fajkę nosiło się za paskiem albo za cholewą. Robiony był ze świńskiego pęcherza.

A baby? Koszula do połowy z perkalu (do połowy tzn. do pasa) lub „koziego” płótna. Od połowy sztukowana kawałkiem lnianego lub zgrzebnego zwanego nadołkiem. Pod szyją wyszywana w kryzki. Na wierzch spódnica. Z tymi spódnicami to nie takie proste jak się zdawało. Im zamożniejsza gospodyni, ubierała ich więcej. Nawet

15 Morga – „Morg al. Morga, z niem. Morgen (ranek), jest to obszar ziemi jaką jeden człowiek może w ciągu dnia skosić lub zorać. W staropolskim języku tłumaczono niemiecki morgen przez wyraz jutrzyna, który nie utrzymał się w użyciu. Rozmiary morga były rozmaite; każda prowincya miała swą miarę. Mórg dawny polski koronny równał się 59•85 ara, mórg nowy polski, mający 300 prętów, obejmuje 56•017 ara, mórg litewski 71•226 ara, chełmiński stary 56•062 ara, pruski czyli magdeburski, zwany też reńskim ma 180 prętów pruskich i obejmuje 25•532 ara, mórg saski (150 prętów) ma 27•67 ara, morg wiedeński (Joch) ma 1600 sążni kwadr. czyli 57•554 ar” http://dir.icm.edu.pl/pl/Slownik_geograficzny/Tom_VI/677 dostęp: 13.06.2013 r. Pół morgi mogło zatem wynosić ok. 28 arów.16 Płocionki – lniane, cienkie spodnie.

28

Rozdział I

cztery jedna na drugą. I do tego szerokie na kilka „półek”17. „Półki”, względnie ich ilość, świadczyły o zamożności właścicielki. Były niczym innym jak jedną szerokością płótna. Na spódnicę z pięciu półek trzeba było pięć szerokości płótna. I stąd o bogatych mówiło się „gruba gospodyni”. Była gruba, bo ubierała kilka spódnic naraz no i spódnice w kilka półek. Spódnice związywało się w pasie trokami. Stąd w piosence było:

Zeby cie dziewcyno trzy pierony trzasły,zeby ci przy ślubie wszystkie troki prasły.Jak ci prasną troki zostaniesz w koszuli,i w czymze pojedzies do nowo matuli?

Na koszulę, zamiast dzisiejszej bluzki, ubierano kaftanik, w zi-mie zaś ciepłą barchanową, aksamitną czy nawet pluszową katankę. W zależności na co gospodynię było stać. No i nieodłączna zapaska. Tak było na co dzień. Na święta jeszcze rybsowa18 chustka na głowę i chust- kę na plecy. Złożona w krzyż. Barankowa czy jedwabna lub zwyczajna derka. W zależności od majątku. Zamiast kierpiec trzewiki.

Dziewczęta ubierały w święta gorsety aksamitne wyszywane ko-lorowymi koralikami i wykładane świecącymi blaszkami. Spódnica w kwiaty. Majtek nie noszono. Chyba czasem w zimie chłopskie gacie.

Ludziska byli nadzwyczaj spokojni i wyjątkowo uczciwi. Nie pija- li dużo, bo karczmy nie było. Zabrała ją wraz z karczmarzem w czasie jednej ze świętojańskich powodzi rzeka. Potym już nikt nie ryzykował nowej, by przypadkiem taki sam los go nie spotkał. Przesąd, ale w każ- dym razie nieszkodliwy.

Złodziei i awanturników mało. Nawet procesów prawie że nie prowadzono. Chyba tylko o jaką szkodę polną, obrazę, zniesławienie, czy w końcu o nieślubne ojcostwo. Ale i to bardzo rzadko.

Urodzenie się nieślubnego dziecka było poważnym zamąceniem spokoju wsi. Poważnym, bo to zapewne sprawka któregoś z gospo-darskich synów czy samego gazdy. Wykorzystał materialną zależność 17 Półki – zakładki.18 Rybsowa chustka – rypsowa chustka, tzw. tybetka. Ryps, tkanina o gęstym splo-cie tworzącym powierzchnię prążkowaną. Charakteryzuje się dużą trwałością. Wyrabiana z jedwabiu, wełny lub bawełny. Zob. http://portalwiedzy.onet.pl/57832,,,,ryps,haslo.html dostęp: 23.06.2013 r.

29

Zacznijcie wargi nase

dziewczyny albo jej umysłowe niedorozwinięcie. Taka nie mogła lub nie umiała się bronić. Nie było zdaniem opinii wsi podlejszego stwo- rzenia na świecie niż dziecko nieślubne. Znajda, bąk – to przezwis-ka, które szły za nim przez całe życie. Sypianie w stajni, najpodlejsze i najcięższe roboty, tylko za wikt czy lichą przyodziewkę.

– Jak mu dać lepiej żryć kiej znajda? Jak mu lepiej pościelić kiedy bąk?

Takie i tym podobne mądrości głoszono.I nikt tego nie prostował – nawet jegomość19. Dziecka nikt nie

rozgrzeszył, nikt mu nie przebaczył. Ani ciężki los, ani Kościół. Nawet imienia dla takiego nie wolno było wybrać. Dawał je bez dyskusji sam jegomość. Przeważnie Maciek, Bartek czy Szymek. Na kumów nie uprosił nikogo. Bywali nimi zazwyczaj żebrzący pod kościołem. Zais-te symbol. Przychodząca nędza w zgodzie z odchodzącą.

Bijatyk nawet na weselach prawie że nie bywało. Chyba gdyby jakiś krakowiak tj. nieproszony gość zaczął. Ale nie opłacało się. Życie płynęło monotonnie. Czasem czyjś ślub, jakieś chrzciny albo wresz-cie pogrzeb. W zimie jasełka Rydla, w których ojciec grywał Bartosa, a ciotka Matkę Boską. Innych rozrywek żadnych.

Że ktoś zmarł stwierdzało się przy wjeździe do wsi. Bo był dosyć ciekawy zwyczaj. Kiedy dla umrzyka zabierano od stolarza robioną na miarę trumnę, brało się również wióra z desek, z których trum-na była. Wióra pod głowę dla umrzyka. Część z nich kładło się przy kapliczce lub krzyżu przydrożnym i przyciskało kamieniem, by ich wiatr nie rozwiał. A że przy wjeździe do wsi przy drodze była kapliczka, a z drugiej Paniezusicek Frasobliwy, więc gdy ktoś we wsi zmarł, to i wióra tam były. Podobno nieboszczykowi lżej było przy takiej „wiórowej ceremonii” leżeć w ziemi. Czy to prawda jeszcze nie wiem – po sprawdzeniu opowiem.

Z umrzykami nie robiło się dużo zastrojów20. Umarł bogaty gaz-da – było więcej lamentu, „bochnacki” pod kościołem21, które roz-dawano biednym no i suta stypa. Ksiądz proboszcz z wikarymi i or-ganistą przyszedł po ciało do samego domu, gdzie leżał umrzyk, a po drodze wywodzili takie pienia, że gdyby się je jeszcze rozumiało, to

19 Jegomość – proboszcz. 20 Zastrojów – zbędnych czynności.21 Bochnacka pod kościołem – chleby rozdawane pod kościołem ubogim po pogrzebie.

30

Rozdział I

nic ino płakać. Umarł bidny – pokropiło się go pod kościołem. Po co mu więcej i tak nie będzie zbawiony. Umarł bogaty – dzwon, a czasem nawet i wszystkie trzy obwieszczały to okolicy. Musiała cała parafia wiedzieć, że śmierć zabrała gazdę. Umarł biedny, no to umarł, co to kogo miało obchodzić.

O weselach, chrzcinach czy pogrzebach zapominało się sto-sunkowo szybko, chyba, że był proces o unieważnienie testamentu. Wtedy wieś zazwyczaj dzieliła się na dwa obozy. Za testamentem i przeciw.

Dłużej rozgadywało się nad tym, że Antoniemu krowa zdechła czy kobyła padła. To były dopiero prawdziwe wydarzenia. O tych mówiło się latami, służyły nawet jako miara czasu.

– Wiecie kumie kiedy to było? A dy w dwa roki potym, kiedy Ludwikowi „z pod borowe” ta siwa padła.

Albo: – Było to w tym roku kiedy Michałowi „z pod góry” krowy zmia-

tały (poroniły).Takie nieszczęścia uderzały w całą wieś.Kiedy się chłopu źle powodzi? Jak mu się zywina tyro22. A kiedy

dobrze? Jak mu się krowy cielą albo baby umierają – mawiano. Bo cielę to majątek, a śmierć baby to nowy ożenek, a co za tym idzie i nowe wiano.

Gdy już tak wędrujemy po wsi to zaglądnijmy i do garczków. Co się gotuje, czym ludzie się zywią? Nic specjalnego. Na śniadanie ziemniaki omaszczone spyrką, jeżeli jest, i kasza (bryja) z mlekiem. Na obiad ziemniaki i mleko „na przechlipkę”23, na drugie kasza czy kapusta z grochem, na wieczerzę to samo. Bywały zmiany w wikcie, ale małe. Czasem kluski z ziemniaków, nawet makaron.

Gorzej gdy zaczynał się „jenwięt” (adwent) czy wielki post. Wtedy to nic innego tylko żur. Nawet śpiewało się: „Wczora barszcz, dzisiaj barszcz, nima dupy ino w garść”.

W lecie, zwłaszcza w czasie żniw, dawało się jeszcze „przedpołud-nie” składające się z czwartej części chleba czy kołacza i kawy z mle-kiem i juzynę (podwieczorek), tyleż chleba czy kołacza i garczek maślanki, względnie kwaśnego mleka.

22 Tyro – w tym znaczeniu pada nieżywa.23 Przechlipka – popicie. Przechlipywano łyżką. Raz ziemniaki, raz przechlipka.

31

Zacznijcie wargi nase

Najgorzej było na przednówku, zwłaszcza u tych biedniejszych. Jadało się przeważnie raz dziennie i to jałowe placki ziemniaczane.

O mięsie na dzień powszedni nie było mowy, chyba że kury zdychały, hodowało się króliki, względnie było świniobicie albo sąsiad przysłał krzept. Krzept był niczym innym jak podarkiem z zabitej przez sąsiada świni. Posyłał on wówczas kiełbasę, kaszankę, kawałek grzbietu do tych, co w wypadku takim zrobili to samo. Ponieważ nie wszyscy w jednym terminie robili to świniobicie – więc ten krzept przerywał monotonię wyżywienia. Przyznam się, że krzept lubiałem nosić. Zawsze coś od obdarowanych dostało się. Choćby i parę groszy. Świniobicia były świętami domowymi. Majstrem był Wojciech „z za potoka”. Po uśmierceniu świni, obowiązkowo obcinało się jej sutki, a następnie gospodarz czy gospodyni stając tyłem do chlewa, z które-go wyprowadziło się nieboszczkę świnię, rzucali przez głowę te sutki mówiąc:

– Jedno z chlewa dziesięć do chlewa. Inaczej nie darzyłyby się świnie.

Jadało się dużo. Ludziska byli dość urodziwi. Zwłaszcza chłopaki. Wole miewali24, ale nie wszyscy. A bywały wsie, gdzie byli wszyscy wolowaci. Nikt o tym wtedy nie pomyślał, że wystarczyło nieco jodu podanego choćby w soli, a woli trzeba by szukać w klinice, w szpitalu.

Uspołeczniona, jak na owe czasy, wieś była znacznie. Kółko Rol-nicze25 i Ochotnicza Straż Pożarna26 – to dwie wiodące organizacje. A miała straż takiego trębacza, co to i w wojsku na trąbce wygrywał. Teraz co niedzielę czy trzeba było, czy nie, trąbił. Miał dwie melodie. Jedną na „pali się”, a drugą na „hej strażacy zbierajcie się do naczel-nika”. Nie trąbił tylko w poście. Na jego sygnał – bez względu czy to

24 Choroba wolowa, która występuje głównie w górach. O wolach w tej okolicy wspo-mina już Stanisław Staszic w klasycznej książce O ziemiorództwie Karpatów. Zob. S. Staszic, O ziemiorództwie Karpatów i innych gór i równin polskich, Warszawa 1955, s. 85-87.25 Kółko Rolnicze w Łącku powstało w 1913 r., Podaję za M. Kurzeja – Świątek, Działalność kulturalna na obszarze gminy Łącko od schyłku XIX w. po czasy współ- czesne, [w:] J. Dybiec, dz. cyt., s. 531. 26 Straż Pożarna w Łącku powstała w 1889 roku. Zob. S. Bukowiec, red., 120 lat Ochotniczej Straży Pożarnej w Łącku, Bochnia – Łącko 2009, s. 3-10. Zaś w rodzinnym dla Franciszka Ćwikowskiego Czerńcu w 1910 roku. Komendantem straży był ojciec autora Michał Ćwikowski. Zob. Z. Czepelak, 100 lat Ochotniczej Straży Pożarnej w Czerńcu 1910-2010, Czerniec 2010, s. 10.

32

Rozdział I

na ten „pali się” czy to „hej strażacy” – kto żyw wychodził na wieś. Młodsi siadali na poręczach mostu, starsi na ułożonych „pod kaszta-nami” drzewach i dalej opowiadać co się komu w tygodniu wyda- rzyło, co który gdzieś tam wyczytał. Opowiadali o nieudanej w roku 1905 rewolucji w Rosji, o wojnach jakie bywały, o cholerze, której zapomnieć nie mogli, o duchach, o strachach, dziwadłach. Zależało od tego o czym kto zaczął. Kończyło się roztrząsaniem kłopotów poszczególnych uczestników tego swoistego świetlicowego zebrania na świeżym powietrzu. W ten sposób i straż pożarna i trębacz speł- niali rolę – rzec by – oświatowców. Spełniali ją znakomicie.

Był jeszcze inny trębacz. Ale ten trąbił na zywinę. Miała wieś wspólne pastwiska i wspólnego pastucha. Już od końca kwietnia każdego roku co rano o godzinie szóstej, w popołudniu o piętnastej trąbił, by mu bydło poszczególni gospodarze spędzali. Był jeden plac na zbiórkę bydła – stąd pędził je ten wspólny pastuch na wygony. W dzień pasał krowy, w nocy był stróżem. Chodził po wsi dając znać gwizdkiem, że czuwa. Zapłatą było użytkowanie chałupy gminnej i pół morga gruntu. Ponadto każdej jesieni, zazwyczaj w listopadzie, kiedy kończył roczne czynności pastucha – otrzymywał od gospoda- rzy po miarce (około 6 kg) żyta od pasionej sztuki. Syn jego bywał „biegaczem” tj. takim woźnym wsiowym, przy czym pełnił również obowiązki listonosza. Wprawdzie nie umiał czytać ani pisać, ale za to miał taką pamięć wzrokową, że kiedy na poczcie pokazano mu, który list do kogo ma zanieść, nigdy się nie pomylił.

Dwie rzeczy były wspólne we wsi tj. wspomniane już wyżej pas-twiska i tryjer27 do czyszczenia zboża. Każdy mógł z niego korzystać więc i skutek był dobry. Wieś znana była z tego, że miewała najczyst- sze zboża.

Kółko Rolnicze też dużą rolę odegrało w rozwoju wsi. I to nie tylko z tego powodu, że podnosiło wiedzę fachową swych członków, ale i z tego, że uczyło ich myśleć o niesprawiedliwościach świata tego. Uczyło wzajemnej współpracy. Często wysłuchiwali grzmotów, że są wyleńcami28, co to świat przez gazety chcą przewracać. Mieli iść do

27 Tryjer – urządzenie do oddzielania zboża kiepskiej jakości od dobrego. Czynność tę wykonywano głównie przed wysiewem.28 Wyleniec – od wylenić – wyjść z poprzedniej skóry. Leni się np. kot kiedy zmienia sierść.

33

Zacznijcie wargi nase

piekła na samo dno, bo w żaden sposób nie chcieli uwierzyć, że te sześćdziesiąt morgów należących do plebanii to nie „Panajezusowe”, bo On twierdził, że Królestwo Jego jest nie z tego świata.

Za wszystko było piekło. A najcięższe to już za niepójście na kalwaryjski odpust. Po śmierci dusza, ale już bez ciała, musiała się i tak tam wybrać. Kiedy nie pomogły strachy piekłem, robiło się misje. Zjeżdżali misjonarze. I wtedy ludziska dowiadywali się, że wnet bę- dzie koniec świata, bo już antychryst jeździ z piecem piekielnym i zbiera tych buntowników, co to chcieliby i te sześćdziesiąt morgów podzielić i od innych świadczeń na rzecz Pana Jezusa się uchylają.

Kiedy i to nie pomagało, zjeżdżał do parafii biskup. Wtedy było więcej niż odpust czy misje. Banderie konne no i mowy uniżone. Jedną taką szczerą wyrżnął raz poduczony nieco, ale lubujący się w gorzałce obywatel gminy, względnie parafii. Pomieszało mu się co było na kartce napisane, bo czas oczekiwania na przyjazd biskupa spędził w knajpie.

– Czcigodny arcypasterzu – powiada – witam cię imieniem nas wszystkich z uszanowaniem, witam cię w radością większą niż witał ojciec syna marnotrawnego. Witam cię i dziękuję w imieniu naszych parafian, że twoje nogi raczyły zstąpić na naszą kulę ziemską.

Gdzie za tą mową poszedł mówca – czy do nieba czy też piekła – jeszcze nie dał znać.

Nie wszyscy straszyli piekłem. Był taki ksiądz, który nie dał ślu-bu, jeżeli pan młody nie przyniósł od wójta potwierdzenia, że wsa-dził pięć drzewek owocowych. A że ówczesny kierownik szkoły uczył hodować drzewka w szkółce szkolnej, a kończącym szkołę dawał po pięć sztuk, więc jedno z drugim tj. wymaganie księdza i działalność kierownika szkoły dały wspaniałe rezultaty. Okolica stała się znana z sadów. Chłopi nieraz więcej niż połowę swych ornych gruntów za-sadzali drzewkami owocowymi. Obsadzili wszystkie dotychczasowe nieużytki. Stąd też wnet domy otrzymywały kominy i ogniotrwałe pokrycia, znikły gnojówki spod okien, a powstawały wzorowe gno-jownie. Mimo trzydziestokilometrowej odległości wsi od miasta, w pewnym momencie pięć procent ogółu ludności stanowiła ucząca się w szkołach średnich młodzież.

A kolei nie było. Najbliższa stacja siedemnaście kilometrów. I wieś pierwsza w parafii wybudowała dom ludowy.

34

Rozdział I

Ludziska, jak to już wyżej wspomniałem, byli dobrzy, uczciwi. Jeden mieli tylko nałóg, ale bardzo przyjemny i pożyteczny. Śpie-wali dużo. I nutę swoją mieli, nutę, którą przejmowały inne wsie, ba, cały powiat. Słyszało się ją wszędzie. Był w niej wzburzonej rzeki czy nieokiełznanego potoku szum, tęsknota i zaduma nad nieubłaganym losem ludzkim, była skarga miłosna i śmiech szczery. I jęk bolesny. Ale najwięcej chyba radość i humor taki krzepki, taki prosto z mos-tu. Toteż towarzyszyła ona ludziskom od kolebki, aż po zimny grób. Śpiewa matka swojemu maleństwu rozlewnie i serdecznie:

Uśnij ze mi uśnijabo mi urośnijmozes mi się przydaćw pole gąski wygnać.

Uśnij ze mi uśnijPoniezus cie uśpimatula obudzipójdź dziecię do ludzi.

Małe pastuszki, co to za gąskami, owcami albo krowami chodziły, miały też swoje śpiewki. Niewesołe jak niewesoły był los takiego ma-leństwa, co to ledwo od ziemi odrósłszy, już musi na głowinę brać troski gospodarskie. Najmilszą dla nich porą to czas zaganiania do domu. Toteż od rana nieraz już słychać było szeroko rozgłosśnie29 i piskliwie:

Zańmy juz zańmy juzbo juz cas, bo juz czasbo juz przepióreckaprzeleciała bez las.

I słonko upominają najemne pastuszki, przeważnie sieroty. Ciężką swą dole słodzą prześmieszkami gospodyń:

29 Rozgłosśnie – wielogłosowo.

35

Zacznijcie wargi nase

Zachodźze słoneckoskoro masz zachodzić bo mnie nogi boląza gęsiami chodzić.

Nózki bolą chodzićrącki bolą robićzachodźze słoneckokiedy mos zachodzić.

Zachodźze słoneckoza wysokie wrotabo moja gosposiagotuje mi kota.

Gotuje, gotujesłodkie mlycko warzyta moja gosposiakiepsko gospodarzy.

Deszcz to pasterzy wróg największy. Toteż nie dziw, że małe gę- siarki wywodzą żałośnie prosząco:

Nie lyj dyscu nie lyjbo cie tu nie trzebazejdzij za góreckę i wróć się do nieba.

Nie lyj dyscu nie lyjbo ci nie kazalimałą pastyreckęz gęsiami wygnaliwygnali, wygnalijuzyny nie daliobiecali przysłaćale nie przysłali.

36

Rozdział I

Pasterki starsze rade śpiewały dłuższe piosenki o tej krakowian-ce co królem wzgardziła, co to pod jaworem drobne listecki zbierała. O tym zbójniku, co to nigdy w lesie nie nocował, o tym furmanie, co to go zbójnicy otoczyli i wołali groźnie:

Furmanie, furmanie, gdzie pieniążki masbo jak nom nie powies, bo jak nom nie powiesbedzies wisioł wroz.

Albo o Kasi Jasiowej córce wójtowej, co to rzuciła dziecko do wody, aby nie mieć przeszkody, albo o kalinie, co to pochyliła się w lesie, kiedy Kasia z Jasieńkiem pogniewała się albo o trzech pan-nach, co to szły gościńcem i tam pod jaworem zielonym spotkały się z młodzieńcem. Śpiewały też te straszliwą historię o podolance co poszła do lasu zielonego, wzięła węża jadliwego30, ukrajała drobniu-sieńko i warzyła miękusieńko i brata otruła. Albo o wojaku ranionym, co to dopiero ozdrowiał na widok ukochanej dziewczyny, albo o ojcu co miał trzy córki.

Śpiewały te piosenki pasąc krowy albo wieczorami przy kądzieli czy skubaniu pierza w długie wieczory zimowe. Albo „tak do mie-siącka” białego koło chałupy, o wiośnie kiedy w sercu lubo lub tak żałośnie. Śpiewały piosenki te na długie nigdzie nie spotykane nuty.

Chłopcy śpiewywali też dużo i ładnie. Każdego cieplejszego wieczora słuchać było gorący ich śpiew. Przesiadywali na ulubionych mostkach i nucili poza północną godzinę. Śpiewali o koniach:

Dwa konisie rysierozbrykały mi siecymze jo pojadędo moje Marysie.

A przeważnie o miłości i wojsku:

Kochanie, kochaniegorse niz więzieniez więzienia wyzwolisz kochania nie zdolis.

30 Jadliwy – jadowity.

37

Zacznijcie wargi nase

Lub:

Z tamtej strony wodykochanecka toniekiebym mioł konikipojechałbym po nię.

Ani jo konikaani siodełeckautonie, utoniemoja kochanecka.

Czy też:

Umrę matuś, umręchoć mnie nic nie boliboście mi nie dalico po moi woli.

Nicego mi nie żolino jedne rzecytego warkocykaco przykrywo plecy.

Czasem śpiewywali na przemian. Chłopcy do dziewcząt, czy na odwrót:

Ozeń ze się ze mnąto ci dobrze bedziebedzies mioł co kochaćjedzenio nie będzie – zaprasza dziewczyna chłopca przyśpiewką.

Ty moja dziewcynonie bądź taką paniąbo juz cworty rocekjak sie o cie kłaniom – przedrzeźnia jej kawaler.

38

Rozdział I

Trudno opisać te piosenki. Trudno było spamiętać wszystkie me-lodie. Aż miło było siąść wieczorem opodal śpiewających i słuchać. W pieśni ich było całe ich życie.

Starsi też nie próżnowali. Narzekali, że:

Teraźniejsza młodzieżjakby witrzne myłynychodzi se od jednedo drugie dziewcyny.

Jedną pocałujeprzy drugi usiądzietrzeciej obiecujeczwartej mężem będzie.

Albo:

A kiedy dziewcynieśtyrnaście lat miniejuz je nie utrzymosza chłopakiem ginie.

Kumoszka śpiewała do kumoszki:

Kieby jo wiedziałagdzie mój stary pijeto bym mu zaniesłaz cebrzyckiem pomyjez cebrzyckiem pomyjez mirecką otrębyzeby se wycierołpo gorzołce zęby.

Najładniej jednak śpiewywała moja ciotka. Nie było nad nią dru-giej ani w głosie, ani w nucie. Najlepiej lubiała taką staroświecką, jak mawiała, śpiywkę wywodzić:

39

Zacznijcie wargi nase

Mówiłam jo Jasiu tobie, Jasiu tobiecemuześ nie przysed, cemu ześ nie przysed?Przyjdzij do mnie z wiecorajak jo tobie mówiłagrzecny chłopcyno, grzecny chłopcyno.

Jakze jo mom przyjść do ciebie, przyjść do ciebiekiedy wrota skrzypią, kiedy wrota skrzypiąpolyj wrota zimną wodąniechaj sobie cicho chodzągrzecny chłopcyno, grzecny chłopcyno.

Mówiłam jo Jasiu tobie, Jasiu tobie... itd.

Jak ze jo mioł przyjść do ciebie, przyjść do ciebiekiedy matka słysy, kiedy matka słysyDojze stary na cepiecniek se idzie spać na piecgrzecny chłopcyno, grzecny chłopcyno.

Mówiłam jo Jasiu tobiecemu ześ nie przysed

Jak ze jo mioł przyjść do ciebie, przyjść do ciebiekiedy ojcie nie spi, kiedy ojciec nie spidoj staremu na winoniek se spiywo hej inogrzecny chłopcyno, grzecny chłopcyno.

Mówiłam jo Jasiu tobie, Jasiu tobiecemu ześ nie przysed, cemu ześ nie przysed

Jakze jo mioł przyjść do ciebie, przyjść do ciebiekiej scury lotają, kiej scury lotają.

To ty u mnie za kpa stoiskiedy się ty scurów boisgłupi chłopcyno, głupi chłopcyno.

40

Rozdział I

– Widzis taki głupi bejdok31, scurów sie boł – kończyła śmiejąc się ciotka.

A już wyżywały się ich dusze, gdy przyszło wesele. Poza obrzędowymi piosenkami drużbów, druhen, oprócz pieśni-rad dla młodych na ich przyszłe życie, każdy na swoją nutę coś wywodził.

Obejść sie mogę, obejść się mogębez spyrki i sadłaale bez chopoka, obejść sie nie mogęłyzką bym go jadła.

Czy:

Rada bym ja radazebym miała dziadadziad by torby nosiła ja bym se jadła.

Albo:

Z tamtej strony wodystoi chłopiec młodyzeby mi go dalipościła bym środypościła bym środysuszyła bym piątkizeby mi sie dostałchodź w Zielone Świątki.

Chłopki również:

Nie pozieraj na mniebo nie pójdzies za mniepozieraj na tegoco pójdzies za niego.

31 Bejdok – głupi (tautologia).

41

Zacznijcie wargi nase

Albo:

Jedzie wóz na przewózmalowane luśniedaj mi dziywcę gębyjak mamusia uśnie.

Mamusia usnęłana kominku zgasłodziywcę gęby dałoaz łozecko trzasło.

Ale nie będę rozpisywał się o weselu, bo na to jeszcze czas. Siądź-cie ze mną na zagacie32 albo pod kasztanami, to wam dalej opowiem o sobie.

Mówiłem już, że urodziłem się na wsi, wiecie już jak wieś ta wyglądała. Kiedy przyszedłem z pierwszą wizytą na świat, to kwes-tia dosyć sporna. Jedna z ciotek, których miałem co najmniej kopę, a która miała być przy tym ambarasie, ustalała moje urodziny na dzień „pod świętym krzyżem”, boć podobne jest o takiej numeracji w kalendarzu.

– Biedaku – mawiała – urodziłeś się pod „świętym krzyżem” bedzies pewnie cięzki krzyz przez całe życie nosił. Popłakiwała zaw- sze przy tym, widząc już w swej wyobraźni mnie dźwigającego ciężki krzyż życia. A płakać to umiała, umiała rzewnie i ckliwie. Tymczasem sam krzyża nie miałem zamiaru dźwigać, wolałem obowiązek ten przerzucić na bliźnich. Miewali oni też nieraz ze mną krzyż pański.

Jedno jest pewne, że odebrała mnie „babka”33 i, że urodziłem się normalnie, to znaczy w domu, a nie jak Zośka – w rowie przydrożnym w czasie powrotu ciotki, a jej matki, z kościoła.

Cóż z tego, że ciotka upierała się przy swojej dacie mojego urodzenia, kiedy metryka mówiła co innego. Chociaż, jeżeli miasta mogły się kłócić o urodzenie innych, to dlaczegóż nie mogła kłócić się ciotka z metryką o moje. I tak jedno drugiego nie mogło przekrzy- czeć, a i do wojny o to nie dojdzie. Nie był to jedyny spór czy kłopot.

32 Zagata – zadaszenie, które chroni podmurówkę pod domem.33 Babka - tak nazywano wiejską akuszerkę.

42

Rozdział I

Stał się niczym wobec tego, co później wybuchło. Poszedł w zapom-nienie jak pieluchy, których podobno nie można było mi nastarczyć. A było to tak.

Kiedy już nieco podrosłem i na wiadomościach ciotki co do daty mojego urodzenia nie można było polegać – jako że ciotki do akt nie przedłoży – ojciec musiał postarać się dla mnie o metrykę.

Chodzenie na plebanię nie należało do specjalnych przyjemności dla takich jak mój ojciec, co to był wyleniec, bo i gazety zakazane czytywał i grunta plebańskie chciał dzielić. Matka iść nie musiała, bo to obowiązek ojca, mnie wstyd było wysyłać, bo za smarkaty i mógłby jeszcze jakie głupstwo palnąć. Trudno się mówi. Ubrał się ojczysko odświętnie i poszedł. Poszedł rano więc powinien wrócić co najmniej na obiad. Ale gdzie tam. Późny wieczór, a ojca jeszcze nie ma. Wrócił koło północy, ale nam nie wolno było się temu dziwić. Na drugi dzień dał mi metrykę, bym zaniósł gdzie należy. Ja byłem jednak ciekawski. Chciałem wiedzieć co w tym papierku stoi, a przecież me-tryka była napisana „po łacieńsku”. Co tu zrobić? W sukurs przyszedł mi Władek, siostrzeniec zostający pod opieką ojca – jako, że już bez rodziców. Chodził, tzn. zaczął już chodzić do „gmnazyje”34. Oberwał w drugiej klasie dwóje i teraz pasał krowy. Klął na nie po łacinie, to przecież i metrykę mógł przetłumaczyć. Do niego więc udałem się.

– Władek.– Co?– Mom mentrykę.– No to miej.– Kiej musę zanieś.– No to zanieś.– Kiej nie wiem co napisane.– No to lepiej, bo po co masz wiedzieć (Władek mówił z pańska).– Przecytoj.– Nie chce mi się.– Przyniosę ci cukru.– A skąd weźnies?– Ukradnę mamie.– No to przynieś.– No to idę po cukier a ty mos mentrykę i cytoj.

34 Gimnazjum. Najbliższe było w Nowym Sączu.

43

Zacznijcie wargi nase

Po drodze zaczęły nachodzić mnie wątpliwości. No, a jak Władek nie przetłumacy, a mama przy kradzieży cukru mnie złapie? Będzie lanie. Ryzyko podwójne. Władek na pewno przetłumacy, bo juz mi roz tłumacył łacinę. I to jesce jak. Wróciliśmy w wielką sobotę z re-zurekcji. Byłem ciekaw co też to znaczy, co ksiądz tyle razy śpiewa salvum fac populum tuum domine35. Więcej ciekawiło mnie co znaczą te słowa, niż nawet pytanie czy ksiądz ma portki.

– Władek? Co to znaczy co ksiądz spiywo takie salvum fac?– Przynieś cukru.Przyniosłem. Trzeba wiedzieć, że Władek zjadał tego kradzione-

go cukru więcej niż wszyscy domownicy razem wzięci. Cukier kradł Władek, kradłem ja dla Władka, a matka klęła „ki inkluz36 ten cukier zabiera”.

– No to tłumacz.– Wiesz ty co – mówi Władek.– Co?– Ty wiesz o co ty pytasz? To takie święte, że o to nie wolno pytać,

bo miałbyś grzech śmiertelny.– Naprawdę? To juz nie bede pytoł – mówię zastraszony.– Nie pytaj, bo miałbyś grzech i za to, że pytasz i za to, że nie

wiesz co to znaczy.Gdy usłyszałem o grzechu śmiertelnym ciarki mnie przeszły. Nie

pytałem więcej, a Władek był zadowolony, że nie przetłumaczył.A z tym grzechem śmiertelnym to była nie lada historia. Pędziłem

raz gęsi drogą, patrzę, oczom nie wierzę, na drodze nowiuśki kozik37. Ktoś go zgubił. Aż podskoczyłem z radości, bo kozik taki to marzenie mojego życia. Nikt nie chciał mi kozika kupić – jako zem zasmarka-ty38 do takiego narzędzia. Teroz bede mioł i juz nie bedę smarkaty. Ale radość była niedługa. Po chwili przeszły refleksje. Przecież poju-trze spowiedź, a ksiądz mówił, że znalezione rzeczy musi się zwracać, bo inaczej grzech śmiertelny. Co tu robić – myślę – i wnet bym się ro-zpłakał. Wnątrze mi mówi – kozik musisz oddać, ale komu? – bronię 35 Wers z Te Deum laudamus – Ciebie Boga wysławiamy. Zachowaj swój lud o Panie, zob.: http://sanctus.pl/index.php?podgrupa=224&doc=157 [dostęp: 16.06.2013].36 Inkluz - zły duch. Inne znaczenie ma w różnych epokach. Zob.: http://sjp.pl/inkluz [dostęp: 16.06.2013].37 Kozik – scyzoryk.38 Za smarkaty – zbyt mały.

44

Rozdział I

się przed wnątrzem – nie wiem przecież kto zgubił. Jak nie oddasz – mówi wnątrze – to pójdziesz do piekła. A może ksiądz się zlituje...

Wszystko jedno do piekła pójdę, a kozika nie oddam, zdecydowałem. Niek mie parzy gorzy niz w kuźni – i tak nie oddam. Z tym ostatecznym postanowieniem poszedłem do spowiedzi. Szedłem powoli. Może spowiedź jeszcze odwołają? Stanąłem w koś-ciele i medytuję. No ale kolej na mnie. Klękam przed konfesjonałem i szybko recytuję grzechy:

– Kradłem mamie cukier, kląłem, biłem dziopięta39 kamienia- mi, okulawiłem gęś i więcej grzechów nie pamiytom, a za te grzechy żałuję – mówię jednym tchem, byle prędzej. O koziku w każdym razie nic.

Ksiądz dopytuje o inne grzechy, a ja ciągle, że wszystko już powiedziałem.

– A może co znalazłeś? – zapytuje ksiądz. Udaję, że nie dosłyszałem. Ksiądz powtarza pytanie – ja nic. No

to ksiądz jeszcze raz, ale już tak głośno, że na cały kościół słychać. – Znalazłeś czy nie? Oddałeś czy nie? To pewnie ksiądz o tym koziku wie, myślę. Nic się nie ukryje. – Znalazłem – mówię prawie z płaczem. – A co znalazłeś? – Kozik.– Kozik? – zapytuje z niedowierzaniem ksiądz.– Tak.– No i co, oddałeś go?– Nie, bo nie wiem komu.– No to musisz zanieść do wójta.– Do wójta?– No tak.– Kiedy, kiedy...– Co kiedy? Pewnie ci się podoba?– Tak i mozebym móg go zostawić, bo i ja raz zgubiłem i nikt mi

nie oddał – argumentuję choć to nieprawda. Ksiądz duma, wygląda, że pyta Ducha Świętego co z tym fantem

zrobić i w końcu powiada: – No to sobie ten kozik zostaw.

39 Dziopięta – dziewczęta.

45

Zacznijcie wargi nase

Ucieszył mnie taki wyrok do tego stopnia, że nie czekając na ro-zgrzeszenie dałem nura w kościół. I dopiero ksiądz za kapotę do ro-zgrzeszenia przyciągnął mnie przed konfesjonał.

Te przeżycia sprawiły, że kiedy Władek przy tym salvum fac40 wspomniał coś o grzechu śmiertelnym i spowiedzi, wolałem się o więcej nie pytać. Otrzymawszy cztery kostki (taka była norma) cukru, Władek zabrał się do tłumaczenia metryki. W pewnym mo-mencie zrobił minę niczym ksiądz przy koziku.

– Wszystko tu dobrze napisane ino jedno mi się nie widzi – wy-rokuje.

– Co ci sie nie widzi?– Ano masz napisane, żeś dziopię41.– Co? Ja dziopię? Rany boskie! Władek cyś sie wściyk?– Nie wściekłem się ino tak jest – odpowiada dumny tłumacz. Stanowczość Władka, no i to, że przecież metrykę pisał ksiądz,

który na tym dobrze się rozumie, upewniało mnie, że Władek mówi prawdę. Musi tak być jak w metryce. Dumałem biedny i myślałem już o najgorszym. Trzeba będzie chodzić w spódnicy, trzeba bę- dzie okrakiem jeździć na koniu, bo tak jeżdżą dziopy. A najgorzej z tym wojskiem. Na pewno mnie wyrzucą. Trzeba oddać imponujące a groźne uzbrojenie, które stanowiła pochwa od szabli, samą bowiem szablę nosił dowódca małej wsiowej armii – Tomek. Szabla była zresztą jedyną bronią tych dzielnych małych wojaków. Zamiast ro-bić koło koni trzeba będzie świniom nosić zryć, bo to robota babska. W ogóle wszystko do niczego – bo co dziewczyna warta?

A może to nie prawda? Na pewno prawda, bo przecież ksiądz jegomość no i Władek... Nie mogłem się biedaczysko uspokoić. Na domiar, choć nikomu, ale to nikomu o tej sromocie nie mówiłem, wszystko jakby się o tym dowiedziało i śmiało ze mnie. Śmiał się pies Łysek zdawaćby się mój najlepszy przyjaciel, drwiły pasane przeze mnie gęsi i nie chciały słuchać. Szły w szkodę mimo, że wrzeszczałem, nie zawracały z rzeki, choć jak nigdy słodko do nich przemawiałem. Kładłem się spać i śniło mi się, że chodzę w spódnicy. Poganiałem

40 Początek jednej ze zwrotek: Te Deum laudamus (łac.) – Ciebie Boga wysławiamy, Salvum fac populum tuum (łac.) - Zachowaj lud swój, o Panie (...), zob.: http://sanctus.pl/index.php?podgrupa=224&doc=157, [dostęp: 12.12.2013]. 41 Dziopie – dziewczyna.

46

Rozdział I

konie w kieracie, a maszyna warczała: dziopa... dziopa..., poga-niałem konie przy orce, a siadające na nowoodkrytych skibach wrony wrzeszczały: dziopa... dziopa... Wszystko sprzysięgło się przeciw mnie.

A może by się ciotki wypytać? Nie – rozgada wszystkim. Jeszcze większy wstyd jak to, że Władek zejscał się wczoraj do pościeli.

Tak upłynęło kilka tygodni. Aż wpadłem na pomysł. Trzeba powiedzieć Tomkowi, on wszystkiemu zaradzi.

– Tomek – powiadam – jo dziopię.– Jak to dziopie? – pyta on z niedowierzaniem.– No tak jak Wikta...– E, głupiś.– Nie głupi ino tak. – A skąd wiys?– Wiem, bo mom mentrykę i Władek tak przetłumacył.– Władek – to moze i prowda. No to powiemy chłopakom.– Nie bo się wstydzę.– No to być dziopię. – No to opowiedz.Na wieczór Tomek zarządził zbiórkę. Kiedy oznajmił wiadomości

chłopakom – po dłuższej naradzie wobec różnicy zdań – postano- wiono mnie zbadać. Sprzeciwiałem się temu, ale zagrozili, że inaczej zostanę dziopięciem. Uchwalili nie iść do szkoły w dniu następnym, ale nad rzekę w wiklinę. Tam porozbierają się wszyscy i porównają, czy jestem taki sam w kroku jak oni. Nikt nie przypuszczał, że ma odbyć się tak ważne badanie, od którego zależy czy we wsi będzie jeszcze jedna dziewczyna więcej czy też nie. Wybraliśmy miejsce zakryte zaroślami. Pierwszy rozebrał się Tomek. Potym ja. Drżący ściągałem płócianki i koszulinę. Potym porozbierali się wszyscy. Dziesięciu. Kiedy już wszyscy nago ustawili się w szeregu kazali mi podejść. Każdy patrzył na mnie, a potem na siebie. I choć to wszystko nie trwało długo, wierciłem się jakbym siedział na spuzy42. Orzekli, że Władek ani ksiądz nie mają racji – bo ja chłopak. Odetchnąłem. Odleciały wszystkie zmartwienia. A kiedy jeszcze gęsi, które wybitnie bagatelizowały tak ważną chwilę jak ustalanie mojej płci, na krzyk mój zawróciły ze środka rzeki, uwierzyłem, że jestem chodok43.

42 Siedzieć na spuzy – trudno określić co to jest.43 Chodok – chłopak.

47

Zacznijcie wargi nase

Postanowiłem jednak sprawę wyjaśnić do dna. Wróciwszy do domu powiadam do ojca:

– Tato.– Co?– Mentryka źle napisana.– O moze.– Nie moze, ino na pewno.– Pewno się organista pomylił.– Jak to organista?– Ano organista, bo nie było księdza i on pisał. Widzis – powiada

ojciec – nie było księdza, to myślę se, że musę zmitręzyć44 jesce jeden dzień. Natknąłem sie na organistę i proszę, że możeby on, przecie tyz duchowno osoba, mentryke napisał. Jak sie wypije to sie zrobi – powiedzioł. No i wypiło sie przedtym. Pisał dopiero wiecór, to móg sie pomylić.

Tak się wyjaśniła moja płeć. No, ale wróćmy do moich urodzin. Przyjmijmy za metryką, a nie za ciotką, że urodziłem się dnia 13 mie-siąca września. Roku nam nie trzeba wiedzieć, bośmy nie komisja po-borowa. W każdym razie urodziłem się w pierwszym dziesiątku dwud-ziestego wieku, a to już dużo. Że jak wszystkie dzieci przyszedłem na świat poganinem, więc mi chrzest jak przypadło pierworodne-mu wyczynili. Kumotrów wybrali nie byle jakich. Swoka45, znanego w całek okolicy z jego „dechu”. „Niehonorowo, ale zdrowo” – powia-dał kiedy sobie pierdnął. „Kieby nie ten dech toby cłek zdech” – tłu-maczył zgorszonym towarzyszom narad, gdy mu zwracali uwagę, że przecież powinien się opamiętać. Nie żałował nigdzie swego „dechu”. Co było powodem tego swokowego „dechu” – nie wiadomo. Medycy-na twierdziła, że obniżenie żołądka. Gdyby to było prawdą, to swok musiałby mieć żołądek obniżony niżej kolan. Może nadkwasota – mówili inni. Ale chyba i nie to. Bo w takim razie swok musiałby mieć w żołądku samą esencję octową. Chyba to było przyzwyczajenie...

Poza tym swok był przezacnym człowiekiem, chałupy pilnował, do fajermanów46 należał, fajkę kurzył i w ogóle miał kwalifikacje na „krzesnego ojca”.

44 Zmitrezyc – zmarnować.45 Swok – mąż siostry dla dzieci rodzeństwa siostry.46 Straży pożarnej.

48

Rozdział I

Ciotce, którą swokowi za kumę przydano, też niczego nie brakowało. Jedna z pierwszych gospodyń w okolicy, pracowita, za-radna, nieprzeciętnie inteligentna a przy tym pobożna. Codziennie chodziła do kościoła więc i u księży była w „zocy”47. Na wszystkim się znała, głos miała dobry, a będąc przy tym z natury wesołą i dowcip-ną, była mile widziana na każdych uroczystościach. Nie obeszło się bez niej wesele, wyprowadzka czy chrzciny. Bez jej śpiewu byłoby wszystko nieważne.

Śpiewać to śpiewała lepiej nawet niż córka organisty. Rano wyśpiewywała godzinki. Nikt tak jak ona. Wstawała pierwsza z łóżka – jako że była dobrą gospodynią, budziła innych i śpiewała:

Zacnijcie wargi nase... chłopie wstawoj, bo koniom trza dać zryć... kwoli Pannę świętą... Wikta podnieś się przecie... zacunjcie opiwiadać ceść jej niepojętą... wstojecie złekrwie cy nie?... przybądź nam miłościwa Pani ku pomocy.... no wstawojcie chlery, bo jak nie, to wom pomogę... i wyrwij nos z potężnych rąk nieprzyjaciół mocy... więcy godać nie bede...

I tak prawie codziennie te podwójne godzinki wyśpiewawszy, szła do kościoła.

Tych dwoje zacnych ludzi powiozło mnie tego pierworodnego do kościoła. Kościół był staroświecki. Podobno jeszcze przez świętą Kingę budowany czy fundowany48. Chrzcielnica zabytkowa49. Nad wejściem z zakrystii przed wielki ołtarz – duży obraz przedstawiający walkę świętego Michała, patrona parafii, ze zbuntowanymi anio- łami50. Porządek w nim jak rzadko. Baby z lewej, chłopi z prawej zajmowali miejsca. Tak osobno, by przypadkiem nie przychodziły im jakie brzydkie myśli. Razem to mogłaby być pokusa. A zresztą, każdy miał dość w domu tej wspólnoty, to choć w kościele odetchnął. Stawali więc osobno. Śpiewywali na przemian. Raz chłopi, raz baby.

47 Być w zocy – w poważaniu. 48 Kościół pochodzi z 1795 roku, zaś miejscowość i parafia poprzedzają czas św. Kingi. Pierwszy zapis 1251, zob. F. Kiryk, Doba staropolska. Osadnictwo, [w:] J. Dybiec red., Łącko i Gmina Łącka, Kraków 2012, s. 67-68.49 Późnogotycka chrzcielnica z 1493 roku. 50 Obraz wieńczący manierystyczny ołtarz kościoła w Łącku. Warsztat Baltazara Kuncze z Krakowa. Zob. B. Krasnowolski, Rozwój przestrzenny, architektura i sztuka, [w:] J. Dybiec, dz. cyt., s. 580-581.

49

Zacznijcie wargi nase

Wychodziły z tego różne dziwolągi, ale co było robić „kiej taki zwyk51”. – Dziękujmy Bogu żeśmy bałwany – śpiwają chłopi i urywają, bo

resztę baby. A te dopiero za chwilę:– Morza cyrwonego scęśliwie przybyli. Nic to nie szkodziło ani nikogo nie raziło, że chłopi dziękują

Bogu za to, że są bałwanami, bo taki był zwyk, a temu nie zaradzi. Prym między chłopami w śpiewaniu wiódł wolowaty Jan. Nie

miał żadnego słuchu, a nuta mu pewno głęboko w wole wlazła – tak fałszował. Ale śpiewał najgłośniej. Wśród kobiet najlepiej „wyciągała” Gierka, ta co jej złośliwi śpiewywali:

Tańcowała Gierkai chłopaków kielka.Zacekojcie wszyscyaz sie Gierka wyjscy.

Chrzest odbył się w porządku i z wielką pompą. Ksiądz nawet kapę ubrał. Organista wygrywał na organach różne krakowiaki, co było w jego zwyczaju, gdy tylko czuł, że dobrze „obchyci”52. Koś-cielny usługiwał, aż się spocił. Nowe gromnice dla ojców chrzestnych przygotował – no i dużą tacę. Wiadomo na co. Podobno z początku zachowywałem się spokojnie, ale gdy ksiądz zaczął polewać mi głowę wodą, dałem taką próbę swego głosu, że aż się wszyscy w koście-le dziwowali co to za dziecko. Ciotka była rada, że krześniok53 wr-zescy54, bo inaczej by się nie chował. Trzeba by szczypaniem krzyk jego wywoływać, gdyby sam przez się nie wrzeszczał. Gdyby po moim krzyku prorokować o długości mego życia, na pewno przeszedłbym w wieku Matuzalema.

Swok medytował, że gdybym się na niego jeszcze z „dechem” po-dał, to nie byłoby głośniejszego człowieka na świecie.

A kłopot był z imieniem. Mówiło się o tym dużo, ale ostatecz-nie w pośpiechu nie ustalono. Tylko przez przypadek zostałem Fran-

51 Zwyk – zwyczaj. 52 Obchyci – zostanie sowicie opłacony.53 Krześniok – chrzestny syn.54 Wrzescy – głośno płacze.

50

Rozdział I

ciszkiem a nie Michałem czy Antkiem (imiona ojca i dziadka). Nie namyślali się długo chrzestni, gdy ksiądz ich o imię dla mnie zapytał. Zgodnie orzekli, że trza mi dać Franciszek, bo jutro Franciszka – imie- niny cysorza. Imię to musi być ładne i ważne skoro cysorzowi je dali.

A niech im i tak będzie. Po kościele, jak „zwyk”55, wstąpili do karczmy. Zmęczyli się

przecież ceremoniami, a i do domu było z kilometr. Bo w mojej wsi kościoła nie było, ino się dochodziło do parafialnego. Wstąpili więc na „kwilusię”56. Zaglądnęli do szkła, a że okowita była mocna, zapom-nieli o mnie leżącym spokojnie na stole i rozochoceni pojechali do domu. Zostawili mnie. Nie uciekłem, bom przecież chodzić nie umiał. Ale przyznacie, że nieźle zaczynałem. Wiadomo, najlepszy rym do „Franciszek” to „kieliszek”. Do „Franka” – „szklanka”. Te rymy przez dłuższy czas swego żywota traktowałem dosyć serio. W taki to, a nie inny sposób, wchodziłem w życie jako krześcijanin.

55 Zwyk – zwyczaj.56 Kwilusia – chwilka.

51

ROZDZIAŁ IICyrwone płuca

Kumoszki długo odwiedzały moją matkę, mimo, że dawno, daw-no była „po małym”1, że dawno już była po „wywodzie”2. Z tym

„wywodem” to było jakoś niewyraźnie. Kobieta urodziła dziecko, ale nie mogła iść nigdzie ani do kościoła, ani w ogóle wydalać się z domu. Była nieczysta i dopiero pokropienie święconą wodą przywracało jej pełnię praw osobistych. I to był właściwie ten „wywód”. Z chwilą jego spełnienia – kończył się okres połogu.

Matka więc moja dawno już była po „wywodzie”, a kumy jeszcze chodziły w odwiedziny. Było przywilejem kobiet na wsi, że mogły bez narażania się na zarzut, że są plotkary chodzić do sąsiadki, byle ona była „po małym”3. Ponieważ zaś te „małe” sypały się prawie co roku – w myśl porzekadła „co rok prorok, a casem i dwa”4 – praktycznie mogły do siebie chodzić stale.

Chowałem się dobrze, rosłem jak potrzeba na chwałę Bogu czy strapienie ludziom, lub odwrotnie. „Zyrny”5 byłem jadając praktycz-nie raz dziennie, to niby przez cały dzień, ale to mi wystarczało. Mijały miesiące, minął rok, a drugie powoli zaczęło wybierać się na świat. A ja ani myślałem rezygnować z tak dobrego wiktu jak pierś matki. Trzeba było w końcu mnie „zostawić”. Ale jak to zrobić, kiedy 1 Po kieliszku wódki.2 Wywód to pierwsze uczestnictwo młodej matki w kościele po 40 dniowym okresie pobytu w domu.3 Po małym - po urodzeniu dziecka.4 Co rok to prorok a casem i dwa – co rok to dziecko, a czasem dwa w roku.5 Zyrny – lubiący dużo zjeść.

52

Rozdział II

teraz jesień? Jak „zostawić” dziecko w okresie kiedy liście z drzewa oblatują? Wszystko z tego dziecka poleci jak te liście. A zwłaszcza przyodziewka. Ale co było robić kiedy mus był silniejszy.

Obrzęd „zostawiania” odbył się wobec wszystkich domowników. Na rozścielonej chustce tzw. barankowej, na której matka położyła różaniec, książkę, srebrne pięć koron czyli tzw. półtrzecioka, przeżegnawszy się krzyżem świętym posadziła i mnie. Co też dziecko wybierze – oczekiwali z naprężeniem wszyscy jakby od obecnej decyzji zależało całe przyszłe moje życie. Bo też ich zdaniem zależało. Jeżeli dziecko przy „zostawieniu” wybierze książkę – uczonym lub co najmniej mądrym będzie, jeżeli różaniec – księdzem zostanie, jeżeli w końcu pieniądz – to bogactwo mu się święci.

Ja podobno nie zważałem na te wszystkie wróżby czy prze-powiednie. Rozglądałem się dokoła, popatrzyłem na matkę, na przedmioty leżące na chustce i w końcu zgarnąłem wszystko rączkami do siebie.

– Źle jest – rzekła ciotka „spod gościńca”, która reprezentowała dalszą rodzinę przy tych ceremoniach. – Źle, źle, źle – i ryknęła pła- czem.

–Źle. Nie bedzie sie dziecko chowało, bo przecież nie do pomyśle-nia jest, by mogło być od razu mądrym, księdzem i bogatym. On musi wnet umrzeć – zawyrokowała do wystraszonej matki. – Wyrok śmierci wydał sam na siebie.

Zadowolony z nabytku pozbieranego z chustki zacząłem spoglądać na matkę i wołać „cycy”. Jakby to mi jeszcze wolno było. Kiedy wołanie nie pomogło podniosłem podobno taki krzyk niczym przy chrzcie. Tylko że wtedy krzyk był przepowiednią długiego życia, a teraz głodu. Ciekawym, która przepowiednia pewniejsza – czy ta z chrztu, czy z zostawienia. Bo u mnie jakoś nie zgadzały się.

Zapewnić was mogę, że jak dotychczas to sprawdza się chrzest. Z niedowierzaniem patrzyłem na matkę, która zawsze nawet na skrzywienie w mig dawała piersi. Teraz tak nagle się odmieniła. Przestałem na chwilę wrzeszczeć, ale tylko dla nabrania tchu. Po kilku minutach zaczęło się na nowo. Matka pewno byłaby ustąpiła, bo zawsze to serce matczyne. Ale babka, która pilnowała całej cere-monii, nie pozwoliła. Ona już była doświadczona, bo jej dwanaście razy tak dzieci wrzeszczały.

53

Cyrwone płuca

Odtąd zaczął się ze mną krzyż pański, który ciotka chciała mnie na barki wsadzić. Nic nie było zdolne mnie uspokoić. Ani do-bre słowo, ani parę klapsów wymierzonych przez babkę. Darłem się w niebogłosy. Kiedy wszyscy tego darcia mieli dość, postanowiono wywieźć mnie na trzecią wieś do dziadków macierzystych. Może zmia-na otoczenia wpłynie na dziecko uspakajająco – rozumowali. Może dziadkowie znani w okolicy z dobroci jakoś z tą drącą się „pacwą”6 poradzą. Wreszcie z trzeciej wsi nie będzie słychać tego krzyku, to i matka się uspokoi.

Wycieczka nie poskutkowała. Już w trzecim dniu, a właściwie trzeciej nocy, dziadek odwiózł z powrotem tego gada, to niby mnie.

– Róbcie z nim co chcecie, ale u nas nie może być. Cało wieś nie spi. Jescebym – mówił – z całą wsią miał do czynienia, że naumylnie7 dziecko wziął, aby sąsiadom dokuczać.

Uspakajałem się coś z miesiąc, aż w końcu pogodziłem się z no- wym stanem. Zacząłem powoli uczyć się chodzić, mówić i w ogóle stawać się podobniejszym do człowieka. „Sprech”8 – jak mówili – miałem do wszystkiego, wszystko mnie ciekawiło, wszędzie mu-siałem zaglądnąć, każdej roboty po swojemu się chwycić. Było mnie wszędzie pełno. Chodziłem za ojcem i do znudzenia powtarzałem:

– Tato a to co? Tato co to robicie?– Zęby do grabi.– Zęby?– Zęby.Nic więcej nie powiedziałem, ale nazbierawszy różnych paty-

ków poszedłem do dziadka, siadłem na progu izdebki wziąłem nóż i strużę patyki.

– Franek co robisz? – pyta dziadek, który spadłszy z pięterka w stodole i to tak nieszczęśliwie, że naruszył kręgosłup, już dziesięć lat w łóżku leżał.

– Zęby.– Zęby? Na co?– Zęby wom dziadku, bo przecie ni mocie. Mógł ojciec robić zęby do grabi, to mogłem i ja zrobić zęby

dziadkowi. I on i grabie zębów nie mieli.6 Rozkrzyczane dziecko.7 Nauumylnie – właściwie to naumyślnie – z przemyśleniem coś zrobić na złość komuś. 8 Sprech – zainteresowanie, zdolność.

54

Rozdział II

Podobało mi się i intrygowało mnie strzyżenie owiec. Chcia- łem, by ojciec dał mi nożyce, to mu pomogę. Ale przegonił mnie. Posłuszny usunąłem się zabierając ukradkiem zapasowe nożyce. Za-brałem i poszedłem. A gdzie czy dokąd? Późno wieczór, a mnie nie ma. Rozpoczynają się poszukiwania. A tu rozstąp się ziemio – Franka nie ma. Zapadł się gdzieś.

Dopiero wieczorem dziewczyna sypiająca na strychu przydybała mnie wychodząc do spania. Siedziałem w kojcu i strzygłem kury. Os-trzygłem już osiemnaście, pozostało jeszcze kilka, ale nie pozwolono mi dokończyć tej zbożne roboty. Skutek półdniowej ciężkiej mej pracy oglądano dopiero w drugim dniu rano. Kury bez skrzydeł i ogonów. Kilka nieżywych. Te nie zmarnowały się. Było szereg dobrych obia-dów, bo inaczej kury przecie nie skosztowałby. Szkoda – niesie jajka.

Pszczół bałem się panicznie. A miód lubiałem jak kanarek siemię. Objadłem się raz miodu, że aż było mi niedobrze. A że wbrew zasa-dzie tylko przy pełnym brzuchu myślałem intensywnie, więc i teraz zacząłem myśleć.

Przedmiotem rozważań było pochodzenie miodu, względnie sposób jego przez pszczoły fabrykacji. Kto by to najlepiej wytłuma-czył? Pewno dziadek. No to do dziadka.

– Dziadku?– Co?– Skąd biere się miód?– A dlocego kces wiedzieć?– Bom sie objod.– Miód widzis – powiada dziadek – robią pscoły. Lotają po

kwiotkach, jedzą ten prosek co jes na nik, a jak zjedzą, to go potym wysrają i to ik gówno to jes miód.

– Ej dziadku, takiście stary, a takiście głupi – miałem odpowied-zieć nie wierząc, by w taki brzydki sposób pszczoły taki dobry miód robiły.

Byłem bardzo towarzyski. Lubiałem wszelkie uroczystości fami-lijne, zwłaszcza imieniny ojca czy matki. Czekałem na nie jak pies Łysek na świniobicie. On dostawał wtedy porcję bebechów, a ja w imi-eniny rodziców dużo cukierków czy ciastek. Familiantów oceniałem wedle wagi czy objętości torby otrzymywanej z cukierkami. Stąd też rozróżniałem ciotki, półciotki, ćwierćciotki, aż do paskudnych bab.

55

Cyrwone płuca

Te nic nie przynosiły. Bolewał mnie wprawdzie zawsze po takich imi-eninach brzuch z nadmiaru słodkości, ale czymże jest ból brzucha wobec smaku cukierków. Poza tym w imieniny było trochę swobody. Wszyscy byli zajęci gośćmi, to i na moje psoty nie zważali. „Patyka”, służąca do poskramiania mnie, przynajmniej w taki dzień miała spokój i leżała spokojnie na piecu. Świętowali wszyscy. Bo imieniny to nie byle jakie święto. Przygotowania do nich trwały tygodniami. Każdy gość przynosił flachę, to też pijaństwo bywało, że aż strach. „Ujek” przywoził obowiązkowo beczkę piwa okocimskiego.

Nie lubiałem za to wyjazdu rodziców na takie uroczystości do familiantów – i to beze-mnie. Na tym punkcie nie zgadzaliśmy się z ojcem, bo on był innego zdania. Nie lubiał jeździć z bagażem czy tobołkiem – jak zwykł był mawiać. Tak też i na imieniny babki po-jechali sami. Oni pojechali, a ja postanowiłem na złość im pójść sam. I poszedłem. Ale cóż do babki było kilka kilometrów. Uszedłem kawałek drogi i ustałem. Siadałem na kupce kamieni i odpoczywałem. Nadchodzi na to sąsiadka i przemocą zabiera mnie do domu. Us-tąpiłem wobec siły, ale postanowiłem się zemścić. Tylko jak? Już wiem – pozbieram wszystkie klucze i wrzucę do gnojówki. Jak pos-tanowiłem, tak też i zrobiłem. Wszystkie, ale to wszystkie jakie tylko w domu znajdowały się klucze, a więc od piwnic, stodoły, spiżarki, od szaf i domu, zebrałem w kupę, zwinął w szmatę i szur do gnojówki. Niek sukają jak wrócą – mogli mnie zabrać.

Zbliżał się wieczór, robiło się powoli ciemno. Zadowolony z zem-sty wlazłem pod pierzynę i śpię. Zbudziło mnie klęcie ojca, który nie mógł dostać się do zamkniętej spiżarni, by wydać owies dla koni. Niek klnie – myślałem wsuwając się jeszcze głębiej pod pierzynę, by nie zdradzić się swoją radością. A co będzie kiedy ojciec spyta mnie gdzie klucze? Nie powiem, że wiem i choćby mnie bił, to nie przyznam się. Kluczy wieczór nie znaleziono. Rano znów potrzebne, bo ziemniaki zamknięte w piwnicy, a tu śniadanie trzeba gotować. Udaję, że twar-do śpię. Ojciec zdenerwowany do ostateczności krzyczy, że przecież klucze nie zapadły się w ziemię ani żaden inkluz ich nie przysiadł. Zaczyna się przesłuchiwanie wszystkich w domu. Czuję, że zbliża się kolej i na mnie. Nic nie pomaga, że udaję pogrążonego w głębokim śnie. Ojciec woła:

– Franek – ale ja nic.

56

Rozdział II

– Franek wstawaj, bo jak nie to cie podniesę – krzyczy ojciec.Nie ma żartów myślę i podnosząc się z łóżka, jeszcze raz przy-

rzekam sobie, że jednak się nie przyznam. – Gdzie klucze? – pada srogie pytanie ojca.– Nie wiem.– Nie wies, ale zaraz będziesz wiedział – mówiąc to ojciec zdej-

muje pas, a ja już wiem czym to pachnie. – I tak nie wiem! – krzyczę, aby tym krzykiem zmóc strach, który

mnie oblatuje. Ale ojciec nie żartuje. Wykłada mnie na krzesło i pasem po tyłku.

Nie powiem, choćbyście mnie zabili i nawet nie bede rycoł – zacinam się w duchu. Długo jednak nie wytrzymuję. Jeszcze kilka uderzeń a powiem.

– Nie bijcie! – krzyczę – Już wiem gdzie klucze, bom se przypom-nioł.

– Tyś se przypomnioł czy ci posek przypomniał?– Jo.– No to jak ty, to godoj gdzie kluce. – W gnojówce.– W gnojówce? A skąd tam się wzięły?– Wpadły mi jakem sie nimi bawił.Nie dociekał już ojciec, dlaczego klucze tam wpadły, nie dociekał

dlaczego wszystkie, dlaczego do gnojówki, a nie na przykład do studni czy potoka, ale kazał szukać. Dłuższe poszukiwania grabiami, i to tymi ze wszystkimi zębami, doprowadziły wreszcie do odszuka-nia „zemstozguby”.

Miałem już w tym czasie siostrę. Marysia jej było na imię. Urodziła się na pewno dla mnie na zgryz i to zgryz nie mały. Roboty w domu było dużo, a miała jej najwięcej matka. Ktoś musiał wtedy dziecka pilnować, zwłaszcza kołysać je. Któżby jeśli nie ja.

– Franek, pokołys Marysię zeby usnęła, a potym pilnuj zeby nie wyleciała z kołyski.

– Dobrze, już ide.Siadam przy tej kołysce i ruszam raz silniej, raz słabiej, w każdym

razie tak, by Marysia nie tylko że nie zasnęła, ale płakała. Bo wtedy przyjdzie matka. Marysia jak Marysia mimo, że trząsłem nią jak dziad torbą, usnęła i śpi. Żadna to pociecha, bo trzeba jej pilnować.

57

Cyrwone płuca

Patrzę przez okno, a tam rówieśnicy moi gonią swobodnie po wsi, grają w pliszki, bawią się w ociągaca, a ja muszę siedzieć na miejscu i to jeszcze dziecka pilnować. Dziewczynę. To przecie nie chłopska, ale babska robota. Nie chłopska? A warzecha to co? Matka nie żar-tuje i zaraz tą warzechę przez plecy przełaje. To lepiej już siedzieć. Za chwilę znów bunt.

Nie bede siedzioł, jo nie piastunka, żebym dzieci bawił. Nie pias- tunka, ale ... i znów przed oczyma ta nieszczęsna warzecha. Warzecha to niby taka duża drewniana łyżka. Służyła nie tylko do mieszania go-tującego się w garczku jadła, ale i wywoływania posłuchu. Po prostu doskonale nadawała się do „buchnięcia mnie” w plecy, a nawet głowę, gdy nie chciałem słuchać. A że była ta warzecha twardsza niż plecy czy głowa, więc też i to „buchnięcie” bolało jak się patrzy. Ojciec miał do bicia pasek od portek, matka warzechę. Matka biła przeważnie po plecach, ojciec niżej. Tak sobie to bezkarnie rozparcelowali moją nikłą osobę. Choć matka rzadko korzystała z tej warzechy, ale kiedy już skorzystała, to nie dla żartów. Przeważnie jednak broniła przed ojcem.

To i teraz przyleje jeśli ucieknę. Kiedy jednak Tomek krzyknął przez okno – Idziemy do rzyki! – nie wytrzymałem. Poszczypałem Marysię ile wlazło, że zaczęła nie tylko płakać, ale wrzeszczeć. Matka przyszła dziecko uspakajać, a ja w nogi.

Wnet zacząłem pasać gęsi. Było to zajęcie wszystkich dzieci, których jeszcze ze względu na wiek i wzrost do cięższych prac użyć było trudno. Lubiałem pasać te gąski, choćby za swobodę przy nich. Ino gorzej było z ich pilnowaniem. Gdy we wsi słyszało się wołanie „duroj durawa – to nie potrawa” znaczyło to, że jakieś zwierzęta weszły komuś w zasiewy czy uprawy i robią szkodę. Każdy, kto zawołanie to słyszał, wychodził w pole i badał czy nie jemu ktoś szkodę wyczynia. Trzeba się było tego wystrzegać, bo to i kłopot, i trzepanie portek przez ojca. Naturalnie, jak już wiecie, paskiem. Umiałem temu zara-dzić. Od czego dziopięta? Niech one pilnują gęsi bo inaczej... to mazią posmarowane spódnice albo obcięte włosy. Kończyło się więc na tych dziopiętach, a my – bo zawsze było nas kilku gęsiarzy – byliśmy wolni.

Czasem dziopiąt nie było, a paść gęsi się nie chciało. I na to była rada. Nic łatwiejszego jak stworzyć przeszkodę. Byłem mistrzem w ich znajdowaniu. Zganiałem na przykład gęsi do kupki, a potem

58

Rozdział II

w tę kupkę kamieniem. Trafiona gęś osowiała. Albo okalała. Teraz pędziło się co tchu do domu, aby tylko gęś nie miała czasu wrócić do siebie, i zgłaszało się matce to nieszczęście.

– Mamo, cosi sie stało, bo gęsi okulały.– Może osłabły – mówi matka. – Zapędź do potoka, to w wodzie

przyjdą do siebie. A mnie tylko o to chodziło. Zostawiałem gęsi w potoku, bo tak

zarządziła matka – a ja byłem wolny.Przy gęsiach, jak to przy gęsiach. Wyprawiało się zbytki, kurzyło

się papierosy. Nie były to zwyczajne, bo na takie nas nie było stać, ale za to inne, takie naturalne. Wygrzebywało się korzeń wierzby, suszyło się w ognisku, ściślej mówiąc w popiele. Po dwu godzinach papieros był gotów. Zdejmowało się teraz z korzenia łupę, cięło go na małe kawałki i kurzyło. Nie radzę nikomu tego procederu uprawiać. Nie ze względu na monopol tytoniowy, ale na skutki. Rzyganie po takim papierosie było boleśniejsze i przykrzejsze niż po monopolowym.

Wnet zarzuciliśmy oszukiwania skarbu państwa korzeniem wierzby. Przeszliśmy na koniczynę lub liście słonecznikowe. W końcu na prawdziwy tytoń. Naturalnie kradziony ojcom. Mamie kradło się cukier, a ojcu tabak. Tak dla równowagi, by którego nie pokrzywdzić.

Że przy gęsiach było dużo czasu, to i dyskusje odchodziły. Zas-tanawialiśmy się po co jest gąsior. Przecież gęś znosi jajka i z tego są gąsiątka. Albo po co jest byk, baran, ogier, a w końcu – po co baba i chłop? I tu był początek uświadomienia, czy jakby to ściślej nazwać, samouświadomienia tych małych filozofów.

Hodowało się w gospodarstwie ojca zawsze większą ilość owiec i chociaż jednego barana. Kiedy owce szły na „sałas”9, baran zostawał i pasał się przy krowach. Chyba, że był specjalnie złośliwy, to wtedy pasał się przywiązany za rogi na długim cienkim łańcuszku do palika. Trafił się właśnie taki złośliwy baran, a zwano go „miśtok”. Nie wiem dlaczego miał takie przezwisko. Dość, że był postrachem wszystkich, kiedy nie był przywiązany.

9 Owce wyprowadzano w góry na polany i przebywały pod opieką pasterzy. O zwy- czajach pasterskich w tym regionie zob. K. Duda, Tożsamość kulturowa ziemi łąckiej. Zarys problematyki., [w:] Dobre praktyki rolne, tradycja kuchni lokalnej a szanse rozwo-ju turystyki wiejskiej. Przykłady i inspiracje w Gminie Łącko, Łącko – Kraków 2011, s. 8-33.

59

Cyrwone płuca

Wszyscy wyszli w pole i rola poskromiciela barana przypadła mnie. Wziąłem go na łańcuszek i prowadzę. Naprzeciw idzie baba. Mówi coś do siebie. Baran, jako że kobiet specjalnie nie lubiał, wyrwał mi się i buch w babę rogami w brzuch, że ta zrobiła kilka koziołków i znalazła się w końcu w rowie przydrożnym. Co się baba podnosi i chce wstać, to baran buch w nią. Baba znów leży. Już nie mruczy pod nosem, ale głośno klnie. Próbuję zabrać barana – ciągnę go za rogi, ale on ani drgnie.

– Weź te cholerę ty zło kres miliońska10, bestialsko, zapadło tru-cino jedna11, lofrze12, pokwiściylu zatracony! – wrzeszczy baba na mnie, ale cóż ja poradzę?

– Uciekojcie! – krzyczę i zasłaniam baranowi oczy. Ale on zdaje się czuł tę babę, a nie widział jej, bo mimo zasło-

niętych oczu kiedy jednak baba zaczęła się podnosić, buch w nią. I baba znów leży.

– Zeby cię ślak trafił, zebyś nogi połamał! – wydziera się baba, a ja nie wiem czy to na mnie, czy na barana.

Nadarzył się wreszcie jakiś chłop. Pocałowałem go w rękę, bo tak się starszych uszanowywało, i przy jego pomocy przytrzymałem barana, że baba mogła wstać. Wstała, ale zamiast uciekać – krzyczy. Bo przypomniała sobie, że była do spowiedzi, a nie była do komunii świętej.

– Ty cholero, ty smoku, juz mi nie zol ześ mnie pobódł, ino ze łachudro bede musiała iść do poprawki za te przekleństwa. Bo prze-cie po nich nie póde tak bez niczego do komunije.

Spotkałem ją w następnym dniu, ale już szła „wyśnią ściyzką” (nazwa bocznej drogi), by przypadkiem znów nie spotkać barana. Bo dwa razy trudniej byłoby zrobić poprawkę.

Pracowity byłem, o czym zresztą już wyżej wspomniałem. Brałem się za każdą robotę, jak ją wykonywałem to moja rzecz, a nie wasza, bo mi za to płacić nie będziecie. W każdym razie „śprech” miałem, a to najważniejsze.

Ojciec nie pozwolił próżnować. Jak nie pasło się gęsi, to poga-niało przy orce czy pokładaniu, jak nie skubało się wełny czy pie-

10 Złorzeczenie bez możliwości wytłumaczenia.11 Złorzeczenie bez możliwości wytłumaczenia.12 Lofer – ktoś wymigujący się od pracy.

60

Rozdział II

rza, to trzeba było poganiać konie w kieracie. Tylko że w pracy przeszkadzali mi koledzy, których do roboty nie napędzano. Śmiali się, że ja muszę robić.

– I tak psu dupy nie obrobis – mawiali.Psot żadnych nie robiłem, chyba tylko tę jedną. Zrobiłem sobie

raz „dziada” co to pociągany za sznurek wyprawiał różne kumedyje13. Skoro zrobiłem, to trzeba było i ludziom go pokazać. Przecież nie byłem taki, żeby wszystko dla siebie. Przybiłem dziada do długiej tyczki, położyłem się za murem biegnącym wzdłuż naszego ogrodu, ale i wzdłuż drogi, i ciągnę za sznurek. Dziad robi te kumedyje, a że był jarmark i szło dużo ludzi drogą, dziad im się podobał – to już na-prawdę nie było ani moją, ani dziada winą.

Idzie babina – patrzy, a dziad rusza rękami i nogami. Skacze na drągu i chyba sam bez pomocy, bo sznurka nie widać. Że dziad był wysoko na tyczce, to i baba podniosła głowę, a nie patrzy pod nogi. Wchodzi na kupkę kamieni, potyka się i upada. Niejeden w życiu się potknie i nie od razu tragedia. Tylko że nie każdy wtedy niesie w koszyku kopę jajek jak nasza babina. Jajka jak jajka. Nie lubią zetknięcia z twardym przedmiotem. Zamieniają się w jajecznicę. Tak też i teraz się stało. Niczym się zorientowałem, baba była już u ojca ze skargą. Nie wiem czy na mnie, czy na dziada. Musiała widocznie poskarżyć na nas obydwu, bo dziad powędrował do pieca, z którego już nie wrócił, a mnie bolały portki. Ale właściwie dlaczego? Prze-cież za pokazywanie kumedyj czasem biorą nawet pieniądze. Ja po-kazywałem za darmo. Taki to już mój los.

Albo co ja byłem winien, że wszystko ze mnie „leciało”? Mogli nie „zostawiać” (odłączać od piersi) mnie w jesieni. A że leciało, to leciało. Ubrania nie nosiłem dłużej niż miesiąc. Chyba tylko to nieco dłużej, w którym miałem po raz pierwszy kieszenie. Bo trudno było wyobrazić sobie dumniejszego człowieka ode mnie wtedy, gdy zami-ast rozpinanych z tyłu majtek, otrzymałem pierwsze portki. Te portki miałem nieco dłużej. Inne „prachałem”14 w lot. Próbowano wszelki-ch sposobów. Płócianki podarłem za dosłownie pół dnia. Struksowe portki za trzy dni, inne jeszcze szybciej. W każdym razie wszystko niszczenie odbywało się w ustalonym czasie. Raz było ubranie za

13 Kumedyje – żarty, wygłupy. 14 Prachać – niszczyć.

61

Cyrwone płuca

słabe, innym razem pomagałem mu jak mogłem. Lubiałem zmiany w życiu i do takich głupstw jak portki wagi nie przykładałem. Winne były i niedziele, w które ubierało się najnowsze ubrania, a czasu prze-cież było najwięcej w niedzielę.

Chłopcy, dziś idziemy się wozić – zapadała uchwała przed kościołem. Jak idziemy, to idziemy. Wożenie wyglądało bardzo dowcipnie. Siłą pociągową była góra i to stroma niczym kalenica na dachu, wózkiem ucięta brzoza, a motorem odwaga. Bo, inaczej mówiąc, ucinało się brzozę, siadało na niej i wio z góry na łeb na szyję. Że po drodze brzoza zostawała, a dalsza jazda odbywała się na portkach, to przecież wina brzozy a niczyja inna. Po kilku takich zjaz-dach wracało się do domu zakrywając dupę czapką, bo ubranie takich jazd nie wytrzymywało.

Były z tego sportu dwie korzyści. Jazda za darmo i dziura w port- kach. W końcu wyszedł surowy zakaz używania tych bezpłatnych jazd, zakaz motywowany już nie niszczeniem ubrań, ale niebezpiec-zeństwem, jakie miało grozić życiu jeżdżących. Straszono możliwością połamania rąk czy nóg, rozbiciem głowy, czy w ogóle śmiercią. Gdy te perswazje nie pomagały, pomógł kij, a właściwie pasek czy wa- rzecha. Wybijali te jazdy po domach ojcowie synom nie z głowy, a z rzyci. I wybili. Jazda na brzozie stała się niemodna. Ja zresztą, jak i inni moi młodzi kamraci, zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że jazdy wzbroniono nie ze względu na wyolbrzymione niebezpieczeństwa, a garderobę, na którą przy tych jazdach nie można było nastarczyć. Nie oglądałem się na kolegów. Postanowiłem przestać jeździć, ale nie przestać mścić się na garderobie.

Sposób znalazłem i to nie za bardzo skomplikowany. Był taki przyrząd nazywany brusem15. Ostrzyło się na nim noże czy siekiery i wszelkiego rodzaju ostre narzędzie. Dlaczego nie mógłbym na nim naostrzyć portek? Takiego zakazu nie było, a jazda na brusie nie gro-ziła śmiercią czy nawet kalectwem. Portki miałem wtedy odpowied-nie. Nie mogąc nadążyć z tą okrywką kazano mi uszyć sukniane portki. Mama uprzędła wełnę, dała do tkacza, a potym do „folusa”16, a następnie „na koniec wsi” do krawca. Był taki jeden w okolicy. Bo portki sukniane trzeba umieć szyć. Takich portek – myślała matka –

15 Brus – szlifierka napędzana ręczną korbką.16 Folusznik (foluśnik) – rzemieślnik wyrabiający sukno.

62

Rozdział II

to już ten pokwiściyl nie zedrze. Przecież na wsi przechodzą z ojca na syna. Okazało się jednak, że na takiego syna jak ja, to nie. Ubrałem portki i może bym nawet w nich chodził gdyby nie to, że drapały i były „za gorące”. Gonić w nich trudno, kieszeni nie ma, rozporek niewygodny. Śmierć takim portkom. Ale jak je zniszczyć? Prosto – na brusie. Poszedłem do wozowni, która była schowaniem na brus, sia-dam na nim okrakiem i mówię do Władka:

– Obracaj.– Nie bede – mówi Władek.– To ci dam cukru.Znowu ten cukier. Szkoda, że nie było jeszcze sacharyny. Byłby

może Władek najadł się wreszcie tych słodkości i nie żądał zawsze jako wynagrodzenia cukru. Poszedłem. Przyłapała mnie wprawdzie matka, gdy grzebałem koło wazy, w której zawsze było pełno cukru, ale jakoś obyło się bez warzechy. Dałem Władkowi cukier i siadam na brusie. Teraz już historia krótka. Paręnaście obrotów i już po portkach. Nóż taki brus zedrze, a co dopiero portki ze sukna. Oberwało się wieczorem lanie paskiem i warzechą. Brus za karę zamknięto do budy w spiżarce, gdzie przechowywało się pod zamknięciem spyrkę i sad- ło. Czyli obydwaj się dostaliśmy. Ja paskiem i warzechą, a brus pod klucz. Tylko Władek wyszedł dobrze na tym interesie. Cukier zjadł i czekał na następną okazję i nową porcję. A o okazję nie było trudno.

Majster był ze mnie nie lada. Wystarczyło dać mi cokolwiek do ręki, a wnet było gotowe, to znaczy nie do użycia. Zepsuła się skrzynia, a raczej zamek przy niej. Przyszedł majster „z syjudówki”17, a że miał długi nos, szybko defekt wywąchał i zamek naprawił. Skrzynia znów była zamykana. Nie było mi to na rękę. Matka miała gdzie zamykać ciastka, które lubiała wypiekać lub kupowała na jar-marku. A w zamkniętej skrzyni do ciastek dostęp trudny. Nie da się podebrać. Postanowiłem więc naprawioną skrzynię „naprawić”. Tro-chę majsterki – gwóźdź w zamku i już gotowe. Skrzyni w ogóle nie otworzy. Matka chwyciła za warzechę. Wiedziałem czym to pachnie, więc w nogi. A Władek za mną. Chciał mnie przyłapać i odstawić przed oblicze „ujne”18. Taki to był ten Władek. Było to późnym wieczorem, a ja nie grzeszyłem odwagą. Uciekałem tylko wtedy, gdy czułem, że Władek naprawdę mnie goni. Utrzymywałem umiarkowany dystans, 17 Syjudówka – przysiółek we wsi Czerniec.18 Ujno - ciotka – żona wujka (ujka).

63

Cyrwone płuca

to jest taki, by ani Władek, ani strach mnie nie złapał. Ale cóż kiedy Władek zaczął krzyczeć: „cyrwone płuca”19. „Cyrwone płuca” to miał być największy i najgorszy strach we wsi. Nikt wprawdzie go nie wi- dział, ale „cyrwone płuca” były czymś takim, co najgorsze człowiekowi mogło zrobić.

Kiedy już o tych strachach mowa, to nie od rzeczy będzie wspom-nieć, że każde z nas dzieci bało się wieczorem nos na pole wystawić. A już wyjść z sieni, to szczyt odwagi. Wszystko załatwiało się z progu chałupy. To też pod tym progiem śmierdziało gorzej niż za stodołą. Ale jakżesz można nie było bać się strachów, kiedy były wszędzie. Straszyło się nimi dzieci przy każdej okazji. Gdy nie chciały spać, to gotowa była opowieść o czarownicach co to mają je zabrać, gdy były nieposłuszne – gotów był djabeł czy inny inkluz. Straszyła dziecko matka, babka, dziewczyna, dzieci siebie nawzajem i wszyscy. Stra-chy były wszędzie. Albo koło kapliczki pokutowała czarownica, bo kapliczkę zbudowano tylko po to, by czarownicę ze wsi wygonić, a że uparta, to mimo świętego miejsca przychodzi i gdy kogo dopadnie, to jeszcze teraz gorzej niż było bez kapliczki. Dawała uroki krowom i te traciły mleko. Widziało ją dużo ludzi, a przede wszystkim baby wracające z poszukiwań chłopów po knajpach. Chłopa nie było cały dzień w domu, to baba wychodziła za nim. Wracali razem. Chłop pi-jany to nie widział, baba trzeźwa i zła musiała widzieć czarownicę. Nad rzeką, po jakim takim zagajniku, gonią topielice. Wieczorem na kochanie tam nie trzeba chodzić, bo wyrządzą krzywdę. Oberwą... Gdzie zdrapisto20 i urwisto, a nad potokiem też czarownice. Piorą piersiami bieliznę, używając ich zamiast kijanek. Nie chodź tam, bo zepchną do wody.

O strachach mówiło się przy każdej okazji. I z racji wycho-wawczych i z tradycji. Najwięcej w długie zimowe wieczory przy skuba-niu wełny czy pierza. Najpierw opowiadania, potem śpiew. Z kanty- czek. Ot na przykład taką pobożną pieśń, co to „gdy Najświętsza Pa-nienka po świecie chodziła i swojego Synacka za rąckę wodziła – byli w mieście Nazarek, tam roboty mało i nie mieli z cego zyć – dziecię głód cierpiało”. Trzy wieczory tę pieśń śpiewało się. Miała siedemdziesiąt dwie zwrotki. Od narodzenia do zmartwychwstania Chrystusa. 19 Cyrwone płucka – straszono nimi wszystkie dzieci, chociaż nikt nie był w stanie opisać czym są. Ale to chyba potęgowało strach przed nimi.20 Zdropisto – stromo.

64

Rozdział II

Każdy widział stracha. Nie umiał go opisać, ale widział. Nic więc dziwnego, że dziecko, które nasłuchało się tych strachowych bojd wieczorem, kiedy to strachy miały najwięcej grasować ani nogi nie wystawiło na dwór. Ale były i strachy dzienno-nocne. Taki na przykład „wyjdzij goły za stodoły”. Można było wywołać go i w dzień, i w nocy, ale tylko o godzinie dwunastej czy dwudziestej czwartej. Trzeba było przy tym obchodzić trzykrotnie stodołę i mówić: „wyjdzij goły ze stodoły”. Lepiej go jednak było nie wywoływać. Nie było w naszej wsi takiego zucha coby go wywołał. Byli tacy co dwa, a nawet dwa i pół obejść zrobili koło stodoły, ale do trzech nie doszli. Lepiej nie ryzykować.

Nikt nigdy „gołego” nie widział, ale to nie przeszkadzało, że był na pewno i że bali się go wszyscy. Nie należałem więc i ja do tych odważnych z „cyrwonymi płucami” i „gołym ze stodoły”.

Ojciec, jeden rozumny co do strachów człowiek, tłumaczył, że strachów nie ma. Nie skutkowało. Mówił, że sam się kiedyś bał, ale naocznie przekonał się, że strachów nie ma. A miało to być tak.

Pasłem, jak mówił, „pod łazem” konie, a wiesz, że „pod łazem” jest cmentarz choleryczny. Pochowanych tam kilkudziesięciu ludzi zmarłych w czasie moru, cholery. Mieli osobny cmentarz, bo nie wol-no było umrzyków nigdzie przewozić dla zapobieżenia rozchodzeniu się cholery. To też każda wieś miała swój taki cmentarz. Noc, ciemno, mówi ojciec, że oko wykol. Palca na długość ręki nie widać. Na do-miar deszcz siąpi, a że było to w jesieni, bo pasłem na konicznisku – zimno. Myślę – niech się konie pasą, a ja wlezę pod dach kostnicy stojącej na tym cmentarzu. Zawsze to i koni upilnuję i nie zmoknę. Wchodzę pod dach, ale zacina deszczem. Wobec tego otwieram drzwi do kostnicy. Wchodzę, a tu cosi burcy21. Poderwał mi ten burk nogi, że uciekać nie mogę. Myślę sobie, że pewnie jakaś pokutująca dusyc-ka. A trzeba ci wiedzieć – podkreślał – że było to koło dwunastej. Stoję i słucham, a tu burcy. Cosi mi nogi poderwało, że uciekać ni mogę choćbym kcioł, ale i mowę odebrało mi ze strachu. A tu nic, że burcy, ale i gwizdo. Burcy i ruso sie. Tak se myślę – udusi mnie, ale trza przynojmni wiedzieć co i kto. Swiycę patycka22. I wiys co? Tym strachem był „kulosik”. Ten wolowaty. Budzę go i pytom:

21 Cosi burcy – coś burczy.22 Świycić patycka – zapalać zapałkę.

65

Cyrwone płuca

– Jonie cyście już postanowili umrzyć i tu przyśli?– E, nie – powiado – inom sie pokłócił z babą. Wygnała mnie

z chałupy, a ze ni mom ani stajni, ani stodoły gdzieby sie przespać, przysedem tu. Tu bołaby sie przyjś, to i spokój do rana pewny.

Widzis – kończył ojciec tę opowieść – zebym był nie sprawdził, na pewno bym potym opowiadoł, że są strachy i to niedaleko od wsi, bo na cholerycnym cmentarzu.

Mimo tych i tym podobnych opowieści ojca i tak nie wierzyłem, że strachów nie ma, aż i ja sam miałem się przekonać.

Przypędził Władek krowy z pastwiska z krzykiem, że się wzdęły. Zabrano się do ratowania. Ale jakoś nic nie pomagało. Jedna już pa-dła. Aby ratować dalsze trzeba było przynieść jakąś sól glauberską23 czy coś podobnego. Z apteki. Ale kto pójdzie kiedy wszyscy zajęci ra-towaniem? Któżby jeśli nie Franek.

– Franek, pódzies do aptyki – pada ostry rozkaz zdenerwowa- nego ojca.

– Kiej sie boję.– Jo ci tego boja wypędzę paskiem i pódzies.Wiedziałem, że z ojcem nie ma żartów, wolałem więc nie prze-

konywać go dłużej. Zabrałem pieniądze i kartkę, na której napisano nazwę leku i pędzę.

Najgorzej będzie koło kapliczki – myślę – przecież tam czarowni-ce. Co parę kroków żegnam się – może strachy odlecą. Ale gdzie tam. Nie tylko, że nie odlatują, ale oblatują. Może nie iść, a powiedzieć, że lekarstwa w aptece nie ma. E, a jakby tak jeszcze jaka krowa padła – a zresztą ojciec znał się dobrze z aptekarzem, więc sprawdzić nie było trudno – to byłby dopiero wtedy sądny dzień. Do kapliczki zbliżałem się powoli. Rozglądałem się trwożliwie na wszystkie strony.... i... E, nie, przewidziało mi sie... Nie, cosi dzwoni... dzwoni i to spizykiem24. Pewnie carownice. Nie pódę dalej – buntuję się – niek wszystkie krowy wyzdychają. Nie pódę... Nie pódzies..., a kij..., a pasek..., a wa- rzecha... Wszystko jedno pódę...

Idę powoli, ostrożnie. W świetle świec, które zawsze świeciły się przy kapliczce zapalane co wieczór przez dziewczęta co na Matkę

23 Siarczan sodu – pobudza trawienie u zwierząt. Zob.: http://www.veterynaria.pl/leki.php?cmd=info&id=1071 [dostęp: 16.06.3013].24 Spizyki – dzwonki odlewanym ze spiżu.

66

Rozdział II

Boską proszą o męża, widzę wreszcie stracha. Kot... prawdziwy kot... od Michała. A dzwoni, bo mu chłopaki dla zbytku dzwonek do ogona przywiązali. A że dzwonek kota drażnił, więc kot szalał... gonił...

Zdemaskowawszy stracha pędzę dalej do tej apteki. Myślę, po kiego djabła Pan Bóg tych aptekarzy stworzył? Ale cóż. Ledwie prze-biegłem koło kilkunastu rosnących przy drodze wierzb, znów ciarki zaczynają łazić po plecach. Tchu brakuje.... Znów strach... wyciąga swo-je długie łapy z za każdej wierzby. Nie wytrzymuję nerwowo i staję.

– No to mnie bierz! – krzyczę – bo już nie wytrzymam.A strach ani myśli mnie brać. On ino tak straszy, a niekce mie –

myślę i biegnę. Ale za chwilę to samo. Znowu te łapy... Staję i krzyczę: – Bier mie, bo umrę! A strach ani myśli. – To jak mie teroz nie weznies, to cie nima – prowokuję ostatnim

wysiłkiem. I staję, by strach mię brał. A on nic. – To cie pewnie nima. Widzis nima cie głuptoku – mówię sam do

siebie i pędzę, by nadrobić stracony ze strachami czas. I nadrobiłem. Bo jeszcze dwie krowy padły zanim wróciłem

z lekarstwem. Krowy padły, a ja wyzbyłem się stracha na zawsze. Mnie w każdym razie to opłaciło się. Później, gdy ktokolwiek opowia-dał o strachach – przerywałem mówiąc, pleciecie moiściewi, pleciecie.

Nie przestałem się tylko bać „cyrwonych płuc” i nie wywoływałem „gołego ze stodoły”. Uważałem, że jednak potrzebny jest on w stodo-le. Dopóki on tam siedział, to i stodoły bezpieczne były na wsi od złodziei. A „cyrwone płuca” to przyjemny strach. Niech przynajmniej jeden zostanie. Trudno już tak wszystkie wygonić i zostawić wieś bez strachów. Straciłaby respekt u innych i buszowaliby w niej bezkarnie po nocach. A tak to trochę się boją i tych „cyrwonych płuc” i tego „gołego ze stodoły”.

My się ich nie bójmy, ale je zostawmy.

67

ROZDZIAŁ IIINa scenście, na zdrowie

– Dziadku?– Co?– Opowiydzcie jako godkę.– A jaką?– Te o świentym Pietrze.– To nie o świentym Pietrze, ino jak to gazdosek naucył sie

przykroncać.– Przykroncać? A co to znacy?– Cyganić.– No to opowiydzcie.– A niek ci będzie.Było to doś dawno. Jesce przedtym, jekom do Kobylonki1 na

odpust chodził – więcy jak piejdziesiąt roków temu – przysed roz do nasego Pana Boga, co to se drzemiący na tronie siedzioł, choć anieliki i cherubiny mu głośno spiywały – świenty Pieter i pado:

– Puście mie, Panie Boże, na kwilę casu na ziemię poźryć jak to se ludziska nase gazdują.

– Ale idź se kiedy mos ochotę, ino klucyk od bramy łostow – rzece Pon Bóg – bo moze kto tymcasem przyjdzie, to musiołby za dźwiyr-zami cekać, jak kiejsi ten, co go „scuja” przezywali.

Tak se siod świenty klucnik na konisia siwego, bo w niebie tyz maja konie do przejazdzki. Koń mioł ogon taki som siwy jak świenty Pieter brodę. 1 Kobylonka – Kobylanka. Wieś w Gminie Gorlice w niej Sanktuarium Pana Jezusa Ukrzyżowanego. http://www.kobylanka.saletyni.pl/index.php?id=20

68

Rozdział III

Jedzie, jedzie, ujechoł tak z pół dnia, koń ledwie się juz wlece, bo głodny, trzaby go popaś, bo zwiyrzę, choć świentemu służyło, pozryć musiało. Rozlądo się więc świenty Pieter za jakimi wygonami cy paświskiem. Akurat trafił na takie, na którym jeden gazdosek swoją śkapinę pasł. Śkapę pasł i cosi straśnie markotnie2 dumoł3. Zobocył go świenty Pieter, a jako ze litościwy, nawraco swojego konika ku chłopu i pyto:

– Ale bez cóz sie tyle markocicie?– A cózbym się nie markocił – pado chłop – kiej pracuję ilę zdolę

i co mom z tego? Nic.– Nic?– Juzem se umyśloł do samego Pana Boga iść i poskarzyć sie na

moją biydę, ino nie wiem cyby mnie do niego puścili, bo to przecie Pon Bóg, a jo biydny chłop.

– No pocekojcie – pado świenty Pieter – i nie markoćcie sie tyle. Juz jo wom to zrobie, bo jakiesi uwozonie tam mom, ze opowiem to wszystko Panu Bogu.

– E, gdziebyście to wszystko pamiytoł, zabocycie4 na pewno – powiada gazdosek.

– Tak pados5? – zcudował się świenty klucnik.– Ano iści, nie inacy.– No to mos to siodełko, co to na nim siedzę, a jak w niebie

przejdzie mi ślyź6 z konia, to se przypomnę, zem je tobie łostawiuł i przypomnę se, ze mom o twoi biydzie opowiedzieć.

Wzioł ci chłopina siodełko, a trza ci wiedzieć, zy było ze słota, i schował do kumory. Kiedy świenty Pieter wrócił do nieba, skocyły anieliki zeby mu pomóc zsiąść z konia i pytają: – A kaście to świenty Pietrze siodełko przepaśli7?

Przypomnioł se Pieter przez to biydnego gazdoska i wtependy8 leci do Pana Boga opowiedzieć mu wszystko, co, gdzie, kaj widzioł, a juz najwięcy o gazdosku. Wysłuchoł Pon Bóg opowieści Pietra i az sie ośmioł i pado do świentego Pietra: 2 Markotnie – smutno. 3 Dumoł – myślał.4 Zabocyć – zapomnieć. 5 Podoć – mówić. 6 Ślyź – zejść.7 Przepaść – zgubić.8 Wtependy – szybko.

69

Na scęście na zdrowie

– A wiys locego ten gazdosek tak biydzi? Lotego, ze sie jesce nie naucył przykrencać. A teraz na ty ziemi to kazdy bezmała przykren-ca. Naet plebany i wikare.

Zcudowoł9 sie tyz świenty klucnik scudował, ze mu tyz od razu to do głowy nie przysło. Siado znów na konia i jedzie do gazdoska. Opowiedzioł mu co Pon Bóg pedzioł, a na końcu godo:

– Kiedy juz wszystko wiys jak trza robić, to oddoj siodełko, bo jo tyz musę w niebie do magazynu zwrócić.

A gazdosek na to niby zdziwiony pado: – A jakiez siodełko?– A dy to, com ci zostawiuł, by nie zabocyć o twoi biydzie Panu

Bogu opiedzieć.– Ostawiliście mi? – dziwuje sie chłop. – Eee..., chyba ze starości

cosi sie wom przywidziało. A widzioł kto jakeście łostawiali? To wyś-cie świenty i tak kcecie we mnie wpiyrać10?

Scudowoł sie tyz świenty klucnik co okropa. Podumoł kwile i rze-ce mu:

– Widzę coście sie nienajgorzy naucył przykrencać. Nie bede sie z wami włócył po sądak. Niekze bedzie na wasym.

Wrócił i przestoł juz po ziemi jeździć, bo myśle, ze jesce by kiedy bez konia musioł wracać, jakby ludziska jesce więcy przykrencali. A przecie stary, to mógłby do nieba juz nie dojść.

– Myślis, ze na tym koniec? – mówi dziadek. – Nie. Wnetki po cały parafii rozniesło sie co u tego gazdoska jes złote siodełko. Przyjechoł kupiec targować siodełko.

– A pokozcie – powiado – a kieloz kcecie? Dom wom stówkę. Jak sie zaceni targówać, targować, tak stanęło na tym, ze gazdo-

sek dostanie od niego za siodełko dwie stówki i dwa bydlontka.Zaroz przyprowadziuł jedno bydlę i doł pieniądze. Drugie bydlę

mioł przyprowadzić na drugi dzień. Skoro świt wiedzie krowę, to niby to drugie bydle, i pyto o siodełko. Gazdosek zawarł krowinę do stajni, zakurzył fajkę, siod na zogacie.

– No, dawojcie siodełko – pado kupiec.Gazdosek poźroł na niego – i jakby wiys nigdy nic – cyknął bagą

bez zęby i powiado:

9 Zcudować się – zdziwić się.10 Wpiyrać – wmawiać.

70

Rozdział III

– Co za diodełko?– To coście sprzedoł! – krzyczy kupiec.– Jo sprzedoł jakie złote siodełko? Jo biydno sirota. A skądbym

je mioł, skoro nawet konia ni mom. Zaskorzcie mie do sądu, kiej go-docie, zem wom sprzedoł siodełko i to złote.

Kupiec to nie świenty Pieter. Posed, zaskarzył. Przysła pozewka lo nasego gazdoska. Kiedy sie o tym zwiedziały sąsiady gazdoska, po-ciesać i radzić zeby ino do sądu jechoł, bo to nie beśtefranty.

– Ni mom w co sie ubrać – pado gazdosek – bo ani kiyrpców na nogi, ani portek na rzyć.

Tak mu wiys jeden kierpcy, a drugi portek pozycył.W sądzie pytają się chłopa: – Sprzedołeś siodełko?– Świenty kryminole i trembunole – powiado gazdosek – kiezbym

jo mioł siodełko, kie ni mom ino kiyrpce. To cały moj majontek. A tu jak nie wrzaśnie ten, co mu kiyrpców pożyczył:– Świenty sądzie ostatecny, to moje kiyrpce!– Jacy mom te portki – powiado gazdosek.A tu zaś ten drugi krzycy, co są jego.Na to gazdosek: – To ino widziecie świenty kryminale jak to wszystkie na mnie

nalatujom, kiej mi nawet tych kiyrpiec i portek zaspzecają. – Prowdę godos – pado sendzia. – Idź do chałpy. Widzę, ze cie

wszyscy prześladują. Kupiec mo ci jesce zapłacić za to, coś dziś do sądu przysed.

I tak sie to skońcyło. Gazdosek naucył się nienajgorzy przykren-cać.

– Ino sie na niego nie zapatruj, bo mógbyś sie kiedy przeko-pyrtnąć, jakby trafiuł na takiego, co jesce lepi umiy przykrencać – po-uczał mnie przy końcu tej opowieści dziadek.

– Ładno bojdka11 – mówie.– Gdzieta ładno – wtrąca się babka. Wstydzilibyście się. Takiście

stary, a dzieci ucycie cyganić12. Mówiła mu przez „dwoje” tzn. przez „wy”, choć była jego żoną.

Taki to już był zwyczaj, że jeżeli wdowiec ożenił się z dziewczyną

11 Bojdka – opowieść. 12 Cyganić – kłamać.

71

Na scęście na zdrowie

młodszą od siebie albo „gdowa”13 wyszła za młodszego, to już do końca życia mówili do siebie przez „wy”.

– Takoś mądra – powiada na to dziadek – to moze co mądrzejse-go opowiys?

– A pewno ze opowiem, ino se kądziel i wrzeciono przygotuję. Była doskonałą prządką i całymi wieczorami, czy też w każdej

wolnej od pracy domowej chwili, przędła.– Opowiem wom o głupim Maćku.– Ano opowiydzcie.Było roz trzech braci. Dwok mądryk, a jeden, ten trzeci, głupi.

Imię mioł Maciek. Kiej mu juz lata wysły, posłała go matka do dziopy na zaloty. Poucyła, by kazdemu idęcy, grzecnie się zachował, a tym któryk napotka przy robocie pozdrowił słowami „scęść Boze”. Idzie Maciek. Uwidział chłopa co gnój na wóz nakładoł i woło do chłopa „sceść Boze”. A chłop jak sie nie rozzłości, jak nie trzepnie Maćka widłami, ze przy gnoju – za przeproszeniem – imienia boskiego wyzywo.

Wrócił Maciek do matki i rycy. Matka sie pyto co i jak. Maciek opowiado co sie mu stało, a matka na to:

– Nie trza tak, widzis Maciuś. Uwidzis chłopa przy gnoju, to powiydz „tfy, tfy”.

Idzie Maciek i naseł14 na pogrzyb. Przed trumną chłop niesie krzyz, za nim ksiądz w kapie. Niesom za nimi nieboscyka, idą dzieci, sosiedzi. Wszyscy płacą, a najgłośni zawodzi gdowa15. Maciek kape-lusa nie zdjął, nie przezegnoł się, jak był zwycoj, i splunął parę razy i woło „tfy... tfy”. Tak się ucestniki pogrzebu tym zgniwały, ze zaceny Maćka bić. Maciek w bek i wraco do chałby płacęcy.

– Co rycys? – pyto matka.– Jak nie ryceć, kiej mnie zbili?– Jak to sie stało? – pyto znów matka.– Ano, tak a tak – opowiado Maciek.– Ano, widzis Maciu – mówi matka – trza było zrobić inacy. Trza

było zdonć kapelus i głośno powiedzieć „wiecne odpocywanie rac mu dać Panie”.

13 Gdowa – wdowa.14 Naseł – spotkał, ale też i znalazł.15 Gdowa – wdowa.

72

Rozdział III

– To już bede wiedzioł – powiado Maciek i wybiyro się w drogę. Idzie, idzie drogą, a tu jedzie wesele. Druzbowie śpiywają,

skrzypki grają, a panna młoda płace. Maciek zdjął kapelus i powia-do głośno „wiecne odpocywanie”. Jak to druzbowie usłyszeli, jak nie chycom Maćka, jak go nie wyonacą16 toporkami i siykiyrkami.

Teroz już siod Maciek i płace. Siod, bo ni mógł iść, taki zbity. Nasła go matka.

– Oj, matulu, matulu. Źleście radzili. Zaś mie druzby zbiuły.– No nie bec Maciuś, nie bec – pociesza matka. – Idź do dziew-

cyny, to cie pociesy. Ino nie strać tego, co ci ona do lo mnie.Idzie Maciuś i przecie zased juz bez przygód. Powiado dziewcynie,

ze przysed na zaloty. Maciek był chłop nie ułomek i nie od razu zmar-kujes, ze mu cosi w głowie chybio. Podoboł sie dziewcynie. Dał mu igłę, bo to wiycie było w casak, kiedy jesce dobryk igieł nie było.

– Mos – powiado – i zaniyś matce, ino uwozuj kiebyć nie straciuł. Idzie Maciek do chałpy. Przed nim jedzie fura z sianem. Tu bedzie

dobrze schować. Wraziuł igłę w siano i idzie za wozem. Wedle domu kce ją wyjąć, ale gdzieta. Biere siano z woza, zrzuco na ziemie i suko.

– Cegoz sukos? – pyto chłop. – Złota cy djabła? – Igły – powiado Maciek. Tak się chłop rozeźlił na Maćka, ze mu wszyćko siano zepsuł,

bo przecie zywinie siana z igłą nie do, ze Maćka siarcyście bicyskiem pookładoł17. I zaś płacący Maciek idzie do matki. Opowiado, a matka na to:

– Trza było igłe wrazić w kosulę.– To już bedę wiedzioł – pado Maciek.Posed zaś, a dziewcyna dała mu pieska. Wraziuł Maciek pieska

za kosulę i wraco do domu. Piesek się ruso, dropie, kwicy, az przegryz w koncu kosulę i uciyk.

Wraca Maciek do matki i skarzy sie. – Zleście mi poradzili matulu – pado. – Wsadziułem psa za pazu-

chę, a on zgrzebną kosulę przegryz i uciyk. – Ej Maciuś, Maciuś, trza było psa uwiązać na śpagacie i wołać:

„tu, tu, tu”. – Teroz juz bede wiedzoł matulu.

16 Przeonacyć – coś przeinaczyć, zmienić. 17 Siarcyście biczyskiem pookładoł – mocno zbił batem.

73

Na scęście na zdrowie

I jesce roz posed do dziewcyny. A ona nic nie wiedziała, ze nic z tego, co mu przedtem dała, nie zaniós do chałpy. To tyz teroz dała mu kawołek spyrki.

Co z tą spyrką zrobić, jak ją matuli zanieś? Juz wiem, przecie ma-tula mówili, żeby uwiązać na śpagacie. Tak zrobiuł i krzyczy: „tu, tu, tu”. Nazlatywało się psów co niemiara. Maciek idzie bez wieś, a psów coroz więcy. A jak dosed do chałpy, to ino śpagat sie za nim wlók. Pieski dokumentnie spyrkę zjadły.

– Ej matuś, źleście radzili.– No bo trza było wrazić do kiesieni. – No to juz bede wiedzioł.Posed do dziewcyny, a ta bądący juz pewno, ze z niom sie ozeni,

bo tela razy chodzi, dała mu cielę na nowe ik gospodarstwo. Morduje sie Maciek i ciele do kieseni kce wsadzić, ale przecie ni moze. Cielę przestrasone wyrwało sie i uciekło.

– Je, Boze – powiado matka kiej i tą przygodę ji opowiedzioł. – Trza było przygonić cielę do domu i uwiązać w stajni.

– No to juz teroz tak zrobię mamo.Posed do dziewcyny, ale ta nie dała mu juz nic ino powiado, ze

kciałaby uźryć jego gazdostwo.– Ano dobrze – powiado Maciek. Zabroł dziewcynę ze sobą i idą. Zaprowadziul ją prosto do stajni

i przypion łańcuchem do złobu. Leci do matki i krzycy: – Mamo, matulu juz mom babę. – A gdzie? – pyto matka.– W stajni przy zlobie przypiento.– Coś ty zrobiuł Maciek? Teroz juz cie nie bedzie kciała.Matka dziewuchę odwiązała, wypuściła i przeprosiła, ale dzie-

wucha zło, zawstydzono, uciekła i Maćka wiency na ocy widzieć nie kciała. Ale Maciek nie markocił sie tym.

– Z babami jakbyś dobrze kcioł – powiado – to i tak naopak18 wyjdzie.

Jak juz nic nie wysło z te żeniacki, wysłała go matka do bratów na polanę owce paś. Dała dla niego i braci placków i mlyka w zba-necku. Idzie Maciuś i przysed na dziurawy mostek.

– E, dy bym tu nogę złamał, kiebym przez ten dziurawy mostek sed. 18 Naopak – na odwrót.

74

Rozdział III

I pomyśloł – dziurę w moście trza zatkać. Wziął placki, co mu matka dała, i połozył na dziurze. Ze placki były duże, dziurę zatkoł. I idzie dalej, a słonko ładnie świyciuło. Patrzy, idzie corne wedle nie-go, noga za nogę, krok za krokiem. Maciuś pado do niego:

– Usuń się. A ono idzie. Ani trochę naprzód.– Głodnyś może? – powiado Maciuś.A to nic ino idzie za nim. Tak tyz chlapnął mlyka temu cornemu,

ale on i tak nic na to, ino idzie. Maciek chlapie mlyko, a ono tyz ruso reką. Zlonkł sie Maciek i ucieko, a on ucieko tyz za nim. Kcioł zeby go odstąpił i wychlapoł na niego wszystko mlyko. Przybiegł do braci, a ci pytają o placki i mlyko. A Maciek przecie – jak godałam, przypomina babka – nic ni mioł. Plackiem zatkoł dziurę w moście, a mlyko wychla-poł na tego cornego. Tak tyz kozali mu owce paś ino uwazuwać, by się nie rozchodziuły, do kupy je zganiać, na noc do kasaru zamykać, a najwięcy wtedy pilonować drzwi, a oni pódą za zarciem.

I pośli.A Maciek wzioł wszystkie owce, pozabijoł, na kupę poskładoł

zyby sie nie rozłaziuły, wydar dźwiyrze z sałasu i wzioł na plecy, zeby ik pilnować. A tu widzi, cosi idzie lasem ku polanie. Wystyrmoł19 sie na drzewo z tymi dzwiyrzami, bo ik mioł pilnować. A to sły zbuje. Sły dzielić między siebie piniondze. Siedzi Maciek i siedzi na ty sośni – bo akurat pod tą sie rozłożyli, na którą wysed – i widzi, ze zbóje na kupki złoto odmiyrzają. Ni móg Maciek usiedzieć i porusył się.

Zbóje powiadają: – Rosa obsypuje, leci rosa od Jarosa, bedzie na jutro pogoda.Dźwiyrze, które Maciek trzymoł na plecak, zacyny go coroz

bardzi uwiyrać, ze nie wytrzymoł i puścił je. Spadły na zbójów. Tak sie przelenkli, ze piniondze zostawili, a sami uciekli.

Jednygo z nik dźwiyrze przytłukły, a ze przytłukły go kiedy się na widok złota oblizywoł, zębami ugryz se język. Lecioł powoli za in-nymi i krzycoł: „potlekoj... potlekoj... potlekoj”, bo inacy bez języka krzyceć ni móg. A zbójce myśleli, ze woło: „uciekoj... uciekoj... uciekoj” i jesce prendzy uciekali.

Kiej ik juz nie było ni dudu, Maciek śloz z sosny, pozbiroł pinion-dze i złoto zbójeckie. Zaniós je do matki i zostoł grubym gazdą.19 Wystyrmać się – wspiąć się.

75

Na scęście na zdrowie

– No i cy docie wiarę? – powiado babka do mnie i zasłuchanego w opowiadanie dziadka. – Juz go głupim nikto nie nazywoł. Bo był bogaty, a taki juz jes ten świat, ze jakeś bogaty, to cie i za mondrego mają, a jakeś biydny, to i cie za głupiego mają i śmieją sie z ciebie.

Tak zazwyczaj upływały zimowe wieczory. Albo pieśni, albo bojdki. Czasem jakiś smętny wiersz jak ten:

Sła sirota po wsiopadli ją źli psi.Ni mioł je kto ognaćPon Jezus ją ognoł.Gdzies ty siroto idzies?Ojca, matki sukać.Dalekie kraje zejdziesojca, matki nie znojdzies.Idź do ciemnego boru,ułam gałązkę jaworupopukoj nim po grobiematka sie ozwie ku tobie.A kto tyz tam pukapo tym moim grobie?O moja matusiuweźcie mnie ku sobie.Ni mozes ty lezeć w grobiebrudno kosula na tobie.Idź do te nowe macierzeniek ci kosulę wypierze.Oj, jak ona pierzeto mi nie wypierze,kiej kręci, to mi nie wykręcijak mie myje, to mom krwawą syję,jak mie cece, to momkrwawe pielesejak mie plecieto mną izbę zamieciei krzycy, zem sirotato mom garło jak wrota.

76

Rozdział III

– To siyroty takie biydne? – miałem zapytać prawie z płaczem.– A juści – odpowiada babka, rada, że takie wrażenie jej wiersz

na mnie zrobił.– Babko, a Władek siyrota?– A juści siyrota.Nic się nie odezwałem, ale kiedy z wazy zabierałem mamie

cukier, dawałem odtąd Władkowi po dwie kostki – niek mu będzie lepiej kiej sierota.

I tak powoli przechodził „jenwięt20”, a zbliżało się Boże Na-rodzenie.

– Franek, przyjdzies do mnie na podłoz21? – pyta dziadek.– A przyjdę.– Przyjdziś, to ci sie opłaci. Dostanies korunę i moze jesce co.Od tej pory żyłem tylko podłazem. Uczyłem się „na scęście, na

zdrowie”, bo to na podłazie się mówi, na roraty chodziłem codzien- nie, by ino tan „jenwięt” jak najszybciej minął. A tu jak na złość, czas się wlecze powolniej niż przerwy między imieninami ojca a matki, powolniej niż dnie, w które Marysię kołysać musiałem, powolniej niż przy poganianiu koni przy orce czy kieracie. „Na scęś-cie, na zdrowie” nauczyłem się na pamięć i na wyrywki, by się ino nie pomylić, owsa przygotowałem, ale by dziadek dobrze poczuł, że ja do niego przyszedłem na podłoz, domieszałem do owsa grochu, by lepiej i więcej bolało, jak będę niby tym owsem, a właściwie tą mieszanką, dziadka okładał.

Śnieg już spadł, rzeka zamarzła, potoka znać nie było. W oryginalny sposób zacząłem obliczać dzielące mnie od pod-

łazu dni. Czytać nie umiałem, liczyć do dziesięciu. Ale od czego ro-zum w głowie? Sam zrobiłem swój kalendarz. Ile dni było jeszcze do podłazu, tyle „dziadów” odbijałem w śniegu. Codziennie o jednego dziada mniej. Przy tym szczególnym moim kalendarzu przydybał mnie ojciec. Za jednego dziada dał dwa pasy przez plecy.

– Ty nie wiys, ze przy takich figlach psuje się przyodziywka22?

20 Jęnwięt – adwent.21 Podłoz, podłaz – zwyczaj odwiedzania przez chłopców krewnych i sasiadów w po-ranek św. Szczepana z życzeniami. W celu zapewnienia dobrego roku, powodzenia, chłopcy obrzucali gospodarzy owsem. 22 Przyodziywka – ubranie.

77

Na scęście na zdrowie

Przetrzymałem i to. Nawet podobno bez wielkiego krzyku. Przestałem obliczać dni śniegowym kalendarzem i tak jakoś do-trwałem do wigilii.

Jeżeli ktoś słyszał o sądnym dniu, o dniu zamieszania, dniu zgrzytania przez potępieńców zębami, to nie może on być gorszy niż dzień wigilijny, dzień sprzątania domu i otoczenia, dzień wypiekania. Zwłaszcza jeżeli te porządki robią baby. Złe wtedy jak osy. Wszystko je drażni, na każdego warkną, kto tylko podejdzie pod rękę. Toteż chłopi uciekają gdzie mogą. Najchętniej do szynku. Sąsiada nie odwiedzisz, bo i jego baba zła, a zresztą w wigilię nie można po cudzych domach się włóczyć. Tak wyglądała i ta wigilia. Na domiar wszystkiego jeszcze krowa zaczęła się cielić. Tylko tego brakowało.

Wszystko się nie składało przez to, że pierwsza do domu dziś zaszła kobieta. Aby tylko cały rok nie był taki. Baba pierwsza w domu w wigilię, to zła wróżba. Wszystko mija, więc i ten wigilijny sądny dzień mijał. Oberwałem w czasie porządków trzy razy i to warzechą, ale opłaciło się. To za oblizywanie łyżki z makiem przeznaczonym do ciasta. Ale oblizaniem takim, że maku nic nie zostało. Lanie było gorzkie, ale mak słodki, więc jedno drugie równoważyło.

Zaczęło się powoli ściemniać. Wojtek przyniósł snop owsa i postawił w kącie kuchni. Snop wybrał duży, taki, by po świętach wystarczył na co najmniej sto powróseł do owiązania drzew w sadzie. Owiązywanie, może ściślej przepasanie, miało chronić drzewa przed robactwem. Chroniło, ale nie drzewa, a robactwo. Wszystko właziło pod powrósła i tam zimowało.

Potym Wojtek przyniósł wiązkę siana – jako że Pan Jezus urodził się na sianie – i wsadził ją pod stół. Na stole rozsypano owies, na ow-sie położono obrus i na to stawiano dopiero dymiące michy potrawy.

A jedzenia było jak nigdy.Kapusta, groch najpierw osobno, potym razem pomieszane na

groch z karpiele, ziemniaki i żur na przechlipkę, krupy z suszonymi, ale ugotowanymi śliwkami, krupy z grzybkami i coś jeszcze więcej, czego jednak już nawet nie mogłem skosztować, jako że przysa-dziwszy się do miski niczym cielę do krowy obżarłam się tak, że poszedłem na przypiecek pogrzać napęczniały brzuch.

W każdym razie wszystkiego było ile kto chciał i potrafił zjeść. Brakowało tylko „ptasiego mleka” jak nazywano siemię konopne go-

78

Rozdział III

towywane doniedawna z mlekiem jako jedną z potraw wigilijnych. Że, jak twierdzili, było niesmaczne i nikt jadać w domu tego nie chciał, zaprzestano gotować i podawać.

Potrawy naturalnie bez krzty tłuszczu, a nawet mleka. Jedliśmy wszyscy z jednej miski. A że ze środka stołu – dużego zresztą – było daleko „nosić” do gęby, to też nakidał23 każdy na stół. Od zjadających biegły ścieżki z grochu, kapusty, w ogóle z każdej potrawy.

– Wikta, a zamknęłaś sień? – zapytuje ojciec.– A po co?– Jak to po co? Kces, by carownice przysły? To nie wiys, ze

chodzą we wiliją i jak gdzie nie zamknięte, to carują? Najgorzy wtedy z zywiną. Zjys sto diabłów jakby do nas przysły? Ganiaj zamykaś póki cas.

I Wikta pobiegła. Wróciła uradowana, bo Łysek, pies, zaczął szczekać z „niźnie strony” chałupy. Na pewno stamtąd przyjdzie do nie kawaler. A jej Pietrek właśnie z „tamtej strony” mieszkał. Na do-miar, kiedy będąc na dworze nabrała narąbanego drzewa, a po oblic-zeniu polan okazało się, że jest ich ilość parzysta, to znak, że w tym roku wyjdzie za mąż. Nie pozwoliła matce mojej jako gospodyni wstać od stołu i podawać jedzenie. Wstawająca gospodyni to zły znak. Kury, nie tylko, że nie będą znosiły jajek, ale co gorsze kwoki na jajkach nie będą chciały wysiadywać. Jednym słowem nieszczęście z kurami.

– Wikta, idź jesce do stajni po cebrzyk dlo zywiny24 na poloninę25 – powiada matka. – Trza zywinie tyz co z tego jodła wigilijnego dać.

– Nie pódę! – krzycy Wikta. – Wiycie, ze dziś zywina godo między sobą. Jakby na wos co godała, to co miałabym zrobić? Lepi nie wiedzieć.

Rozmyślając, grzałem w tym czasie na przypiecku swoją „lobę”26. Jaki tyz bedzie dla mnie ten nowy rok, który idzie? Bo jaka wigilia, taki rok. Oberwałem lanie, to pewnie przez cały rok będą mnie tłuc, ale za to najadłem się, to pod tym względem rok będzie dobry. Że zaś brzuch boli, to przecież znów nie musi się wszystko tak dokumen-talnie sprawdzać. Opłatka zjadłem dowoli, wszystko, nawet okruchy, które domownicy zostawili po „łamaniu się”.

23 Nakidał – nakapał.24 Zywina – zwierzęta.25 Polonina – domyślnie – resztki z obiadu wigilijnego.26 Loba – brzuch.

79

Na scęście na zdrowie

Po obiedzie – bo tak nazywał się posiłek wigilijny mimo, że jadło się wieczór – ojciec zaintonował kolędy, a wszyscy śpiewali. I tak zeszło do później nocy. Potym na pasterkę. Odbywała się koło północy. Wszyscy wychodzili wcześniej, wstępowali do karczmy, po-pili dobrze, a potym rzygali w kościele ile wlazło.

Wreszcie Boże Narodzenie. Wstałem wcześniej, umyłem się w zimnej wodzie, do której matka wrzuciła „półrzecioka” tzn. srebr- ne pięć koron, bym cały rok był zdrów jak pieniądz, odbyłem przed Władkiem próbę na świętoszczepanowski występ i spokojnie poszedłem do kościoła. Cały dzień nudziłem się okropnie. Takie już głupie przeświadczenie panowało, że w Boże Narodzenie ani kogo odwiedzić, ani iść na ślizgawkę, ani – o zgrozo – na sanki, bo to za duże święto. Buntowałem się przeciw temu niepisanemu prawu. Poszedłem więc do gołębnika do gołębi. Przychwycony przez matkę, oberwałem lanie. Wróżba wigilijna zaczyna się sprawdzać. Znudzony i rozgoryczony laniem, położyłem się spać, ale w ubraniu, które pierwszy raz w dniu święta włożyłem na siebie. I znów lanie. Już to na pokutę ktoś na Boże Narodzenie wymyślił. A ta wigilia, to całkiem niepotrzebna. Dopiero pierwszy dzień po niej, a już lanie się sprawdza.

Przeszło czy przewlekło się to Boże Narodzenie. Kładąc się spać poukładałem jak nigdy ubranie na stołku, wyczyściłem buty, sprawdziłem ilość i jakość naboi tzn. owsa z grochem, którym miałem bić dziadka. Długo nie mogłem zasnąć. „Na scęście... na zdrowie” – powtarzałem po cichu. Nawet pchły mnie nie gryzły. Już od północy budziłem co chwilkę matkę pytaniem:

– Mamo moze juz cas?– Spij, kiej ci dobrze, nie bałamuć, bo dopiyro piyrso.Ale już nie zasnąłem. Kiedy pierwszy podłaźnik przyszedł, nie

wytrzymałem mimo, że godzina była dopiero piąta zacząłem się ubie-rać. Podłaźnicy zaczęli przychodzić coraz liczniej. Najpierw krześnio-cy ojca i matki, a było ich co najmniej dwudziestu. Ci mieli obowiązek iść na podłoz do krzesnych ojców. Przychodzili co biedniejsi chłopcy ze wsi. Przyszli po kawałek lepszego, bo świątecznego chleba. Ale przyszedł jeszcze i jeden – do Wikty – bo przecież kawaler musi poka-zać się na podłazie u wybranki serca. Bili owsem czy bobem, byle bo-lało, bo to przecież na pamiątkę ukamienowania świętego Szczepana.

80

Rozdział III

Podpatrywałem ich ruchy z uciechą, że i ja tak dziadka pogrz-mocę, bo owies mam pomieszany z grochem. Nie wszystek wprawd-zie, bo tylko w jednej kieszeni. Gdyby wykryli tę mieszaninę, byłby kłopot. Od bicia mieszaniną owsa i grochu dostaje się strupki. Takie było wierzenie.

– Mamo, to ja już idę.– Idź, ale nie brój cego.I tak poszedłem do dziadkowej izdebki. Taka jak na wymowie

– nieduża. W jednym rogu łóżko dziadka, w drugim babki, stół na środku, pod oknem ława. Babka poszła już do kościoła, zastałem tylko dziadka.

– Niek bedzie pokwolony Jezus Krystus – zaczynam, a dziadek chrapie. – Niek będzie pochwalony – powtarzam głośniej, a dziadek nic. Śpi. No to jo wos obudzę – pomyślałem.

Kładę jak zwyczaj garść owsa na stole (tego bez przymieszki gro-chu), a nabrawszy następnie z drugiej kieszeni mieszaniny – buch tym dziadka.

– Ki tam djabli walą! – krzyczy dziadek podrywając się na łóżku.– Nie djabli ino jo. Przyszedłem na podłoz jakeście kcieli.– A cym ty bijes?– Owsem. O cymzeby?– Nieprawda, bo to groch! – wrzeszczy dziadek. – Będę miał

strupy. Przestań, bo dostaniesz lagą! Nie bałem się tych pogróżek, wiedziałem bowiem, że dziadek

się nie ruszy, gdyż od dwudziestu lat27 leżał sparaliżowany w łóżku, nadwyrężywszy kręgosłup przy upadku w stodole z pięterka na kle-pisko. Z ostrożności cofnąłem się jednak i powiadam:

– Jak nie mam bić kiedym jesce nie powiedział?– No to godoj ino nie bij. – No więc:

Na scęście, na zdrowiena ten świenty Sceponcoby sie darzyłow kumorze, oborzeco doj Panie Boże,

27 Nieścisłość gdyż wcześniej mówi o dziesięciu latach.

81

Na scęście na zdrowie

kopa przy kopiesnop przy snopiegospodarz między kopamijako księżyc między gwiazdamiw kozdym kątkupo dzieciątkua na piecu troje.

Wyrecytowałem jednym tchem, by się ino nie pomylić albo nie zaciąć, bo jąkałbym się potym całe życie. Przy tym walę owsem ile wlezie.

– Przestanies cy nie? – woła dziadek.– Przestane, ino dojcie coście obiecali.– Nic ci nie dom ty palamatrze.– Nie docie, to bede bił.– No to mos tu korunę.– Kiej jo nie kce teroz jedno ino dwie.– To nie dostanies ni.– Bedomy widzieć – odpowiadam i buch w dziadka grochem.– No to juz nie bij. Mos tu dwie korony.– Ale jo kcę jesce więcy.– Co znowu?– Gwizdek.– Gwizdek? A jo cym bede gwizdoł? Trzeba wiedzieć, że dziadek posługiwał się gwizdkiem do

przywoływania domowników kiedy czego potrzebował. – Nie bedziecie gwizdać, ino bedziecie wołać – powiadam.– Nie dom.– Nie, to bede bił dali.– Zresztą mos – powiada dziadek i daje dwie korony i gwizdek. Wziąłem korony i gwizdek zadowolony, że już tych gwizdów

w domu nie będzie, bo to mnie strasznie irytowało i wychodzę. W kuchni zastaję kilku spóźnionych podłaźników.

– Byłeś u dziadka? – pyta matka.– Byłem.– A wco zbroiłeś?– Eeee...

82

Rozdział III

– Cosi niewyraźnie godos.– Nicem nie zbroił, dziadek dali dwie koruny i gwizdek.– Gwizdek?– Godali, ze wezną śpizyk i bedą dzwonić, a nie gwizdać, bo im

sie gwizdać uprzyjrzyło.Dla matki było to coś niewyraźnego, by dziadek pozbywał się

gwizdka. Odkąd przyszła na to gospodarstwo, dziadek zawsze posłu-giwał się gwizdkiem i tak nagle by się go pozbył?

– To ci tak bez nicego dali?– No przecie godom...– A jo nie wierzę i zaraz się spytom – to mówiąc poszła do iz-

debki. Nie wraca, bo musi wysłuchać złorzeczeń dziadka na wnuka.

A co wyrzekał, to wyrzekał. Że chuncwot, palamanter, pokwiściyl28, że wyrośnie z niego bandyta i inne.

– Na kogo on się podoł? – pyta w końcu dziadek. – Przecież żaden z nas nie był rabusiem, a on na pewno bedzie. Godom ci Kaśka, weź sie do chłopoka, bo sie zmarnuje.

Matce więcej nie trzeba było mówić. Wróciła, podeszła ku pie-cowi, zdjęła patykę i trzepie po mnie ile wlezie. Nawet ze zdenerwowa-nia nie szukała warzechy, którą zazwyczaj mnie okładała.

– Za co mnie bijecie? Przecie dziadek kozali przyjś do nik na podłoz.

– Jesce sie pytos psiawiaro, bezwstydniku, lofrze? Oddaj gwiz-dek.

Co było robić – gwizdek oddałem matce, ale powiedziałem swoje uwagi o dziadku.

–Wiycie, ze kto daje a odbiyro, to sie w piekle poniywiyro. No i powiedzcie – znowu to lanie... więc jednak wigilia się sprawd-

za... Mak... gołębnik... nowe ubranie... i lanie... lanie... lanie.Powoli wszystko wracało do równowagi. Matka uspokoiła się,

dziadek przestał krzyczeć, bo gwizdek miał z powrotem, ja doc-zekałem rana.

Wieczór przyszli kolędnicy. Czego tam nie było. Dziadek „co to prosi dziaduś prosi... torbę z dzwonkiem nosi i prosi na boskie rany,

28 Chuncwot, palamanter, pokwiściyl – wszystkie te słowa określają nieposłusznego chłopca.

83

Na scęście na zdrowie

bo mu się trzęsą gałgany”, pastuchy, gwiazda, herod, anioły i dja-beł. Przedstawienie trwało prawie dwie godziny. Nie mogłem wyjść z podziwu dla budowniczego szopki i autora tekstu w jednej osobie.

– Franek, idź dziś do kościoła, bo świętego Jana, ksiądz daje wino.

– Jak daje wino, to trza iść.– Ino, zebyś znów nie zrobił jakie kumedyje – przestrzega matka. Kazali, tom poszedł. Klękam w kościele, słucham mszy, ale nie

mogę doczekać końca… no tego wina. Wreszcie ksiądz odśpiewał „i te mięsa jeść”29, a naród zaczął cisnąć się do balasków. Klęknąłem i ja. Ino zdaje mi się, że ksiądz daje tylko wąchać wino, bo kielicha nie nachyla. Jakby tu zrobić, by się jednak wina napić. Wiem, trącę księ- dza w łokieć. Kiedy na mnie przyszła kolej złapałem kielich zębami i trzymam. Ksiądz nie spodziewając się takiego obrotu sprawy o mało nie wypuścił kielicha z rąk, a ja w każdym razie bez trącania księdza w łokieć chlipałem wina. Ale zrobił się ruch, bo świętego wina kapło coś na balaski. Ksiądz kazał mi przyjść do zakrystii. Tu powtórzyła się wigilia. Ale tylko po uszach. To się opłaci, bo wino chroni od choroby. Choć Wojciechowa, która corocznie na to wino czekała i tak umarła na gruźlicę gardła.

W powrotnej drodze – mając dwie korony zarobione u dziadka – wstąpiłem do sklepu po zakupy. Sobie fujarkę i dwa koziki, Władkowi cukierków i dramek po pół centa sztuka. Jeden kozik przywiązałem na sznurku do portek, bo wtedy miałem już takie zapinane na guziki. I tak go później zgubiłem.

Okres świąt bożonarodzeniowych należał do najbardziej uroz-maiconych ze wszystkich. Szopki co jedna to lepsza, turoń co jeden to straszniejszy, że właściwie między jednymi a drugimi kolędnikami drzwi się nie zamykały.

Idomy tu po kolendzie.Niek wom za przykro nie będzie,a cy bedzie cy nie bedzietaki zwyczaj bywa wszędzie słychać co chwilę w sieni.

29 Ite, missa Est (łac.) – Idźcie ofiara spełniona. Zdanie z obrzędów zakończenia mszy łacińskiej.

84

Rozdział III

Czasem spotkały się dwie konkurencje. Wtedy dochodziło do wojny o pierwszeństwo występu. Biły się anioły między sobą, bił się herod z djabłem, dziadek ze śmiercią czy świętym Józefem. Mnie zos-tało się tylko dziwować, że takie święte osoby wojują z sobą. Miałem wtedy okazję aniołom obrywać skrzydła i przekonać się, że jednak są zrobione z gęsich piór.

Najbardziej przepadałem za jasełkami. Toteż chodziłem na każ-de przedstawienie. Ojciec grywał Bartosa, a ciotka chrzestna matka – matkę Boską. Nauczyłem się jasełek Rydla na pamięć. Lubiałem też występy „nowoleciąt”. Były to dzieci najbiedniejszych mieszkańców wsi, które w nocy z Sylwestra na Nowy Rok zbierały po wsi datki, pr-zeważnie chleb. Przychodziły pod okna, śpiewały jakąś kolędę dając tym znać, że chcą dostać się do domu, pod którym odprawiały te śpiewy. Pomagałem matce rozdawać chleb – każdemu po ćwiartce, a było tych „nowoleciąt” czasem i czterdzieścioro.

Za kolendę dziękujemy,Scęścia, zdrowia winsujemy.Pamiytojcie zeście nasi,a my przyjociele wasi.

Śpiewały na odchodnym po obdarowaniu ich. Lubiałem je odprowadzać pod inne domu i pomagać krzyczeć, gdy ich gdzieś nie wpuszczano:

Sarna, sarnanasrała w zarna.Sama gospodyniwszystko zezarła.

Darłem się razem z nimi, by słyszała cała wieś, że taki się znalazł co to go biedne dzieci nie obchodzą. A był taki jeden. Najbogatszy. Trzeba jednak i to podkreślić, że znaleźli by się i inni jak ten jeden bogacz, ale bali się tego krzyku o sarnie i żarnach. Woleli już dać choć po kromce chleba. Czasem z jednego domu chodziło po „nowolecie” i czworo dzieci, to też uzbierany chleb wystarczał dla całej rodziny nawet na kilka tygodni. Że wysechł, to nie szkodzi. Drobiło się go

85

Na scęście na zdrowie

do żuru, czy jak kto mógł, gotowanego mleka. Chleb dawało się do-bry, bo wszędzie przecież przy spożywaniu poznawano, która to gos-podyni go piekła. Jakby był zakalec na palec – jak się mawiało – to i gospodyni musiała być do dupy. Chleba nawet nie umiała upiec.

Te dzieci, które nie chodziły po tych dopuszczalnych żebrach, bo chleba w domu dosyć, też dostawały „nowe lato”. Tylko nie chleb, a kukiełki z najbielszej mąki, takie plecione, cukierki, a czasem całego półtrzecioka.

Taki już był zwyczaj. Wszystkie chrzestne matki i chrzestni ojcowie obdarowywali również swoich krześnioków na Nowy Rok. Ja też dostawałem. Wiadomo, moja chrzestna matka znana była w całej okolicy. Miała co najmniej batalion krześnioków, ale o żadnym nie zapominała. Swok też przysyłał. Do „nowego lata” jakie się otrzymało nikt się nie wtrącał. Ani ojciec czy matka. Wolno było zrobić z tym co się chciało – tak wedle woli krześnioka. Były to jedyne pozostawione dziecku do swobodnego użytku nabytki.

Podzieliłem się z Władkiem, z psem Łyskiem, półtrzecioka dałem matce, by mi na jarmarku kupiła „brykę” tj. wózek z dwoma drewnianymi końmi. To też po „nowym lecie” „brykę” miałem zawsze najparadniejszą. Resztę pieniędzy wybierało się od matki przez cały rok na chleb świętojański.

Wnet przychodziły „gody” tj. zwyczajowy początek urlopów względnie zmiany służby na gospodarstwach. Na Trzech Króli przychodzili już nowi parobcy czy pastuchy. Wzięli „kolendę” czyli za-datek na służbę i nazywało się, że są „namówieni”, bo takim mianem zwało się zawarcie umowy o pracę, umowy zawsze zawieranej na cały rok. Od 6 stycznia do 1 stycznia następnego roku. Siedem dni urlopu.

Parobek dostawał ubranie kościelne, to niby świąteczne, takie jarmarczne, dwie pary gaci czyli „puciamek” – zazwyczaj zgrzebnych, buty, kierpce, dwie koszule, jedną z perkalu, drugą lnianą czy zgrzebną i coś tam jeszcze gotówki płatnej z końcem roku tj. przed „godami”.

Dziewucha przyodziewkę składającą się z dwu spódnic po trzy „półki”, jedną zapaskę30, dwie koszule z „nadołkiem”, dwa kafta-niki – to niby bluzki, chuścinę na głowę, kierpce, trzewiki i też nieco gotówki. Czasem godziła się taka za gorset wyszywany paciorkami 30 Zapaska – fartuch.

86

Rozdział III

i chustkę na plecy, naturalnie nie barankową, bo te były tylko dla gos-podyń i to „grubych”.

Pastucha namawiało się już za samą przyodziewkę. Było jeszcze coś pośredniego między parobkiem a pastuchem. Określanego przy- działu pracy nie miał. Raz zastępował parobka, raz znów pastucha. Zwało się go „wolarz”. Byli to przeważnie jacyś ułomni, tacy z wolami i szyi.

Sypiali – dziewczyna w kuchni; reszta – zimą i latem – w stajni. Na wyrku lub pod wyrkiem, czasem w żłobie przy krowach. Jadali razem ze wspólnej miski, do której zresztą tak gospodarz, jak i jego rodzina też się przysiadali.

Do kościoła mogli chodzić tylko na sumę tj. mszę odprawianą koło południa. Ranna msza, czy jak ją nazywano „piyrso”, była tylko dla gospodarzy i kumoszek. Następna, zwana „drugą”, dla szkół. Takiego na pewno Pan Bóg na „piyrsy” by nie wysłuchał i zdziwiłby się, że miał odwagę przyjść o tej porze do kościoła.

„Namawianie” zaczynało się już od października. A co przy tym było zawiści. Każdy chciał mieć lepszego pomocnika, a jak najmniej płacić. Nie obchodziło się i bez pośrednictwa. Byli tacy, a właściwie były takie, bo pośrednictwem trudniły się przeważnie kobiety i to te, co to codziennie rano goniły do kościoła, by wszystko wiedzieć co się w okolicy dzieje. Te „raiły”31 naturalnie nie za darmo. Część „zasługi”, bo tak nazywano wynagrodzenie za pracę jakie „namó- wiony” otrzymywał, szło do ich pobożnej kieszeni.

Służącego do pracy przeprowadzał ktoś starszy z jego rodziny. Ojciec, matka czy opiekun. I on za tę „przyprowadzkę” coś dostawał. Trochę zboża, mąki, kaszy, spyrki i chleb. Przed odejściem prawił na-uki przyprowadzonemu, by gospodyni i gazdy słuchał, krowy czy ko-nie, zależnie do jakiej roboty przyszedł, szanował i nie był „ochorny”32. I tak zaczynał się dalszy ciąg ciężkiej doli tych wsiowych niewol-ników. A dola to była naprawdę ciężka. Trzeba było być wiernym jak pies (poniewieranym nieraz więcej od tego psa), słuchać i robić, i być zdrowym, bo inaczej powrót do domu na jeszcze gorszą biedę, często na głód. Choroba czy odpoczynek były przywilejami tylko bogatych. I żadnych widoków na polepszenie doli. Chyba inna służba u innego gospodarza – może jeszcze gorsza.31 Raiły – ustalały, namawiały.32 Ochorny – obrażalski i złośliwy w jednym.

87

Na scęście na zdrowie

„Kolendy”, czy jak wyżej mówiłem zadatku, potwierdzającego zawarcie umowy o pracę nie wliczało się do wynagrodzenia.

Ale była jeszcze i inna „kolenda”. Za tą przepadałem. Bo znów w domu było pieczenie smakołyków.

– Jutro będzie ksiądz chodził po kolendzie – przynosiła zazwyczaj tę wiadomość, któraś z tych, co to codziennie na rozmówki z Panem Bogiem chodziła do kościoła.

Czasem zapowiadał o tym ksiądz z ambony. Komentowano to wydarzenie na wszystkie strony. A który ksiądz będzie chodził? A od kogo zacznie? Co mu dadzą jeść? Czy wypije? No i ile położyć księdzu, ile organiście, a ile kościelnemu na stół? Bo „kolenda” to dobry i po-bożny zarobek. Księdza poprzedzali dwaj chłopcy dzwonkiem. Przed każdym domem dzwonili, by się gotować na odwiedziny księdza.

Do naszego domu przychodził zazwyczaj wieczorem, po obejściu całej wsi. Czasem przyszedł sam, bo organista i kościelny po drodze „zlegli” z nadmiaru wódki. W każdym razie przychodzili w dobrych nastrojach.

Bez różnicy już było dla nich śpiewać „Jak miła ta nowina, mów gdzie jest ta dziecina” – „Jak miła ta nowina, mów gdzie jest ta dziewczyna”.

Ceremonia święta odbywała się szybko. Obecni w izbie klękali, ksiądz kropił święconą wodą, dawał całować krzyż, który już cała wieś całowała i rozdawał obrazki. Trafiało się, że ksiądz brał pieniąd-ze od bogatych, zostawiał u biednych. Za mojej pamięci był taki je-den. Potym już po „kolendzie” go nie puszczano.

Zarobek był niezły. Do parafii należało kilkanaście wsi. Uskładało się z takiej „kolendy” kilkanaście setek. Było za co się ubrać i podzielić z rodziną. Nie od rzeczy więc mawiało się, że „kto ma księdza w ro- dzie, temu biada nie dobodzie”. Albo, że „urodzić się – tydzień dobr-ze, ożenić się – miesiąc dobrze, księdzem zostać – zawsze dobrze”. Toteż każdy, kto ze wsi syna uczył „na pana” wzdychał, by ino synowi nie odniechciało się teologii. Tu nie szło o zbawienie, ale o honor, a honor był, bo były pieniądze.

Ale trzeba skończyć z tą księżą „kolendą”, bo i okres bożona-rodzeniowy się kończy. Trzeba przyznać, że najbardziej urozmaicony. Bo to i szopki, jasełka, turonie, gody, „nowelato”, no i więcej czasu.

88

Rozdział III

„Przyźry się zywinę”33, wozi nawóz na gnatkach34, wieczór skubanie pierza czy wełny, a dla bab przędzenie i to wszystko. I raz wreszcie w roku dużo, dużo wolnego czasu i dużo snu. Lamp szkoda świecić, bo nafta droga. Więc spać. Nic dziwnego, że najwięcej dzieci na wsi rodziło się pod koniec sierpnia, we wrześniu czy październiku.

Nadchodzi tłusty czwartek, ostatni przed środą popielcową. Nadchodzi post, a że jest on dużo surowszy i dłuższy niż w adwent, to trzeba się na zapas najeść. W adwencie post tylko we środy i piątki, teraz we środy, piątki i soboty. I nic tylko żur. Trzeba więc użyć na ostatek. Od tego jest tłusty czwartek. Najlepszy przysmak to tzw. „diatki”. Mąka gotowana na gęsto, ale tak pokraszona, że pływa w słoninie. A jak jedzenie, to i zabawa. Zaczynało się w tłusty czwar-tek, a kończyło o północy przed środą popielcową. Zapusty. Gos-podyni musi chodzić na zabawy i zwłaszcza tańce, bo inaczej nie wydarzą się konopie. Pili więc i tańcowali wszyscy na umór. Jakby już nie mieli żyć, jakby na ostatek.

W środę ksiądz posypie głowę popiołem, który miał pochodzić ze spalonych kości ludzkich. Nie wiem dlaczego tak głoszono. Wie- rzyłem i ja w to, dopóki nie podpatrzyliśmy, że kościelny podbiera popiół z proboszczowskiego „śparchetu”35 w kuchni.

Od podłazu, który był moim pierwszym publicznym wystąpie- niem, brałem już oficjalnie udział we wszystkich obrzędach.

W poście przygotowywałem hubę, by dobrze wyschła do wielkiej soboty36. Przygotowywałem na wielką sobotę bazie no i „kłapackę” (kołatkę) na ostatni tydzień postu. Zacząłem się wysuwać na czoło rówieśników i przewodzić im. Choćby przy wieszaniu Judasza. Prze-cież ja wydrapywałem się na najwyższe drzewo, kasztana rosnącego przy drodze, by tam judaszowską kukłę powiesić.

Okres Wielkiej Nocy nie obfitował w tyle urozmaiceń co bożona-rodzeniowy. Niemniej też ma jakiś swoisty nastrój. Palmowa niedzie-

33 Przyźry się zywinę – da się jeść zwierzętom domowym.34 Gnatki – drewniane proste sanie konne.35 Śparchet – popielnik.36 W parafii łąckiej istniał do początku lat dziwiećdziesiątych XX w. piękny obyczaj odpalania od poświęconego ognia huby (Fomes fomentarius), z którą młodzi chłopcy biegali po sadach kadząc drzewa, co miało ochraniać je przed przymrozkami. Obyczaj ten zlikwidował w latach osiemdzisiątcyh XX ., ks. Stanisław Stec, ówczesny wikary w Łącku.

89

Na scęście na zdrowie

la to raj, bo można nawet w kościele bić się z kolegami przyniesionymi do poświęcenia baziami. Miewałem je najdłuższe, bo nadsztukowane leszczyną. Sięgały nieraz pod sklepienie kościoła. Wojowałem tak raz tymi baziami, aż strąciłem obraz świętego Michała Archanioła walczącego z djabłami. Narobiło to rumoru w kościele. Niektórzy myśleli, że święty Michał ucieka i gotowi byli cud z tego zrobić, a inni czekali, że przecie święty Michał musi się zemścić na mnie.

Po mszy ksiądz święcił bazie. Prosto z kościoła szliśmy w pola, by wbić je w zasiewach. Podobno to lepsze było na urodzaj niż nawozy sztuczne.

Najwięcej ludziom dokuczałem „kłapacką”. Miałem taką na dwa młotki. Chodziło się z kłapaniem po wsi.

Wieczór, jak większość, szedłem z matką do kościoła na nocne nabożeństwo. Nie mogłem się nadziwować, że kobiety tak smacznie w kościele śpią. Udawała taka pobożną, leżała krzyżem na posadzce i w najlepsze spała. Czasem coś tam wyrwało się spod spódnicy, ale obracała to na karb nabożnego wzdychania.

W sobotę rano z hubą. Przytykało się ją do rozpalonego przez księdza świętego ognia i rozżarzało i prędko z nią do domu. Tu najpierw podpalało się od niej pod kuchnią, a następnie okadzało się całe gospodarstwo. Aby się zywina darzyła, aby sad rodził, aby wszyscy djabli odlecieli przed tym świętym ogniem. Kadzenie miało przede wszystkim lepiej skutkować w sadzie niż opryskiwanie drzew. A kadziłem i stóg słomy. Słoma nie miała szacunku przed świętym ogniem, to też zaczęła się palić. Gdyby nie wysiłki żołnierzy świętego Floriana, mogłoby się skończyć tragicznie.

Straciłem zaufanie do święconej huby, a kiedy mimo wbitych w polu bazi był nieurodzaj, a sad był bez jabłek, powiedziałem sobie, że już tymi głupstwami nie będę się zajmował.

I słowa dotrzymałem...

91

ROZDZIAŁ IVJechali drużbowie…

-Kiedy godom wom, moiściewy, nie zwłykojcie, dołózcie jesce krowę, bo na takie gospodarstwo to się opłaci. Siedym morgów

nie byle jakiego gruntu, budynki – widzicie łońskiego roku pokryte, para koni, śtyry ogony krówskie, cosi ze dwie jałówki, dwie maciory to cheba dość, a najwozniejsze – wszystkie z domu juz wywianówane i latego zodnyk spłatów. Za ta jej matka trochę pyskata, a on lubi okowitę. Ta którys chłop nie lubi? A zreśtą przecie się nie bedzie wydawać za łajców, ino chodoka. A te, to sami wiycie, ze śwarny, nie latawice, jak jego nieboscyk dziadek. Potym moze być nierycho, bo wszystkie godają, ze to Krugała juz kopyrtki sadzi, zeby swoją Zośkę tam upchnąć. Przecie jo wom nie wróg i zawsze wom dobrze radziłam.

– Kiej juz tak porawadujecie, to domy to krowę, choć nom nie barz wychodzi, bo wiycie, ze ik ni mamy za dużo, a tu wnet trza bed-zie pomyśleć i o Kundzie.

– Jak docie, to nima co zwlykać, ino zrękowiny zrobić.– No iści, poślę dziś chłopa mojego do nik, zeby wszystko obga-

dać.Tak to kleiły dwie kumy wesele, a Franek ani wiedział, że będzie

drużbą. Bo gdzieby takiego smarkoca juz na druzbę prosili. A jednak było mu pisane.

Kumy pod kościołem potrafiły załatwić wszystko. Pogodzić najzagorzalszych przeciwników, wywołać największą bajkami nie-

92

Rozdział IV

nawiść, zrobić czy skojarzyć weselisko, przenicować1 po prostu całą okolicę, więc Franka nie potrafiłyby zrobić drużbą? To była już najm-niejsza sztuka. Przez cały tydzień myślały o czym mają rozmawiać po pierwszej mszy pod kościołem. Tak blisko pod „boskim okiem” mogły przecież bezkarnie rozmawiać o wszystkim.

Stawały pod lipami, które otaczały kościół, a z których zresztą już niejedna od tych bajek wysłuchiwanych co niedzielę uschła i niko-mu nie przepuściły. Takie już ich było prawo czy nawet obowiązek. W kościele zbawiał ich ksiądz, a one przed kościołem zbawiały oko-licę. A wiedziały o wszystkim dokumentnie. Każda przecież była z innej wsi, to jakżeby o sąsiadach nie wiedzieć czegokolwiek. To byłby dopiero wstyd. No, a jak się wie, to chrześcijański obowiązek powiedzieć bliźnim. Czy to prawda, czy nie, to jednak obowiązek jest powiedzieć jako prawdę. To też mówiły tę prawdę...

Zajrzały sąsiadom do stajni, do garczka, ba, nawet do łóżka, do spiżarni, a przede wszystkim do sumienia. Czy, jakby to może inaczej określić, do myśli.

– Wiycie ujno, ze Jasiek sprzedaje pole „u ściyzki”?– Co ty godos?– Ano sprzedaje, bo ni mają co zryć!– Ano pewnie, ona złote zęby wstawio, on w ślakcica2 sie bawi,

nic ino gazyty cytuje, to musi być taki koniec.– A jesce jednego nie wiycie.– No?– Ino wiycie, nie godojcie dali, bo jazo grzych o tym gadać.– Godojze, nie trzymoj nos!– Ino nie powiycie dali?– A co ty o nos myślis?– Jantkowa to śnim nie sipio. Pono cęsto zagląda na wyrko do

parobka.– Je, cos ty godos?– Sama widziałam kiejsi3 jak porawiała słomę na wyrku. Prze-

cieby nie poprawiała, jakby to nie lo nie. Ktoz to widzioł parobku na wyrku ścielić?

1 Przenicować – przeciągnąć na drugą stronę.2 Szlakcica – szlachcica.3 Kiejsi – kiedyś.

93

Jechali drużbowie

– Pewnie prawdę godos, bo jo kiejsi widziałam jak jechała wasą- giem4, to ino jedno siedzysko wzięła i siedziała razem z parobkiem. Kto to widzioł, zeby wasągiem z jednym siedzyskiem jechać?

No i przepadło, zrobiły z baby Antkowej kochankę parobka, tylko dlatego, że traktowała parobka jak człowieka.

I czy nie mogły lipy, które tych bredni regularnie co niedzielę wysłuchiwały, uschnąć?

– Laboga, kumosie wiycie co!– Co?– Walek od Smoronia cosi za duzo chodzi z Tereską Grzędy.– Jo ik tyz widuję.– Taki głupi, myśli ze ji łociec pozwoli za dziada wychodzić.

Pomyślenie, ona gazdoska a on komornik. Coz z tego, ze pono porządny, ze nie pijak, ze dobry cieśla i pono duzo zarabia, kiej ani strzępka gruntu. I takiemu sie w głowie przewraca. Gazdoskie córki mu sie zakciywa. Jakie to ta casy juz teroz wiycie, ze jaze strach. Daw-ni toby sie ani odwozył.

– Jak tak dali pódzie, to na nic zejdomy.– Nie zejdziecie kumy, bo może was kiedyś nauczą myśleć jak na-

leży – westchnęła lipa, a że już ludzie na sumę zaczynali się schodzić, więc i kumy się rozeszły.

My wróćmy do żeniaczki.A więc poszedł chłop, bo go posłała jak przyrzekła. Miał cztery

córki, więc musiał za nie chodzić na zaloty. Bo to wiecie, nie tak jak w mieście. Tu nie kawaler chodzi oświadczać się pannie, ale ojciec panny idzie ubijać targu.

– No a coby jo musioł dać – zaczyna się – jeśli byście myśleli Jaśka z moją córką ożenić?

Jasiek nie mógł żenić się sam, żenili go rodzice. To ich prawo, a jego obowiązek słuchać. Czy panna mu się podoba czy nie, taka ich wola i przepadło. Wychodzą z tej woli nieraz potworne dziwolągi, często je później rozstrzyga siekiera, ale temu nie poradzi. Dwudzies- todwuletniego chłopca żeni się z czterdziestoletnią wdową, bo ona ma grunta, a on się z domu uchyli. Będzie jej mówił przez „wy”, ale będzie gazdą, bo wdowa ma grunt, ma aż osiem morgów.

4 Wasąg, fasiąg – wóz konny paradny z dwoma zakładanymi na haki siodłami. Na przednim jechał woźnica, parobek na drugim gazdowie lub goście.

94

Rozdział IV

– Cobyście ta mieli duzo dawać. Dacie śtyry tysiące, tą niwę „pod łazem”, krowę i źróbka.

– No dom, kiej tak kcecie – chłop nie oponuje, bo baba przyka-zała na wszystko się zgodzić. – A co wy?

– My zapisomy Jaśkowi całe, on ji zapise połowę. My ino zos-tawimy se wymowę „na górkach”.

Targ w końcu stanął. Teraz już wszystko potoczyło się szybko. Zrękowiny odbyły się, na drugi dzień, w piątek, pośli „na pacierze” – to niby dać na zapowiedzi. Jasiek się trochę bał, że ksiądz zacz-nie pytać religii, a on to nie bardzo w tych trzech osobach boskich się wyznawał, jako że trudno było się pogodzić, że jedna osoba jest w trzech osobach, ale to szczęśliwie minęło. Położył więcej pieniędzy za zapowiedzi niż inni, to i ksiądz o pytaniu zapomniał.

Wesele za trzy tyźnie, Trza się śpiesyć, zeby Krugała nie rozbił. Do „matareusa”5 do zapisów jesce trza przed zapowiedziami, bo jak sie dowiedzą ludzie z ambony, że Jasiek sie zeni, a właściwie, że Jaśka żenią, to na pewno będą chcieli rozbijać. Zwłaszcza kumy przed kościołem. A jak już będzie po zapisach, to może ucichną, bo przecie to i kosta doś duże, to trudni byłoby wszystko rozbić. Na starostę wybrali swoka – krzesnego ojca. Na drużbów – Franka i Wojtka.

Zaczęły się gorączkowe przygotowania. Franek siwą kobyłę pucował co dnia, bo przecie juz w przyszłym

tyźniu trza bedzie jechać po drużbacce. Uczył się „pytacki”, to niby tego, co miał mówić przy zapraszaniu. Dziewczęta co wieczór schodzą się do kandydatki na pannę młodą, robią kwiaty z bibuły na ubranie, różdżki, po domach ruch, bo i tam wszędzie wiją kwiaty dla ubrania koni.

Cała wieś żyje tylko weselem.

Jechali drużbowie cysarskim gościńcem,znaleźli pudełko z Marysinym wieńcem.A w tym pudełecku cyrwone gwoździki,zaprzęgaj Jasieńku cisawe koniki.

Albo:

5 Matareus – notariusz.

95

Jechali drużbowie

Jechali drużbowie na cyrwony krowieflasecka z gorzałką, Boze im daj zdrowie.

Czy coś w tym rodzaju rozbrzmiewa na tydzień przed weselem po wsiach. To Franek z Wojtkiem jeżdżą po drużbacce. Jeżdżą po całej parafii, a nawet do innych zaglądają, bo rodzina pana młodego i panny młodej bardzo duża. A poza tym trza przecie i co bogatszych zaprosić z okolicy. Bo przecie wesele jakich mało. Kmiece.

Franek już trochę ochrypł, jako że pierwszy raz drużbuje i nie umie gardła oszczędzać. Wojtek trochę spokojniejszy, to też trzyma się lepiej.

– A u wójta kto bedzie godoł pytackę? Ty cy ja?– Godoj ty, bo ci to lepi idzie – odpowiada Wojtek.Każdy kto widzi nadjeżdżających drużbów wychodzi przed dom.

Tak też zrobił i wójt z babą. Wyszli przed ogródek.– Niek bedzie pokwalony – odzywa się Franek.– Na wieki, wieków – odpowiadają wójt i baba.I wtedy Franek zaczyna pytackę:

Scęśliwa godzina była, kiedy sie Pon Jezus Narodził,a jesce scęśliwsa kiedy zmartwychwstał.Niek bedzie i ta scęśliwa,kiedy nase nogiwstępują w wase progi.

A więc prosi pan ojciec i pani matka, pan młody i panna młoda,na to wesele co sie ścieleprzez trzy niedziele.Abyście byli nieodmownii temu stadłu dopomogli.

Na przsłą środę się zgromadzilii stadło to do kościoła zaprowadzili.Z kościoła bozegoprosi pan ojciec i pani matka

96

Rozdział IV

do domu swojego,choć ubogiego ale chędogiego.

Na kielisek wódki, choć malutki, ale milutki!Na tę piwa beckę,a nie zadną siackę.Na tego ciołka,co wisi u kołka.Na te kwikico ryją trawniki.Na te jagłyco je bedę druzki jadły.Na ta śtrucle i kołaceco to gęda na nie skace.Na koguta cubategoi na skrzypka wesołego.Prosimy wszystko co zyje:druzbika na konika,druzeckę na usłuzareckę,nic ona nie bedzie robiłaino jadła i piłai druzbów za syję wodziła.Mało my powiedzieli,bo my mało umieli, złegośmy naucyciela mieli,do karcmy nos puscołkijem nos nie chlustoł,a kałamarz z pieca zlecioła z piórem ptok odlecioł.Niek bedzie pokwalony...

Wyrecytował jednym tchem Franek, bo choć pytackę już mówił kilkadziesiąt razy, to jednak zawsze dostawał tremy. A nuż co zapom-ni albo opuści. Pytackę umią wszyscy, to zaraz spostrzegą, że pomylił czy opuścił. I co z takiego drużby? Pójdzie po wsi, że ciućmak6 i nikt 6 Ciućmak, ciućmok – niedorajda.

97

Jechali drużbowie

go już w drużby nie poprosi. Za pierwszym razem zwichnąłby sobie drużbacką karierę. Toteż uważał więcej i więcej miał tremy niż przy ministranturze, kiedy ją odmawiał sługując do mszy. Przy ministran-turze pomruczał, bo i tak jej nie rozumiał i nie rozumiał jej nikt. A tu wszyscy umieli.

Skończył i czeka co na to wójt z babą. – E, kieby my ta śli, przecie my nie rodzina, to nie kcemy

zawadzać, juz i tak doś na weselu bedzie swoik – powiada po chwili wójcina.

– Meiściewi7, przecie nom wstydu nie zrobicie – odzywa się Wojtek.

– Je, nie rachujcie na nos, chebaby Halka córka... – Nie śpasujcie8, bo jakzeby wesele bez wos.– My tu gadu, gadu, a dy przecie wstąpcie do chałpy, bo jakze tak

na polu bedemy mówić.Franek z Wojtkiem już tego wstępowania mieli dość. Wstąpić

to znaczy znów się obeżreć. Za trzy dni, przez która jeżdżą i proszą na wesele, zjedli już co najmniej dwa kilogramy gotowanej słoniny, z dziesięć kur pieczonych, parę dobrych bochenków chleba, kilka królików w potrawce i w ogóle różnego rodzaju smakołyków.

Każdy mniej więcej przypuszczał, że będzie proszony na wesele, to się i na drużbów przygotował. No bo jakżeby... Dobrze, że Franek z Wojtkiem nie pili wódki, bo pewno by nie byli w stanie jeździć.

Co było zrobić, trzeba i teraz wstąpić.Wójtowa przygotowała jajecznicy z dziesięciu jaj i wymawia się

od przyjścia na wesele w dalszym ciągu. Franek czy Wojtek od czasu do czasu jeszcze zapraszają, choć wiedzą już, że wójtowie na pewno przyjdą. Inaczej by się nie wymawiali. Praktyka wykazała, że im kto więcej wymawia się to tym prędzej przyjedzie.

Wymawianie się było tylko zwyczajem, obowiązkiem, by przypa-dkiem drużbowie nie myśleli, że proszonym tak na tym weseli zależy.

W każdym razie jako pewnych gości drużbowie podawali, skła-dając wieczorem co dnia sprawozdania z zaprosin, tych, którzy naj-bardziej się wymawiali.

7 Moiściewi – zwrot grzecznościowy.8 Śpasujcie – żartujcie.

98

Rozdział IV

– No to moiściewy jademy dali i rachujemy9, ze nom stydu nie zrobicie – rzuca na odjezdnym Franek.

– Je, dy sie jesce pomyśli – odpowiada wójtowa.Drużbaczka skończyła się dzień przed weselem. Później nie

wypada już nikogo prosić.Rano przed wyjazdem do ślubu i tak jeszcze trzeba być u tych, co

bliżej mieszkają niby to ich przypilnować, by na pewno przyszli czy przyjechali.

Wieczór przed weselem „obigrowka”10 u pana młodego. Jest to coś w rodzaju wieczoru kawalerskiego. Muzyka, zabawa niczym na samym weselu. Ale tylko do północy.

No i wreszcie dzień ślubu. W nocy parobcy wystawili kilka bram, żeby od jadących, których przez te bramy przepuszczać będą, coś ni-ecoś dostać. Przynajmniej wódki, bo dziś cała wieś musi być pijana.

Od wczesnego rana zaczynają napływać goście. Przyjechało już za dwadzieścia fur. Reszta przyjedzie pewno prosto do kościoła. To znaczy, że wesele będzie duże. Wielkość wesel mierzyło się zawsze w okolicach Frankowej wsi ilością parokonnych zaprzęgów jadących do kościoła na ślub.

Drużki ubierają pannę młodą, przyśpiewując przy tym ile wlezie. Ona naturalnie płacze, bo to też we zwyczaju.

No ale już czas jechać do ślubu.Wszyscy wychodzą przed dom, swok starosta bierze różdżkę

(symbol jego weselnej władzy) do ręki i zaczyna mowę:

Niek bedzie pokwolony....

Jes rzecą drużby godnie sie sprawić,gości zabawić,obiad i kolację postawić.A starosta mo taką sytuację,że musi powiedzieć orację.Toteż chciałbym słów kilka powiedziećlo dobra wasego,więc posłuchojciesłowa mojego...

9 Rachujemy – liczymy.10 Obigrowka – zabawa kawalerska.

99

Jechali drużbowie

Kochani godownicy i wy państwo młodzi!Oto mamy udać sie do kościoła,gdzie wedle słów apostołamacie przyjąć święty sakramenti zawrzeć wielki ślub,który rozwiązać mozeino śmierć, ino grób.

Wielka to chwila dla was kochani rodzice,albowiem ze swe opieki wypuscocie dziycię,wy córkę,a wy syna,coście ich zrodzilii wiele dobregodlo nik ucynili.

A wielko to kwila jest i lo wos młodzi,bo ona wom scęście, co doj Boze, zrodzi.Nim sie udocie w drogę,w świat daleki,nim wom kapłan związe ręce na wieki,rozwozcie co cynicie,byście nie narzykali potym całe zycie.

Ty panie młody, jak mos kochać żonę swoją,jak ją sanuwaći zyć w zgodzie!Bo ino w takim domui rodziejes łaska boskai pomoc z nieba,scęście,i doś chleba.

Ty panno młoda wiedz,ze dobro żonato lo meża złoto korona.

100

Rozdział IV

– kłótnicai zło żonato lo męża ciyrniowo korona.Jeśli panna z wiankiemmiła juz jak kwiotek,milsza jak Bogu matkajak aniołki dziatek.Pomnijcieco Bóg ucy i powiada,bo małżeństwo to sakrament nie lada.Jeśli małżeństwo chce żyć scęśliwiei pójś do niebato mu do tego wzajemnej miłości potrzeba.Jeśliście sobie wszystko rozwozyli,tak kce zyći tak bedziecie zyli,to drodzynic więcy wom nie trzebatylko ocy i serca wasewzniyś do nieba.Tam jes opiekunka wasa,pociesycielka,orędownicka nasa.Do nie sie udawojcie,do nie sie uciekojciea ona na wiekinie wypuści wosze swojej opiekii uprosiu syna swojego,ze przyjdzie do domu wasego.I jak w Kanie ucynił wino z wody,przyjdzie i na wase gody.A teroz państwo młodzi,o jedną rzec chodzi:uklęknijcie zaroz na kolana,i wznieście ocy do panów Pana,

101

Jechali drużbowie

i proście ojców o błogosławieństwo,aby było z wos scęśliwe małżeństwo,bo komu ojciec i matka nie pobłogosławi,temu Pon Bóg do nieba drogę zastawi.Jo w imieniu tu zebranych gości,życę womniek Pon Bóg w domu wasym gości,niek wom słońce jasno i mile swiyci,byście potym mieli pociechę z dzieci.Niek żyją!!...

Młodzi klękają, a rodzice kropią ich wodą święconą. Najpierw ojce panny młodej, później pana młodego, a potym jesce krześni, i żegnają znakiem krzyża świętego.

Kumoszki naturalnie przy mowie swoka i tym obrzędzie kropi-enia płaczą. Te co nie mogą płakać, bo już dość się na te obrzędy na-patrzyły i mowę swoka umieją na pamięć, przynajmniej zapaską oczy zasłaniają, by się zdawało, że płaczą. Bo inaczej pomyślałby kto, że są pokwiściyle i że się na rzeczy nie znają albo że nowożeńcom źle życzą.

Ale nie trzeba kumoszek, bo i Franek nie wytrzymał. Ryknął głosem niczym przy chrzcie. Co robić, takie już miał miękkie ser-ce. Płakał wtedy kiedy nie chciał. Łzy same wbrew jego woli leciały. A tu ani się gdzie schować, bo przecież najstarszy drużba, więc stoi na widoku, ani łez wstrzymać. Wolał jednak się schować. Udawał, że coś tam siwej, na której drużbował poprawia. Może przecież nie zauważą, bo inaczej kompromitacja na całe życie. Drużba i płakać. Tego jeszcze świat nie widział.

Kropienie się skończyło. Zaczyna się całowanie. Każdy ciśnie, by choć musnąć pannę młodą czy pana młodego. Ale to już długo nie trwa. Wszyscy siadają na fury. Na przedzie na koniach cwałują Franek z Wojtkiem, za nimi furmanka z muzyką, potym ze starostą, z młodymi i reszta. Każdy chcą jechać jak najbliżej młodych, to też właściwie to nie jazda a wyścigi. Wszyscy śpiewają, tylko na każdej furmance do innego. Nie rozróżniasz melodii, słychać jeden wrzask. Pierwsze brama na moście. Franek dał stojącym przy niej ćwiartkę już w domu przygotowaną. Puszczają przez bramę. Do kościoła już blisko.

102

Rozdział IV

Obok drogi wszyscy niezaproszenie, bo każdy chce widzieć.Ślub odbywa się raz dwa, bo i jegomościowi, którego na wese-

le zaproszono, spieszy się. Organista wycina na organach jakieś kołomyjki.

Wszyscy myślą byle jak najprędzej do domu, na zabawę.Ślub się skończył. I znowu to samo z furmankami. Znów wyścigi.

Franek pojechał naprzód. Ustawili się wraz z Wojtkiem przed drzwiami domu, a kiedy nadjechały furmanki z gośćmi, zaczęli śpie- wać:

Otwieraj matusiu,syrokie pałace,wieziemy ci córkęale straśnie płace.Nie płac Maryś,nie płac,nie biere cie smarkac,biera cie urodaJasiu jak jagoda.

A potym:

A nasa matusiu,lo swego dziecięcia,przyjmij-ze do domukochanego zięcia.

Rodzice chlebem i solą witają nowożeńców. Znów kropienie, znów całowania.

Ale czas na Franka. Trzeba znów powiedzieć orację. Podniósł się na kobyle, chrząknął i zaczyna:

Niek bedzie pokwolony...Przyjazdomy do wosz dalekiego kraju,tam het z daleka,od raju, gdzie w lecie sniyk nie pada

103

Jechali drużbowie

ani zwiyrz z ptokiem nie godo.Jes tu kupiec na dziywcęta,a nie na zodne kurcęta.A mówiono nam tu wszędzie,ze tu u wosjedna bedzie.Więc mu ją sprzedać mozecie,bo sie na nimnie zawiedziecie.Straśnie zręcny, aze miło,wszędzie sie po nim darzyło.To i u wos tyz tak bedzietak sie dziołojak i wszędzie.Przyjmijcie goi nos wielena zabawę...na wesele...

Ano jak wesele, to wesele. Swok starosta występuje i zawodzi:

Zagrojze muzykai nie załuj smyka,niek sie dobrze bawiweselno muzyka

No i muzyka zaczyna grać. Młodzież w tany. Nie patrzy na śnia-danie, nie patrzy na to, że już podano kawę i bukty11, cy kołocyki12. Ona chce tańca, chce wesołości, bo to przecie wesele.

Temperamenty zaczynają się wyładowywać.

Chodźcie chłopcy za mną,pókim jescem panną,jak bede mężatkom,chlywek wami zatkom – piskliwym głosem przyśpiewuje Wikta.

11 Bukty – słodkie bułki.12 Kołocyki – kołacze. Serowe placki na drożdżowym cieście.

104

Rozdział IV

Ona to już zawsze taka, zawsze musi zaczepiać.

Myślałaś dziewcyno,zaś jes maluwana,smarkatoś, garbatośw krzyzak połamano – odspiewuje jej Antek, by tylko nie zostać

jej nic dłużnym.

I tak co chwile. Raz jedna, raz druga para staje przed muzyką, tancerz płaci w basy i śpiewając piosenkę poddaj muzyce melodię, którą ta ma grać.

Z szybkiej polki, przechodzą w melodię walca, z wesołych przyśpiewek – na poważne zawodzenie.

A prym wodzi Stasek „z brzegu”13.Kto nie umie piosenek, lub nie może dobrać ze znanych, improwi-

zuje. Ruch, krzyk, pisk, wrzask. Tańczą w izbie, w sieni, w alkierzu, a nawet na podwórzu.

Syroko, daleko,tatuś płot zagrodził,którędyz jo bededo dziewcyny chodził – przyśpiewuje Kundzie Józek.

Wiadomo, mają się ku sobie, ale ojce nie chcą o tym słyszeć, bo Józek ma tylko cztery morgi i do tego obciążone dużymi spłatami.

Trzy róże w ogrodziejedna z nich blednieje,choć mie chłopok kocha,małą mom nadzieję.

Bo choć on mnie kocha,po rąckak całuje,jednak przy tym innejserce obiecuje – wyciąga Aniela, bo już od śpiewu ochrypła.

13 Osoba rozpoznana – Stanisław Sopata „z Brzegu”.

105

Jechali drużbowie

Naści babko jabko,proś Pana Jezusa,aby mie juz za mążwydała matusia.

Babka jabko zjadła,Boga nie prosiła,zeby sie cholera,jabkiem udłowiła.

Żadna inna tak nie może zaśpiewać tylko Tekla, co to na staropa-nieństwo jej się znaczy.

Ale i muzyka ma już dosyć. Przypomnieli sobie teraz wszyscy, że przecież nie jedli jeszcze śniadania. Więc na chwilę siadają do stołów. Piją co chcą, przeważnie wódkę. Mo ją przy sobie każdy drużba, a jest ich przecież na weselu tylu, ilu młodych chłopców. Każdy nosi w kieszeni butelkę. Inaczej nie byłoby potym bijatyki. Śniadanie kończy się szybko, bo przecież szkoda czasu.

I znów tany na nowo. Z jeszcze większym temperamentem. Zaczyna Tomek „od zakładnika”. Wziął Hankę pod pachę, stanął przed muzyką i nuci:

Nie bede sie zenił,nie bede sie śpiesył,bede bałamucił i dziywcęta ciesył.

Nie bede się zenił,nie bede sie jesce,ładnyk panien nima,a brzydkik jo nie kce.

Nie bede sie zenił az mi sto lat minie,bede sie zalycołkoździutki dziewcynie.

106

Rozdział IV

Nie bedę się zenił,az mi miną lataaz dzieci powiedzą,ożań, ze sie tata! – poddając melodię walca.

Ale to nie trwa długo, tylko parę razy w kółko, bo już Sylwek zapłacił w basy i takt polki zanucił.

Wolał-bym jo wolał,zeby mnie brzuch bolał,baba by mie smarowała,a jo bym sie toloł.

Tam sie ptosek ciśnie,gdzie są ładne wiśniei jo tyz chłopcyna,gdzie ładno dziewcyna.

Zmienia go Wicek tańczący z wsiową pięknością Hanką „spod góry”.

Chociażby mie bili,bili i zabili,mie z moją dziewcynątańcować najmili – przychlebia się Jasiek Jadze, w której, jak to

powiadają, kocha się jak pieron w żabie.

Cyrwone jabłuskona jabłoni wisi,kto sie w kim zakocho,ożenić się musi – przekonuje Maciek Rózię, którą ludzie straszą,

że mimo iż dwa lata do niej się zaleca, to jednak się z nią nie ożeni.

Ile piasku w morzu,ile gwiazd na niebie,tyle jest obłudydziewcyno u ciebie – docina Julek Gence, z którą o coś w tańcu się

posprzeczał.

107

Jechali drużbowie

W polu gruska stoi,słodki gruski rodzi,powiydz mi dziewcyno,kto do ciebie chodzi? – złośliwie przyśpiewuje Symek tańczący

z Ceśką zerkając w stronę Tereski, która tańczy z Łuckiem, za to widocznie, że się mizdrzy do Łucka.

Pytołem sie wcora,me rodzone matki,cy mi iść pozwolido Zosi do chatki.

Alem jo od matkitęgie lanie dostał,matka kca koniecniecobym księdzem został – przygryza Witek Pietrkowi, którego

nazywają pobożnym, a który teraz uwodzi mu Zośkę.

Jedzie góral z góryi fajeckę pyka,mo siwą kobyłę,bestyjo mu bryko – śpiewa Paweł, który znany jest z tego, że więcej

lubuje się w koniach niż dziewczętach.

Baciar jo se baciar,baciarka mie ciesy,co ludzie zasmucą,dziewcyna pociesy.

Baciar jo se baciar,powiadają ludzie,ale za baciarakozdo panna pódzie – przechwala się Jędrek „z obłazu”, znany

bitnik. Niejeden raz już w kryminale, zwłaszcza za bitki weselne, siadywał.

108

Rozdział IV

Chłopcy elegantynosą długie buty,nie trzeba im wierzyć,bo to bałamuty – wykrzykuje Walerka.

Zalycali mi się,a jo sie z nik śmioła,bo jo se nie takik,na przetaku sioła – przemądrza się Baśka, znana z tego, że na żad-

nego z chłopaków wsiowych nie chce się zdecydować.

A na mościetrowka rośnie,a pod mostemcelula,żoden nie kcete dziewuchy,bo to strsno brzydula – odcina jej Narcyz, który po cichu w niej się

podkochuje. I dodaje jeszcze na odwyrtkę:

Jakem sie zalycołśtyry lata dziywce,ona z te radości,sik, sik, sik,po ściyzce – a widzis, dobrze ci, nie bądź taka mądra – myśli nie-

jedna tancerka, bo wszystkie zdają sobie sprawę z tego, że Baśce się to należy.

Śpiew się wzmaga. Słychać coraz to złośliwsze piosenki. Czasem niektóra nawróci jeszcze do sentymentu, ale już nie na długo. Młodzi chcą humoru.

Śpiewają o wszystkim. O tym co ich boli, co ich cieszy, co ich smu-ci, co ich interesuje. Śpiewają o miłości, ale i troskach dnia powszed-niego, o dziewczętach i koniach, o chłopcach, księżach czy przyrodzie. Rozrzewnienie goni beztroskę, smutek – radość. Zamykają swe życie w piosence, życie bujne, monotonne nieraz, spokojne czy burzliwe.

109

Jechali drużbowie

Wszystko w niej jest. I zawód miłosny i radość kochanie, i zapom-nienie, i nadzieja. I dużo nieraz złośliwości jak w tej:

Przylecioł gołąbek,na wysoki dąbek,zajrzoł do dziewcyny,jaki mo porządek.

Świnie w piecu ryją,koty gorcki myją,a dzieci pod ławą,łyzkami sie biją.

Warkoca nie splecie,izby nie zamiecie,krowy nie podoi,ogona sie boi.

A czasem dużo dumy czy przechwałki jak tu:

I ta by mi radai ta by mi rada,ale sie z wszystkimiżenić nie porada.

To młodzi, a starzy tymczasem... Rozsiadli się w mniejszej izdebce. Tańczyć będą dopiero po

południu. Popijają wódkę, kojarzą nowe wesela, pogryzają bułki, no i śpiewają czy opowiadają, co kto umie.

– Wiycie, downi to było inacy – zaczyna Wojciech. – Jakem jo sie zenił ni mioł jesce dwadzieścia roków, a wiycie, ze wtedy trza było dwadzieścia śtyry, zeby niby być tym, co mu wolno wszystko. Gadają ludzie „nie ozenies sie. Trza bedzie zezwolenie z sądu, bo in-acy jegomość ślubu nie dadzą”. Jo se myśle niby: Co to znaczy ze nie dadzą? Przecie z babą wiem co robić, bo już wtedy Maryna się se mną przespała i miała tego Maćka. „Ano bedomy widzieć” powiadom i ide do ksiendza. Przychodzę i opowiadom o co idzie, a ksiądz powiado

110

Rozdział IV

„ślubu nie dom”. Persaduje14 „jegomościu dojcie”, a ten bezkurcyjo15 upar sie i powiado „nie dom”. Zgniewało mnie to i godom „jegomościu cy docie cy ni docie, to ja dziś zacynom”. Tak te wiycie jegomościa pewnie przestrasyło, zeby znów te obrazy boskie nie było, ze ślub dał. A jakby nie dał to myślicie zebym nie zacął?

– Kumo, dy pijcie – powiado Wikta – dolewając do nie skończo-nego kieliszka Michałowe.

– Dy pijo i moiściawi nie dolywojciez, bo przecie jałówka nie be- dzie sie poluwać.

– Kumie, widzę wos – powiada Stanisław do Macieja wyciągając w jego stronę napełniony kieliszek.

– Bóg zapłać ześci nie ślepy – odpowiada Maciej. Piją wszyscy z jednego kieliszka, który przechodzi z rąk do rąk. Wojciechowa zachęca Józefową by jadła ze wspólnej miski mięso

i maczała chleb:– Kumo, dy jydzcie, dy mocajcie.– Dy jem i mocom.– E, przecie widzę, że nie jycie.– Dy jem i mocom.– I, g.... jycie, w d.... mocacie – odpala Wojciechowa.W rogu izdebki Wojciech śpiewając przekonuje pobożnie

Jantkową:

Nima ci to nima,jak to djabłu w piekle,pojy se popijei siedzi se w cieple.

Aż się Jantkowa przeżegnała ze zgorszenia, że tak w piekle ma być dobrze.

Kuma parwaduje kumie:

Jesce se kumosiu roz pogodajmy,jesce se kumosiu po jednym dojmy,po piyrsym, po drugim, po trzecim kubku,jesce nom kumosiu nie sumi w cubku.

14 Persaduje – tłumaczy.15 Bezkurcyjo – uparciuch, złośliwiec.

111

Jechali drużbowie

Podpity już nico stryk atakuje Walentową, a ta nie bardzo mu rada, odgryza się śpiewem:

A u stryka w sieniedziada uwiązali,dziad sie urwałuciekł,bo mu zryć nie dali.

On na te jednak nie zważa i zalotnie podśpiewuje:

Kumoter kumasigorzałeckę nosi,kuma zaś nie kce pić,gniwa sie o cosi.

– A moze poślibymy co zahulać – proponuje wójt, który nie tylko z babą, ale i wszystkimi pięciorgiem dzieci na wesele się zwalił.

– Eee – żachnęła się Jakubowa. – Przecież teroz jasce nie wypa-do. Powiedz. Teraz na młodyk cas.

– Jak to nie wypada?! – krzyczy wójt. – Przecież:

Hulali, pijalici nasi ojcowie,i my tyz bedziemy,bo my ik synowie.

Hulały, pijałyte nase matusie,i my tyz bedziemy,bo my ik córusie – przechodzi z krzyku w śpiew.

Ale na nic przekomarzania, bo zaczynają podawać obiad. Stawiają na stołach miski i rozdają łyżki. Stoły zrobione względnie – zbite z desek, wsparte na „sragach”16, takich, jakie służyły do przytrzymy- wania drzewa przy rżnięciu.16 Sragi – cztery równo w połowie zbite żerdki, w krzyżu połączone piątą żerdką. Służyły do podtrzymywania ciętego drzewa w powietrzu. Mogły też służyć do podtrzymywania blatu stołu.

112

Rozdział IV

Każdy siada gdzie może. Jedzą na dwie czy nawet trzy zmiany, boć przecież na jeden raz wszystkich gości przy stołach nie zmieści. Na pierwsze rosół z makaronem, na drugie pieczeń wołowa, wiep- rzowa, cielęcina, baranina, kaczki, kury, gęsi – w ogóle wszystko, co nazywa się mięsem. Bo przecież zarżnęli jałówkę, zabili świnię i dwa cielęta. Drób przysłali zaproszeni goście. Każdy, kto na wesele się wybiera lub nawet nie, ale był zaproszony, uważa za swój obowiązek posłać coś przed weselem. Posyłają więc kury, kaczki, gęsi, masło, ser czy nawet mleko. W ten sposób pomagają gospodarzom wesela. Zwyczaj dobry i bardzo praktyczny.

I trunków też nieco naprzysyłają. Przeważnie piwa. Co grubszy gospodarz przyśle antałek tego napoju. Inni wódkę, a co gorsze, cza-sem nawet samogonę17.

Franek tymczasem koło stołów z muzyką chodzi i ogrywa gości, mówiąc przy tym:

Słonecko wschodzi,miesiącek zachodzi,nasego (tu wymienia nazwisko ogrywanego)ograć sie godzi.

A on sie nie zubozy,choć tysiąc złotykdo basów włozy.

Naturalnie to tysiąc złotych to lekka przesada. Zresztą, Franek uważa i szacuje każdego. Jednemu mówi sto, innemu dwieście, tak wedle majątku. Wywołany wpłaca pewną kwotę do basów i poddaje melodię jaką chce żeby muzyka zagrała. Jeśli sam nie podda, to już Franek go wyręczy.

„Ogrywanie” to również jedna z form pomocy gości gospoda- rzom. Muzykę płacą właśnie goście za to „ogrywanie”, bo „ogrywa” się nie tylko przy obiedzie, ogrywa się każdego, kto rano przed ślu-bem przyjedzie czy przychodzi; „ogrywa” się i tego, co przychodzi później. Jest to obowiązkiem drużby, by nikomu tego „ogrywania” nie przepuścić. Bo wtedy i muzyka więcej zarabia. A po zarobku muzyki szacuje się również wielkość wesela. 17 Samogonę – bimber.

113

Jechali drużbowie

Najwięcej jednak muzyka zarobi przygrywając do tańca, bo każdy kto chce zaśpiewać, musi stanąć przed muzyką, zapłacić w basy. Że tu często przychodzi do licytacji między tańczącymi, więc i muzyka korzysta z tego.

Po obiedzie znów tańce, znów śpiewy. Ale wieczór się zbliża, trzeba zrobić „cepiny”. Bo jakże by bez

tego mogło się obejść? Przecież trzeba pannę młodą uświadomić, że dziś traci wianek panieński, trzeba ją przyjąć do grona gospodyń. Inaczej nie mogłaby chodzić do kościoła na pierwszą mszę i bajczyć pod lipami, nie mogłaby być uważana za pełnowartościową babę.

Panna młoda musi się schować. Bo przecież tak od razu i bez wstydu dać się, choćby nawet symbolicznie, pozbawić wianka nie można. Jeszcze by kto powiedział, że już doświadczona i nie panna.

Schowała się i dziś panna młoda. Szukają jej wszyscy, a Franek, jako że najstarszy drużba, na czele. Obszedł wszystkie kąty w gospo-darstwie i nigdzie jej nie znalazł. Był w stodole, w spiżarce, na strychu, na szopie i poszedł nawet nad stajnie. I tu spotkało go nieszczęście. Nie wiedział, że brakuje kilku desek w powale. Idąc śmiało uczuł w pewnym momencie, że spada. I rzeczywiście spadł tuż obok żło-bu, przy którym była przywiązana jego siwa kobyła. Nie odprowadził kobyły do domu, bo była ciągle potrzebna. Ciągle trzeba było jeszcze jeździć to po tych, którzy niby na chwilę udali się do swego domu, a nie wracali, po tych, którzy jeszcze w ogóle nie przyszli. Te prosze-nia to były okropne. Każdy się droczył, każdy, mimo że miał wielką ochotę przyjść, wymawiał się, żeby go tylko prosić. Niech choć raz będzie ważny.

Tak to więc Franek, wypełniając ciężki obowiązek drużby w po- szukiwaniach za panną

Młodą, spadł z wysokości co najmniej trzech metrów. Potłukł się nieważko, ale przynajmniej to dobrze, że nikt jego upadku nie wid-ział. Dopiero by się śmiali.

Wszędzie już obszedł, a panny młodej nie ma. Wpadł w końcu na pomysł i poszedł do chlewa. Patrzy, a tu Maryna w kącie. Narobił krzyku, zlecieli się goście i pomogli pannę młodą wyciągnąć. Wszyscy orzekli jednogłośnie, że musi ona być bardzo dobra i porządna, kiedy nawet do chlewa nie zawahała się schować, byle tylko ten wianek za-trzymać.

114

Rozdział IV

Sprowadzono ją płaczącą czy też symulującą płacz, do izby, po-sadzono na przygotowanym krześle, na którym uprzednio położo-no poduszkę, dano jej talerz do ręki na dary, które goście składają (zazwyczaj pieniądze). Zanim kumoszki, bo to ich obowiązek, przygo-tują czepiec, drużki intonują:

Jak cie bedą cepićspoźryj do powały,zeby twoje dzieci,siwe ocy miały.

Jak cie będą cepićspoźryj do tragarza,zeby twoje dzieci,wysły na cysarza.

Wcoraś była panną,dziześ panną młodą,jutro twój wianecek,pódzie na dół wodą.

A potym – ponieważ jeszcze nie wszystko gotowe, dzielą się na dwie grupy, z których jedna śpiewa imieniem pana młodego, a druga panny młodej – zaczynają:

Spadła rasa na konopieotrzepała kwiat,cemuześ mi moja Maryśzawiązała świat?

Jam ci go nie zawiązałazawiązał ci ksiądz,skoromci sie spodobałamusiałeś mnie wziąć.

A że melodia tej pieśni bardzo rzewna i powolna, każdy odnosi wrażenie, że dzieje się coś naprawdę jeśli już nie tragicznego, to co najmniej przykrego. Nastrój do tej utraty wianka jak na pogrzebie...

115

Jechali drużbowie

No, wreszcie kumy przygotowały czepiec. Wkładają go z wielkim namaszczeniem pannie młodej na głowę, a drużki znów intonują:

Ej chmielu, chmieluchmielowe liście,wziąliście Marysięzacepiliście.

Zebyś ty chmielupo tyckak nie laz,nie robił byś tyz panienek niewiast,ale ty chmielupo tyckach lezies,niejedny panniewianek odbierzes.

W czasie tego śpiewu każda kuma podchodzi do panny mło-dej i całuje się z nią. Po kumach robią to drużki, koleżanki i inne. Podchodzą do panny młodej, całują się, względnie obejmują za szyję i składają prezenty na talerzu. Gdy większe wesele, zamiast talerza dają pannie młodej przetak. Bo przecież na talerzu nie dużo zmieści, a podarunków będzie dużo. Cepiny się kończą. Panna młoda wpraw- dzie jeszcze płacze, ale to jej nie przeszkadza, by zatańczyła. Teraz musi tańczyć z wszystkimi, nawet druhnami.

Najpierw ze starostą weselnym. Staje więc swok przed muzyką, płaci w basy i śpiewa:

Dej mi Boze scęściena piyrsy pocątek,jescem nie tańcowałod Zielonych Świątek.

I wywija aże miło. Ale niedługo, bo już Franek, nie z przyjemności wprawdzie, ale z obowiązku, staje przed muzyką, odbiera swokowi pannę młodą i różdżkę, którą musi się trzymać przy tym tańcu – obie bowiem z panną młodą przechodzą z rąk do rąk – płaci w basy i nuci:

116

Rozdział IV

Wtedy sie uciesę,kiedy się powiesę,na ty siubienicy,co chodzi w spódnicy.

Muzyka gra polkę. Frankowi nie bardzo to idzie, zwłaszcza gdy panna młoda odkręca w lewo, toteż bez kłopotu oddaje pannę młodą i różdżkę drugiemu drużbie, to niby Wojtkowi.

Wojtek był chłopak powolny, więc wolał walca. Dlatego zanucił:

Dobranoc, dobranoc,twoje okna mijam,jak mi cie nie dadzą,to je powybijom.

Dobranoc, dobranoc,ale nie kozdemu,temu chłopakowi,co idzie do domu.

Potym tańczy następny drużba, drużki, kumy. Każdy kto jest gościem weselnym z panną młodą zatańczyć musi. Trwa ta cała his-toria co najmniej trzy godziny. Inni tymczasem piją, jedzą czy też przyglądają się tańczącej parze.

Zaczyna się ściemniać. Pod oknami słychać krzyki, to na pewno krakowioki – jak nazywają nieproszonych gości – na wesele przyszli. Teraz już trzeba być ostrożnym, bo bójka wisi na włosku.

Swok przypomniał sobie, że przecież matka panny młodej jeszc-ze nie tańczyła, więc odszukawszy ją płaci w basy i śpiewa:

Wesele się kończy,matusia nie tańczy,nie bedzie wiedziała,ze córke wydała.

Znów wszyscy robią miejsce, a tańczy tylko swok z matką panny młodej.

117

Jechali drużbowie

Kończąc taniec z matką swok zachęca wszystkich:

Ej bawcie sie, bo ta nocka wnet przeleci...

Wspólny więc taniec zaczyna się na nowo. Wieczerza, którą podali, nie ma powodzenia. Wszyscy wolą

tańczyć. Tańczyć do upadłego, do rana, a potym do wieczora, do wyprowadzki. Smutny to moment dla panny młodej. Musi opuszczać rodziców i iść na gospodarstwo męża. Musi zacząć nowe życie z niez-nanymi ze współżycia ludźmi, bo przecież ona męża sobie nie wybie-rała. Wybrały go kumoszki i stręczyciele, a ona z nim musi żyć. Do-biorą się choćby charakterami, to szczęśliwy traf, nie dobiorą się, to męka całe życie. Taki już los. Pogarsza go jeszcze samo pojęcie o war-tości kobiety na wsi. Ona przecież tylko do roboty, do rodzenia dzieci, do poniewierki i poniżania... Co tam baba... Długie włosy, krótki ro-zum. Patrzyć w garczki, pilnować zywiny, chłopu dać jeść, oprać go, nie mieć swojego zdania. Słuchać i robić. Wstawać do świt, kłaść się ostatnia spać i tyrać. Co ją ma obchodzić świat, życie na wsi, kiedy to nie na nią. I tak zresztą czasu na to niema.

Przypominają więc i naszej pannie młodej drużki, że trzeba się zbierać do wyjazdu. Nucą jej piosenką:

Ubieraj-ze sieubieraj,wszystkich fartuskównie wdziewaj,hosia, horasia, hosia, horasiawszystkich fartuszkównie wdziewaj.

Bierej-ze się, bo juz cas,bo juz słoneckoposło w las.Ubieraj-ze siebo juz cas,bo nie nalezys

118

Rozdział IV

juz do nas,hosia, horasia, hosia, horasia,bo nie nalezysjuz do nas.

Pożegnajcie ją rodzice,bo straciliście juz dziecie,hosia, horasia, hosia, horasia,bo straciliście juz dziecie.

Jedź juz Marysiujedź córko,na swój domecek,podwórko,hosia, horasia, hosia, horasia,na swój domecek,podwórko.

Marysia rzeczywiście do wyjazdu się szykuje. Przyodziewkę pa-kują do skrzyni, ale tak, by trok od spódnicy wystawał, bo będzie on dowodem, że skrzynia nie próżna a pełna. Pierzynę, poduszkę, sienniki związano w tobół i wraz za skrzynią umieszczono na furze18, którą pojedzie Marysia. Jeszcze trochę lamentów i płaczu, trochę zawodzeń, kilka przyśpiewek i wszystko gotowe.

Franek wsiadł na kobyłę, Wojtek na konia, bo przecież drużbowie muszą dopełnić swej powinności do końca i odprowadzić nowożeńców na ich nowe gospodarstwo. Muzykę umieszczono na drugiej furze, tuż za młodymi drużbowie intonują:

Bywojciez nom zdrowe,te tutejse progi,by tu zasły nierozjesce nase nogi.

I wszystko rusza. Jedzie prawie tyle gości, co przedwczoraj do ślubu. Trudno, wyprowadzka to przecież jakby drugie wesele. Trza sie 18 Na furze – na wozie.

119

Jechali drużbowie

zabawić, bo młodym nie wiodłoby się na tym nowym gospodarstwie. Trzeba zacząć od muzyki, tańców i wesołości.

Po przyjeździe na gospodarstwo, znów powitanie chlebem i solą, znów piosenki i zabawa jakby na weselu. Że wyprowadzka była po południu, więc zabawa całą noc. W dzień przerwa, bo piątek, a to powiadają, że:

Kto w piątek tańcuje,w sobotę śpiewa,niech sie na niedzielęnieszczęścia spodziewa.

W sobotę popołudniu dalszy ciąg i przez niedzielę. Ale teraz bawią się już tylko najbliżsi krewni i najbliżsi sąsiedzi.

Franek zlikwidował swoją drużbaczkę już w sobotę. Pożegnał się z wszystkimi i śpiewając na odjezdnym:

Byłem na weselui na poprawinach,a teraz tak myślę,ze bede na krzycinach – pogalopował na swojej kobyle rozmyślając

czy dobrze się jako drużba spisał.

Doszedł do przekonania, że dobrze. Najadł się ile wlazło, wyś- piewał więcej niż organista na pogrzebie, a to, że się rozpłakał przy przemowie swoka, to przecież nie takie ważne. Gości dobrze pro-sił, bo zjechali na wesele jak rzadko. Marynę prze cepinach znalazł w chlewie, a to, że z szopy spadł do stajni, to przecież nikt nie widział. A jeżeli były z jego strony jakiś niedociągnięcia, to mu wybaczymy, bo miał wtedy dopiero lat dwanaście...

121

ROZDZIAŁ VCymboły do szkoły

Coś na świecie działo się niewyraźnie, Ludzie mówili o jakichś znakach na niebie, które by miały wróżyć nieszczęścia.Chłopi wieczorami po ciężko przepracowanych dniach, mimo,

że powinni odpoczywać, wychodzili prawie wszyscy na wieś, siadali pod kasztanami i długo w noce o czymś niespokojnie rozprawiali. Będzie, nie będzie. Pewnie będzie, bo przecież zabili tak ważną osobę jak następcę tronu, to komuż o to jak nie chłopom i robotnikom każą się bić.

Szło o wojnę, a pany nie głupie, by ginąć. Od czego mają wieś czy fabryki. I znów trzeba będzie iść i bić się. Za kogo i za co? Pytali z oburzeniem, ale i ze strachem. Czy się co zmieni? A tu trzeba opuś- cić wieś, gospodarstwo, rodzinę, a można i nie wrócić.

I nie mylili się ci, którzy twierdzili, że wojna będzie. Pewne-go ciepłego i pogodnego dnia, kiedy zdawało się, że nic nie potrafi zamącić tego wsiowego spokoju, wdarło się z krzykiem i hukiem słowo wojna. To nie słowo, to potwór.

Nadeszły gazety. Na pierwszej stronie duże czarne litery. Franek czytać nie umiał, ale, że liter takich prawie na pół stronicy jeszcze nie widział, bo nawet w książeczce do modlenia jakiej używała babka były dużo mniejsze, mimo że książeczka święta, wywnioskował, że to na pewno o tej wojnie.

Chwycił gazetę, zwołał kolegów i goniąc po wsi jak stado wron, wrzeszczał wraz z nimi „wojna, wojna”. Wychodziły przed domy ko-biety i, jak która umiała, tak sylabizowała napis w gazecie – wojna. Pędziły następnie do chłopów opowiadać nowinę.

122

Rozdział V

I zaczął się ruch we wsi. Przyszły powołania do wojska. Poszli co młodsi, poszedł i swok, podobno do taborów. Poszedł Pietrek, który po powrocie, tak ładnie trąbką strażaków zwoływał. Zaczęły się rekwizycje zboża, koni, bydła. Powoli i wojna zaczęła się ku wsi przybliżać.

Nim się to stało, Franek zajął się czym innym. Poszedł do szkoły. Doczekał się wreszcie tego co dawno pragnął. Nie przez żądzę wiedzy, nie dla nauki, ale dla swobody. Trzymany krótko w domu tęsknił za wolnością. Wierzył, że będzie miał ją w szkole. Wyrwie się spod oka ojca i matki. Do szkoły pójdzie albo nie, ale w domu siedział nie będzie. Czasem ucieknie w las, czasem nad wodę. Tak, to musi gęsi paść albo dzieci kołysać. Było ich już troje.

Szkołę miał niedaleko. Może niecały kilometr. Był w tym szczęśliwym położeniu, że mieszkał wprawdzie w drugiej wsi, ale blisko kościoła, a tuż obok kościoła była szkoła. Inne dzieci miały gorzej. Pięć, a nawet osiem kilometrów. O czwartej rano wyruszały do szkoły. Kiedy lato i pogoda to dobrze, ale gorzej na wiosnę, w je-sieni czy zimie. Bo jedne buty na całą rodzinę. Jeżeli ktoś z rodziny je ubrał, dziecko zostawało w domu. Toteż frekwencja w szkole była znikoma. Szło to boso, obdarte i głodne, szło póki mu sił starczyło. Potym gruźlica i koniec wiadomy. Ale nikt nimi się nie zajął, nikt nie pomyślał, że tym dzieciom można dać łyżkę ciepłej strawy. Nikogo ich dola nie obeszła. Niech nie chodzi do szkoły, kiedy nie ma warunków. Przecież chłop nie musi być mądry. Niech pasą gęsi czy krowy, a nie marnują czasu, niech idą na służbę, bo po to przyszły na świat.

Szkoła tylko dla wybranych. Im chłop będzie głupszy, tym potul-niejszy.

Zapis Franka do szkoły wypadł wspaniale. Matka wybrała najcięższą kurę, zrobiła osełkę masła, wygalantowała Franka i poszli. Po drodze uczyła, że pana kierownika trzeba w rękę pocałować, bo to przecież pan. Z tym całowaniem w rękę to rzeczywiście był krzyż pański. Każdemu trzeba było ją polizać. Począwszy od księd-za, a skończywszy na wszystkich „ujnach”, „ujkach” czy swokach – krzysnych od wszystkich dzieci z domu, no i przede wszystkim bo-gatszych. Nigdy biedniejszych, bo ci mieli zanadto spracowane ręce. To ręce do roboty, a nie do całowania. Takiemu rękę oblizywać to nie honor. Toteż nieraz aż przykro było patrzyć. Stare siwe kobiety – ale biedne – całują po rękach młodszego kilkumorgowego gospodarza.

123

Cymboły do szkoły

– Moiściewy, dy przyślijcie ta konie, bym se na zagon gnój wywiezła. Odrobię ile kcecie, bo ziemnioki juz cas sadzić, a tu ani rus gnoja wywiyź – i buch przy tym gazdą w łapę.

Franek tego lizania nie uznawał. Toteż często zbierał lanie od matki. Szedł do kościoła, a naprzeciwko matka wracała z pierwszej mszy w gronie dziesięciu, co najmniej, kumoszek. I wszystkie wyciągały rękę do Franka, by je całował. Zrobił to kilka razy z ob- rzydzeniem i w końcu zbuntował się.

Kumy i ciotki wyciągają ręce, a on nic. Matka powiado:– Franek, ty nie widzis, ze ciotkę trza w rękę pocałować? – a Fra-

nek nic. Ucieka. Wie, że nie opłaci się, ale woli bicie niż to.Toteż nic dziwnego, że idąc z nim do zapisu matka tak przyuczała

i przykazywała, że pana kierownika trzeba w rękę pocałować. Bo to przecież pańska ręka, to trzeba koniecznie.

Pan kierownik przyjął ich z honorami, zwłaszcza, gdy zo-baczył kurę i masło. Zapisał Franka do szkoły, kazał przyjść w dniu następnym z tabliczką, rysikiem i gąbką do mazania tabliczki. I tak Franek znalazł się w szkole.

Do nauki nie bardzo się kwapił, bo on przecież nie po to szedł do szkoły by się uczyć, ale by mieć swobodę. To też już na drugi dzień pan kierownik, bo on sam Franka klasę uczył, zastosował wobec nie-go środek pedagogiczny. Jedyny środek jaki wówczas uważało się za niezawodny. Zerżnął Franka ile wlazło. Miał do tego prawo, bo matka jeszcze przy zapisie mówiła:

– Jak tyz nie kciołby sie ucyć, to go kijem. I pan kierownik dokumentnie życzenie jej spełniał. Nie pomogło

tłumaczenie się Franka, że przecież „i” napisał, ale się jakoś zmazało, nie pomógł płacz. Pan kierownik bił i bił.

– Mama zmazała derką, jak ją zdejmowała z pieca, a na derce była tabliczka – krzyczał Franek w niebogłosy przy tej operacji.

A inne dzieci nabrały od razu do pana kierownika respektu. I nikt później nie protestował, gdy pan kierownik kazał mu swoją krowę pasać, w ogrodzie zamiast robotnika robić czy nawet dzieci, których miał coś czworo, w jego mieszkaniu pilnować. Żadne dziecko nie protestowało, bo bało się trzcinki. Powoli i Franek wciągnął się do rygoru szkolnego. Teraz nie myślał o tej upragnionej swobodzie, te-raz medytował jakby to można było naukę opuścić. I nie tylko on.

124

Rozdział V

Każde dziecko, które zaznało wychowawczych metod pana kierow-nika, myślało to samo. Robiły wszystko, by tylko do szkoły nie iść. I gęsi swoje pasały bez szemrania, i rodzeństwo w domu kołysały, i udawały śmiertelne choroby. Czasem się udało, a czasem rodzice do szkoły i tak wypędzali.

Uczęszczało się do szkoły razem z dziewczętami. Największą karą za jakieś przewinienie, było posadzenie chłopca między dziew- częta czy na odwrót. Nie było zgody między nimi.

Cizia, cizia, cizięta,djebał stworzył dziopięta,a chodoków miły Bóg,dziopiętami djabeł tłukł – słychać było w przerwach między jedną

a drugą godziną nauki.

Hecia, hecia, hecioki,djabeł stworzył chłopoki,a dziopięta miły Bóg,chłopokami djabeł tłukł – odpowiadały dziewczęta, by nic w za-

czepce nie zostać dłużne.

Przychodziło przy tym często do bójki, potym przychodził pan kierownik i przychodziło do bicia, ale przeważnie Franka, którego pan kierownik za herszta, jak mawiał tej szkolnej bandy, uważał.

Nauka Frankowi szła niezgorzej. Sztuka czytanie i pisania pojął szybko. Lubiał zwłaszcza wypracowania domowe „z języka ojczyste-go”. Fantazję miał bujną, więc gdy tylko pan kierownik zadał coś na-pisać, a nie przepisać, Frankowe zadania bywały najlepsze. Bo inni pisali zbyt realistycznie.

Na przykład Michał „od zakładnika”. Na temat „Jak spędziłem święta” – odpowiedział krótko i węzłowato: „Święta spędziłem dobrze i wesoło. Najadłem się w wiliję, ze juze mnie brzuch bolał. W Boże Narodzenie tata wysedł na piec, kurzył fajkę i pierdzioł, a my się wszystkie w domu śmioły”.

Albo Staszek „spod mostu”. Na temat „Najprzyjemniejsza dla mnie pora roku” – odpowiedział: „Najprzyjemniejszą dla mnie porą roku jest jesień, bo wtedy pasę krowy, kradnę ziemnioki, które piekę w ogniu, jem ziemnioków ile chce i jest mi dobrze, i przyjemnie”.

125

Cymboły do szkoły

Nie, Franek tak nie pisał. On święta spędzał przyjemnie, bo było podłazie, chodził z turoniem i szopką, dostawał „nowe lato”, a najprzyjemniejsza dla niego pora roku to zima i lato. Bo w zimie mało roboty w domu i boso można na ślizgawkę chodzić, w lecie zaś na ryby i uciekać w las.

Wnet i księdzu do mszy zaczął sługiwać. Ministranturę czytywał początkowo z książeczki, potym nauczył się tak mruczeć pod nosem, że ksiądz nie rozumiał i Franek nie wiedział co mruczy. Toteż dlatego było dobrze i szybko. Wina z ampułek wypił więcej niż mleka w domu. Dla wyrównania, by ksiądz przypadkiem nie poznał, że wina mniej, dolewał wody. Za „służenie” dostawał dziesięć centów. Kupował za to bułki i papierosy. Bułki bardzo lubiał.

Dokuczny nie był. Że tam czasem którejś z koleżanek wylał atra-ment na spódnicę czy nauczycielowi na krzesło, to nic takiego strasz-nego. Atrament przecież od tego, by go rozlewać.

Do szkoły przychodził wcześnie rano. Tak, by mógł dzwonić dzwonkiem umieszczonym na wieżyczce szkolnej. Dzwonek dawał znać dzieciom, że za pół godziny zaczyna się nauka. Zawsze o te dzwonienie były awantury. Każdy kto wcześniej przyszedł chciał dzwonić. Zwyciężał zazwyczaj silniejszy i ten ciągnąc za sznur wybi-jał dzwonkiem takty „cymbały do szkoły”.

Ze wszystkich przedmiotów najbardziej przypadł mu do gustu śpiew. A uczył go młody nauczyciel, syn szewca z pobliskiego mias- teczka. Zaznał dużo poniewierki w życiu, bieda szła za nim krok w krok i rujnowała zdrowie. Toteż zmarł w kilka lat na gruźlicę. Był socjalistą i dzieci uczył śpiewać przede wszystkim pieśni rewo-lucyjnych. Przeważnie „Czerwony Sztandar” lub „Gdy naród do bo- ju wystąpił z orężem”. Powstawały stąd między nim a księdzem ka-techetą często awantury. Nic dziwnego, nauczyciel był czerwony, nauczyciel dążył do zmian, które miały przynieś chłopu inną dolę, ksiądz zaś był czarny i wolał owieczki już za życia w piekle.

Jest jeszcze kilka minut do końca godziny. Ksiądz skończył opowiadać dzieciom o srogim potopie, który – prócz Noego z żoną, jego teściowej i gołębia – nikogo i niczego nie oszczędził, a że był w dobrym humorze, bo odprawił coś ze trzy pogrzeby, więc powiada do dzieci zaśpiewajcie co.

Dzieci intonują:

126

Rozdział V

Krew naszą długo leją katy...

Ksiądz czerwienieje (tylko na swej tłuściutkiej twarzy) i krzyczy: – Przestać! A dzieci nic. Śpiewają dalej, mało powiedzieć śpiewają – drą się.

I ksiądz się drze…, więc dzieci milkną. – Śpiewać co innego, a nie tą heretycką śpiewkę!To dzieci zaczynają:

Gdy naród do boju wystąpił z orężem...

I znów awantura.– To ten „szewczyk” (przezwisko od zawodu ojca) was tego na-

uczył, ale ja go też nauczę... –grzmiał co niedzielę na ambonie, bun-tował dzieci, rodziców, już nie tylko przeciw nauczycielowi, ale i szko-le, aż osiągnął swoje, nauczyciela jego władze przeniosły do innej miejscowości.

Ale pieśni tych już dzieciom nie wydarli. Nie lubiał Franek nauczycielek. Zwłaszcza dlatego, że ta w trze-

ciej klasie dała mu na półrocze trzy razy mierną notę, a te z „języka ojczystego”, rachunków i geografii.

Na świadectwie były trzy mierne noty, ale ojciec więcej niż mier-nie Frankowi za to lenistwo skórę wyłupał.

Zresztą lekceważenie dla kobiet, względnie ich pracy, na wsi było ogólne. Co tam baba potrafi dobrego czy dobrze zrobić? To też ani lekarz kobieta czy sędzia nie miały powodzenia, ani szacunku.

Przychodzi chłop do sądu i patrzy – za stołem sędziowskim siedzi jakaś panienka. Przecież niemożliwe, żeby ona miała wydawać wyrok.

– Nie mordujcie sie – powiada – zaczekam na pana. Myślał, że sędziego zastępuje w pracy żona. Wolał zaczekać...Silny Franek był, więc nikomu z rówieśników uszkodzić się nie

dał. Umiał sobie radzić nawet ze starszymi. Sam nikogo nie zaczepiał, a zaczepiany w pojedynkę nie reagował. Organizował „wsioków” i do-chodziło do bitki między uczniami z poszczególnych wsi.

Raz nawet doszło do wojny. I to dosyć krwawej. Powód był zdaniem Franka nie byle jaki. Jeden ze starszych i to z drugiej wsi, wykrzykiwał pod jego adresem:

127

Cymboły do szkoły

Franek,rozbił dzbanek,pozbierał trzópki,wsadził do d..ki.

I to wystarczyło do wybuchu wojny. Zwołał kolegów i oświad- czył, że on tego nie zniesie, bo to nie tylko jemu ubliża, ale i całej wsi. Narada ustaliła, że Franek ma rację, że trzeba śmiałka ukarać, choćby miało przyjść do grubszej bijatyki. Bo koledzy na pewno znów ujmą się za tamtym.

I wojna zawisła na włosku. Kiedy pertraktacje pokojowe pro- wadzone przez spokojniejszych nie dały wyniku, ustalono termin i miejsce bijatyki. We środę o czwartej popołudniu koło kapliczki. W sam raz na granicy obydwu wsi.

Już od południa w tę nieszczęsną środę zaczęły ściągać zbrojne zastępy obydwu stron. I to nie tylko z jednej klasy. Przychodzili wszyscy, którzy tylko o wojnie wiedzieli. Za młodszymi pociągnęli nawet starsi. Bo wstyd gdyby ich wieś przegrała. Może trzeba będzie przyjść z pomocą.

Wynik wojny był nadspodziewany. Sześciu rannych, po trzech z każdej z wojujących stron. Żadna wieś nie zwyciężyła. Zwyciężyli ojcowie. Przynajmniej sześćdziesięciu trzepało wieczorem spodnie swych wojowniczych synów. Pacyfikacja była jak się patrzy. A ku-moszki kiwały głowami i wyrokowały:

– Jakże nima być wojny ma świecie, kiedy i takie raki sie biją. A na świecie rzeczywiście wojna szalała. Dwa razy przelewała

się nawet przez wieś Frankową. Ale jakoś szczęśliwie. Coraz częściej przychodziły zawiadomienia, że ten czy ów zginął, coraz częściej za-glądali do wsi ci, co wszystko rekwirowali.

Aby ludzie nie upadali na duchu i nie zwątpili w zwycięstwo, przysłał do wsi „najjaśniejszy” jeńców. Niech poddani widzą, że wojska jego „cysarsko-królewskie mości” biją się dzielnie. Przysłano „talijanów”1, wziętych do niewoli w czasie ofensywy pod „Izense”2. Była to już podobne dziewiąta ofensywa. Przysłano więc tych „ta-lijanów”, by regulowali potok. Przyszli, ale co zrobili, to potok

1 Talijanami nazywano Włochów.2 Mowa o ofensywie Isonzo (1916-1917)

128

Rozdział V

zrujnował. A pilnował ich jakiś dekujący się hrabia. Był „fonrychem” i po polsku ani w ząb. Wnet stał się pośmiewiskiem całej wsi, a zwłaszcza Franka i jego kolegów.

– Butem w mordę – mówili mu przy każdej okazji. – Guten Morgen3 – odpowiadał z namaszczeniem myśląc, że

ten ludek tak go szanuje.– Pocałuj nas! – krzyczeli malcy.– Was, was? – pytał pan hrabia nie rozumiejąc o co właściwie

idzie.– Ano iści, ze nas a nie organistę. Pan hrabia kręcił głową, że nie rozumie, ale chłopcy rozumieli.Lata biegły... Franek po szkole pasał krowy, Władek, jako że starszy „wola-

rzował” i uczył się sam. Uparł się, że skończy szkolę średnią i skończył. I to niejedną a dwie. Gimnazjum i seminarium nauczycielskie. Cukru już nie jadał. Coś zaczęto przebąkiwać, że i Franek ma się uczyć „na pana”. A Frankowi to ani w głowie było. Jak to? Musiałby wyjechać do miasta, opuścić wszystko, iść w ten nieznany świat.

Ale stało się. Poszedł nie tylko on, poszło ich siedmiu. I teraz dopiero zrozumieli jaki jest świat, a czym chłop w tym świecie.

– Ty chamie z kurnej chałupy! – krzyczał raz na Jaśka ksiądz. – Ty chamski synu, ty chłopski synu! – usłyszał i Franek, kiedy

po ciężkiej chorobie na tyfus nie mógł w dniu następnym po powro-cie do szkoły odpowiadać na zadane pytania.

A te „chamskie syny” się zacięły... postanowiły nie dać się złamać. I choć często były głodne, choć palce wystawały z podartych butów, choć nieraz zdawało się, że jednak trzeba będzie ustać, nie ustawali.

Chyba że którego jak Wojtka, co to z Frankiem drużbował czy Jaśka, zmogła gruźlica. Jasiek długo się bronił... Broniła go matka, nosząc mu piechotą dwa razy w miesiącu do miasta oddalonego o sto dwadzieścia kilometrów w zawiniątku chleb, masło czy ser „by se Ja-siek poprawił wikt”. Bo pieniędzy nie było. Nie pomogło to matczyne poświęcenie. Umarł Jasiek; zabrała go gruźlica.

Zabrała i z Frankowego rodzeństwa troje: Justynę, Michała i Józka.Minęło znów wiele, wiele lat, ale o tych obiecuje już nie Franek

a Franciszek opowiedzieć później.3 Guten Morgen (niem.) – dzień dobry

129

ROZDZIAŁ VIZamiast epilogu

Też powitanie

Do mojej miejscowości rodzinnej miał przyjechać biskup na wizytację apostolską i bierzmowanie. Powitanie przyszykowano jak się patrzy. Banderie konne, ludzi co niemiara. Na mówcę wyznaczono wójta, bo to i uczony i śmiały, to powie. Przyjazd nieco opóźniał się, to też i nasz mówca dla skrócenia czasu oczekiwania poszedł „pokrzepić się”. Wypił parę kieliszków i trochę zakręciło mu się w głowie. Trud-no, mógł biskup nie spóźniać się. Wreszcie biskup przyjechał. Nasz mówca zaczyna:

– Najczcigodniejszy arcypasterzu, witamy cię serdeczniej niż witał ojciec powracającego syna marnotrawnego i dziękujemy ci, że twoje nogi raczyły zstąpić na naszą kulę ziemską.

Ja panie sędzio…

Cześć czy honor ludzki mają różne wymiary. Jeden obraża się wcześ- niej, inny ma ten honor twardszy. Powiesz komu coś dosadniej, uzna to za dobry ton, a czasem za byle głupstwo powstaje wielka obraza.

Stary to już kawał, ale warto go przypomnieć.Staje przed sądem chłop oskarżony o pobicie sąsiada i zeznaje: – Kiedy on mi, tj. oskarżyciel, powiedział „ty cholero” nic mu nie

rzekłem, kiedy mi powiedział „ty taki a taki synu” – wytrzymałem,

130

Rozdział VI

bo to ostatecznie nie mnie dotyczyło, potym krzyczał jeszcze „ty złodzieju, świnio, morderco” i to mu przepuściłem, bo to się zda- rza, ale kiedy mi powiedział „sufraganie”, to już nie wytrzymałem i wyrżnąłem go w pysk, a potem jeszcze kopnąłem. Bo niech sobie pan sędzia pomyśli, powiedzieć uczciwemu człowiekowi „ty sufraga-nie”, toby nie tylko i pana sędziego obraził, ale nawet świętego, a co dopiero mnie.

Stają innym razem przed sądem dwie przekupki. Sprawa wza-jemna. Obraza i to jaka.

Sędzia nakłania strony do ugody. Używa różnych argumentów. Tłumaczy, że przedstawicielkom tak szanowanego zawodu jak handel nie wypada się o takie głupstwa procesować.

– A więc jak? Godzicie się?– Ja panie sędzio – powiada pierwsza – pogodziłabym się, gdyby

mi powiedziała „ty małpo”, ale ona powiedziała „ty małpo afrykań- ska”, więc nie mogę.

– Jak nie, to nie. Prowadzimy rozprawę. Proszę siadać. Odczytamy akta oskarżenia.

„Oskarżam Wincentynę Rompalską, że dnia 15.VI. br. Obraziła moją godność osobistą nazywając mię «małpą afrykańską». Pelagia Pypeć”.

„Oskarżam Pelagię Pypeć, że dnia 15.VI. br. Obraziła moją god-ność osobistą nazywając mię «świnią». Wincentyna Rompalska”.

– Więc, która z was „małpa afrykańska”? – pyta sędzia.– Ja panie sędzio – odpowiada podnosząc się Pelagia Pypeć.– A która świnia?– Ja panie sędzio – odpowiada podnosząc się Wincentyna Rom-

palska.– No to po co przyszłyście z tym do sądu, skoro się do tego przyz-

najecie? – pada stwierdzenie sędziego.Mimo to rozprawa trwała pięć godzin, słuchano trzynastu świa-

dków, przemawiało dwu adwokatów, wyrok art. 256 § 2. Uznane za winne – od kary ze względu na wzajemne obrazy uwolnione. Koszty łącznie 1.600 złotych (po 800 jedna drugiej). No i czy honor tani?

Gdyby małpy czy świnie potrafiły to zrozumieć… Byłyby dumne, że tak wysoko na giełdzie ludzkiego honoru są notowane.

131

Zamiast epilogu

Wysoki kryminale

Utrzymało się w okresie międzywojennym w Małopolsce – jako zresztą spuścizna po nieboszczce Austrii – szereg nawyków czy przyzwycza-jeń. Choćby w zakresie tytułów. Każdy kto ukończył studia prawnicze był doktorem, każdy kto ukończył medycynę również. Jeżeli już ktoś nie był doktorem, a zajmował jakiekolwiek stanowisko, był radcą. Tak, radcę. Radcą szkolnym, radcą miejskim, radcą powiatowym, rad- cą skarbowym, radcą drogowym albo po prostu radcą dlatego, że so-bie sam radził. Do sędziego na rozprawie też mówiono – panie radco, nierzadko nadradco.

Gorzej, gdy w komplecie sądzącym zasiadało trzech sędziów. Wtedy nieraz powstawały komplikacje. Bo trudno było mówić pa-nowie radcowie.

Był chłop, który stając przed takim składem sądu zaczął: „wyso-ki cesarsko-królewski sądzie”. Przewodniczący zwraca uwagę świa-dkowi, że przecież już piętnaście lat po wojnie, piętnaście lat po upadku Austrii, że nie można w taki sposób zwracać się do sądu polskiego. Ale chłop nie dał się przekonać. „Cysorz Francisek Józef ustanowił sądy, to choć są one w Polsce, zawsze nazywać się będą cysarsko-królewskie” – odpowiada na te uwagi świadek.

Trafiło się, że co pobożniejszy zwracał się do sądu słowami „są- dzie ostateczny”.

Brałem udział w rozprawie, jaka odbywała się na sesji sądu Okręgowego w Zakopanem. Oskarżeni o świadkowie sami górale. Staje taki przed sądem i zaczyna: „wysokogórski sądzie”. Na pytanie sędziego skąd taki tytuł, odpowiada: „Jes u nos kolejka, to ją nazywają wysokogórska, bywają wyścigi samochodowe, to pedają, ze to wyścigi wysokogórskie, to jakze uczcić sąd, który do nas przyjechoł? Tyz wysokogórski, bo przecie nie gorsy od kolejki cy wyścigów abo an-tyleryji”.

Ale nie rzadko zwracano się nie do sądu a do prokuratora. Wia-domo, prokurator to akt oskarżenia, więzienie. Lepiej go uszanować. Stąd też słyszało się: „świento prokuratoryjo”, „najwyzsy kuratorze” czy inaczej. W każdym razie coś z wyrazu prokurator zostało.

Bywało i inaczej. Przed sądem Okręgowym staje czterech parobczaków oskarżonych o udział w bójce na weselu. Wynik bójki

132

Rozdział VI

jeden trup. Po spisaniu „danych osobowych” czy jak się to mówi „ge-neralii” i odczytaniu aktu oskarżenia pada pytanie przewodniczącego sądu:

– Czy oskarżony przyznaje się do winy?”.Oskarżony milczy.– No, proszę odpowiadać, czy oskarżony przyznaje się do winy?Oskarżony zaczyna:–Wysoki kryminale, do winy się nie przyznaję, a było to tak,

byłem drużbą na weselu, przyszły krakowiaki (w gwarze nieproszeni na wesele goście) i zaceni awanturę. Ktoś wysoki kryminale, zgasił lampę, zrobiło się ciemno i wszyscy, wysoki kryminale, zacęli sie okładać.

Gdy skończył pierwszy oskarżony, zaczyna drugi:– Najwyższy kryminale – powiada, by nie być gorszym od

pierwszego.Tak, tak, ten kryminał.

Mom adwokata

Różni ludzie przewijają się przez sale sądowe. Przychodzą wszyscy, starzy czy młodzi, kulawi, ślepi czy głusi, ba głuchoniemi, i to czy jako strony, oskarżeni czy świadkowie.

I dowiedz się coś od takiego, mało – wydaj sprawiedliwy wyrok. Jeżeli „ułomniak” jest stroną w procesie cywilnym, to pół biedy. Sąd może, ale nie musi go przesłuchiwać. Po prostu pomija dowód z prze- słuchania stron i przez to nie narusza przepisów.

Gorzej jeżeli jest świadkiem i to nieraz jedynym. Najczęściej zdarza się to w procesach o ojcostwo i alimenty. Matka dziecka jest świadkiem, bo przecież ona najlepiej wie jak to było…

Przed jednym z sądów grodzkich staje właśnie w procesie o oj- costwo i alimenty jako świadek prawie zupełnie głucha dziewczyna. Matka nieślubnego dziecka. Zaczyna się przesłuchanie.

– Jak się nazywacie? – pyta sędzia.– Hę mocie? – odpowiada świadek.– Jak się nazywacie? – powtarza sędzia.– On ojciec – pada odpowiedź.

133

Zamiast epilogu

– Ja nie pytam się o ojca, tylko o wasze nazwisko – krzyczy już sędzia.

– Weronika Krzyk – usłyszała.– Ile macie lat?– Sad?– Ile macie roków? – znów krzyczy sędzia.– To nie było z boku – pada odpowiedź.Sędzia aż czerwony od krzyku mruczy pod nosem:– A pocałuj mnie…– Mom adwokata, to mie zastąpi – odpowiada w tym momencie

głucha i zadowolona, że się dogadali wskazuje siedzącego przy stole pełnomocnika.

Rzeczywiście, dogadali się.

Czy pan zna moją babę?

Procesy między małżonkami nie należały i nie należą w sądach do rzadkich. Bywały i bywają cywilne, a więc dawniej o separację, dziś o rozwody, o ojcostwo, o alimenty, podział majątku i inne. Bywały i bywają również i sprawy karne. Jeżeli w tzw. procesach sąsiedzkich wyciąga się na światło dzienne wszystkie prawdziwe lub nawet nie-prawdziwe wady czy ułomności, aby tylko przeciwnika „pognębić”, to w procesach między małżonkami, którzy przecież współżyją przez pewien okres związku, te wady czy ułomności jeszcze dokładniej – wyciąga się już detale. Stąd mówi się o praniu brudów. Nie znaczy to jednak, by procesy te odbywały się zawsze na ponuro.

Zasiada na ławie oskarżonych chłop pod zarzutem, że pobił żonę. Pobił zresztą dosyć „dokładnie”, bo aż czternaście dni po tych „czułościach” przeleżała w szpitalu. Spóźniony wyznawca – popular-nego niegdyś wiejskiego powiedzonka, że jak chłop baby nie bije, to wątroba w niej gnije.

Staje więc taki chłop przed obliczem sądu. Sędzia roztrząsa mu sumienie. Tłumaczy, że bić w ogóle nie wolno, a co dopiero żonę, której przy ślubie przysięgało się zgodne z nią dźwiganie ciężaru ży-cia.

– Dzieci macie? – pyta sędzia.

134

Rozdział VI

– Ano tak. Siedmioro – odpowiada chłop.– No, widzicie – ciągnie dalej sędzia – bić matkę swoich dzieci,

jak to wypada?Chłop słucha pokornie, aż w pewnym momencie pyta:– A cy pon sędzia zno moją babę?– Nie.– To niek pon cicho siedzi, bo jesce sie i panu co od nie obchyci.W jednym z byłych sądów grodzkich ma zeznawać w charakte-

rze świadka nie żyjąca we wspólności małżeńskiej żona oskarżonego. Nie korzysta z prawa odmowy zeznań, zeznawać chce, ale odmawia złożenia przysięgi.

– Niech pani staje przed sądem, podniesie dwa palce do góry i powtarza przysięgam Panu Bogu – mówi sędzia.

Świadek nic nie mówi.– No prędzej, stawać i powtarzać, bo inaczej trzy dni aresztu –

oświadcza już nieco zdenerwowany sędzia.– Panie sędzio – odzywa się cicho dotąd stojący mąż – panie sęd-

zio, ja poprosiłbym dla niej ze dwa tygodnie aresztu, bo trzech dni to ani ona nie poczuje, ani ja nie odpocznę.

Poczekamy na pana

Nieufność chłopów do kobiet, czy to w sądownictwie, czy w adwoka-turze była kiedyś duża. Już tam chłop wolał iść nawet do przeciętne-go adwokata niż do najzdolniejszej adwokatki.

Przychodzi chłop do adwokata, rozgląda się po biurze i chce wychodzić.

– Czego chcecie? – pyta się aplikantka.– Ano kciołe się poradzić, ale widzę ze mecynojosa nima.– To nic. Mówcie, ja wam poradzę.Chłop opowiada swoje strapienie, aplikanta słucha i radzi.

Skończyli. Chłop idzie do drugiego pokoju i czeka.– Na co czekacie?– Niek się panienka nie gniewa, ale jo już zacekom na mecyno-

josa.No i mów do niego.

135

Zamiast epilogu

W jednym z sądów na podkarpaciu mianowano kobietę sędziego. Przychodzi chłop, patrzy się, za stołem sędziowskim siedzi ubrana w togę kobieta. Coś mu się to nie widzi. Mimo że go „wyfelezowano” chce odejść.

– Dlaczego wychodzicie?Chłop kłania się i mówi:– Niek się pani nie mecy, zacekomy na pana.Myślał, że żona przyszła sędziego zastąpić.

Poczekaj cholero…

– Wypędzisz tę świnię z mojej kapusty?– Wypędź ją sama kiedy ci zawadza.– Nie wypędzisz ty pokrako, ropucho?– Co? Ja ropucha? Toś ty żmija kratkowana, flądra wygięta!– Stulisz pysk ty szubienico?Taką to „grzeczną” rozmowę zaczęły przy porannym spotkaniu

dwie sąsiadki. Bo to się zwykle tak zaczyna… Kury w zbożu, świnia w kapuście, krowy w koniczynie albo po prostu bajki. Która bajek nie lubi? No ale nie przerywajmy tej sąsiedzkiej rozmówki.

– Takaś mądra, a wszy po tobie łażą.– Uważaj żebym ja po tobie nie połaziła.– Możesz se połazić po gównach.– A ty możesz mi wylizać rzyć.– Czekaj ty cholero, ty będziesz miała jak ci w sądzie tą rzyć….Rozeszły się, bo już krzyczeć nie potrafiły, ale sprawa znalazła

się w sądzie.„Oskarżam sąsiadkę moją Petronelę Patyk o to, że w połowie

maja br. publicznie uczyniła mi nieprzyzwoitą propozycję, a mianowi-cie zaproponowała mi bym jej wylizała rzyć tj. o przest. z art. 256 kk. Wnoszę o surowe ukaranie oskarżonej i przyznanie mi kosztów” – brzmiał akt oskarżenia.

Na rozprawie oskarżona przyznaje się do winy. Była zdenerwowa-na wszczętą bez powodu przez oskarżycielkę awanturą.

– Ale może oskarżycielka coś oskarżonej odpowiedziała? – pada pytanie sędziego.

136

Rozdział VI

– Ja nic nie mówiłam.– Nie może być. Pani musiała coś odpowiedzieć – powtarza sę-

dzia.– Nie.– Nie wierzę.– Nie wierzy pan? To powiem kiedy pan ciekawy. Ja jej powie-

działam: „czekaj cholero, ty będziesz miała jak ci w sądzie tą rzyć w…”.No i czy warto być ciekawym?

Ano, kumornik winien

Długo Małopolska nie mogła przyzwyczaić się do instytucji komor-ników. Zwłaszcza wieś. Bo jeszcze jeden do dręczenia chłopów – twierdzili.

Nazywali go różnie. Kumorny, nornik, honorny, a nawet pan konwisorz. Dopóki komornik chodził ubrany na cywila, łatwiej mu było przeprowadzić egzekucję. Przyszedł do domu „jakiś ponosek”, może podróżny, może agent co to raty proponował, więc i dłużników w domu zastał i rzeczy nie pochowane.

Kiedy jednak komorników umundurowano, opieszali dłużnicy, zwłaszcza ci, którzy nie posiadali nieruchomości, odżyli. Teraz już nie dali się przydybać.

W czasach jeszcze „nie mundurowych” przyszedł komornik i zajął chłopu za dług, który wynosił w kapitale 18 złotych 90 groszy, zaś w kosztach 83 złotych, prosię. Licytację wyznaczono już w okre-sie „mundurowym”. Kiedy chłop zobaczył, że komornik idzie, a poz-nał go po mundurze, wypędził cały inwentarz żywy, a więc i zajętego prosiaka, w las. Komornik zajętego „przedmiotu” nie znalazł w chle-wie więc sporządził protokół o udaremnionej egzekucji i poszedł.

Po miesiącu dostaje chłop akt oskarżenia o przestępstwo z art. 282 kk. (Kto w celu udaremnienia egzekucji usuwa, uszkadza, ukrywa, zbywa lub obciąża mienie zajęte lub zagrożone zajęciem, podlega karze więzienia do lat dwu lub karze aresztu do lat dwu).

– Czy oskarżony przyznaje się do winy?– Nie.– Jak to było? Proszę przedstawić – mówi sędzia.

137

Zamiast epilogu

– Ano było tak. Aż mi żal jak se to prosię, panie sędzio, przypomnę. Chowało się pięknie, w oczach rosło, dopóki go komorny nie zapisał. Nie wiem czy prosię zrozumiało tę czynność urzędową, czy się tym zmartwiło. Przestało żreć zupełnie. Zacęło chudnąć, że aż żal było patrzyć. W końcu zdechło. Tak panie sędzio, zdechło. Nima wieprzka. Zdechł. Ani on nie winien, ani ja nie winien. Winien komornik, bo wieprzka urzekł, dał mu uroki, to i wieprzek nie mógł nie chorować.

Tu chłop rozpłakał się rzewnymi łzami. Ale sędzia, o ile sobie przypominam, nie uwierzył, by komornik umiał zadawać uroki.

Trzymaj portfel zamknięty

Pewien młody człowiek był winien emerytowanemu pułkownikowi kwotę 200 złotych. Jak na przedwojenne warunki kwota dosyć poważna. Nie mogli się jakoś spotkać, by młody człowiek dług wyrównał. Aż pewnego razu spotykają się na ulicy. Młody człowiek przeprasza, że dotychczas nie wywiązał się i długu w terminie nie zwrócił. Wyciąga portfel, otwiera go i odlicza dług. Na wierzchu w portfelu ma kilka zdjęć kobiety.

– O, jaka ładna – mówi pułkownik.– Tak, tak – przyświadcza młody człowiek. – A jaka morowa.

Puściliśmy się kiedyś w Krakowie na całego. Byliśmy w prawie wszystkich knajpach. Było trzech moich kolegów, ta pani i ja. Używa-liśmy wszyscy jak się dało i co się dało.

– Tak? – mówi pułkownik – A pan wie, że to moja żona? Mieszka właśnie obecnie w Krakowie, bo tu (w Nowym Sączu) jeszcze mieszka-nia nie mamy.

Speszył się młody człowiek, tłumaczy pułkownikowi, że może się pomylił. Pułkownik nic już nie odzywa się, żegna młodego człowieka i idzie prosto do adwokata. Opowiada całą historię i zleca prze-prowadzenie sprawy w sądzie o separację od stołu i łoża. Rozwodów jeszcze nie było. Na okoliczność, że żona źle się prowadzi ma świa-dczyć ten młody człowiek.

Rozprawa. Sąd pyta młodego świadka o nazwiska i adresy kom-panów, którzy bawili się razem, ten zaś wszystko dokładnie poda-je. Sąd wzywa wszystkich na świadków. Przyjeżdża także pozwana,

138

Rozdział VI

która na pierwszej rozprawie nie była obecna. Młodzi ludzie przesłu-chiwani podają, że faktycznie bawili się wspólnie w Krakowie z jakąś panią, którą przez kolegę poznali. Sąd wskazując na pozwaną zapy-tuje:

– A czy to była ta pani?– Taka sama, ale czy ta sama – żaden z nich nie może stwierdzić,

pozwana bowiem w międzyczasie przefarbowała włosy na rude. Ale zgubiło ją pismo. Dedykacja na jednym ze zdjęć. Moim, że

pozwana twierdziła, że to nie jej pismo, grafolog orzekł, że jednak tak. Gdyby nie ta nieszczęsna dedykacja sprawa po stronie powoda była słaba. Bo żaden ze świadków nie stwierdził, że to jest ta sama pani, a którą tak przyjemnie spędzali wieczór.

Gruntu nie oddam, bo mój

Znane jest umiłowanie ziemi przez naszego chłopa. Rys to chwa-lebny. Często jednak w procesach tzw. gruntowych, ta dodatnia jakby rzec cecha, przeradza się w kosztowną zaciętość, ta zaś w pieniactwo. W procesie o grunt nie ma litości. Powoła się wszystkich mieszkańców na świadków, bez względu na to czy w sprawie mają jakieś wiado-mości, czy nie, ba nawet nieboszczyków, by z grobu wyciągnął, gdyby mogli świadczyć. Duże nieraz miewało znaczenie kto kogo podał na świadka. Był taki, który świadczył na korzyść tego, kto go na świa-dka ofiarował. Zapytany dlaczego w jednym i tym samym procesie raz zeznaje na korzyść powoda, drugi raz na korzyść pozwanego odpowiada, że dlatego bo przedtem podał go na świadka powód, to musiał jemu świadczyć, a teraz pozwany, to musi jemu…

Procesy o grunt nigdy nie kończyły się na pierwszej instancji. Zawsze któraś ze stron uważała się za pokrzywdzoną. Przed wojną tych „stancji” – jak to nazywano – było trzy. Że czasem sądy wyższe uchylały wyroki i sprawa w pierwszej instancji zaczynała się od nowa, to rzecz oczywista. Stąd też procesy o grunt bywały bardzo długo-trwałe.

Kiedy pewnego razu sprawa już po raz drugi wróciła do sądu grodzkiego na uwagę sędziego, że mogłyby się strony pogodzić, pod-niecony propozycja chłop powiada:

139

Zamiast epilogu

– Co pon sędzia se myśli? Pana jesce w sądzie nie było, a proces był, pana nie bedzie, a proces bedzie.

No i poradź z takim.W jednym z miasteczek Małopolski kobieta przegrała proces

gruntowy w dwu instancjach i sprawa oparła się o Sąd Najwyższy. Ten na rozprawie podzielił zdanie sądów niższych. Ogłoszono wyrok. Kobieta nie zrozumiała więc pyta:

– No więc jak?– Grunt musicie oddać – tłumaczy przewodniczący.– O nie! – krzyczy kobieta – Gruntu nie oddam, bo mój! Sądu się

nie boję, bo polski, pana adwokata mam w d….Powiedziawszy to kłania się mimo wszystko Sądowi Najwyższe-

mu i ze słowami „niek bedzie pokwolony Jezus Krystus” opuszcza salę sądową. Ale zatrzymano ją. Dostała grzywnę za niewłaściwe zachowa-nie w sądzie. W każdym razie nie za „umiejscowienie” adwokata.

Zgwałcona

Broniłem starego człowieka, Ukraińca, oskarżonego o zgwałcenie są- siadki. Miał zgwałcić ją w nocy w pokoju, w którym spało czworo dzieci i mąż.

– Dlaczego pani nie krzyczała? – pytam.– Nie chciałam obudzić męża i dzieci – odpowiada.Broniłem młodego parobka, że zgwałcił dziewczynę przy zwózce

siana.– Jak to było? – pytam.– Ano kiedy zabieraliśmy resztę siana Józek przycupną mnie

i zgwałcił.– No i co? Nie krzyczała pani?– A po co? Ja mu powiedziałam żeby to zrobił jeszcze kiedy.

Bliżej adwokata

Jedna kobieta obraziła drugą nieprzyzwoitym gestem. Po prostu podniosła w czasie kłótni spódnicę i wypięła na sąsiadkę goły tyłek.

140

Rozdział VI

Sprawa znalazła się w sądzie, naturalnie o obrazę. W czasie przemó- wienia obrońcy sędzia, tak z nienacka, zapytał oskarżoną:

– To jak to pani zrobiła?– A dy tak – odpowiada oskarżona podnosząc spódnicę i po-

kazując goły tyłek.A sędzia na to:– Niech pani przybliży się do swojego adwokata, aby zobaczył, to

nie będzie twierdził, że pani niewinna.

Co pana to obchodzi?

Zgłasza się kobieta wiejska, bo chce skarżyć sąsiadkę. Kiedy opowied-ziała mi stan faktyczny, powiedziałem:

– Kobieto, proces przegracie.– A co pana to obchodzi, że ja przegram, kiedy ja chcę się proce-

sować?

Już się pogodziliśmy

Przed sądem grodzkim w Nowym Sączu toczy się proces między dwo-ma Żydkami. O wyłączenie ruchomości domowych spod egzekucji. Nawiasem mówiąc egzekucja o 1.50 złotego. Sędzia namawia do ugody, ale Żydzi ani wspomnieć o tym nie dadzą. Zaczyna się między nimi kłótnia, w końcu bijatyka, szarpią się za brody. A sędzia na to nic. Kiedy Żydzi już się zmęczyli sędzia pyta:

– No to już?– Tak panie sędzio – odpowiadają.– W tym miejscu sąd nakłada na strony po 100 złotych grzywny

za niewłaściwe zachowanie się w sądzie – dyktuje sędzia do protokołu.Kiedy dzielni Żydzi to usłyszeli, proszą sędziego by nie nakładał

grzywny, bo oni się już pogodzili.– Jak? – pyta sędzia.– On cofa pozew, a ja daruję mu 1.50 złotego.Cierpliwość sędziego opłaciła się.

141

Zamiast epilogu

Gdzie ma spoczywać żona po śmierci?

Doktor praw i burmistrz jednego z miasteczek w pobliżu Nowe-go Sącza ożenił się z córką pracującego w tym miasteczku lekarza. Zachorowała. Zmarła przed śmiercią miała (tak twierdziła jej rodzi-na) wyrazić życzenie, by zwłoki jej złożono w grobowcu rodzinnym. Doktor W., jej mąż, tez miał rodzinny grobowiec i żonę pochował w nim. Rozpoczął się wtedy proces. Ojciec zmarłej wytoczył dokto-rowi W. powództwo „o wydanie zwłok”.

Zarzuciłem, że zwłoki to res ekstra comiercium1, że jeżeli wedle przepisów kodeksu (austriacki) mąż decyduje o miejscu zamieszka-nia żony, to tym bardziej może tylko on decydować gdzie żonę pocho- wać, że gdyby uwzględniono powództwo, wyrok może być niewyko-nalny, lekarz bowiem powiatowy (tzw. fizyk) może nie zezwolić na ekshumację zwłok. Argumenty moje nie przekonały sądu. Orzekł, że pozwany ma wydać ojcu zwłoki swej żony a córki powoda.

W apelacji wyrok zmieniono. Sąd Najwyższy – tam w końcu tra-fiła sprawa – wyrok sądu Apelacyjnego zatwierdził i polecił wpisać orzeczenie do księgo zasad prawnych.

Ciekawy to był proces, tak o przedmiot sporu, jak i ze względu na zachowanie stron. Obydwie płakały na rozprawie, żadna w procesie nie liczyła kosztów.

Naruszenie nietykalności cielesnej

Lubiła jedna pani, żona rzeźnika, jeździć do Krynicy. Co roku w sezo-nie letnim i zimowym. Do męża, jak to zwykle bywa, dochodziły różne wieści. Zwłaszcza, że żonusia się bawi. Aby udowodnić mężowi jaka ona święta poskarżyła mu, że jeden z lekarzy pocałował ją przy bada-niu w kark. Narobiła krzyku poza tym na całą poczekalnię lekarską. Mąż postanowił lekarza zaskarżyć, tzn. zlecił żonie by to zrobiła.

Rozpoczął się proces. Lekarz nie przyznaje się do winy. Wyrok uniewinniający. Sprawa w apelacji identycznie wypadła. Co zrobił Sąd Najwyższy już nie dowiedzieliśmy się – wybuchła wojna.

1 Właściwie res extra commiercium – w prawie rzymskim rzeczy z góry wyjęte z ma- jątku.

142

Rozdział VI

Chory od urodzenia

Umrzeć podobno łatwo. Pochować nieboszczyka trudniej. Zacho-du co niemiara. A to miejsce na cmentarzu, trumna, ubranie, no a przede wszystkim świadectwo zgonu. W mieście zgon stwierdzali i stwierdzają lekarze. Gorzej było na wsi. Jeden lekarz okręgowy na kilka gmin. Wobec braku lekarzy utworzono stanowisko tzw. ogląda- cza zwłok. Stwierdzał on zgon jakiejś osoby wypełniając przy tym formularz z różnymi rubrykami. A więc podawał zawód zmarłego, wiek, przyczynę zgonu itd.

Przeglądałem takie „świadectwa zgonu” w jednym z Wydziałów Powiatowych. Można rzeczywiście było się „naczytać”. W rubryce zawód można było wyczytać „dziecko w pieluchach” albo „dziecko przy cycku”. W rubryce zawód: „wolarz (coś pośredniego między pas-tuchem a parobkiem)”, czasem pisało „złodziej”, „pijak” albo „żył na wiarę (bez ślubu”. Ciekawa była rubryka przyczyna zgonu. Pisano: „oberwanie”, „kolka w dołku” albo po prostu „dr Z.” (podawano całe nazwisko lekarza). Przynajmniej szczerze.

Nieraz przyczyną zgony było: „chory od urodzenia”.

Brawo…

Jako aplikant adwokacki, kończący zresztą aplikanturę, broniłem przed ostatnim sądem przysięgłych w Nowym Sączu młodego człowieka oskarżonego, z trzema innymi swoimi kumplami, o na-pad rabunkowy na bank w Zakopanem. Złota młodzież. Synowie zbankrutowanych obszarników chcieli się bawić, ale nie było za co. Uchwalili, że zdobędą pieniądze urządzając napad rabunkowy na bank. Obserwowali przez kilka tygodni tok pracy banku. Intere-sowało ich kiedy kończy się pracę, kto zabiera klucze i jakie. Podzie-lili role między siebie. Dwu miało napaść na kasjerkę idącą do domu, trzech po uzyskaniu kluczy od kasjerki (zrabowaniu) dostać się do wnętrza banku i potym do kasy.

I rzeczywiście. Przechodzącą w drodze do domu kasjerkę obezwładniono, wsadzono do przygotowanego uprzednio worka, odebrano klucze. Dwu pozostało pilnować kasjerki, a trzech poszło

143

Zamiast epilogu

do banku. Ponieważ jednak w banku się jeszcze świeciło, nie weszli do wewnątrz i z napadu w tym dniu zrezygnowali. Kasjerkę wypuścili z worka, ale ta doniosła na policję o całym zajściu. Aresztowani nie-doszli zdobywcy pieniędzy zasiedli przez sądem przysięgłych na ławie oskarżonych.

Ponieważ mojego patrona wyznaczono obrońcą z urzędu jedne-go z nich, zlecił mi, bym do rozprawy przygotował się, bo ja będę bro-nił. Po dłuższych rozmowach z oskarżonym doszedłem do wniosku, że jednak nie jest on całkiem normalny. Postanowiłem wykorzystać ten moment jako jeden z argumentów przy prośbie o niewysoką karę. Dowodu z badania go przez psychiatrów sąd nie uwzględnił.

Przemawiam więc, opowiadam jaki to był dobry chłopak, bo i matce w prowadzeniu gospodarstwa pomagał, nie pił, nie łajdaczył się. Kiedy ja o tych jego „zaletach” mówiłem, on zaczął mi bić brawo. Co o tym powiedzieć – gorączkowo wysilałem się, by coś wymyśleć.

Wybrnąłem. – Jest jeszcze jedna okoliczność, którą chciałem przy końcu

przemówienia poruszyć – powiadam – ale oskarżony mnie uprzedził. Chciałem zastanowić się czy on jest normalny. Dziś, kiedy na Sali tej rozgrywają się losy jego przyszłości, on sobie kpiny z tego robi. Czy tak postępuje człowiek normalny?

Sąd jednak nie uwierzył w „nienormalność” oskarżonego i wy-rok był, jak zresztą i jego kolegów, skazujący. Nie przekonałem sądu. Przekonałem tylko o jego niewinności moją teściową, która przysłu-chiwała się rozprawie.

– Dlaczego go skazali, skoro nie winien? – powtarzała ku moje-mu strapieniu bez przerwy.

I znów teściowa…

O teściowych napisano już tysiące dowcipów czy tomy rozpraw, nawet naukowych. Że to niby gaz, a w środku cholera, bo wybucha, że „matka męża głowa węża” itd. Trudno mi w tych kilku wierszach pi-sać jeszcze jedną rozprawę o teściowych. Nie będę pisał nawet dowci-pu. Bywa różnie, jak między ludźmi (teściowa też człowiek).

144

Rozdział VI

Proces separacyjny (wiadomo, że w okresie międzywojennym rozwodów nie było, a tak zwana separacja od stołu i łoża). Pozywa żona męża o separację od stołu i łoża, bo to mąż łajdak, pijak, nicpoń i w ogóle najgorszy typ pod słońcem. Mąż pisze sążniste pismo proce-sowe. Zgadza się na separację, ale… z teściową, która mieszka z nimi pod jednym dachem.

Komentarze zbyteczne.Zgłasza się do adwokata góral i zamawia zastępstwo na rozprawie

karnej apelacyjnej. Pobił teściową i sąd grodzki skazał go za to na 10 miesięcy więzienia (art. 237 § 1 kk). Odwołał się, bo gdzież zdaniem jego można za pobicie teściowej dostać aż 10 miesięcy.

Sąd Okręgowy, jako apelacyjny, był bardziej wyrozumiały. Co do winy wprawdzie wyrok zatwierdził, ale karę obniżył do dwu tygodni aresztu (sprawę rozpatrywało trzech żonatych sędziów, których teściowe jeszcze żyły).

Góral nie rozumie wyroku i pyta: – No to jak?– Karę macie obniżoną z 10 miesięcy więzienia do dwu tygodni

aresztu – tłumaczy mu obrońca.– Na pewno? – niedowierza góral.– Na pewno – odpowiada przewodniczący składu sądzącego, bo

rozmowa toczy się jeszcze na sali rozpraw.– No, skoro tak – powiada teraz góral – to tę cholerę jeszcze roz zbiję.Dogodzili mu…

Monte Casino

Zgłosiła się pewnego razu w moim biurze adwokackim Włoszka. Po polsku ani w ząb. Korzystając z łaciny potrafiłem się nieco zorien-tować o co jej chodzi. Otóż mąż jej (ożenił się z nią we Włoszech), uczestnik bitwy o Monte Casino został aresztowany przez prokura-turę okręgową. Z informacji, jakiej udzielił mi jako obrońcy proku-rator, dowiedziałam się, że pan N. podejrzany jest o rozpowszech-nianie druków zakazanych w Polsce i o rozpowszechnianie pogłosek mogących wywołać niepokój publiczny.

145

Zamiast epilogu

Jeszcze we Włoszech żona podejrzanego widząc na wystawie książkę napisaną po polsku, by zrobić mężowi przyjemność, książkę tę zakupiła. Co to była za książka? Wańkowicza „Monte Casino”. Na 112 zdaje się stronicy był obrazek przedstawiający mapę Polski, a nad nią Stalin z wyciągniętymi pazurami. A niepokojące wiado-mości? Że nie warto nic budować w Kowarach, bo to i tak wszystko Moskale zabiorą.

Prokurator Kwiatkowski zwolnił podejrzanego z aresztu tymcza-sowego, bowiem żona podejrzanego nie znając zupełnie języka polskiego nigdzie nie mogła dostać pracy. Postanowiła więc wyjechać do Włoch.

Rozprawa. Stan faktyczny jaki przedstawiłem wyżej. Przesłucha-na jako świadek żona oskarżonego ze zdziwieniem zeznawała, że nie wyobraża sobie, by u nich za posiadanie jakiejkolwiek książki można być aresztowanym. Oskarżony przyznaje, że książkę miał i przyznaje, że o Kowarach też mówił.

Przemówienia. Prokurator żąda bardzo surowej kary. Ja za- czynam od piosenki o Monte Casino, zwłaszcza podkreślam, że jest jedno zdanie w tej piosence wzruszające, że drogę do Polski krzyżami się mierzy. Po tym sentymentalnym wstępie mówię, że trzeba o sprawie mówić przede wszystkim jako prawnik. Ustawa stanowi, że popełnia przestępstwo ten, kto rozpowszechnia druk, a więc muszą być co najmniej dwa egzemplarze (było to przed słynnym orzecze-niem Wojskowego Sądu w Krakowie, który stwierdził, że wystarczy jedna książka). Sąd podzielił moje zdanie. Od pierwszego zarzutu przyjmując, że przedmiotowo czyn oskarżonego nie wyczerpuje zna-mion zarzucanego przestępstwa, oskarżonego uniewinnił, za drugi czyn skazał go na trzy miesiące aresztu zaliczając areszt tymczasowy.

Wszyscy zadowoleni.Może po jakimś roku pokazuje mi sędzia Wisłocki pismo minis-

tra skierowane do tegoż sędziego z zapytaniem dlaczego uniewinnił oskarżonego, no i z reprymendą. Mówię na to:

– Panie sędzio, jeszcze to kiedyś panu wezmą za dobre.I rzeczywiście. Po roku 1956 wydani „Monte Casino” (naturalnie

bez tego rysunku ze Stalinem). – No widzi pan – mówię spotykając tegoż sędziego już jako

sędziego wojewódzkiego we Wrocławiu – że i pan i ja mieliśmy w sprawie N. rację.

146

Rozdział VI

– Panie mecenasie – mówi sędzia – może w dowodach rzeczowych dałoby się odszukać tę książkę?

Niestety ktoś ją skradł. Zresztą muszę podkreślić i to, że książka jako dowód rzeczowy jeszcze przed rozprawą dłuższy czas „prze- bywała” w Warszawie i wróciła w strzępach. Miała tam dużo czytel-ników.

Ale a propos książki. Jestem u prokuratora w sprawie N. i widzę na prokuratorskim biurku książkę niemiecką pod tytułem „Der Verra-tene Sozjalismus”2. Pytam prokuratora czy książkę tę czyta.

– Nie – mówi – To jest dowód rzeczowy do sprawy.Miałem i ja w domu poniemiecką książkę pod tym tytułem.

Szybko poszedłem do domu i dałem synowi, który liczył wtedy trzy lata, by się książką bawił, bo są w niej obrazki. Kiedy przyszedłem na obiad dowodu rzeczowego już nie było. Syn dokumentnie się z nim rozprawił. Były strzępy.

Ze Związkiem Radzieckim na czele

Był okres kiedy wszystko co się działo, działo się ze Związkiem Ra- dzieckim na czele. Nie wiem czy dla przypodobania się komuś, czy też dla zaznaczenia, że jest się aż tak prawomyślnym, ale słowami tymi kończyło się przemówienia, dyskusje, gdy była mowa o osiągnięciach lub proroctwach na przyszłość. Ludziom się pomieszało kiedy należy tego zwrotu używać.

Przed sądem grodzkim w Jeleniej Górze odpowiadała kobieta wiejska za zabicie na miedzy kozy stanowiącej własność sąsiadki. Kiedy po przemówieniach prokuratora i obrońcy (adwokat Kaszews-ka) sąd poprosił oskarżoną, by powiedziała w ostatnim słowie o jaki wyrok prosi, ta uroczyście oświadczyła:

– W imieniu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej ze Związkiem Radzieckim na czele proszę o uniewinnienie.

Ale i taka prośba nie poskutkowała. Wyrok był skazujący.

2 „Der Verratene Socjalismus” – autorem jest Karl Albrecht.

147

POSŁOWIE

Szanowni Czytelnicy!

Z wielką przyjemnością przekazuję Państwu wspomnienia Franciszka Ćwikowskiego, urodzonego w Czerńcu koło Łącka w województwie Małopolskim, członka mojej rodziny, który pozostawił po sobie spuściznę w postaci wspomnień z dzieciństwa. To dzieciństwo przypadło na ciekawy okres transformacji politycznej. Zaczęło się bowiem w okresie Autonomii Galicyjskiej i wkroczyło w początki II Rzeczpospolitej, w której panowały jeszcze zasady monarchii i – niemalże – feudalna zależność społeczna, o której Autor wielokrotnie wspomina. Trudno nie wspomnieć wspaniałych opisów kulturowych, których Autor nie szczędził nam w swoich wspomnieniach. To one – dzięki wyrazistemu przekazowi – ubarwiają i nadają kolorytu całości. Opisy zwyczajów świątecznych, rodzinnych i społecznych wnoszą zupełnie nowe światło na dziedzictwo Górali Łąckich. Pełne humoru i swady, są dla nas jakby powrotem do krainy naszych przodków i świata, który ich otaczał.

W tym miejscu pozwolę sobie podziękować za opracowanie i przygotowanie do druku materiału Krzysztofowi Dudzie z Instytutu Kulturoznawstwa Akademii Ignatianum, dyrektorowi Wydawnictwa Episteme oraz edytorkom Katarzynie Daraż-Dudzie i Katarzynie Korzeniowskiej z Instytutu Kulturoznawstwa Akademii Ignatianum w Krakowie, jak również, za opracowanie graficzne, Romanowi Turowskiemu z Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie.

Mam nadzieję, że książka ta będzie miłą lekturą i inspiracją dla Czytelników do odkrywania swoich korzeni, a także zachęci do badań nad dziedzictwem kulturowym nie tylko Górali Łąckich, ale i szersze grono zafascynowanych kulturą regionalną i dziedzictwem kulturowym lokalnych ojczyzn.

Życzę Państwu dobrej lektury

Tomasz Ćwikowski