Upload
miesiecznik-kontrast
View
279
Download
18
Embed Size (px)
DESCRIPTION
Miesięcznik studentów "Kontrast", numer 3/09
Citation preview
Między jednym plecakiem a drugim, między ko-lejnymi przepakowaniami, między jedną podróżą a drugą… Lipiec! Dla większości z nas jest to czas od-poczynku, radości ze spotkań, wędrówek. Jest to czas, w którym trudy mijającego roku akademickiego od-chodzą – przynajmniej na chwilę – w zapomnienie. Większość z nas z niecierpliwością czeka na wymarzo-ny wypad w góry, nad morze lub na Mazury. Lipiec to czas radości i oczekiwania na to, co nieznane. Bo nie-ważne, czy jedziemy do rodzinnego domku w górach, w którym spędziliśmy dzieciństwo, czy w podróż dooko-ła świata. Liczy się bowiem czas, który nareszcie moż-na całkowicie poświęcić sobie.
Wakacje to nie tylko okazja do dłuższego snu, odpoczynku od codziennych zajęć, ale też szansa na lepsze poznanie samego siebie. Nowe wyzwania, któ-re niesie wakacyjny czas, są dobrą szkoła charakteru, a także szansą na wyciszenie, spojrzenie na otaczają-cy nas świat z innej perspektywy. Warto wykorzystać szanse, które dają te wolne od intensywnej pracy dni. A szans jest niezliczona ilość! Wystarczy się tylko do-brze rozejrzeć. To, co w „normalnym trybie” może wy-dawać się absurdalne lub męczące, podczas wakacji nabiera zupełnie innych barw. Czas może płynąć wol-niej. A czego bardziej nam potrzeba, jak nie chwili wy-tchnienia, spokojniejszego spojrzenia na otaczający nas świat? Czyż nie cudownie jest być jedynie widzem tego zbyt krótkowzrocznego świata, opartego przede wszystkim na posiadaniu i zdobywaniu? Wakacje dają taką możliwość. Zmierzenie się z przyrodą, naturą – czyli czymś o wiele trwalszym niż mody, trendy, opinie – może być świetnym sposobem na poznanie niezna-nych dotąd stron osobowości, próbą walki z własnymi słabościami. Wszystkie podróże są ważne. Te w głąb siebie są najcenniejsze.
Joanna Figarska
Zapowiedzi kulturalne 4
Publicystyka
Mariija 6
Wirtualna śmierć 11
Egzamin dojrzałości 12
Życiorys pokolenia 14
Złowróżbna cisza 17
Fotoplastykon 20
kultura
Poezja rodem z Biura Literackiego 22
Przekleństwo widoku 27
Zamkowe brzmienia 28
Recenzje 30
Felietony 32
sPort
Transferowe polowanie: pierwsza krew 36
Wielkie polowanie 39
Bramkarskie numerki 41
Cypr 42
Nasze swojskie Euro 44
Street Photo 45
„Kontrast”miesięcznik studentów
Uniwersytetu Wrocławskiegoprzy Instytucie Dziennikarstwa
i Komunikacji Społecznejul. F. Joliot-Curie 15
50-383 Wrocławe-mail: [email protected]
http://www.kontrast-wroclaw.yoyo.pl/
Redaktor naczelna: Joanna FigarskaZastępcy: Ewa Orczykowska, Michał WolskiRedakcja: Jakub Belina Brzozowski, Marta Bubula, Jakub D. Bocian, Paulina Dreslerska, Natalia Dudkowiak, Joanna Figarska, Ewa Fita, Adrian
Fulneczek, Marta Grochecka. Katarzyna Janowska, Paweł Klimczak, Paweł Kuś, Dorota Lesiak, Katarzyna Łazarska, Szymon Makuch, Aleksandra Michlska, Paweł Mizgalewicz, Ewa Orczykowska, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Łukasz Porębski, Ilona Rodzeń, Anna Sabat, Michał Szczypek, Michał Wolski, Magdalena Wysoczyńska
Fotoredakcja: Damian Białek, Zbigniew Bodzek, Sebastian Kostecki, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Monika Stopczyk Korekta: Magdalena Dziekońska, Agnieszka Gershendorf, Katarzyna Harpak, Alicja Kocik, Patrycja Masny, Magdalena Nowowiejska, Eliza Orman,
Aleksandra Otrębska, Teresa RaniszewskaGrafika: Ewa Rogalska,Konsultacja: Studio gRraphiqueSkład: Michał WolskiOpieka: Łukasz Śmigiel
Podróże małe i dużeSpis treści
4
Najnowszy film Wima Wendersa (Niebo nad
Berlinem, Buenavista Social Club), w którym
razem z bohaterem, podobnie jak miało to
miejsce w Lisbon Story, poznajemy niezwy-
kłe miasto na południu Włoch, w rytm fan-
tastycznej muzyki Nicka Cave’a, Lou Reeda,
Toma Waitsa, Portishead i wielu innych. Pod-
czas pobytu w sycylijskim mieście bohater
odnajdzie jednak coś więcej, niż tylko piękno
krętych uliczek. W kinach od 21 sierpnia.
Wakacyjne kino akcji? Czemu nie,
zwłaszcza jeśli w roli tajnych agentów
występują... świnki morskie. Zespół wy-
szkolonych do zadań specjalnych gry-
zoni podejmuje się misji dla rządu Sta-
nów Zjednoczonych. Mają za zadanie
powstrzymać pewnego multimilionera,
które planuje zawładnąć światem za
pomocą odpowiednio zaprogramowa-
nego sprzętu gospodarstwa domowego.
Wszystko to do oglądania również w 3D.
W kinach od 14 sierpnia.
John Travolta jako ośrodek zła i niezastąpio-
ny Denzel Washington w roli nieustępliwego
negocjatora...czworo bandytów porywa po-
ciąg metra. Ich przywódca (Travolta) domaga
się okupu. W przypadku niespełnienia żądań
porywacze grożą zabiciem zakładników. Jed-
nak nawet w przypadku otrzymania pienię-
dzy ucieczka z podziemia będzie trudna. Wa-
shington wciela się w postać szefa ochrony,
który będzie próbował udaremnić plany ban-
dytów. Film jest remakiem dzieła Josepha
Sargenta z 1974 r. Już od 21 sierpnia.
Kolejny samotny superboha-
ter w niebezpiecznej misji.
Largo Winch to 26-letni bun-
townik, który przy okazji jest
też bilionerem - dziedzicem
rodzinnego imperium bizne-
su, jak również czarującym
pogromcą kobiecych serc.
Już wkrótce będzie musiał
użyć swych niezwykłych
umiejętności, aby przeciw-
stawić się czyhającym na
jego fortunę i życie wro-
gom…tajemniczo i konwen-
cjonalnie. Do zobaczenia od
28 sierpnia.
Lekko, łatwo, przyjemnie,
czyli... po polsku. Nowa ko-
media romantyczna Krzysz-
tofa Langa to polski odpo-
wiednik hollywoodzkiego
przeboju Diabeł ubiera się
u Prady. Pochodząca
z prownicji, marząca o ka-
rierze w wielkim mieście
Julia wyjeżdża do Warszawy.
Dzięki szczęśliwym zbiegom
okoliczności wkracza do
wymarzonego, ale jedno-
cześnie zdradliwego świata
mody... ciąg dalszy w kinach
od 21 sierpnia.
Miłość na wybiegu
Largo Winch
Limits of Control
Metro strachu Załoga G
Film
5
Zespół Jet powraca z nową,
trzecią już płytą długograją-
cą. Ten australijski kwartet
rockowy znany z klasyczne-
go, sprawdzonego brzmienia,
nie boi się nawiązywać do
najlepszych; w ich utworach
doszukać się można inspira-
cji Beatlesami, Queen, Oasis,
a nawet AC/DC. Na swoim
najnowszym albumie – Shaka
Rock – pojawi się 12 premie-
rowych utworów studyjnych;
równolegle światło dzienne
ujrzy edycja wydana na płycie
winylowej, na której znajdzie
się dodatkowy kawałek One
Hipster One Bullit. Szukajcie
w sklepach po 24 sierpnia.
To płyta, która odkryje przed nami nowe ob-
szary muzyki ekstremalnej! Znana i ceniona
nie tylko w Polsce death metalowa grupa Be-
hemoth atakuje swoim kolejnym, jedenastym
już krążkiem, serwując końską dawkę ostrego
grania połączoną z kontestującymi rzeczywi-
stość tekstami. Tym razem legenda polskiego
metalu nawiązuje do tematyki nowotestamen-
towej. Jak to się sprawdzi w prowokacyjnie
okultystycznej stylistyce Behemotha? Będzie
można się o tym przekonać już 7 sierpnia.
Tej artystki nie trzeba niko-
mu przedstawiać. Jako jedna
z najczęściej nagradzanych
wokalistek w historii mu-
zyki rozrywkowej, Whitney
Houston wciąż ma wiele do
powiedzenia i... zaśpiewania.
Od wydania jej ostatniej płyty
– Just Whitney – minęło już
7 lat, podczas których w życiu
piosenkarki wiele się zmieni-
ło. „Wszystkie moje triumfy
i porażki znalazły się na tej
płycie, więc mam nadzieję,
że będzie ona inspiracją nie
tylko dla mnie, ale i dla lu-
dzi, którzy będą jej słuchać”.
O tym, czy i do czego zainspi-
ruje nas płyta I Look To You,
przekonamy się 31 sierpnia.
Islandzka kapela post-rockowa Múm powraca, by zachwycić
swoją kolejną płytą. Zespół, którego znakiem rozpoznaw-
czym jest łączenie elektroniki z różnymi instrumentami
tradycyjnymi, zdążył już podbić serca fanów na całym świe-
cie, a muzyka – sytuująca się gdzieś między ambientem,
trip-hopem a elektroniką – nie boi się eksperymentów.
Sing Along To Songs You Don’t Know ma obfitować w teksty
politycznie zaangażowane, a także charakterystyczne dla
zespołu, chilloutowo-marzycielskie kompozycje. Premiera
24 sierpnia. Tego nie można przegapić!
Pozostajemy w ciężkich klimatach, albowiem
Vader – jeden z najważniejszych zespołów
death metalowych na świecie – znów ataku-
je! Mówi się o nim, że jest jedynym zespołem
z Europy, któremu udaje się utrzymywać na
równym i wysokim poziomie od wielu lat,
a ich kult brutalności i szybkości, oryginalność
i walka o sukces znane są dzisiaj niemal we
wszystkich zakątkach świata. Jaki będzie ich
najnowszy album? Wokalista Vadera – Pe-
ter – mówi, że „Necropolis jest dokładnie jak
obrazek na okładce: solidny, Metalowy i Zły,
z wieloma smaczkami, płaszczyznami i...
ukrytymi Tajemnicami”. A jakie to tajemni-
ce? Dowiemy się już 21 sierpnia.
MuzykaJet – Shaka Rock Behemoth – Evangelion
Whitney Houston – I Look To You
Múm – Sing Along To Songs You Don’t Know
Vader – Necropolis
6Fot.
Mag
da O
czad
ły
Osoba numeru:
Marii ja
7
Paulina Pazdyka: Wielu po-
czątkujących i niepoczątkujących
twórców muzycznych na pytanie, jak
to się stało, że znaleźli się na estra-
dzie, odpowiada: od dziecka marzy-
łem/-am, aby śpiewać, a muzyka
od zawsze towarzyszyła mi w życiu.
Tobie też muzyka towarzyszyła od
najmłodszych lat? Jakie były twoje
muzyczne początki?
Mariija: W mojej rodzinie je-
stem jedyną osobą, która ma jakieś
tam uzdolnienia muzyczne, no chyba
że uwzględnimy hobbystyczne muzy-
kowanie mojego taty, który swego
czasu namiętnie wyśpiewywał gó-
ralskie kolędy. Będąc małym dziec-
kiem nie doświadczyłam tzw. kultury
słuchania muzyki. Moja styczność z
muzyką radykalnie wzrosła w chwi-
li, kiedy zapragnęłam nauczyć się
gry na fortepianie i w związku z tym
poszłam do szkoły muzycznej. Z cza-
sem zaczęłam potwornie narzekać
z powodu wielogodzinnych, nieunik-
nionych ćwiczeń tej gry. I jak każde
przeciętne dziecko, które muzyko-
wało, bardzo nie cierpiałam mozol-
nej nauki. Właśnie wtedy, w trakcie
szkoły muzycznej, zdałam sobie
sprawę ze wole jednak śpiewać niż
grać.
Od tego momentu zapragnęłam
robić coś więcej w tym kierunku.
P.P.: Z czyjej inicjatywy powstał
projekt Mariija?
M.: Wszystko zaczęło się od
warsztatów muzycznych, które odby-
wały się w Puławach. Uczestnicząc w
nich poznałam wielu różnych muzy-
ków z Wrocławia, w tym też Dawida,
który należy do mojego zespołu. Po
warsztatach postanowiłam zamiesz-
kać we Wrocławiu, ponieważ mia-
łam tutaj o wiele większe szanse
na rozwój niż w Cieszynie, z którego
pochodzę.
Od początku była we mnie po-
trzeba zaprezentowania moich pio-
senek. Zaczęliśmy wspólnie grać,
nasza muzyka dojrzała. Kiedy pierw-
sza wspólna piosenka wypromowa-
na przez Radio RAM miała tak dobrą
słuchalność na składance tego Ra-
dia, stwierdziliśmy bez wątpienia, że
trzeba to wszystko kontynuować.
P.P.: Choć twój pseudonim
mógłby wskazywać na to, że jesteś
solową wokalistką – zawsze pod-
kreślasz ogromną rolę muzyków, z
którymi grasz. Jak nawiązaliście ze
sobą współpracę, czy znaliście się
wcześniej?
M.: Tak jak powiedziałam już
wcześniej – tzw. muzyczne środowi-
sko poznawałam na różnego rodzaju
warsztatach i jazz session. Współ-
praca z nimi rozwinęła się po tym,
jak już okrzepłam, zaadaptowałam
się we Wrocławiu. Na początku gry-
waliśmy covery, a potem przyszedł
czas na wykonywanie autorskich
piosenek.
P.P.: Łączą was relację czysto
zawodowe – wyłącznie muzyczne,
czy poza sceną też lubicie ze sobą
przebywać?
Oczywiście zawodowa sympatia
kiełkuje również poza sceną, często
się spotykamy, bardzo dobrze doga-
duje się z tymi „moimi chłopakami”.
P.P.: Choć jesteś młodą osobą,
masz na swoim koncie współpracę
z takimi sławami muzycznymi jak
na przykład Ewa Bem, Lora Szafran,
Ania Serafińska, Janusz Szrom, Ge-
rald Trottman, Renata Danel (obec-
na nauczycielka) i wielu, wielu in-
nych. Jak do niej doszło?
M.: W dużej mierze poznawa-
łam ich na warsztatach muzycznych,
na które uczęszczałam z zamiarem
podszkolenia mojego warsztatu mu-
zycznego. Praca z nimi otworzyła
mnie jako wykonawczynię. Żadna
szkoła muzyczna, żadne studia nie
dały mi tego, co nauka od nich.
P.P.: Pierwszy raz medialnie mo-
gliście zaistnieć w programie Nowa
Generacja emitowanym przez TV4.
W jury tamtejszego programu za-
siadali m.in. Jan Borysewicz, Michał
Na pierwszy rzut oka to drobna niepozorna kobietka o niebanalnej osobowości, ciekawej urodzie i jeszcze ciekawszej barwie głosu. Kiedy posłucha się choć fragmentu zaśpiewanej przez nią pio-senki, wszystko dookoła zaczyna pulsować w rytmie r’n’b i soulu. Uważana za autorkę jednego
z najbardziej spektakularnych debiutów wokalnych 2007 roku. O swojej miłości do muzyki i swoim studenckim życiu opowiada Mariija, czyli Marcelina Stoszek.
Osoba numeru:
Marii ja
8
Figurski, Katarzyna Kanclerz. To oni
jako pierwsi oceniali i komentowali
wasze występy. Udział w tym progra-
mie to cenne doświadczenie?
M.: Ja nigdy nie miałam tzw.
parcia na szkło, żeby od samego po-
czątku zaistnieć w telewizji. Ogólnie
rzecz biorąc, nigdy nie podobała mi
się formuła wszelkich programów
muzycznych typu Idol, głównie dlate-
go, że są one nastawione na samą
rozrywkę, a promocja młodych to
niewielki procent zamiarów produ-
centów. Ja zawsze chciałam śpiewać
i ewentualnie nagrywać to, co mi się
podoba. Nie chciałabym mieć nożna
nad głową w postaci narzucanego
mi z góry repertuaru, który mam wy-
konać. Kiedy dostaliśmy zaproszenie
do Nowej Generacji, ucieszyliśmy się
z jednej podstawowej rzeczy – mo-
gliśmy grać również swoje własne
piosenki i z całym zespołem. Poka-
zaliśmy się, poznaliśmy trochę tele-
wizję od kuchni, ja sama oswoiłam
się z kamerami i uczyłam się obycia
scenicznego. Nie żałujemy udziału w
Nowej Generacji, bo tak naprawdę
teraz możemy się dalej rozwijać i iść
do przodu.
P.P.: Na waszym myspace(
www.myspace.com/mariija) figuruje
kilometrowa wręcz notka odnośnie
inspiracji muzycznych. Co mogłabyś
bliżej powiedzieć na ten tema t- któ-
ry z wymienionych tam wykonawców
odcisnął największe piętno na wa-
szej muzyce?
M.: Moje inspiracje cały czas
się zmieniają, bo jak każdy człowiek
– zmieniam się każdego dnia. Jeśli
porównać to, co obecnie mnie inte-
resuje i mi odpowiada, z tym, co kie-
dyś muzycznie mnie kręciło, to wiele
się zmieniło w tej kwestii. Na pewno
takim trzonem jest Erykah Badu, In-
dia Arie,Corrine Bailey Rea itd. Nie
lubię zamykać się w jednym nurcie
muzycznym, cenię też Bjork, Depe-
che Mode, Coldplay. Ogólnie lubię
dobrą muzykę. Dobra to taka, która
fajnie brzmi i jest w niej coś, co mnie
ciekawi.
P.P.: R’n’b, soul, funky to styli-
styka, która najbardziej wam odpo-
wiada…
M.: To jest muzyka, której naj-
częściej słucham w domu. Można
powiedzieć, że wręcz gra ona w mo-
jej duszy. Wiadomo, kurczowo nie
będziemy się trzymać jednego stylu,
ale skoro to nas jakoś inspiruje, jest
gdzieś w środku nas w obecnej chwi-
li, to warto się dzielić tym na koncer-
tach.
P.P.: Obecnie można was po-
słuchać na trzech kompilacjach –
„RAM Cafe 2” (2008), „Only Pleasu-
re” (2008), „Muzyka jest z Wenus”
(2009). Wstępna data debiutanckie-
go krążka Mariija przewidziana jest
na 2010 rok? Wiesz już jaka ma być
ta płyta? Co się na niej znajdzie?
M.: Nie chciałabym, aby ta
przyszła płyta z łatwością trafiła do
szuflady pt. soul. To będą miłe dla
ucha piosenki, z ciekawą akustyczną
oprawą. Cały czas toczą się rozmowy
z pewną wytwórnią, natomiast nie
finalizujemy ewentualnego nagrania
z bardzo prostego powodu – regu-
lamin konkursu COKE LIVE FRESH
NOISE, w którym obecnie bierzemy
udział, zabrania tego. Jako tzw. mło-
dzi wykonawcy nie możemy mieć
na swoim koncie czysto autorskiej
płyty. Jak na prawdziwych debiutan-
tów przystało – nagrywanie płyty jest
przed nami. Spokojnie gromadzimy
materiał, ale ostatecznie jeszcze nad
nim nie pracujemy.
P.P.: W twoim studenckim życiu
też króluje muzyka, ponieważ studiu-
jesz na Akademii Muzycznej w Kato-
wicach. Jak wygląda nauka w tym
mieście?
M.: Obecnie jestem na czwar-
tym roku Jazzu i Muzyki Rozrywko-
wej. W dalszym ciągu mam bardzo
dużo pracy na studiach, mimo że je-
stem na ich finiszu.
P.P.: Mariija to także studentka
fizjoterapii we Wrocławiu. Skąd tak
odległa od muzyki dziedzina nauko-
wa w twoim życiu?
Fot.
Mag
da O
czad
ły
9
M.: Fizjoterapia to taki mój dru-
gi konik oprócz muzyki. Pochodzę
z rodziny o medycznych tradycjach.
Wychowałam się w tym środowisku
i nigdy nie chciałam się ostatecznie
od tego odcinać. Bardzo podoba mi
się ten zawód i fascynuje mnie z po-
wodu kontaktu, jaki zawiera się z
innymi ludźmi. Możliwość niesienia
pomocy daje ogromną satysfakcję.
I już nie mogę się doczekać moich
praktyk w szpitalu.
P.P.: Pochodzisz z Cieszyna,
studiujesz w Katowicach i we Wro-
cławiu. W jaki sposób ogarniasz
funkcjonowanie w kilku miejscach
oddalonych od siebie, bądź co bądź,
całkiem sporą ilością kilometrów?
M.: Podróż to najlepsze okre-
ślenie i odpowiedź na to pytanie,
ale ja lubię podróżować i ogólnie
przemieszczać się z kąta w kąt. Naj-
więcej pomysłów na piosenki przy-
chodzi mi do głowy właśnie podczas
podróży. Kiedyś namiętnie jeździłam
autobusami i pociągami, dziś mam
możliwość przemieszczać się samo-
chodem. Nie przeszkadza mi to wca-
le.
P.P.: Nie czujesz się zmęczona,
nie masz czasem ochoty powiedzieć
dość, wyłączyć telefon i uciec przed
świtem, mówiąc mu dosadnie: spa-
daj?
M.: Nie, lubię tempo w życiu.
Jak przypomnę sobie moje począt-
ki we Wrocławiu, kiedy cały tydzień
potrafiłam czekać na zajęcia w Ka-
towicach i żyłam od weekendu do
weekendu, a w tak zwanym między-
czasie nie działo się nic sensownego,
to nie chciałabym już przechodzić
przez ten etap. Popadałam wów-
czas w marazm, totalną destrukcję.
Dlatego dziś mogę powiedzieć, że
wręcz czekałam na ten „młyn” w ży-
ciu. Wiadomo, że na dłuższą metę
bywa czasem ciężko – studiowanie
na dwóch kierunkach, granie, udział
w festiwalach i projektach, to dużo
jak na jedną osobę, ale tak jak wcze-
śniej już powiedziałam, myśl o tym
marazmie z moich początków po-
bytu we Wrocławiu zawsze pozwala
mi ogromnie cieszyć się z tego, do
czego doszłam obecnie. Zresztą, od
najmłodszych lat oprócz normalnej
szkoły, chodziłam też do szkoły mu-
zycznej, a to wiązało się z większą ilo-
ścią obowiązków i szybszym rytmem
Fot. Magda Oczadły
10
życia, więc można powiedzieć, że
przywykłam do takiego stylu funk-
cjonowania.
P.P.: A jak relaksuje się w wol-
nych chwilach Mariija?
M.: Nie odbiegam w tym za-
kresie od przeciętnej. Zakupy, spo-
tkanie ze znajomymi. Na co dzień
dużo czasu spędzam jednak z face-
tami, jeździmy w trasy, gramy, razem
pracujemy, więc kiedy już mam wol-
ne, to wybieram po prostu babski
wieczór – to najlepiej mnie odstreso-
wuje i pozytywnie nastraja.
P.P.: Powracając do muzyki
– we Wrocławiu często gości was
Klub Jazzowy Rura. Graliście też
w Bezsenności, Coffee Planet, Firle-
ju. Kiedy i gdzie odbędzie się wasz
najbliższy koncert we Wrocławiu?
M.: Teraz mamy przestój kon-
certowy. Skupiamy się bardziej na
gromadzeniu materiału na przyszła
płytę – na dopracowaniu piosenek,
aranży. Pochłania nas wcześniej
wspomniany przeze mnie festiwal
COKE LIVE FRESH NOISE, dlatego
trudno mi wskazać jakąś konkret-
ną datę i miejsce koncertu akurat
w tym miejscu.
P.P.: Obecnie twoje największe
marzenie to…
M.: Moje obie sesje mogłyby
zakończyć się sukcesem! A tak mó-
wiąc zupełnie poważnie, to auten-
tycznie chciałabym ukończyć obie
szkoły, w których się obecnie eduku-
ję. I przede wszystkim, chciałabym
mieć tę pewność, że nagramy wresz-
cie wymarzoną płytę, która odda
autentycznie wszystko to, co pulsuje
w nas muzycznie.
P.P.: To życzę spełnienia tych
marzeń.
Rozmawiała Paulina Pazdyka
COKE LIVE FRESH NOISE to konkurs muzyczny, którego głównym
celem jest promocja młodych artystów w wieku od 18 do roku życia.
Podstawowym warunkiem do jego przystąpienia jest brak jakiejkol-
wiek umowy z wytwórnią fonograficzną. Uczestnicy zgłaszają do udziału
w konkursie utwór muzyczny lub słowno – muzyczny, na który składać
się mogą m.in. tekst (słowa) piosenki, kompozycja muzyczna, wykona-
nie oraz nagranie. Tegoroczna edycja COKE LIVE FRESH NOISE rozpo-
częła się 11 lutego i trwa do 8 czerwca. Głosowanie odbywa się przez
internet, w jego wyniku zostanie wyłoniony zwycięzca. W nagrodę zagra
on na tegorocznym Coke Live Music Festival w Krakowie.
Fot.
Mar
iusz
Ryc
hłow
ski
11
Było to prawie niezauważalne. Wy-
dawało się, że przestrzeń śmier-
ci dla Internetu jest zamknięta
i umierać możemy tylko na żywo.
Jakże się myliliśmy. A zaczynało
się całkiem niewinnie – od gwiazd-
ki umieszczonej między dwoma
nawiasami. Symboliczny, wirtual-
ny znicz zaczął pojawiać się w opi-
sach na komunikatorach takich
jak Gadu-Gadu. Wraz z ekspansją
naszej-klasy znicz pojawiał się na
profilach, w opisach zdjęć lub w
komentarzach pod artykułami in-
formującymi o czyjejś śmierci. Co
wyrażał? Smutek, żal po stracie
bliskiej osoby, integrację w cierpie-
niu. Gdy zaczęłam się nad tym za-
stanawiać i szperać w sieci, zorien-
towałam się, że ów znicz to tylko
wierzchołek góry lodowej.
Trafiłam na wirtualny cmentarz.
Przywitała mnie metalowa brama
i czerwony zbudowany z cegieł mur.
Po dwóch stronach wieńczyły go po-
sągi lwów. Z boku wisiała tabliczka
z napisem: „Czynne od 00.00 do
24.00”. Równie dobrze można było
napisać: „Cmentarz całodobowy”.
Co ciekawe, obok wielkiej bramy
istniało również małe wejście,
ochrzczone mianem... cmentarza
dla zwierząt.
Kliknęłam na dużą bramę.
Otworzyła się przede mną z rozma-
chem, ukazując tablicę informacyj-
ną. Na górze widniał napis: „Na tym
cmentarzu, w wirtualnym świecie
przetrwamy do końca dziejów ludz-
kości dzięki Internetowi, który prze-
chowa informacje o nas i o naszych
bliskich”. Pod spodem istniała
możliwość dostosowania wyglądu
cmentarza do pory dnia i warunków
atmosferycznych. Gdy już to zrobi-
liśmy, bez problemu mogliśmy ru-
szyć na cmentarz lub do katakumb
i zwiedzać. Oczywiście, najpierw
trzeba było wybrać, na jaki cmen-
tarz się wybieramy – katolicki, pra-
wosławny, hinduski, czy… polskich
Tatarów! Do wyboru, do koloru.
Bez wątpienia przyjemność
wystawienia wirtualnego pomnika
kosztuje. Opłata jednorazowa – 20
zł plus VAT. Ponadto, istnieją także
groby dla VIP-ów, w cenie 300 zł.
Kupno zniczy i kwiatów waha się
w zależności od tego, na jak długo
dany znicz pragniemy zapalić – od
9 do 50 zł. Cóż – widać wirtualna
śmierć to niemała inwestycja.
Zasięg tego zjawiska mnie prze-
raził. Zagubiliśmy się w wirtualnym
świecie do tego stopnia, że jak kal-
kę odwzorowujemy w nim wszystko,
co nas otacza. Żyjemy jak cyborgi,
z dyskiem twardym na miejscu ser-
ca. To, co nie istnieje w sieci, nie
istnieje w prawdziwym świecie.
Tu jest nie tylko wygodniej, bo prze-
cież, żeby odwiedzić cmentarz, nie
musimy wychodzić z domu, ale tak-
że o wiele ciekawiej niż na żywo.
Albo raczej wypadałoby rzec – na
martwo. Są kwiaty, które nigdy nie
więdną; Ppomniki, których nie trze-
ba myć; znicze, których nigdy nie
zgasi wiatr. All inclusive.
Paulina Dreslerska
Nad tym, że komputery opanowały naszą rzeczywistość nie trzeba się zastanawiać. Bez laptopa i Internetu nasze życie rozpadłoby się na tysiące drobnych kawałeczków, nie do poukładania. Żyje-my w wirtualnym świecie, w nim pracujemy, robimy zakupy, spotykamy się, randkujemy. Ostatnio
bardzo popularna stała się także moda na umieranie w sieci.
Wirtualna śmierć
12
Rodzicielstwo powinno być największym szczęściem, jakie może spotkać młodych ludzi. Ale co się dzieje, kiedy okazuje się, że rodzicami mają zostać osoby kompletnie do tego nieprzygotowane?
Kiedy słowa „jesteś w ciąży” brzmią jak wyrok?
W ostatnich latach liczba młodych
rodziców gwałtownie wzrosła. Na-
stolatki coraz szybciej decydują się
na inicjację seksualną. Nieodpo-
wiedzialne zachowanie może nieść
się echem przez całe życie. Jednak
nie zawsze „młoda matka” oznacza
też „zła”. Jest wiele dziewcząt, które
świetnie radzą sobie z obowiązkami
matki, łącząc je jednocześnie z rolą
córki, studentki, czasem też pracow-
nicy. Podziwiamy naszych kolegów
i koleżanki, którzy studiując dzien-
nie znajdują jeszcze czas na pracę,
zapominając równocześnie o tych,
którzy obowiązki związane z uczel-
nią muszą pogodzić z pracą ponad
etat – wychowaniem dziecka.
Agnieszka, obecnie 20-letnia
studentka filologii polskiej na UWr
swojego synka, Kamila, urodziła
w wieku 17 lat. Sama mówi dzisiaj,
że Kamilek uratował jej życie. Powo-
li zbliżała się do dna, wpadła w złe
towarzystwo, zawaliła szkołę. Pozna-
ła chłopaka, który wtedy wydawał
jej się największą miłością jej życia
i koniecznie chciała się usamodziel-
nić. Kiedy zaszła w ciążę, nawet się
ucieszyła. Wydawało jej się, że teraz
sąd da im ślub i już na zawsze będą
razem. Niestety, rzeczywistość okaza-
ła się inna. Kamilek jest chory. Kiedy
miał kilka miesięcy, zdiagnozowano
u niego dziecięce porażenie mózgo-
we. Wtedy jego ojciec przestraszył
się, zaczął unikać odpowiedzialności,
w końcu całkowicie zerwał kontakt
z dzieckiem. Agnieszka nie wystąpiła
o alimenty. Kiedy pytam, dlaczego,
odpowiada pewnie. – Stracił kontakt
z dzieckiem. Nie chciałabym, żeby
było tak, że raz tatuś przychodzi,
a raz go nie ma.
Kiedy Kamil się urodził, Agniesz-
ka była w pierwszej klasie liceum.
Dzięki pomocy rodziców i nauczycie-
li udało jej się wszystko pozaliczać
i skończyła szkołę w normalnym
terminie, nie tracąc roku. Obecnie
równocześnie studiuje i samotnie
wychowuje synka. Na pytanie, jak
sobie radzi, odpowiada – Jest bar-
dzo ciężko. Kiedy wy macie normal-
nie czas w dzień, żeby się pouczyć,
ja mam go dopiero od godziny 20.
Bywało tak, że zarywałam całe noce,
chyba że miałam coś naprawdę
ciężkiego. Wtedy do Kamilka przy-
jeżdżała opiekunka, a ja jechałam
do babci na weekend. To jest mę-
czące – przyznaje. – Wydawało mi
się, że będzie inaczej, że uda mi się
równocześnie uczyć i robić coś przy
dziecku, ale się nie da. Tym bardziej,
że Kamilek wymaga stałej opieki
i rehabilitacji. Mimo to Agnieszka nie
narzeka. I absolutnie nie chce wyko-
rzystywać tego, że ma dziecko, żeby
uzyskać taryfę ulgową. Wykładowcy
nie wiedzą, że ma synka. – Studia to
jest mój wybór – mówi. – Nie muszę
studiować i jeśli coś pójdzie nie tak,
nie będę się tłumaczyć dzieckiem.
Agnieszka cały czas podkreśla, że
Kamilek jest jej największym szczę-
ściem. – On zmienił mi całe życie.
Uratował mnie. Gdyby się nie po-
jawił, to nie rozmawiałabym teraz
z tobą, ale gdzieś pewnie leżała
Egzamin dojrzałości
Źródło: dziecko.interia.pl
13
Wiele młodych dziewcząt, któ-
re decydują się urodzić dziecko, nie
może liczyć na niczyją pomoc. Wiele
z nich nie ma siły, żeby w tym całym
zamieszaniu związanym z wychowa-
niem maleństwa pamiętać również
o sobie. O swoim życiu. Zmuszone,
żeby zdać największy egzamin doj-
rzałości zapominają, że szczęśliwa
matka to szczęśliwe dziecko. Dlate-
go rozejrzyjcie się wkoło i przyjrzyj-
cie swoim koleżankom – bo prze-
cież każdy z nas zna dziewczynę,
która mimo młodego wieku jest już
mamą. Zastanówcie się, ile pracy
i wysiłku wymaga od tych dziewcząt
wychowanie dziecka, ile razy musia-
ły zawalać noce, żeby zdać egzamin,
ile trudu i ile łez kosztuje je, żeby za
kilka lat ich dziecko nie wstydziło się
swojej mamy – mamy, która będzie
młoda, silna i wykształcona.
Ewa Fita
pijana, bo byłam na bardzo dobrej
drodze do tego. A on, jak taki dobry
duch, zjawił się i zaczął naprawiać
wszystko w moim życiu.
Zdecydowanie łatwiej od
Agnieszki ma kolejna młoda mama,
Ola. Jej córeczka, Majka, urodziła się
w maju, tuż przed sesją. Na szczęście
wykładowcy Uniwersytetu Ekono-
micznego we Wrocławiu, na którym
Ola studiuje, okazali zrozumienie
i pozwolili jej wszystko zaliczyć we
wcześniejszym terminie. Ola nie
może jednak liczyć na taryfę ulgową.
Podobnie jak Agnieszka uważa, że
wykorzystywanie dziecka w tych ce-
lach jest niemoralne.
Kiedy pytam Olę, jak zareago-
wała na wieść o ciąży, otwarcie
mówi mi, że była przerażona. Ale
dzięki wsparciu rodziny i chłopaka
z czasem przyzwyczaiła się do tej
myśli i poczuła się szczęśliwa. Wła-
śnie. Chłopak. Ojciec Majki w przeci-
wieństwie do wielu młodych, przera-
żonych ojców, nie starał się uniknąć
odpowiedzialności. Razem z Olą wy-
chowują córkę, planują ślub i chcą
razem wynająć mieszkanie we Wro-
cławiu. Ola przyznaje, że trochę boi
się takiego skoku na głęboką wodę
– zwłaszcza, że wtedy zacznie się rok
akademicki. – Bez wątpienia będzie
mi trudniej – mówi – ale staram się
z góry nie zakładać najgorszego.
Optymistycznie podchodzę do całej
tej sytuacji.
I rzeczywiście – optymizm z Oli
aż tryska. Widać, że jest szczęśliwa
i że kocha córkę nad życie. I wca-
le nie przeszkadza jej, że została
mamą w tak młodym wieku. – Czę-
sto śmiejemy się z chłopakiem, że
jak Majka pójdzie do szkoły i poja-
wię się na wywiadówce, to nauczy-
ciele pomyślą, że przyszła starsza
siostra. Jednak tak naprawdę do-
piero teraz rozumiem, co przeżywali
moi rodzice, kiedy ja szłam na im-
prezę. Ja już denerwuję się na myśl
o tym, że kiedyś będę musiała prze-
chodzić przez to samo, co oni.
Podobnie jak Agnieszka, Ola
przyznaje, że przyjście na świat
dziecka przewróciło cały jej świat do
góry nogami, ale ani jedna, ani dru-
ga dziewczyna nie żałuje. – Wszyst-
ko obróciło się o 180°. Całe moje
życie, wszystkie decyzje, kręcą się
wokół dziecka – mówi Ola. – Ale nie
wyobrażam sobie, żeby Majki mogło
nie być. Jest dla mnie wszystkim.
Wszystkich, którzy chcą pomóc Kamilkowi zapraszamy do odwiedzenia strony www.kamilekmatkowski.boo.pl
Możecie również dokonać dobrowolnej wpłaty na jego konto:Dolnośląska Fundacja Rozwoju Ochrony Zdrowia
ul. Traugutta 112 bud. E50-420 Wrocław
Bank Pekao S.A. I Oddział Wrocław79 1240 1994 1111 0010 1861 8795
z koniecznym dopiskiem: DAROWIZNA NA CELE OCHRONY ZDROWIA „DRUKARZ”
Źródło: dziecko.interia.pl
14
go wyboru, ale i historią chłopca
z Radomia, który wpadł w wir dzie-
jów. Życiorys pokolenia i prof. Ko-
łakowskiego to piękno, ale i chaos
międzywojnia (pierwsze spotkanie
z -izmami: socjalizmem i nacjonali-
zmem), dramat okupacji (i kolejne
dwa niszczące -izmy: nazizm i ko-
munizm), wybór powojenny – służba
nowemu ustrojowi, emigracja lub
walka. Filozofia marksistowska była
dla młodzieży lewicującej podwój-
nie pociągająca: widzieli zwyrodnie-
nia międzywojennej Polski, gdzie
kapitalizm był bezwzględny, bieda
przerażająca, a skarlały sarmatyzm
groteskowy. Dostrzegali szalejący
faszyzm, a wobec niego bezradny
Kościół. To nie usprawiedliwianie,
a próba zrozumienia, że gdy po woj-
nie przyszło wybierać, więcej było
szarości niż czerni i bieli.
Najpierw był teoretykiem mark-
sizmu, a co za tym idzie – mate-
rialistą, pozytywistą i ateistą. Po-
dobał mu się tzw. młody Marks,
O filozofii, polityce i duchowym rozwoju prof. Leszka Kołakowskiego.
Kiedy odchodzi ktoś za życia uwa-
żany za autorytet, szybko staramy
się opowiedzieć o jego „życiu i dzie-
le”. Życie i dzieło (zwłaszcza dzieło)
prof. Kołakowskiego znikną niedłu-
go z paska informacji. Odprawi się
narodową mszę i w poczet wielkich
złoży się jego historię, która jest
nie tylko jedną z historii pierwszego
(i ostatniego do ’89) pokolenia uro-
dzonego w wolnej Polsce, użądlo-
nego marksizmem i postawionego
wobec intelektualnego i moralne-
Życiorys pokolenia czyli o walce z -izmami
Źródło: gover.pl
15
należący do heglowskiej lewicy,
wrażliwy na potrzeby klas pracu-
jących i autentycznie uciskanych.
Był pracownikiem naukowym UW
oraz PAN. Nie był filozofem wojują-
cym, miał swoje naukowe pasje –
zwłaszcza paradoksy wolności (i to
pojęcie stało się kluczowe na jego
intelektualnej drodze). Jako teoretyk
systemu panującego zagłębił mark-
sizm mocniej niż większość polity-
ków. Dał gruntowną i rzetelną ana-
lizę marksizmu w Głównych nurtach
marksizmu. Od samego początku
filozoficznej twórczości interesował
się filozofią religii.
Środowisko miało do niego
pretensje o „pop-filozofię” – mówie-
nie językiem prostym o nierozwiązy-
walnych pytaniach epistemologicz-
nych czy ontologicznych. Zarzucano
mu, że porzuca hermetyczny język
filozofii dla popularnonaukowości.
Prof. Kołakowskiemu chodziło o coś
innego – cechą szczególną -izmów
jest język – nowomowa, hybrydy
językowe, wyrazy puste. By z nimi
walczyć język nie może przerastać
treści. Poza tym prof. Kołakowski
filozofią się bawił – Bajki różne,
Opowieści biblijne czy 13 bajek
z królestwa Lailonii dla dużych
i małych, to krótkie okołofilozoficz-
ne próby przejrzystego opowiada-
nia o nieprzejrzystych sprawach.
Filozofia jest domeną wybrań-
ców, ale to nie znaczy, że ma być
zamknięta i nieprzetłumaczalna.
Wyrosła bowiem z refleksji zwykłego
człowieka – pytań o przyczynę ist-
nienia świata i ludzi, z pytań o cel,
o materię, z potrzeby sięgania poza
własne ograniczenia. To problemy,
z którymi, każdy pretendujący do
miana człowieka, powinien się zma-
gać. Dlatego też filozofia „w służbie”
-izmów zatraca sens. Jej szczególny
status polega na tym, iż nie daje od-
powiedzi jednoznacznych, polega ra-
czej na formułowaniu stymulujących
i drażniących ludzki intelekt pytań.
Prof. Leszek Kołakowski był filozo-
fem w pełnym tego słowa znaczeniu.
Stawiał trudne pytania, które zada-
wał nawet gdy służył -izmowi. Kiedy
-izm okazał się złudzeniem, dokonał
radykalnego zwrotu ku metafizy-
ce chrześcijańskiej i filozofii religii
w ogóle. Jeszcze jako marksista pi-
sał, a raczej swoim zwyczajem pytał,
o potrzebę religii, kultu, mówiąc ję-
zykiem Eliadego – doświadczenie
sacrum. Jedna z jego najbardziej
interesujących książek nosi tytuł:
Jeśli Boga nie ma.... Analizując
w niej filozoficzne dowody na istnie-
nie Boga formułowane od czasów
św. Augustyna, prof. Kołakowski
nie tylko zmaga się z problemem
istnienia zła w świecie, wszechmo-
cą Boga, Jego nieustanną dobrocią,
ale przede wszystkim kontynuuje
to, co zaczął w Obecności Mitu:
próbuje opowiedzieć, jak sfera sa-
crum nieodłączna jest od natury
ludzkiej i konstytuuje kulturę mate-
rialną i duchową.
Jako przedstawiciel swojego po-
kolenia nie uniknął uwikłania w po-
litykę. Zresztą w kraju, gdzie nawet
przydział mieszkania był sprawą po-
lityczną, byłoby to trudne. Był w par-
tii od samego początku jej istnienia,
zachłysną się ideą równości, walki
klas, marksistowską nomenklatu-
rą i marzeniem o sprawiedliwości.
Źródło: gover.pl
Źród
ło: i
nter
ia.p
l
16
z demokratycznych
instytucji), ale tak-
że zaczął na dobre
swoją walkę z -izma-
mi. 13 lipca 1965 r.
stanęli przed Sądem
Wojewódzkim w War-
szawie Jacek Kuroń
i Karol Modzelewski,
autorzy Listu otwarte-
go do członków POP
PZPR, który zawierał
radykalną krytykę
systemu politycz-
nego i ekonomicz-
nego istniejącego
w Polsce. Prokura-
tor oskarżał Kuronia
i Modzelewskiego, że sporządzili
oraz rozpowszechniali szkodliwy dla
interesów Państwa Polskiego „List
otwarty” „nawołujący do obalenia
przemocą ustroju politycznego oraz
społeczno-gospodarczego w Pol-
skiej Rzeczypospolitej Ludowej oraz
zawierający fałszywe wiadomości
dotyczące panujących w Polsce
i innych państwach socjalistycznych
stosunków politycznych i społeczno-
gospodarczych”. Opinia w sprawie
wiadomości była przełomowa, bo-
wiem bezprawie i ucisk dotknęły go
osobiście. W słynnym wykładzie na
UW w 10-lecie Października 1956
ubolewał nad „pauperyzacją du-
chową”, stagnacją kultury i rozwoju
intelektualnego, zacofaniem gospo-
darczym i marazmem inteligencji.
Potem został wydalony z Partii (za
wywrotową i prowadzoną z pozycji
„liberalno-burżuazyjnych” krytykę
PZPR) i emigrował w ’68, gdy roz-
buchany antysemityzm i wypadki
czeskie wymagały deklaracji. Epoka
Gomułki, która była nadzieją na „so-
cjalizm z ludzką twarzą”, skończyła
się. Od tamtej pory filozofia Leszka
Kołakowskiego uwolniła się od poli-
tyki (choć został jedynym zagranicz-
nym członkiem KOR-u i bacznie ob-
serwował, co dzieje sie w ojczyźnie).
Droga z Radomia do Oxfordu
prof. Leszka Kołakowskiego była
drogą jego pokolenia. Odzyskanie
wolności, którego niektórzy dożyli
w ’89 była zaś nadzieją na Polskę
bez -izmów. Od nas zależeć będzie
– czy spełnioną. Leszek Kołakowski,
filozof, członek PPR i PZPR, potem
emigrant i wykładowca na Yale,
Oxfordzie, kawaler Orderu Orła Bia-
łego, potrafił pytać i dokonywać wy-
borów. Zrobił, co mógł, by pokonać
-izmy. Wiedza o przeszłości prof.
Kołakowskiego pozwala nam zasta-
nowić się nad własnymi wyborami,
ale dopiero analiza tego, co pisał,
otworzy oczy na humanistyczne
umiłowanie wolności i nauczy sta-
wiać mądre pytania jak prawdziwy
filozof.
Olga Górska
W październiku 1956 roku, który,
pamiętać trzeba, nie był zrywem od-
dolnym, a reakcją partii na śmierć
Stalina oraz XX Zjazd KC PZPR
(z przełomowym referatem Chrusz-
czowa O kulcie jednostki i jego na-
stępstwach – potępiającym błędy
stalinizmu) poparł reakcję, później
nazywając ten czas: „jedynym, gdzie
krytyka partii była dozwolona”.
Z partii nie wystąpił, był to ostatni
moment, gdy wierzono, że aparat
władzy można naprawić. Jednak gdy
nadszedł rok ‘66, a potem ‘68, mark-
sizm był martwy, żyły tylko wariacje
na jego temat. Formułując (wraz
z M. Ossowską i T. Kotarbińskim)
Opinię w sprawie pojęcia wiado-
mości, nie tylko dał wyraz swoim
politycznym poglądom (o kpinie
Źród
ło: i
nter
ia.p
l
17
Pod koniec dnia, który zderzył wszystkich ze śmiercią Zbigniewa Zapasiewicza, dostałem od kole-żanki SMS-a. „Słuchałam rano Trójki, a gdy mówili o nim, pomyślałam, że to odejście cię zaboli”. Boli, gdy umiera człowiek, przypominając o życiu fundowanym na zamkniętych prawach biologii.
Umysł następnie ewokuje wszystko, co o tej osobie chcielibyśmy pamiętać. Encyklopedyczne wypisy mieszają się ze slajdami czarno-białych zdjęć. Na każdym aktorska fizjonomia daje świa-
dectwo, że w momencie czujności fotografa, słowa stworzonej postaci wypełniały bez reszty scenę i widownię. W ten teatralny wieczór, kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu, Zapasiewicz formułował
za widzów najważniejsze pytania, sprawiając, że przez czas spektaklu powracały do nich bardziej natrętnie, niż na co dzień.
Kimś innym był Zapasiewicz dla
polskiego teatru, swoich przyjaciół,
a kimś innym dla mnie. Używamy
wielkich słów, bo odejście aktora to
zawsze najwięcej pożegnań. Umarł
ten, który ożywiał postacie Becket-
ta w Czekając na Godota i Ostatniej
taśmie Krappa, Mrożka w Rzeźni
czy Ambasadorze, Różewicza w
Na Czworakach oraz Gombrowicza
w Iwonie, księżniczce Burgunda.
Groteska potrafiła być zimna i cedzo-
na przez zęby, ból istnienia wyrażony
śmiechem i ruchami clowna. Musi-
my odwiedzić miejsca, które zalud-
niał na czas paru godzin, multipliku-
jąc siebie, zostawiając widzom sens
tej przemiany. Zacząć żałować gra-
nych ostatnio, a przegapionych przez
nas ról teatralnych – może bardziej
dokładnie czytać program telewizyj-
ny, sprawdzić, gdzie lecą stare filmy.
Młody Zbyszek nie sądził, że
zostanie aktorem. Jego umysł naj-
lepiej czuł się w eleganckim świecie
matematycznych obliczeń. Niemniej,
zdobywając wiedzę na tajnych kom-
pletach z radością zaczytywał się
w Sienkiewiczu, Prusie i Żerom-
skim. Chętnie uczestniczył w życiu
Złowróżbna cisza
Źród
ło: i
nter
ia.p
l
18
teatralnym liceum, jednakże z wro-
dzonej nieśmiałości były to najczę-
ściej małe role, grane gdzieś za
plecami kolegów. Żoliborska kamie-
nica, w której mieszkał, była gościn-
nym i towarzyskim miejscem. Gdy
opowiada o rodzinie ukrywającej
Żydów przed nazistami, brzmi to nie
jak grożące śmiercią przestępstwo,
ale pożyczenie sąsiadom łyżki soli.
Jego wujowie, związany z teatrem
klan Kreczmarów, snuli artystyczne
plany, chcąc zrealizować je po woj-
nie. Przyszły aktor słuchał tego, po-
chylony nad zbiorem zadań. Zdaje
na pierwszy rok chemii, ale niedłu-
go po tym ukazuje odmienny talent
i dostaje się do warszawskiej PWST.
Na sceniczny debiut, w związku
z wydarzeniami października 56’,
przyszło kilka osób. Ponad pięćdzie-
siąt lat później, wciągające role te-
atralne, filmowe i telewizyjne czynią
go jednym z największych polskich
aktorów w historii. Obok Tadeusza
Łomnickiego i Jana Nowickiego,
Zapasiewicz jest trzecią postacią,
której opisy spektakli odbytych
przed moim urodzeniem czytam
w archiwalnych, pożółkłych nume-
rach „Dialogu” i „Teatru” z szaleją-
cą wyobraźnią. Inteligencja i upór
w doskonaleniu aktorskiego fachu.
Jego śpiew rozbrzmiewał na scenie
w Brechtowskich songach, pomimo
tego, że nie urodził się uzdolniony
w tym kierunku. Edukacja mu-
zyczna, odbyta nad fortepianem
w młodości, była dla niego dowo-
dem, że dzięki charakterowi i nie-
ustępliwości wszystkiego można się
nauczyć.
Posiadał pamięć potrafiącą
przechowywać w głowie nie tylko
grane role, ale całe sztuki. Jego
przyjaciel, Antoni Libera, przytacza
historię, jak Zapasiewicz godzinami
potrafił recytować księgi z Pana Ta-
deusza. Ludzie, z którymi się spoty-
kał na co dzień, często podkreślają
jego poczucie humoru. Jan Englert
wspomina protest aktorów podczas
stanu wojennego, kiedy władza przy
zamkniętych teatrach postanowiła
wszystkie sztuki przenieść do Te-
atru Telewizji. Odezwał się wtedy do
wszystkich, mówiąc: „W razie czego,
będziemy źle grali”, na co Zapasie-
wicz odpowiedział: „Tobie to będzie
łatwo, ale co ja mam zrobić?”.
Aktor żałował, że nie zostawił
po sobie dzieci. Z pewnością zagłu-
szał niespełniony instynkt rodziciel-
ski świadomością, że wychowuje
kolejne pokolenia młodych twórców,
aktorów i reżyserów. Ubolewał nad
pauperyzacją współczesnej sztuki,
wchłonięciem żywego słowa przez
sztuczny obraz oraz kulturą stawia-
jącą aktorską „osobowość” nad ta-
lentem i umiejętnościami. W mojej
pamięci tkwi obraz jednej z prób
recytacji z telewizyjnego dokumentu
o nim. Studentka mówi tekst wier-
sza, podczas gdy za stolikiem sie-
dzi profesor Zapasiewicz. Książka
przed nim jest zamknięta, gdyż sam
ma zamknięte oczy i tylko słuchem
sprawdza obecność potrzebnych ryt-
mów i fraz, kreśląc je w powietrzu
opadającą i wznoszącą się ręką.
Przez neuronowe połączenie, mię-
dzy dłonią aktora a jego bębenkami,
przebiegały wszystkie informacje
z fonetyki, kartkowane przez nas
w nudzie z podręczników literatury
i wstępów BN-ek.
Jego silny głos, wydobywający
się z radia, już na zawsze stopił się
z wierszami Zbigniewa Herberta,
którego uwielbiał. Gdy recytował tę
poezję, wyłaniał się jego wewnętrz-
ny głos, jakby stał nago przed stu-
dyjnym mikrofonem, ale z otwarty-
mi oczami, bez nieśmiałości, którą
egzorcyzmował byciem na scenie.
Słowo uderzało precyzyjnie w punkt,
by w krótkiej ciszy nabrać energii
na ponowne uderzenie. Za sprawą
Zapasiewicza z czytelnika Herberta
stałem się jego słuchaczem. Może
nie byłem lepszy, ale na pewno
inny. Kalendarze Pana Cogito, de-
dykowane właśnie jemu, do dzisiaj
Fot. Muzeum Kinematografii w Łodzi ze strony www.filmpolski.pl Kadr z filmu
Barwy ochronne Krzysztofa Zanussiego z 1976 r.
19
zadają mi pytania, które wstydliwie
zapominam, bo są zbyt osobne
i wycofane.
Pomimo zasłużonych laurów,
jakie zyskał Zapasiewicz za role
w filmach Zanussiego jak Barwy
ochronne, Za ścianą czy Persona
non grata, najmocniej pamiętam
pierwszy prywatny seans filmu
Życie jako śmiertelna choroba prze-
noszona drogą płciową. Grany przez
niego doktor Tomasz dowiaduje się
o niebezpiecznie zbliżającym się
końcu. Odbywa rozmowę z księ-
dzem. Gdy ze strony duchownego
pada propozycja spowiedzi, lekarz
pyta: „Wyspowiadać się? A co to
znaczy?”. Scena zaniepokoiła mnie
sztucznością i naiwnością. Mogło
to być wynikiem niedociągnięć
scenariusza Zanussiego, który wiel-
kiemu aktorowi włożył w usta podob-
ne zdanie. Wykształcony człowiek,
nawet jeśli nie jest wierzący, musi
mieć choćby techniczny obraz tego,
na czym polega sakrament spowie-
dzi. Uruchomiło to sceptycyzm, z ja-
kim witałem kolejne sceny. Do cza-
su.
Nadszedł moment, w którym
Zapasiewicz siada przy stoliku wy-
stawionym na zewnątrz kawiarni.
Wtopiony w sam środek biegu tęt-
niącego życiem miasta, obserwuje
budynki, ludzi, zwierzęta. Przypo-
minając sobie, że w niedalekim
czasie będzie musiał pożegnać
wszystko to, co teraz widzi i zna od
momentu narodzin, zaczyna płakać.
Nagle przeszedł mnie dreszcz. Tuż
po zmianie sekwencji wyszedłem
do łazienki, obejmując przez chwilę
obraz moich śpiących rodziców. Sta-
nąłem przed lustrem i długo przyglą-
dałem się swojej twarzy. Chciałem
teraz zapytać siebie „a co to zna-
czy?”. Co to znaczy, że widząc pła-
czącego nad własną śmiercią Za-
pasiewicza uciekłem od ekranu?
W pokoju obok dalej leciał film, a ja
jeszcze długo stałem przed lustrem
i nie mogłem tam wrócić. Nierucho-
ma twarz utwierdzała mnie bezpiecz-
nie, że żyję. Co to znaczy?
Film obejrzałem jeszcze jeden
raz.
Łukasz Zatorski
Fot. Muzeum Kinematografii w Łodzi ze strony www.filmpolski.pl W filmie Bez znieczulenia Andrzeja Wajdy z 1978 r.
20
Kuba Bocian – student Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej na UWr, dziennikarz UniRadia, prowadzi audycje Archiwum X, Bocian Przynosi Płyty, współtworzy Porę Imperatora. Z zamiłowania fotogra-f-amator, interesuje go fotografia natury i zabudowań przemysłowych. Mimo rozstrzału tematycznego, zawsze szuka kadrów, które głównie będą „cieszyć oko”. Wprawia się do fotografii koncertowej. Więcej na:
bocjan.deviantart.com
21
22
Specjalista od ciężkich chorób i literackich preparatów
Paulina Pazdyka: W jaki spo-
sób nawiązał Pan współpracę z Biu-
rem Literackim?
Przemysław Witkowski: To
było jakieś trzy, cztery lata temu. Nie
chciałem już pisać do tzw. szuflady,
wolałem tworzyć teksty, które poten-
cjalnie mogły zostać opublikowane.
Już wtedy Biuro Literackie prężnie
funkcjonowało jako oficyna wydaw-
nicza mieszcząca się we Wrocła-
wiu. Ja sam zacząłem uczestniczyć
w Porcie – najpierw były spotkania
z literackimi twórcami, potem wzią-
łem udział w warsztatach, a cała
reszta potoczyła się już sama. I tak
się to wszystko zaczęło.
P.P.: Mówi się powszechnie
w środowisku literackim, że jest Pan
niezwykle aktywnym młodym twórcą
– ma Pan na koncie m.in. publikacje
w „Odrze”, „Twórczości”, „Tygodni-
ku Powszechnym”. Czy współpraca
z Biurem Literackim wniosła coś
jeszcze do Pańskiego rozwoju lite-
rackiego? Jak bardzo cennym jest
doświadczeniem?
P.W.: Jeśli chodzi o mój rozwój,
to wszystkie te publikacje wydane
nakładem Biura były efektem mo-
ich osobistych zabiegów. Najprościej
mówiąc: swoje teksty
wysyłałem na adres
Biura z nadzieją, że
będzie ono zaintereso-
wane ich publikacją.
Z pewnością in-
stytucja ta umożliwiła
mi poznanie wielu in-
teresujących i ważnych
osób, których nie miał-
bym szans poznać bez
jej pośrednictwa. To
z kolei pozwalało wy-
tworzyć liczne kontak-
ty, które potem stały
się przydatne.
P.P.: Czy kontakty
te przetrwały do dziś?
P.W.: Oczywiście.
Czynnie piszących
ludzi, których teksty są na bieżąco
publikowane, jest w Polsce tak na-
prawdę niewielu. Tworzymy herme-
tyczne środowisko. Stale widujemy
się podczas takich wydarzeń, jak
na przykład tegoroczny Port. Dzięki
temu każda osoba wypromowana
Podczas tegorocznego festiwalu literackiego Port Wrocław miłośnicy literatury mieli okazję spo-tkać się z czołówką współczesnych twórców. Redakcja „Kontrastu” swoją uwagę skupiła na po-etach, prezentujących wiersze podczas czytań Moje Likwidacje i Połów 2009. W niniejszym nu-
merze prezentujemy sylwetki dwóch z nich. O procesie twórczym, stosunku do literatury, a także planach na przyszłość, z Krzysztofem Siwczykiem i Przemysławem Witkowskim rozmawiały Monika
Stopczyk i Paulina Pazdyka.
Poezja rodem z Biura Literackiego Ciąg dalszy
Fot. Sebastian Kostecki
23
przez Biuro Literackie ma szansę
poczuć się osadzona w środowisku
literackim i na stałe w nim funkcjo-
nować.
P.P.: Co było dla Pana inspira-
cją do napisania tomu Lekkie czasy
ciężkich chorób?
P.W.: Głównym moim zamia-
rem podczas pisania utworów pocho-
dzących z tego tomu było ogarnięcie
wszystkiego tego, co miało ogromny
wpływ na moje ukształtowanie jako
człowieka. Dla mnie szczególnie
ważnym etapem mojego życia było
dzieciństwo – wtedy smaki, zapachy,
kolory, widoki szczególnie zapadają
człowiekowi w pamięć z wyjątkową
intensywnością. Tyle, że wtedy nie
odczuwamy tego tak bardzo – nie
zdajemy sobie z tego sprawy. Z cza-
sem odkrywamy, jak bardzo były to
ważne doświadczenia.
Stąd też w tytule „lekkie cza-
sy”, bo odbiór tych doświadczeń jest
niezwykle doraźny, lekki; „ciężkich
chorób”, bo jednocześnie wszystkie
te zdarzenia są jak blizny, pozostają
na zawsze.
P.P.: Najbliższe plany publika-
cyjne Przemysława Witkowskiego
to…
P.W.: Właśnie kompletuję tek-
sty do debiutanckiej książki pod ty-
tułem Preparaty. Ten tytuł także ma
istotne znaczenie, oddaje bowiem
charakter tych tekstów. Z dzieciń-
stwa zapamiętałem widok wielu pre-
paratów z muzeum przyrodniczego,
w którym dość często bywałem. Dla
mnie były one czymś tak magicz-
nym, bo zawierały spreparowane
organizmy, z których można było na
przykład wyodrębnić DNA, a to była
dla mnie oznaka tego, że one jednak
jakoś tam funkcjonują. I teksty te
mają być jak te muzealne preparaty
– chciałbym, aby było w nich zawsze
coś jeszcze do odkrycia, zbadania.
Oprócz tego chcę zrealizować
interdyscyplinarny projekt pod tytu-
łem Ciała obce, w którym wcielam
się na fotografiach w różne postaci,
a zdjęcia te opatrzone są fragmenta-
mi prozy znanych twórców.
Od „dzikiego dziecka” do likwidatora, czyli 14 lat poezji
Siwczyka
M.S.: Panie Krzysztofie, jak za-
częła się Pańska współpraca z Biu-
rem Literackim? Kiedy miała ona
początek i jak Pan wspomina te,
już dosyć odległe, czasy?
K.S.: Bardzo odległe. W 1998
albo w 1999 roku Artur Burszta
zwrócił się do mnie z prośbą o współ-
uczestnictwo w festiwalu literackim,
który wtedy nazywał się Fort Legni-
ca. Było to bardzo miłe zaproszenie,
ponieważ w tamtych czasach hasło
Fort Literacki miało dla mnie ogrom-
ne znaczenie. Nie wiem jak duże dla
publiczności literackiej w kraju, ale
dla mnie niemałe, ponieważ zdarza-
ło się, że na tym właśnie festiwalu
miały miejsce prezentacje poetów,
którzy byli, i są do dzisiaj, dla mnie
bardzo ważni. Potraktowałem więc
to zaproszenie jako swoistą nobili-
tację. No i tak to się zaczęło. Byłem
wtedy bardzo młodym człowiekiem
i takie wyróżnienia mnie strasznie
cieszyły.
M.S.: A czy możemy powie-
dzieć, że Odsiecz z 1999 roku to
był przełom w Pańskiej poetyckiej
karierze?
Fot.
Seba
stia
n Ko
stec
ki
24
K.S.: Nie, nie ma żadnej karie-
ry poetyckiej i nie był to żaden prze-
łom. Ja debiutowałem w 1995 roku,
a przełomem w moim życiu, tzw. po-
etyckim czy literackim, był moment,
kiedy napisałem pierwszy wiersz.
To był punkt zwrotny, a wszystko,
co działo się później było tylko i wy-
łącznie efektem jakiegoś przypadku.
W roku 1999 byłem już stary jako
poeta. Minęły cztery lata od mojego
debiutu, a na koncie miałem dwie
napisane książki. To był też rok,
w którym wiele się działo, bo nagry-
waliśmy film pt. „Wojaczek”. Wszyst-
ko to mi się razem zgrało w bardzo
miły konglomerat towarzysko – lite-
racki. To było piękne – tak zapamię-
tałem tamte wydarzenia.
M.S.: Skoro już mówimy o de-
biucie, to nie wypada nie wspomnieć
o Dzikich dzieciach – pierwszym to-
miku, moim zdaniem fascynującym.
Jak na kilkunastoletniego poetę były
to wiersze bardzo przyzwoite i na
swój sposób urokliwe. Natomiast
z wypowiedzi, które padały z Pań-
skich ust podczas rozmaitych spo-
tkań, wynika, że ma Pan do tego to-
miku specyficzny stosunek.
K.S.: Swoją pierwszą książkę
zaliczam do kategorii książek dla
dzieci. W tym sensie to był bardzo do-
bry zbiór, który opisywał jakieś mity.
Mity, które dotyczą każdego wzrostu
biologiczno-psychicznego. Na tym
poziomie to jest książka dobra, bo
opisuje jakiś stan uniwersalny. Na
poziomie poetyki ona odpowiadała
zajmowania się poezją?
K.S.: Ta ewolucja jest dość pro-
sta i oparta na tzw. wzroście ilości
odbytych lektur i na odpływie ilości
napisanych wierszy. Coraz więcej
czytałem, a coraz mniej pisałem.
Myślę, że to jest praktyka powszech-
na dla każdego piszącego. Nie wiem
czy jakaś straszna odległość dzieli
książkę Dzikie dzieci od tej ostatniej,
którą pani wspomina. Na poziomie
tematyki podejmowanej w tych wier-
szach, to wszystko jest zawsze to
samo, bo tematów dla literatury jest
parę i można je wyliczyć na palcach
jednej ręki. Natomiast zmieniły się
środki wyrazu. Zmieniła się strategia
językowego podejścia do tych, dość
ogranych tematyk literatury. Oczy-
wiście na poziomie języka książ-
ki, które pani wymienia, z książką
pierwszą nie mają nic wspólnego.
Natomiast, tak mi się wydaje, staję
się z upływem lat coraz mniej atrak-
cyjny czytelniczo. To znaczy, że w tych
moich książkach nie ma specjalnie
wiele fajerwerków językowych, które
mogą zaciekawić tzw. czytelnika po-
ezji polskiej w tym kraju, ale też nie
o to mi chodzi. Ja się zajmuję tym,
aby problematyzować jak gdyby akt
zapisu i to mnie interesuje, bo takie
też lektury są dla mnie najważniej-
sze w życiu. Akurat tak się pięknie
składa, że na tegorocznej edycji Por-
tu Wrocław będzie miała miejsce
prezentacja książki Maurice’a Blan-
chota Tomasz Mroczny. Szaleństwo
dnia, książki konstytutywnej dla
temu, co wtedy czytałem i co mnie
fascynowało jako piszącego, czyli
pewnego rodzaju próba zapisu tego,
co dzieje się faktycznie, czyli jak-
by próba empirii poetyckiej. Dość
szybko przekonałem się, że tego ro-
dzaju opisywanie pewnych zdarzeń,
stanów emocjonalnych podmiotu
lirycznego oczywiście jest bardzo
piękne i szlachetne, ale z literaturą
jako taką nie ma zbyt wiele wspól-
nego. W związku z tym Dzikie dzieci,
książka, którą debiutowałem, jest
dla mnie bardzo dobrym tomikiem
dla dzieci i polecam go wszystkim…
dzieciom.
M.S.: Po niej przyszły kolej-
ne udane tomiki, między innymi
W państwie środka, Zdania z treścią
czy Dane dni. Chciałam zapytać, jak
określiłby Pan ewolucję poetycką,
która nastąpiła w Pana przypad-
ku od Dzikich dzieci do Centrum
likwidacji szkód, czyli przez 14 lat
Fot.
Seba
stia
n Ko
stec
ki
25
mojego życia literackiego. Strasznie
późno wyszła ona w Polsce, znałem
ją trochę wcześniej z przekładu Anny
Wasilewskiej. W jakimś sensie sym-
bolicznie na tegorocznym festiwalu
spotyka się mój pomysł na literaturę
z mistrzostwem tej literatury, czyli
z tzw. areprezentacją w tekście lite-
rackim, z zanikiem „ja” w literaturze,
z anihilacją podmiotu. To są rzeczy,
które mnie ciekawią. Blanchot był
mistrzem tego rodzaju literatury,
a ja chciałbym być jego nieodrodnym
uczniem.
M.S.: Kto wie, możliwe, że się to
uda. Chciałabym teraz porozmawiać
o Pana ostatnim tomiku, czyli o Cen-
trum likwidacji szkód, które zostało
wydane prawie rok temu. Jakie szko-
dy ma likwidować centrum Krzyszto-
fa Siwczyka?
K.S.: Żadnych szkód! Szkody ist-
nienia ma likwidować, metafizyczne
szkody. Żyjemy w takiej kulturze, że
jesteśmy przyzwyczajeni do takiego
rodzaju adrogacji, jakoby człowiek
stanowił koronę istnienia, a ja uwa-
żam, że jest dokładnie odwrotnie.
Dużo ciekawsze jest życie roślin
niż nasze, ludzi. Centrum likwidacji
szkód jest po prostu pewnym obsza-
rem językowej aktywności, w której
likwiduje się to dobre samopoczu-
cie człowieka, jako pewnego rodza-
ju centrum istnienia. Człowiek nie
jest żadnym centrum istnienia, jest
ewentualnie jego peryferią i to bar-
dzo daleką. I o tym jest ta książka.
O niczym więcej.
M.S.: A czy „wyniosłe dziecko”
z ostatniego utworu Centrum… to
Pan?
K.S.: To jest to dziecko, które raz
na zawsze utraciłem. Dziecko z Dzi-
kich dzieci, które dużo czuło i dużo
zapisywało. Obecnie jestem już tylko
jakimś pogrobowcem tego dziecka,
który mało czuje i mało też zapisuje.
M.S.: Ale mimo wszystko, pa-
trzy wstecz, a nie w przyszłość.
K.S.: Bo tam, wstecz, dzieje się
dużo ciekawszych rzeczy niż te, które
się mają zdarzyć w tzw. przyszłości.
M.S.: Rok temu, po ukazaniu
się Centrum…, powiedział Pan, że to
ostatni tomik, jaki Pan popełnił. Czy
podtrzymuje Pan tę wersję?
K.S.: Myślę, że każda książka
jest książką ostatnią i powinna być
pisana w obliczu absolutnego za-
milknięcia i w tym sensie nie ma
w tym nic z kabotyństwa. Naprawdę,
każdy zapis powinien być zapisem
ostatnim, na wypadek śmierci, która
jest niema, która jest niedyskursyw-
na i nielingwistyczna. W tym sensie
jak najbardziej identyfikuję się z tym
zdaniem, które wypowiedziałem.
Natomiast teraz planuję nową książ-
kę – póki żyję. Książka nazywa się
Koncentrat i już chyba sam jej tytuł
zawiera w sobie jakąś implikację
końca.
M.S.: Byłam dziś mile zaskoczo-
na tym, że podczas czytania zapre-
zentował Pan sześć nowych utworów
i zastanawiałam się, czy nie jest to,
aby przypadkiem zwiastun kolejne-
go zbioru wierszy.
K.S.: Byłem bardzo onieśmielo-
ny, ponieważ nigdy nie czytałem tych
wierszy głośno i była to dla mnie
pierwsza próba. To są rzeczy, co do
których jakości literackiej jestem ab-
solutnie niepewny, zresztą tak, jak
w stosunku do swoich wcześniej-
szych książek. Taki sprawdzian lek-
tury głośnej, przy tak wymagającej
publiczności jest zawsze wyzywający Fot. Sebastian Kostecki
26
i jest dobrym egzaminem. Te rzeczy
będą rzeczami raczej krótkimi, w ta-
kim sensie, że będą próbą powrotu
do klasycznej formy wiersza jako
takiego. A tytuł Koncentrat mnie
usprawiedliwia. Będzie to po prostu
koncentrat wszystkiego, co dotych-
czas robiłem. Tak jak dżem z Łowi-
cza, koncentrat.
M.S.: Bardzo ciekawa koncepcja
i nie ukrywam, że nie mogę się do-
czekać, żeby zapoznać się z efektem
końcowym jej realizacji. Mam jesz-
cze pytanie odnośnie debiutantów,
czyli osób, które zostały „wyłowione”
przez Karola Maliszewskiego w Poło-
wie 2009. Czy widzi Pan jakąś wspól-
ną tendencję w poezji tego młodego
pokolenia, czy są to zupełnie nie
przystające do siebie poetyki?
K.S.: To jak najbardziej nie są
przystające do siebie poetyki. Debiu-
tanci 2008, 2009 i pewnie też 2010
roku, są i będą na dużo wyższym po-
ziomie wtajemniczenia literackiego
niż poeci pokolenia ’95, w tym ja.
Mam wrażenie, że współcześni de-
biutanci, którzy teraz przygotowują
swoja pierwszą książkę, są jak gdy-
by bardziej zaawansowani literacko.
Ja nie wiem, czy to jest plus, czy mi-
nus, bo może to być również minus.
Jakaś forma naiwności, którą np. ja
prezentowałem podczas swojego de-
biutu, była też szansą na to, że coś
się będzie rozwijać. Momentami,
kiedy czytam wiersze debiutantów,
odnoszę wrażenie, że są już one
punktem dojścia. Czasami nie widać
możliwości jakiegokolwiek rozwoju.
W tym sensie jest to pewnego rodza-
ju tragiczny nurt w polskiej literatu-
rze, katastroficzny wręcz, ale ja tylko
patrzę z wielkim podziwem na to
i w sumie zazdroszczę, bo to napraw-
dę jest świetny poziom.
M.S.: Ma Pan swojego fawory-
ta lub faworytkę wśród wyłonionych
w 2009 roku?
K.S.: Nie chciałbym tu operować
konkretnymi nazwiskami. Jest kilka
osób, które są warte tego, żeby ich
książki się ukazały i podejrzewam,
że bez względu na to czy stanie się
to za sprawą Biura Literackiego, czy
jakiejś innej oficyny, te pozycje będą
dostępne czytelnikom. Gdybym miał
kogoś wskazywać, to pewnie wska-
załbym kogoś, kto jakoś ogólnie wy-
łamuje się z tzw. konwencji pisania.
Mam takiego faworyta, ale nie będę
o nim mówił. A nuż to będzie ten,
który wyda książkę w Biurze Literac-
kim. Choć jak wyda ją gdzie indziej,
to też będzie równie dobrze.
M.S.: Pytanie na koniec. W su-
mie miałam nie poruszać tego tema-
tu, ale jednak zaryzykuję. Nie ukry-
wajmy, jest coś takiego jak „gęba
Wojaczka”, która towarzyszy Panu
od 1999 roku. Czy aby przypadkiem
nie już Pan nią zmęczony?
K.S.: Nie, nie, to nie jest zmęcze-
nie. Ja mam wytłumaczenie dla tej
sytuacji. Dwa tygodnie temu skoń-
czyłem zdjęcia do nowego filmu,
który zrobiliśmy z wybitnym polskim
operatorem Adamem Sikorą, tym
razem w roli reżysera. Tak się zło-
żyło, że ja akurat gram tam główną
rolę. Rzecz jest oparta na zupełnie
nie „bebechowatej” literaturze. Mam
nadzieję, że ten film, jeżeli wejdzie
na ekrany polskich kin, będzie osta-
tecznym moim pożegnaniem z, jak
pani to nazwała, „gębą Wojaczka”.
Nowa gęba, którą sobie wybrałem,
jest tak komiczna, że widzowie filmu
Wojaczek będą bardzo zdziwieni,
gdy to zobaczą.
M.S.: Kiedy możemy spodzie-
wać się efektów tej pracy?
K.S.: Premiera filmu pt. Wydalo-
ny, który inspirowany jest niektórymi
tekstami Samuela Becketta, plano-
wana jest na jesień tego roku.
M.S.: W takim razie czekam
z niecierpliwością na film i kolejny
tomik.
Rozmawiały: Paulina Pazdyka
i Monika Stopczyk
Fot.
Seba
stia
n Ko
stec
ki
27
Muzyka na ekranie telewizora funk-
cjonowała od wielu lat, choć po-
czątkowo nie były to montowane
teledyski, lecz nagrane w studio
występy zespołów. Nie inaczej było
w Polsce, w przerwach między pro-
gramami nadawano właśnie utwory
muzyczne rodzimych grup. Za pierw-
szy teledysk w rozumieniu dzisiej-
szym uznaje się Bohemian Rhapsody,
w którym pojawiło się trochę efektów
specjalnych, a całość kosztowała 4,5
tys. funtów. Z czasem sztuka tworze-
nia filmików do muzyki szalenie się
rozwinęła, produkcje te zaczęły kosz-
tować miliony, zatrudniano do ich
tworzenia najlepszych reżyserów czy
montażystów. W 1981 r. powstała
stacja MTV, która sprawiła, że każdy
singiel dzisiaj zwykle jest promowany
także przez teledysk.
Wizja powoduje, że artyści to
już nie tylko gra i śpiew, ale i wygląd.
Godziny przygotowań, misternie krę-
cone kadry, wszystko jak najlepiej
dopieszczone, aby widz mógł być
zadowolony. Coraz częściej piosenki
zapadają w pamięć właśnie dzięki
nagranym do nich teledyskom. Któż
nie zna Thrillera Michaela Jackso-
na? Zrealizowano tu czternastomi-
nutowy filmik, będący swoistym
„Video killed the radio star” – śpiewali 30 lat temu The Buggles. Piosenka w zasadzie jeszcze sprzed czasów MTV i Youtube, ale doskonale oddaje sytuację na rynku muzycznym. Dzisiaj muzyka
to nie tylko dźwięk, to także wizerunek (nie na darmo coroczny wielki festiwal to Eurowizja, a nie Eurofonia). Jak to się właściwie zaczęło?
mini-horrorem, choć może bardziej
czarną komedią, z synchronicznym
tańcem nieumartych w tle.
Dobra piosenka to dzisiaj nie
wszystko, pomysłowy, dobrze zreali-
zowany klip zwiększa szansę na osią-
gnięcie sukcesu. Utożsamia się je
z komercyjną MTV, z muzyką popową,
z kiczem, ale w zasadzie przedstawi-
ciele każdego gatunku je nagrywa-
ją. Największe nakłady na tę formę
twórczości pojawiają się w muzyce
popularnej. Nie brak więc drogich sa-
mochodów, złotych łańcuchów, masy
kosztownych efektów specjalnych
czy komputerowych animacji. Naśla-
dować to próbuje się także w Polsce,
niektórzy raperzy w swych teledy-
skach również prezentowali drogie
i szybkie samochody, próbując się
upodobnić do kolegów po fachu zza
oceanu. Nie wspominając o roznegli-
żowanych kobietach.
Pozostaje pytanie: Co jest istot-
niejsze? Osobiście muzykę oceniam
po tym, czy dobrze brzmi w słuchaw-
kach podczas spaceru przez mia-
sto. Może to oczywiście powodować
małe traumy, gdy okazuje się, że
przyjemnie brzmiący zespół to dzie-
ciaki z serialu dla piętnastolatków,
inny zaś to idole wszystkich emo.
Oglądanie teledysku w jakiś sposób
spacza postrzeganie muzyki, bowiem
względy czysto wizualne zawsze w ja-
kiś sposób na nas oddziałują.
Radio ma tę zaletę, że może-
my tylko słuchać, że w zasadzie nie
wiemy, kto jest po drugiej stronie,
jaki wizerunek tworzy. Masa nasto-
latków słucha skandalisty Marilyna
Mansona, kreującego się na satani-
stę, człowieka skrajnie odchylonego
itp. Nawet pisano o nim w gazetach
zajmujących się mordercami, psy-
chopatami itp. Jeden z jego słucha-
czy powiedział mi, że nie obchodzi
go, jak ten człowiek wygląda, jakie
idee szerzy, jemu po prostu podoba
się jego muzyka. Dla wielu słuchaczy
wideo jest zbędne, teledyski to tylko
dodatek, bez którego da się żyć i sku-
piać właśnie na muzyce.
Czy wideo rzeczywiście zabiło
radiowe gwiazdy? Z pewnością nie.
Doszło do zmian, inaczej ukształto-
wał się rynek muzyczny, ale w grun-
cie rzeczy wciąż ważniejsza jest fonia
niż wizja. I sądzę, że nie zmienią tego
miliony wydawane na teledyski, bo-
wiem to sukcesu nie zagwarantuje.
Magoo
Przekleństwo widoku
28
polskiego duetu Skinny Patrini.
Elektro w czystej postaci podane
w taki sposób, że palce lizać! Energia,
spontaniczność a przede wszystkim
dobra zabawa zarówno na scenie,
jak i pod nią. Publiczność nie chciała
puścić artystów, a i oni nie kwapili
się do zejścia ze sceny. Co ciekawe,
był to pierwszy zespół bez statusu
gwiazdy, który, dzięki publiczności,
zaprezentował bis! Czyli festiwal fe-
stiwalem, ale nareszcie organizato-
rzy pozwolili sobie na rozluźnienie
reguł.Wcześniej miało miejsce jedno
z pozamuzycznych wydarzeń w ra-
mach CP, mianowicie performance
niemieckiego Aesthetic Meat Front.
Spektakl dla fanów igieł, krwi i róż-
nego rodzaju sposobów modyfikacji
ciała. Ciekawy początek okazał się
potwierdzeniem pewnego przysło-
wia, chociaż może miłośnicy bólu
będą mieli na ten temat inne zdanie.
Nie każdego jednak może zachwycić
taka estetyka..
Gwiazdą wieczoru była kanadyj-
ska grupa Psyche, wcześniej zaś za-
prezentował się polski Variété. Oba
koncerty zostały odegrane spraw-
nie i zadowoliły fanów. Równolegle
Tegoroczna edycja była powrotem
do chwalebnej tradycji trzech dni
koncertowych. Dla tych, którym
i to wydawało się mało, organizator
przygotował w czwartek imprezy
w bolkowskim klubie Hacjenda oraz
Starym Kinie. Na brak wrażeń nie
można było narzekać, a to głównie
za sprawą wichury, jaka przetoczyła
się nad miasteczkiem w czwartko-
wy wieczór. Wichury, która porwa-
ła montowaną właśnie na zamku
główną scenę i pozbawiła prądu
połowę miasta. Tym większe słowa
uznania należą się organizatorom,
gdyż w piątek wszystko było dopięte
na ostatni guzik.
Piątkowy wieczór obfitował
w przeróżną muzykę, której nijak
nie można nazwać gotycką. Zaczę-
ło się od występu duetu z Czech.
Wokalista próbował przekonywać
z czeskim akcentem, że „Jeszcze
Polska nie zginęła”, w międzyczasie
okraszając to elektroniczną muzycz-
ną papką oraz zabawami miotaczem
ognia zaimprowizowanym z... dez-
odorantu. Kilkanaście minut tego
„występu” minęło szybko i publika
mogła się szykować na pierwszą
atrakcję tego dnia – bułgarski Irfan.
Magiczna – to słowo chyba najlepiej
odda nastrój muzyki, jaką zaprezen-
tował zespół. „Jesteśmy pasjonatami
world music, etno, muzyki dawnej
– bizantyjskiej, średniowiecznej, re-
nesansowej, zarówno sakralnej jak
i klasycznej, ale w kręgu naszych
zainteresowań są również trip-hop,
industrial, ambient, etheral wave,
gotyk czy dark wave” – tak swoją
sztukę opisują sami artyści. I rze-
czywiście, był to kolaż gatunków
z naciskiem na muzykę kojarzącą się
ze wschodnią częścią świata. Warto
zapoznać się z profilem zespołu na
portalu MySpace, gdzie można zna-
leźć kilka utworów prezentujących
stylistykę grupy.
Kolejnym ciekawym wyda-
rzeniem tego wieczoru był występ
Castle Party to impreza, która od dłuższego czasu zajmuje ważne miejsce w kalendarzu fanów mrocznej muzyki. To festiwal z wyrobioną marką, niepowtarzalną atmosferą, świetną muzyką,
niejednokrotnie wykraczającą poza ramy tak zwanego gotyku. Festiwal to okazja do poszerzania swoich horyzontów, muzycznych podróży, poznawania nowych ludzi oraz po prostu świetnej zabawy.
Nie inaczej było tym razem…
Zamkowe brzmienia
29
Przepiękny głos DeCoy
w połączeniu z elek-
troniczną ucztą na naj-
wyższym poziomie, ser-
wowaną przez panów
Rakowskiego i Kleczyń-
skiego, zapewniły niesa-
mowite wrażenia i – po
raz kolejny w trakcie te-
gorocznego Castle Par-
ty – wspaniałą zabawę.
Żałować można, że występ trwał nie-
spełna godzinę...
Po elektronice przyszła pora na
metalowców z Crematory. Łatka me-
talowców należy im się nie bez po-
wodu; podczas koncertu pomachali
piórami, starli gryfy gitar – i co naj-
lepsze – łapali świetny kontakt z pu-
bliką. Szkoda tylko, że nie do końca
wiedzieli, gdzie grają (co udowodnili
okrzykiem: „Helooo Castle Rock!!!”).
Na koniec dnia wystąpił zespół Co-
venant i dość powiedzieć, że był bez-
konkurencyjny Kto nie zna – niech
żałuje…
Niedziela upłynęła mi na ocze-
kiwaniu na… Deathcamp Project.
Bywalcy Castle Party czekali na
nich trzy długie lata… i był to kla-
syczny przykład, jak szwankująca
technika może zepsuć najlepszy
nawet koncert. Mimo problemów
z gitarą chłopaki zrobili swoje i zgro-
madzili naprawdę sporą rzeszę fa-
nów pod sceną. Cóż można dodać?
Acha… „They don’t play fuckin’ de-
athrock!”
Nie można też nie wspomnieć
o Diary of Dreams – żelaznym punk-
cie tegorocznego festiwalu. Jakże
było gitarowo! Zespół pokazał się
z dotąd nieznanej strony, ujawniając
niesamowity, wręcz rockowy poten-
cjał. Chwile, gdy publika wyręczała
Adriana w refrenie The Curse, były
bezcenne. Wypada tylko żałować, że
z powodu jakichś problemów tech-
nicznych muzycy kazali tak długo na
siebie czekać. Czekanie zresztą po-
wtórzyło się przed występem głów-
nej gwiazdy – Front 242. Godzina
stania dla większości fanów została
jednak przez koncert wynagrodzo-
na. Nie wszystkim jednak Front 242
odpowiadał, toteż wielu z nich opu-
ściło zamkowe mury, pozostawiając
zabawę wierniejszym fanom.
Kolejne Castle Party za nami.
Tegoroczna edycja była bardzo gi-
tarowa, inspirująca do poszukiwań
i bardzo różnorodna muzycznie. Po-
jawia się pytanie, czym festiwal za-
skoczy nas za rok...
Michał Szczypek
można było udać się już w kierunku
klubów, aby bawić się na afterparty
oraz integrować się z przybyłymi do
miasta gotami.
Sobota powitała nas niecieka-
wą pogodą, za to całkiem interesu-
jącymi zjawiskami na scenie. Polska
grupa Sane to ciężkie, metalowe
wręcz gitary i miła pani na wokalu.
Granie kojarzące mi się z dokonania-
mi Delight, co nie jest bynajmniej za-
rzutem. Następna w kolejce była Vic
Anselmo – Łotyszka obdarzona cie-
kawym głosem i niebanalną urodą.
Bez wątpienia odbiór jej – skądinąd
dobrej – sztuki byłby jednak lepszy
na klubowym koncercie. Joy Disaster
to alternatywny rock prosto z Francji
ze znakomitym, głębokim głosem
wokalisty, który bezkompleksowo
odnalazł się w formule imprezy. Im
dalej w dzień, tym było lepiej i na
scenie i na niebie. Induktii – polski
rock progresywny przez wielu uważ-
ny za ogromną nadzieję rodzimej
muzyki i następców Riverside, zajął
miejsce na scenie po sympatycznych
Francuzach. Inspiracje Toolem moż-
na było wychwycić od razu. Co cie-
kawe, zespół wystąpił bez wokalisty,
nie przeszkodziło to jednak w zagra-
niu żywiołowego koncertu. Ogromne
wrażenie pozostawił perkusista gru-
py, który momentami sprawiał wra-
żenie, jakby miał cztery ręce.
Po kilku mniej interesujących,
aczkolwiek dobrych koncertach,
przyszła kolej na Fading Colours.
Fot. Michał Szczypek
30
płycie też nie znajdzie nic dla siebie.
Jednak zarówno podobni mi wyznaw-
cy piątki geniuszów z Teatru Marzeń,
jak i miłośnicy muzycznych popisów
nie mają powodów do narzekań.
Płytę zdominowały dwie posta-
ci: Jordan Rudess i przede wszyst-
kim Mike Portnoy, który na bębnach
wyczynia niestworzone rzeczy. Daw-
no nie słyszałem albumu, na którym
perkusja odgrywałaby taką rolę i była
tak słyszalna! A gdy dołączają do
niej klawisze i continuum Rudessa,
dostajemy przepyszny muzyczny dia-
log. Panowie sprawili, że mimo ser-
wowania jak zwykle wyśmienitych
solówek, John Petrucci zdaje się na
Black Clouds
and Silver
Linings być
na uboczu.
D r e a m
Theater po-
dążają za
s t y l i s t y k ą
w y z n a c z o -
ną przez
p o p r z e d n i
krążek Sys-
tematic Cha-
os. Jest więc
mroczn ie j ,
nieco mniej
melodyjnie
i przebojowo (poza chwytliwym
A Rite of Passage i przesłodzonym
Wither), za to bardziej, jak sami pa-
nowie stwierdzają, epicko (według
mnie ma to klimat wielkich Queeno-
wych hymnów). Nie mogło być ina-
czej, skoro poza singlami najkrótszy
utwór ma dwanaście, a najdłuższy,
porównywalny z Dreamowymi kla-
sykami Count of Tuscany, dziewięt-
naście minut. Mamy również na
Black Clouds and Silver Linings dwa
bardzo osobiste utwory Mike’a Port-
noy’a. Shattered Fortress to ostatnia
część sagi o walce z alkoholizmem;
znajoma, bo w dużej mierze złożona
z przearanżowanych fragmentów tej
samej opowieści z poprzednich płyt.
Jeszcze większe wrażenie robi The
Best of Times, poświęcony zmarłe-
mu ojcu. Krytykowana ekshibicjo-
nistyczna dosłowność tekstu mnie
osobiście przeraża i bezgranicznie
wzrusza.
Można mówić, że Dream
Theater brakuje dawnej ogłady.
Że mimo drobnych zmian stoją
w miejscu. Że szpanują. Tylko co
z tego, skoro wciąż nagrywają rewe-
lacyjne albumy, którymi udowadnia-
ją, że nie mają sobie równych?
Kuba Bocian
Ciężko mi skrytykować Dream
Theater. Mam do nich wielki sen-
tyment i wiążę z nimi masę wspo-
mnień. To oni płytą Scenes from a
Memory wyrwali mnie z hermetycz-
nego kręgu dawnego progresywne-
go grania spod znaku Pink Floyd
czy Marillion i wprowadzili w świat
współczesnego prog-rocka i prog-
metalu. Jak mógłbym więc skryty-
kować tę kapelę?
Po prostu: nie mógłbym. I na
szczęście w wypadku Black Clo-
uds and Silver Linings nie muszę.
Oczywiście, kto wcześniej nie trawił
matematycznego, onanistycznego
wręcz grania Dream Theater, na tej
Dream TheaterBlack Clouds and Silver Linings
31
Polski hip-hop ma wobec hip-hopu
najlepszego (amerykańskiego) spore
braki, które powodują, że zazwyczaj
dławi się w bezsilnej głupocie i żena-
dzie (tak, „uliczne wydawnictwa PRO-
STO”, do was mowa), lub też dryfuje
w otchłaniach bezbarwności i śred-
niactwa, które sprawia, że naprawdę
wolę po raz setny posłuchać Big Puna,
Kane’a, Nasa czy Hovy, niż grzebać
się w czeluściach wyjątkowo płodne-
go polskiego rapu. Są jednak płyty,
na które czekam z zaciekawieniem.
Zazwyczaj są to albumy świetnie pro-
dukcyjnie, bo jedynie w tej materii ro-
dzime wydawnictwa mogą choć tro-
chę konkurować z USA. Pod koniec
czerwca kolejna taka perełka ujrzała
światło dzienne, dzięki uprzejmości
Asfalt Records, czyli labelu, który
obecnie rządzi jeśli chodzi o jakość
legalnych wydawnictw. Na Lavoramę,
piątą płytę Ortegi Cartel, czekałem
długo. To arcydzieło hip-hopowej pro-
dukcji. Z rymami jest już gorzej, ale
nie będę uprzedzał faktów.
Już otwierający album Miami
Vice, pulsujący prawdziwym funkiem
otwiera nam uszy na krainę optymi-
zmu podszytego groovem. I tak jest do
końca. Patr00 stworzył bity, których
chce się słuchać bez końca – ciepłe,
bogate aranżacyjnie, intrygujące. Pły-
ta Ortegi obfituje w niespodzianki –
czy to mocno
taneczny ty-
tułowy instru-
mental, czy
eksperyment
o d s y ł a j ą c y
nas w okoli-
ce brzmień
związanych
z wytwórnią
Anticon (Czy
to coś zmie-
nia), czy mi-
strzowski di-
sco-oldschool
Dokąd tak
gnasz z Tedzi-
kiem w roli głównej – wszystkie te nie-
oczekiwany zwroty akcji są na świato-
wym poziomie. Najlepsze fragmenty
płyty mógłbym wymieniać długo – bas
i perkusję This is for my boys, ener-
gię Dobrych czasów i wiele innych.
W warstwie produkcyjnej nie ma
tu słabych momentów. A co z war-
stwą rymowaną? Tutaj tak dobrze
już niestety nie jest. Oczywiście Pi-
ter i patr00 są w pełni świadomi
własnych słabości i potrafią tak
umiejętnie nimi zagrać, że w ogóle
nie rażą, a autoironia przydaje im
uroku. Także część gości – O.S.T.R.,
Tede, Mielzky, czy Finker prezentuje
się nieźle. Gorzej z innymi. Nudny
i odstręczający Spinache, miejsca-
mi żenujący Reno. Jesse Maxwell
udowadniający, że można przez
cały kawałek nie nawinąć żadnego
sensownego i logicznego zdania,
czy Proceente ze swoim słabiutkim
głosikiem, zdecydowanie odstają
od poziomu bitów. Również skity są
raczej zbędnym elementem albumu,
bo ani nie śmieszą, ani nie ciekawią.
Tyle narzekania. Lavorama to zdecy-
dowanie najjaśniejszy dotąd punkt
w tegorocznym zbiorze polskich płyt
i nie pozostaje nic innego, jak nabyć
jej egzemplarz.
Paweł Klimczak
Ortega CartelLavorama
32
Ankieta o dziwo dość krótka i
zwięzła, toteż z optymizmem wcho-
dzę do domu pary opolskich eme-
rytów. Na dzień dobry rozładowuje
się bateria w laptopie, a firmy jak
widać nie stać na nową, więc go-
spodarz mozolnie poszukuje prze-
dłużacza.
– Proszę ogólnie ocenić
firmę P. w skali od 1 do 5, gdzie 1
oznacza bardzo źle, a 5 – bardzo
dobrze – pytam, licząc na szybką
odpowiedź.
– No wie Pan – rozpoczyna
rozprawę respondent – to w su-
mie nawet dobrze by było, ale te
raty co tydzień to nie są za dobre,
bo jak to płacić. No i wie Pan, tak
w ogóle to…
– Dobrze – przerywam – Ale
– Mam dla Ciebie fajne zle-
cenie, mistrzu – rzekł szef, co
w jego języku oznacza zadanie
z gwiazdką. – Tu jest lista ad-
resów i telefonów ludzi, którzy
skorzystali z pożyczek w firmie P.
Obdzwoń i umów się na wy
wiady.
Klienci firmy udzielającej po-
życzki w 5 sekund? Lekkie ciarki
po plecach przeszły, znając opinię
o nich, zwłaszcza, że w zeszłym
roku pięcioro ich pracowników
zostało zamordowanych przez nie-
mogących się wypłacić pożyczko-
biorców. Lista adresów w połowie
nieaktualna, wiele z numerów, na
które trzeba zadzwonić, już dawno
nie istnieje, ale cóż poradzić, gdy
agencja badań wzywa?
w skali od 1 do 5 ile by Pan dał?
- No wie Pan, gdyby nie te raty
co tydzień, to… (i tutaj kilka kolej-
nych zdań złożonych).
– DO JASNEJ CHOLERY! OCEŃ
CZŁOWIEKU TĘ DURNĄ FIRMĘ OD
1 DO 5!!!! (Nie, tego nie powiedzia-
łem, ale skłamałbym mówiąc, że
nie chciałem).
Klikamy więc dalej, pytanie po
pytaniu, połowę omijamy, szkoda
przecież czasu na następną roz-
prawę. Że badanie będzie niemia-
rodajne? A kogóż to obchodzi? Ma
być zrobione i już, tyle interesuje
ankietera. Udało się. Czas na kolej-
ne osobistości.
Umówiony o wyznaczonej go-
dzinie grzecznie dzwonię domofo-
nem. A tam cisza, później okazało
się, że Pani zapomniała i poszła do
fryzjera, na szczęście zjawiła się
później. Zaprosiła nawet na her-
batkę i ciastko, nie wypadało od-
mówić.
Ostatecznie udało się wymę-
czyć kilkanaście kolejnych wywia-
dów, jednak bez ekscesów, ofiar w
ludziach czy wybitych zębów. Tylko
czemu tak trudno dokonać oceny
w skali 1 do 5?
Magoo
Z życia ankieteraCzęść II
Fot. Magda Oczadły
33
Siedziało się na ganku.
Upiło się łyk kawy.
Dziarsko machając czułkami, ślimak
zbliżał się.
Pomyślało się o ślimakach.
Są jedną z najliczniejszych gro-
mad mięczaków, której ślady spo-
tyka się już we wczesnym kambrze.
Gromada liczy około 105 tysięcy
gatunków, w Polsce można natknąć
się na 6 gatunków morskich, około
200 gatunków lądowych i około 50
gatunków słodkowodnych. Wielkość
ślimaków waha się od 1mm do 1m.
Ślimaki mogą być rozdzielnopłciowe
lub obojnackie.
Siedziało się na ganku.
Upiło się łyk kawy.
Dziarsko machając czułkami, ślimak
zbliżał się.
Pomyślało się o ślimakach.
Dopiero co wykluty z jaja ślimak
posiada tzw. muszlę embrionalną.
Muszla traktowana jest jako szkie-
let zewnętrzny ślimaka, pełni jednak
przede wszystkim funkcje ochronne,
a nie podporowe. U niektórych ga-
tunków może ona zaniknąć całko-
wicie lub w części, jak na przykład
u rodzaju Testacellidae (muszla
u tych drapieżnych ślimaków wystę-
puje jako mała tarcza na końcu ogo-
na). W największej ilości przypadków
jest ona skręcona, może jednak ulec
uproszczeniu, przybrać kształt cza-
peczki (np. przytulik) lub rozdzielić
się na dwie części (np. małże).
Siedziało się na ganku.
Upiło się łyk kawy.
Dziarsko machając czułkami, ślimak
zbliżał się.
Pomyślało się o ślimakach.
Wśród ślimaków występują
formy glonożerne (głównie gatunki
wodne), roślinożerne (głównie ga-
tunki lądowe), drapieżne i pasożyt-
nicze. Gatunki roślinożerne gustują
w roślinach żywych, jak i też mar-
twych (przejawiają cechy polifagii).
Istnieją także formy wyspecjalizowa-
ne. Ślimaki naskalne z rodzaju Chon-
drina pożywiają się skalnymi poro-
stami, niektóre roślinożerne gatunki
nie gardzą też pokarmem mięsnym,
zjadając inne ślimaki lub padlinę.
Ulubionym pokarmem ślimaków po-
zostają jednak grzyby.
Wstało się.
Pomyślało się, że ślimaki są
fascynujące.
Wstając, rozgniotło się ślimaka.
Ślimak zginął.
Pomyślało się o obiedzie.
Marcin Pluskota
Felieton, w którym ślimak nie ginie
Źródło: wikipedia.org
34
Nie ma dla socjologa większego
raju niż szpital. Nigdzie indziej nie
zderzają się takie osobowości, nie
pojawiają się takie emocje, nie ma
tak zróżnicowanego przekroju spo-
łecznego. Tutaj indywidualność mie-
sza się z tłumem, chęć wyzdrowienia
z nienawiścią do lekarzy, a prywat-
ne opinie z masowymi gustami. Lu-
dzie wrzuceni w szpitalną rzeczywi-
stość adaptują ją na różne – nieraz
zaskakujące – sposoby.
Pierwszą sprawą jest prze-
strzeń. Z administracyjnego punk-
tu widzenia w szpitalach nie ma
takiego miejsca, które pozostałoby
niezagospodarowane. A jednak…
Nawet kilka dni w tym wypatroszo-
nym z człowieczeństwa świecie,
w tej patologii lekarskiego rzemio-
sła, słowem – w polskim szpitalu,
już ten parodniowy pobyt pozwala
zorientować się w lukach systemu,
w miejscach niedookreślonych,
które w innym czasie i w innej
przestrzeni nazwalibyśmy „szarymi
strefami”. Na rozpoznanie wystar-
czy kilka dni, a trzeba pamiętać,
że w szpitalach rzadko przebywa
się krócej. Każdy pacjent w pew-
nej chwili uświadamia sobie, gdzie
może wejść i na ile sobie pozwolić
w ramach swojej szeroko pojętej
rekonwalescencji. Toaleta dla nie-
pełnosprawnych przekształca się
tym samym w palarnię, kuchnia
natomiast – w miejsce, z którego
można bez większego trudu wysza-
brować termometr albo łyżkę (bo
ani termometru, ani łyżki w szpita-
lu nie dostaniesz, musisz mieć wła-
sne). Łatwo się zorientować, że jeśli
piętro sprząta się tylko raz dziennie,
to przez większość dnia i w zwykłej
toalecie można zapalić papieroska,
tym bardziej, że jej stan sanitarny
nie zachęca do innych czynności.
Czasem nawet – wiedząc, gdzie
siedzą pielęgniarki i jak często
stamtąd wychodzą – można sobie
pozwolić na mały spacer po dzie-
dzińcu. Takich „szarych stref” jest
w każdym szpitalu więcej, czekają
jeno na odkrycie przez krnąbrnych
i buńczucznych pacjentów.
A kimże są ci pacjenci? Tutaj
mamy wszystkiego w bród. To ko-
biety i mężczyźni, starzy i młodzi,
wykształceni lub nie, pracujący lub
bezrobotni, lewicowcy i prawicow-
cy, wierzący i ateiści. Pełny prze-
krój, bez jakichkolwiek podziałów.
Gdyby nie szpital, tych ludzi nie łą-
czyłoby nic; zmuszeni są przebywać
w jednej, ciasnej przestrzeni, zmu-
szeni są koegzystować, a więc mu-
szą i ze sobą rozmawiać. Homo est
animal sociale. Trzeba wypracować
więc wspólny język, chociażby po
to, aby dogadać się, jaki program
ma lecieć w telewizorze kosztują-
cym dwa złote za godzinę. Kształtu-
jąc wspólny język określają również
poglądy, jakie będą nim wygłaszać,
nieraz zaskakująco odmienne od
swoich prywatnych. W niczyim in-
teresie nie jest obrona własnych
przekonań, jeśli leży się chorym
wśród kilku bądź kilkunastu innych
ludzi. Szpital jest prawdziwym te-
stem asertywności. Im kto mniej
z nim oswojony, tym mniej aser-
tywny. A być oswojonym w pełni –
niepodobna.
Lekarze wywołują powszechną
niechęć, leki traktowane są jak zło
konieczne, a wspólny front pacjen-
tów jest wspólny jedynie z pozoru;
żeby nie zwariować. W szpitalach
tak naprawdę siedzi się na tykają-
cych bombach, mając szczerą na-
dzieję, że nie wybuchną przed na-
szym wypisem. Jak na złość, okazji
do eskalacji jest niepomiernie
dużo, ale o tym następnym razem.
Michał Wolski
Choroby służby zdrowiaCzęść III
35
Mądrości życiowe ludzi starszych niosą
ze sobą wartości wszelakie, głębokie i
nieocenione w swej przydatności. Na-
uczeni życiowym doświadczeniem sze-
roko pojęci – relatywnie, w zależności od
wieku słuchacza – starsi zdają się być
wyrocznią, której wiek z czasem prze-
suwa się, zatrzymując w końcu na sie-
dzącym w fotelu, przyprószonym siwizną
staruszku, który to, przynajmniej w teo-
rii, mądrość najwyższą reprezentować
powinien. Młodość chłonie starcze po-
wiewy anegdotyzmu, doprawione nutką
własnego doświadczenia, często ubrane
w patetyczne (a czasami patriotyczne)
barwy, wieńczone przestrogą lub też
występujące pod wielkim, neonowym
szyldem z napisem „nieoceniona rada
na przyszłość”. Zapisać, zapamiętać.
Często w tych wynurzeniach, trącących
niezależnie od wieku, za to zależnie od
jego różnicy, zamierzchłą przeszłością,
żeby nie powiedzieć – prehistoryzmem,
powodowana wyrazem oburzenia na
gładkiej jeszcze, nieskażonej trudami
życia twarzyczce, pojawia się znamienna
puenta: „jak dorośniesz, to zrozumiesz”.
Oto młódź dorasta słysząc raz po raz, że
dorosnąć musi jeszcze bardziej i jeszcze,
żeby odnaleźć schowany za ostatnią na
świecie komodą kluczyk do mądrości.
Nie chcąc zapewne się przyznać, że nie-
stety, rączka zbyt krótka i sięgnąć nie da
rady, a mądrość obserwować można co
najwyżej przez dziurkę od klucza, mło-
dość starzeje się, dostrzegając w końcu i
zgadzając się na to ciche, międzyepoko-
we porozumienie: mądrości osiągnąć
się nie da, trzeba mówić jednak tak,
jakby się ją posiadło. Może zjawi się
w końcu światły człowiek, wybawiciel
ludzkości, mędrzec długoręki lub cho-
ciaż długopalczasty. Oto wszyscy nagle
okazujemy się być mentalnymi Syzyfa-
mi, toczymy z werwą kamień pod górę
licząc, że dotrzemy do jej szczytu, umie-
ramy jednak gdzieś w pół drogi, przy
okazji cały bagaż własnych przemyśleń
przekazując kolejnym pokoleniom.
Brzmi to wszystko dość wzniośle
i egzaltowanie, życie jak wiadomo we-
ryfikuje jednak szlachetne, górnolotne
idee. Wznosząc się wraz z wiekiem
młodzieńczym na intelektualne wyżyny,
rozprawiając o fundamentalnych dla
człowieczeństwa wartościach jak praw-
da, miłość czy szczęście, z wiekiem, z
każdą kolejną dobitnie uświadomioną
przez nieocenionych dojrzalców praw-
dą, pikujemy coraz niżej, poprzez zado-
wolenie, pracę i pieniądze, na domu i
własnej toalecie kończąc. I tak oto dnia
pewnego, ja, chłonna jeszcze gąbka,
wsysając w siebie kolejną porcję fak-
tów i mitów sprowadzona zostałam
właśnie tam, gdzie ponoć i królowie
chodzili piechotą. Oto starszyzna, w
odpowiedzi na mimiczne z mojej stro-
ny oznaki niezrozumienia, skwitowała
„jakdorośnięciem” rzecz następującą:
deski klozetowe.
Teza brzmi: deski klozetowe
świadczą o człowieku. Deski klozetowe
we własnym jego domu, rzecz jasna.
Deski klozetowe zmąciły swoją nieodpo-
wiedniością spokój i harmonię jednego
z jeszcze nie przekwitłych, ale już dorod-
nych małżeństw. Kłótnia swoją nieodpo-
wiedniością zmąciła mój spokój, jako
manifest postmodernizmu wyartykuło-
wałam więc jak należy bezzasadność,
postulując jednocześnie obojętność
wobec spraw tak błahych, jak toaleta.
W odpowiedzi zalana zostałam (z obu
stron – sic!) falą oburzenia, zakończoną
wzniosłą tezą i puentą znamienną. Nie
to jednak, czym zasłużyłam sobie na tę
moralizatorską lawinę, zaabsorbowało
mnie najbardziej, gdyż oto stanęła mi
przed oczami inna, iście mordercza wi-
zja: zobaczyłam siebie za lat dwadzie-
ścia, prawiącą morały o estetyce kloze-
tu. O zgrozo!
Dojrzały owoc dobrze wygląda, a
jeszcze lepiej smakuje. Człowiek doj-
rzewa powoli, czasem jednak miewam
wrażenie, że w pewnym momencie umy-
ka mu dorodność i przechodzi od razu
do fermentacji, jakby bał się być zjedzo-
nym przez przypadkowego smakosza.
Słysząc moralizatorski ton, sprowadzo-
ny do spraw przyziemnych i jakże mało
istotnych mam poważne opory przed się-
gnięciem do tego malowanego koszycz-
ka z dojrzałymi owocami. Może bowiem
okazać się, że w środku jest on już pełen
pleśni i robaczków i jedyne, co pozosta-
nie to wyrzucić go do kosza, a zawartość
– spłukać. Najlepiej w klozecie.
Ewa Orczykowska
Kibel prawdę ci powie
36
W letnim okienku transferowym
2009 pierwsza, wielomiliono-
wa krew polała się wyjątkowo
wcześnie. Wszystko zaczęło się
w Madrycie, gdzie powrót do władzy
Florentino Péreza kosztował Kró-
lewskich ponad 200 milionów euro.
Za taką kwotę na Santiago Bernabeu
przenieśli się: Cristiano Ronaldo
(96 mln.euro), Kaka (65 mln.euro),
Karim Benzema (do 41 mln.euro)
i Raul Albiol (15 mln.euro). Pierw-
szą trójkę w jednym zespole fani
oglądali dotąd co najwyżej w grach
komputerowych – a i tam zdarzało
się to rzadko, bo pomysł wydawał się
graczom wyjątkowo nieRealny.
Hiszpańska wojna
Florentino Perez dokonał jednak
niemożliwego i nie ma jeszcze za-
miaru składać broni – planuje po-
lować dalej. Dokonania prezesa
klubu ze stolicy Hiszpanii skomen-
tował wreszcie jego odpowiednik
w drużynie największych rywa-
li Realu, prezydent FC Barcelony
– Joan Laporta. W wywiadzie dla
hiszpańskiej telewizji Laporta za-
uważa uszczypliwie: „Na Camp Nou
sami tworzymy późniejszych zwy-
cięzców Złotej Piłki, inni muszą ich
sobie kupować. Real może i sprowa-
dził Cristiano Ronaldo, ale obecnie to
Barcelona jest punktem odniesienia
dla wszystkich klubów. Moglibyśmy
tak jak klub z Madrytu popaść w tym
okienku w długi, żeby tylko sprowa-
dzić nowych graczy, ale to nie nasz
system.”
Rzeczywiście, zespół Josepa
Guardioli jak na razie nie wydaje
zbyt wiele. Więcej ! Nie kupił jesz-
cze nikogo. Lepiej radzi sobie nawet
Espanyol, drugi klub z serca Katalonii,
który część ubiegłego sezonu spędził
w strefie spadkowej. Ich szeregi zasi-
lili Shunsuke Nakamura z Celticu
i młodzian Ben Sahar z Chelsea.
Sevilla, trzeci zespół ubiegłego
sezonu w La Lidze, zdecydowanie
wzmocniła swój środek pomocy ku-
pując od angielskiego Tottenhamu
Didiera Zokorę. Ramón Rodríguez
Verdejo, dyrektor sportowy klubu
z Andaluzji uważa, że: „Każdy
Jeszcze przed połową lipca Real Madryt i kilka innych czołowych europejskich zespołów znacząco się wzmocniło. Mimo tego „na wolności” pozostaje nadal wielu graczy, których ewentualne zatrud-
nienie może zmienić układ sił na piłkarskiej scenie kontynentu.
Transferowe polowanie: Pierwsza krew
37
Sevillista powinien być szczęśliwy,
bo to był nasz główny cel transferowy
w tym okienku. Zokora dopełnia na-
szą już doskonałą pomoc”.
Pustka po Ronaldo
Wśród czołowych zespołów Anglii ta-
kich spełnionych wypowiedzi jeszcze
nie słychać.
Swoją obronę wzmocniły Arse-
nal i Liverpool. Kanonierzy zatrud-
nili Thomasa Vermaelena z Ajaxu
(23-letni Belg, który u Holendrów
debiutował już w 2003 roku), a klub
z Anfield Road – Glena Johnsona
z Portsmouth, według wielu najlep-
szego prawego obrońcę poprzednie-
go sezonu w Anglii.
Manchester United, z kasą peł-
ną złotników po sprzedaży Cristiano,
podpisał już kontrakty z trzema no-
wymi piłkarzami. Najważniejszym
z nich wydaje się być Antonio Valen-cia – doskonały skrzydłowy, którego
dłużej w swoich barwach nie mógł
utrzymać już średniak, jakim jest Wi-
gan Athletic. Ekwadorczyk staje teraz
przed trudnym zadaniem wypełnie-
nia pustki po kochanym na Old Traf-
ford Ronaldo. Poza tym współpracę
z Alexem Fergusonem rozpoczną
też Michael Owen i Gabriel Obe-rtan. Pierwszy to oczywiście była
ikona Liverpoolu (w 216. meczach
zdobył dla nich 118 bramek), te-
raz znienawidzony przez fanów The
Reds za przejście do największego
rywala ich klubu. Obertan to z kolei
młody Francuz, który na szansę gry
w pierwszym składzie Diabłów bę-
dzie pewnie musiał nieco poczekać.
Manchester City, finansowany
przez arabskich magnatów nafto-
wych, rozpoczął swoją letnią ofen-
sywę transferową od kupna jednego
z najlepszych w Anglii środkowych
pomocników – Garetha Barrego
z Aston Villi. Kosztował 12 mln.fun-
tów. Później do kadry Marka Hughe-
sa dodano jeszcze napastnika Black-
burn – Roque Santa Cruza, za ok.
19 mln funtów. Próbowano też sku-
sić Johna Terrego, ale kapitan Chel-
sea zdecydowanie odmówił.
Skoro o Chelsea mowa - w za-
chodnim Londynie kibice mogą
dziękować Guusowi Hiddinkowi za
ostatnią przysługę. Holender rze-
komo pomógł w nakłonieniu Jurija Żyrkowa, rosyjskiego władcy lewe-
go skrzydła, do opuszczenia za 18
mln funtów CSKA Moskwa. Poza tym
na Stamford Bridge trafił też były na-
pastnik Manchesteru City, 20-letni
Daniel Sturridge.
Nowy Bayern
W Niemczech na razie bez sensacji.
Najciekawiej wygląda mała rewo-
lucja w Bayernie Monachium, gdzie
nowy trener Luis Van Gaal dokonał
już kilku poważnych transferów. Na
Allianz Arena w przyszłym sezonie
zagrają nowi napastnicy: Ivica Ollic
i Mario Gomez (za którego VFB Stut-
tgart otrzymał 30 mln.euro), a także
rewelacyjny Anatolij Tymoszczuk,
pomocnik kupiony z Zenitu St.Pe-
tersburg za (jedyne?) 11 mln.euro.
Za podobną kwotę do swojego
pierwszego klubu, FC Koln, z Mona-
chium uciekł Lukas Podolski. Na
pierwszym treningu w Kolonii Poldie-
go oglądało 20 tysięcy stęsknionych
kibiców.
Polskich fanów może ucieszyć
dezycja Artura Wichniarka, który
zamiast wierności i gry w drugiej li-
dze z Arminią Bielefeld, wybrał kolej-
ny sezon w Bundeslidze z Hertą Ber-
lin. W pierwszym sparingu swojego
nowego-starego klubu (grał w nim
już wcześniej) Wichniarek ustrzelił
dwie bramki.
Inter, Juve i... Napoli?
W Serie A o największe wzmocnie-
nia zadbały Inter Mediolan i Juven-
tus Turyn. Jose Mourinho skradł
dwóch graczy Genoi: Thiago Mottę
za 13 mln.euro i Diego Milito za 23
mln.euro (24 bramki w 28 meczach
w poprzednim sezonie). W przeciw-
nym kierunku powędrował za to Her-nan Crespo – napastnik, któremu
z Mourinho nigdy nie było po drodze -
został za darmo oddany Genoi.
W sumie 45 mln.euro na dwóch
nowych przeznaczył Juventus. Pierw-
szy to ofensywny Diego z Werderu
Brema, drugi, rewelacja poprzednie-
go sezonu, defensywny Filipe Melo
z Fiorentiny. Dodatkowo, po trzech
latach spędzonych w Madrycie,
38
do Turynu (za darmo) powraca Fabio Cannavaro.
Poza wspomnianą dwójką,
wiele na transfery przeznaczyło też,
dopiero 12. w tabeli, Napoli. Młody
zespół z wielkimi ambicjami za ok.
40 mln.euro zasilili m.in. : Fabio Qu-agliarella (były napastnik Udinese,
16 mln.euro), De Sanctis, (bram-
karz, który ostatni sezon spędził
w Galatasaray), Camilo Zuniga (ex-
obrońca Sieny, 9 mln.euro) i Luca Ci-
garini (pomocnik Atalanty Bergamo,
kupiony za 10 mln.euro).
Nadal na wolności...
Mimo zakupowego szaleństwa Re-
alu, większe emocje niż transfery już
sfinalizowane nadal wzbudzają wiel-
cy piłkarze, o których europejskie
kluby jeszcze walczą. Tych, rzecz
jasna, nie brakuje, a transferowy
klimat tego lata wyjątkowo sprzyja
spektakularnym przeprowadzkom.
Na samym szczycie takiej listy
znalazłby się zapewne David Villa.
Porównywalny, jeśli nie lepszy od
Fernando Torresa, w związku z pro-
blemami finansowymi swojego klu-
bu będzie pewnie musiał zmienić
pracodawcę. Wiele klubów starało
się również o Sergio Aguero, ale
Atletico Madryt nie chce sprzedawać
żadnego ze swoich kluczowych gra-
czy – oferty, mimo to, nadal spływa-
ją.
Kolejni napastnicy, których chcą
w swoich szeregach mieć najwięk-
sze kluby kontynentu to - zdawało
się - skazany na Barcelonę Zlatan Ibrahimovic i raczej opuszczający
Katalonię Samuel Eto’o. Do walki
o nich włączyły się podobno Manche-
stery United i City.
Jeśli o Anglię chodzi, stamtąd
na rynek transferowy też wypłynęły
wielkie nazwiska: bez pracy został
Carlos Tevez, a na sprzedaż Em-manuela Adebayora zgodził się
Arsene Wenger. „Do wzięcia” są
również Ricardo Carvalho i Deco
z Chelsea.
Gdy dodać do tego holender-
ską wyprzedaż w Madrycie (Rob-ben, Sneijder, Van der Vaart, Van Nistelrooy, Huntelaar, Drenthe)
i niepewną sytuację graczy takich jak
Luca Toni, Franck Ribery (!), Dario Srna, Miguel Veloso, Joao Moutin-ho czy Bruno Alves – okaże się, że
w tym oknie transferowym wszystko
jest jeszcze do kupienia.
Adrian Fulneczek
(stan rynku transferowego na 12.07.09)
Fot.
AP
39
Marcin Gortat, bo o nim mowa,
zaliczył całkiem udany sezon
w Orlando Magic. Co prawda, był tyl-
ko zmiennikiem najlepszego centra
ligi – Dwighta Howarda, ale podczas
tych 12 minut, które średnio dosta-
wał na parkiecie, nie zawodził. Gor-
tat szczególnie wyróżnił się podczas
rozgrywek play off, a „czapa” na
LeBronie Jamesie oraz bardzo efek-
towne wsady przysporzyły mu ksyw-
ki „Polish Hammer” (Polski Młot).
Diabelski Otis
Od początku lata dużo mówiło
się o możliwości odejścia Polaka
z Orlando. Spekulacje nasiliły się po
tym, jak do ekipy rządzonej przez
Otisa Smitha sprowadzono Vince’a
Cartera oraz młodego centra Ryana
Andersona. Faktycznie, 8 lipca Dal-
las Mavericks złożyli ofertę, w myśl
której Gortat miał zarobić 34 milio-
ny dolarów przez pięć lat. Pałeczka
wtedy przeszła w ręce Magics, któ-
rzy mogli zatrzymać naszego ro-
daka, ale tylko jeżeli wyrównaliby
finansowo ofertę Dallas. Mavericks
dla pewności oddali jeszcze Orlan-
do skrzydłowego Brandona Bassa
W przeciwieństwie do Polski tegoroczne lato w USA jest wyjątkowo gorące, a najbardziej rozgrzani za oceanem są zdecydowanie fani koszykówki. Nie ma co się dziwić – jesteśmy właśnie świadka-mi jednego z najciekawszych sezonów ogórkowych w NBA, w dodatku z Polakiem w roli głównej.
oraz dołożyli trochę pieniędzy, licząc
na pozytywny finał sprawy. Jednak
działacze z Dallas nie docenili prze-
biegłości Otisa Smitha, który bez
wahania wyrównał ofertę dla Gor-
tata i tym samym zatrzymał go na
Florydzie. Osiągnął tym samym to,
co zamierzał od początku – zatrzy-
mał wartościowego zmiennika dla
Howarda oraz pozyskał za darmo
Brandona Bassa, zostawiając Mavs
z niczym w rękach. To posunięcie
na pewno nie przysporzy Smithowi
popularności pośród innych mene-
dżerów w NBA, ale trzeba docenić
jego iście diabelski spryt. Szkoda
tylko trochę Marcina, nawet mimo
tego, że dostał niemal sześciokrot-
ną podwyżkę. Przejście do Dallas
mogło otworzyć drzwi do wielkiej
kariery dla Polaka, gdzie miałby za
konkurenta tylko starszego Erica
Dampiera. Teraz zostaje mu znów
rozgrywanie jednej kwarty na mecz
i liczenie na to, że Smith zdecyduje
się go gdzieś w zimie wytransfero-
wać. Póki co, Gortatowi pozostaje
szlifować dalej swoje umiejętności
i prezentować się jak najlepiej –
w końcu 6 milinów dolarów rocznie
do tego zobowiązuje.
Nowy pretendent
Dla Dallas to jak na razie jedyna
wpadka na rynku transferowym.
Wcześciej ściągneli Shawna Ma-
riona i Grega Bucknera, dodajmy
do tego Dirka Nowitzkiego, Jaso-
na Kidda oraz Josha Howarda oraz
najlepszego rezerwowego zeszłego
sezonu – Jasona Terry’ego i mamy
ekipę, która powinna powalczyć
o czołowe lokaty w lidze. Jedyny pro-
blem to brak rasowych strzelców,
ale za to na deskach Mavsi powinni
być nie do zatrzymania. Inne ekipy
w zachodniej konferencji również
nie zasypują gruszek w popiele.
Obecni mistrzowie NBA, Los Angeles
Lakers, podjęli niezłe ryzyko, ścią-
gając do siebie Rona Artesta. Artest
znany jest z kontrowersyjnych zacho-
wań i mało przemyślanej gry, ale za
to jest świetnym strzelcem i wydaje
się o klasę lepszy niż jego poprzed-
nik w Lakersach - Trevor Ariza. Jeżeli
Philowi Jacksonowi uda się jeszcze
zatrzymać Lamara Odoma, to Laker-
si mają drużynę, która może latami
wygrywać NBA. O to jednak będzie
trudno, gdyż Odom żąda znacz-
nej podwyżki i straszy odejściem
Wielkie polowanie
40
z klubu, a swoje sieci już na niego za-
rzucają Mavericks i Miami Heat.
W między czasie na zachodzie
wyrósł jeszcze jeden pretendent do
tytułu, a jest nim, wzmocnione Ri-
chardem Jeffersonem, San Antonio
Spurs. Jefferson wydaje się idealnym
panaceum na trochę już wypalony
skład Spurs. Jego siła, skoczność,
dynamika powinna rozruszać sta-
rych dziadków. Do podopiecznych
Gregga Popovicha dołączył jeszcze
doświadczony center, Antonio McDy-
ess, który powinien z powodzeniem
uzupełnić lukę pod koszem. Jeśli
dodamy do tego transfery Hairsona
i Haislipa, to tworzy się nam wyrów-
nana, silna ekipa z solidną ławką re-
zerwowych, która będzie dużym za-
grożeniem dla Lakersów czy Boston
Celtics.
Shaq znów na topie
Na wschodzie też nie próżnują,
czego dowodem jest chyba najgło-
śniejszy transfer tego lata. Shaquil-
le O’Neal zasilił Cleveland Cavaliers
i razem z LeBronem Jamesem mają
tworzyć duet, który przyniesie suk-
ces ekipie Kawalerzystów. To chyba
ostatni chwyt menedżera Danny’a
Ferry’ego, aby zachęcić LeBrona do
pozostanie w klubie. Chociaż wydaje
się, że tylko upragnione mistrzostwo
może przekonać go do przedłużenia
kontraktu. Wszystko powinno zale-
żeć od tego, czy taka zmanierowa-
na gwiazda, jaką jest James, będzie
umiała dogadać się z O’Nealem,
który lubi liderować czy ponarzekać
na swoich kolegów z drużyny. Dy-
namika związku tych dwóch koszy-
karzy powinna być bardzo ciekawa.
Drugim murowanym kandydatem
na finalistę konferencji wschodniej
jest Boston Celtic. Transfer Rashe-
eda Wallace’a powinien znacznie
wzmocnić siłę rażenia Celtów, bo
obrona od dwóch lat jest niemal
doskonała. Glen Rivers ma jednak
nie lada kłopot – musi ujarzmić tę
grupę indywidualistów i stworzyć
z nich spójną drużynę. Jeżeli mu się
uda ta sztuka, to nie powinno być
mocnych na Celtic w tym sezonie.
Duże wzmocnienia planuje Miami
Heat. Oprócz zainteresowania Odo-
mem, Heats łączeni są także z Car-
losem Boozerem i Allenem Iverso-
nem.
Trio z Oklahomy
Na koniec warto jeszcze wspomnieć
o Drafcie, który odbył się w nocy
z 25 na 26 czerwca. Najwięcej kon-
trowersji wzbudził Ricky Rubio wy-
brany przez Minnesote Timberwo-
lves. Rubio nie spodobała się zimna
Minnesota i najprawdopodobniej
przyszły sezon spędzi jednak w Jo-
ventucie Badalona. Największym za-
skoczeniem draftu było pozyskanie
w drugiej rundzie DeJuana Blaira do
Spurs. Aż dziw bierze, że inni mene-
dżerowie przegapili taką perełkę. 20-
latek może z miejsca stać się świet-
nym uzupełnieniem pod koszem.
Dobrym pickiem może pochwalić się
też Oklahoma City Thunder – James
Harden powinien razem z Kevinem
Durantem i Russellem Westbro-
okiem tworzyć zabójcze trio, a żaden
z nich nie przekroczył jeszcze 21 lat.
Paweł Kuś
Fot.
mor
ning
jour
nal.c
om
41
Zasadniczo większość golkiperów
nosi na plecach numer 1. Każdy
młody adept sztuki łapania piłki ma-
rzy o byciu number one. Mało któ-
ry chłopiec na bramce chciał mieć
z tyłu 99, 75, 12, 22 czy jakikolwiek
inną cyfrę. Najważniejsza była jedyn-
ka- to był znak, że jest się na czele.
Dzisiaj jednak trendy są inne, coraz
większa ilość łapaczy nosi przeróż-
ne dwucyfrowe kombinacje. Cza-
sem stają się one kultowe i bardziej
popularne od tradycyjnej jedynki.
Świetnym przykładem jest Francja.
Legendą tamtejszej piłki jest prze-
cież skandalista i cudak Fabien Bar-
thez, który w klubie i w kadrze nosił
numer 16. Liczba ta wręcz wrosła
w tamtejszą ligę, bowiem w Ligue
1 jedynie w Olympique Lyon nie ma
bramkarza z szesnastką na koszul-
ce. .W Bundeslidze, Premiership czy
Primera Division, dla odmiany ża-
den golkiper tego numeru nie nosi,
we Włoszech jedynie rezerwowy Mi-
lanu Żeljko Kalač. W naszym kraju
również wśród bramkarzy nikomu
się najwidoczniej szesnastka nie
podoba. W Hiszpanii jednakże więk-
szość klubów posiada bramkarzy
z numerem 13, najczęściej rezerwo-
wych. W sumie chyba trzynastka naj-
lepiej pasuje do tej pozycji – przecież
drugi bramkarz to bardzo pechowy
człowiek, bowiem najtrudniej mu do-
stać się do składu, a na wprowadze-
nie na boisko w końcówce meczu też
liczyć specjalnie nie może.
Klasyczne bramkarskie numery
to 1, 12, 22 – z takimi zwykle gry-
wano niegdyś (najczęściej było to
widać na turniejach reprezentacji,
gdzie zawodnicy nosili na plecach
tylko liczby z przedziału 1-22, obec-
nie zaś 1-23). Ciężko obecnie zna-
leźć klub, w którym występuje ta
tradycyjna konfiguracja. Dominują
numery od 12 do35 (nie licząc je-
dynki oczywiście), choć nie brak
i wyższych. Często są to roczniki uro-
dzenia (co obserwujemy chociażby
w naszej lidze: Mariusz Pawełek – 81;
Jan Mucha – 82; Krzysztof Pilarz –
80), czasem 99 (jak np. Radosław
Majdan w Polonii Warszawa).
Czyżby minęła era zawodników,
którzy chcą być number one? Zapew-
ne nie, dopóki w czołówce światowej
na tej pozycji są grający z jedynką
Edvin Van der Saar, Gianluigi Buf-
fon czy Iker Casillas. Zresztą moim
zdaniem zdecydowanie ładniej pre-
zentuje się ta klasyczna wersja,
bowiem golkiper ma się wyróżniać
umiejętnościami, a nie cyferkami na
plecach.
Magoo
Bramkarskie numerki
42
Cypr – niewielkie państwo na Morzu Śródziemnym, utrzymujące się głównie z turystyki oraz in-westycji zwabionych tutaj podatkowym rajem zagranicznych spółek. Jeszcze do niedawna Wyspa Afrodyty kojarzyła się większości z nas przede wszystkim z wakacjami i leniwym wypoczynkiem w
świetle rzadko chowającego się tam słońca. Już niedługo może się to zmienić. Kolejnym symbolem wyspiarskiego kraju ma szansę zostać rozwijająca się bardzo szybko Cypryjska Pierwsza Liga, która
puka powoli do drzwi europejskiej czołówki piłkarskiej.
Historia piłki nożnej na Cyprze się-
ga już dobrych kilkudziesięciu lat.
Po raz pierwszy, o mistrzostwo ligi
walczono tam w 1934 roku, kiedy
zdobył je nie istniejący już Trast AC.
Od tego czasu rozgrywki odbywały
się (wyłączając przerwy spowodowa-
ne II wojną światową oraz konflik-
tem cypryjskich Greków i tureckiej
mniejszości) już regularnie. Raczej
nie zauważana w Europie liga, zdo-
minowana była przez kluby z Nikozji,
Famagusty oraz Limassolu. Poza
krajowymi trofeami nie mogły się
one jednak pochwalić jakimikol-
wiek kontynentalnymi sukcesami.
Wszystko to zmieniło się w ciągu
kilku ostatnich lat. Sukces Anortho-
sisu Famagusta, który awansował
w ostatnim sezonie do elitarnej Ligi
Mistrzów, uzmysłowił futbolowym
ekspertom, że Cypru na piłkarskiej
mapie Europy ignorować już nie
można.
Co każe sądzić, że nie jest to je-
dynie jednorazowy wybryk ubogiego
kopciuszka? Przede wszystkim to,
że „kopciuszek” do ubogich wcale
nie należy. Niedawno przekona-
ła się o tym bardzo boleśnie Wisła
Kraków, której oferta kontraktu dla
byłej gwiazdy – Macieja Żurawskie-
go przebita została przez jeden z naj-
bardziej utytułowanych cypryjskich
klubów – Omonię Nikozja. Drużyna
ta w poprzednim sezonie wyelimi-
nowała z Pucharu UEFA dużo moc-
niejszy AEK Ateny i odpadła dopiero
po wyrównanych bojach z mającym
mocarstwowe plany Manchesterem
City. Oprócz byłego reprezentanta
Polski, w kadrze 19-krotnego mi-
strza Cypru znaleźć możemy znane-
go z występów w szkockich Hearts
Bruno Aguiara, reprezentanta Grecji
i byłego gracza Olympiakosu Christo-
sa Patsatzoglou, czy kapitana coraz
mocniejszej rodzimej reprezentacji,
Ioannisa Okkasa,
Na graczach Omonii nie koń-
czy się lista gwiazd, grających obec-
nie na Cyprze. Warto wspomnieć
o rewelacyjnym Anorthosisie, który
w minionej edycji Ligi Mistrzów do
ostatniej kolejki walczył o awans
do fazy pucharowej najbardziej pre-
stiżowych klubowych rozgrywek.
Nie stało się tak przypadkiem –
w składzie drużyny z Famagusty mo-
żemy znaleźć graczy, którzy spokojnie
poradziliby sobie w mocniejszych
i bardziej uznanych ligach. Jest tu
między innymi mistrz Europy Traia-
nos Dellas, Giannis Skopelitis, który
ma za sobą przygodę w angielskim
Portsmouth czy Nigeryjczyk Victor
Agali, o którego jeszcze kilka lat
temu biły się czołowe kluby nasze-
go kontynentu. A przecież na Omo-
nii i Anarthosisie liga cypryjska się
nie kończy; ciekawi zawodnicy gra-
ją nawet w kadrach przeciętnych
lub słabych wyspiarskich drużyn.
W tegorocznym beniaminku, Arisie
Limassol, grają byłe gwiazdy Di-
nama Bukareszt- Adrian Mihalcea
i Sasa Stojanovic, który w sezonie
2005/2006 był podstawowym za-
wodnikiem grającego wtedy w Lidze
Mistrzów PSV Eindhoven. Ethnikos
Achna to z kolei zespół, w którym
zakotwiczył znany chociażby z ostat-
niego mundialu reprezentant An-
goli, Edson Nobre. W polskiej lidze
o takich graczy pokusić mogłoby się
jedynie kilka czołowych klubów. Na
Cyprze grają oni w krajowych outsi-
derach…
Zaledwie kilka lat temu
było zupełnie inaczej. Wyjazd na
Cypr
43
Wyspę Afrodyty traktowany był (chy-
ba słusznie) jako sportowa emerytu-
ra. U schyłku kariery grało tam wielu
reprezentantów Polski. Sławomir
Majak, Radosław Michalski, Mariusz
Piekarski czy Wojciech Kowalczyk
(król strzelców ligi cypryjskiej w se-
zonie 2001/2002) zapisali chlubną
kartę w historii Anorthosisu. Znany
ligowiec, Bartłomiej Jamróz, grał
w APOELu, Paweł Sibik w Apollonie
Limassol. Wszyscy oni wyjeżdżali
tam raczej w celach zarobkowych,
niż w nadziei na spełnienie swoich
sportowych ambicji.
Tę tendencję zmienił w 2002
roku Łukasz Sosin. Napastnik, któ-
ry bez problemu znalazłby miejsce
w większości polskich ligowców,
zdecydował się na ofertę Apollo-
nu Limassol. Jak się okazało, był
to strzał w dziesiątkę. W jego bar-
wach trzykrotnie zdobywał tytuł
króla strzelców, pomógł również ze-
społowi w zdobyciu pierwszego od
12 lat mistrzostwa Cypru. Te sukce-
sy pozwoliły zawodnikowi na transfer
do bogatszego Anorthosisu, a także
umieściły go w orbicie zaintereso-
wań kolejnych selekcjonerów, dzięki
czemu Sosin zaliczył debiut w naro-
dowej kadrze. Przenosiny do klubu
z Famagusty pozwoliły mu również
na grę w Lidze Mistrzów, w której
swój pierwszy mecz rozegrał prze-
ciwko Werderowi Brema. Jego suk-
ces zwrócił uwagę innych rodzimych
graczy. Na podpisanie kontraktu
z APOELem Nikozja zdecydowali się
Kamil Kosowski, Marcin Żewłakow
i Adrian Sikora. Graczami Omonii są
obecnie, wspomniany już wcześniej
Maciej Żurawski oraz Rafał Kosznik,
obiecujący lewy obrońca, który znaj-
dując się w kręgu zainteresowań ów-
czesnego wicemistrza Polski, GKS
Bełchatów, obrał kierunek na Morze
Śródziemne. Jego przykład jest bar-
dzo znamienny; Kosznik to gracz,
któremu do emerytury jest jeszcze
bardzo daleko, mimo to uznał Cypr
za odpowiednie miejsce dla rozwoju
swojej piłkarskiej kariery.
Czy na Wyspie Afrodyty zoba-
czymy już niedługo rozgrywki, które
porównywać można będzie chociaż-
by z konkurencyjną ligą grecką?
Trudno powiedzieć – o wszystkim
zadecydują pieniądze oraz sukcesy
w europejskich pucharach. To one
przyciągać będą dobrych i znanych
piłkarzy, którzy pozwolą na walkę
o stałe miejsce w piłkarskiej czo-
łówce. Pewne jest, że nie można już
traktować Cypru jako europejskiego
słabeusza. Tamtejsza liga bez proble-
mu doszlusowała już do europejskich
średniaków i niektórych z nich (jak
Polskę) zaczyna powoli wyprzedzać.
Nie oznacza to jednak, że na Wyspę
Afrodyty emigrować będą nasi naj-
lepsi krajowi piłkarze. Trudno ocze-
kiwać, by wyspiarskie rozgrywki były
w stanie przebić renomę lig takich
jak niemiecka, włoska, hiszpańska
czy angielska. Nikt nie powiedział
też, że Orange Ekstraklasa powinna
bezczynnie obserwować drenaż pił-
karskich talentów. Jeżeli nasze kluby
zaczną odnosić europejskie sukcesy,
to mimo mniejszych pieniędzy, staną
się dla piłkarzy równie atrakcyjnym
miejscem, jak robiący wśród nich
furorę Cypr. Kto wie, być może już
w tym sezonie Wisła, Lech, Legia czy
Polonia sprawią, że byli reprezentan-
ci pożałują decyzji o przenosinach na
Wyspę Afrodyty. Mimo całej sympatii
dla śródziemnomorskiego państwa
myślę, że wszyscy byśmy sobie tego
życzyli.
Jakub Belina Brzozowski
Źródło: alexander.pl
44
Ucichły już krzyki opozycji po wy-
imaginowanej decyzji o odebraniu
Polsce dwóch miast organizatorów
Euro 2012. Zamilkła również opcja
rządowa, uprzednio informująca
o olbrzymim sukcesie, czyli nie ode-
braniu nam ani jednego miasta.
W gmatwaninie sprzecznych komu-
nikatów i bezsprzecznie populistycz-
nych wystąpień zagubiłem się, stojąc
w korku na autostradzie A4. Wszyscy
czekali posłusznie, nie słychać było
wyzwisk ani klaksonów. Cierpliwość
kierowców zdaję się wzrastać, gdy
wiedzą, iż mają do czynienia z budo-
wą obwodnicy, a pośrednio z wielkim
projektem EURO 2012.
Wciskano nam kit, że będzie
to epokowe wydarzenie, przełom
i szansa na cywilizacyjny skok do
pierwszego świata. Obecnie zainfe-
kowani kryzysem chcemy już tylko
otworzyć kilka dodatkowych kilo-
metrów autostrad, nie musimy ich
nawet prowadzić do granicy z Ukra-
iną. Mistrzostwa przecież najchętniej
zorganizowalibyśmy sami. Może nie
byłyby komfortowe i najefektow-
niejsze, ale takie nasze, swojskie,
z dziurawymi drogami, zatłoczony-
mi lotniskami i dworcami kolejowy-
mi. O, tak! Dworce też byłyby nasze
tradycyjne.
Zdecydowanie łatwiej o opty-
mizm, gdy za oknem promienie
słońca bezpardonowo wdzierają się
w najciemniejsze zakątki naszych
mieszkań. Minister Drzewiecki wi-
docznie nie oparł się letniemu napły-
wowi endorfin. Zaszalał! Pozwolił so-
bie stwierdzić, że jeśli zorganizujemy
Euro 2012, to organizacja Igrzysk
Olimpijskich będzie już tylko kwestią
czasu. Idą wybory, to i znów mamy
irlandzkie bajki o wracających leka-
rzach i cudach tuż za rogiem.
W sprawie Euro to nie wszystko.
Jaśnie nam urzędujący prezes PZPN
- Grzegorz Lato, miał, jak donoszą
media, zaakceptować pisanki ło-
wickie jako propozycję logotypu dla
Mistrzostw Europy 2012. Zwracam
uwagę, że publiczne żarty przyjęło się
robić w jeden dzień w roku. Prawdą
jest, że Grzegorz L. w sposobie bycia
jest wyraźnie swojski, ale wpaść na
pomysł z pisankami. Be, nie dobry
prezes! Tak się z ludzi nie żartuje.
Nie zmącą mojego spokoju idio-
tyczne wystąpienia. Czerwony guzik
na pilocie wyłącza wielkie głowy. Za
ścianą u sąsiada słychać jak jeszcze
przez chwilę żartuje swojski Grzesio,
jeszcze Minister obiecuje cuda na
za tydzień, a rzeczy niemożliwe od
ręki. Einstein mówił kiedyś, że moż-
na żyć tak jakby nic nie było cudem
albo tak jakby cudem było wszystko.
Mówił też coś o ludzkiej głupocie.
No tak. Jest nieskończona.
Grzegorz Frąc
Nasze swojskie Euro
Fot.
Mac
iej M
iaro
wsk
i
45
street photo
Fot. Mariusz Rychłowski
Aktualne i dokladne kalendarium imprez we Wroclawiu
wystawy koncertyfilmy
spotkania premiery
informacje reportazefotografiebilety
zajrzyj do Punktu Informacji Kulturalnej!
festiwale
dla zainteresowanych wolontariatem w PIK -
piszcie na adres