163

Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

  • Upload
    others

  • View
    1

  • Download
    0

Embed Size (px)

Citation preview

Page 1: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-
Page 2: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Ta lektura, podobnie ak tysiące innych, est dostępna on-line na stroniewolnelektury.pl.Utwór opracowany został w ramach pro ektu Wolne Lektury przez fun-dac ę Nowoczesna Polska.

SZOLEM ALEJCHEM

Z jarmarku .

Los książki podobny est do losu człowieka. Musi ona prze ść wszystkie męki piekielne,nim u rzy światło Boże.

Z jarmarku nie ma eszcze roku. Dziś dopiero książka ukazała się drukiem. Za sobąma ednak sporą historię. Pozwólcie, że ą wam opowiem w kilku słowach.

Pierwszy, który natchnął mnie ideą wiernego opisania życia ludu żydowskiego w dia-sporze w minionym pięćdziesięciu, był nie kto inny, ale właśnie zwykły, prosty Żyd. TakiŻyd dnia powszedniego, którego nieży ący uż poeta I. L. Gordon obdarzył honorowymtytułem „Szanowny Czytelnik”. Obecnie mieszka on w Ameryce. To wielki miłośnik lite-ratury żydowskie . Naprawdę nazywa się Abraham Elijahu Lubarski. Jako mó wyznawcai wierny przy aciel przybył on przed kilku laty do Szwa carii, aby podsunąć mi plan nastę-pu ący: w związku z tym, że przeżyłem całą epokę i wyrosłem, można śmiało powiedzieć,wraz z żydowską literaturą ludową, byłoby ze wszech miar wskazane, bym wziął na siebieciężar odzwierciedlenia te epoki w formie duże powieści.

Myśl ta zaczęła kiełkować w mo e głowie, wziąłem się do roboty. Wybrałem ednakinną formę. Formę powieści biograficzne .

Minęło kilka lat pracy. Książka rosła. Rozdział za rozdziałem. Co z tego ednak wy-nikło? Książka nie lubi leżeć bezczynnie. Książka lubi, aby ą drukowano i czytano. Kiedydoszło do druku, okazało się, że nie ma gdzie drukować. Nie stać żydowskiego pisarza,by drukować na koszt własny. Drukować w czasopiśmie? Do tego żydowska literaturaeszcze nie dorosła. Po prostu nie ma odpowiedniego, ak u innych szanu ących się naro-dów, miesięcznika. Z ciężkim sercem musiałem nieraz odkładać pisanie. Trwało to dośćdługo, dopóki losy nie rzuciły mnie do drugie o czyzny — do Ameryki. I oto minąłdopiero rok, a uż przeniosłem się z moim dziełem do drugiego mieszkania. I tu dopierowydawnictwo Wahrheit uznało za celowe wydać dwa pierwsze tomy Z jarmarku.

Widząc swo e myśli wyrażone drukiem, autor nabiera odwagi do kontynuowaniaswego marszu po obrane drodze. A droga est eszcze długa. Epoka dopiero zaczynasię kształtować. Obrazy dopiero zaczyna ą nabierać kolorów. Wydarzenia powoli rozwi-a ą się, a postacie, zarówno te, które dawno uż zniknęły, ak też te, które eszcze ży ą,postacie ze wszech miar godne szacunku, proszą, aby e rzucono na papier…

Mie my nadzie ę, że doprowadzimy naszą pracę do końca.

Nowy Jork, luty

. ,

Dlaczego właśnie „Z armarku”? Rodzaj wstępu. Dlaczego autor wziął się do pisania auto-biografii? Szolem Alejchem-pisarz opowiada o dziejach Szolem Alejchema-człowieka

„Z armarku” może również znaczyć „z życia”, bo życie est podobne do armarku.Każdy est skory do porównywania ludzkiego życia z czymkolwiek. Pewien stolarz naprzykład powiedział kiedyś: — Człowiek est ak stolarz. Stolarz ży e, ży e, a potem umiera.

Page 3: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Tak też bywa z człowiekiem. — Od szewca słyszałem, że życie człowieka podobne estdo pary butów. Kiedy podeszwy są uż zdarte, to znaczy koniec. Pora głowie do piachu.Zupełnie naturalne będzie, eśli furman przyrówna człowieka, nie przymierza ąc, do konia.Dlatego nie dziw, że takiemu ak a człowiekowi, który przetarabanił uż pół setki lat,a teraz zabrał się do opisania swego życia, wpadło do głowy przyrównać własną przeszłośćdo armarku.

Prawda ednak nie przedstawia się dokładnie tak; kiedy mówi się „z armarku”, to masię na myśli drogę powrotną albo wrażenia wyniesione z wielkiego armarku. Człowiek,kiedy wybiera się na armark, est pełen nadziei. Spodziewa się znaleźć tam akieś nad-zwycza ne towary. Leci więc na ten armark ak strzała z łuku. Mknie ak szalony. Niezaczepia cie go wtedy. On nie ma czasu! Gdy wraca z armarku, wie uż, co kupił. Wtedyma czas. Może uż ochłonąć, może też zdać relac ę ze swoich osiągnięć. Może opowiadaćpowolutku, nie śpiesząc się, o wszystkim. Z kim się na armarku spotkał, co widział i cosłyszał.

Wiele razy moi przy aciele nagabywali mnie i pytali, dlaczego nie zabrałem się doopisywania mego życia. Posłuchałem więc rad moich przy aciół i nieraz chwytałem zapióro, ale zawsze e odkładałem, aż… nadeszła odpowiednia pora. Miałem zaszczyt, nimstuknęło mi pięćdziesiąt lat, spotkać się twarzą w twarz ze śmiercią w e całym ma e-stacie. Nie były to żarty. O mało co nie przeniosłem się tam, skąd listu nie napiszesz,paczki nie prześlesz, ba, nawet pozdrowienia nie można przekazać. Jednym słowem, byłoze mną krucho, godziny mo e były policzone. Wtedy powiedziałem sobie: — Teraz estodpowiednia pora. Siądź i pisz, nikt nie zna bowiem dnia ni godziny. Umrzesz, to przy dąludzie, którzy będą uważali, że cię znali i poznali. Wymyślą o tobie różne cuda, o którychfilozofom się nie śniło. Na co ci to? Czyż nie lepie , abyś sam to zrobił? Ty siebie znaszlepie niż inni. Opowiedz o sobie. Napisz swo ą biografię!

Łatwo powiedzieć: „napisz autobiografię”.Napisz życiorys, historię prawdziwą, a nie wydumaną. Równa się to złożeniu czy-

telnikom sprawozdania z całego życia. Taka spowiedź przed całym światem. Wiecie, cowam powiem? Autobiografia i testament to akby edno i to samo. To po pierwsze. Podrugie zaś, est to trudne zadanie dla człowieka, który ma mówić o sobie. Niełatwo estwznieść się do poziomu wyklucza ącego subiektywizm, pozwala ącego uniknąć pokusyodmalowania siebie w różowych barwach, przedstawiania siebie samego ako wspaniałe-go młodzieńca, którego tylko głaskać i chwalić. Z tego to powodu wybrałem szczególnąformę autobiografii — mianowicie formę powieści biograficzne . Znaczy to, że będę mó-wił o sobie akby o osobie trzecie . Ja, Szolem Ale chem-pisarz, opowiem wam prawdziwedzie e Szolema Ale chema-człowieka.

Zrobię to bez ceregieli, bez zbędnych upiększeń i przyozdobień, którymi posługiwałbysię zapewne człowiek postronny, obcy pisarz. Zrobię to ak człowiek, który z bohaterembył wszędzie. Razem z nim przeszedł przez wszystkie siedem kręgów piekła. A opowiemwam tę historię po troszeczku, kawałkami. Podzielę powieść na poszczególne epizody.Epizod za epizodem.

A Ten, który da e człowiekowi siłę, aby zapamiętał wszystko, co z nim w życiu sięwydarzyło, niech mnie wesprze, żebym nie uronił ani edne sprawy, ani ednego wyda-rzenia godnego uwagi, żebym nie pominął ani edne osoby spotkane na tym wielkimarmarku, w którym uczestniczyłem przez pięćdziesiąt lat mego życia..

Małe miasteczko Woronka — coś w rodzaju Kasrylewki. Legenda z czasów Mazepy, starabóżnica, stary cmentarz, dwa jarmarki

Bohater nasze powieści biograficzne wyrósł i wychował się w Kasrylewce, mieścieznanym uż trochę na świecie. Leży ono, eśli esteście ciekawi, na Ukrainie, w gubernipołtawskie , niedaleko starego, historycznego miasta Pere asław. A nazywa się w istocienie Kasrylewka, lecz Woronka. Proszę to sobie zanotować.

Właściwie powinienem był wymienić nazwę mie scowości, w które się urodził naszbohater. Powinienem też podać datę ego urodzin. Tak postępu ą wszyscy autorzy powie-

- Z jarmarku

Page 4: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

ści biograficznych. Wyznam wam ednak, że mnie te dane nie interesu ą. Mnie interesu etylko malutka Kasrylewka, czyli Woronka. Żadne bowiem inne miasto na świecie takgłęboko nie wryło się w pamięć mo ego bohatera ak ta błogosławiona Kasrylewka-Wo-ronka. Żadne też miasto nie znalazło w ego oczach tyle uznania, nie miało tyle wdzięku.Nigdy e nie zapomniał i nigdy nie zapomni.

A prawdę powiedziawszy, które miasto na świecie, począwszy od Odessy, Paryża,Londynu a na Nowym Jorku skończywszy, może się poszczycić tak długim i szero-kim rynkiem? Takim rynkiem pełnym sklepów i straganów żydowskich, pełnym stołkówi stolików, kramów, na których piętrzą się całe góry świeżych, pachnących abłek i gru-szek, melonów i kawonów¹. Kozy i świnie ma ą na nie wciąż chrapkę. Przekupki toczą zezwierzętami nieustanne bo e. My zaś, chłopcy chederowi², dopiero mamy chrapkę na tewszystkie przysmaki! Chcielibyśmy e zdobyć, ale nie da rady.

Jakie inne miasto posiada równie starą, pochyloną bóżnicę z tak piękną Arką o kunsz-towne skrzynce? Zdobią ą dwa wyrzeźbione lwy. Wyglądałyby ak ptaki, gdyby nie tedługie ęzyki i rogi — szofary³ trzymane w paszczy. — W te to bóżnicy — opowiada ą— starzy Żydzi zamknęli się kiedyś nasi dziadowie w obawie przed Mazepą, oby imięego sczezło. Trzy doby siedzieli tam w tałesach⁴ i tefilin⁵ i odmawiali psalmy. Dziękitemu uratowali się od niechybne śmierci. — Ci sami Żydzi opowiada ą, że stary rabin⁶pobłogosławił tę bóżnicę, aby nigdy nie padła ofiarą płomieni. I nie pali się, nawet przyna większym pożarze.

A które miasto posiada łaźnię położoną na stoku góry, tuż nad brzegiem rzeki? Jakieinne miasto ma studnię, które woda nie ulega wyczerpaniu? A sama rzeka? Gdzie eszczena świecie macie taką rzekę, w które od pokoleń chłopcy z chederu i sze gece⁷ pluska ąsię, uczą się pływać, łowią ryby i wyczynia ą różne godne podziwu kawały?

O te wiekowe łaźni, która stoi nie wiadomo akim cudem, starzy Żydzi ma ą coniemiara do opowiadania. Pewnego razu znaleziono w nie powieszonego go a⁸. Zapiłi powiesił się. Wynikło ednak z tego oszczercze oskarżenie, że to Żydzi go powiesili. Noi były kłopoty. Zamierzano wychłostać wszystkich szanownie szych obywateli, a możebyć, że i wychłostano. Nie będę się grzebał w te historii, albowiem nie znoszę smutnychopowieści, nawet gdyby dotyczyły one lat na dawnie szych…

Jakie eszcze miasto posiada tak wysoką górę, tę po tamte stronie bóżnicy, którewierzchołek sięga chmur, a w e wnętrzu est schowany skarb z czasów Chmielnickiego?

— Ilekroć — opowiada ą starzy Żydzi — zabierano się do poszukiwania skarbu, tylerazy trzeba było szybko zaniechać dalszego kopania. Natrafiano bowiem na szkielety. Naręce, nogi i głowy ludzi owiniętych w całuny. Może byli to Żydzi-męczennicy. Kto wie?

A które inne miasto posiada takich znakomitych, nobliwych obywateli? Z pozoruniby tylko drobni handlarze, drobni kramarze, którzy ży ą z go ów albo z tego, co edenna drugim zarobi. Mimo to ży ą po pańsku. Każdy ma swo e mieszkanie, swo ą rodzinęi swo e stałe mie sce w bóżnicy. I to mie sce przy wschodnie ścianie albo inne równiehonorowe. Zresztą, co za różnica. A eśli któryś obywatel sam nie est bogaczem lub niezalicza się do ludzi poważnych, to ma krewnego bogacza lub notabla, którym bez przerwygębę sobie wyciera, opowiada ąc o nim takie przesadzone i wyolbrzymione historie, żemożna dostać zawrotu głowy…

A gdzie est równie stary i rozległy cmentarz? Cmentarz rzeczywiście bardzo staryi bardzo okazały. Zarośnięty tak gęstą trawą, że nie wiadomo, czy faktycznie są tu akieśmogiły. O tym cmentarzu est też co opowiadać. A opowiadanie nie będzie należało do

¹kawon (reg.) — arbuz. [przypis edytorski]²cheder — dawna elementarna żydowska szkoła religijna, w które chłopcy od piątego roku życia uczyli się

modlitw i Biblii. [przypis tłumacza]³szofar — róg barani służący do trąbienia w Nowy Rok i Jom Kipur. [przypis tłumacza]⁴tałes — biała chusta zakładana na ramiona podczas modlitwy. [przypis tłumacza]⁵tefilin — filakterie, dwa skórzane pudełka z cytatami z Pięcioksięgu. Jedno z nich przytwierdza się podczas

modlitwy rzemykiem do czoła, drugie do lewego przedramienia. [przypis tłumacza]⁶rabin — (odpowiedzialny wobec władz) przywódca gminy żydowskie . Przysługu e mu orzecznictwo

w sprawach rytualnych, interpretac a prawa żydowskiego oraz nadzór nad nauczaniem. [przypis tłumacza]⁷szejgec — łobuz. [przypis tłumacza]⁸goj — nie-Żyd. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 5: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

wesołych. Racze do strasznych. Oczywiście dotyczy ono spraw sprzed wielu lat. Ale nanoc nie warto mówić o cmentarzach.

Małe miasteczko z te Woronki, lecz piękne i pełne wdzięku. Jeśli was poniosą nogi,to możecie przemierzyć całe miasteczko wzdłuż i wszerz w ciągu edne i pół godziny.

Bez kolei i bez morza, i bez wrzawy. W ciągu roku wszystkiego dwa armarki, kra-sne targi i Pokrowa. Obydwa dla Żydów. Żeby Żydzi mogli zarobić, żeby mieli z czegożyć. Małe, bardzo małe miasteczko. Obfitu e za to w różne piękne opowieści i legendy,z których można by ułożyć całą książkę.

Wiem, że przepadacie za opowieściami i legendami. Cóż z tego? Nie mogę sobie na topozwolić. Muszę trzymać się ściśle ram określonych przez powieść biograficzną. Przedewszystkim muszę was zapoznać, zgodnie ze zwycza em, z rodzicami naszego bohatera,z ego o cem i matką. Bądźcie zadowoleni, że zaczynam od razu od rodziców, a nie oddziadków i pradziadków, ak to czynią inni biografowie..

Woronkowski bogacz. Kupa dzieciaków. Służąca. Bohater figlarz i parodysta

Wysoki, z wiecznie zatroskaną twarzą, szerokim, asnym i pomarszczonym czołem,z rzadką, figlarną bródką, gospodarz w każdym calu, kantor⁹ bóżnicy, uczony w Piśmie,pobożny, znawca hebra skiego, chasyd¹⁰ cadyka¹¹ z Talna, zwolennik i miłośnik Mapu,Słonimskiego i Cederbauma, badacz, arbiter w sporach, doradca, szachista, ekspert odbrylantów i pereł — oto sylwetka o ca naszego bohatera. Oto reb¹² Nachum Wewik,uważany w mieście za na większego bogacza.

Ile właściwie posiadał ten bogacz, trudno powiedzieć. Interesów ednak miał co nie-miara. Był właścicielem nieruchomości, dostarczał buraków do cukrowni, dzierżawił mie -scową pocztę, handlował zbożem, przewoził ładunki berlinkami¹³ na Dnieprze, za mowałsię wyrębem lasów, handlem wołami, ale dochody czerpał przede wszystkim ze sklepuz manufakturą. Mówi się: „sklep z manufakturą”. W istocie rzeczy były w tym sklepie to-wary kolonialne, spożywcze, siano i owies. Można było tam dostać także leki domowegoprzemysłu dla go ów i go ek. Artykuły żelazne też. Do sklepu z manufakturą o ciec niewtrącał się. Tu rządziła wszystkim matka, kobieta-zuch, baba-kozak. Prędka w działa-niu i niezwykle surowa dla swoich dzieci. A dzieci było sporo. Ponad tuzin. Rozmaitegowzrostu i wieku, rozmaitych odcieni, dzieci o czarnych, blond i rudych włosach.

Z dziećmi nie certowano¹⁴ się spec alnie. Szczególnie za nimi nie tęskniono. Nie wy-patrywano z tęsknotą ich przy ścia na świat. A gdyby tak, nie da Bóg, nie przyszły na tenświat, to też nie byłoby nieszczęścia. Ale skoro uż przyszły i są, to proszę bardzo. Komuprzeszkadza ą? Niech ży ą długie lata. A ak chłopakowi udało się wywinąć od odry, ospyczy innych chorób i plag dziecięcych i osiągnąć odpowiedni wiek, to szedł do chederu¹⁵.Z początku do bela Nuty Le ba, mełameda¹⁶ od Pisma, a późnie do reb Zurechla, na-uczyciela Gemary¹⁷. Jeśli zaś nie wymknął się z rąk paskudnego anioła śmierci o tysiącuoczu, który czyha na małe dzieciątka, to zawczasu wracał tam, skąd przybył. Zawieszanowtedy zasłony na lustrach, a o ciec z matką siadali do siedmiodniowe pokuty. Zde mo-wali buty i zanosili się wielkim płaczem. Tak długo płakali, aż przestali. Odmawiali werset„Bóg dał i Bóg zabrał”, po czym wycierali oczy, wstawali z podłogi i zapominali… Inacze

⁹kantor — śpiewak prowadzący modły w bóżnicy. [przypis tłumacza]¹⁰chasyd — zwolennik ruchu religijno-mistycznego, którego twórcą był Izrael Baal Szem Tow z Podola

(XVIII w.). Chasydyzm przeciwstawiał się udaizmowi rabinicznemu, kładł główny nacisk na osobistą modlitwę.Z ednoczeniu z Bogiem służyły również ekstatyczne śpiewy i tańce. [przypis tłumacza]

¹¹cadyk — sprawiedliwy, charyzmatyczny przywódca duchowy chasydów. Zwolennicy chasydów wierzyli m.in. w ich moc czynienia cudów. [przypis tłumacza]

¹²reb — tytuł grzecznościowy, odpowiednik polskiego „pan”. [przypis tłumacza]¹³berlinka — rodza kryte barki rzeczne . [przypis edytorski]¹⁴certować się — obchodzić się z przesadną delikatnością. [przypis edytorski]¹⁵cheder — dosłownie: pokó ; nazwa szkoły dla początku ących, w które żydowscy chłopcy po ukończeniu

piątego roku życia uczyli się czytania po hebra sku modlitw oraz poznawali Pismo Święte. [przypis edytorski]¹⁶mełamed — nauczyciel w chederze. [przypis tłumacza]¹⁷Gemara (Gemore) — część Talmudu spisana po arame sku i hebra sku, zawiera ąca komentarze do Miszny.

[przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 6: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

być nie mogło, bo na domowym armarku kłębiło się ponad tuzin dzieci, od wyrostka,któremu zaczęła się uż sypać bródka, aż do niemowlęcia przy piersi.

Wychowanie takie gromady dzieci oraz przetrzymanie ich wszystkich chorób wy-magało od matki niezwykłe zaradności. Nie obyło się przy tym bez bicia, lania i prania,czego dzieciom nie skąpiła. Wystarczyło ednak, aby któreś z dzieci zachorowało, a matkanie odstępowała od ego łóżeczka: — Obym a chorowała zamiast ciebie! — Kiedy ednakwyzdrowiało i stanęło na nogi, uż krzyczała: — Do chederu, łobuziaku, do chederu!

W chederze uczyli się wszyscy od czwartego roku życia aż… prawie do ślubu. A z całeczeredy dzieciaków wyróżniał się ako wielki łobuz ten średni, bohater ninie sze powieścibiograficzne . Nazywał się Szolem albo Szolem syn Nachuma, syna Wewika.

Gwoli prawdy trzeba powiedzieć, że na gorszym chłopcem ten Szolem, syn Nachumasyna Wewika, nie był; co do nauki, to uczył się lepie od wszystkich pozostałych dzieci, zaśco do razów, lania, prania i szturchańców, to zainkasował ich więce niż wszyscy pozostali.Widocznie zasłużył.

— Zobaczycie, Żydzi, że z tego malca nic dobrego nie będzie! Rośnie zero do kwadra-tu. Licho wie, kim zostanie. Zapewne wyrośnie z niego awanturnik, niezdyscyplinowanysamowolnik, żarłok i pijus, istny Iwan Poperyło, wyrzutek, renegat, uosobienie wszelkie-go zła. — Takie świadectwo wystawiała mu Fruma, służąca ślepa na edno oko i dziobata,ale za to bardzo skąpa i wierna. Wierna i oddana, uczciwa służąca. Dzieci tłukła, ile wlezie.Skąpiła im edzenia. Całą uwagę skupiała na tym, aby były pobożne, uczciwe i porządnewobec Boga i ludzi. A że matka — herod-baba — przeważnie przebywała w sklepie,pobożna służąca rządziła domem twardą ręką, zaś dzieci wychowywała niczym prawdzi-wa matka. Budziła e ze snu, myła, kąpała, odmawiała wraz z nimi błogosławieństwoporanne, biła, dawała im śniadanie, odprowadzała do chederu i odbierała z chederu; zno-wu biła, karmiła obiadem i kolac ą, odmawiała wraz z nimi wieczorną modlitwę KriatSzma¹⁸, znów sprała i kładła spać. I bez żenady wszystkie razem w ednym łóżku. Dzieciw łóżku z edne strony a ona z drugie strony w nogach.

Dała ta dziewo a Fruma poczuć dzieciom smak prawdziwe niewoli gołesowe ¹⁹. Dzieńe zamążpó ścia, dzień e wesela, stał się dla nich świętem. Oby długie lata żył IdeleZłodzie , z grzywą kręconych włosów wysmarowanych gęsim tłuszczem, z zasmarkanymnosem, którego nigdy nie mógł wyczyścić do końca. Choćby nawet stanął na głowie. Obydługo żył za to, że postanowił (co za wariat!) poślubić tę ślepą Frumę. A poślubił ą nietak prosto, bo z miłości. Zakochał się w nie , można powiedzieć, na śmierć. I nie z tego,broń Boże, powodu, że miała tylko edno oko i była dziobata. Ożenił się dlatego, iż chciałskumać się z Nachumem, synem Wewika. Toć nie żarty — taka koneks a! Sama Cha aEstera, matka Szolema, wyprawiła wesele. Grała na nim główną rolę. Upiekła ciasto,sprowadziła klezmerów²⁰ z Brzezan, tańczyła, hulała do białego rana i całkowicie ochrypła.Śmiechu było co niemiara. Bractwo naśmiało się i natańczyło do woli. Nie chodziło o to,że gwiżdżący przez nos złodzie żeni się ze ślepą dziewuchą; ważne było, iż ślub służąceFrumy oznaczał dla dzieciaków całkowite — i to na zawsze — uwolnienie się od e opieki.Przy sposobności uśmiano się też setnie z przedrzeźniania przez sze geca²¹ szczęśliwe pary.Doskonale naśladował pana młodego, ak bez przerwy gwiżdże przez nos, i pannę młodą,ak ednym okiem spoziera na swego oblubieńca i oblizu e się niczym kot, który dorwałsię do śmietany.

Naśladować, parodiować, przedrzeźniać — w to tylko gra naszemu sze gecowi. W tematerii był mistrzem. Wystarczyło mu raz spo rzeć na kogoś i uż zna dował w nim akąśwadę albo śmiesznostkę. Natychmiast nadymał się ak balon i dawa odgrywać przedsta-wienie. A bractwo pękało ze śmiechu.

Rodzice poskarżyli się rebemu²². Powiedzieli, że chłopak zgrywa się i naśladu e wszyst-kich niczym małpa, przeto należy go od tego odzwyczaić. I rebe, ego nauczyciel, zacząłgo odzwycza ać. Niewiele to ednak pomogło. Jakiś diabeł wstąpił w to dziecko. Jakiśchochlik, który każe mu wszystkich naśladować i parodiować. Wszystkich bez wy ątku.

¹⁸Kriat Szma a.Krias Szma — modlitwa odmawiana rano i przed snem. [przypis tłumacza]¹⁹gołes — diaspora. [przypis tłumacza]²⁰klezmer (pot.) — muzykant, zwł. żydowski. [przypis tłumacza]²¹szejgec — łobuz. [przypis edytorski]²²rebe — tytuł cadyka, także mełameda. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 7: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Nawet samego rebego. Jak niucha tabakę, ak chodzi drobniutkimi kroczkami. I żonęrebego. Jak pysku e, ak rumieni się, ak mruży oczko, gdy ma wziąć u rebego pieniądzena szabes²³ i nie est w stanie wypowiedzieć „szabes”, tylko wciąż mówi „sabes”. Więclanie go nie omijało. Dostawał, o dostawał! Jednym słowem, było życie..

Opowieści, fantazje, marzenia. Kabała i czary

Są twarze, które zostały przez Pana Boga stworzone spec alnie po to, aby was ocza-rować od pierwszego spo rzenia. — Kocha mnie! — rozkazu e, wprost przemawia dowas taka twarzyczka, a wy zakochu ecie się w nie natychmiast. Taką właśnie wdzięcz-ną twarzyczkę miał Szmulik, sierota. Chłopak bez o ca i matki, na utrzymaniu w domurabina.

Polubił go bohater nasze powieści Szolem, syn Nachuma, syna Wewika, od pierw-szego spotkania. Odtąd dzielili się wszystkim. Dzielili się śniadaniami i obiadami. Stali sięprzy aciółmi. Połączyła ich przy aźń przez duże „P”. Stanowili edną duszę i edno ciało.A ak to się stało? Wszystko przez opowieści Szmulika. Nikt nie miał tyle do opowiadania,co Szmulik. Same opowieści to nie wszystko. Ważny też est sposób ich przekazywania.Opowiadać trzeba umieć. A Szmulik potrafił opowiadać ak nikt na świecie.

Skąd znał ten chłopiec o czerwonych policzkach i marzących oczach takie opowieści?Tyle pięknych, obfitu ących w niezwykłe obrazy fantastycznych ba ek? Czy słyszał e odkogoś? A może e sam wymyślił? Może to wyłącznie płody ego fantaz i? Do dziś niemogę tego po ąć. Wiem tylko edno: wypływały one niczym ze źródła, a źródło byłoniewyczerpane. Opowieści ego toczyły się gładko ak po maśle. Snuły się i ciągnęły akdługa nić edwabna. I głos miał słodki, i ak cukier słodka była ego mowa. Kiedy mówił,policzki miał czerwone a oczy marzące i nieco wilgotne, akby e przeciągnięto lekkim,cienkim dymkiem.

W piątek po południu lub w sobotę po obiedzie albo wieczorem w święta przy a-ciele zwykli byli wybierać się na wysoką górę w Woronce. Wspinali się na e szczyt,na wierzchołek, który „sięgał niemal chmur”. Tam oba kładli się na brzuchu albo nawznak, twarzą do nieba, i Szmulik zaczynał swo e opowieści. Ciągnął ba kę za ba ką.Ba kę o królewiczu i królewnie. Opowieść o rabinie i rabinowe . Ba kę o księciu i psie.Ba kę o księżniczce i kryształowym pałacu. Opowieść o dwunastu rozbó nikach w le-sie. Historię o okręcie, który zapuścił się na zastygłe morze. Opowieść o papieżu, któryprowadził dyskus e z na większymi rabinami, i ba ki o zwierzętach, biesach, duchachi czortach, o czarownikach i diablikach, o smokach, o dziwnych człekokształtnych zwie-rzętach. Także historię o wiszącym lichtarzu w Pradze. A każda opowieść czy ba ka miałaswó niepowtarzalny smak, swó edyny zapach i akiś szczególny urok.

Szolem, syn Nachuma, syna Wewika, miał oczy i uszy otwarte. Nie spuszczał wzrokuz tego ładnego chłopca o czerwonych policzkach i marzących, pięknych oczach.

— Skąd to wszystko, Szmuliku, wiesz?— Głuptasku, to eszcze nic. Wiem nawet, ak się toczy wino ze ściany. Jak wytoczyć

oliwę z sufitu.— A ak utoczyć wino ze ściany? I ak oliwę z sufitu?— Głuptasku, to wszystko betka. Wiem nawet, ak się robi z piasku złoto. Jak ze

skorupek można zrobić diamenty i brylanty.— Jak to się robi?— Jak? Przy pomocy Kabały²⁴. Rebe przecież za mu e się kabalistyką. Kto o tym nie

wie? Przecież on nigdy nie śpi.— A co wtedy robi?— W nocy, kiedy wszyscy śpią, on czuwa. Siedzi sobie i za mu e się Kabałą.— A ty wszystko, co on robi, widzisz?— A ak, głuptasku, mogę to widzieć, skoro śpię?

²³szabes — sobota. [przypis tłumacza]²⁴Kabała — mistyczne księgi żydowskie, Zohar — Blask i Tefer jeciva — Księga Stworzenia, oraz Echachaim

— Drzewo Życia. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 8: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

— To skąd wiesz, że za mu e się Kabałą?— A kto o tym nie wie? Każde dziecko wie o tym. Możesz zapytać, kogo chcesz.

To, co rebe umie, tego nikt nie potrafi. Jeśli tylko zechce, to stoi przed nim otworemwszystkie dwanaście studni rtęci i wszystkie trzynaście ogrodów pełnych szaanu, złota,srebra, diamentów i brylantów. I tyle tego, ile piasku nad morzem. Tyle, że nawet sięodechciewa.

— Dlaczego więc stale esteś głodny? I dlaczego rabin nie ma grosza na sobotę?— Dlatego, że nie chce. Na tym padole ży e byle ak, bo pragnie odbyć pokutę. Jest

pokutnikiem. Gdyby chciał, byłby bogaty ak Krezus. Tysiąc Rotszyldów miałby w ed-nym palcu. Wie bowiem, ak do ść do bogactwa. Nie ma dla niego ta emnic. Zna nawetmie sce, gdzie est ukryty skarb.

— Gdzie est ukryty skarb?— Mądralo! Skąd mogę wiedzieć. Gdybym wiedział, dawno bym ci wy awił. W środ-

ku nocy przyszedłbym do ciebie. Obudziłbym cię ze snu i powiedziałbym: „Chodźmy,Szolem, tam gdzie skarb. Nabierzemy pełne ręce złota. Ponapychamy sobie kieszenie!”

I ak tylko Szmulik zaczął mówić o skarbie, zapaliły się ego marzące oczy, a policz-ki okrył pąs. Owładnęła nim gorączka. Tak się rozpalił, rozpłomienił. Szmulik mówił,a ego przy aciel Szolem, syn Nachuma, syna Wewika, nie odrywał wzroku od ego usti pochłaniał każde słowo..

Legenda z czasów Chmielnickiego. Cudowne kamienie

Że w naszym miasteczku est ukryty skarb, co do tego nie było żadnych wątpliwości.Skąd się wziął u nas skarb? Chmielnicki ukrył go tuta przed laty. Przez tysiące lat ludziegromadzili skarby i kosztowności, aż z awił się Chmielnicki i zagarnął e.

— Kto to był Chmielnicki?— Nie wiesz, kto to był Chmielnicki? Był to zły człowiek, grzesznik, Haman²⁵ z daw-

nych czasów… O tym przecież każde dziecko wie. Ten to Chmielnicki, ten grzesznik, tenHaman, napadł i obrabował dziedziców i bogatych Żydów. Zabrał im mnóstwo złotai przywiózł e do nas, do Woronki. Tuta też pewne nocy przy świetle księżyca zakopałe w ziemi po drugie stronie bóżnicy, na stoku góry. Zakopał e głęboko. To mie scezarosło trawą i zostało zaklęte, aby nikt nie mógł odnaleźć skarbu.

— I co? Przepadł skarb na zawsze? Na wieki wieków?— A kto ci powiedział, że przepadł na zawsze, na wieki wieków? A po co Pan Bóg

stworzył Kabałę? Kabaliści, głuptasku, ma ą na to radę.— Jaką radę?— Już oni wiedzą lepie . Ma ą takie zaklęcia. Zna ą taki werset z Psalmów, które

należy odmówić czterdzieści razy czterdzieści…— Co to za werset?— O , głuptasku, gdybym a to wiedział. A gdybym nawet znał go, to też nie koniec

na tym. Trzeba odbyć czterdzieści postów, odmówić czterdzieści rozdziałów Psalmów,a czterdziestego pierwszego dnia, gdy słońce za dzie, należy ukradkiem wymknąć się tak,aby nikogo nie spotkać po drodze. Nie da Bóg, aby się ktoś nawinął. W przeciwnymrazie trzeba wszystko zacząć od nowa. Znowu odbyć czterdzieści postów i wtedy dopiero,gdy wszystko ci się uda i nikt ciebie nie zauważy, powinieneś pó ść ciemną nocą, napoczątku miesiąca, za bóżnicę, drogą w dół, i tam stać na edne nodze przez czterdzieściminut, odlicza ąc czterdzieści razy po czterdzieści, a eśli nie pomylisz się w niczym, skarbnatychmiast odsłoni się przed tobą…

²⁵Haman — pierwszy minister Pers i za panowania króla Achaszwerosza. Nienawidził on Żydów do tegostopnia, że skłonił króla, by ten wydał rozkaz ich zgładzenia. Tymczasem Achaszwerosz pokochał i poślubiłżydowską dziewczynę Esterę, która postępu ąc wedle wskazówek swego wu a i opiekuna Mordecha a, wpłynęłana cofnięcie okrutnego zarządzenia, ocala ąc w ten sposób swó lud. Haman i ego synowie zostali powieszeni,a ego mie sce za ął wu królowe , Mordecha . Na pamiątkę tego wydarzenia Żydzi obchodzą radosne świętoPurim (hebr.) — dosłownie: losy. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 9: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

I Szmulik wy aśnia w sposób arcypoważny swemu przy acielowi Szolemowi ta emnicęzdobycia skarbu. Czyni to głosem cichym, stopniowo coraz bardzie przyciszonym. Jakbyczytał z książki, nie zatrzymu e się nawet na chwilę.

— A odsłoni się przed tobą skarb poprzez płomyk, poprzez mały ogieniek. A gdypłomyk ci się ukaże, masz natychmiast pode ść do niego. Nie bó się, nie poparzysz się.Płomyk bowiem nie pali się, świeci tylko. Tobie pozosta e nachylić się i nabierać peł-ne garści — Szmulik pokazu e, ak nabiera obiema rękami — złota, srebra, diamentów,brylantów oraz kamieni, które nazywa ą się rubiny i aspisy…

— A aka między nimi różnica?— Duża różnica, głuptasku. Rubin to taki kamień, który świeci w ciemności, zaś

aspis posiada w sobie siłę zdolną przekształcić czarne w białe, czerwone w żółte, zielonew niebieskie, mokre w suche, głodne w syte, stare w młode, martwe w żywe… Trze-ba tylko potrzeć nim prawą klapę kapoty i powiedzieć: „Oby mi wyszło i wyszło dobreśniadanie!”. I zaraz po awia się srebrna taca, a na nie dwie pary pieczonych gołąbków,świeże, z na lepsze mąki, placuszki, prima sort. Albo inacze : „Niech mi się po awi,po awi dobry obiad”. I ukazu e się złota taca, a na nie na rozmaitsze potrawy i daniaz królewskiego adłospisu. Pieczone ozory i farszem nadziewane szy ki, których zapachnapełnia cię rozkoszą. A przed twoimi oczyma naraz wyrasta ą świeże, ciut przypieczone,plecione kołacze. A wina, ile dusza zapragnie, i to na lepszego gatunku. Orzechy, chlebświęto ański i cukierki w wielkich ilościach. Jest tego tak dużo, że ochota na to odchodzi.

I Szmulik odwraca głowę na bok i spluwa. A ego przy aciel pozna e po wyschniętychwargach, po blade twarzy i rozmarzonych oczach chłopca, że nie wzgardziłby kawałkiempieczonego ozorka, nadziewaną szy ką albo pa dą kołacza… I ślubu e wtedy, że utro, eśliBóg pozwoli, przyniesie dla niego z domu kilka orzechów, trochę chleba święto ańskiegoi cukierków, które zwędził, za przeproszeniem, w sklepiku matki. A tymczasem prosiSzmulika, żeby opowiadał dale . I Szmulik nie da e się długo prosić. Ociera wargi i ciągnieswą opowieść.

— …A gdy na adłeś się uż tych potraw do syta i zapiłeś to wszystko na lepszegogatunku winami, bierzesz kamyczek i pocierasz go sobie o klapę powiada ąc: „Niech siępo awi miękkie posłanie!”. I po awia się łóżeczko z kości słoniowe , złotem zdobione,z pierzynką miękką ak masło, z edwabnymi poduszkami u wezgłowia²⁶ i atłasową kołdrą.Wyciągasz się ak długi i zasypiasz. I śnią ci się aniołowie, cherubiny i serafiny²⁷. I śni cisię ra , ten na wyższy i ten niższy… Albo, eśli chcesz, pocierasz kamyczek i unosisz sięw górę aż do chmur, i ponad chmury, i lecisz niczym orzeł wysoko, wysoko, daleko,daleko!

Czy ba ki biednego sieroty Szmulika wpłynęły akoś na twórczość ego przy acie-la Szolema, gdy ten stał się uż Szolemem Ale chemem, trudno powiedzieć. Jedno estpewne: Szmulik wzbogacił wyobraźnię chłopca, rozszerzył ego horyzonty, a marzenieo skarbach, cudownych kamieniach i innych rzeczach Szolem przechowu e do dnia dzi-sie szego głęboko w sercu. Może w inne formie, zmienionym kształcie, ale z całą pew-nością przechowu e e do dziś.

.

Przyjaźń Dawida z Jonatanem²⁸. Lewiatan i Szor Habor²⁹. Jak wyglądają cadycy na tamtymświecie

Piękna i cudowna opowieść Szmulika oczarowała ego młodego przy aciela. W nocyśnili mu się książęta i księżniczki. Budzili go i ciągnęli za rękaw: — Wstań, Szolemie,ubierz się i chodź z nami! — I nie tylko we śnie, ale też na awie zna dował się niemalzawsze wśród książąt i księżniczek, gdzieś w kryształowym pałacu, na zastygłym morzulub na akie ś wyspie, na które mieszka ą dzicy ludzie. Albo przebywał w dziwnym ra u,

²⁶wezgłowie — część łóżka, gdzie kładzie się głowę. [przypis edytorski]²⁷cherubiny i serafiny — anioły zna du ące się wysoko w hierarchii chórów anielskich. [przypis edytorski]²⁸Jonatan (bibl.) — syn króla Saula, przy aciel skonfliktowanego z nim Dawida. [przypis edytorski]²⁹Szor Habor — ra ski byk. Po nade ściu Mes asza ego mięso będzie spożywane na uczcie sprawiedliwych.

[przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 10: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

gdzie est dwanaście studni z rtęcią i trzynaście ogrodów pełnych szaanu, a złota i srebranie zliczysz. Wala się to niczym śmiecie. Innym razem przy pomocy aspisowego kamykawznosił się w górę, ponad chmury… Doszło do tego, że zaczął te wszystkie cudownościwidywać nieomal na każdym kroku.

Kilka belek złożonych do kupy na podwórku wystarczyło, by wlazł na nie wyobraża ącsobie, że est na wyspie. Że est księciem. Zaś gęsi i kaczki przechadza ące się po podwórkuto dzicy ludożercy. Królu e nad nimi. Może ich popędzić dokąd zechce, może z nimizrobić, co mu się żywnie podoba, są bowiem ego poddanymi… Zwykły kawałek szkłazamieniał się w oczach Szolema w drogocenny, cudowny kamień, coś w rodza u rubinu.Mały kamyczek podniesiony z ziemi mógł być aspisem. Kto wie? Nie leni się więc, bierzekamyczek, pociera go, gdy nikt nie widzi, o prawą klapę marynarki i powiada tak, ak uczyłSzmulik: — Oby mi wyszło, wyszło…

Na bardzie ednak zapamiętał Szolem opowieści Szmulika o skarbach. Był więce niżpewny, że lada dzień, nie dziś, to utro, odsłoni się przed nim skarb. Całe złoto odda o cui matce. O ciec nie będzie musiał więce troszczyć się o swo e interesy. Matka nie będziemusiała całymi dniami marznąć w sklepie. Dzięki mocy zaklęte w aspisowym kamieniuSzolem zbudu e pałac z kryształu i otoczy go ogrodem z szaanu. A w samym środkuogrodu stanie studnia pełna rtęci. Pies będzie pilnował we ścia, zaś smoki i inne dziwnestwory wraz z dzikimi kotami będą siedzieć na drzewach. A on, książę, we własne osobiebędzie rozdzielał ho ną dłonią datki wśród biedaków Woronki. Pokaźne datki i datki niecomnie sze. Każdemu według zasług.

Trudno było sobie wyobrazić, aby ci dwa kocha ący się przy aciele, Szolem, syn Na-chuma, i sierota Szmulik, mieli kiedyś rozstać się na zawsze. Po pierwsze, dlaczego w ogó-le mieliby się rozstać? Po drugie, przecież przysięgli sobie uroczyście, że eden bez dru-giego nigdzie i nigdy nie wy edzie, i bez względu na to, co by się stało, dokąd by ich losnie rzucił, zawsze stanowić będą edno ciało i edną duszę.

Była to taka miłość, aka panowała między Dawidem i Jonatanem. Czy można byłoprzewidzieć, że pewnego dnia rabin, który wprawdzie był w podeszłym wieku — bo ęsię, czy aby nie przekroczył siedemdziesiątki — nagle ni z tego, ni z owego położy sięi umrze, a sierota Szmulik po edzie z wdową do akiegoś małego miasteczka, położonegonie wiadomo gdzie w chersońskie guberni? Nikt nie przeczuwał, że zniknie ak kamfora,tak akby go nigdy nie było na świecie.

Wyobraźcie sobie, że nic nie est tak proste, ak się wyda e. Nie tak łatwo rabin kładziesię do łóżka i umiera. Rabin, który zawsze był słabeuszem, a zdrowie stracił wskutekciągłych postów i niedo adania, położył się na stare lata do łóżka. Sparaliżowany przeleżałponad rok, prawie wcale nie edząc i nie pijąc. Nieprzerwanie tylko studiował księgi,modlił się i zmagał ze śmiercią. Szmulik opowiedział swo emu przy acielowi, zaklina ącsię przy tym na wszystkie świętości, że co wieczór między Minchą³⁰ i Maariw³¹ wlatu eprzez szczelinę w oknie Baal Dower³², czyli Śmierć. Sta e u wezgłowia chorego i czeka.Niech tylko chory na chwilę przerwie modlitwę, zrobi z nim „chik” i koniec. Rabinednakże mądrze szy est od śmierci. Nie przerywa modlitwy, nawet na chwilę. Wciąż cośtam powtarza. Albo się modli, albo studiu e.

— Jak on wygląda?— Kto?— Ten Baal Dower?— A skąd miałbym wiedzieć?— Powiadasz, że on przychodzi. Musiałeś go widzieć.— Głuptasku! Kto raz go zobaczy, ten nie może uż żyć. Jak więc mogłem go widzieć?— Skąd więc wiesz, że on przychodzi?— A co ma robić? Czekać na zaproszenie?A gdy rabin umarł, dwa przy aciele przeżyli prawdziwe święto.Rabin miał piękny pogrzeb, taki piękny, na aki może sobie pozwolić tylko rabin

w małym miasteczku. Sklepy były zamknięte. Dzieci z chederu zwolniono. Całe miasto

³⁰Mincha (Minche) — modlitwa popołudniowa. [przypis tłumacza]³¹Maariw — modlitwa wieczorna. [przypis tłumacza]³²baal dower — niegodziwiec. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 11: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

odprowadzało go na cmentarz. Z pogrzebu rabina oba serdeczni przy aciele wracali nakońcu. Wzięli się za ręce i szli powolutku, nie śpiesząc się, aby ak na dłuże pogadać zesobą. A było o czym pogadać. O śmierci rabina i ego wędrówce na tamten świat. O tym,ak go tam przy mą i kto go powita.

Szmulik wiedział wszystko. A opowiadał, akby był przy tym. Wyszło na to, że rabinw ogóle nie umarł. Przeniósł się tylko na inny, lepszy świat. Tam uż czekano na nie-go z Lewiatanem, z Szor Haborem, z winem przechowywanym, z wszystkimi innymiprzysmakami ra u. Tam dopiero uży e żywota. Nowego, szczęśliwego żywota we wspa-niałym ra u. Razem z takimi osobistościami, ak Abraham, Izaak i Jakub, cnotliwy Józef,Mo żesz i Aaron, król Dawid, król Salomon i prorok Eliasz, RaMBaM, Baal Szem Towi rebe z Ryżyny. Szmulik przedstawił ich w sposób niesłychanie wyrazisty. Jak żywi awilisię przed oczyma Szolema. Widział ich twarze, widział ich postacie. Oto nasz prao ciecAbraham, starzec z białą brodą, Izaak wysoki i chudy, Jakub chorowity, Józef krasawiec³³,Mo żesz niskiego wzrostu o szerokim czole, Aaron, dla odmiany wysoki o długim czole,król Dawid ze skrzypcami w ręku, król Salomon w złote koronie, prorok Eliasz, biednyŻydek, RaMBaM Ma monides, elegancki, z okrągłą brodą, Baal Szem Tow, prosty Żydze zwykłym kijem w ręku, rebe z Ryżyny, postawny Żyd w edwabne kapocie…

I człowieka ogarniała przemożna chęć spotkania się z nimi wszystkimi. Po prostuchciało się razem z nimi przebywać w ra u. Razem z nimi zakosztować mięsa z Lewiatanai Szor Habora. Łyknąć choć kropelkę wina przechowywanego. Doprawdy, można byłopozazdrościć rabinowi używania na tamtym świecie. Zupełnie zapomnieli, że dopiero cowłożono go do ciemnego i ciasnego grobu, że go zasypano lepką czarną ziemią, którą ubitoza pomocą drewnianych łopat. Nie pamiętali, że sam Szmulik odmówił po nim Kadisz³⁴.Rabin bowiem nie miał, aby nie było to waszym udziałem, własnych dzieci..

Dawid rozstaje się z Jonatanem. Tajemniczy skarb. Utracony przyjaciel

Przez cały tydzień, podczas gdy żona rabina odbywała pokutę po zmarłym, Szmu-lik błąkał się po mieście. Był samotny samotnością sieroty, który eszcze bardzie zostałosierocony. Z utęsknieniem wypatrywał wieczoru, kiedy zwolnią chłopców z chederu.Wtedy mógł zobaczyć się ze swoim przy acielem Szolemem, synem Nachuma, który pośmierci rabina eszcze bardzie się do niego przywiązał. Wychodziło na to, że dwa zako-chani w sobie przy aciele, „Dawid i Jonatan”, będą musieli się rozstać. Jak to się stanie,sami eszcze nie wiedzieli. Zresztą nie chcieli wiedzieć. Dlatego też wykorzystywali każdywieczór, aby przebywać razem. Ich szczęście, że było lato. Latem wieczory są wolne odnauki w chederze. Można więc pó ść do sadu Nachuma, o ca Szolema, i tam pod grusząspędzić na rozmowie godzinę, dwie lub nawet trzy. A eśli nie w sadzie, to można wy śćz miasta i udać się spacerkiem hen, daleko, za młyny. Trzeba tylko uważać, aby sze gecenie napadli na nich, aby nie napuścili psów na „przeklętych Żydów”.

Tam, za młynami, obydwa przy aciele, Szmulik sierota i Szolem, syn Nachuma moglinagadać się do syta. A było o czym mówić. Jedno ich za mowało: co będzie dale ? Cobędzie, eśli Szmulik wy edzie? Słyszał bowiem Szmulik, że rabinowa ma zamiar przenieśćsię do miasteczka gdzieś w chersońskie guberni. Ma tam siostrę, a ta e pisze, żeby donie przy echała. A skoro rabinowa edzie, więc Szmulik też edzie. Co tu będzie robiłsam? Przecież nawet nie ma gdzie głowy położyć.

No asne, na długo nie edzie. W każdym razie nie na zawsze. Niech tylko przybędziena mie sce, to zaraz weźmie się do Kabały i gdy tylko posiądzie e ta emnicę, natychmiastwraca do Woronki i zabiera się do roboty. Odszuka skarb. Odbędzie czterdzieści postów.Codziennie odmówi czterdzieści rozdziałów Psalmów, a po czterdziestu dniach wymkniesię pota emnie, by nikt nie widział, sto ąc na edne nodze odliczy do czterdziestu, do-kładnie przez czterdzieści minut, z zegarkiem w ręku.

— Gdzie masz zegarek?³³krasawiec (daw.) — piękny. [przypis edytorski]³⁴Kadisz — powszechna modlitwa codzienna, także modlitwa za zmarłych (kadisz sierocy); również potoczne

określenie syna odprawia ącego Kadisz w intenc i zmarłych rodziców. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 12: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

— Teraz nie mam, ale wtedy będę miał.— Skąd weźmiesz?— Skąd wezmę? Ukradnę! Co cię to obchodzi?Szolem patrzy w oczy Szmulikowi. Boi się, czy go akimś słowem nie uraził. Gotów

eszcze, nie da Bóg, pogniewać się. Szmulik ednak nie należy do tych, u których przezedno słowo można wszystko stracić. I nie przesta e opowiadać. Mówi o tym, co nastąpi,gdy oba przy aciele dorosną. O tym, co będą razem wyprawiali w ich mieście Woroncei ak uszczęśliwią mie scowych Żydów. I płyną z ego ust słowa czyste ak oliwa. Snu ą sięte opowieści i ciągną niczym pasemka miodu. I nie chce się w tę piękną, ciepłą, letniąnoc wracać do domu. Ale trzeba iść spać. Inacze można w domu oberwać. Więc chłopcyżegna ą się: — Do utra, do utra!

Minął dzień i następny, a po nim eszcze eden, a Szmulika nie ma. Gdzie est Szmulik?Wy echał. Zabrał się razem z wdową po rabinie i po echał do guberni chersońskie . Jakto? Kiedy? Nie pożegnał się nawet?…

Przy aciel Szmulika, Szolem, poczuł się nagle zagubiony. Był wytrącony z równowagi.Pozostał samotny ak kamień w polu. Jego na lepszy, na ukochańszy, na droższy druhwy echał. Ciemności zakryły mu cały świat. Ale co tam świat, gdy nie ma Szmulika.I opuszczony samotny przy aciel poczuł naraz, że robi mu się akoś dziwnie ciasno w krtani.Poczuł swędzenie w nosie i ucisk na sercu. Ruszył przed siebie i w akimś cichym zakątkudługo, długo płakał.

Jak sądzicie, czy Szmulik ży e eszcze? Ten młodzieniec o oczach marzących, ten wyga-dany chłopak, który potrafił mówić pięknie i wdzięcznie, a ego słowa płynęły i ciągnęłysię ak nitki złocistego miodu? Gdzie on est? I kim est? Może est teraz magidem³⁵?Może rabinem? Nauczycielem? Kupcem? Kramarzem? Maklerem? A może biedakiem,ostatnim nędzarzem? A może zaniosło go do krainy złota, do Ameryki, i używa życia?A może leży tam, gdzie i my położymy się kiedyś, a robaki będą nas adły. Jeżeli tak, tooby dopiero po stu dwudziestu latach.

Kto by coś wiedział, kto by coś o nim słyszał, niech się odezwie.

.

Nowy kolega, który umie śpiewać. Chłopcy z chederu organizują teatr. Z bosego urwisa wyrastasławny artysta

Nie musiał długo żałować Szmulika ego wierny kolega i przy aciel. Bóg go wysłuchałi zesłał mu nowego kolegę. A było to tak: Z chwilą, gdy stary rabin umarł, miasteczko po-zostało bez duchowego przywódcy. Dlatego też Nachum, syn Wewika, zostawił wszystkieswo e interesy i po echał do innego miasteczka, a mianowicie do Rokitna, skąd rozcho-dziły się wieści na cały świat, że mieszka tam rabin-znakomitość. Nazywa się ChaimMedwedewker. Tego to rabina Nachum, syn Wewika, sprowadził do Woronki. Miastonie mogło się nim nacieszyć. Był bowiem nie tylko uczony w Piśmie, był nie tylko wzo-rem bogobo ności i specem od śpiewu synagogalnego, ale też wielkim biedakiem. Przetoza ednym zamachem mógł dodatkowo uczyć dzieci zamożnie szych obywateli. Mimo toednak nie zrezygnowano całkowicie z usług mełameda Zurechla. Nie można przecież,ot, tak sobie, pozbawić człowieka zarobku. Pozostał więc reb Zurechl mełamedem odTanachu³⁶ i sztuki pisania (po żydowsku, rosy sku, niemiecku, ancusku i łacinie, którezresztą nie rozumieli ani w ząb zarówno mełamed, ak i dzieci), zaś Gemary uczono sięu nowego rabina. A chociaż Szolem, syn Nachuma, syna Wewika, nadal był łobuziakiemi nadal nie miał zamiaru podrosnąć choć trochę, skierowano go ednak do wyższe klasy.Stało się tak, bowiem nowy rabin przeegzaminował go z rozdziału Pięcioksięgu i z komen-tarzy Rasziego. Był widocznie zadowolony, bo uszczypnął Szolema w policzek i rzekł: —Fa ny łobuziak. — O cu zaś powiedział, że byłoby grzechem pozostawić takiego szkoca³⁷

³⁵magid — kaznodzie a. [przypis tłumacza]³⁶Tanach — nazwa Biblii, skrót utworzony od słów: Tora, Newiim (Prorocy) i Ketuwim (Pisma). [przypis

tłumacza]³⁷szkoc (l. mn. od szejgec) — hulta . [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 13: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

na suchym Tanachu. Trzeba go wziąć do Gemary. To mu nic a nic nie zaszkodzi. O -ciec oczywiście był wniebowzięty. Sam szkoc nie był spec alnie z te Gemary zadowolony.Rozpierała go za to duma, iż oto siedzi w edne ławce ze starymi. Pysznił się, zadzierałnosa. Toć nie bagatela!

Przybył reb Chaim, rabin z Rokitna, nie sam. Sprowadził dwóch synów. Jeden, użnieco podtatusiały, miał coś w rodza u guzika na gardle. Nazywał się Abraham. Obdarzonydobrym głosem, mógł uż z powodzeniem prowadzić modły ako kantor. Drugi syn, Meir,miał tylko ładny głos do śpiewu i również guzik na gardle, ale do nauki brakowało muzdolności. Kapuściany łeb. Może nie tyle łeb kapuściany, co urwis, sze gec. Z nim toSzolem, syn Nachuma, syna Wewika, szybko się zaprzy aźnił. Chłopak z Rokitna i synrabina to partner nie lada! Poza tym miał eszcze inne zalety: śpiewał piosenki, i to akie!Miał również wadę — typowy nawyk prawdziwego artysty — nie lubił śpiewać za darmo,dla samego śpiewu. Chcesz posłuchać śpiewu? Bardzo proszę, płać. Jedna piosenka —edna kopie ka. Nie masz kopie ki? Może być abłko. Od biedy pół abłka, parę śliwek,kawałek cukierka. Za darmo nie ma nic! Za to śpiewał takie cudowne piosenki i taksłodkim głosem, z takim uczuciem, że dzisie si Sabinowie, Caruzowie, Szalapiny i Sirotyoraz wszyscy pozostali wielcy śpiewacy świata mogli się przy nim schować.

Wychodzę ci a na ulicę WileńskąI słyszę głos, i słyszę krzyk —O we !…To płacze ktoś!…

Wszyscy chłopcy są zasłuchani, zapatrzeni, zafascynowani. Umiera ą z zachwytu, a onnic! Josele Sołowie ³⁸! Cóż dopiero niektóre śpiewane przez niego agmenty modlitwy.Pewnego razu, kiedy rabin, ego o ciec, reb Chaim, wyrwał się na chwilę z domu, Meirstanął twarzą do ściany, zarzucił obrus na siebie, nastawił gardło niczym chazen i za-krzyknął słowami z modlitwy Selichot³⁹: — Ejl melech jojszew⁴⁰ — szybko i głośno: —Wajikro beszejm⁴¹. — I wtedy wszedł rabin. Co to est? Będziesz mi tu odstawiał kantor-skie kawały? Ano, heretyku, kładź się na ławeczkę, ot tak, no. I zaczyna się egzekuc a.

Nie tylko śpiewem wyróżniał się Meir Medwedewker. Posiadał eszcze edną słabość.Lubił grać, odstawiać kogoś, udawać kogoś lub coś. Przedstawiał „Sprzedanie Józefa”,„Wy ście z Egiptu”, „Dziesięć plag”, „Mo żesz z tablicami dekalogu” i wiele innych po-dobnych scen. Kiedyś na przykład przebrał się za rozbó nika. Wziął do ręki dużą la-gę, tasak rabinowe wsadził za pas rabinackie kapoty i boso paradował w podkasanychspodniach. A oczy, Boże edyny, miał właśnie ak u zbó a. Szolem, syn Nachuma, był zabiedaka z grubym kijem w ręku. Na plecach miał poduszkę zamiast garbu. Czapkę prze-wrócił na drugą stronę i włożył ą na głowę. Chodził po prośbie. Zabłądził w lesie. Lasudawali chłopcy. I Szolem, syn Nachuma, odstawiał biedaka. Krążył wśród drzew. Opie-rał się na swoim grubym kiju. Szukał drogi i raptem napotkał rozbó nika. Ten wyciągazza pasa tasak i śpiewa piosenkę, i to po rosy sku, którą kończy takimi słowami:

Dawaj die-e-engi⁴²,dawaj die-e-engi!

Błaga go biedak, nieborak Szolem, ze łzami w oczach. Prosi, aby zlitował się, eśli nienad nim, to przyna mnie nad ego żoną i dziećmi. Ona zostanie wdową a dzieci sierotami.Chwyta go rozbó nik Meir za gardło i rzuca na ziemię. Wtedy z awia się akurat rabini zaczyna się wesele:

— Dość, że ten — wskazu e na swego syna — to est sze gec, łobuz, odstępca, renegat,ale ty, chłopiec Nachuma, syna Wewika, gdzie tobie do niego? Skąd on do ciebie?

³⁸sołowiej (ros.) — słowik. [przypis edytorski]³⁹Selichot (Sliches) — prośby o odpuszczenie grzechów odmawiane od Rosz Haszana do Jom Kipur. [przypis

tłumacza]⁴⁰Ejl melech jojszejw (hebr.) — „Bóg, król zasiada ący”. Fragment modlitwy. [przypis tłumacza]⁴¹Wajikro beszejm (hebr.) — „I zawołał w imieniu”. [przypis tłumacza]⁴²diengi (ros.) — pieniądze. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 14: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Rabin Chaim był widocznie prorokiem. W wiele lat późnie ego Meir, który stał siętymczasem sławnym aktorem, zmienił, ak się to mówi, skórę, wychrzcił się. Trzeba ed-nak podkreślić, że ak na lepszy Żyd wypełnił uczciwie przykazanie o szacunku należnymo cu. Zrobił to doprawdy wspaniale. Kupił mianowicie swemu staremu i biednemu o cumieszkanie w Rokitnie i obsypał go złotem. Przy eżdżał do niego w odwiedziny każdegolata. Przywoził podarunki dla całe rodziny, a stary reb Chaim, który nie wiedział, akie-go to psikusa wykręcił mu syn, aby uzyskać tytuł aktora Teatrów Imperatorskich, miałszczęśliwą starość. My ednak musimy wrócić do czasów ego dzieciństwa, kiedy to Me-irowi Medwedewkerowi eszcze nie śniło się nawet, że kiedyś będzie się nazywał MichaiłJefimowicz Miedwiediew, że będzie o nim głośno, że wstrząśnie światem..

Uczę się kraść. Dzień żałoby w sadzie popa. Kara

Nie ma nic dziwnego w tym, że te dwa chłopaczyska, Meir Medwedewker i Szolem,syn Nachuma, związali się węzłami przy aźni tak mocno, że stanowili edno ciało i ednąduszę. Było coś pokrewnego w ich duszach. Oba wierzyli, że kiedyś wy dą na ludzi.I przeczucie ich nie omyliło. W akieś dwadzieścia lat po tym, gdy doszło między nimido spotkania, a działo to się w Białe Cerkwi, w kijowskie guberni, eden z nich był użsławnym aktorem Miedwiediewem, a drugi pisywał felietony w „Jidisze Fołksbłat” podpseudonimem Szolem Ale chem.

Wróćmy ednak do czasów ich dzieciństwa, gdy eden nazywał się Meir Medwe-dewker, a drugi Szolem, syn Nachuma, syna Wewika, gdy razem, ak wszyscy chłop-cy z Woronki, spacerowali na bosaka po e ulicach. I trzeba wy awić całą prawdę, żeoba przy aciele nie prze awiali spec alnego entuz azmu do nauki, którą ładował w nichreb Chaim Medwedewker. Nie okazywali też zbytniego zapału do pobożności, którą rebChaim starał się w nich zaszczepić. Mieli ochotę na coś zupełnie innego. Na przykładna zrywanie eszcze zielonego agrestu z krzaków, gruszek i śliwek z drzew własnego lubcudzego sadu. To dostarczało im znacznie więce przy emności niż ślęczenie nad Gemarąalbo zatopienie się w modlitwach na serio lub odmawianie psalmów, ak tego żądał odswoich uczniów reb Chaim.

— Gemara nie za ąc, nie ucieknie. Modlitwę Bóg wybaczy, a psalmy niech odma-wia ą starzy Żydzi!… — Meir Medwedewker tłumaczył Szolemowi. Wolał nauczyć go,ak ednym susem wleźć na na wyższe drzewo albo w podskoku uchwycić gałąź obsypanączereśniami. Wtedy czereśnie same wpadały do ust. Nic to, że wargi robiły się czarne,a po śladach na palcach można wykryć, kto zrywał czereśnie. Nic strasznego. Na wyżedostanie się lanie. Też mi kara! Dostać lanie w chederze to zwykła rzecz. Tak zwykła,że chłopcy nie czuli żadnego wstydu z tego powodu. Nie mówię uż o bólu. Co w tymstrasznego, że dosta e się od rabina parę razów. Do wesela się zagoi. Wstyd to był tylkodla młodzieńca uż zaręczonego. A i on bał się tylko, aby nie dowiedziała się narzeczo-na. Może nie tyle narzeczona, co e koleżanki. Mogły z nie wówczas podworować: —Narzeczony z obitym siedzeniem!

Meir nie był eszcze zaręczony, więc tego rodza u obawy odpadały. Prowadził zatemswego kolegę Szolema po „drodze sprawiedliwe ”. Uczył go, w aki sposób skrócić od-mawianie modlitw, ak pod nosem matki wynosić ze sklepu chleb święto ański, cukierki,ciasteczka dla go ów i wiele innych dobrych rzeczy. Nie znaczy to wcale, że uczył go kraść.Broń Boże! Uczył go tylko, ak „przyswoić”. Za to na tamtym świecie nie karze się.

Wszystko to uszłoby im na sucho, gdyby Meirowi nie przydarzyło się nieszczęście.Traf chciał, że pewnego dnia przesadził płot, wlazł do sadu popa i narwał pełną bluzęgruszek. Zauważyła to córka popa. Wybiegł pop z psem i złapał go. Pies podarł mu, zaprzeproszeniem, spodnie, a pop zerwał Meirowi z głowy czapkę i kazał mu iść, gdzie oczyponiosą. Nie byłoby w tym większego nieszczęścia, gdyby to nie stało się dziewiątegodnia miesiąca Aw⁴³. No bo ak? Wszyscy Żydzi chodzą w pończochach, żalą się i płaczą

⁴³Aw — miesiąc lipiec-sierpień. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 15: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

z powodu zniszczenia Świątyni Pańskie , a on — synalek reb Chaima — paradu e bezczapki na głowie i do tego w podartych spodniach!

Egzekuc i biednego młodzieńca nie da się opisać, zwłaszcza dziś, w okresie wielkie-go postępu. Ale nie to est istotne. Na ważnie sze, że trzeba było zabrać Szolema z klasyrabina. W ślad za Nachumem, synem Wewika, inni rodzice również zabrali swo e dzieci.I biedny reb Chaim został bez uczniów. Kantorowanie i rabinowanie dawało mało do-chodu. Zmuszony był przeto znowu przenieść się do Rokitna. Miasteczko pozostało bezrabina.

Ale nie smućcie się. Nie na długo. Nachum, syn Wewika, sprowadził nowego rabinaz Baryszpola. Nazywał się Szmuel Elijahu. Był to młody człowiek, bardzo wykształcony.Umiał uczyć i umiał śpiewać. Grał w dodatku w szachy, co świadczyło o ego zdolnościach.Miał tylko edną wadę, ten Szmuel Elijahu. Był trochę intrygantem i wazeliniarzem. Lubiłflirtować z młodymi kobietami, gdy nikt nie widział.

I tak utracił nasz bohater drugiego przy aciela..

Pies mądry i grzeczny. Przyjaciele zwierząt. Metamorfoza. Wierny przyjaciel

Sądzę, iż na podstawie imienia nietrudno domyślić się, że Sirko nie był człowiekiem;był psem — zwykłym, zwycza nym psem o szare sierści. Stąd ego imię — Sirko. Powie-działem „zwycza ny pies”, ale muszę natychmiast sprostować. Nie, nie był to zwycza nypies, ak się zaraz przekonacie. Ale na pierw garść danych z ego życiorysu. Skąd do Żydówpies? Oto historia:

Kiedy Nachum, syn Wewika, przeniósł się do miasteczka i prze ął pocztę, był tam napodwórzu pies Sirko. Bardzo eszcze młody pies, ale rozumny — prawdziwy mędrzec.Tak dalece mądry, że szybko poznał nowych gospodarzy. To po pierwsze. Po drugie,okazywał szacunek Żydom. Nie zaczepiał ich pod żadnym pozorem, ak to czynią innepsy. Nie miał przyrodzonego nawyku psów, które ak tylko zobaczą długą kapotę, to zarazwpada ą w morderczy szał…

Jasne, że z nowymi gospodarzami Sirko nie miał żadnych wspólnych interesów. Niezaglądał nawet do ich mieszkania. Widocznie dano mu od razu na początku do zrozu-mienia za pomocą kija, że do żydowskiego mieszkania pies nie powinien włazić. Nie miałteż prawa przestąpić progu kuchni. Fruma, dziewo a ze ślepym oczkiem, „odseparowała”go od kuchni garnkiem ukropu, który wylała nań pewnego razu w wigilię soboty. Oblałago celowo, choć bez złości, i śmiała się przy tym. Dość, że porządny kawał skóry na egogrzbiecie ugotował się.

Ach, ta Fruma! Serce tatarskie miała ta dziewo a. Nie znosiła widoku psa ani kota.Ze łzami w oczach udało się kiedyś Szolemowi wyratować z e rąk kota, którego przy-wiązała do nogi stołu i kijem od miotły okładała go tak bezlitośnie, że zwierzę darło sięwniebogłosy.

— Frumeczko, serdecznie kochana Frumeniu, co ty robisz? Mie litość nad stworze-niem. Bóg cię ukarze. Bij lepie mnie. Wal we mnie. Oszczędź kota! — błagał ą Szolemi nadstawił plecy do bicia. Despotyczna dziewczyna sama wreszcie spostrzegła, iż zbytokrutnie obeszła się z kotem. Oblała więc go zimną wodą i ledwo udało e się półżywestworzenie ako tako przywrócić do życia. A ak sądzicie, o co poszło? O głupstwo. Frumiezdawało się, że „łakomczuch” (tak nazywała kota) coś tam złapał. Albowiem oblizywałsię. A czego to, ni z tego, ni z owego, kot się oblizu e? Fruma pode rzewała wszystkichi każdego z osobna. Jeśli kot, to z całą pewnością łakomczuch, eśli pies, to bies, eśli go ,to złodzie , a eśli dziecko, to świnia. I tak po kolei wszystkich. Cały świat. Wraca myednak do psa Sirki.

Wypędzony w tak paskudny sposób z domu i z kuchni, każdy pies na ego mie scuwyniósłby się całkiem z podwórka: — A ży cie sobie sto dwadzieścia lat! — Nie, Sirkonależał do innego gatunku. Gdyby nawet wiedział, że czeka go na podwórku śmierć, nieruszyłby się z mie sca. Tu się urodził i tu zdechnie… Zwłaszcza że miał za sobą dobrychmecenasów — dzieci gospodarza. Znalazł uznanie w ich oczach, spodobał się, mimo żeFruma usilnie starała się go obrzydzić.

- Z jarmarku

Page 16: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Wiele psów życzyłoby sobie mieć taki wikt i taką „posadę” ak Sirko. Wszystko cona lepsze, co na smacznie sze przynosiły mu dzieci w kieszeniach. Oczywiście pota emnie.Nikt nie miał prawa tego widzieć. Nie powinien nawet domyślić się. Inacze mogłoby toźle się skończyć dla obu stron. Sirko wiedział uż doskonale, o które godzinie otrzymaśniadanie, kiedy obiad i kiedy kolac ę. Pilnie wtedy wypatrywał tych, którzy mieli muprzynieść te pyszności. Wiedział nawet, co u kogo i w akie kieszeni. Obwąchiwał kieszeńi pchał do nie swo ą mordę. Słowem, pies-mędrzec.

Cóż dopiero sztuczki, akich nauczyli go chłopcy! Kładli mu na koniuszek nosa tłustąkość albo kawałek chleba i nakazywali: — Nie rusz! (z psami zwykle rozmawia się pogo sku). — I pies czekał z należytym szacunkiem, dopóki nie usłyszał nowego rozkazu„ham”. Wtedy podskakiwał do góry i było po wszystkim.

Zimą, wieczorową porą, gdy chłopcy przebywali w chederze, Sirko nie mógł doczekaćsię ich powrotu. Zwykle uż o godzinie dziewiąte wyrastał pod oknem chederu. Łapamizaczynał skrobać w zamarzłe szyby, znak, że pora zamknąć księgi i iść do domu na kolac ę.Dla mełameda Sirko był, nie przymierza ąc, zegarem. — Nie inacze — powiadał mełamed— ak tylko to, że wasz pies przeszedł metamorfozę: był człowiekiem w poprzednimwcieleniu. — Po czym rebe zwalniał dzieci, które brały swo e papierowe latarki i hurmemruszały do domu śpiewa ąc wesołe, unackie i żołnierskie pieśni:

Raz, dwa, tri, czetyre!Pajdiom, pajdiom na kwartire!Achter, bachter, kołoszkaWosiem diengi, raboszka!

albo:Pora, pora!

Pora wybiratsia!I so wsiemi gospodamiRazpraszczatsia — pora!

Sirko biegł naprzód. Z wielkie radości skakał i tarzał się po śniegu. A wszystko z po-wodu tych kawałków chleba i tłustych kosteczek. Pies na schwał!

Ilekroć robiło się ciężko na sercu, ilekroć duszę ogarniał smętny żal, ilekroć w domuoberwał lanie, zaś poprawiny w chederze, tylekroć Szolem, syn Nachuma, uciekał w głąbsadu, w na dalszy zakątek po drugie stronie ostatniego szeregu drzew. Towarzyszył muwtedy Sirko. Tam, za parkanem, na kopcu śmieci, siadał wraz ze swoim wiernym psem.Pies wyciągał pysk i patrzył mu prosto w oczy niczym człowiek, który zgrzeszył. Dla-czego tak patrzy? O czym wtedy myśli? Czyżby rzeczywiście rozumiał wszystko ak czło-wiek? Czyżby też miał, nie przymierza ąc, ak człowiek duszę? I Szolemowi przypomina ąsię słowa rebego: „Ten pies est przykładem metamorfozy, w poprzednim wcieleniu byłczłowiekiem”. Przypomina sobie raptem słowa króla Salomona z Księgi Koheleta: „Niema różnicy między człowiekiem a zwierzęciem”. „Jeśli nie ma różnicy, to dlaczego onest psem, a a człowiekiem?” — tak sobie wówczas myśli i ednocześnie oczyma pełnymilitości i szacunku patrzy na psa. Pies przy aciel! Drogi, wierny przy aciel — Sirko..

Niecne oszczerstwo. Śmierć niewinnego psa. Gorące łzy

Nie będzie przesadą, eśli powiem, że Sirko był mędrcem. Doskonale zdawał sobiesprawę z tego, kto go na bardzie kochał, i nie dziw, że Sirko na mocnie przywiązał się doautora tych słów. Zawarł z nim przy aźń. Kochał go. Gotów był poświęcić się za niego, zaswego przy aciela i pana. Nieme stworzenie nie mogło tego wyrazić słowami. Prze awiałoto tak, ak tylko pies potrafi. Sirko skakał wokół Szolema, piszczał z uciechy i tarzał się poziemi. Jedno słowo przy aciela i pana: — Na miasto!⁴⁴ — wystarczyło, aby Sirko uspokoił

⁴⁴na miasto! (zniekszt. ros.) — na mie sce! [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 17: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

się natychmiast. Kładł się, leżał cichuteńko ak kotek i tylko łypał oczkami, aby widzieć,co robi ego pan.

Między panem a ego sługą Sirką nawiązała się cicha miłość. Pan w żaden sposóbnie mógł sobie wyobrazić, co będzie, eśli zabraknie Sirki. Jak to? Czy może być tak, abySirki nie stało? Czy to możliwe? Czy Sirko est człowiekiem, który nagle wy eżdża bezpożegnania? Ileż to razy chłopi usiłowali zwabić Sirkę do siebie na wieś, a ten naza utrzprzylatywał zasapany, z wywiniętym ęzorem, i rzucał się z radości do nóg swemu panu.Skakał, tarzał się po ziemi. Piszczał radośnie i oblizywał kołnierz Szolema. Można przysiąc,że w ego oczach po awiały się łzy.

A mimo to nastąpił taki dzień, taki smutny przeklęty dzień, gdy wierny Sirko od-szedł. Odszedł na zawsze, zniknął na wieki. A odszedł niespodziewanie, w okolicznościachżałosnych, w okolicznościach tragicznych.

Stało się to latem, w upalny dzień lipcowy. Było straszliwie gorące lato, bez kro-pli deszczu. Ludzie dosłownie umierali ze spiekoty. A że w takie upały psy wścieka ąsię, o tym zapewne wiecie. I gruchnęła wieść po miasteczku, iż akiś pies wściekł sięi pogryzł kilka innych psów. Nie wiadomo które. I strach padł na mieszkańców miasta.Postanowiono zastosować środki zapobiegawcze, aby uchronić dzieci przed ewentualnympogryzieniem przez wściekłego psa. Polegały one na tym, że wszystkie dzieci z miastecz-ka odprowadzano do starego Trofima. Był to go , znachor, miał „ostre paznokcie”. Tymipazurami potrafił „zd ąć” spod ęzyka „niebieskie pieski”. A robił to tak sprawnie, że niktnic nie czuł, choć operac a była niebezpieczna, choć do przy emnych z pewnością nie na-leżała. Pomyślcie tylko! Jakiś go wpycha wam w usta swo e pazury i szuka pod waszymęzykiem akichś tam niebieskich piesków…

Następnie zabrano się do wszystkich psów w mieście. Sprowadzono, Bóg wie skąd,dwóch kacapów⁴⁵, dwóch hycli uzbro onych w grube lagi o żelaznych zaczepach. I hycleprzystąpili do pracy. W ciągu ednego dnia kaci owi położyli trupem kilkadziesiąt psów.Na oko potrafili ocenić, który pies est wściekły, a który zdrowy. Kto mógł przypuszczać,że fatalny los dosięgnie również dobrego, mądrego, grzecznego Sirkę? Widocznie kacapyotrzymywali swo ą zapłatę stosownie do ilości zabitych psów. Jeśli tak było rzeczywiście,to bardzo możliwe, że były wśród nich niewinne ofiary. Do tych w pierwszym rzędzienależał Sirko.

O całym tym nieszczęściu dzieci dowiedziały się po fakcie, gdy powróciły z chederu dodomu. Z mie sca podniosły gwałt. Jak to? Za co Sirko? Jak można było do tego dopuścić?

Jasne, że gwałt ten odcisnął się gwałtem. Jak to? Jak śmie ą dzieci chederowe za-przątać sobie głowę psami? I dostały porządne lanie. Na dodatek podstawili im stołeczeku mełameda. Poprosili go, aby nie żałował rózg. O , nie żałował! Wszystko to ednak nieznaczyło nic w porównaniu z tym, że Sirko zginął niewinnie.

Na bardzie przybity był pan Sirki, autor tych wspomnień. Przez kilka dni nie adł.Przez kilka nocy nie spał. Przewracał się z boku na bok. Wzdychał i stękał. Robił to oczy-wiście po cichutku. Nie mógł wybaczyć tym złym ludziom, którzy nie ma ą w sobie krztylitości dla żywych istot. Nie ma ą w sobie sprawiedliwości. Głęboko zaczął zastanawiaćsię nad różnicą między mądrym psem a, nie przymierza ąc, człowiekiem. Dlaczego piesest człowiekowi wierny, a człowiek dla psa bywa katem? I wtedy sta e mu przed oczymaSirko ze swoimi mądrymi, dobrymi oczyma. Na ten widok zwala się na łóżko, przyciskatwarz do poduszki i zalewa się gorzkimi łzami..

Perkaty Ojzer. Morały. Nadmiar opiekunów. Moralizator i kaznodzieja

Na wypadek gdyby chłopak zapomniał, że kiedyś miał psa, ludzie na każdym krokuprzypominali mu o tym: — Sirko kazał ci się kłaniać! — I przy te okaz i nie omieszkaliprawić morałów. Niech sobie na przyszłość zapamięta. Te morały były dla chłopca bardziedotkliwe niż bicie. Nie na próżno kursu e powiedzonko: „Ból przemija, słowo trwa”.Zwłaszcza że tu w grę wchodziły i razy, i słowa. A słowa sypały się zewsząd. Kto tylko

⁴⁵kacap (pogardl.) — Ros anin. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 18: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Boga w sercu miał, ten karcił. I pouczał. Powiedziałby ktoś, co ma wspólnego zwykłyżydowski szames⁴⁶ z synem mie skiego bogacza, co z tego, że synek bogacza akurat w czasiemodlitwy wygląda przez okno? A wy sądzicie, że synek bogacza ot tak sobie bez przyczynywygląda przez okno? Może sobie odchodzić modlitwa i może to być na ważnie szy ustępte modlitwy, a mimo to warto obe rzeć rzadko widzianą scenę.

Warto dobrze e się przy rzeć i wyciągnąć odpowiednie wnioski. Oto pies goni kota.Kot napuszył się i leci ak strzała. Pies za nim. Kot przez rynsztok⁴⁷ na dach. Pies wysiada.Stanął ak głupi. Oblizu e się i zapewne tak sobie myśli: „A po kiego licha a, pies, mamsię uganiać za byle kotem, który nie umywa się do mego rodu, i co a na tym dachumiałbym robić”?

— To tak uważa się podczas modlitwy? — Szames Me lech wali go po karku. —Poczeka , łobuzie, uż a twemu o cu wszystko powiem.

Albo, co na przykład może obchodzić perkatego łaziebnego (O zer był kiedyś szew-cem, ale na stare lata całkowicie osłabiony wyna ął się za łaziebnego), że synowie Na-chuma, syna Wewika, z eżdża ą z górki na własnych tyłkach i wyciera ą sobie przy tymspodnie? Musiał to akurat zauważyć łaziebny O zer! Wyskoczył z łaźni i dawa na nichryczeć przez nos:

— Bękar! Hułfa e! — Nie wymawiał litery „t”. — Niech szlag afi waszego fafęi mafkę. Nowe spodnie bierzecie i niszczycie e, marnoawcy! Zaraz pobiegnę do waszegochederu i podsfawię wam u rebego sfołek.

Podstawić stołek to nie tylko dobry uczynek. To obowiązek, który każdy Żyd po-winien spełnić. Albowiem każdy Żyd ma dzieci i nikt nie może zaręczyć, że wyrosnąz nich porządni ludzie. Dlatego trzeba na nie uważać i eśli nie można rękoma, to przy-na mnie ęzykiem trzeba im pomóc. Z tego to powodu dzieci miały wielu wychowawcówi opiekunów. Nasłuchały się też tylu morałów, tylu słów karcących, że aż szumiało imw uszach:

Żu, żu, żu — tego nie rób! Żu, żu, żu — tam nie stó ! Tam nie chodź! Wszyscy „żu-żali”. Rodzice, siostry, bracia, rebe, służące, wu owie, ciotki, babcie, a szczególnie babciaMinda, która zasługu e na spec alną wzmiankę.

Babcia Minda była wysoką postawną Żydówką. Schludna, elegancka i straszliwie po-bożna. Je zadaniem była opieka nad dziećmi i troska, aby przestrzegały przepisów religij-nych. Wygładzała wnukom pe sy poślinionymi palcami i prasowała im ubranka, przysłu-chiwała się ich modłom, odmawiała błogosławieństwa i czytała modlitwę Kriat Szma⁴⁸przed snem. Za to wszystkie wnuki musiały przychodzić do nie w sobotę i składać e ży-czenia. Rozsiadały się wówczas na ławce przy ścianie, siedziały i czekały, aż ona poczęstu eich „owocami sobotnimi”. A owoce te rozdawała niezbyt ho ną dłonią. Za to podawałae na czystych błyszczących spodeczkach. Jedno abłuszko, daktyl, figę albo trzy, czterywyschnięte rodzynki. A morałów przy tym prawiła bez liku. Nauka polegała na tym, żetrzeba słuchać rodziców i wszystkich pobożnych Żydów. Trzeba być Żydem. Bóg wy-mierzy karę za każdy na mnie szy zmarnowany okruch chleba, za opuszczanie modlitw,za brak posłuszeństwa, za zaniedbanie nauki, za dokazywanie, a także za złe myśli i nawetza plamę na kapocie. Tak straszyła, że aż przestawały smakować abłuszko, daktyl, figaalbo te trzy wyschnięte rodzynki.

Ale czym były rodzynki babci w porównaniu z istną kopalnią nauk moralnych, którezaprezentował swoim uczniom rebe te same soboty, przed modlitwą Mincha⁴⁹? Wycisnąłz ich oczu morze łez. Jak zwykle wyraźnie i obrazowo przedstawiał im instynkt dobrai instynkt zła, ra i piekło, anioły i otchłań od ednego końca świata do drugiego. Miliardyczartów, biesów i diabłów postawił przed oczyma swoich uczniów. Dostrzegł demonypod paznokciami dzieci. Zapewniał, że każdego czeka piekło. Jeśli nawet zna dzie się taki,który nie zgrzeszył, który uczciwie się modlił, uczył się Tory⁵⁰ i wypełniał wszystko, co mu

⁴⁶szames — posługacz w bóżnicy. [przypis tłumacza]⁴⁷rynsztok — otwarty kanał ciągnący się wzdłuż ulicy. [przypis edytorski]⁴⁸Kriat Szma a. Krias Szma — modlitwa odmawiana rano i przed snem. [przypis edytorski]⁴⁹Mincha — modlitwa popołudniowa. [przypis edytorski]⁵⁰Tora (Tojre) — Pięcioksiąg, w szerszym znaczeniu wiedza i nauka w ogóle. Także zwó przechowywany

w Arce Przymierza. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 19: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

instynkt dobra nakazywał, to ednak w tym samym czasie słuchał instynktu zła i grzeszyłw myśli. We śnie na pewno myślał o takie rzeczy, o które nie wolno było myśleć.

Słowem, nie było gdzie się ukryć przed lichem, przed instynktem zła. Choć weźi umiera . A tu, na złość, właśnie chce się żyć. Chce się pofiglować, chce się śmiać, żrećłakocie. A co do modlitwy, to byle szybko ą odwalić, byle myśleć o takich rzeczach,o których nie wolno myśleć. To uż była sprawka instynktu zła. Ten miał dosyć posłań-ców i pomocników, aby wciągnąć niewinnego w sieć.

A eśliś wpadł do zastawione pułapki, to siłą rzeczy szedłeś uż za instynktem zła akcielę. Robiłeś wszystko, co nakazywał. A instynkt zła ma uż taki fart, że ego słuchasię chętnie niż instynktu dobra. Tu żadne morały nie pomogą. Przeciwnie. Im bardzieinstynkt dobra stara się, tym energicznie przeciwdziała instynkt zła. Strach pomyśleć,ale zda e mi się, że gdyby nie było instynktu dobra, to instynkt zła nie miałby co robić.. ,

Dzieci pomagają matce na targu. Karty z okazji święta Chanuka⁵¹. Berl, syn wdowy, uczykraść. Wyrodny chłopak

Z dziećmi Nachuma, syna Wewika, instynkt zła obszedł się ak zbó . Nie dość, żeurwisy skracały modlitwy, ponad połowę zawsze przepuściły, a babcię okłamywały mó-wiąc, że dodatkowo odmówiły po kilka rozdziałów Psalmów, to eszcze nauczyły się kraść.Obżerały się łakociami, grały w karty i popełniały wiele innych grzechów. Rozumie się, żeto wszystko rozwijało się stopniowo. Jedno pociągało za sobą drugie. Tak, ak to napisanow Piśmie: „Grzech przyciąga grzech”.

Chyba wam uż mówiłem o tym, że Żydzi z Woronki żyli z go ów⁵², a zwłaszczaz wielkich armarków, które nosiły nazwę krasnych targów. Na te armarki Żydzi zawszeczekali. Oblegali e tłumnie, zawierali transakc e, zarabiali ruble. Go e zaś robili swo e —kradli. Głównie zaś go ki. Nie można było przed nimi się ustrzec. Gdy zdołałeś wytrząsnąćz rękawa takie go ki chustę albo wstążkę, druga w tym czasie zwędziła ci tuż przed nosemświecę lub kawałek chleba święto ańskiego. Co można było zrobić?

Tu żona Nachuma, syna Wewika, Cha a Estera wpadła na pomysł. Rozstawiła swoichchłopców w sklepie. Mieli uważać, aby nikt nie kradł. A wierne e bractwo doskonalewywiązywało się z tego zadania. Pilnie czuwało. Nie tylko napełniało sobie kieszeniechlebem święto ańskim, tytoniem, orzechami i śliwkami, ale też dorwało się do zieloneskrzynki, w które były pieniądze z utargu. Wystarczyło, żeby matka była za ęta przezchwilę klientką, a natychmiast para monet przenosiła się ze skrzyni do kieszeni. Z tymłupem bractwo udawało się do chederu, a po drodze zamieniało go na różne łakocie:ciastka makowe, groch, pestki albo… przegrywało w karty.

Gra w karty to była akaś epidemia, która ogarnęła wszystkie chedery żydowskie. Za-czynała się w święto Chanuka i trwała przez całą zimę. Wiadomo, że w Chanukę grasię w karty. Co więce , należy grać, bo to zbożny uczynek. Jeden gra w dre dla⁵³ (kwa-dratowy, oznaczony literami bąk), a drugi gra w karty. Oczywiście nie mamy na myśliprawdziwych kart, tych fabrycznie drukowanych. Chodzi o nasze, przez nas samych zro-bione karty, żydowskie karty. Ale to wszystko edno. Ten sam zły duch i ten sam hazard.Gdy nadeszło święto Chanuka, rebe nie tylko nakazywał nam grać w karty, ale sam brałudział w grze. A nawet był niezmiernie zadowolony, gdy udawało mu się wygrać od naswszystkie pieniądze, któreśmy otrzymali w prezencie z okaz i święta, te tak zwane pie-niądze chanukowe. Ale przegrać pieniądze chanukowe na rzecz mełameda należało doprzy emności. Było to pewnym zaszczytem, nawet radością. W każdym razie — lepieprzegrać u rebego pieniądze chanukowe, niż dostać od niego lanie. Zda e się, że każdyrozsądny człowiek to rozumie.

⁵¹Chanuka — święto upamiętnia ące wznowienie kultu religijnego w odnowione Świątyni Pańskie pozwycięstwie nad wo skami grecko-syry skimi w r. p.n.e. [przypis edytorski]

⁵²goj — nie-Żyd. [przypis edytorski]⁵³drejdl — bąk w kształcie czworoboku, którego boki oznaczono literami N, G, H, Sz; dzieci bawią się nim

w święto Chanuka. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 20: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

A gdy minęła Chanuka, skończyło się święto i skończyły się karty, rebe wówczasgłosem surowym tak oto zapowiadał, nakazywał i przestrzegał: — Hizoer wehiszomer⁵⁴!Ktokolwiek ośmieli się wziąć karty do ręki lub tylko mówić o kartach, czy też myślećo kartach, niech wie, że uż przepadło. Niech zawczasu uważa się za obitego rózgami.

Widocznie rebe za młodu sam był niezgorszym łobuzem. Przepadał chyba za kartamiw święto Chanuka. Inacze trudno byłoby sobie wytłumaczyć ego postępowanie. Jak byednak nie było, ego uczniowie przez całą zimę rżnęli w karty. A czynili to z większymzapałem i bardzie hazardowo niż w czasie Chanuki. Przegrywano śniadania i obiady.Ofiarą padała groszowa gotówka. Gdy zabrakło pieniędzy, szukano na gwałt sposobówich zdobycia. Jedni dobierali się do puszki rebego Meira Cudotwórcy. Za pomocą słomkii wosku wydobywano po edyncze grosze, żałosne grosze, które matka do nie wrzucaław piątkowe wieczory, przed błogosławieniem świec. Inni znów korzystali z tego, że po-syłano ich po zakupy na targ i przy te sposobności urywali trochę „koszykowego”. Bylii tacy, którzy po prostu dobierali się do portmonetki o ca lub do kieszeni matki. Robilito w nocy, gdy wszyscy spali. Całemu temu procederowi towarzyszył strach. Ryzyko byłoogromne. A cała zdobycz szła na karty.

Był tylko eden problem. Kiedy i gdzie? I ak tu zagrać, żeby rebe nie dowiedział sięo tym? A o to dbali uż koledzy ze starsze klasy. Chłopcy na schwał. Tacy ak Eli, synKe ły, młodzieniec do rzały do żeniaczki, rudowłosy posiadacz srebrnego zegarka, i Berl,syn wdowy, taki sobie zwykły chłopak o grubych wargach i niezwykle mocnych zębach,zdolnych przegryźć żelazo. Już wtedy zaczęła mu się sypać bródka. A sam był temu wi-nien. Palił papierosy. Tak przyna mnie twierdził. — Zacznijcie — powiadał — palićpapierosy, a zobaczycie, ak wam bródka zacznie się sypać. — I z same ciekawości wieluchłopców nauczyło się palić papierosy. I nie tylko palić ich nauczył. Pokazał im też spo-sób na zdobycie „materiału” do palenia. Mówiąc proście , nauczył ich kraść. Rzecz asna,że za tę naukę otrzymywał zapłatę w postaci tytoniu i bibułki.

A Berl miał swo e zasady. Ten, który przynosił mu tytoń i bibułkę, zasługiwał na mia-no swego chłopa. Był kumplem. Ten zaś, który miał pietra albo nie mógł kraść, zyskiwałprzydomek fa tłapy i ofermy. Z kolegowania nici. Bywało, że i w mordę dostawał. I toz rąk własnych Berla. O skardze na niego nie mogło być mowy. Równało się to zdema-skowaniu siebie samego. Na takie bohaterstwo niewielu mogło się zdobyć. Dlatego dalechłopcy słuchali rozkazów Berla, syna wdowy, i wraz z nim pogrążali się coraz głębiei głębie w otchłań. Jeden Pan Bóg wiedział, dokąd zabrnęliby z nim chłopaki, gdybyBerl, syn wdowy, nie skończył tak żałośnie. A skończył z własne winy i w taki sposób,że nikomu z chłopców nie przyszłoby to do głowy.

Chłopcy chederowi z ego paczki byli eszcze zbyt młodzi i niewinni. Jeszcze nie byliw stanie po ąć tego, co się właściwie wydarzyło. Wiedzieli tylko, że coś tam zaszło pewne-go piątku, że przyłapano Berla po drugie stronie łaźni w chwili, gdy po wybiciu ciemneszybki zaglądał do kobiet w kąpieli. Trudno określić to, co się działo wtedy w miastecz-ku. Jego matka, wdowa, wciąż mdlała. Z chederu go wylano. Do bóżnicy nie wpuszczali.Żaden szanu ący się chłopak nie śmiał spotykać się z tym „złośliwym renegatem⁵⁵”. Takgo wtedy nazywano. I chyba po to, aby uzasadnić tę nazwę, Berl, syn wdowy, w akiś czaspo tym (matka ego uż wtedy nie żyła) wychrzcił się i przepadł..

Łobuzy wchodzą na drogę cnoty. Diabeł, nie dziewczyna. Czarownica, która łaskocze

Mimo wszystko nie należy sądzić, iż zły duch zwyciężył na całe linii, a duch dobryna zawsze pozostał w tyle. Nie wolno zapominać, że na świecie był wtedy miesiąc Elul⁵⁶z dniami pokuty, Rosz Haszana⁵⁷ i Jom Kipur⁵⁸. Były ponadto zwykłe modlitwy, byłyposty, były też dni przeznaczone na umartwianie ciała. Czyli to wszystko, co porządni

⁵⁴Hizoer wehiszomer (hebr.) — „Pilnu się i wystrzega ”. [przypis tłumacza]⁵⁵renegat — odstępca. [przypis edytorski]⁵⁶Elul (Ełuł) — miesiąc sierpień-wrzesień, ostatni w kalendarzu żydowskim. [przypis tłumacza]⁵⁷Rosz Haszana (Rosz Haszone) — Nowy Rok obchodzony zazwycza we wrześniu. [przypis tłumacza]⁵⁸Jom Kipur — Sądny Dzień, dzień postu i pokuty. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 21: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Żydzi kiedyś wymyślili. Nie bacząc na drobne kradzieże, karty i inne chłopięce grzeszkiśredniego z synów Nachuma, syna Wewika, Szolema, można by z całą pewnością zaliczyćgo do wielce i prawdziwie pobożnych. Cechowała go prawdziwa bo aźń boża. Nieraz uro-czyście przyrzekał sobie, że kiedy dorośnie, to z woli boże będzie świątobliwy i porządny.Taki będzie, ak nakazywała babcia Minda, taki, ak nakazywał rebe, i taki, ak nakazywaliwszyscy porządni i pobożni Żydzi.

Bywało, i to często, że odmawia ąc modlitwę płakał. Bił się w piersi za grzechy. Od-dalał się od swoich starszych braci i od łobuzerskich kolegów, gotowych namówić godo wszelkiego zła. Stał się prawdziwym pokutnikiem. Nadszedł czas pokuty. NadeszłyGroźne Dni⁵⁹.

Być porządnym i pobożnym człowiekiem to prawdziwa przy emność. Zaś ten, któryspróbował zostać pokutnikiem, przyzna, że nie ma na świecie niczego bardzie wspa-niałego. Pokutnik to taki człowiek, który przeprosił się z Bogiem. Pokonał w sobie złeinstynkty i zespolił się z Duchem Świętym. Zważcie tylko, czyż może być coś lepszego odtakich przeprosin? A co może być słodszego niż zwycięstwo? I co może być milszego odDucha Świętego? Pokutnik czu e, że est całkowicie i absolutnie czysty, mocny, rześki, żesię na nowo urodził. Z czystym sumieniem może patrzeć w oczy każdemu człowiekowi.Dobrze est być pokutnikiem. Wręcz doskonale.

Już pierwszego dnia miesiąca Elul, gdy rozlegały się pierwsze dźwięki szofaru⁶⁰, wy-dało się bohaterowi te autobiografii, że oto zły duch leży przed nim spętany. Tarza się poziemi i błaga o litość. Prosi, aby go zbyt mocno nie deptano. Cóż dopiero mówić o RoszHaszana albo o Jom Kipur? Cierpienia wywołane postem, uczucie głodu, pragnienia by-ły tak bolesne, że chwilami śmierć zaglądała Szolemowi w oczy. A ednocześnie opórstawiany im na równi z dorosłymi sprawiał mu niewysłowioną satysfakc ę. Wszystko tonapełniało go akąś nadzwycza ną słodyczą. Miało w sobie coś z pokusy. Było piękne.Tylko ten potrafi to ocenić, kto sam est pobożny, albo ten, który był nim kiedyś. Żadnaprzy emność nie może być porównywana do te , która ogarnia człowieka opuszcza ącegobóżnicę w wieczór kończący Sądny Dzień. Jest zmęczony, ale oczyszczony ze wszystkichgrzechów. Dusza w nim asna i klarowna. Czeka na niego kolac a. Nogi rwą się samedo domu. Poznał uż przedsmak ra skiego ogrodu. Przedsmak słodkiego ciasta z mąkiżytnie maczanego w mocne wódce. A na koniec — stop! Co tu się dzie e? Oto Żydzizatrzymali się, aby uroczyście powitać nów księżyca.

— Wprawdzie esteśmy, Bożunciu, głodni na umór, zmęczeni na fest i wyczerpani docna, to ednak edno z drugim nie ma nic wspólnego — Twó księżyc uczcimy modlitwą!

Ach, ak dobrze est być Żydem. Porządnym Żydem. Pokutnikiem! Istnie e ednakzły duch. Oby sczezł! Wtrąca ci się szatan paskudny i psu e cały interes. Tym razem szatanpo awił się w postaci dziewczyny o zielonych oczach. Skąd się wzięła dziewczyna — zarazopowiem.

Zgodnie ze starodawnym zwycza em na okres Groźnych Dni z eżdżali się do Woron-ki Żydzi z okolicznych wsi. Nazywano ich „ eszywnikami” albo „świątecznikami”. Każ-dy gospodarz w Woronce miał swego świątecznika i swo ą świątecznicę. ŚwiątecznikiemNachuma, syna Wewika, był ego daleki krewny Lifszyc, zwany Hłubockim. Był to po-bożny Żyd. Czoło miał szerokie. Typowe czoło myśliciela, aczkolwiek zbytnią mądrościąnie grzeszył. A żonę miał również pobożną. Dwie miała pas e: modły i tabakę. Dziecinie mieli. Mieli za to młodą służącą, sierotę po dalekie krewne . Nazywała się Fe gele.U łobuziaków miała inne imię: Fe gele Diabeł. Była to bowiem dziewczyna na schwał.Istny ogień. Diablica, a nie dziewczyna. Zagrywki miała wcale nie dziewczęce. Przeby-wała z chłopakami. Brała udział w ich zabawach. Gdy nikt tego nie widział, opowiadałaim ba ki i śpiewała piosenki. Przeważnie go skie.

Pewnego razu, a zdarzyło się to w dni powszednie między świętami Sukot⁶¹, gdyw nocy było asno i ciepło, Fe gele podkradała się do legowiska chłopców. (Z powo-du krewnych, którzy z echali się na czas świąt, dzieci musiały spać na ziemi pod gołym

⁵⁹Jamim Noraim (Jomim Nojroim) — Groźne Dni, dziesięć dni pokuty od Rosz Haszana do Jom Kipur.Według wierzeń żydowskich decydu e się wówczas los człowieka na następny rok. [przypis tłumacza]

⁶⁰szofar — róg barani. [przypis edytorski]⁶¹Sukot (Sukes) — Święto Szałasów, Kuczki. Obchodzone na pamiątkę pobytu Żydów na pustyni. Również

uroczystość zakończenia zbiorów. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 22: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

niebem). Przysiadała się do nich na poły rozebrana, rozplatała warkocze i opowiadałaba ki. Nie były to ba ki, które zwykł był opowiadać kolega Szolema, Szmulik, wycho-wanek rebego. Fe gele opowiadała historie o duchach i czartach płata ących różne figle.To przewraca ą ludziom ubrania na lewą stronę, to przestawia ą meble, odwraca ą kartkiksiąg, tłuką naczynia, wyciąga ą garnki z pieca i wyczynia ą różne inne psikusy. Opowia-dała o czarownikach i czarownicach oraz o tym, ak czarownica potrafi, eśli tylko zechce,zamęczyć stu ludzi samym tylko łaskotaniem…

— Łaskotaniem? Co to znaczy samym łaskotaniem?— Nie wiecie, co to est łaskotanie? Zaraz wam pokażę, ak czarownica łaskocze.I Fe gele Diabeł, rozpuściwszy włosy, zabrała się do pokazywania, ak czarownica ła-

skocze. Z początku chłopcy śmiali się. Potem zaczęli się wyrywać. Doszło do szamotani-ny. Chłopcy wpijali się palcami w e długie, rozpuszczone włosy. Nie żałowali ani pięści,ani szturchańców. Bili ak popadło, ak Bóg przykazał. Fe gele udawała, że się broni. Wi-dać było, że te razy sprawia ą e przy emność. Przy mowała e i czekała na dalsze. Twarze płonęła. Oczy asnozielone błyszczały ak u kotki. W świetle księżyca wyglądała akprawdziwa czarownica. Na gorsze ednak było to, że nie tylko pokonała ich wszystkich,ale każdego pokonanego obe mowała, przyciskała do piersi i całowała, całowała w sameusta!

Jedyne szczęście, że działo się to przed Hoszana Rabba⁶², zanim eszcze „kartka życio-wa” na następny rok została podpisana w niebiosach. Pozostał czas na przebłaganie Boga,aby tych narzuconych pocałunków z babą nie zaliczył w poczet wielkich grzechów. Sambowiem Pan Bóg mógł zaświadczyć, że stało się wbrew ich zamiarom.

Skąd się wzięła ta Fe gele Diabeł? Co za stworzenie z nie było? Czy był to czart? Złyduch? A może zabłąkana dusza z innego wcielenia? A może był to sam szatan Belzebub,który przy ął kształty dziewczyny, aby niewinne dzieci namówić do tak ciężkiego grzechu,akim było całowanie się z dziewczyną, i to wbrew własne woli?. -

„Domownik”, który robi kawały. Duch w potrzasku. Rozpustną dziewką wydają za mąż,a ona staje się cnotliwą żoną

Wkrótce się okazało, kim w istocie była Fe gele Diabeł. A okazało się w sposób takprzedziwny, że warto o tym opowiedzieć.

Te same zimy, a było to chyba tuż przed lub tuż po Chanuce, za echał do nas Li-fszyc z Hłubokiego. Przywiózł wiadomość, że w ego domu na wsi zamieszkał akiś duch.Zadomowił się na dobre i przyczynia mu sporo kłopotów. Jest więc z tego powodu poprostu nieszczęśliwy. Z początku „kawalarz” — ak nazywał go Lifszyc — tylko drwiłz nich. Co noc przewertowywał księgi Gemary, wydzierał kartki z modlitewników i ksiągbiblijnych, przewracał talerze w szafie, rozbijał garnki, wrzucał do wiadra na pomy e wo-reczek z tefilin⁶³, przekręcał portret Montefioriego twarzą do ściany. Nie, nikt niczegonie słyszał. Późnie kawalarz zaczął opróżniać im kieszenie. Wykradał drobne monetyz szuflady, zabrał i gdzieś ukrył perły żony Lifszyca. Słowem, istne nieszczęście. Przybyłwięc Lifszyc do swego krewniaka, do Nachuma, syna Wewika, prosić o radę. Co ro-bić? Czy zawiadomić władzę? A może udać się do rebego z Talna? A może wynieść sięz Hłubokiego?

Wysłuchawszy ego relac i Nachum, syn Wewika, miał dwa tylko pytania: — A gdziesypia służąca? I w akich stosunkach est z gospodynią? — Lifszyc obruszył się. Poczułsię prawie obrażony. Po pierwsze, Fa gele est ich biedną krewną. Żona chce ą wydać zamąż. Chce e nawet dać na posag. Dobrze e u nich ak w ra u. A po drugie śpi ak zabitaw kuchni, przy zamkniętych drzwiach.

⁶²Hoszana Raba (Hojszane Rabe) — siódmy dzień Sukot, podczas którego odbywa się proces a wokół bóżnicy.[przypis tłumacza]

⁶³tefilin — dosłownie: modlitwy; nazwa dwóch skórzanych pudełeczek zawiera ących wypisane na pergami-nie modlitwy — przepisy, które mężczyźni od trzynastego roku życia wkłada ą na głowę i lewą rękę podczasmodlitwy poranne w dni powszednie. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 23: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

— A może ma akichś zna omych we wsi? — Nachum rzucił szybko pytanie. Tymrazem Lifszyc wpadł w gniew. Ryknął:

— Skąd u nie zna omi we wsi zamieszkałe przez samych go ów? A może przypusz-czasz, że diabełek to ptak?

Broń Boże! Nachum zapewnił go, że tak nie myśli. Śmiał się ze swego głupkowategokrewniaka. Starał się przekonać Lifszyca, że diabełków i „domowników” w ogóle nie ma.Czysta bzdura. Lifszyc wiedział swo e. Przysięgał, że na własne uszy słyszał, oby tak dożyłszofaru Mes asza, ak w nocy krąży po poko u dziwne stworzenie, które sapie i drapiepazurami. Nad ranem można zauważyć akieś dziwne ślady kurzych łapek na rozsypanymna podłodze kuchni piasku. Spostrzegłszy, z kim ma do czynienia, Nachum, ak to sięmówi, zawrócił dyszlem do tyłu. Owszem, może być, że to diabeł wesołek. Ale co z tego?Miałby więc ochotę być przy tym, gdy się z awia. Jeśli Lifszyc zgadza się, niech go zabierzedo siebie na wieś — chciałby na własne oczy zobaczyć… Skoro uż postanowiono echać,niech po edzie wraz z nim ego młodszy brat Nysl, syn Wewika, albo, ak kto woli, NyslRabinowicz. Nysl — dał do zrozumienia Nachum — to chłopak zuch, to facet twardy,obdarzony krzepą. Jest więc nadzie a w Bogu, że da sobie również radę z diablikiem. Noco, edziemy?

Z na większą przy emnością! Lifszyc natychmiast zgodził się. Obiema rękami uchwy-cił się te propozyc i. Cała tró ka odziana w ciepłe kożuchy wsiadła do sań i ruszyła nawieś do Lifszyca. Pod wieczór za echali na mie sce. Miłym gościom zgotowano serdeczneprzy ęcie. Gospodyni szykowała mleczną kolac ę, a oni rozmawiali o diable, który zado-mowił się u Lifszyca…

Gdy Fe ga podała do stołu, Nachum prowadził dłuższy wywód, że zarówno on, aki cała ego rodzina, to znaczy wszyscy z Rabinowiczów, od urodzenia uż ma ą akiś dziw-nie mocny sen. Możesz ich wynieść wraz z łóżkiem, a nie usłyszą. Możesz strzelać z arma-ty. Na nic. A przed akimś dybukiem⁶⁴, przed akimś tam diabłem-dowcipnisiem, przedzadomowionym biesem żadnego pietra nie ma ą. Wcale się go nie bo ą, mimo że nosząprzy sobie sporo forsy. Ale głupi to oni też nie są. Forsę ma ą głęboko wszytą i to, zaprzeproszeniem, w tylne części swo e garderoby, które nigdy z siebie nie zde mu ą. Po-za tym wcale nie wierzą w żadne tam diabły, dybuki, zadomowione biesy, czarowników,itd. To wrogowie e wymyślili, a głupcy wierzą w te ba ki.

Na to Lifszyc w swo e szczere naiwności odparł, iż byłoby w porządku i sprawie-dliwie, gdyby złośliwy diabeł dobrał się do nich eszcze te same nocy. Żeby na własneskórze poczuli, czym to pachnie. I tak spędzili cały wieczór na rozmowie. Bracia kazalieszcze podać sobie wino i wkrótce poczęli udawać lekko zamroczonych alkoholem. Zga-szono wreszcie światło i goście poszli spać. Z ich poko u dochodziło głośne chrapanie.A że eden starał się prześcignąć drugiego, powstał z tego istny koncert.

Około północy rozległy się krzyki. Bijatyka. Mieszały się głosy żydowskie i go skie.Lifszycowie zerwali się z łóżka ogarnięci strachem. Zapalili światło i oto ich oczom ukazałsię następu ący widok: w rękach Nachuma biała, spętana postać — Fe gele Diabeł. Zewszystkich sił stara się wyrwać, zaś Nysl, chłop ak dąb, mocu e się z Chwedorem, pisa-rzem gminy. Ten gryzł i kąsał. Na rękach Nysla ukazały się ślady krwi. Ale Nysl dał muradę. Złapał go i związał ak barana. Jak tylko nastał ranek, Fe gele i pisarczyka Chwedorazaprowadzono do urzędu gminnego. Tam postawiono dwa wiadra wódki i sprawę uzgod-niono tak załatwić: W związku z tym, że Chwedor sam we własne osobie est pisarzemgminnym, to powinien przyznać się do popełnionych kradzieży i zwrócić to wszystko,co przy pomocy dziewki zwędził Lifszycowi. Wtedy zostanie ukarany łagodnie, to zna-czy będzie wychłostany z umiarem i sprawa nie nabierze rozgłosu. Co zaś do dziewki,to zapewniono ą w słodkich słowach, że nie przekażą e w ręce go ów. To nie wchodziw rachubę. Mimo że istny z nie diabeł, chociaż z nie hulta ska renegatka. Jednego tylkożąda ą. Ma powiedzieć, gdzie są perły i inne ukradzione przedmioty. Uroczyście obie-cu ą e , że wezmą ą do miasta, zna dą e narzeczonego i wyprawią wesele na sto dwa,z muzyką, z wystawną kolac ą, z pełną wyprawą plus suknia ślubna, i to natychmiast,bezzwłocznie. Tak ak przystoi każde porządne i koszerne Żydówce. A o całe sprawieani mru, mru. Żaden ptak nie wyćwierka i żaden kogut nie wypie e!

⁶⁴dybuk — dusza nieboszczyka nawiedza ącego ciało człowieka żywego. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 24: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

I tak też się stało. Chłopa do żeniaczki dano e ze wszech miar do rzeczy. Chłopz kościami. Nazywał się Mo sze Hersz. Z zawodu krawiec damski. Kumami i drużbamibyli Rabinowicze. Na przy ęcie weselne przyszło całe miasto. Było również naczalstwo.Wypito morze wina i piwa. Zaś Nysl Rabinowicz i stanowy prystaw⁶⁵ tak tańcowali, żedziw brał patrzeć na nich.

Po ślubie Fe gele zmieniła się całkowicie. Była nie do poznania. Stała się nabożna ni-czym żona rabina. Żadnemu mężczyźnie nie śmiała patrzeć w oczy. Wobec dzieci Nachu-ma udawała, że ich nigdy nie znała. A eśli w mieście zbierano ałmużnę na rzecz biednych,Fe gele pierwsza wkładała na głowę szal i ruszała po prośbie. Nic dziwnego. Nazywanoą uż starościną. Uchodziła za niezwykle bogobo ną Żydówkę, ale edno z drugim zwy-kle nie ma nic wspólnego. Je panieńskie przezwisko Fe gele Diabeł pozostało przy niena zawsze. O to uż dbały urwisy Nachuma, syna Wewika. Na bardzie zaś ten średni,na większy urwis, autor ninie sze relac i.

.

Trzej bracia, trzy różne typy. Sprawa z urzędem skarbowym. Stryj Pinie tańczy przed śmier-cią

O ciec naszego bohatera, Nachum, syn Wewika, miał eszcze dwóch braci: Pinie orazwspomnianego uż Nysla. Jest rzeczą znamienną, że każdy z trzech braci stanowił odręb-ny typ. W niczym nie byli do siebie podobni. Na starszy Nachum, ak uż wiemy, byłmieszaniną chasyda i maskila⁶⁶. Był filozofem, świetnie kantorował nabożeństwu w bóż-nicy, był uczonym, dociekliwym badaczem. Z natury spoko ny i milczący. Zamkniętyw sobie i skłonny do melancholii. Drugi brat, Pinie, był niesłychanie bogobo ny. Tałeskotn⁶⁷ miał trochę za długi. Był to przysto ny mężczyzna o piękne twarzy, ładne bro-dzie i uroczych, zawsze uśmiechniętych oczach. Z natury niezwykle ruchliwy. Udzielałsię na rzecz gminy. Wścibski, potrafił wleźć w nie edno mrowisko. Rzezak na schwał.I to nie dla pieniędzy, ale dla chwały boskie , dla mycwy⁶⁸. Jednym słowem, był to Żydna sto dwa. Zawsze za ęty cudzymi sprawami. Przekonywaniem, wy aśnianiem, sędzio-waniem. Opieką nad wdowami, sierotami i w ogóle biednymi. To edno. Cóż dopieromówić o funkc i starosty w bóżnicy, o szkole religijne , o Chewra Kadisza⁶⁹, o bractwiestudiu ących Misznę⁷⁰ i o bractwie psalmistów? Mam poważną obawę, że to wszystkobyło mu znacznie droższe niż posiadanie na własność całego targowiska czy nawet całegoarmarku. Ciężkie pieniądze kosztowało go to wszystko. Ale skoro chodzi o mycwę, czylidobry i miły Bogu uczynek, to co zrobić? Przeciwnie, im droże to kosztu e, tym większaest mycwa, czyli zasługa przed Panem Bogiem. Nie należy więc narzekać. Wtedy bowiemmycwa przesta e być mycwą.

Przypominam sobie na przykład następu ące wydarzenie. Pewnego razu miały się od-być targi o pocztę. Chodziło o prze ęcie w arendę⁷¹ te instytuc i. Aby uniknąć podbijaniacen w czasie przetargu, które mogło spowodować krach interesu, Żydzi wpadli na takipomysł: kto chce pocztę wziąć w arendę, powinien rozdzielić pewną kwotę pieniędzypośród konkurentów, aby ci nie podbijali ceny i nie zepsuli interesu. Konkurentom niemożna ednak wierzyć na słowo, dlatego forsę składa się w bezpiecznym mie scu, a do-piero potem zainteresowani uda ą się na przetarg. A eśli mowa o bezpiecznym mie scu,to gdzie może być na bezpiecznie ? Oczywiście, że u Pinie, syna Wewika. Pieniądze więczłożono u niego i dopiero wtedy wszyscy udali się na targi. Ale ten, który zdeponował

⁶⁵prystaw — komisarz polic i w carskie Ros i. [przypis edytorski]⁶⁶maskil (hebr.) — dosł.: wykształcony, oświecony; zwolennik ruchu o nazwie Haskala (Oświecenie), zapo-

czątkowanego wśród Żydów w końcu XVIII w. i stawia ącego sobie za cel świeckie wykształcenie, naukę ęzykówobcych, walkę z fanatyzmem religijnym i zacofaniem oraz reformę życia żydowskiego. [przypis tłumacza]

⁶⁷tałes kotn — mały tałes, kaanik z cyces noszony na co dzień. [przypis tłumacza]⁶⁸mycwa — dobry uczynek. [przypis tłumacza]⁶⁹Chewra Kadisza (Chewre Kadisze) — Bractwo Pogrzebowe za mu ące się urządzaniem pochówków rytu-

alnych. [przypis tłumacza]⁷⁰Miszna (Miszne) — starsza część Talmudu, zawiera uporządkowane treściowo przepisy prawa religijnego

i świeckiego. [przypis tłumacza]⁷¹arenda (daw.) — dzierżawa. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 25: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

pieniądze, spłatał figla. Pod akimś pozorem wyśliznął się z sali przetargowe , pieniądzeodebrał i wszystkich wystawił do wiatru. Oczywiście konkurenci donieśli komu trzebai na pierw dobrano się do owego faceta, który zdeponował pieniądze, a potem do drugie-go osobnika, u którego były zdeponowane. Panie Żydzie szanowny, bardzo przepraszamy,ale ak właściwie było? I opowiedział im Pinie wszystko po kolei. Zasądzono go więc zaokradzenie urzędu skarbowego. Jego szczęście, że zamieniono mu więzienie na grzywnę.

Myślicie zapewne, że nauczyło go to rozumu? Jeśli tak, to esteście w błędzie. Cudzesprawy, gdy tylko zda ą się mieć charakter społeczny, gdy trzeba komuś wyświadczyćprzysługę, są dla niego znacznie ważnie sze od własnych spraw i interesów. Dla niegoporzucić armark i udać się na uroczystości obrzezania to aszka. Jest przecież rytualnymrzezakiem. Nie mówię uż o wydaniu za mąż biedne sierotki. To est większa mycwa.Mycwą też est tańczyć przez całą noc na tym weselu z biednymi rodzicami narzeczonego.Nieczęsto się zdarza taka okaz a.

Mówiąc o tańcach trudno powstrzymać się od wyrażenia podziwu dla ego umie ęt-ności tanecznych. Skąd u takiego Żyda, u tego człowieka na wskroś bogobo nego, takiewspaniałe umie ętności? Gdzie się tego nauczył? I kto był ego nauczycielem? Dla niegotakie tańce, ak chasydzki, kozak czy fonia, to doprawdy betka.

— Cisza! Uwaga! Reb Pinie zatańczy „chasyda”!— Kobiety na bok! Reb Pinie pokaże nam, ak się tańczy fonię.I ludzie rozstępu ą się. Formu ą szpaler. Stry Pinie tańczy „chasyda”, rżnie kozaka

albo wywija fonię. A publika podziwia. Tego eszcze nie było.Im biednie sze było wesele, tym większa była zabawa. A dokładnie , im biednie -

si byli gospodarze weseliska, tym gorliwie tańczył stry ek Pinie. Popisywał się takimisztuczkami, że oko bielało. A robił to tylko dla mycwy, by spełnić dobry uczynek, byrozweselić młodą parę. Warto było podziwiać stry a Pinie, gdy tańczył pod świecznikiemz płonącymi świecami albo „pod lustro”. A tańczył lekko, z takim wdziękiem i grac ą, żemogliby mu pozazdrościć na więksi tancerze współczesnego świata. Tylko bilety sprze-dawać. I zebrałaby się pokaźna suma. Kapota odrzucona precz, tałes kotn na wierzchu,rękawy zakasane, spodnie rzecz asna wpuszczone w cholewy butów, a nogi ledwo, led-wo dotyka ą podłogi. Głowa podrzucona do góry, oczy przymknięte, na twarzy zachwyti uniesienie ak podczas modłów. A muzykanci gra ą żydowskie kawałki. Tłum klaszczew dłonie. Koło coraz bardzie się powiększa. A tancerz, omija ąc świecznik z płonącymiświecami, wpada w coraz większą ekstazę.

Nie! To nie był taniec. To była racze służba boża, misterium. A a znowu zada ęto samo pytanie: — Skąd się wziął u tego bogobo nego Żyda taki talent i taki kunszttaneczny? Gdzie się tego nauczył? I kto mógł być ego nauczycielem? — Zagadaliśmy sięo tańcach, a tymczasem zapomnieliśmy o trzecim bracie, o Nyśle. Poświęćmy mu kilkasłów w następnym rozdziale..

Stryjek Nysl hula. Ważny w oczach naczalstwa. Żona — utrapienie. Udawał czynownika⁷²,nawarzył piwa i uciekł do Ameryki. Talent poety

O ile dwa starsi bracia, Nachum i Pinie, byli chasydami, to trzeci, na młodszy, Nysl,syn Wewika, albo — ak się ostatnio lubił nazywać — Nysl Rabinowicz, był uż abso-lutnie świecki. Ubierał się niczym szczygieł. Kapota z tyłu rozcięta. W tamtych latachznamionowało to anta⁷³. Lakierowane buty na modłę niemiecką i pe sy mocno, moc-no podwinięte. Sposób postępowania demokratyczny. A konkretnie? W bóżnicy miał,ak wszyscy poważni obywatele, swo e stałe mie sce przy ścianie wschodnie , ale siedziałzawsze na szezlongu w przedsionku świątyni. W ręku miał Pięcioksiąg z komentarzemi głosił prostym ludziom opowieści o reb Mo szele Wa nszta nie, o Montefiorim i Rot-szyldzie. Miał świetny basowy głos. Lubił śmiać się i sam innych rozśmieszał. Na bardzie

⁷²czynownik — urzędnik w carskie Ros i. [przypis edytorski]⁷³frant (daw.) — spryciarz. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 26: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

śmiały się kobiety i dziewczęta. Po prostu pękały ze śmiechu. Czym e rozśmieszał —czort wie. Wystarczyło, aby powiedział edno słowo, a uż wybuchały bomby śmiechu.

I cóż to był za hulaka! Bez niego każde wesele było po prostu pogrzebem. Nysl, synWewika, a racze Nysl Rabinowicz, potrafił wskrzesić umarłych. Przy nim wszyscy sta-wali się rozmownie si. Ogarniała ich ochota do śmiechu, do tańca. Różnica między nima stry em Pinie polegała na tym, że Pinie sam umiał tańczyć, zaś Nysl potrafił skłonićinnych do tańca. Wszyscy wypijali z nim brudzia. Wszyscy wraz z nim śpiewali i tańczyli.Pierwszym był prystaw. Z nim to się zamieniał czapkami. Słowem, ubaw na potęgę.

A w ogóle to Nysl był z naczalstwem za pan brat. Miastem rządził twardą ręką tak,akby on sam był naczelnikiem, czynownikiem lub innym urzędnikiem. Do tego wszyst-kiego miał eszcze pysk niewyparzony. Mówił po rosy sku ak prawdziwy Fonia⁷⁴: —Mieżdu proczem, wasza miłost’, pozwoltie pokurit na nasz szczot i cztoby nie było nikakichkakow. — Nie tylko Żydzi mieli przed nim respekt. Go e też: — Chodym do Nysela.Wyn i dilo skaże i czarka horyłki bude. — Znaczy się, idziem do Nysla, on sprawę wy aśnii gorzałka będzie.

Nysl udzielał się społecznie eszcze bardzie niż stry Pinie. Lubił zawsze prawować siękimś albo za kogoś. Wydawało mu się, że zna wszystkie przepisy, wszystkie ustawy. Toćto nie bagatela. Żyd mówiący tak świetnie po rosy sku, wcale nie poznać, że to Żyd. Dotego eszcze z naczalstwem za pan brat, starostę zbił ak psa, z wó tem chle e całą noc, i tou siebie w szynku, a ze stanowym prystawem cału e się ak z krewniakiem.

O ile ednak Nysl ważny był w mieście, o tyle wcale nie był ważny u swo e połowicy,cioci Hudl (wszyscy wielcy ludzie mało znaczą u swoich żon). Ciocia Hudl była kobie-tą niską, czarnowłosą. Jednak ta mała kobietka często napełniała swego wielkiego mężapotężnym strachem. Bał się e ak śmierci. Budziło zdumienie, iż ten wielki rosły stry-ek Nysl, ważniak u naczalstwa, tak świetnie mówiący po rosy sku, zawsze uśmiechniętyi wesoły elegant, mile widziany przez kobiety, godził się tak łatwo na to, by ego malutkapołowica waliła go po głowie poduszką albo miotłą po wypucowane kapocie. Szczególnieumiłowała sobie tłuc go miotłą właśnie w święta. Przede wszystkim w święta SymchatTora⁷⁵, i to na oczach tłumu. Mówiła przy tym: — Niech wszyscy wiedzą, akiego tomęża ma ego żona. — On ednak przy mował to tak na niby, nie na serio. Zamykałsię ze wszystkimi Żydami w salonie, otwierał butelki z wódką, zde mował pokrywy zewszystkich beczek z kiszonymi ogórkami, wyciągał wszystkie garnki z pieca i urządzałistny pogrom. Fatalne zniszczenia we własnym mieszkaniu. Potem przez trzy tygodniechorował, na złość cioci Hudl. Ale warto było. Co się nachlali, to się nachlali!

Na zabawnie sze ednak, że stry ek Nysl bez cioci Hudl nie mógł ruszyć się ani nakrok. Uważał ą za tęgą głowę. Nie pozostawało mu nic innego, ak zdać się na e łaskę.Pochodziła przecież z Korsunia, z miasta położonego w kijowskie guberni. Korsunianieznani byli z wybuchowego temperamentu. — Na to ednak est tylko edno lekarstwo— mówił Nysl. — Perły! — Gdyby Bóg mu pomógł i byłby w stanie kupić e dużeperły, to e charakter, tak twierdził Nysl, uległby całkowite zmianie. — Znam eszczelepsze lekarstwo — szepnął mu na ucho starszy brat Pinie, chcąc mu otworzyć oczy, alewy awiony sekret sprawił, że Nysl zadrżał na całym ciele.

— Niech Bóg uchowa! Niech Bóg ma nas w opiece!— Posłucha mnie, Nysl! Rób, ak ci każę. Dobrze na tym wy dziesz!Na czym polegała ta rada, okazało się dużo późnie . Ten właśnie sekret roztrąbiła po

mieście sama Hudl, nie przesta ąc publicznie potępiać, przeklinać i rozstawiać po kątachcałe rodziny swego męża. „Rodzinka”, innego określenia dla Rabinowiczów nie znalazła.U nich bić żonę to chleb powszedni. Prędze ednak uschnie im ręka, nim ruszą Hudl.

Całe miasto znało tę ta emnicę. Wszyscy wiedzieli, że Nysl Rabinowicz ma ciężkieżycie ze swo ą żoną, chociaż powszechnie uchodził za możnego, a w naczalstwie wodził re .Lepie gdyby nie był taki możny! To bowiem właściwie go dobijało, chociaż w ostatecznymrachunku uszczęśliwiło Nysla wraz z dziećmi i dziećmi dzieci na wieki. O tym krąży całaopowieść, prawdopodobnie zmyślona. Ja ednak mimo wszystko przekazu ę ą w takiewers i, aką sam usłyszałem.

⁷⁴Fonia — Ros anin. [przypis tłumacza]⁷⁵Symchat Tora (Symchas Tojre) — święto związane z zakończeniem rocznego cyklu czytania Tory, obcho-

dzone ostatniego dnia Sukot. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 27: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

W małym miasteczku niedaleko Woronki, zda e się w Brzezanie, go e skazali pew-nego Żyda na wygnanie. Co tu robić? Udali się więc Żydzi do Nysla, syna Wewika, albo,ak kto woli, do Nysla Rabinowicza. Przecież taki ważny u naczalstwa, tak pięknie porosy sku gada i ze stanowym prystawem z dubeltówki się cału e. Wu ek Nysl pobiegłw te pędy do prystawa⁷⁶. A ten nie może w niczym pomóc. — To — powiada — zależyod isprawnika⁷⁷. — Isprawnik zaś, po pierwsze, nowy człowiek, a po drugie straszny Ha-man⁷⁸, antysemita. Co więc robić dale ? Czy można dopuścić do zniszczenia człowiekai unieszczęśliwienia całe ego rodziny? — Poczeka troszeczkę. Budiet dieło w szlapie⁷⁹— będzie ole ! — powiedział wu ek Nysl i odstawił taki mały numerek. Zdobył gdzieśmundur czynownika, przebrał się za isprawnika, złapał karetę pocztową i za echał do wsiz całą paradą. Natychmiast posłał po wó ta z całą hromadą i wyszedł z pyskiem: — Kakwy smiejetie⁸⁰, takie-siakie? — Tupał przy tym nogami ak prawdziwy isprawnik. Krzy-czał, że to nie po zakonu⁸¹, że to bezprawie, a wyrok skazu ący Żyda na wygnanie podarłna kawałki. Jeśli zaś ośmielą się poskarżyć na niego gubernatorowi, to niech przy mą dowiadomości, że on, to znaczy nowy isprawnik, est właśnie rodzonym wu em guberna-tora ze strony matki, a ego żona est trochę spokrewniona z samym ministrem sprawwewnętrznych i zagranicznych.

Nie wiadomo, kto doniósł. Jednak afera z podartym wyrokiem i historia z guberna-torem oraz ministrem spraw wewnętrznych i zagranicznych niczym oliwa wypłynęła nawierzch. Powstała sprawa, a sprawcę, za przeproszeniem, posadzono i zasądzono. Finałbył taki, że odważny stry Nysl musiał zamienić się w uciekiniera. Mówiąc proście , wziąłi nawiał. Udało mu się. Z początku tułał się przez akiś czas w Odessie. Tam wyrobił sobiepaszport na nowe nazwisko i popłynął do Ameryki. Dotarł do Kanady. Przez pierwszyokres cierpiał biedę. Późnie zaczęły przychodzić letters⁸², w których pisał, że dobrze musię powodzi, że zażywa żywota. W akiś czas potem sprowadził rodzinę, która też słała li-sty, że ży ą ak w niebie. Po tym nadeszły pictures⁸³. Na tych zd ęciach wyglądali wszyscyak hrabiowie. Panowie, panie całą gębą! Ale ak rzeczywiście wyglądało to „zażywanieżywota” i w ogóle życie w Ameryce, tego nie można było od nich wydusić.

Dopiero po trzydziestu latach, w - roku, ten, który opisu e to wszystko,przewędrował przez ocean i szczęśliwie przybył do Ameryki. Postarał się wówczas o do-kładne informac e o swoim stry ku. Dowiedział się, że stry Nysl est uż na tamtymświecie, że pozostawił po sobie dobre imię i nie mnie dobry ma ątek. Jego dzieci i wnukisą, ak to się mówi w Ameryce, all right⁸⁴.

Jednak obraz stry a Nysla nie byłby pełny, gdybyśmy opuścili eden istotny rys. W tymczłowieku tkwiła dusza poety — lubił śpiewać pieśni, na częście własne. Kiedy siedziałw więzieniu, ułożył wiersz o sobie. Według alfabetu. Skomponował do niego muzykę,która brała za serce. Ileż takich talentów, o których nic nie wiemy, przepadło u nas.

. , ,

Szymele mówi raczej po gojsku. Opowiada wiele o Efrosie. Przenosi się do Odessy. Jego syn,Pinele, przechodzi operację. Ziarnko grochu w uchu. Obiad pożegnalny

Bohaterowi ninie sze biografii wyda e się, ak zresztą każdemu chłopakowi żydow-skiemu, że ego miasteczko est szczytem wszystkiego, est pępkiem świata, a Żydzi w nim

⁷⁶prystaw — komisarz polic i w carskie Ros i. [przypis edytorski]⁷⁷isprawnik — urzędnik wchodzący w skład sądu ziemskiego. [przypis edytorski]⁷⁸Haman — pierwszy minister Pers i za panowania króla Achaszwerosza. Nienawidził on Żydów do tego

stopnia, że skłonił króla, by ten wydał rozkaz ich zgładzenia. Tymczasem Achaszwerosz pokochał i poślubiłżydowską dziewczynę Esterę, która postępu ąc wedle wskazówek swego wu a i opiekuna Mordecha a, wpłynęłana cofnięcie okrutnego zarządzenia, ocala ąc w ten sposób swó lud. Haman i ego synowie zostali powieszeni,a ego mie sce za ął wu królowe , Mordecha . Na pamiątkę tego wydarzenia Żydzi obchodzą radosne świętoPurim (hebr.) — dosłownie: losy. [przypis edytorski]

⁷⁹Budiet dieło w szlapie (ros.) — sprawa zostanie załatwiona. [przypis edytorski]⁸⁰Kak wy smiejetie (ros.) — ak wy śmiecie. [przypis edytorski]⁸¹po zakonu (ros.) — według prawa. [przypis edytorski]⁸²letters (ang.) — listy. [przypis edytorski]⁸³pictures (ang.) — fotografie. [przypis edytorski]⁸⁴all right (ang.) — w porządku (tu: ma ą się dobrze). [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 28: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

mieszka ący to sami wybrańcy Boga. Dla nich to Bóg stworzył ten cały świat. Zaś na czeletych wybrańców sto ą dzieci Wewika Rabinowicza. Na pierwszym z pierwszych, głównąozdobą Rabinowiczów est bezsprzecznie ego tato, Nachum, syn Wewika. Kto bowiemzasiada na widocznym mie scu przy ścianie wschodnie , zaraz po rabinie, przy same ArcePrzymierza? Do kogo na pierw przychodzą z życzeniami w święta? I u kogo zbiera ą sięco sobotę wieczorem dla odprawienia melawe malke⁸⁵, kiedy śpiewa ą, tańczą i hula ą dobiałego rana? Nie, nie ma niczego wspanialszego niż ego rodzina… Nie ma bogatszegodomu. Nie ma człowieka większego od o ca Szolema. Nie ma nikogo pobożnie szegood ego o ca. Nie ma pobożnie szego od ego stry a Pinie. Nie ma człowieka weselszegood ego stry a Nysla. I patrząc na swego rosłego o ca Nachuma, odzianego w sobotę lubświęto w swo ą piękną edwabną kapotę opasaną szerokim pasem, z napoleonką na gło-wie, albo na swo ą maleńką matkę, Cha ę Esterę, gdy unosi swo e białe delikatne ręcenad dużym, wysokim, srebrnym lichtarzem, aby pobłogosławić świece, lub też na wysokąkrzepką babcię Mindę, gdy ta przekomarza się z Bogiem, akby to był e całkiem bliskizna omy, czy też na stry a Nysla, tego chłopa na schwał, gdy rozmawia po rosy sku akprawdziwy Fonia⁸⁶ — Szolem, syn Nachuma, był pełen radości i dumy. Czuł się lepszyod swoich rówieśników. Dziękował Bogu za to, że dane mu było urodzić się w takie wła-śnie rodzinie, pod taką właśnie złotą flagą. Czuł się w nie szczęśliwy, bezpieczny niczymksiążę w twierdzy, w królewskim pałacu.

I oto nagle filary te twierdzy zadrżały, zachwiały się. Pałac zaczął się przechylać. Gro-ził zawaleniem. Cały czar szczęśliwego miasteczka nagle prysnął. Młody książę dowiedziałsię, że to miasteczko nie est pępkiem świata. Jest na świecie wiele, bardzo wiele miastwiększych od Woronki. Są na świecie Żydzi znacznie bogatsi od Rabinowiczów. A dowie-dział się Szolem tego wszystkiego od swego nowego przy aciela, od Pineły, syna Szymeły.I o nim teraz opowiem.

Poza dziećmi Wewika — Rabinowiczami — był w Woronce eszcze eden zamożnyŻyd o imieniu Szymele. Był to korpulentny Żyd z okrągłym brzuszkiem o wielce sym-patyczne twarzy i ustach nieco wykrzywionych. Nie tyle był bogaczem, ile birbantem⁸⁷ży ącym ponad stan. Każdy rubel uważał za bękarta, którego należało się czym prędzepozbyć. Ile miał, tyle wydawał. A kiedy nie miał, pożyczał i znowu wydawał.

W mieście uważano go trochę za heretyka, albowiem nosił sztywny kołnierzyk i bród-kę ciut za okrągłą i za bardzo wypielęgnowaną. Miał za to rękę otwartą i ho ną. Nie skąpiłałmużny. Mógł być zwykły dzień tygodnia, a on, gdy miał na to ochotę, spraszał do siebieludzi na dobrą libac ę — i hula dusza!

Ze wszystkich Rabinowiczów upodobał sobie szczególnie stry a Nysla. Tak ak i onkapotę miał z tyłu rozciętą, nawet pe sy nosił krótkie i lubił rozmawiać z Żydami po go -sku: — He , wy, sukine dieti! Co tam za głodne kawały pieprzycie! Pora Bogu molitsia! —Pismo miał rzadko spotykane. Czysta kaligrafia. A to dlatego, iż był mańkutem, a mań-kuci, ak wiadomo, piszą nadzwycza pięknie. W domu bywał gościem, tylko w święta.Odświętował i zaraz wy eżdżał. Nikt dokładnie nie wiedział dokąd. Z awiał się znowupodczas następnego święta. Przywoził mnóstwo podarunków. Tyle ich było, że całe mia-steczko podrywał na nogi. Długo potem edynym tematem rozmów mieszkańców byłypodarunki Szymeły.

Pewnego razu, gdzieś przed świętem Pesach⁸⁸, przy echał nie wiadomo skąd i rozpu-ścił pogłoskę, że wy eżdża z Woronki na stałe. Dokąd? Ano daleko. Bardzo daleko. Ażdo Odessy! — Tylko bydlaki — powiedział — siedzą tuta , w tym gra dołku, czort waspabieri⁸⁹! Gdybyście byli w Odessie, wiedzielibyście przyna mnie , co to znaczy miasto.Gdybyście za rzeli do kantoru Eosa, to byście zobaczyli, ilu tam urzędników, czort waspabieri! Ile się tam złota przelewa w ciągu dnia! Wszyscy razem moglibyście sobie tegożyczyć, sukine dieti, wraz ze mną!

Ludzie, rzecz zrozumiała, wysłuchali Szymeły z otwartymi ustami, wydziwiali na kan-tor Eosa i na ego złoto, którego tyle tam przewala się w ciągu ednego dnia. Za pleca-

⁸⁵melawe malke — uroczyste zakończenie soboty. [przypis tłumacza]⁸⁶Fonia — Ros anin. [przypis edytorski]⁸⁷birbant — próżniak i hulaka. [przypis edytorski]⁸⁸Pesach— Pascha, Wielkanoc, Święto Wolności upamiętnia ące wy ście Żydów z Egiptu. [przypis tłumacza]⁸⁹czort was pabieri (ros.) — niech was diabeł weźmie. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 29: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

mi ednak pokpiwano sobie z Szymeły i z kantoru Eosa. A na bardzie pokpiwał sobieSzmuel Elijahu, nowy rabin i kantor w edne osobie, który dopiero co przybył z Barysz-pola. Był to młody człowiek, niskiego wzrostu. Z charakteru łobuzowaty i bezczelny. Onto powiedział: — Naplu cie mu w gębę, temu Szymele! Po pierwsze, wcale nie wy eżdża,a po drugie, nie do Odessy, ale trochę bliże , do Rżyszczewa, i nie dlatego, że mie scowiludzie to bydlaki, ale dlatego, że się zadłużył. Nawet włosy na głowie nie należą uż doniego. Cha! cha! cha!

Jakby ednak nie było, czy miał echać do Odessy, czy do Rżyszczewa, czy dlatego, żeludzie w Woronce to bydlaki, czy też wreszcie dlatego, że nie miał czym spłacić długów,bo nawet włosy uż ponoć nie były ego, fakt pozosta e faktem: Szymele nie żartował. Na-tychmiast po święcie Pesach zaczął pozbywać się wszystkiego za pół darmo. Wiele rzeczyrozdał. Swo e córki wystroił niczym do ślubu. Dla swoich chłopców zamówił u krawcaIsruela ubrania, krótkie marynarki, akie nosi się w Odessie. I aby miasteczko rozgrzać dobiałości, polecił swo e żonie Heni wydać ucztę dla wszystkich mieszkańców miasteczka.Czort ich pabieri! Miały być naleśniki ekstra.

Oczywiście na ucztę przyszło całe miasteczko. A pierwszy był właśnie Szmuel Elijahu,nowy rabin i kantor, który drwił i pokpiwał sobie z Szymeły za ego plecami. A w ogólepodlizywał mu się tak, że człowieka ogarniał wstręt.

Razem z dorosłymi przyszła na ucztę również młodzież. Zamiast ednak siedzieć zestarszymi przy stole, młodzież wolała przebywać na dworze i przyglądać się wozom z bu-dami, na które właśnie ładowano część dobytku. I wtedy Szolem, syn Nachuma, wlazłwraz z na młodszym synem Szymeły, chłopcem o wiecznie zatroskane twarzy i ogrom-nych, pełnych tęsknoty oczach, do wozu pod budą. Rozsiedli się tam wygodnie i rozgadalio dalekie podróży.

W tym czasie Pinele był na bliższym kolegą Szolema. Szolem lubił go za to, że Pinelewiedział prawie wszystko, co się na tym świecie działo. Nasłuchał się nie ednego o wielkichmiastach od swego o ca, a poza tym sam przebywał akiś czas w mieście Pere asławiu, i toz powodu małego ziarnka grochu.

Pinele w czasie zabawy usiłował wetknąć w ucho ziarenko grochu, aby e wy ąć przezdrugie ucho. Okazało się, że ziarenko było uparte i nie chciało w żaden sposób wy śćani z ednego, ani z drugiego ucha. Wolało racze pęcznieć i rosnąć w środku, wywo-łu ąc przez to straszliwy ból głowy. Chłopak nie miał wy ścia i musiał wyśpiewać całąprawdę o ziarnku grochu. Było nie było, dostał lanie, aby zapamiętał: chłopczyk nie po-winien wpychać sobie grochu do ucha. Następnie tak długo ma sterkowano w ego uchuza pomocą drucików, pręcików, zapałek, aż trzeba było odwieźć go do Pere asławia naoperac ę. O te wyprawie do wielkiego miasta Pinele miał ponoć wiele do opowiadania.Posiadł kupę wiadomości. Nie dziw, iż bardzo urósł w oczach swoich kolegów. Przewyż-szał ich co na mnie o głowę. Toż to nie bagatela. Chłopak był w Pere asławiu. Na własneoczy widział niezliczone domy pokryte blachą. Widział trotuary na wszystkich ulicach.Zobaczył białe cerkwie z zielonymi kopułami, ze złotymi krzyżami. Widział murowanesklepy. Całe góry kawonów⁹⁰ i melonów, abłek i gruszek. I wszystkiego było w bród.Walało się to po prostu na ziemi. Widział też żołnierzy ćwiczących musztrę na ulicachi wiele, wiele innych cudownych i przedziwnych rzeczy.

Od tego czasu Pinele i Szolem stali się przy aciółmi. Trzymali sztamę. Byli edną dusząi ednym ciałem. Nikt nie odczuł tak boleśnie wy azdu Pineły ak Szolem. Zazdrościł muwy azdu i ciężko przeżywał rozstanie z przy acielem. Pokochał go bowiem nie mnie niżswoich poprzednich kolegów.

Podczas pożegnalnego spotkania Pinele, wypucowany, w nowym garniturku, z rękamiw kieszeniach, zaczął sobie awnie drwić z Woronki: — Co to est ta Woronka? Gra dołek,pipidówka, zabita deskami wieś. Gorsza nawet od wsi! A ludzie! Nędzarze, pętaki, golce,żebracy! To, co w Odessie posiada tylko eden Eos, uwierz mi, tego nie ma ą wszyscyŻydzi z Woronki wzięci do kupy!

Potem Pinele zaczął rozwodzić się nad wielkością własną i swo e rodziny. Mówiło tym, ak za chwilę wyruszą krytymi wozami, aż się tylko będzie kurzyć. I ak to sobietrochę po eżdżą, i co się będzie działo, gdy tylko w adą do Odessy. Wszyscy znaczący

⁹⁰kawon — arbuz. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 30: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

obywatele miasta wy dą im na spotkanie. Przywita ą ich na serdecznie chlebem i so-lą, świeżymi kołaczami i pieczonymi kaczkami. Nie zabraknie też doskonałego wiśniaku,a wśród wita ących będzie również Eos.

— A kto to est ten Eos? — pyta Szolem cicho.— Nie wiesz, kto to est Eos? — odpowiada głośno Pinele. — Eos to nasz krew-

niak ze strony matki. To bogacz, potentat, milioner! Już ci przecież powiedziałem, głup-tasku, że to, co on mieści w edne kieszeni, tego nie ma ą wszyscy tute si Żydzi razemwzięci wraz z mie scowymi bogaczami. Możesz sobie wyobrazić, że on wy eżdża karetązaprzężoną w szóstkę koni na szpic, a karetę poprzedza eździec na rączym koniu. Ubranyest od stóp do głowy w edwabie i aksamity i posiada dwa futra. Jedno z gronosta ów,a drugie piżmowe. A w powszednie dni za ada tylko kołacze i tylko pieczone kaczki.Zapija to na lepszym wiśniakiem…

— A co tam będziecie robili? — zada ąc to pytanie Szolem połyka ślinkę na myślo pieczonych kaczkach i na lepszym wiśniaku.

— Co znaczy „co”? — odpowiedź Pineły est prosta i zarazem poważna. — Co robiąwszyscy Żydzi w Odessie? Co robi Eos? Eos ma własne spichrze z pszenicą. To i mótato będzie miał spichrze z pszenicą. Eos ma kantor i ludzi. I mó tato będzie miał kantori ludzi. A pieniądze będą płynąć strumieniami do naszych kieszeni. Masz po ęcie, co toest Odessa?

I Pinele zaczął opowiadać o potędze Eosa i pięknie Odessy, o e trzypiętrowychkamienicach. — Głuptasku, nasze miasto w porównaniu z Odessą, ak by ci to powiedzieć— to ak mucha wobec słonia, ak mrówka wobec hipopotama! — Można było przysiąc,że był tam i widział wszystko na własne oczy. Szolem nie spuszczał z niego wzroku. Połykałkażde ego słowo i bardzo mu zazdrościł. Jedna tylko rzecz budziła ego wątpliwości. Nieomieszkał więc zapytać:

Jeśli Odessa to takie wspaniałe miasto, a Eos, ten milioner, est ich krewnym, todlaczego dotychczas to przemilczali? Dlaczego wcześnie nie wy echali do Odessy?

Na to Pinele, nie namyśla ąc się długo, odpowiedział:— Głuptasku! Myślałeś zapewne, że to bliski krewny. Może nawet wu ek? Siostrze-

niec? A może powinowaty? Nic z tych rzeczy. To daleki krewny. Nawet nie związanyz rodziną. Obo e, to znaczy Eos i mo a mama, są tylko z ednego miasta: mama pocho-dzi z Międzyrzeczki, a o ciec Eosa, ak powiada ą, wywodził się właśnie z Międzyrzeczki.

Nie można twierdzić, żeby odpowiedź Pineły była wyczerpu ąca. Czas ednak płynął,a przy aciele tak się zagadali na temat Odessy i szlacheckiego rodowodu Eosa z Mię-dzyrzeczki oraz eszcze innych spraw, że nie spostrzegli kiedy minął ranek. A tymczasembiesiadnicy uż dawno z edli naleśniki i lekko a dziwnie zarumienieni i spoceni gospo-darze stali przy wozach gotowi do pożegnania. Przy aźnie ściskano ręce Szymeły i egorodziny, wymieniano pocałunki i składano na lepsze życzenia. Na bardzie rozcałował sięSzmuel Elijahu, rabin i kantor w edne osobie. Górna ego warga dziwnie akoś była wy-krzywiona, pewnie tłumił śmiech. Życzył wy eżdża ącym ak na lepie . Oby szczęście ichnie opuściło! Ponadto prosił przekazać pozdrowienia dla całe Odessy i dla Eosa szcze-gólnie. Tylko żeby, na miłość boską, nie zapomniano przekazać Eosowi przy aznychżyczeń.

— Praszczajtie, sukine dieti!⁹¹ — w taki sposób Szymele wychyla ąc się z budy żegnałsię wesoło z miasteczkiem. — Praszczajtie! Nie pominajtie lichom!⁹² I niech wam Bógpomoże wykaraskać się z tego bagna. Jazda!

— Jazda! — powtórzył za nim Pinele. Stał na wozie z rękami w kieszeniach, ak do-rosły, i czułym wzrokiem spoglądał na swego przy aciela Szolema. Było w tym spo rzeniui poczucie własne godności. Wozy ruszyły w drogę. A gdy zniknęły z oczu, pozostawia ącza sobą zapach kwaśnego potu i ła na oraz całą ścianę kurzu, Szmuel Elijahu złapał siępod boki i wprost pękał ze śmiechu. Tarzał się po ziemi, akby dziesięć tysięcy diabłówłaskotało go w pięty: — Cha! cha! Do Odessy edzie! Do Eosa, cha, cha, cha!

W edne chwili dwulicowy Szmuel Elijahu zyskał sobie wroga. Śmiertelnego wroga!Był nim Szolem, syn Nachuma. Jemu wcale nie było do śmiechu. Przeciwnie, chciało

⁹¹Praszczajtie, sukine dieti! (ros.) — żegna cie, dzieci suki. [przypis edytorski]⁹²Praszczajtie! Nie pominajtie lichom! (ros.) — Żegna cie! Nie wspomina cie źle! [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 31: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

mu się płakać. Raz — stracił przy aciela. Dwa — dręczyła go zazdrość. Pinele od echał.I to dokąd? Tak daleko! Do same Odessy. I rzecz na ważnie sza: stara, pełna wdziękuWoronka nagle akby zmalała, skurczyła się, pociemniała. Raptem straciła cały swó urok,blask i czar. Szolemowi ściskało się serce. Zgorzkniały i smutny ruszył do chederu…

PS. W akiś czas potem, po wielu, wielu latach, okazało się, że Szmuel Elijahu, rabini kantor w edne osobie, miał rac ę. Szymele po echał ze swo ą rodziną nie do Odessy, aledo Rżyszczewa, do małego miasteczka w kijowskie guberni, wcale niedaleko od Woronki.Do czego była mu potrzebna ta cała komedia z Odessą i Eosem? O to trzeba by zapytaćego dzieci. Szymele bowiem uż dawno opuścił ten świat.. ,

Pożegnanie Woronki. Herszt podkłada swemu wspólnikowi świnię. Całun babci Mindy

Skąd to się wzięło — tego autor te opowieści nie potrafi powiedzieć. Fakt, że Szy-mele zrobił początek. Natychmiast po ego wy eździe wszyscy nieco zamożnie si Żydziw mieście zaczęli roztrząsać przysłowie: „Kto zmienia mie sce — zmienia los”. Mówi-li o przeniesieniu się do innych miast, większych niż Woronka, ak Baryszpol, Rżysz-czew, Wasilków czy nawet dale . Doszły również do uszu dzieci Nachuma wieści poda-wane w na głębsze ta emnicy, że o ciec ich zamierza przenieść się wkrótce do Pere asła-wia, wielkiego miasta, skąd kiedyś przy echał do Woronki, gdy była ona eszcze całkiemmalutka. Ta emniczą wieść zawsze kończono sakramentalnym: „Kto zmienia mie sce —zmienia los”.

W wyobraźni dzieci Pere asław awił się ako miasto niewymownie duże, pełne czarui owiane ta emnicą. — Pere asław est mie scem pewnego zarobku — mówili między sobąstarsi, a młodzież przysłuchiwała się, niewiele ednak z tego rozumie ąc. Czuli tylko, żePere asław to akaś bardzo dobra rzecz. Cieszyli się więc i ednocześnie żal im było rozstaćsię z małym miasteczkiem, w którym spędzili na lepsze swo e lata, złote czasy dzieciństwa.

„Co się stanie — zastanawiał się mały Szolem — ze starą bóżnicą woronkowską,kiedy wszyscy się roz adą? Kto będzie siedział na ich mie scach przy ścianie wschodnie ?A góra wznosząca się po drugie stronie bóżnicy, co z nią będzie? A co ze skarbem? Czyżbyprzepaść miało całe to dobro zakopane od wielu lat głęboko w ziemi, przeznaczone dlaŻydów? Czyżby doprawdy miało to wszystko zniknąć, sczeznąć?”

Chociaż dorośli mieli się na baczności przed dziećmi i starali się w ich obecności nierozmawiać o ważnych sprawach, to ednak tu i ówdzie powtarzano: — „Zmienia mie -sce — zmienia los”, a z zarobkiem krucho. — Dlaczego ze zmianą mie sca zamieszkaniaprzychodzi odmiana losu, odmiana szczęścia? I co to właściwie est „stały zarobek”? I coto znaczy, że „krucho”? Tego eszcze dzieciarnia nie mogła po ąć. Jednak po minach do-rosłych malcy domyślali się, że coś się dzie e, coś się szyku e.

Nachum, zawsze spoko ny, milczący i nieco melancholijny, eszcze bardzie spokorniałi przycichł. Zawsze pochylony, teraz eszcze mocnie się przygarbił. Na ego wysokimbiałym czole po awiło się dwa razy więce zmarszczek. Zamykał się w poko u ze swoimmłodszym bratem, stry em Nyslem, palił papierosa za papierosem, dusili się we dwó kędymem i coś tam w ta emnicy szeptali. Ostatnie zimy postanowiono u Rabinowiczówodprawić meławe małke dla całego miasta. W ostatnie święto Symchat Tora i SzminiAceret⁹³ wprawdzie eszcze hulano, a stry ek Nysl nawet zamienił się czapką ze stanowymprystawem i tańczył z nim na dachu, ale to uż było nie to. To uż nie była ta hulankai ten taniec z lat poprzednich. Nawet ciocia Hudl złagodniała, nie miała uż w sobie tyleadu. Cała rodzina była ak maszyna, która obluzowała się, z które powypadały śrubki.

Jedna tylko babcia Minda trzymała fason. Dumna, twarda niczym dąb. Tak samodbała o czystość ak dawnie . Zawsze schludna. Tylko owoce sobotnie, zda e się, nie by-ły uż takie ak dawnie . Jabłuszka nieco przymrożone, zleżałe i chyba trochę nadgniłe.Orzeszki nadpsute, a do fig dobrały się robaki…

⁹³Szmini Aceret (Szmini Aceres) — ósmy dzień Sukot. W tym dniu zazwycza odmawia się modlitwę o deszcz.[przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 32: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Ale co do modlitwy, to babcia Minda modliła się ak zwykle. Świece błogosławiła postaremu. Robiła to głośno, z akimś szczególnym zamiłowaniem, zupełnie ak mężczyzna.Przy tym zawsze rozgadała się i pogawędziła trochę z Panem Bogiem. Coś tam się działow rodzinie Rabinowiczów. Coś tam planowano. Coś ta emniczego.

Tak było przez całą zimę. Pewnego dnia ta emnica pękła niczym bąbel, wy aśniła się.Prawda wyszła na wierzch ak oliwa. Całe miasto dowiedziało się, że wspólnik Nachumaod poses i, Żyd nadziany, z wiecznie czerwonym nochalem (nazywał się Herszl, a że niewymawiał litery „sz”, obdarzono go imieniem Hersl), doprowadził go do kompletne ru-iny. Po prostu okradł. Po cichu wygryzł Nachuma z poses i. W mieście powstał krzyk: —Jak to, reb Nachumie, dlaczego pan milczy? Dlaczego nie pociągnie go pan do rabina, doludzi? — A gdy doszło uż do spotkania z rabinem i z ludźmi, Hersl wszystkich wyśmiał.Rzucił przy tym kilka grubiańskich słów, właśnie z tym swoim „s”. Wstyd powtórzyć.

— Tylko łobuz tak robi! — krzyczał stry ek Nysl. Palił papierosa za papierosem,wymachiwał rękami i przysięgał, że tego hulta a, tego łobuza, tego chama wpaku e dowięzienia co na mnie na dwadzieścia pięć lat. Żeby nawet nie miał nazywać się Nysl.Co to znaczy zapakować? Co to za więzienie? Jakie dwadzieścia pięć lat? Starszy bratNachum starał się go mitygować⁹⁴ i ostudzić. Uśmiechał się przy tym i tylko zaciągałgrubym papierosem. Podłożono świnię i trzeba teraz akoś z powrotem do Pere asławia.„Kto zmienia mie sce — ten zmienia los”?…

Były to słowa asne i proste. Dzieciarnia po ęła e, aczkolwiek edno było wciąż eszczeniezrozumiałe: o akie świni mowa? Pode ść do o ca i wprost zapytać — na to nikt bysię nie odważył. Zbyt wielki szacunek żywili do o ca, aby ni z tego, ni z owego pode śći spytać: — Tato, co za świnię ci podłożono? — Dzieci spostrzegły tylko, że o ciec smucisię i chodzi przygarbiony. Każde ego westchnienie sprawiało im serdeczny ból.

— Wy tu zostaniecie przez lato, żeby skończyć naukę. Byłby to bowiem grzech prze-rwać ą w połowie roku szkolnego. Jak Bóg zechce, to poślemy po was furmankę naŚwięto Kuczek — rzekł do nich o ciec pewnego letniego dnia. W tym czasie pod echałyakurat pod dom Rabinowiczów dwa wozy z budami. Takie same ak te, które kiedyś pod-echały pod dom Szymeły. Zaczęło się pakowanie. Nastąpiło pożegnanie z miastem. Niebyło wcale ednak wesoło, ak przy wy eździe Szymeły. Jakiś osobliwy smutek ogarnąłwszystkich. Na twarzach malowały się głębokie cienie. Całe miasto współczuło Rabino-wiczom. — Oby Bóg miał ich w opiece. „Kto zmienia mie sce, ten zmienia los”. Litośćbierze. Nieboraki…

Tak mówiono wszędzie. Dzieci niewiele z tego rozumiały. Litość? Dla kogo? Jeśliuż koniecznie litować się, to przede wszystkim nad babcią Mindą, która na stare latamusiała na nowo skleić swo ą drewnianą skrzynię i pakować się do drogi. Teraz dzieciarniamiała okaz ę za rzeć do skrzynki i zobaczyć, co się w nie zna du e. Poza wyprasowanymiedwabnymi chustami świątecznymi, sukniami z czystego edwabiu lub aksamitu uszytymiw dziwnych fasonach, o krótkich rękawkach, leżał tam w kąciku biały lniany materiał.Był to całun staruszki, przygotowany nie wiadomo od kiedy na wypadek e śmierci, obynastąpiła po stu dwudziestu latach. A kiedy śmierć uż nade dzie, nie potrzeba liczyćna dzieci. Wszyscy o tym wiedzieli. Mimo to dzieciarnia nie mogła się powstrzymaći złośliwie zapytała babcię: — Na co ci tyle białego materiału? — pytanie to zadał nie ktoinny, tylko na mnie szy wzrostem i na większy łobuz — autor tych wspomnień.

Dostało mu się za to od babci. Dała mu solidną lekc ę moralności. Zamierzała teżpodstawić mu stołek u tatusia. Od dawna uż chciała się dobrać do tego małego diablika,tego wisusa, który za e plecami przedrzeźnia ą i małpu e sposób, w aki się modli, akbłogosławi świece (rzeczywiście tak było), słowem — opowie wszystko o cu, absolutniewszystko. Inacze nie zazna spoko u. Ale nic z tego. Nie pisnęła słowa, ani e się nieśniło donosić. Przeciwnie, przed wy azdem, w czasie pożegnania, ucałowała każde dzieckoz osobna i rozpłakała się tak, ak tylko matka może płakać. A potem, gdy trzeba było użwsiadać do wozu i od echać, po raz ostatni odezwała się do dzieci:

— Bądźcie zdrowe, dzieciątka mo e! Oby Bóg dał, abyście wszystkie dożyły dnia megopogrzebu i mogły mnie odprowadzić na cmentarz.

Dziwne akieś życzenie.

⁹⁴mitygować — powstrzymywać kogoś od zbyt gwałtownego zachowania. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 33: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

.

Szmuel Elijahu gra w szachy. Pożegnania. Kobiety wdają się w pyskówką. Trzeba być z żelaza,aby się nie śmiać

Dzień wy azdu Nachuma, syna Wewika, był dla miasta dniem żałoby, zaś dla dziecidniem radości. Istnym świętem Symchat Tora. Toć nie bagatela. Po pierwsze, nie manauki. Kto w taki dzień pó dzie do chederu? A po drugie, coś się przecież dzie e! Zbiera ąsię, paku ą, przesuwa ą sza. Brzęczą szklanki, dźwięczą noże i widelce, nad eżdża ą wozy.Posiłek e się tak, ak w przededniu Pesach, szybko, na edne nodze. I wreszcie te kilkagroszy, które dosta emy tytułem „od ezdnego”. Na razie ich nie widać. Na razie ludzieprzychodzą tylko po to, aby od eżdża ący powiedzieli im „bądźcie zdrowi”, a oni na to:— Jedźcie w zdrowiu! — Przychodzą, aby nawza em życzyć sobie wielu dobrych rzeczy:zdrowia, powodzenia, szczęścia i wszystkiego na lepszego.

Wcześnie od innych z awił się Szmuel Elijahu, rabin i kantor w edne osobie. Szmu-el Elijahu był częstym gościem u Rabinowiczów. Przychodził niemal codziennie. Jakporządny i uczciwy Żyd nie opuszcza modlitwy, tak on nie opuszczał ani edne partiiszachów z Nachumem. Szachy to dla niego na większa przy emność. Wygrać party kęz Nachumem to uż szczęście. Dziwny ma akiś nawyk Szmuel Elijahu! Gdy przegrywa— krzyczy, gdy wygrywa — też krzyczy. Ale wygrywać, to rzadko wygrywa. Na częścieprzegrywa. A gdy przegrywa, krzyczy, że popełnił błąd, że wykonał nie ten ruch, którychciał, że gdyby poszedł inacze , to przeciwnik z pewnością przegrałby.

Jeśli stry Nysl był obecny przy takie grze, nie znosił tego krzyku. Zwykle pytał:— Dlaczego pan krzyczy? — O ciec ednak był człowiekiem innego pokro u. Cierpliwiei spoko nie wysłuchiwał gorączku ącego się Szmuela Elijahu, uśmiechał się do własnebrody i grał dale . Matka Szolema, Cha a Estera, nie posiadała się z oburzenia. W takiechwili, na godzinę przed od azdem, grać w szachy? — Ostatni uż raz, Cha o Estero, obypani była zdrowa! Wy wy eżdżacie, ludzie roz eżdża ą się, nikt nie pozosta e. Z kim będęgrał w szachy? — błaga ą Szmuel Elijahu, po czym zsuwa czapkę na tył głowy, zabierasię do gry, rozkręca się i krzyczy, że nie wyszło ak chciał, a Nachum wtedy uśmiecha sięi pozwala mu wykonać inny ruch.

Ale tym razem gra nie klei się. Przychodzą coraz to nowi ludzie. Nie wypada byćnieuprze mym. Trzeba przerwać grę, zwłaszcza gdy z awia się sąsiad, reb A zyk. Wprawdziema kozią bródkę i modli się cieniutkim głosikiem, ale est chasydem lubawiczowskim i dotego porządnym człowiekiem. Tuż po nim przychodzi Don.

Don to młody człowiek o białych włosach. To znaczy o żółtych. Bo włosy ma białe,ale taką bielą wosku. Z natury milczy. Z nikim nie rozmawia. Teraz ednak, gdy Nachumwy eżdża z Woronki, Don rozgadał się. Sam by wy echał, powiada, gdyby miał dokąd.A niech to szlag trafi! Chętnie odsprzedałby swó interes, gdyby miał komu. A niech toszlag trafi! Szmuel Elijahu patrzy na niego ak zbó , ale Don nie przesta e mówić. Noi rozgadał się człowiek! Milknie dopiero wtedy, gdy przychodzą inni ludzie. A nadchodzicałe miasto. Jeden za drugim. Na pierw mężczyźni, a potem kobiety. U wszystkich nosyspuszczone na kwintę. Wszyscy zatroskani, zasmuceni. Niektórzy płaczą. Jedna kobietaprzyniosła nawet cukierki dla dzieci. Zacna Żydówka.

Bardzo zapłakane są dwie niewiasty, których wesele odbyło się w domu Rabinowi-czów. Jedna to dziewo a Fruma ze ślepym okiem, druga to Fe gele Diabeł. Obie takszczególnie wycierały sobie oczy, tak smarkały i wydawały akieś niesamowite piski, żeSzolem, ten mały diablik i wesołek, nie mógł się powstrzymać, aby ich natychmiast nieprzedrzeźniać. Wycierał sobie oczy, smarkał, piszczał zupełnie ak one. Dzieciarnia po-kładała się ze śmiechu.

I wtedy zaczęła się kołomy ka. Co to za śmiech? Matka Cha a Estera, kobieta z naturysroga, a w te chwili szczególnie zła i zdenerwowana wy azdem, porzuciła swo ą robotęi wylała na dzieci całą gorycz swego zbolałego serca. Chciała koniecznie dowiedzieć się, coto za śmiech? Co to za radość? A Fruma przyszła e z pomocą i oświadczyła, że gotowaest przysiąc na wszystkie świętości, iż sprawcą tych śmiechów est ten mały huncwot,ten samowolec, ten łakomczuch, żarłok i żłopak, ten Iwan Poperyło, ten wyrzutek i wy-

- Z jarmarku

Page 34: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

rodek… A miała akurat na myśli autora ninie sze książki, który w owe chwili stał aknieborak, ak niewiniątko Bogu ducha winne. Z całą pewnością nie ominęłaby go po-rządna nauczka na od ezdne, gdyby akurat w sprawę nie wmieszała się babcia Minda.Wybawiła go od sromotnego lania. Widząc, że z wnuczkiem krucho, babcia zwróciła sięna głos do zgromadzonych ludzi:

— Dzieciątka! Panu e u nas od lat na dawnie szy zwycza , że przed wy azdem trzebaprzysiąść na małą chwilę…

Babcia Minda usiadła na kanapie, która była uż za stara, aby zabierać ą do Pere a-sławia, a kupić e nikt nie chciał. Wszyscy poszli w e ślady i usiedli. Zapanowała nachwilę cisza. Słychać było tylko przelatu ącą muchę. I nastąpił ostatni akt. Na cięższy;pożegnanie i pocałunki. Ale, dzięki Bogu, akoś to przeszło. Wozy uż gotowe. Jeszczeraz „bądźcie zdrowi” i eszcze raz „szerokie drogi”. I znowu chustki do oczu, pociąganienosem i piski. Boże, ratu ! No i powstrzyma się tu i nie naśladu tych bab, gdy twarzew płaczu tak bardzo się wykrzywia ą. Piszczą i piszczą. Nie da ą nawet innym należycie siępożegnać. Nagle smutek ogarnia duszę. Litość bierze na widok o ca, żal matki, żal babciMindy. Oto wynoszą e skrzynię z żelaznym okuciem. Leży tam materiał na całun. Cośmnie za serce ścisnęło. Coś targnęło mo ą duszą. Zbiera mi się na płacz. Zwłaszcza gdywidzę, że nawet stry ek Nysl wyciera sobie oczy ukradkiem…

Czyżby stry Nysl płakał? Jak to możliwe? O ciec przywołu e dzieci po kolei, wyciągaz portmonetki srebrne monety i każdemu wręcza po edne . Mama też tak robi. A babciaMinda zawczasu eszcze przygotowała dla każdego papierowe zawiniątko z drobniakami.Grosz do grosza, i to ładny grosz. Olaboga, niech uż wozy rusza ą! I oto tłum wysunąłsię naprzód. Jedźcie z Bogiem! Powodzenia! Z budy wychyla się głowa babci Mindy.Jakby chciała eszcze raz, ostatni, ob ąć spo rzeniem mie sce, które opuszcza na zawsze,na wieki… Znowu ogarnia nas smutek. Trwa chwilę i znika. Chcielibyśmy uż przeliczyćnasze drobniaki…

Po wielkim rozgardiaszu zapanowała cisza. Zaległo milczenie. Wozy od echały. Po-został po nich gęsty kurz, zapach smoły i akaś dziwna pustka. Tłum powoli zaczął sięrozchodzić. Po edynczo, z pewnym uczuciem wstydu. Jeden tu, drugi tam. Każdy czuł sięak obity rózgami. Stry ek Nysl wyparował ak kamfora. Na dłuże ze wszystkich pozostałSzmuel Elijahu, kantor. Długo eszcze stał i patrzył za od eżdża ącymi. Rękami zasłaniałoczy przed słońcem, które, prawdę mówiąc, wcale tak mocno nie świeciło. Następniez gorzkim uśmiechem na ustach wycedził do siebie: — Ludzie rozłażą się ak te robaki— i trzy razy splunął..

Mojsze, rzezak i cadyk. Gergele, młodzieniec z pękniętą wargą. Sztuka zdobywania jabłek.Ujęty podczas kradzieży tabaki. Śmierć rebego

To asne, że dzieciarni nie pozostawiono w miasteczku na pastwę losu. O ciec chciałznaleźć dla nich mełameda, który byłby ednocześnie i nauczycielem, i wychowawcą,i opiekunem. To znaczy, że dzieci miałyby u niego pobierać naukę i być na wikcie. Rebemiał nad nimi roztaczać opiekę. Poszukiwania o ca zakończyły się sukcesem. Rebe i opie-kun w edne osobie, którego o ciec wyszukał dla dzieci, był ze wszech miar udany. Byłto właściwie syn starego rzezaka rytualnego, Mo sze rzezak…

Był to bardzo wartościowy młodzieniec. Istne cacko. Biegły w nauce, doskonały znaw-ca Tanachu. Prawdziwy brylant. Miał tylko edną wadę — ze zdrowiem był nie całkiemw porządku. Zbyt dobry z natury, zbyt miękki. Swoich uczniów wiódł całkiem nową dro-gą pedagogiczną — bez rózg, tylko za pomocą dobrego, ciepłego słowa. Dzieci do tegozupełnie nie były przygotowane, dlatego też wodziły rebego za nos i nieraz wyprowadzałygo w pole. Nie uczyły się, nie modliły się, a gdy rebe zachorował na dobre i musiał położyćsię do łóżka, zaczęły po prostu zbijać bąki. Zaprzy aźniły się wtedy z Gergele Złodzie em.

Był to sierota, biedne chłopczysko o bękarcich oczkach pełnych sprytu, źle odzianyi bosy, z pękniętą wargą. Istny włóczęga. Naprawdę nazywał się Gerszon, ale ego mat-ka Sure Fe ge, kucharka, przekręciła ego imię, ak twierdził. Przezwisko zaś „Złodzie ”przypiął mu ego przybrany o ciec Josef Meir, drwal, chociaż wtedy eszcze Gergele niko-

- Z jarmarku

Page 35: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

mu niczego nie zwędził. Gdyby, powiadał, nie nadano mu tego przydomka, to być możenigdy nie zostałby złodzie em. Teraz to uż na złość zostanie złodzie em. Oby tylko byłoco kraść.

W taki sposób Gergele Złodzie z ważną miną pysznił się przed Szolemem, synemNachuma. Ten był zachwycony chłopakiem o bystrych oczach i pęknięte wardze. Poznalisię w chederze rzezaka Mo szy. Przez cały tydzień Mo sze był mełamedem w chederze,tylko w czwartek uprawiał zawód rzezaka. W ten dzień wszystkie kobiety i wszystkiedziewczęta przychodziły do niego ze swoimi kurami, kaczkami i gęsiami. Razem z nimiprzypałętał się akiś młodzieniaszek. Był to właśnie Gergele. Przyniósł do zarżnięcia kurę.Mama ego, kucharka, szykowała kurę na sobotni obiad.

Czeka ąc na rzezaka Gergele zabawiał kobiety i dziewczęta. Urządzał nieprawdopo-dobne kawały. Odstawiał takie wariackie numery z piskiem i tańcem, że wszystkie babyzaczęły go przeklinać i wyzywać od złodziei, przechrztów, renegatów i wszelkich cho-ler, pokłada ąc się ednocześnie ze śmiechu. „To mó typ” — powiedział sobie w duchuSzolem i szybko zaprzy aźnił się z nim. Oczywiście w ta emnicy. Nikt nie mógł o tymwiedzieć, dziecko bowiem z dobrego domu nie mogło sobie pozwolić na przestawaniez synkiem kucharki, i do tego złodzie em.

W te przy aźni z chłopcem, z którym mógł spotykać się tylko pota emnie i tylkoo zmroku, między Minchą i Maariw, była akaś szczególna przy emność, szczególna sło-dycz. Można przecież trochę pogadać, odstawić kilka sztuczek i puścić się biegiem zeszczytu góry. I akaż to była radość, gdy mogłeś mu wetknąć ukradkiem parę groszy, cu-kierek lub kawałek chleba. Gergele przy mował wszystko z godnością i radością. W żadensposób nie traktował tego ako ałmużnę. Nie dziękował nawet. Brał ako rzecz należnąmu, z ochotą i łapczywie. Kazał naza utrz również coś przynieść. Udzielał rad, ak zdobyć,to znaczy zwycza nie ukraść! Ale nie na chama, tylko delikatnie.

Gergele na przykład nauczył swoich kolegów, i to w bardzo krótkim czasie, ak możnazdobyć abłka i grusze na targu. Całkiem darmo. Nie z obcych sadów, broń Boże. Jakieżbowiem dziecko z dobrego domu odważy się przeleźć — niczym go — przez parkanobcego sadu, gdzie kręci się stróż gotowy połamać kości i waru e pies zdolny rozszar-pać człowieka? Zdobyć darmo abłka, ile dusza zapragnie, nauczał Gergele, można lekko,w sposób niemal zabawowy. Człowiek nie narusza wówczas nawet przykazania Bożego.A ak to est możliwe? Posłucha cie i sami powiedzcie, czy to kradzież.

Jest lato. Grusze i abłka dopiero do rzały. Zbliża się wieczór. Na rynku siedzą eszczebaby z rozłożonym na ladach lub na ziemi towarem. Gada ą o urodza u na owoce. Mówiąo tym, że od dłuższego czasu nie ma deszczu. A że nie ma deszczu, więc pełno kurzu,a że kurzu dużo, to i roi się od pcheł… Mężowie tych kobiet są w tym czasie w bóżnicy.Odbębnia ą Minchę i Maariw. I wtedy est na lepsza pora. Wtedy chłopaki wyrusza ą do„pracy”. Zdobywa ą darmowe abłka. Chłopaki na bosaka, uzbro eni w kijki z wbitymiw nie gwoździami wygiętymi w kształcie haczyków, rusza ą biegiem „w pole”. Nazywasię to „pocztą”. Jeden est koniem, a pozostali trzyma ą go za uzdę, popędza ą, gwiżdżąi pokrzyku ą: — Paszoł!⁹⁵ — A tuż przy stosach abłek i gruszek Gergele wyda e komendę:— Pałki dałoj⁹⁶! — Bractwo puszcza w ruch kijki z haczykami. A że od ich biegu podniósłsię ogromny kurz, nikt nie est w stanie zauważyć, ak na haczyki nadziewa ą się abłkai grusze.

I zaraz bractwo da e dyla. Po czym Gergele kładzie się na trawę, a chłopaki obok niego.Dobiera ą się do swego łupu. Do abłek i gruszek. Jedni wypycha ą sobie nimi gęby, innikieszenie. To ci życie! Nie sama kradzież est słodka. Nie abłka są słodkie. W ogóle estwesoło. To ci a da.

Gergele to przede wszystkim chłopak wesoły, mimo że ma ciężkie życie. Biedne chło-paczysko. Jest sierotą — kto się za nim u mie? A w dodatku złodzie ! Nute, szames⁹⁷z bóżnicy, przyłapał go kiedyś z cudzym modlitewnikiem w ręku, a Ruda Basia, którawypieka obwarzanki i bliny⁹⁸, wytrząsnęła z ego bluzy suchary. Takiemu to i warto, boto mycwa, połamać kości. A na domiar złego ma pysk niewyparzony. Coś strasznego.

⁹⁵paszoł! (ros.) — poszedł! [przypis edytorski]⁹⁶Pałki dałoj (ros.) — pałki w dół. [przypis edytorski]⁹⁷szames — posługacz w bóżnicy. [przypis edytorski]⁹⁸bliny — rodza grubych naleśników z ciasta drożdżowego, danie kuchni rosy skie . [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 36: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Każdemu podpadł. Każdy przykleił mu akieś inne przezwisko. A że sam est bez opieki,puszczony na żywioł, nie ma nic do stracenia. Podstawia więc pierwszemu lepszemu swo ąbosą nogę, niczym pogrzebacz, a ten wali się i rozciąga ak długi. Nie zważa przy tym naosobę. Może to być sam rabin, rabinowa lub żona rzezaka rytualnego. Bęc i wszyscy leżąmartwym bykiem!

To się bardzo podobało młodemu Szolemowi. Z czasem tak sobie upodobał Gergele,że zaczął mu przynosić całe pa dy chleba ze stołu rzezaka. Oczywiście kradzione. Pewnegorazu zwędził nawet kostkę cukru. Gergele lubił gryźć cukier. Na bardzie ednak przepadałza tytoniem. Uwielbiał palić papierosy. Ale ak e zdobyć? Rebe est chory i nie pali. A o canie ma akurat w domu. Gergele dał radę Szolemowi. Niech wstępu e częście do stry aNysla. Ten przecież pali na lepszy „Diubek”. Była to dobra rada. Stry miał ho ną dłoń.Puszka z tytoniem była zawsze otwarta. Dostęp do nie nie nastręczał trudności. Stała nagzymsie za lustrem. Mały Szolem zaczął często tam zaglądać. Zapuszczał rękę, wyciągałsolidne porc e „Diubeka” i dawa ładować do kieszeni.

Ale miał pecha. Za sprawą chyba samego szatana przypętała się pewnego razu ciociaHudl. Zobaczyła, co się święci. Licho sprawiło, że właśnie ona musiała to zobaczyć. I tuzaczęło się. Rozpętało się piekło na ziemi. Nie było takie kary na świecie, na którą bynie zasłużył mały Szolem… Na wyższy wymiar. Szolem pragnął uż tylko ednego. Niechbędzie na wyższy wymiar, niech będzie kara, byle ak na szybcie ! Bóg ednak sprawiłcud. Miał szczęście. Właściwie było to nieszczęście. Wielkie nieszczęście. Do wu a Nyslanagle przybyli ludzie wzywa ący go, aby natychmiast szedł do rzezaka. Rebe Mo sze estw agonii. Umiera. Całe miasto est uż u niego.

Dla młodego przestępcy był to kole ny cios. Może większy niż poprzedni. Żadnegoinnego rebego uczniowie tak nie kochali. Był to istny anioł, a nie mełamed. Dopie-ro wtedy, gdy ego trumnę przykrytą kirem zaniesiono na cmentarz, zaś całe miastoszło w kondukcie pogrzebowym, dzieci Nachuma, syna Wewika, uświadomiły sobie, akiwspaniały był to rebe. Prawdziwy brylant. Jak dalece nie potrafiły go uszanować! I po-toczyły się z ich oczu łzy. Straty brata tak nie opłakiwano. Morze łez wylali po straciemłodego rebego, rzezaka Mo sze.

Na bardzie płakał i rozpaczał Szolem. Czuł się winny wobec rebego. Sądził, że ciężkozgrzeszył wobec niego. Rebe uważał go za na lepszego i na uczciwszego ze swoich uczniów.W rzeczywistości malec bardzo rzadko był przygotowany do lekc i w czwartki. Udawał, żewie, kiwał głową i potakiwał. Podśpiewywał i machał ręką. Oszukiwał! Oszukiwał! A ileżwersetów z modlitwy przepuszczał. Połowę tekstu odmawiał. A bywało, że w ogóle sięnie modlił. Nie odmawiał modłów: ani Minchy, ani Maariw. Uganiał się tylko za GergeleZłodzie em. Drażnił przez płot psy go a albo kradł abłka na targu. Tu, na tym świecie,rebe nie miał o tym po ęcia. Nie uwierzyłby w to zresztą. Tam ednak, na tamtym świecie,może uż wie? Może wszystko? Wszystko?

. ⁹⁹

Meir Welwl bałaguła i jego rumaki. Wujek Nysl wśród urwisów. Kryty wóz Meira Welwlai jego trzy rumaki. Bałaguła opowiada swój życiorys

Pod koniec lata (trwały eszcze upały, ale w powietrzu unosił się uż zapach miesiącaElul i woń esieni) nad echał z wielkiego miasta Pere asławia kryty wóz zaprzężony w trzykonie. Za echawszy pod dom wu a Nysla bałaguła, wielce rozmowny Żyd imieniem MeirWelwl, wygramolił się z budy i wyciągnął gdzieś z głębi kieszeni liścik od Nachuma, synaWewika, do swego brata Nysla Rabinowicza.

W liście Nachum donosił, że furmankę wysłał po to, aby sprowadzić dzieci. To popierwsze. Po drugie zaś przysłał dzieciom trzy pary bucików z cholewami. Po parze nakażde dziecko. Po trzecie zaś — żywność. Ciastka, a ka na twardo i gruszki. Na dwadni. Tyle trwa droga. Poza tym spec alnie od babci Mindy ciepłą kołdrę i stary szal dlaopatulenia dzieci, eśliby, nie da Bóg, było zimno lub padał deszcz. Bałagule przykazano,aby, broń Boże, nie zapomniał posadzić dzieci na wóz wczesnym rankiem następnego

⁹⁹bałaguła — furman. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 37: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

dnia, tuż po modlitwie. Przenocować ma ą w Baryszpolu. W taki sposób, eśli Bóg da,zdążą przybyć do Pere asławia, do domu, pod wieczór następnego dnia.

Skąd wziąć farbę, by odmalować radość dzieci Nachuma, gdy przekazano im treśćlistu? Zwłaszcza że do listu były dołączone trzy pary butów? Z czego cieszyć się na pierw?Z nowych butów? Czy z tego, że przez dwa bite dni będą podróżować wozem zaprzę-żonym w trzy konie? Czy z tego, że po utrze wieczorem zna dą się w wielkim mieściePere asławiu?

— A pode dźcie no tu, łobuziaki, pędraki, nicponie! Siada cie i przymierza cie migiembuty z cholewami! — Tak zakomenderował stry Nysl i przy sposobności każdego z nasobdarzył prztyczkiem, to w nos, to w ucho.

Stry Nysl kochał dzieci. Własne, cudze. Wszystko edno. Dlatego też szczutek¹⁰⁰ odniego nie był żadną karą. Była to w gruncie rzeczy przy emność, nawet gdy bolało przezdobre pół godziny. Klaps wymierzany nam przez człowieka, którego kochamy, est teżswego rodza u podarunkiem.

A dzieci kochały stry a Nysla. Już choćby dlatego, że on eden z całe rodziny nigdynie karał, nie strofował, nie prawił morałów i nie popędzał do nauki i modlitwy. Prze-ciwnie, z dziećmi sam bawił się ak urwis. Lubił pośmiać się, płatać figle. Bywało, żei on czasem wpakował w nos akiemuś Żydowi, który zasnął w bóżnicy, porządną porc ętabaki, a gdy ten zerwał się ze snu i potężnie kichnął, i rozkaszlał się, stry ek Nysl wrazz urwisami wołał: — Na zdrowie! — A co wyprawiał w dni święta Symchat Tora! Wtedybył na większym urwisem ze wszystkich urwisów. Napoił pijaka Gedalię wódką, a potemwraz z urwisami związał mu ręce i nogi ak baranowi i zamknął w celi, edną zaś rękęprzywiązał do sznura zaczepionego o serce dzwonu. Gdy Gedalia po wytrzeźwieniu chciałwstać, pociągnął mimo woli za sznur i dzwon rozdzwonił się akby na pożar. Wtedy całemiasto zbiegło się z krzykiem i lamentem: — Co się pali?

Rozumiecie więc uż, dlaczego tak ciężko było rozstać się z takim stry kiem. Przypożegnaniu pocieszał chłopaków słowem i szturchańcem: — Nie ma sprawy! Niczewo.Jeszcze się zobaczymy! I a tu długo nie zostanę!

Po włożeniu butów z cholewami chłopaki poczuli się w swoim żywiole. Wyrośli! Na-tychmiast rzucili się do wozu z trzema końmi. Poznali bałagułę, który miał ich zawieźćdo wielkiego miasta.

Wóz ak to wóz. Kryty budą z szarego łatanego brezentu. Wewnątrz wyścielany słomąi rogożą¹⁰¹, zapowiadał azdę wygodną i przy emną. Mie sca do siedzenia miękkie. „Przy-emności” azdy dały znać o sobie po pierwszym dniu podróży. Wszystkie gnaty bolały.Tyle o wozie. Koniki zaś zasługu ą na odrębne opisanie. Choćby w paru słowach. I każdykonik z osobna. Albowiem te trzy koniki pasowały do siebie ak pięść do oka. Prawdzi-wa tro ka żydowska. Zacznijmy od środkowego, na ważnie szego. Nazywał się Maudryk.Dlaczego Maudryk? Tego nikt nie wie. Może dlatego, że imię Maudryk pochodzi odsłowa mudryj, co oznacza „mędrzec”. Bogiem a prawdą Maudryk do zbyt mądrych nienależał. Za to lat miał wiele. To rzucało się w oczy. Morda stara, z oczu lało się, ogonwyłysiały. Z szerokiego niegdyś zadu wystawały kości. Mimo to obowiązek ciągnięciawozu spoczywał na nim. Pozostałe bowiem, dwa boczne, udawały tylko, że ciągną. Tedwa „rumaki” też miały swo e imiona. Jednego nazywano Tancerzem, ego chód przy-pomniał bowiem taniec. Nie przestawał podtańcowywać, ale każda noga tańczyła sobieoddzielnie, bez oglądania się na drugą. Z takiego tańca, rzecz asna, nic nie wychodziło.Przeszkadzał tylko Maudrykowi. Poza tym wozem trzęsło niemiłosiernie. Mogło wytrzą-snąć duszę. Wyobraźcie sobie ednak, Meir Welwl nie popuszczał Tancerzowi. — Już tyu mnie potańczysz! — Do tego dodawał uderzenie biczem albo kijem, do którego batbył przywiązany. Przez całą drogę okładał konia biczem. Uczył go rozumu. Nie na wieleto się zdało. Tancerz tym się nie prze mował. Przeciwnie, uderzony mocnie , odpowiadałpięknym za nadobne. Tylnymi nogami eszcze żwawie tańczył. Jakby chciał powiedzieć:„Chcesz, to masz!”. Wzrostu był małego, znacznie mnie szy od Maudryka. Pysk za tomiał o wiele mądrze szy. Bez porównania. Bardzo możliwe, że Meir Welwl nie przesa-dzał wcale chwaląc się, że Tancerz należał kiedyś do na wyże cenionych rumaków. Ktoś

¹⁰⁰szczutek — prztyczek. [przypis edytorski]¹⁰¹rogoża — mata upleciona z sitowia. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 38: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

ednak rzucił na niego urok i coś się stało z ego nogami. Gdy wszelkie środki zawiodły,dostał się w ręce Meira Welwla, a ten da e mu popalić, da e mu szkołę.

Za to trzeciego „rumaka” Meir Welwl zostawiał w spoko u. Bardzo rzadko, chybatylko po to, aby nie wy ść z wprawy, smagał go biczem. Była to szkapa niska i gruba. Nogimiała kosmate, a bałaguła nazywał ą Arystokratką. Miała bowiem szlachetny rodowód.— Była kiedyś — tak opowiadał w czasie podróży — własnością popa. — Skąd wzięłasię u niego? Jest to cała historia. Nie da się e opowiedzieć ze wszystkimi szczegółami.Po pierwsze, było to bardzo dawno temu. Jakże więc dokładnie pamiętać? Po drugie, całahistoria w ustach Meira Welwla akoś się nie kleiła.

Jedno, co zostało w pamięci Meira Welwla, to fakt, ak sam z uśmiechem opowiadał,że Arystokratka pochodziła z kradzieży. Broń Boże, Meir nie miał z tą kradzieżą nicwspólnego. Ukradli ą całkiem inni ludzie. On ą tylko kupił za pół darmo. Nie miał wtedyzielonego po ęcia o tym, że była kradziona. Oby tak nie miał po ęcia o biedzie i nędzy!Gdyby wiedział, że pochodzi z kradzieży, i do tego u popa, za żadne skarby nie tknąłbye . Nawet gdyby go ozłocili. Mówiąc to, Meir Welwl robi bardzo poważną minę. Takest. Gdyby nawet obsypali go złotem! I nie dlatego, że uważa siebie za akiegoś świętegoi boi się tknąć kradzionych rzeczy. Co to mnie obchodzi, że ktoś est złodzie em? Skorośzłodzie , to dostaniesz za swo e na tamtym świecie. Z całkiem inne przyczyny nie kupiłbytego konia. Nie lubi polic i. Nie znosi e ak wieprzowiny. Nie chce mieć żadnych sprawz polic ą. Już kiedyś miał na plecach garb, nieszczęście, oszczerstwo. Wrodzy furmanipodstawili mu kiedyś nóżkę. Taki Jankiel Bułgacz, szlag by go trafił!

I tu Meir Welwl zaczyna nową historię. Niby dygresy ną. Gadkę, ak uż przedtempodkreśliliśmy, miał nie na gorszą. Ba erował chłopaków aż do samego Baryszpola i odBaryszpola do Pere asławia. Gęba mu się nie zamykała. Wszystkiego dowiedziały się odniego. Od czasów, gdy ako chłopiec Meir Welwl był poganiaczem koni u Jakuba Buł-gacza, a potem gdy po ożenku przeszedł na swo e i został samodzielnym bałagułą, tenżeJankiel Bułgacz prześladował go, nękał i niszczył. Ma go ednak gdzieś…

I o swo e żonie opowiedział im bałaguła. Jaka to była ślicznotka w czasach swegopanieństwa. Przepadał za nią. Usychał z miłości. O mało co nie umarł. Taka to byłakrasawica. Dziś, gdyby znowu został kawalerem, nie zechciałby spo rzeć na nią. Wtedyednak był eszcze żółtodziobem. Chłopaki nie bardzo rozumieli słowo „żółtodziób”. KiedyMeir Welwl dale snuł swo e wspomnienia, dowiedzieli się, że ego żona w niespełnarok po ślubie urodziła mu chłopczyka i potem eszcze ednego chłopaka, wtedy zaczęlipo mować, co to znaczy „żółtodziób”.

Ukończywszy opowieść o własnym życiu, Meir Welwl przeszedł do opisywania dzie-ów Jankiela Bułgacza i innych furmanów. Wymienił każdego z imienia i nazwiska, podałimię każdego konia, ich maść, zalety i wady. Zaznaczył, kto z furmanów ma prawdziwe„rumaki”, a kto tylko chabety, padliny, zwykłe worki z kośćmi.

Od furmanów Meir Welwl przeszedł do handlarzy koni, Cyganów, złodziei i „proro-ków”. Różnica między złodzie em a „prorokiem” polega na tym — Meir Welwl wy aśniałto prosto — że złodzie wyprowadza konia ze sta ni, zaś „prorok” zgadu e i wskazu e, gdziekoń obecnie przebywa. Dlatego należy z „prorokami” trzymać sztamę bardzie aniżeli zezłodzie ami. — Nie ma co. W ciągu dwóch lat dzieci nie usłyszałyby od nikogo tego,czego dowiedziały się od Meira Welwla podczas dwóch dni podróży.

Teraz, gdy poznaliśmy uż bałagułę, ego wóz i ego „rumaki”, możemy wrócić nachwilkę do Woronki i opowiedzieć, ak bohater ninie sze powieści biograficzne pożegnałsię ze swoim miasteczkiem, nim e opuścił na zawsze.

. ,

Bohater żegna się z rodzinnym miasteczkiem. Troska o skarb. Gotów jest podarować GergeleZłodziejowi swoje stare buty. Głupi incydent z dziewoją Frumą

I choć miasteczko prze adło się uż Szolemowi i ludzie w nim ży ący obrzydli, a Pine-le, syn Szymeły, zdołał w swoim czasie dostatecznie e poniżyć, to ednak mimo wszystkoprzed ostatecznym opuszczeniem Woronki nabrała ona w oczach dzieci Nachuma, sy-

- Z jarmarku

Page 39: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

na Wewika, dawnego blasku i czaru. Serdecznie żal było się z nią rozstać. Żegnał sięz Woronką Szolem ak z żywą istotą, ak z wiernym i oddanym przy acielem. Zaczął odsadu. Od każdego drzewa z osobna. Należały uż do innego. Skończył pożegnanie na gó-rze, która wznosiła się za bóżnicą. Spędził tam nie edną chwilę ze swoimi na lepszymiprzy aciółmi, począwszy od Szmulika sieroty i na Gergele Złodzie u skończywszy.

Spec alnie zatrzymał się w tym mie scu, w którym według obietnic Szmulika — a tenwiedział przecież na lepie — spoczywał ukryty skarb. Stał ak zaczarowany. Samotnyi skupiony w święte ciszy. Różne myśli kłębiły się w głowie. Co będzie ze skarbem? Cosię stanie, gdy wpadnie w ręce nie Żyda, lecz go a? A czy to w ogóle możliwe, żeby gogo znalazł? Na to pytanie może odpowiedzieć tylko Szmulik.

A gdzie teraz może być Szmulik? Czy spotka się z nim kiedyś w życiu? A co będzie,eśli się spotka ą? To wtedy pierwszą ich czynnością będzie chyba natychmiastowy przy-azd do Woronki. Jeszcze raz rzucić okiem na wszystkie mie sca, gdzie razem spędziliswo e chłopięce lata. Po czym natychmiast zabiorą się z całą energią do wykopania skar-bu. Według wszelkich przepisów. Na pierw eden z nich będzie pościł, następnie drugi.A gdy skończą z postem i z odmawianiem psalmów, przystąpią do pracy nad znalezieniemskarbu. Kiedy go zna dą, podzielą się nim równo. Każdą połowę rozdzielą na części. Cóżto będzie za święto!

Na więce przypadnie, rzecz asna, w udziale o cu Szolema. Stry Nysl też dostanieprzyzwoitą część. Poza tym dostanie coś stry Pinie, a resztę otrzyma ą krewni. Bardzoduża część skarbu przypadnie miastu, czyli Żydom woronkowskim. Żona rzezaka, biednawdowa! Trzeba e dać tyle, aby przestała gadać o powtórnym zamążpó ściu i zaniechałapielgrzymki do Chwostowa, do ubogich krewnych, którzy sami ledwo zipią. Obydwie„starościny”, dziewo a Fruma i Fe gele Diabeł, chociaż na to nie zasłużyły, też coś do-staną, znacznie więce niż ich mężowie mogliby sobie w na śmielszych snach wymarzyć.Stara Ruda Basia, która ży e z wypieku obwarzanków, blinów i sucharów, a całą rodzinęutrzymu e tymi swoimi spuchniętymi rękami, powinna na starość zażywać odpoczynku.A szamesa Me lecha i Gedalię pijaka można pominąć? Albo weźmy dla przykładu kantoraSzmuela Elijahu. Ten uskarża się, iż mu za ciasno w naszym mieście. Ma wspaniały głos.Śpiewałby lepie od nie ednego z wielkich znanych w świecie kantorów, gdyby tylko miałnuty. Trzeba więc postarać się o nuty dla niego.

Pozosta e teraz tylko eden Gergele Złodzie . Co zrobić z tym chłopakiem, aby przestałkraść? Przede wszystkim należy spowodować, żeby ego matka przestała być kucharką.Zaś ego przybranemu o cu trzeba kupić niezwłocznie mieszkanie. Na własność. Co dopieniędzy, to należy mu dać ich tyle, aby mógł wypychać nimi wszystkie kieszenie. Trzebamu ednak oświadczyć wyraźnie, że to nie przez wzgląd na niego, tylko z powodu pasierbaGergele. Od te chwili niech nie śmie go bić ani przezywać złodzie em.

Nagle przed Szolemem wyrasta Gergele Złodzie . Bosy i obdarty ak zwykle.— Skąd się wziąłeś?— A ty?Rozmowa. Razem rusza ą na spacer. Szolem powiadamia go o swoim wy eździe. Ger-

gele wie uż o tym. Słyszał w mieście. Zdążył nawet uż obe rzeć wóz z trzema końmi.— Widziałeś? Co powiesz o nich?— O kim?— O koniach.— A co mam powiedzieć? Konie…— A wóz z budą podoba ci się?— Buda ak buda…Gergele est nie w sosie. Czegoś mu brak. Przy aciel chce mu poprawić humor.— Wiesz co? Przed chwilą myślałem właśnie o tobie. I akurat z awiłeś się.— Rzeczywiście? A co myślałeś o mnie?— Myślałem… Miałem ciebie na myśli przy podziale skarbu.— O akim ty skarbie mówisz?Szolem est w rozterce. Powiedzieć mu czy nie? Gergele ponawia pytanie: — Co za

skarb?I Szolem opowiada mu historię o skarbie. Gergełę wprost rozsadza ciekawość.

- Z jarmarku

Page 40: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

— A gdzie ten skarb się zna du e?Szolem znalazł się w eszcze większym kłopocie. Powiedzieć? W oczach Gergeły po-

awia ą się akieś błyski.— Czego się boisz? Sprzątnę go czy co?Szolem żału e uż, że w ogóle zaczął rozmowę na ten temat. Przemawia więc tym

samym tonem, akim w swoim czasie przemawiał do niego Pinele, syn Szymeły. Z góry.— Głuptasku, gdybym ci nawet powiedział i tak nie będziesz w stanie dotrzeć do

niego. Do tego trzeba znać Kabałę. Trzeba też odbyć czterdzieści postów, a na czterdziestypierwszy dzień…

— A na czterdziesty pierwszy dzień sta esz się idiotą! — Gergele przerywa Szolemowii zerka na ego nowe buty z cholewami. Widać spodobały mu się.

— Nowe?Szolem est zawstydzony. Ma zupełnie nowe buty, a Gergele chodzi boso. Powiada

więc do Gergeły:— Jeśli chcesz, to pó dź ze mną do stry a Nysla. Dam ci coś w prezencie…Coś w prezencie? Dlaczego nie? Gergele est zadowolony. Idą szybkim krokiem.

W domu zasta ą stry a Nysla oraz całą hałastrę przy aciół, bardzo dobrych przy aciół.Przyszli na wieść o przybyciu wozu z budą, który ma zawieźć dzieci Nachuma do Pe-re asławia, aby pożegnać e i przesłać za ich pośrednictwem na lepsze pozdrowienia dlarodziców.

Wśród zgromadzonych znalazły się też obie „starościny”: Fruma oraz Fe gele Diabeł.Na razie same, bez mężów. Nieco późnie przy dą i oni pożegnać się i przesłać pozdrowie-nia. Wszyscy spogląda ą na dzieci z szacunkiem. Jadą przecież do wielkiego miasta, doPere asławia. Innym uż ęzykiem z nimi rozmawia ą. Udziela ą im rad. Jak ma ą echać,gdzie się zatrzymać w Baryszpolu.

Stry ek Nysl, ak to ma w zwycza u, każdemu da e prztyczka w nos i pyta, czy łobuzynapiszą kiedyś liścik do niego. Co za pytanie? Oczywiście, że napiszą. Co tydzień list. Cotam eden list? Dwa na tydzień. Codziennie! Kantor Szmuel Elijahu prosi o przekazaniespec alnego pozdrowienia dla o ca. Poza tym niech Nachum, syn Wewika, dowie się, że odchwili ego wy azdu, on, Szmuel Elijachu, nie zagrał eszcze ani edne party ki szachów.Bo Woronka est teraz pustkowiem. Ciocia Hudl zrobiła się nagle tak dobra, że przyłóżdo rany. Oświadczyła, że nie potrafi po ąć, ak można było wyprawić dzieci w podróżo suchym pysku. Co to za edzenie, suche ciasteczka, twarde a ka i gruszki? I to na dwadni podróży. Dzieci mogą umrzeć z głodu. No i zabrała się do ładowania wszystkiego,co tylko mogła przygotować. Mały garnek smalcu, słoik zepsutych, bo przecukrzonychkonfitur z zeszłego eszcze lata i powidła tak kwaśne, że po skosztowaniu możesz u rzećKraków i Lwów.

Podczas gdy ciocia Hudl pakowała „przysmaki” na drogę, a dzieci były za ęte pożegna-niami, rozegrała się mała scena pomiędzy Frumą dziewo ą a Gergelem Złodzie em. Fru-ma, u rzawszy Gergełę Złodzie a, zmierzyła go od stóp do głowy swoim ślepym oczkiemi z głupia ant zapytała Fe gele Diabła: — Co tu robi ten złodzie ? — Gergele nie czekał,co odpowie Fe gele Diabeł, i sam zadał pytanie: — A co tu robi ta ślepa? — Wyniknąłbyz tego niewątpliwie skandal, gdyby Szolem nie wziął za rękę przy aciela i nie wyprowa-dził go z domu. W taki dzień można wszystko zrobić. Nawet przy aźnić się z Gergelezłodzie em.

— Powiedziałem, że dam ci coś w prezencie. — I Szolem, syn Nachuma, zachwyconywłasną wielkodusznością, wyciąga spod marynarki swo e stare buty z cholewami i poda ee Gergele Złodzie owi. Ten widocznie spodziewał się innego prezentu niż stare, używanebuty. Na dodatek był wściekły z powodu draki ze ślepą Frumą, a także dlatego, że Szolem,ego przy aciel, nie chciał u awnić mie sca, w którym ukryty był skarb. Dość, że wziął butyi z całych sił grzmotnął nimi o ziemię nie ukrywa ąc swe złości. I na bosaka dał chodu.Biegiem puścił się na przeła i wkrótce zniknął z oczu.

Głupi incydent — a ile zdrowia kosztował. Zepsuł Szolemowi całą uroczystość poże-gnania z miasteczkiem i zatruł słodycz pierwsze wielkie podróży. Na nic były wszystkieego wysiłki, aby zapomnieć o koledze Gergele. Ciągle awił mu się przed oczyma i czyniłwyrzuty: — Obraziłeś, znieważyłeś biednego kolegę!

- Z jarmarku

Page 41: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

I oto wóz mija uż targowisko. Za sobą ma uż Szolem wszystkie kramy, wszystkiesklepy, chatki, cmentarz żydowski i cmentarz go ów, minął uż mostek, dobrze mu znaneustronne zakątki i koniec z Woronką. I wtedy bohater tych wspomnień poczuł nagle,że chwyta go coś za gardło. I przeniknęło go na wskroś akieś ciepłe, tkliwe uczucielitości. Wydawało mu się, że to małe, ciche miasteczko zostało osierocone. Oczy Szolemanapełniły się łzami. Ukradkiem, aby nikt z braci tego nie widział, wytarł łzy i cicho poraz ostatni pożegnał się z miasteczkiem:

— Bądź zdrowa, Woronko! Żegna , Woronko!

.

Podróż budą bałaguły MeiraWelwla. Myśli filozoficzne. Pierwszy postój w drodze. Baryszpol.Właściciele zajazdu z długimi nochalami. Legowisko na podłodze. Bohater żegna się na zawszez Woronką

Tylko ten, kto sam wyrósł w małym miasteczku i po raz pierwszy w życiu wyruszyłw świat boży, potrafi zrozumieć i odczuć to ogromne szczęście i niewysłowioną przy em-ność, aką miała dzieciarnia podczas swo e pierwsze podróży. Przez kilka godzin chłopcynie mogli sobie znaleźć mie sca pod budą wozu. Próbowali, biorąc za wzór o ca zasiada-ącego w wieczór Paschy na suto wyścielanym krześle przy sederze¹⁰², usadowić się namiękkich posłaniach. Wkładali ręce do kieszeni i kładli się wzdłuż wozu, wyciąga ąc ra-miona i nogi na całą długość. Dla odmiany próbowali echać na sto ąco, trzyma ąc sięrękami za obręcze budy. Tego uż Meir Welwl nie mógł ścierpieć. I mimo że wszedłz chłopcami w komitywę i przez całą drogę opowiadał im furmańskie historie, to niezawahał się zapewnić ich, że gdyby rozdarli brezent, nie omieszka im powyrywać nóg.Co powiedziawszy smagnął biczem „rumaki” i wóz potoczył się w szybkim tempie.

Kto pamięta smak pierwsze azdy, ten wie, ak droga ucieka, ak ziemia ginie podkołami, ak niknie pod kopytami koni, ak kra obraz przesuwa się przed oczyma, akpachnie trawa. Jak drży potrącona gałąź przydrożnego drzewa. Jak wdziera się do gardłaświeże powietrze i łaskocze, łaskocze aż do rozkoszy. Człowieka ponosi. Chce mu sięśpiewać. Jest mu dobrze. Nieskończenie dobrze.

Minęliśmy uż wszystkie domy miasteczka. Lecimy dale . Wciąż dale . I nagle widzi-my, ak przed nami wyrasta ą olbrzymi żywi nieboszczycy. Ich wielkie łapy krążą w po-wietrzu. To unoszą się w górę, to znów spada ą w dół. Strach patrzeć. Dopiero z bliskawidać, że to wiatraki. I one wkrótce znika ą z oczu. Przed nami tylko niebo i pole. Polei niebo. Chce się zeskoczyć z wozu. A racze wyunąć z niego i wtopić się w ten błę-kit, który nie zna ani początku, ani końca. Mimo woli rozmyślamy o tym, ak mały estczłowiek i ak potężny est Ten, który stworzył piękny i wielki świat. Wpadamy powoliw drzemkę.

Ale oto przed nami akaś ogromna furmanka. Ciągnie ą para ogromnych wołówo potężnych rogach. Przy furmance idzie bosy go z wielgachną czapą na głowie. MeirWelwl wymienia z nim słowa powitania na poły po żydowsku, na poły po go sku: —Zdorowie, człowiecze, cholera w bok nechaj tobi bude, a szlag sercowy na pewniaka! —Go nie całkiem rozumie, co do niego mówi Żyd. Nie wie, czy mu dobrze życzy, czyźle. Stoi przeto przez chwilę strapiony. Potem wykonu e akiś ruch głową, mruczy podnosem akieś podziękowanie i rusza dale w drogę. Chłopcy pokłada ą się ze śmiechu.Meir Welwl, który nawet nie uśmiechnął się, odwraca głowę i powiada: — Co to zaśmichy-chichy, bękarty? — Ładna ci historia, eszcze pyta, co to za śmichy-chichy! I takupływa dzień. Pierwszy dzień wspaniałe podróży pod koniec lata.

Ostatnie dni lata. Ileż w nich piękna! Pola uż nagie. Mie scami zaorane. Zboże dawnoskoszone. Gdzieniegdzie tylko pobłysku e akiś kwiatek, wznosi się samotny kłos, akaśłodyga. W ogrodach go ów widać kawony i melony. Leżą i do rzewa ą. Żółcą się dynie,nabiera ą soków. Pną się dumnie ku górze słoneczniki. Pysznią się swoimi żółtymi pa-pachami¹⁰³. A cały świat dokoła est pełen muszek i mrówek. Brzęczą i bzyka ą. Skaczą

¹⁰²seder — uroczysta wieczerza w wigilię i w pierwszy dzień Pesach. [przypis tłumacza]¹⁰³papacha — futrzana czapka męska zaopatrzona w nauszniki. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 42: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

pasikoniki. W powietrzu unoszą się płatki i puch. Kołyszą się ak w święto. Zapach pólprzepełnia nozdrza. Świat dokoła wyda e się być tak wielki, tak niezmiernie wielki, a nie-bo tak bardzo okrągłe, że po raz wtóry nawiedza cię myśl, iż ludzie są za mali, zbyt maliw wielkim świecie, że tylko Bóg, którego ma estatem przepełniona est cała Ziemia, estna ego miarę. Tylko Bóg est na miarę tego świata…

— Złaźcie, bękarty. Jesteśmy w Baryszpolu. Tu przenocu emy. Jak Bóg da, to utropo edziemy dale .

Baryszpol to nowe miasto. Słusznie ednak będzie, gdy powiem: nowa wieś. Dużawieś. Domki ak w Woronce. Ludzie też tacy sami. Ale nosy inne. Może to przypadek,a może nie. Chłopcy byli ednak dosyć zdziwieni, bo właściciel za azdu, ego żona i czterydorosłe córki, słowem, wszyscy oni mieli długie, wielgachne nosy. A eśli wam mało, tododam, że ich służąca miała eszcze większy.

Dowiedziawszy się od bałaguły, czy e to dzieci, właściciel okazał im należny szacunek.Przywitał serdecznie starym pozdrowieniem: Szolem ałejchem! — i nakazał długonosesłużące nastawić samowar. Długonose żonie dał znak, aby podała zakąski, a długonosymcórkom wydał polecenie, by natychmiast włożyły buty. Wszystkie bowiem chodziły nabosaka.

Z tymi to bosymi dziewczętami młodzi nasi podróżnicy szybko się oswoili. Z wielkąciekawością wypytywały chłopców, skąd przybywa ą i dokąd adą. Pytały o imiona i o to,czy podoba im się Baryszpol. Chciały wszystko wiedzieć, nawet ile kto ma lat. Potemkosztowali wspólnie kwaśne powidła cioci Hudl. Śmiechom nie było końca.

Późnie bawiono się w ciuciubabkę. Ten, który miał zawiązane oczy, powinien złapaćwybraną osobę. Dziewczęta tak rozgrzały się tą zabawą, że gdy udało im się złapać któregośz chłopców, to przyciskały go mocno do piersi, aż mu po prostu brakowało tchu.

Na noc pościelono im na podłodze. Podłogę wysłano słomą. Aby nie poczuli się obra-żeni, długonosa właścicielka za azdu pokazała im, że w innym kącie te same izby równieżna podłodze śpią e córki. Nie zaszkodziło im to widocznie, bowiem wyrosły, bez uro-ku, nie na gorze . Po te uwadze gospodyni wysmarkała się porządnie. Chłopaki bylibyz legowiska wielce zadowoleni, gdyby nie trzeba było rozbierać się w obecności dziew-cząt. Wstydzili się. Dziewczęta zaś wcale nie czuły wstydu. Bez ceregieli zd ęły płaszczykii zostały w samych sukienkach, z gołymi szy ami, bose. Rozpuściły włosy i dziwne akieśwymieniały między sobą spo rzenia. Zerkały na chłopców i śmiały się, śmiały i śmiały.

— Cisza, spokó ! — zakomenderował gospodarz i zgasił lampę. W ciemnościachrozległ się ednak wkrótce tłumiony śmiech i cichy szelest słomy. Nie trwało to długo.Zdrowy, mocny, młody i niewinny sen wnet przymknął zdrowe, mocne i niewinne oczy.

Modlitwa poranna, którą odmawiał z pośpiechem właściciel za azdu, uświadomiłachłopcom, że nastał uż dzień i trzeba echać do Pere asławia. Słowo „Pere asław” przepeł-niało ich serca radością. Meir Welwl, bałaguła, włożył do woreczka tałes i tefilin, a twarzego przy tym aśniała niczym twarz cadyka. Poszedł zaprzęgać „rumaki”. Przekomarzałsię z Maudrykiem, Tancerzem i Arystokratką w ich końskim ęzyku. Do każdego miałakieś pretens e. Na bardzie dostało się Tancerzowi, upominano go, żeby nie tańczyłwtedy, gdy się nie gra.

Słońce świeciło. Całe podwórze przed za azdem było akby zanurzone w złocie. Zda-wało się, że wszystko dokoła błyszczało po prostu od brylantów, lśniło od diamentów.Nawet kupa śmieci, która narosła tu od zeszłego lata, a może od ostatnich dwóch lat,pokryta była złotem. Cóż dopiero mówić o kogucie i kurach, które grzebały w śmieciach.Każde piórko wyglądało ak czyste złoto. Gdakanie kur sprawiało przy emność. Ich chódbył pełen grac i. A gdy rudy kogut wskoczył na kupę śmieci, przymknął oczka i wyciągnąłswo e do ente potęgi podniesione „kukuryku”, akby na modłę ptasiego kantorowania,znowu ob awiło się w pełni piękno świata i wielkość Tego, który go stworzył. Przemożnachęć ogarnęła człowieka, aby oddać mu hołd, ale nie, broń Boże, poprzez modlitwę, akto uczynił właściciel za azdu w Baryszpolu albo Meir Welwl, bałaguła. Nie. Na to chłopcynie mieli na mnie sze ochoty. Taki sposób uż prze adł im się. Co innego cicho, w głębiserca dziękować Bogu i chwalić go. W taki sposób — zgoda.

— Właźcie, bękarty, do wozu. Przed nami eszcze cały dzień azdy! — Meir Welwlpopędzał chłopaków. Zapłacił za siano i owies, i pożegnał się z właścicielem za azdu. Brac-

- Z jarmarku

Page 43: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

two też pożegnało się ak należy z długonosą rodzinką i wlazło pod budę. A ak tylko wózruszył, ogarnęła ich znowu rozkosz, słodycz. Jakaś ożywcza świeżość ogromnego prze-stworza napływała ze wszystkich stron. Wóz toczył się po szerokim świecie pełnym póli sadów, piasku, lasów i nieba. Nieba i nieba. Trochę za dużo było tego nieba. A możepo prostu prze adła się uż azda. Racze nie tyle azda, co bałaguła i ego opowieści. Za-czynało uż w głowie szumieć, migać przed oczyma, kłuć w bokach. Wszystko chyba odtych wstrząsów, od te azdy na wozie. Zdawało się, że będzie uż tak trzęsło zawsze. O,żeby ze ść z wozu, poczuć grunt pod nogami. Ogarnęła podróżnych tęsknota za domem,za miasteczkiem, za Woronką. I bohater ninie sze autobiografii zaszył się w kącie wozuMeira Welwla, westchnął głęboko i znowu serdecznie pożegnał się z miasteczkiem. Pocichu, aby bracia nie słyszeli, szeptał:

— Bądź zdrowa, Woronko! Żegna , Woronko!.

Perejasław, wielkie miasto. Chłodne przyjęcie. Srebro zastawione. Z zarobkami krucho. Ojcieczatroskany

Po dwóch dniach azdy przesyceni kurzem i opowieściami bałaguły młodzi podróż-nicy spostrzegli, że zaraz będą w domu. Minęła eszcze chwila i z ciemności nocy zaczęływyłaniać się małe światełka. Niezawodne oznaki miasta. Późnie koła wozu zastukały nabruku i wozem zaczęło rzucać i trząść eszcze mocnie niż przedtem. To uż było prawdzi-we miasto. Wielkie miasto — Pere asław. Z hukiem i trzaskiem wtoczył się wóz MeiraWelwla na ciemne podwórko, gdzie w bramie wisiała zakopcona latarnia i wiązka siana— znak, że to za ezdny dom.

To, że źródłem dochodów rodziców był obecnie dom za ezdny, stanowiło dla dzieciednocześnie niespodziankę i zniewagę. Jak to? Ich o ciec, reb Nachum, będzie przy mowałgości? Ich matka, Cha a Estera, będzie gotowała obiady dla nich? Ich babcia Minda będzieim usługiwała? Większego poniżenia nie mogli sobie wyobrazić. A marzyciel Szolem,który zawsze śnił o lepszych czasach, który obnosił się ze swoimi sukcesami, po kry omu,po cichu cierpiał, płakał i tęsknił do swo e kochane i małe Woronki. Nie rozumiał,dlaczego dorośli uznali, że kto zmienia mie sce, ten zmienia los. Ładna ci zmiana. Niema co mówić. — Wyłaźcie, bękarty, esteśmy na mie scu! — obwieścił im Meir Welwl,gdy przeciągłym „prr” zatrzymał konie przed gankiem.

Głodni, poobijani i potłuczeni chłopcy po edynczo wyłazili z budy i prostowali kości.Natychmiast też rozwarły się drzwi mieszkania i na nieoświetlonym ganku po awiły się,edna za drugą, akieś postacie. W ciemnościach nocy nie sposób było rozpoznać kto to,chyba tylko po głosie. Pierwsza postać była wysoka i gruba. Babcia Minda. Wyciągnęłaswo ą starą szy ę i rzekła: — Tak! Chwała Ci, Boże, dzieci uż są! — Następna postać byłaniewielka. Malutka i żwawa. To matka, Cha a Estera. Zwróciła się do kogoś z pytaniem:— Już przybyły? — Ów ktoś odpowiedział z radością: — Już przy echały! — Była to oso-ba długa i chuderlawa: o ciec, Nachum, syn Wewika. Obecnie uż Nachum Rabinowicz.W wielkim mieście zdymis onowany został dziadek Wewik. Powitanie wypadło nie tak,ak dzieci oczekiwały. Wprawdzie były pocałunki, ale racze chłodnawe. Zaraz po tymzapytano e: — A co u was? — Cóż można na takie pytanie odpowiedzieć? Nic. Pierwsząosobą, która przypomniała sobie, że dzieci mogą być głodne, była babcia Minda.

— Chcecie coś przegryźć?— Jeszcze ak! Coś z eść? Co za pytanie?— A modlitwę wieczorną odmówiliście?— A akże!Matka żwawo ruszyła do kuchni, aby przygotować coś do edzenia, a o ciec wypytywał

dzieci, co z nauką, co ostatnio przerabiały. Och, dużo przerobiły. Są bardzo zaawansowane!Po co ednak zawraca ą im głowę. Chcą przecież obe rzeć nowy dom. Nowe mieszkanie!

I szy a idzie w ruch. Rozgląda ą się na wszystkie strony. Chcą zobaczyć, na akimświecie ży ą. Ma ą przed sobą duży, ale ponury i akby trochę głupkowaty dom o licznychpokoikach, oddzielonych od siebie cienkimi deszczułkami. Są to poko e dla gości, a gościnie ma ani na lekarstwo. W środkowe części domu mieści się duża sala. Tam chłopcy

- Z jarmarku

Page 44: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

zobaczyli wszystkie zebrane do kupy meble z Woronki. Okrągły czerwony stół na trzechnogach, starą czerwoną kanapę o wytartych siedzeniach, czerwone lustro z dwoma wy-rzeźbionymi dłońmi u góry, przypomina ącymi uniesione dłonie kohenów¹⁰⁴ w czasieudzielania błogosławieństwa, szklaną szafę, w które widać było pesachowe wielobarwnetalerze, srebrną lampkę chanukową i stary srebrny puchar w kształcie abłka na dużegałęzi pełne liści. Wszystkich pozostałych srebrnych i pozłacanych szklanek, pucharów,czarek, widelców, noży i łyżek i całe zastawy ze srebra uż nie było. Gdzie to wszystkosię podziało? Dopiero późnie dowiedzieliśmy się, że rodzice zastawili to wszystko wrazz biżuterią matki u akiegoś bogacza pere asławskiego i nigdy uż nie byli w stanie tegowykupić.

— Umy cie się! — Babcia Minda wyda e to polecenie, gdy matka, Cha a Estera,przynosi z kuchni bardzo skromną kolac ę. Podgrzewa kaszę z fasolą. Trzeba to z eśćz chlebem, a ten est czerstwy. Sama kra e chleb i rozdziela każdemu po kawałku. Tegou nich w domu nigdy nie było. Żebracze obycza e! A tato siedzi z boku i nie przesta eegzaminować, ak dalece zaawansowani są w Tanachu. Widać, że o ciec est zadowolony.Dzieci daleko zaszły w studiach nad Tanachem, a przede wszystkim Szolem, średni syn.Ten potrafi z pamięci wyrecytować całe rozdziały z Iza asza bez za ąknienia.

Wystarczy uż! Niech idą spać!Mama zabiera chleb, który pozostał na stole i zamyka go w kredensie. Takiego zwy-

cza u też w Woronce nie było. Przebrzydły nowy zwycza !Trudno dokładnie ustalić, czy to długa i ciężka droga, łamanie w kościach i zmęczenie

spowodowane podróżą, czy też chłodne przy ęcie i skąpa nędzna kolac a wpłynęły na to,ale nowy dom, o którym chłopcy tak długo marzyli, nie zyskał w ich oczach uznania. Nicteż dziwnego, iż poczuli się, akby dostali obuchem w łeb. Byli zadowoleni, gdy nakazanoim odmówić modlitwę Kriat Szma i położyć się spać.

Pościelono im na podłodze. Wszyscy trze chłopcy leżeli na workach wypełnionychsłomą. Pokó był duży i ciemny. Pusty, bez akichkolwiek mebli. Na dodatek prze ściowy,z sali do kuchni. Bohater ninie sze autobiografii nie mógł zasnąć. Długo walczył ze snem.W głowie kłębiły się na rozmaitsze myśli. Rodziły się pytania i wątpliwości. Wątpliwościi pytania. Dlaczego tak ciemno tu i smutno? Dlaczego wszyscy są tak zatroskani? Cosię stało z mamą, że zrobiła się taka skąpa? Co się stało z o cem, czemu tak pochylił sięi zgarbił? Dlaczego postarzał się tak, że serce na ego widok aż się kurczy? Dlaczego twarzego pożółkła i pokryła się zmarszczkami? Czy aby nie z tego powodu, o którym mówionow Woronce, że z zarobkiem est krucho? Czyżby to znaczyło — „zmiana mie sca zmienialos”? Co w tym wypadku należy zrobić? W tym wypadku tylko skarb może go uratować.Och, gdyby mógł przynieść ze sobą choćby małą cząstkę tego skarbu, który leży ukrytypod ziemią w Woronce.

Na wspomnienie skarbu odżywa w ego pamięci sierota Szmulik i ego cudowne ba -ki o pięknych skarbcach pełnych złota i srebra, diamentów i brylantów, które zna du ąsię w niższym ra u, i o tym skarbie ukrytym pod ziemią za bóżnicą w Woronce. Odczasów Chmielnickiego. I nawiedza ą go sny o skarbach, o złocie i srebrze, diamentachi brylantach. I awi mu się we śnie Szmulik. Twarz ma pełną wdzięku. Oczy błyszczące,a włosy wysmarowane tłuszczem. Wyda e się Szolemowi, że słyszy wyraźnie miękki, niecoochrypły głos Szmulika, który przemawia do niego ak stary człowiek, słodko i przy em-nie. Pociesza go dobrym słowem: — Nie martw się, Szlomku kochany. Da ę ci prezent.Jeden kamień z owych dwóch kamieni. Który chcesz — bierz. Masz do wyboru aspisi rubin. — Szolem est w rozterce. Nie wie, co robić. Zapomniał, który kamień est lep-szy. I gdy tak zastanawia się, wyskaku e nagle Gergele Złodzie , porywa kamienie i znika.A skąd tu się wziął Pinele, syn Szymeły? Trzyma ręce w kieszeni i pęka ze śmiechu.

— Pinele! Z czego się śmie esz?— Z two e cioci Hudl i e powideł! Cha! Cha! Cha!— Wstawać chłopcy! Pobudka! Widzieliście coś takiego? Nie sposób ich obudzić.

Trzeba zabrać stąd pościel. Trzeba ugotować obiad, a oni śpią. A niech ich tam! — skarżysię matka Cha a Estera. Mała, drobna kobiecinka, zahukana, zapracowana. Tyra w kuchni,tyra w całym domu. Ona edna.

¹⁰⁴kohen — kapłan, Żyd pochodzący z rodu kapłańskiego. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 45: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

— A teraz do modlitwy! — babcia Minda wspiera matkę. W ręku ma modlitewniki przerzuca stronicę za stronicą. Słowa modlitwy wypowiada z pełną świadomością ichtreści. Nie robi przerw. — Po modlitwie pó dziecie przywitać się z rodziną. Do chederuzaczniecie chodzić, ak Bóg da, po świętach — powiada o ciec. Mówi to głosem bardzomiękkim. Jest przy tym delikatnie szy od pozostałych członków rodziny. Ubrany w akiśdziwny chałacik podbity kocim futrem, mimo iż na dworze est eszcze ciepło. Zgarbiony,zatroskany, zaciąga się dymem papierosa i cicho, głęboko wzdycha. Tak głęboko, że serceściska się z bólu. Wyda e się nam, że akoś zmalał. Zestarzał się. I ogarnia mnie okrutnai przemożna chęć, aby natychmiast wybiec z tego domu na dwór. Szybko wybiec namiasto, zapoznać się z nim i przywitać z rodziną.

.

Poznajemy rodzinę. Ciocia Chana i jej dzieci. Elijahu i Awrejmil egzaminują naszego bohateraz Tanachu. Egzamin z kaligrafii

O ile miasto wyglądało w nocy upiornie, mrocznie i brzydko, o tyle w dzień błyszczałopełnym blaskiem. Chłopcom Pere asław przypadł do gustu. Małomiasteczkowi, woron-kowscy chłopcy zachwycali się każdym szczegółem. Jeszcze nigdy w życiu nie widzielitakich szerokich i długich ulic z drewnianymi chodnikami po obu stronach. Nigdy niewidzieli ani nie słyszeli, aby domy były kryte blachą. Aby okna na zewnątrz miały okien-nice pomalowane na zielono, żółto lub czerwono. Żeby sklepy były murowane, do tegomiały żelazne drzwi. Cóż dopiero targowisko, kościoły, bóżnice i synagogi. A nawet lu-dzie. Wszyscy i wszystko było tu tak piękne, tak wielkie, tak czyste i tak świąteczniewesołe. Nie, Pinele, syn Szymeły, wcale nie przesadzał, gdy opowiadał cuda o tym wiel-kim mieście. Niczym na wrotkach ślizgali się po drewnianych trotuarach¹⁰⁵, gdy z o cemszli do domu krewnych, aby złożyć im uszanowanie. I tylko z tego powodu, że prowadziłich o ciec, z szacunku dla niego nie zatrzymywali się co krok, aby podziwiać te wszystkiewspaniałości, które awiły się ich oczom. Jak nakazywał zwycza , o ciec szedł z przodu,a dzieci postępowały za nim.

Weszli na ogromne podwórko, przeszli przez duży, szklany, asny korytarz i trafilido bogatego, iście pańskiego mieszkania. Podłogi wypastowane. Miękkie krzesła i ka-napy. Wysokie pod sufit lustra, rzeźbione sza, kryształowe kandelabry i żyrandole orazmiedziane kinkiety na ścianach. Prawdziwy pałac. Królewskie mieszkanie.

Było to mieszkanie cioci Chany. Dziwny dom. Dom bez o ca. Ciocia Chana byławdową. Dzieci e nie słuchały. Nie słuchały też rebego. Nikogo nie słuchały. Taka sobiemała anarchia. Każdy robił to, co chciał. A wszyscy wciąż się kłócili. Nadawali sobie na-wza em różne przezwiska. Śmiano się w tym domu głośno i potężnie. Wszyscy tu mówilinaraz. Powstawała taka wrzawa, że mąciło się w głowie.

Sama ciocia Chana była kobietą dorodną, wspaniałą. Mogła uchodzić za prawdziwądamę. Za taką damę, która zażywa tabaki ze złote tabakierki ozdobione portretem księcia.Takiego z dawnych książąt. Z siwym warkoczem i w edwabnych pończochach. CiociaChana była widocznie kiedyś piękną kobietą. Widać to po córkach. Rzadkie pięknościdziewczęta. Gdy tylko chłopcy weszli, powstała wrzawa, tumult i gwar:

— A więc to oni?— A to est ten mistrz Tanachu¹⁰⁶?— Ano pode dź bliże . Nie wstydź się. Popatrzcie, ak się wstydzi. Cha, cha, cha!Tato widać nie mógł powstrzymać się od tego, aby nie pochwalić się synem. Opowiadał

o nim ako o dobrym znawcy Tanachu. Obdarzono go z mie sca tytułem mistrza Tanachu.— Poda mistrzowi Tanachu szklankę herbaty, da mu też abłko i gruszkę. Niech

mistrz skosztu e, to pere asławskie owoce.— Sza! Wiecie co? Zawoła my Elijahu i Awre mla. Niech go przeegzaminu ą.

¹⁰⁵trotuar (z .) — chodnik. [przypis edytorski]¹⁰⁶Tanach — nazwa Biblii, skrót utworzony od słów: Tora, Newiim (Prorocy) i Ketuwim (Pisma). [przypis

edytorski]

- Z jarmarku

Page 46: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Wezwano zatem Elijahu i Awre mla. Elijahu i Awre ml to uż dorośli młodzieńcyo pięknych bródkach. Spowinowaceni z rodziną cioci Chany przez e zmarłego wu a.Mieszka ą w sąsiedztwie. Ich o ciec Icchok Jankiel to skapcaniały bogacz. Przez całe życiewo u e z urzędem finansowym. Nosi okrągłą brodę i kolczyk w lewym uchu. Na nikogonie patrzy, z nikim nie rozmawia. Ironiczny uśmiech nie schodzi mu z twarzy. Jakbychciał powiedzieć: „Co a tam mam z wami do gadania? Wszyscyście przecież osły”.

Jego synowie zabrali się bez zbytnich ceregieli do egzaminowania woronkowskiegochłopca. Gruntownie, od początku do końca, nie zagląda ąc do Tanachu, odpowiadał napytania. Trzeba przyznać, że chłopak z Woronki zdał egzamin celu ąco. Nie tylko lokali-zował każde słowo, wymienia ąc rozdział, a nawet zdanie, ale też wskazał, gdzie występu ąinne słowa o tym samym rdzeniu. O ciec promieniał z satysfakc i. Rozpierała go duma.Rósł. Twarz aśniała mu z radości. Znikły gdzieś zmarszczki na czole. Stał się zupełnieinnym człowiekiem.

A skoro tak wypadł egzamin, to mistrzowi Tanachu trzeba dać po eszcze ednymabłku i gruszce. I orzeszka mu dać, i cukierki, i eszcze raz cukierki. Piękne córki ciociChany nie przestawały komenderować. A przydomek „mistrzTanachu” utrzymał się długonie tylko w rodzinie, ale też w bóżnicy i w chederze. Koledzy inacze go uż nie nazywali,tylko „woronkowski mistrz Tanachu”. Również starsi, kto tylko Boga w sercu miał, łapaligo często za ucho i tak do niego mawiali: — Powiedz no, mały mistrzu, gdzie w Tanachustoi to i to?

Mistrzowi Tanachu dom cioci Chany bardzo się spodobał. Z e chłopcami, urwisamina schwał, Piniem i Mo szem, szybko się zaprzy aźnił. Zdawało mu się, że drugiego takie-go bogatego i wystawnego domu ak u cioci Chany nie ma nie tylko w Pere asławiu, alena całym świecie. Gdzie to bowiem ktoś widział, aby abłka wybierano z beczki, orzechyz worka, a cukierki z torby?

Zupełnie inacze wyglądał dom stry a Pinie. Dom był żydowski. Ze stałą sukką¹⁰⁷i mnóstwem książek, z kompletem Talmudu¹⁰⁸, z lampką chanukową i długą kręconąwoskową świecą hawdalową¹⁰⁹. Gdzie mu ednak równać się z domem cioci Chany? Byłto dom pobożny. Wszyscy w nim byli pobożni. Zarówno stry ek Pinie, ak i ego dzieci.Synowie noszą kapotki do same ziemi i cyces¹¹⁰ do kolan. Córki noszą na głowach chu-sty głęboko naciągnięte na twarz, podkreśla ące ich skromność. Nie odważą się spo rzećw twarz obcemu człowiekowi. Na widok obcego człowieka oblewa ą się pąsem i było, niebyło, śmie ą się na kredyt. Ciocia Tema, pobożna Żydówka o białych brwiach, podobnaest do swo e matki ak dwie krople wody. Gdy sto ą obok siebie, trudno odgadnąć, którato matka, a która córka. Matkę można poznać tylko po tym, że często kręci przeczącogłową.

U stry ka Pinie o ciec Szolem uż nie chwalił się swoim mistrzem Tanachu. W tymdomu nie ceni się zbytnio Tanachu. Kto uczy się Tanachu? Niedowiarki. Powstrzymać sięednak od wychwalania kaligrafii swoich dzieci Nachum, syn Wewika, nie był w stanie.Dzieci piszą tak, że mucha nie siada. — Oto ten mały — wskazał na mistrza Tanachu —ma ci rączkę. Mistrz kaligrafii!

— Dać mu pióro i atrament — zarządził stry ek Pinie. Zakasał przy tym rękawy,akby to on miał zamiar wykonać tę robotę. — Dać mu pióro i atrament, sprawdzimytego mistrza kaligrafii. Szybko! Natychmiast!

Polecenie stry a Pinie brzmiało ak rozkaz generała. Wszyscy chłopcy i dziewczętarzucili się na poszukiwanie pióra i kałamarza.

— Kartkę papieru!Stry ek wydał rozkaz tonem generała. Nigdzie ednak nie było kawałka papieru.— Sza! Wiecie co? Niech napisze tu, na moim modlitewniku. — Na ten pomysł

wpadł młodszy syn stry a, Icl. Był to sympatyczny chłopak o spiczaste głowie i długimnosie.

¹⁰⁷sukka— budowla wznoszona na podwórku podczas Sukot. Upamiętnia namioty Żydów rozbijane w czasachbiblijnych na pustyni. [przypis tłumacza]

¹⁰⁸Talmud — obszerne dzieło stanowiące podsumowanie doktrynalno-religijnego pobiblijnego dorobku u-daizmu. Składa się z Miszny i Gemary. [przypis tłumacza]

¹⁰⁹Hawdala (Hawdołe) — błogosławieństwo odmawiane na zakończenie szabasu. [przypis tłumacza]¹¹⁰cyces — ędzle przymocowane do czterech rogów tałesu. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 47: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

— Pisz! — o ciec wydał polecenie mistrzowi Tanachu.— A co mam pisać?— Co chcesz!Zanurzywszy pióro w atramencie, mistrz Tanachu, czy też mistrz kaligrafii, przez

chwilę się zastanawiał. Po prostu nie wiedział, co napisać. Pustka w głowie. Choć weźi zabij się. Rodzina wu a doszła chyba do wniosku, że mistrz kaligrafii potrafi pisać tylkowtedy, gdy nikt tego nie widzi. Aż tu raptem przypomniał sobie to, co prawie w każdeksiędze żydowskie owych czasów było napisane na pierwsze stronie. Szolem zakasał rę-kaw, wykonał ręką akiś ruch, eszcze raz zanurzył pióro w kałamarzu i za chwilę ukazałysię następu ące słowa: „Aczkolwiek mędrcy zabronili pisać na książce, to dla zrobieniaznaku wolno”.

Był to coś w rodza u wstępu, po którym następował znany tekst po hebra sku: „Tenoto modlitewnik do kogo należy? Do kogo należy, to należy. A ednak, do kogo nale-ży? Do tego, co kupił. A kto go kupił? Kto kupił, ten kupił. A ednak, kto kupił? Ten,kto dał pieniądze. Kto dał pieniądze? Kto dał, ten dał. A ednak, kto dał? Ten, który estbogaczem. Kto est bogaczem? Ten, kto est bogatym bogaczem. A ednak, kto est boga-czem? Bogaczem est sławny młodzieniec Icchok, syn starego bogacza Pinie Rabinowiczaz miasta Pere asław”.

Doprawdy trudno opisać furorę, którą Szolem wywołał swoim pisaniem. Zarównopod względem formy, ak i treści. Głównie ednak kaligrafią. Mistrz kaligrafii postarałsię uż o to, aby tato nie zaznał wstydu. Zmobilizował wszystkie siły. Pocił się ak mysz.Wybrał na pięknie szy i na mnie szy kró liter. Trzeba było mieć lupę, aby e odczytać.Wszystkie umie ętności pisarskie, które przyswoił sobie od rebego Zurechla, wykorzystałw te pracy. Można śmiało powiedzieć, że reb Zurechl stworzył w miasteczku nowy stylpisania. Wyszkolił w sztuce pisarskie całe pokolenie kaligrafów. Roz echało się to po-kolenie po całym świecie i po dziś dzień niemal każdy z nich wyróżnia się piękną sztukąpisania..

Arnold z Pidworków. Nowi koledzy. Mełamed Garmizo. Łobuziaki z Woronki pokazują, copotrafią

Między okresami szkolnymi. Kto wie, co to znaczy? Wakac e, vacation, ferie, kanikuły.Są to różne słowa, ale edne treści. Nie wy aśnia ą ednak tego, co to słowo znaczy dlażydowskiego chłopca.

Dziecko, które przy eżdża ze szkoły lub gimnaz um do domu na wakac e, ma za sobąrok pełen zabaw. Zdążyło w tym czasie wytańczyć się do woli, pohulać, pobiegać i po-figlować ze swoimi kolegami. Bardzo możliwe, że więce figlowało, niż uczyło się. Jed-nak żydowski chłopak z chederu harował, niestety, przez okrągły rok. Do późne nocyprzesiadywał nad księgą. Uczył się, wkuwał i wkuwał. I nagle przerwa między okresamiszkolnymi. Półtora miesiąca, czterdzieści dwa dni nieprzerwanych wakac i. Od połowymiesiąca Elul¹¹¹ do końca miesiąca Tiszri¹¹² nie będzie chederu. Czy może być większeświęto? A do tego trzeba dodać również normalne święta. Nowy Rok, Jom Kipur, Świę-to Kuczek i Symchat Tora. I wszystko to razem na nowym terenie, w wielkim mieściePere asławiu.

Przede wszystkim należy obe rzeć miasto. Chłopaki prawie go nie zna ą. Poza do-mem cioci Chany i wu a Pinie, oprócz wielkie bóżnicy, stare bóżnicy i zimne synagogi,w które śpiewa kantor Cale, chłopcy nigdzie eszcze nie byli. A pozostało sporo ulici mnóstwo mie sc godnych obe rzenia: rzeki Altyca i Trabe la, długi most. A gdzie Pi-dworki z tamte strony mostu? Pidworki to odrębny rozdział w historii miasta, aczkolwieknależą one do Pere asławia. Arnold z Pidworków pochodzi stamtąd.

¹¹¹Elul (Ełuł) — miesiąc sierpień-wrzesień, ostatni w kalendarzu żydowskim. [przypis tłumacza]¹¹²Tiszri (Tiszre) — miesiąc wrzesień-październik. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 48: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Arnold często wpada do Nachuma Rabinowicza na pogawędkę. Lubi rozprawiaćo Ma monidesie¹¹³, o księdze Kuzari¹¹⁴, o Baruchu Spinozie, o Mo żeszu Mendelso-nie i o wielu innych znakomitościach, których Szolem nie mógł zapamiętać, z wy ątkiemedne osoby o nazwisku Drefer. To nazwisko wryło mu się w pamięć. Drefer.

— Arnold to bardzo wykształcony człowiek — mówi o ciec Nachum. Bardzo go ce-ni. — Gdyby — powiada — Arnold nie był Żydem, mógłby zostać nawet prokuratorem.— A dlaczego to prokuratorem? Tego eszcze Szolem nie mógł zrozumieć. Właśnie Ar-noldowi z Pidworków bohater te opowieści miał dużo do zawdzięczenia w czasie swoichpóźnie szych studiów. Z nim więc będziemy mieli okaz ę spotkać się eszcze nieraz. Narazie est przerwa między za ęciami szkolnymi, esteśmy w przededniu świąt. Na wyższyczas zawrzeć zna omość z nowymi kolegami, poznać ak na więce chłopców.

Ze wszystkich chłopców wywodzących się z nobliwych domów pierwsze mie sce za -mu e Mo szel, syn Icchoka Awigdora. Jest to czyściutki i schludny rudzielec, ubranyzwykle w alpakową kapotkę. Ma niesłychanie wysokie mniemanie o sobie. Tak wysokie,że nie wypada mu nawet rozmawiać z samym sobą. I ma rac ę. Po pierwsze, o ciec ego,Icchok Awigdor, ma własny dom z białym gankiem. Po drugie, w ego domu roi się odzegarów, zegarków i zegareczków. Jest ich bez liku. Gdy dochodzi godzina dwunasta,wszystkie zegary zaczyna ą bić naraz. Można ogłuchnąć. Sam Icchok Awigdor to Żyd,który wo u e z całym światem. Oczy ma ak u zbó a. Wszyscy chłopcy w bóżnicy drżą naego widok.

Po Mo szle następu e Zioma Korecki. Chłopak ten należy do na większych łobuzia-ków. Nieco przygarbiony. Z byle kim się nie zada e. Bowiem ego o ciec goli się. Makrótko strzyżoną brodę. Jest adwokatem w Petersburgu. Nosi akieś dziwne okulary.Nazywa ą e pince-nez¹¹⁵. Ten to Zioma nauczył wszystkich chłopców w mieście pływać,zażywać kąpieli, eździć na łyżwach i wiele, wiele innych rzeczy, których chłopcy żydowscynie znali.

A dale Isrule, synek Bendickiego, blady i drżący chłopaczek. Potem Cha tl Ru-derman, syn mełameda, chłopak o grubych policzkach, i Awre ml Zołotuszkin, czarnyak Arab. Za nimi eleganccy synkowie Merfertów i Lipskich w wypastowanych butachz cholewami. Z nimi rozmawiać to był nie lada zaszczyt. Kto bowiem na co dzień nosipastowane buty? Za nimi idą chłopcy Konewerów, istne diabły znęca ące się nad kotami.Z nimi Szolem nie chciał się kolegować. Wolał racze przy aźnić się z takimi chłopca-mi, ak Motl Szyrme, chłopak o długich pe sach, gra ący na skrzypcach, albo ElijahuDodes, z temperamentem, wiecznie roześmiany. Z nimi modlił się w te same bóżnicy.Zaglądali wspólnie do ego modlitewnika. Razem wyczyniali kawały, dowcipkowali i żar-towali. Naśladowali szamesa Refuela, ak ednym oczkiem rozgląda się dookoła i śpiewaOsiemnaście rubli dla kohena. Naśladowali też Koreckiego, ak gwiżdże przez nos, i BenięKanawera, ak za ada tabakę Icchoka Awigdora i wzrusza ramionami. Naśladowali Szo-lema Wileńskiego, ak sobie głaszcze bródkę i pociąga nosem. Jest, dzięki Bogu, kogoprzedrzeźniać. Wystarczy sam Garmizo czyta ący Torę.

Jego właśnie Szolem, syn Nachuma Rabinowicza, podpatrywał przez dwie sobotyz rzędu. Obserwował, ak mełamed Garmizo kołysze się na edne nodze, po czym wy-krzywia swo ą dziobatą twarz, wystawia żółte zęby, wyciąga długą szy ę, spiczasty nospodnosi do góry, potem opuszcza w dół i wydobywa z siebie dziwny i straszliwy zarazemgłos. Intonu e po hebra sku: „Zobacz, postawiłem przed tobą dziś życie, dobro, śmierćoraz zło”. Można pęknąć ze śmiechu. Ci wszyscy, którzy widzieli i słyszeli, ak Szolemnaśladu e Garmizę czyta ącego Torę, gotowi byli przysiąc, że to prawdziwy Garmizo. AleGarmizo nie był spec alnie zachwycony, gdy się o tym dowiedział. Nie lenił się, poszedłdo Nachuma Rabinowicza i opowiedział mu całą historię o tym, iż on, Garmizo, słyszałod ludzi, że u Nachuma Rabinowicza est taki chłopak, który go przedrzeźnia. Wywołałoto poruszenie w domu. Nachum obiecał, że gdy tylko dzieci przy dą do domu, wy aśni tęsprawę. Po powrocie dzieci natychmiast zabrano się do nich. O ciec odgadł, że to sprawaSzolema.

¹¹³Majmonides — rabi Mosze Ben Ma mon (w Polsce znany ako Ma monides), średniowieczny filozof ra-c onalista oraz wybitny lekarz. [przypis edytorski]

¹¹⁴Kuzari — traktat religijno-filozoficzny Jehudy Halewiego (XIII w.). [przypis tłumacza]¹¹⁵pince-nez— rodza okularów mocowanych bezpośrednio na nosie za pomocą sprężynki. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 49: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

— Chodź no tu, Szolemie. Pokaż, ak uda esz mełameda Garmizę. Pokaż, ak on czytaTorę.

— Jak go parodiu ę? W aki sposób?Szolem długo nie zwlekał. Zakołysał się na edne nodze. Wykrzywił twarz tak, ak

to robił Garmizo, wystawił zęby, wyciągnął szy ę, podniósł do góry nos, opuścił go w dółi zaczął w straszliwy i zarazem osobliwy sposób intonować: „Zobacz, postawiłem dziśprzed tobą życie”.

Nigdy eszcze w swoim życiu nie widział Szolem o ca tak roześmianego. Nachum niemógł po prostu się powstrzymać. A gdy uż wyśmiał się do końca, wykaszlał do resztyi otarł oczy, odezwał się do dzieci tymi słowy:

— Widzicie, co takie wakac e mogą narobić? Pałętacie się po próżnicy. Licho wie,co wam strzeliło do głowy parodiować mełameda Garmizę czyta ącego Torę. — W tymmie scu tato nie wytrzymał i ukrył swo ą roześmianą twarz w chustce. — Jak Bóg da, tonatychmiast po Święcie Kuczek zaczynacie chodzić do chederu. Koniec z wakac ami!

Skoro koniec z wakac ami, to tym bardzie trzeba użyć żywota!I chłopaki zaczęli korzystać ze swo e wolności na sto dwa. Zawierali zna omości

z wieloma kolegami. Nie przebierali. Z każdym się zaprzy aźnili. Hulali tak, ak po-borowi przed wcieleniem do wo ska. Chłopcy z Woronki pokazali tym z Pere asławia,że chociaż są z małego miasteczka, to zna ą sprawy, o których chłopcy pere asławscy niema ą zielonego po ęcia. Nie wiedzą na przykład, że do każdego imienia można dopasowaćodpowiedni rym. Oto próbka. Motek — kmiotek, kapotek, płotek, kotek, młotek itd.Janek — ganek, wianek, dzbanek, straganek…

I o mowie „taszrak” chłopcy z wielkiego miasta nie ma ą po ęcia. Każde słowo wyma-wia się na wspak. Na przykład: „Szam ęgif — masz figę”. Z zamkniętymi oczyma potrafiłSzolem przez bitą godzinę mówić na wspak. To przecież prawdziwa rozkosz. Człowiekmoże nagadać drugiemu, co tylko zechce, a ten ani be, ani me. A cóż to za chłopcy,ci z Pere asławia, skoro pozwala ą prze ść swobodnie popu i nie powiedzą mu żadnegosłowa? Chłopcy z Woronki z całą pewnością tak nie postąpią.

Nie są tak głupi. Oni nie przepuszcza ą tak sobie popa. Wszyscy chłopcy ak edenmąż ustawią się za popem i zaśpiewa ą na głos żartobliwą i szyderczą piosenkę. Chłopcyz Pere asławia twierdzą, że w ich mieście nie wolno tego robić. Można za to oberwać, i toniewąsko. No i nowina — bać się popa. Niedobrze, ak pop przechodzi ci drogę. Co dotego zgoda. Ale bać się? Pere asław est doprawdy wielkim i pięknym miastem. Co dotego nie ma dwóch zdań. Jednak w Woronce podczas wakac i było wesele .

Tak sobie myśleli chłopcy z Woronki i mimo wszystko pragnęli, aby dni wakacy new Pere asławiu ciągnęły się w nieskończoność.

.

Mełamed reb Aron. Cała plejada mełamedów. Uczniowie chederu grają w karty

Wakac e eszcze nie minęły, święta były eszcze przed nami, a Nachum Rabinowiczprowadził uż pertraktac e w sprawie zaangażowania mełameda dla swoich dzieci. Byłokilku mełamedów. Wspomniany uż Garmizo, który tak pięknie czytał Torę. Następniereb Aron Chodorower, bardzo dobry mełamed, ale dziwny akiś. „Przesadysta”. Lubiopowiadać ba ki, opowieści przesadnie udziwnione, osadzone w dawnych czasach. Opo-wiadał na przykład o swoim dziadku, chłopie na schwał, prawdziwym siłaczu, który niebał się nikogo.

Pewnego razu w noc zimową dziadek reb Arona echał drogą koło lasu. Nagle z gę-stwiny wypadła sfora wilków, dwanaście sztuk. Wilki rzuciły się na sanie dziadka. A dzia-dek ak nie zeskoczy z sań i dawa na wilki. Złapał e za łby i wpakowawszy rękę w ichpaszcze przenicował zwierzaki na wewnętrzną stronę.

I eszcze edna opowieść o dziadku. Pewnego razu całe miasto uchronił przed nie-szczęściem. Które ś niedzieli zebrali się go e na targowisku i po pijanemu zaczęli bićŻydów. Wtedy dziadek reb Arona, który akurat modlił się w na lepsze, nie namyślał siędługo, zrzucił z siebie tefilin oraz tałes i dopadłszy go ów wybrał spośród nich na większe-

- Z jarmarku

Page 50: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

go wzrostem Iwana Poperyłę. Schwyciwszy go za nogi zaczął nim walić tłum po łbach.Go e padali ak muchy. Rozłożył wszystkich, wypuścił Iwana i tak mu powiedział: —Teraz możesz iść do domu, a a sobie pó dę dokończyć modlitwę.

Dziadek ten był nie tylko siłaczem. Był poza tym osobą tak roztargnioną, że strachbrał. — Gdy wpadł w zadumę — tak opowiadał reb Aron Chodorower — lęk ogarniałwszystkich. Pewnego razu zamyślony krążył po poko u. Krążył, krążył i krążył. Spo rzał— i uż est na stole!

Taki to był mełamed reb Aron Chodorower. Po nim następowała cała masa innychmełamedów, ak reb Jehoszua, Meir Hersz, Jakir Symche, mełamed Ka danowski i GrubyMendel. Każdy ednak miał akiś feler: Jeśli umiał nauczać, to nie był mistrzem w Ta-nachu. Jeśli był mistrzem w Tanachu, to nie umiał uczyć. Ze wszystkich na lepszy byłbygruby Mendel, gdyby nie miał poważne wady — bił. Dzieci na dźwięk ego imienia drżąze strachu. Proszę sobie wyobrazić, że mełamed Mokisz też bił, ale robił to z umiaremi sensem. Gruby Mendel mógł zabić na śmierć. Ale za to wspaniale uczył. Jednego z tychdwóch obiecał Nachum Rabinowicz, eśli Bóg da, zaangażować.

A więc mełameda miały uż dzieci z głowy. Teraz pozostała sprawa nauki pisania. Ktobędzie ich tego uczył? Co się tyczy pisania w idisz, to tego nauczyły się uż w Woronceu reb Zurechla. Co ednak zrobić z rosy skim? W te sprawie to nawet serdeczny przy acielArnold z Pidworków, o którym mówiliśmy uż poprzednio, poradził posłać dzieci, i toniezwłocznie, do jewrejskoj ucziliszczy¹¹⁶. Nie będzie to zbyt dużo kosztowało, a wypadniedobrze. Usłyszawszy to, babcia Minda zaklęła się na wszystkie świętości, że póki ona ży e,e wnukowie pozostaną Żydami. I nic nie pomogło. Żadne błagania i żadne modlitwy.Zaczęto więc wałkować sprawę nauczycieli.

Noach Bocian to dobry nauczyciel, szkopuł ednak w tym, że est zięciem bałaguły.Pisarz Ice zaś układa wprawdzie listy, ma złotą rączkę, ale z ęzykiem u niego nietęgo.Pisarz Abraham, brat Icy, ma rączkę nie na lepszą, a z ęzykiem u niego także krucho. Corobić? Pozostał więc Monisz. Ma wszystkie zalety. Zna świetnie Tanach, gramatykę maw ednym palcu. Gemara nie est mu obca i po rosy sku pisze tak, że mucha nie siada.Prawda, nie wie, co pisze. Dzieci są eszcze zbyt małe, aby znać się na gramatyce. Niechprzedtem nauczą się gramatyki hebra skie . To est ważnie sze. A że rebe Monisz bije, tonic. Będą pilnie się uczyły, to nie będzie bił. Czyż może być, żeby rebe bił za nic? Fakt, żedzieci przekonały się o tym na własne skórze.

Monisz nie lubił, wzorem innych mełamedów, bić ręką lub wysiec rózgami. Na gru-bym palcu prawe ręki miał kostkę. Gdy uderzył cię tą kostką w bok albo w plecy lubw skroń, mogłeś, bracie, zobaczyć swego pradziadka na tamtym świecie. Taka to byłakostka! Szolem starał się, ak tylko mógł, aby się z nią nie zapoznać. I może by mu sięudało. Należał bowiem do tych, którzy w czwartek byli solidnie przygotowani z Gema-ry, albo też świetnie udawali, że są przygotowani. O Tanachu uż nawet nie wspominam.Z pisaniem szło mu również niezgorze . Gdy ednak łobuzował, nie było uż wy ścia. Wte-dy poczuł smak kostki. Czu e ten smak po dziś dzień. Ale nie z tego powodu NachumRabinowicz był niezadowolony z mełameda. Chodziło o to, że w krótkim czasie okazałosię, iż Monisz nie ma zielonego po ęcia o dykduku¹¹⁷. Gdy zapytywano go: — Reb Mo-nisz, dlaczego pan nie przerabia z dziećmi dykduku? — ten odpowiadał: — Co mi tamdykduk-szmikduk! — Na domiar wszystkiego eszcze śmiał się. Tego uż Nachum niemógł znieść. Na następny okres szkolny uż go nie zaangażował. Posłał dzieci do innegomełameda.

Ten z kolei był znawcą gramatyki pełną gębą. Znał reguły na pamięć. Miał ednakinną wadę. Lubił udzielać się w gminie. Codziennie był czymś za ęty. A to wesele, a touroczystość obrzezania, a eśli ani to, ani tamto, to bar micwa¹¹⁸, rozwód, akiś arbitrażlub też pośredniczenie przy polubownym załatwieniu sporu. Ale to est uż do wytrzyma-nia. Dla ednych wada, dla drugich zaleta. Dla dzieci był wprost aniołem, a ego chederwydawał się ra em. Można tu było uprawiać każdą grę. Nawet w karty. I to nie woron-kowskimi kartami. Tfu! Prawdziwymi kartami. A grać, to grali w różne gry. Na przykład

¹¹⁶jewrejskoj ucziliszczy (ros.) — żydowskie szkoły. [przypis edytorski]¹¹⁷dykduk — gramatyka (hebra ska). [przypis tłumacza]¹¹⁸bar micwa — uroczystość odprawiana, gdy chłopiec żydowski osiąga w trzynastym roku życia pełnoletność

religijną. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 51: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

w „starszy atut”. Jest to gra uprawiana przez aresztantów. Karty też były aresztanckie.Brudne, tłuste i akby opuchłe. Ale nie zważali na to i ofiarą kart padały wszystkie śnia-dania i wszystkie z trudem uzbierane grosze. Całą forsę wygrywali starsi chłopcy. Tacyak Zioma Korecki, ładny młodzieniec, o którym uż wcześnie mówiliśmy. On to nauczyłswoich kolegów wielu „dobrych” rzeczy. Jego nauka opierała się na trzech zasadach: niesłuchać rodziców, nienawidzić rebego, nie bać się Boga.

Ponadto starsi chłopcy mieli taki zwycza , że zagarnąwszy wygraną od młodszych ko-legów lubili sobie z nich pokpiwać. Prawdziwi karciarze tak nie postępu ą. Ale nie należysądzić, że wszystko przychodziło im łatwo. Sami mieli moc kłopotów. Po pierwsze, trze-ba było przekupić żonę rebego, żeby mu nie opowiedziała o grach karcianych. Po drugie,był eszcze syn rebego Fa wl, zwany Warga. Przezwisko to nadano mu z powodu wydatnegrube wargi. Temu to Fa wlowi Wardze trzeba było podlizywać się i przekupywać go: tośniadaniami, to znów orzeszkami. Strasznie przepadał za orzeszkami. Rzygać się chciało,gdy za adle rozłupywał zębami orzechy. W dodatku za cudze pieniądze. Ale co możnazrobić? Nie dać mu, to poskarży rebemu. Będzie wtedy lepie ?

Mało miał Nachum Rabinowicz satysfakc i z tych mełamedów i ich nauk. W każdąsobotę egzaminował swo e dzieci i wzdycha ąc kiwał głową. Na bardzie zależało mu naśrednim, na mistrzu Tanachu. Spodziewał się po nim znacznie więce . Co dale ? Jakibędzie końcowy rezultat?

— Nim obe rzysz się, stuknie ci bar micwa¹¹⁹, a ty dwóch zdań nie będziesz w stanieułożyć! — Zaczął więc o ciec Szolema gorączkowo poszukiwać nauczyciela od Gemary,takiego z prawdziwego zdarzenia. Znalazł go..

Mojsze Dawid Ruderman — nauczyciel Gemary. Jego syn Szymon ma zamiar wychrzcićsię. Miasto wyciąga go z monastyru. Stryj Pinie jest wściekły

Rebe był litwakiem¹²⁰. Nazywał się Mo sze Dawid Ruderman. Był to chuderlawy,przygarbiony Żyd o gęstych, czarnych brwiach. Uczony w Piśmie Świętym. Doskonałyznawca Tanachu. W swoim fachu pedant niesłychany. Słowem, był to człowiek pełenzalet. Do tego wszystkiego arcypobożny, głęboko wierzący. Kto by mógł spodziewać się,że na takim człowieku zaciąży skaza. Syn ego uczęszczał do rosy skie ujezdnoj¹²¹ szkoły.W całym mieście tylko dwóch chłopców żydowskich chodziło do te szkoły. Syn Mo -sze Dawida Szymon Ruderman, młodzieniec, któremu bródka dopiero zaczęła się sypać,i Chaim Tamarkin, syn adwokata.

Był to chłopak niskiego wzrostu, tęgi, o małych oczkach i krzywym nosie. Koszulęna modłę sze geców nosił wypuszczoną na wierzch spodni. Grał z sze gecami w piłkę.Do bóżnicy nigdy nie zaglądał. Chyba że na Jom Kipur. Ukradkiem palił cygara. Ci otomłodzieńcy byli w pewnym sensie pionierami, pierwszymi askółkami haskali¹²² w Pe-re asławiu. Na dwunastu sze geców w szkole byli edynymi Żydami. Na pierw sze gecepatrzyli na te dwa „Żydziątka” ak na dziw natury. Następnie powalili ich na ziemię po-środku szkolnego podwórka i wieprzowiną wysmarowali im wargi. Po tym akcie zawarliz nimi przy aźń. Zadzierzgnięte zostały więzy koleżeństwa i braterstwa.

Bóg mi świadkiem, że go e w owych latach byli eszcze wolni od uczucia nienawiści.Nie mieli eszcze po ęcia o tym, czym est antyżydowska heca¹²³. Jeszcze nie byli zarażeniadem antysemityzmu. Jeśli więc „Żydziątko” zostało powalone na ziemię, policzono mukości i wysmarowano wargi wieprzowiną, to od razu zaliczano e do swo aków. To, że byłto „Herszko”, nie miało uż żadnego znaczenia. Miał te same prawa co wszyscy.

¹¹⁹bar micwa — uroczystość odprawiana, gdy chłopiec żydowski osiąga w trzynastym roku życia pełnoletnośćreligijną. [przypis edytorski]

¹²⁰litwak — Żyd z Litwy lub Białorusi mówiący odmiennym dialektem niż Żydzi w Kongresówce i na Ukra-inie. [przypis tłumacza]

¹²¹ujezdnyj (ros.) — powiatowy. [przypis edytorski]¹²²haskala — ruch oświeceniowy wśród Żydów propagu ący emancypac ę poprzez wykształcenie. Prowadził

do nie zamierzone asymilac i. [przypis tłumacza]¹²³heca — tu w daw. znaczeniu: szczucie. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 52: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Oddanie dzieci na naukę do Mo sze Dawida Rudermana nie obyło się bez trudno-ści. Gładko nie poszło. Stry Pinie dowiedziawszy się, że brat Nachum powierzył dziecimełamedowi, który ma syna w ujezdnoj, szybko przystąpił do działania. Oświadczył, żeod ujezdnoj do chrztu est tylko eden krok. I tak też się stało. Widocznie los chciał, abystry Pinie okazał się tym razem prawdziwym prorokiem. Oto ak było:

Pewnego razu, akurat w sobotę, gruchnęła po mieście wieść, że dwóch chłopcówżydowskich, uczęszcza ących do szkoły ujezdnoj, ma zamiar prze ść na prawosławie. Z po-czątku oczywiście nikt temu nie dawał wiary. Gdzie tam? Kto tam? Co się dzie e! Czegoto ludzie nie wymyślą! Ale skoro dzwonią, to musi być święto. I wyobraźcie sobie, żetego dnia, te same soboty, wybuchła w mieście panika. Jakby się paliło. Całe miastościągnęło pod monastyr. Co się stało? W czym rzecz? Chcecie zobaczyć coś ciekawego?Rusza cie więc do monastyru. Tam zobaczycie, ak ci dwa chłopcy z ujezdnoj wdrapali sięna wierzchołek klasztoru i za ada ą sobie w na lepsze chleb grubo posmarowany smalcemwieprzowym. Robią to na pokaz. Aby każdy mógł zobaczyć.

Popłoch był tak wielki, że nikomu nie wpadło do głowy zapytać: — Jak to możliwe,aby ktoś z dołu mógł zobaczyć, co się dzie e na samym szczycie? Jak można gołym okiemstwierdzić, że chleb posmarowany est smalcem wieprzowym? A może to est masło?A może miód? W mieście wrzało. Świat zatrząsł się w posadach. Tłum wrzał — synalkowiTamarkina nie ma się co dziwić. Tatunio sam est trefny. To przecież „prawnik” od podańi zażaleń. Już w łonie matki był go em. Ale Mo sze Dawid Ruderman? Z niego przecieżŻyd bogobo ny. W dodatku mełamed. I to na lepszy w mieście mełamed. Jak można byłodo tego dopuścić?

Okazu e się, że byli tacy Żydzi, którzy to przewidzieli. Jak do tego doszli? Po prosturozumem. Ten im podpowiadał, że w wychowywaniu dzieci nie należy zbyt daleko sięposuwać. Co tu gadać? Fakt, dzieci oddaliście do ujezdnoj, więc pogodziliście się z tym,aby stały się one go ami. Nie wymaga cie więc od nich, by nosiły cyces. A eśli zdarzy się,że przepuszczą akąś modlitwę, trzeba to po cichu przełknąć. Nie trzeba łamać kijów naich plecach. Nie należy ich bić ak psa.

Takiego zdania byli wszyscy zacni i ogólnie szanowani obywatele miasta. Zebrali sięna naradę, na które postawili takie oto pytanie: Co należy obecnie zrobić? W aki spo-sób odwieść od chrztu dwóch młodych żydowskich chłopców? Poruszono niebo i ziemię.Odwoływano się do łask i zasług przodków. Postawiono na nogi całą władzę, całe na-czalstwo. Rzecz oczywista, że na większą inic atywę wykazał tuta stry Pinie. Zakasałrękawy, rozczesał swo ą piękną brodę i biegał po mieście. Oblewały go siódme poty. Nieadł, nie pił, aż przy boże pomocy osiągnął sukces. Udało się. Chłopców wyciągniętoz monastyru.

Jednak finał te całe sprawy był następu ący: eden z chłopców, Chaim Tamarkin,w kilka lat późnie wychrzcił się. Zaś Szymona Rudermana odprawiono do Żytomierza,do szkoły rabinackie , na koszt państwa. Przy boże pomocy nie tylko ukończył szkołęz wynikiem pomyślnym, ale także został nawet rabinem, i to w Lubeniu, niedaleko odPere asławia.

— A więc? Kto miał rac ę? Teraz chyba uż odbierzesz, mam nadzie ę, dzieci od tegomełameda.

W ten sposób przemawiał do swego brata Nachuma stry Pinie. Był niezmiernie za-dowolony. Po pierwsze, udało mu się odwieść od chrztu dwóch chłopców żydowskich.Po drugie, ego bratankowie zapewne nie będą uż uczyć się u mełameda, który znałwprawdzie gramatykę hebra ską, ale miał syna w szkole dla go ów. Po trzecie, ego prze-widywania sprawdziły się. Każde dziecko żydowskie, które uczęszcza do takich szkół, możesię łatwo wychrzcić.

Tym razem ednak stry ek Pinie omylił się. I to na całego. Jego brat Nachum animyślał odebrać dzieci od tak dobrego mełameda.

— Co a mam do niego? Nie dość, że miał tyle zmartwień, nie dość, że na adł się tylewstydu, to eszcze ma pozostać bez chleba?

Stry Pinie słuchał słów brata z gorzkim uśmiechem na ustach. Jakby chciał powie-dzieć: „Obym był fałszywym prorokiem. Na złą drogę sprowadzisz dzieci”. Po czym wstał

- Z jarmarku

Page 53: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

z krzesła, ucałował mezuzę¹²⁴ i szybko, wielce zdenerwowany, opuścił dom Rabinowi-czów..

Obraz dawnego chederu. Uczniowie pomagają rebemu i jego małżonce w pracy. Rebe odmawiabłogosławieństwo. Jego morały i nowe grzechy

Nie. Nie odebrano dzieci od znakomitego nauczyciela, mełameda Rudermana, mimoego zaszargane opinii. Wprost przeciwnie. Zostały u niego na kole ny i także trzecisezon szkolny. Obie strony były zadowolone. Rebe ze swoich uczniów i uczniowie zeswego rebego. A nade wszystko o ciec. Ten był zadowolony i z uczniów, i z rebego.

Na bardzie ednak zadowoleni byli uczniowie. Bóg zesłał im nauczyciela, który niebił. Pod żadnym pozorem. Nawet nie wiedział, co to est bicie. Chyba że chłopak użzanadto dokuczał rebemu. Nie chciał się modlić albo miał tak zakuty łeb, że tylko kołkiciosa mu na głowie. Należało to ednak do rzadkości. Rebe kładł wtedy delikwenta naławę, zde mował z głowy swo ą pluszową miękką armułkę i lekko wymierzał chłostę.

Mełamed miał eszcze eden plus. W ego domu były żarna. Taka maszyna do łuszcze-nia ziaren. Miała koło i rączkę. Na e wierzchu leżał worek hreczki¹²⁵. Gdy koło obracałosię, hreczka powolutku wysypywała się z worka do skrzynki. Tu spadała na kamień. Ka-mień rozcierał ą, łuszczył powolutku i drobił na kaszę. Taką to maszyną były żarna. Jestrzeczą asną, że cały gips w tym urządzeniu polegał na obracaniu koła. Im więce kręcisz,tym więce sypie się ziaren. Ochotników do kręcenia koła było sporo. Prawie wszyscyuczniowie mieli na to chrapkę. Każdy chciał pomóc rebemu, który nie mogąc wyżyćz same belferki imał się różnych prac. Łuszczył ziarna, a ego żona wypiekała ciastka.Zapewne uważacie, że przy wypiekaniu ciastek nie ma co robić. Nic podobnego. Wręczodwrotnie. Jest sporo roboty. Uczniowie również mogą tu pomóc. Nie tyle przy samymwypiekaniu, co przy ugniataniu ciasta, zwłaszcza miodowego. Ciasto należy oburącz ak-by policzkować. Obijać e należy tak długo, aż się rozciągnie. A ciasto miodowe potrafisię rozciągać. Kto lepie od chederowych chłopaków umiał e tłuc? Toteż ochotnikówbyło zawsze więce , aniżeli potrzeba. O to za ęcie po prostu bili się. Każdy chciał ubiecdrugiego.

Czytelnik nie powinien się temu dziwić. Może ednak zadać pytanie: Co to za robota,łuszczyć ziarna albo ugniatać ciasto? — Odpowiedź est prosta. U woronkowskich meła-medów wykonywali znacznie brudnie sze prace. Na przykład u rebego Zurechła w Wo-ronce chłopcy Nachuma Rabinowicza myli podłogi przed nade ściem soboty. Wynosilipomy e we dwó kę, a w po edynkę nosili wodę z odległe studni go ów. Niańczenie dzie-ci rebego przydzielano drogą losowania. Na kogo padł los, ten niańczył. Nie wspomnęuż o prowadzeniu kóz do szo cheta¹²⁶. A uż szczytem była pomoc przy skubaniu kur.Zresztą każdą pracę uważano za dobrą. Byle się nie uczyć. Nauka była gorsza od wszel-kie pracy. W tym mie scu, wyda e mi się, warto opisać cheder. Opisać tak, ak wyglądałw tamtych czasach. Chodzi mi o to, aby przyszłe pokolenie, eśli wykaże zainteresowanieżyciem Żydów w strefie osiedlenia, otrzymało możliwie wierny ego obraz.

Cheder. Mała chata na kurzych nogach, kryta słomą. Na częście lekko pochylonana bok. Czasem bez dachu. Jak bez czapki. Tylko edno okienko. A eśli więce , no tona wyże dwa. Bez szyb. Zamiast szyby przybijano do amugi kawałek papieru. Czasempoduszkę. Podłoga z gliny, klepisko. Na sobotę i święto posypywano e żółtym piaskiem.Znaczną część chederu za mu e piec z zapieckiem oraz leżanką. Na leżance śpi rebe. Nazapiecku śpią ego dzieci. Przy ścianie stoi łóżko. Jest to łóżko małżonki rebego. Na nimmnóstwo poduszek. Od na większych do całkiem małych aśków. Piętrzą się pod samsufit. Na tym to łóżku, na białym prześcieradle, od czasu do czasu po awia się stolnica dokra ania makaronu lub ciasta na obwarzanki. Dzie e się tak, gdy żona rebego zabiera siędo wypiekania spec ałów na sprzedaż. Czasem w łóżku położą dziecko, eśli ciężko zacho-

¹²⁴mezuza — zwitek pergaminu zawiera ący tekst z Biblii umieszczony w blaszanym lub drewnianym futerale.[przypis tłumacza]

¹²⁵hreczka (reg.) — gryka. [przypis edytorski]¹²⁶szojchet — rzeźnik rytualny. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 54: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

ru e. Pod piecem zna du e się podpiecznik, na Litwie zwany katuchą. Hodu e się w nimdrób przeznaczony na sprzedaż. Przy krzywe , nieco wypukłe i przez to akby brzemien-ne ścianie stoi kredens. W nim chleb, garnki i dzbanki. Na kredensie blaszane naczynia,sito, durszlak, tarka itp. Przy drzwiach we ściowych pogrzebacz, łopatka i ogromne wia-dro na pomy e — zawsze pełne. Ponadto drewniany ceber oraz wiecznie mokry ręcznik.W środku poko u długi stół. Przy nim dwie długie ławki.

Ten pokó to cheder. Tu mieści się szkoła, tu rebe prowadzi naukę. Wszyscy nie-ustannie krzyczą. Krzyczy rebe i krzyczą ego uczniowie. Słychać też krzyk żony rebego,która krząta ąc się po kuchni ła e swo e dzieci. Ła e dzieci, aby nie krzyczały. Ptactwopod piecem gdacze ze strachu. Właśnie kot zeskoczył z leżanki i cichuteńko, spoko -niutko wtargnął do podpiecznika. Ptactwo oczywiście spłoszyło się i zagdakało. A niechto!

Tak oto wyglądał cheder w Woronce. Wcale pięknie nie wyglądał w Pere asławiu.A mełamed pere asławski wkuwał ze swoimi uczniami identycznie ak woronkowski. Zimąnosił watowany chałat i pluszową armułkę, latem koszulę o szerokich rękawach. Zimą, poobiedzie, zamiast herbaty rebe wypijał napar z liści lipowych. Latem zaś pił zwykłą wodęz drewnianego cebra, przecedzoną przez rękaw koszuli. Z wielką żarliwością odmawiałprzy tym błogosławieństwo. Zdanie: „…na którego słowo wszystko się stało” wymawiałz niezwykłą nabożnością, a uczniowie wtórem odpowiadali „amen”. Warto było robićwszystko, aby tylko wymigać się od nauki. Doprawdy prze adła się. Od rana do nocywkuwano. A zimą także w nocy. Wstawało się wczesnym rankiem i zaraz do nauki. Nawetw sobotę. Jeśli tego dnia nie było zwykłe nauki, to siedziało się w soboty po obiedziew chederze i wysłuchiwało kazań rebego.

Morały rebego to na bogatsze fantaz e. Źródło swo e miały w ba kach z tysiąca i ednenocy. Słucha ąc ego nauk moralnych człowiek stykał się oko w oko z tamtym światem.Miał przedsmak mąk piekielnych. Wyraźnie słyszał zbliża ące się kroki szatana. Czuł, akdiabeł rozcina mu brzuch, wyciąga zeń kiszki i rzuca nimi w twarz ofierze: — Nędzniku!Jak ci na imię, sze gecu? Jak się nazywasz? — Złe duchy chwyta ą go i miota ą nimniby kamieniem wystrzelonym z procy. Niby piłką rzuconą z ednego krańca świata nadrugi. A eśli ktoś kiedyś skłamał, to duchy wiesza ą go za ęzyk na haku. I tak sobie wisiniczym połeć mięsa w atce. Jeżeli zaś zdarzyło ci się kiedyś, żeś zapomniał umyć ręceprzed edzeniem, to dwa diabły chwyta ą cię za palce i obcęgami wyrywa ą paznokcie.Jeśliś w akiś piątek ścinał sobie paznokcie i przez nieuwagę upuścił choć skrawek napodłogę, to z tamtego świata zrzuca ą cię z powrotem na ziemię, abyś tę ścinkę odszukał.

To są kary za małe grzechy. A aka est kara za wielkie? Na przykład za opuszczeniecałych agmentów modlitwy? Za opuszczenie przedwieczorne modlitwy Mincha¹²⁷? Zanieodmówienie Kriat Szma¹²⁸ przed snem? Za grzeszne myśli? Za błędne sny?

Na tamtym świecie nie zna ą litości. Tam nie istnie e ani pokuta, ani modlitwa, aniodkupienie grzechów przez dobre uczynki. Istnie ą one tylko na tym świecie. Tam użna nie za późno. Tam uż esteś w ednym szeregu z grzesznikami i złoczyńcami. Wędru-esz prosto do piekła. Będziesz palony w wiecznym ogniu. Na wieki uż będą cię gotowaćw kotle piekielnym. A rebe krzyczy: — Do piekła pó dziecie, sze gece, do piekła! — Tymoto zawołaniem kończy zwykle swo e kazanie moralne w soboty po południu. A dzie-ci przysłuchu ą się słowom rebego bardzo uważnie. Płaczą i żału ą za grzechy. Biją sięw piersi. Wyzna ą swo e winy Al chet¹²⁹. Odczuwa ą skruchę. Przyrzeka ą odtąd postępo-wać bogobo nie i posłusznie.

Wystarczyło ednak, aby rebe wstał od stołu, a wszystkie ego morały brały w łeb.Poszły w zapomnienie wszystkie ego pouczenia. Tamten świat z piekłem, diabłami i złymiduchami znikał gdzieś ak kamfora. Jak mara, ak zły sen. Chłopcy grzeszyli na nowo.Znowu opuszczali całe agmenty modlitw, przepuszczali Minchę, nie odmawiali KriatSzma. O myciu rąk nie warto uż nawet mówić. Nie czas na modlitwę, gdy świeci słońce,a na ścianach tańczą cienie, które mruga ą na nas i woła ą: — Na dwór chłopaki, nadwór! Tam est fa nie! Tam est byczo! — Jeden skok i uż esteś przy mostku. Tam płynie

¹²⁷Mincha — modlitwa popołudniowa. [przypis edytorski]¹²⁸Kriat Szma a.Krias Szma — modlitwa odmawiana rano i przed snem. [przypis edytorski]¹²⁹Al chet (hebr.) — „Za grzech”. Początkowy agment modlitwy poranne . [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 55: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

rzeczka. Szumi woda! Tam rośnie trawka. Tam żółci się kwiat i ptaszek uwa, pasikonikskacze. A pole zielone nie przesta e zapraszać: — Kładź się, chłopcze, na pachnącą ziemię.Natychmiast, niezwłocznie, od razu! — I w tym momencie z awia się nagle o ciec, matka,starszy brat lub starsza siostra i znowu słychać: — Odmówiłeś uż modlitwę? Do chederu,sze gece, do chederu!.

Bohater bar micwy zyskuje uznanie. Galeria typów perejasławskich. Łzy matki

Zastanawia ąc się nieraz nad nauką w takim chederze, u takich mełamedów, którychprzedstawiłem w poprzednich rozdziałach, ma ąc w pamięci obraz małżonki rebego, któ-re należało zawsze pomagać w pracy, oraz uwzględnia ąc rodziców, braci i siostry, którychnależało słuchać we wszystkim, wreszcie doda ąc do tego marnotrawienie czasu na łobu-zowaniu, bumelowaniu, grze w karty i guziki zimą, a kąpielach w rzece latem, trudnodoprawdy po ąć, akim cudem dzieci zdołały przyswoić sobie tę wiedzę, którą posiadały.

Nie należy przy tym zapominać, że często oszukiwaliśmy naszego mełameda. Wła-snego o ca też wprowadzaliśmy w błąd, a wzywani do rabina na egzamin, potrafiliśmyi ego wystrychnąć na dudka. Na więce ednak powodów do kpin dostarczyli zgroma-dzeni w komplecie Żydzi z całego miasta, którzy przybyli na uroczystość bar micwy synaNachuma Rabinowicza.

Bohater ninie sze autobiografii doskonale pamięta, że nie miał zielonego po ęciao droszy¹³⁰, którą miał wygłosić w dniu bar micwy. Mimo to całe miasto nie przestawałotrąbić o nim. O cowie nie ukrywali zazdrości, a matki głośno wyrażały życzenia, aby i onemiały tak udane dzieci.

Było to prawdziwe święto. Wspaniały, cudowny, uroczysty dzień. Do ego uświet-nienia przyczyniło się wiele osób. Wszystkie pod komendą babci Mindy, która w swo esobotnie sukni, ze świąteczną chustką na czole wyglądała ak prawdziwy dowódca. Onawydawała rozkazy. Ona decydowała, kogo zaprosić, a kogo pominąć. Kto i gdzie ma sie-dzieć. Jakie talerze ma ą znaleźć się na stole. Jakie wina i akie wódki należy podać. Zewszystkimi pokłóciła się, na wszystkich się pogniewała. Nie uszanowała nawet samegobohatera bar micwy. Pouczała go, ak ma się zachować. Upominała, że ma trzymać fa-son. Na oczach ludzi nie ogryzać paznokci. Nie śmiać się i innych dzieci nie rozśmieszać.Słowem, nie powinien zachowywać się ak byle huncwot.

— Bóg okazał łaskę i dożyłeś dnia swo e bar micwy. Na wyższy więc czas, abyś stał sięczłowiekiem. — Tak perorowała babcia, gładząc wilgotnymi palcami resztkę ego pe sów,które ledwo zdołała wywo ować u swego syna, o ca Szolema. Nachum Rabinowicz bowiemod dawna miał chętkę, aby zupełnie ostrzyc mu pe sy. Babcia Minda ednak nie dopuściłado tego. — Po mo e śmierci — mówiła — gdy mo e oczy uż tego nie będą widziały,zrobisz ze swoich dzieci go ów. Ale póki a ży ę, chcę oglądać na ich twarzach choćby śladżydowskości.

Poza licznymi gośćmi zaproszonymi wprost z bóżnicy na uroczystość bar micwy przy-była niemal cała rodzina Rabinowiczów. Wśród obecnych był, rzecz asna, rebe Mo szeDawid Ruderman. Z awił się w swo e sukienne kapocie, z wyblakłą czapką pluszową,wygląda ącą ak łata na głowie. Zachowywał się skromnie i starał się trzymać z boku.Od czasu afery z chrztem ego syna mocno podupadł na duchu. Prawie nie tknął ser-wowanych win i przekąsek. Zaszył się w kąt. Przygarbił się i pochylił. Cicho pokasływałw rękawy swo e sukienne kapoty.

I oto nadeszła chwila egzaminu. Konfirmant miał wystąpić z kazaniem przed zgro-madzonymi ludźmi. I wtedy rebe Ruderman zerwał się gwałtownie. Wyprostował sięw mgnieniu oka. Uniósł w górę gęste czarne brwi. Wbił oczy w swego ucznia. Kciu-kiem wykonał ruch podobny do ruchu pałeczki w ręku dyrygenta. Podawał w ten sposóbswo emu uczniowi ułożone wcześnie po edyncze słowa i zdania.

A uczeń, bohater bar micwy, w pierwsze chwili omal nie stracił przytomności zestrachu. Poczuł w ustach akąś dziwną suchość. Przed oczyma nagle wszystko zawirowa-

¹³⁰drosza — kazanie. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 56: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

ło. Zdawało mu się, że porusza się nie po ziemi, lecz po lodzie. Za chwilę lód pęknie.Gorze , uż pęka. Bęc! Pada. Wraz z nim pada cały tłum. Ale im dłuże to trwa, tymwyraźnie czu e na sobie wzrok rebego. Podda e się ego wpływowi. Czu e na sobie uciskego kciuka. Powoli zaczyna wracać do siebie. Czu e przypływ sił. Czu e się mocnie szy.Coraz mocnie szy. Jego krok sta e się pewny. Pod nogami ma uż mocny grunt. Jakbyto był żelazny most. I po całym ciele zaczyna przepływać akaś ciepła fala. Teraz uż powszystkim, poszło ak z płatka, ak z nut.

W trakcie wygłaszania kazania nasz bohater przyglądał się uważnie zebranym go-ściom. Dokładnie obserwował miny i reakc e malu ące się na ich twarzach. Nikogo nieprzeoczył. Oto widzi przed sobą Icchoka Awigdora. Ma oczy zbó a i nieprzerwanie wzru-sza ramionami. Teraz miga mu przed oczyma starzec Jehoszua Szybne. Podobno stuknęłamu uż setka. Cały wiek. Język w ego ustach przypomina dzwon. Nie ma bowiem w nichzębów. Przy nim ego syn Berko. Też uż posunięty w latach. Oczy ma przymknięte. Gło-wa zwisa na bok. Oto zbliża się Oszer Ga des, którego wszyscy zwą tuta wu em Oszerem.Jest tęgi, szeroki w barach i tłusty. Jedwabna kapota aż pęka na nim. Siwy ak gołąb.A oto nadchodzi Jose Fruchszte n ze swoimi ogromnymi sztucznymi zębami, błyszczą-cymi okularami i rzadką bródką. Heretyk i niedowiarek. Z Nachumem Rabinowiczemczęsto grywa w szachy. Czytu e takie książki ak Tajemnice Paryża, Drogi świata itp. Jegomłodszy brat to Michoel Fruchszte n. Młodzieniec roztropny, wykształcony i sprytny ni-czym bękart. Żadnych świętości nie uzna e. W sobotę każe go ce pogasić świece. Szalenienatomiast poważa takich Żydów ak Benie Konawer i Mo sze Berger, o których wszyscywiedzą, że za młodu nie zwracali zbytnie uwagi na fakt, że yz er ostrzygł im brody.Isruel Bendicki też był wśród gości. Ongiś zwano go po prostu Isruel Klezmer. Dziś ed-nak est uż właścicielem domu. Ma stałe mie sce honorowe w bóżnicy. Zapuścił sobiepotężną brodę. A broda est czarna, błyszcząca i zawsze starannie uczesana. Chociaż nawetdziś pogrywa sobie na nie ednym weselu, nikt nie powie na niego „klezmer”. A tym bar-dzie za ego plecami. W same rzeczy Isruel Bendicki to nobliwy Żyd. Zachowu e się akprawdziwy pan. Gdy się śmie e, to całą gębą. Wszystkimi zębami — rzadkimi, małymi,białymi. I szames Refuel nie uszedł uwadze naszego bohatera. Widział go, ak stał pochy-lony, prze ęty całkowicie tym, co prawił bohater bar micwy. Odnosiło się wrażenie, żeego pociągła chuda twarz z krzywym nosem wyraża akieś wielkie pragnienie. Chciałbypewnie za chwilę uderzyć w stół i zgodnie z rytuałem sobotnim przy odczytywaniu Toryzawołać: — Dziesięć rubli…

Nikt i nic nie uszło uwadze konfirmanta. Świąteczny nastró malował się na twarzachwszystkich zebranych. Na bardzie aśniała twarz stry a Pinie. Siedział na honorowymmie scu tuż obok o ca konfirmanta. Miał na sobie szabasową edwabną kapotę, opasanąszerokim pasem, również edwabnym. Na głowie aksamitną czapkę w kolorze niebieskim.Z dumą patrzył na swego bratanka. Uśmiechał się do niego znacząco: „Co do wiedzy, tohuncwot ą ma. To widać… ale czy modli się codziennie? Czy my e ręce, kiedy trzeba?Czy odmawia Kriat Szma przed snem? Czy aby nie łobuzu e w sobotę? Mam poważnewątpliwości”.

Za to o ciec był wniebowzięty. Promieniał. Nie było na świecie szczęśliwszego odniego człowieka. Głowę trzymał wysoko. Lekko drżały mu wargi. Chodził za synem, nieodstępu ąc go ani na krok. Nie odrywał wzroku od zebranych gości. Spoglądał na brataPinię. Śledził wzrokiem rebego Rudermana. Wpatrywał się w konfirmanta. Patrzył naego matkę.

A matka, malutka Cha a Estera, stała sobie z boku, wśród innych kobiet, i z ogrom-nym szacunkiem przypatrywała się wszystkim zgromadzonym. Miała na sobie sobotniszal edwabny. Z zachwytem cichutko wzdychała i nerwowo przebierała palcami. W eoczach po awiały się dwie błyszczące ak brylanty łzy. Wypłynęły spod powiek i toczyłysię po policzkach, lśniąc słonecznym światłem na e szczęśliwe , młode , asne , ale użwielce pomarszczone twarzy.

Jakie to były łzy? Czy łzy radości? Czy łzy satysfakc i? A może łzy dumy? A możepłakała z powodu nie na lepsze sytuac i materialne rodziny? A może serce podpowiadało

- Z jarmarku

Page 57: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

e właśnie w te chwili, że syn, świętu ący dziś swo ą bar micwę i tak pięknie z te okaz iprzemawia ący, uż wkrótce będzie odmawiał po nie Kadisz¹³¹.

Kto wie, dlaczego matka potrafi płakać?.

Starszy brat Herszl zaręcza się. Przepytanka z pomocą suflera. Woreczek na tefilin. Zegareki narzeczona

A teraz, dzięki Bogu, esteś uż młodzieńcem. Koniec z okresem chłopięcym. Ko-niec z łobuzowaniem, koniec z figlowaniem. Pora być mężczyzną. Na wyższy czas zostaćprawdziwym Żydem. Czas nie stoi w mie scu. Nim się obe rzysz, uż żeniaczka na karku…

Tymi morałami obdarzano konfirmanta naza utrz po uroczystości sobotnie . Tymcza-sem rebe pomagał mu przy pierwszym nakładaniu tefilin¹³². Mocno owinął rzemieniemtefilin na ego lewe ręce, tak że aż palce posiniały. Pudełko na czole z powodu luźnegorzemyka co chwila spadało mu na oczy lub przesuwało się na bok. Uparło się widać, abyspaść na ziemię. Stąd dużo zachodu miał nasz bohater z utrzymaniem równowagi. Niemógł też poruszać się swobodnie. Nie potrafił przez dłuższą chwilę patrzeć na chłopa-ków ze swo e paczki urwisów, którzy przyglądali mu się z zaciekawieniem, ak po razpierwszy modli się uzbro ony w tefilin. Trzeba przyznać, że gdyby nie chłopaki, nasz barmicwa modliłby się z pełną żarliwością. Włożyłby w tę modlitwę cały zapał, całe ser-ce. Rytuał wkładania tefilin przypadł mu do gustu. Spodobały mu się słowa modlitwytowarzyszące temu rytuałowi. Z przy emnością wdychał ożywczy zapach świeże skóryuchtowe ¹³³, z które zrobione były rzemyki. Odczuwał satysfakc ę, gdy zwracano się doniego per „młodzieńcze”. Czuł się szczęśliwy, gdy włączono go ako dorosłego Żyda dominjanu¹³⁴. Świadczyło to, że est pełnoprawnym Żydem, że est traktowany na równize wszystkimi dorosłymi. Nawet ednooki Refuel, szames w bóżnicy, traktu e go inaczeniż dawnie . Odnosi się do niego z akimś ledwo ta onym szacunkiem. O kolegach niema uż co mówić. Ci zazdroszczą mu. Tak samo zresztą ak on w swoim czasie, a pamiętato doskonale, zazdrościł swemu starszemu bratu Herszlowi, gdy tamten miał swo ą barmicwę. Być może zazdrościł mu wtedy nie tyle bar micwy, ile zaręczyn, które nastąpi-ły wkrótce potem, i podczas których Herszl dostał w prezencie od swo e narzeczonepiękny, haowany woreczek na tefilin, a od przyszłego teścia srebrny zegarek. Obydwate wydarzenia, mianowicie przebieg zaręczyn brata i dzie e zegarka, prezentu od teścia,zasługu ą choćby na krótką wzmiankę.

Herszl ako chłopak, który osiągnął wiek bar micwy (trzynaście lat), prezentował siębardzo korzystnie. Był przysto ny i schludny. Lubił ubierać się czysto i porządnie. Do na-uki ednak nie miał głowy. I szczególne chęci też do nie nie prze awiał. Ale że był synemRabinowicza, a więc chłopcem z dobrego domu, swatano mu na lepsze partie. Przy echałdo nas wtedy z Wasilkowa akiś wielce nobliwy Żyd z czarną brodą — kandydat na te-ścia Herszla. Nie był sam. Wraz z nim przy echał egzaminator. Miał przeegzaminowaćprzyszłego zięcia.

Egzaminator był młody. Miał ryżawą bródkę. Był przysto ny, uczony w Piśmie, znałdoskonale Tanach. Świetnie władał hebra skim. Był ednak ciut nudnawy. Czepiał siębyle czego. Zbyt głęboko lubił włazić za skórę. Zaczął od własnego popisu. Chciał za-imponować rodzicom przyszłego zięcia erudyc ą. Następnie dobrał się do rebego, którydotychczas uczył Herszla. Wdał się z nim w długi dyskurs na temat gramatyki hebra -skie . Na każde twierdzenie rebego miał gotową replikę. Ilekroć rebe mówił „tak”, ten

¹³¹Kadisz — powszechna modlitwa codzienna, także modlitwa za zmarłych (kadisz sierocy); również potoczneokreślenie syna odprawia ącego Kadisz w intenc i zmarłych rodziców. [przypis edytorski]

¹³²tefilin — dosłownie: modlitwy; nazwa dwóch skórzanych pudełeczek zawiera ących wypisane na pergami-nie modlitwy — przepisy, które mężczyźni od trzynastego roku życia wkłada ą na głowę i lewą rękę podczasmodlitwy poranne w dni powszednie. [przypis edytorski]

¹³³jucht — wyprawiona skóra bydlęca. [przypis edytorski]¹³⁴minjan — dziesięciu Żydów, zgromadzenie niezbędne do odprawienia zbiorowych modłów w bóżnicy.

[przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 58: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

dla zasady mówił „nie”. Potem przeszedł do natarcia. Zasypywał rebego pytaniami tegorodza u:

— Niech rebe powie, dlaczego w Księdze Koheleta est użyta liczba po edyncza cza-sownika w stosunku do podmiotu, który występu e w liczbie mnogie , na przykład: „Jakomuchy zdechłe zasmradza i psu e ole ek aptekarski” zamiast „zasmradza ą”.

Na to rebe odpowiedział pytaniem: — A dlaczego w Księdze Koheleta stoi ak byk:„Pamięta tedy na stworzycieli swoich”, zamiast „swego stworzyciela”. Dlaczego dla od-miany użyta została liczba mnoga, nie zaś po edyncza?

Wtedy egzaminator naskoczył na rebego z boku: — Gdzie występu e zdanie: „I prze-chodzili od narodu do narodu”?

Rebe lekko się zmieszał. Był akby nawet zawstydzony, nim znalazł odpowiedź: — Tozdanie pochodzi z modlitwy: „Wysławia cie Pana, wzywa cie imienia ego”.

Młody egzaminator nie ustępował ednak. A gdzie stoi „Wysławia cie Pana”? Rebezmieszał się eszcze bardzie . — Chyba to będzie gdzieś w Psalmach. — Wtedy rudzielecparsknął śmiechem: — Niech mi rebe nie poczyta tego za złe, ale to nie stoi gdzieś tamw Psalmach. To stoi raz w Psalmach i bez u my dla rebego, ako też dla wszystkich Żydów,w Diwrej Hajamim¹³⁵.

Dla rebego był to cios śmiertelny. Grube krople potu wystąpiły mu na czole. Był zu-pełnie złamany. Wyciera ąc spoconą twarz, tak powiedział do dzieci: — Ten młodzieniecest zwykłym krętaczem. — W duchu zaś tak sobie pomyślał: „Jeśli weźmie na egzaminnarzeczonego in spe¹³⁶, to koniec pieśni. Ze ślubu nici”. A że sam był zainteresowany tym,aby związek doszedł do skutku, albowiem i emu przypadała pewna suma pieniężna zaswatanie, wpadł na pomysł, aby za szeroką kanapką, na które miał siedzieć Herszl pod-czas egzaminu, ukrył się Szolem, ego młodszy braciszek. Rodzice przyszłych małżonkówrozsiedli się wokół półokrągłego stołu i rudy młodzieniec wziął narzeczonego na spytki.W tym samym czasie matka szykowała stół. Po awiły się ciastka i wódka. Była widoczniepewna, że egzamin pó dzie gładko.

— No i powiedz mi ty, młodzieńcze, gdzie to est napisane: „Zewsząd go straszyćbędą strachy, a nacierać będą na nogi ego”?

— W Księdze Hioba! — Zza kanapy doszedł na czas cichy szept suflera. Narzeczonypowtórzył to gromkim głosem.

— Faktycznie. Rzeczywiście. A może teraz powiesz mi, gdzie eszcze w Tanachu zna -du e się słowo o tym samym rdzeniu? — Rudzielec mnoży pytania. — W Psalmach! —Piskliwy szept suflera dochodzi w porę do narzeczonego, a ten dokładnie powtarza.

— W takim razie z Tanachem się załatwiliśmy — powiada egzaminator i łapczywymokiem zerka na stół, przy którym krząta się matka, malutka Cha a Estera. Właśnie stawiana stół konfitury. — A teraz za miemy się trochę gramatyką. Co to za czasownik „zgubili”?Co to za tryb? W akie liczbie występu e? Co to za czas? — A mały Szolem schowany zakanapą szeptem podpowiada i narzeczony powtarza ak papuga. Odpowiedzi wypadły nacelu ąco.

— Dosyć! Wystarczy uż — powiedział egzaminator. Był kontent. Zacierał ręce. Łypałoczami na suto zastawiony stół. I zwróciwszy się do o ca przyszłe narzeczone , którypromieniał z wielkiego zadowolenia, tak powiedział: Należy się panu mazł tow¹³⁷! Nawłasne uszy przekonał się pan, że chłopak obkuty est na blachę. Teraz możemy uż chybacoś przekąsić…

Czy rodzice zdawali sobie sprawę z odegrane komedii? Czy tylko rebe i narzeczonybyli wta emniczeni w sprawę? A może egzaminator poznał się na podstępie? Trudno od-powiedzieć na to pytanie. W każdym razie obie zainteresowane strony były zadowolone.Na pewno żadna ze stron nie została tuta oszukana.

Teraz przechodzę do historii z zegarkiem. Zaraz po egzaminie matka po echała doWasilkowa obe rzeć narzeczoną. Dziewczyna przypadła e do gustu, była do rzeczy. Pod-pisano akt zaręczyn. Potłuczono talerze, wypito wódkę, a przyszły teść dał Herszlowiw prezencie srebrny zegarek. Narzeczony nie mógł oderwać od niego oczu. Sześćdziesiątrazy na godzinę spoglądał na niego. Jeśli chciałeś zasłużyć na mycwę, to nic, tylko pyta

¹³⁵Diwrej Hajamim (Diwrej Hajomim) — Księgi Kronik, także nazwa kroniki. [przypis tłumacza]¹³⁶in spe (łac.) — w przyszłości (co do które ma się nadzie ę, iż ona się spełni). [przypis edytorski]¹³⁷Mazł tow! (hebr.) — „Szczęścia! Powodzenia!”. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 59: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

o godzinę. Pilnował tego zegarka ak źrenicy oka. Przed pó ściem spać nie wiedział, gdziego położyć. W sobotę, nim się wybrał do bóżnicy, nie mógł zdecydować się, w któreszufladzie komody ma go umieścić. Na myśl, że mogą go skraść, drżał ze strachu.

I oto pewnego pięknego dnia zechciało się Herszlowi, młodzieńcowi znanemu zeskłonności do pedanterii, wyczyścić garnitur. W modzie były wówczas trykotowe ubra-nia. A trykotu, ak zapewne wiecie, czepia się kurz. Miał Herszl taką laskę z bambusa,a bambus, ak wiecie, łatwo się gnie. Tą bambusową laską zaczął strzepywać kurz z garni-turu. Trzepał ze wszystkich sił. Solidnie, dokładnie, uczciwie. Tylko zapomniał na śmierć,że w kieszeni garnituru leży zegarek. Rozumie się, że z zegarka pozostały szczątki. Pro-szek ze srebra, porcelany i szkła. Pozostała też masa maleńkich kółek. I wtedy narzeczonyzapłakał. Żadne próby pocieszenia go nie odniosły skutku. Nawet obietnica kupienia munowego zegarka. Na widok ego zmartwione twarzy serce ściskało się z bólu.

Nasz nowy bar micwa, Szolem, uważał się za takiego samego młodzieńca, akim byłw swoim czasie ego brat Herszl. Miał wtedy Szolem trzy wielkie pragnienia. Chciał miećtaki sam woreczek na tefilin, aki miał ego brat Herszl, taki zegarek i narzeczoną. Wy-obrażał ą sobie nie inacze , ak tylko w postaci królewny. Miała to być dziewczyna takpiękna ak owe wspaniałe i cudowne dziewczęta, o których opowiadał dawny ego kolegaSzmulik. Doskonale ą sobie wyobrażał. Dokładnie ą bowiem oglądał w swoich częstychsnach. Pewnego dnia, wkrótce po uroczystości, zobaczył ą na awie. Od pierwszego we -rzenia zakochał się. Napiszę o tym w następnym rozdziale.

.

Roza Berger. Szulamit z Pieśni nad Pieśniami. Chaim Fruchsztejn — groźny rywal. Skrzy-piące sztyblety i język francuski. Gra na skrzypcach. Rozkoszne marzenia

Gdyby Szolem nie spotykał się z nią często w późnie szych latach swego życia, gotówbyłby przysiąc, że ta, która go oczarowała i podbiła, gdy miał zaledwie czternaście lat, byłatylko wytworem wybu ałe wyobraźni. Miała na imię Roza. Szolem nigdy nie widział, abyprzechadzała się sama po mieście. Zawsze otaczali ą liczni adoratorzy. Zawsze przebywaław gronie młodzieńców, i to z na bogatszych i na znakomitszych rodzin żydowskich. Takżew towarzystwie chrześcijan. Bywała i w kręgu oficerów. Rosy ski oficer spaceru e z Ży-dówką. Słyszeliście⁈ Taki spacer stanowił wielką sensac ę. W mieście kipiało. Nie każdamłoda Żydówka mogła sobie na coś podobnego pozwolić. Nie każde Żydówce miastobyło skłonne to wybaczyć. Roza stanowiła wy ątek. Tylko ona grała na pianinie. Onaedynie mówiła po ancusku. Mówiła głośno i głośno się śmiała. Roza to nie byle kto.Jest panną z na lepszego domu. Je o ciec to eden z na bogatszych i na znakomitszychŻydów w Pere asławiu.

Arystokrata pełną gębą. W młodości, opowiada ą ludzie, golił się wbrew zakonowi.Dziś est uż stary i siwy. Nosi brodę, okulary, pod oczyma ma worki. Podobne wo-reczki ma także Roza. Odziedziczyła e. Trzeba przyznać, że est e z tym do twarzy.Wraz z edwabnymi brwiami, żydowsko-greckim noskiem i asnobiałą cerą stanowią a-kąś harmonijną całość. Je zgrabna figura podbiła serce obiecu ącego, ładnego i wieczniemarzącego chłopca chederowego, Szolema, syna Nachuma. Od pierwszego spo rzenia ecudownych niebieskich oczu Szolem zakochał się na zabó . Pokochał tę Sulamit pierwszą,płomienną i świętą miłością czternastoletniego niewinnego chłopca.

Tak! To Sulamit. Tylko Szulamit z Pieśni nad Pieśniami posiadała takie piękne, takieboskie oczy. Tylko Szulamit z Pieśni nad Pieśniami potrafi swoim spo rzeniem tak słodkoi miłośnie, tak głęboko zapaść w serce. Mogę Was, drodzy czytelnicy, zapewnić, że naSzolema Roza spo rzała tylko raz. No, może na wyże dwa. I to mimochodem, pewnegosobotniego dnia na ulicy. Spacerowała w otoczeniu całe watahy kawalerów. Wśród nichbył pewien szczęściarz, Chaim Fruchszte n.

Chaim to synek Josy Fruchszte na. Jedynaczek. Ma bardzo krótkie nogi. Za to nosszczególnie długi. A na nim czerwone „porzeczki”. Zęby, rzekłbym, przeraźliwie du-że. Ubierał się ak dandys, stuprocentowy modniś. Sztyblety¹³⁸ lakierowane, skrzypiące.

¹³⁸sztyblety — krótkie buty męskie z wszytymi po bokach cholewy kawałkami gumy. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 60: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Obcasy wysokie, bardzo wysokie. Chciał uchodzić za wysokiego. Kamizelka biała akśnieg. Włosy gładko zaczesane. Pośrodku przedziałek. Jak gąbka nasączony perfumami.Zapach przeróżnych kremów, wód kolońskich i innych pachnideł czuć było od niego nakilometr.

Ten to Chaim był na szczęśliwszy spośród wszystkich adoratorów Rozy. Jego to wła-śnie uznało miasto za e narzeczonego. Uchodził za oblubieńca Rozy. Dlatego, że byłsynem Josy Fruchszte na. A Jose Fruchszte n to bogacz. Bogacze to równi partnerzy.Zwłaszcza gdy chodzi o związek małżeński. Poza tym Chaim był edynym na cały Pere a-sław młodzieńcem, który mówił po ancusku. On mówił po ancusku i Roza mówiła poancusku. Czyż mogła być wobec tego lepsza para? I eszcze edno: ona grała na pianinie,a on na skrzypcach. I gdy we dwo e gra ą, to zostaw, człowieku, wszystko, co posiadasz,i wal bez namysłu pod ich okno. Warto doprawdy stać całą noc, aby posłuchać, ak gra ą.

Szolem nieraz stawał w letnie wieczory pod oknem Rozy i słuchał boskich melodii,wydobywanych e ślicznymi palcami z czarnego błyszczącego fortepianu. Słuchał też nie-bańskich dźwięków, które Chaim Fruchszte n wyciągał z delikatnych strun swoich skrzy-piec. Tylko „ach” i tylko „och”! Możecie sobie wyobrazić, co Szolem wtedy przeżywał.Rozpływał się ze szczęścia i ednocześnie umierał ze zgryzoty. Błogosławił i przeklinał.Rozkoszował się muzyką i cierpiał, że to ktoś inny gra z Rozą. Błogosławił ręce, którepotrafią wydobyć z instrumentów takie słodkie, urocze dźwięki, takie anielskie melodie.Przeklinał dzień, w którym przyszedł na świat w rodzinie Rabinowiczów, a nie Fruchsz-te nów. Klął na czym świat stoi, że Chaim Fruchszte n est synem bogacza a on, niestety,synem biedaków. Nie mógł doprosić się swoich rodziców, aby kupili mu lakierowaneskrzypiące sztyblety na wysokich obcasach. Co gorsze, ego buty były uż mocno sfaty-gowane. Obcasy poskręcane, zelówki zdarte. A gdyby nawet zdobył się kiedyś na odwagęi powiedział, że chce mieć lakierowane sztyblety, usłyszałby tylko: — A po co? — A gdy-by eszcze dodał, że chce, aby ego buty skrzypiały, to nie ulega wątpliwości — dostałbyw twarz.

Jakby to było dobrze, gdyby zdobył skarb! Ten skarb, o którym ego woronkowskiprzy aciel, sierota Szmulik, naopowiadał tyle pięknych ba ek. Głupstwo! Nie ma żadnegoskarbu. A może gdzieś tam skarb est, ale trudno go odnaleźć. Jest dobrze ukryty. Nimdotrzesz do niego, eszcze głębie schowa się w ziemię. I znowu przeklął Szolem dzieńswoich urodzin. Dlaczego urodził się w rodzinie poczciwych Rabinowiczów? I eszczebardzie znienawidził krótkonogiego Chaima Fruchszte na o długim, upstrzonym czer-wonymi porzeczkami nosie. Za to, że Bóg obdarzył Chaima trzema wspaniałymi rzecza-mi: sztybletami, zna omością ancuskiego i umie ętnością gry na skrzypcach.

Nieszczęsny Szolem dał słowo, co więce , przysiągł pod oknem Rozy, przy świetleksiężyca, przy wtórze dochodzących z okna niebiańskich melodii, że natychmiast zaczniesię uczyć gry na skrzypcach. Będzie grał ak ten szczęściarz Chaim Fruchszte n. Nie! Swo-ą grą zapędzi w kozi róg dziesięciu takich Fruchszte nów. I będzie się uczył ancuskiego.Przy Boże pomocy będzie mówił po ancusku niczym Chaim Fruchszte n. A być możeprześcignie go nawet. I wtedy uda się do domu Rozy. Przemówi do nie słowami z Pieśninad Pieśniami — Szuwi, szuwi, Szulamit — wróć, wróć Szulamit, spó rz na mnie, posłu-cha , ak gram na skrzypcach! — I przeciągnie smyczkiem po strunach. Gdy ego Sulamitto usłyszy, ze zdziwieniem zapyta: — Skąd umiesz grać? — A on odpowie: — Z siebie!Sam się nauczyłem. — Chaim Fruchszte n zdębie e. Z zazdrością na pewno pode dzie doRozy, aby szepnąć e coś po ancusku. Wtedy wtrąci się Szolem. W pół słowa przerwiemu, i to po ancusku: — Uważa pan, panie Chaimie, na ęzyk, którym się posługu esz.Ja rozumiem każde słowo. — I Chaim zdębie e wtedy na fest. Roza-Szulamit zaś wstaniez krzesła, weźmie pod ramię Szolema i powie tylko edno słowo: — Chodźmy!

Pó dą wówczas na spacer we dwo e. Roza i on. Po promenadzie Pere asławia. I będąrozmawiać po ancusku. A sznur kawalerów z Chaimem Fruchszte nem na czele będzie zanimi postępował. Ludzie w mieście będą pytać: — Co to za szczęśliwa parka? Ależ to Rozaze swoim wybrańcem! A któż to est, ten e wybraniec? Je wybraniec to mistrz Tanachuz Woronki. To ten znakomity kaligraf, Szolem, syn Nachuma, Szolem Rabinowicz! —Szolem to wszystko słyszy. Jednak, akby nigdy nic, idzie dale pod rączkę z piękną Rozą.Wpatru e się w e niebieskie oczy. Oczy Rozy cudownie skrzą się wesołymi iskierkami.

- Z jarmarku

Page 61: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Czu e ciepło e dłoni. Słyszy, ak serce bije mu w piersiach. Tik, tak, tik, tak! A egobuty skrzypią. To uż przechodzi wyobraźnię, to graniczy uż z cudem.

A co do gry na skrzypcach i konwersac i po ancusku, sprawa est asna. Po prostunauczył się. Tak długo pracował, aż opanował obie dziedziny. Ale z butami sprawa est dośćdziwna. Skąd to skrzypienie? Czyżby i one same nauczyły się te sztuki? A może to siętylko emu tak wyda e? I zaczyna przytupywać. Obiema nogami. Mocno, coraz mocniei nagle obrywa od brata, z którym śpi w ednym łóżku: — Czego wierzgasz nogami akkoń? — Szolem zrywa się. Czyżby to był tylko sen?

Nie przesta e śnić na awie. Sen przeplata się z awą. Fantaz a i rzeczywistość. Szolemnie ma po ęcia, ak długo to trwa. Aż pewnego dnia zawitał do miasta nieoczekiwany gość.Straszliwy gość. Na imię mu epidemia. Prawdziwa zagłada. Nad miastem akby rozszalałsię huragan. Wszystko się wali. Wszystko wywrócone do góry nogami. Śmierć nawiedzadomy. Nie ominęła również domu Nachuma Rabinowicza. Poszła wtedy w niepamięćpiękna Szulamit-Roza. Ulotniła się gdzieś miłość do śliczne dziewczyny. Minęła ak sen.Jak igraszka wyobraźni. Jak wczora szy dzień.

Tym gościem była cholera..

Epidemia. Masażyści. BabciaMinda komenderuje. Porusza niebo i ziemię. Wzywa na pomoczmarłych. Współpracuje z lekarzami. Śmierć matki. W sobotę nie wolno płakać

Zaczęło się to na początku lata, tuż po święcie Pesach. Początkowo akby nie na serio.Późnie ednak, w czasie święta Szawuot¹³⁹, gdy owoce uż do rzały, a zielony agrest takstaniał, że sprzedawano go za pół darmo, rozkręciło się to i przybrało poważne rozmiary.Coraz częście rozlegały się takie słowa, ak epidemia, zagłada, cholera. Słowo „cholera”wypowiadało się nie inacze , ak tylko z ednoczesnym splunięciem. Na miasto padł strach.Zawisła nad nim groza.

Rzecz oczywista, że strach ogarnął edynie ludzi dorosłych. Tylko starszych. Z dzieć-mi sprawa miała się wręcz przeciwnie. Dla nich było to prawie święto. Zaczęto zwracaćwiększą uwagę na to, co edzą i piją. Codziennie rano badano e. Obmacywano im głów-ki. Sprawdzano ęzyki. W końcu zamknięto chedery i dzieci puszczono do domu. Miałouż tak być, aż Bóg ulitu e się nad miastem, a epidemia wróci tam, skąd przyszła. Aleepidemia nie chciała opuścić miasta. Cholera rozszalała się na dobre.

Mieszkańcy miasta nie zasypiali ednak gruszek w popiele. Robili wszystko, co byłow ich mocy. Przede wszystkim wzięli się do tak zwanych masaży. Szybko utworzono gru-py masażystów. Ich zadanie polegało na tym, że gdy tylko dostrzegli człowieka, któremuzrobiło się niedobrze, natychmiast kładli go na ławę. Rozbierali i dawa masować. Tymimasażami niemało ludzi uratowali od śmierci. Do grupy masażystów zapisali się na sza-cownie si obywatele miasta. Całe miasto zostało podzielone na dzielnice. Każdy rewirmiał swoich masażystów. Autor ninie sze autobiografii odnosił się do nich z ogromnymszacunkiem. Podziwiał ich. Uważał ich za prawdziwych bohaterów. Ludzie ci nie znalistrachu. Nie bali się ani cholery, ani śmierci. Podtrzymywali się wza emnie na duchu.Uśmiechali się, wypijali lechaim¹⁴⁰ i składali sobie życzenia: — Oby Bóg wszechmogącyulitował się nad ludźmi. Oby epidemia wygasła.

Oczywiście Rabinowicze także znaleźli się w grupie masażystów. Nachum Rabino-wicz miał co wieczór, po powrocie ze swo ego rewiru, wiele do opowiadania. Przynosiłmnóstwo nowin. A to kogo dziś masował, a to ilu dziś wymasował. Kogo w ogóle wy-masował, a kogo nie. Wszyscy domownicy otaczali go kołem i na sto ąco wysłuchiwaliego relac i. Patrzyli na niego z podziwem i szacunkiem. Maleńka Cha a Estera łamałasobie palce i patrząc na czeredę dzieci zebranych w poko u, rzucała mimochodem: —Oby, nie da Bóg, nie zawlókł te choroby do domu. — Na to zwykle Nachum odpo-

¹³⁹Szawuot (Szwues) — święto ob awienia Tory na górze Syna , ednocześnie święto pierwszych zbiorów.[przypis tłumacza]

¹⁴⁰Lechaim! — toast przy wznoszeniu kielicha. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 62: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

wiadał z uśmiechem: — Cholera nie est znów taką chorobą, którą można zawlec. Komusądzona, tego i w domu dopadnie.

Widocznie maleńkie Chai Esterze była sądzona. Pewnego pięknego poranka wstałaz łóżka i opowiedziała swo e teściowe , babci Mindzie, dziwny sen, aki miała te nocy.Śniło się e , że est piątkowy wieczór. Właśnie odmawiała nad świecami błogosławień-stwo, gdy nagle do poko u weszła Fruma Sara Srybnicka. Ta sama, która przed tygodniemzmarła na cholerę. Podeszła do świec i dmuchnęła na nie. Tfu! Wszystkie świece zgasły.Wysłuchawszy e relac i z dziwnego snu, babcia Minda po prostu wyśmiała ą. Jak zwy-kle, korzystnie dla Chai Estery wy aśniła znaczenie snu. Jednak na twarzach obu kobietna wyraźnie zarysował się cień strachu. Zaraz potem Cha a Estera położyła się do łóżka.Kazała podać sobie lusterko i przy rzawszy się swemu odbiciu, tak powiedziała do babciMindy: — Teściowo, est niedobrze! Przy rzy się tylko moim paznokciom. — Rzecz a-sna, babcia Minda wyśmiała ą. Odczyniła wszystkie złe uroki. Precz przegnała wszystkiezłe moce. Po cichu ednak posłała starsze dzieci po o ca, który w tym czasie był za ętymasowaniem w swoim rewirze. I nie czeka ąc na powrót o ca, wstawiła do pieca dużenaczynie z wodą i zabrała się do ratowania chore . Robiła wszystko, co tylko w ludz-kie mocy. Nie zapomniała też posłać po doktora Kozaczkowskiego, na lepszego lekarzaw mieście.

Kozaczkowski to chrześcijanin. Mężczyzna ogromne tuszy o czerwone twarzy. O nimŻydzi zna ący się na rzeczy mówili, że est tak zdrowy, że pewnego dnia kipnie w mar-szu. I nie bacząc na to, że doktor Kozaczkowski był rzeczywiście na lepszym lekarzemw mieście, babcia Minda sprowadziła również Jenkla. Był to Żyd, który za mował się le-czeniem chorych. Z nim akoś łatwie było się dogadać. Jenkl znał się na leczeniu, chociażbył tylko felczerem. Jednak kołnierzyk nosił sztywny ak prawdziwy doktor. Recepty teżwypisywał iście po doktorsku. Po łacinie czytał ak prawdziwy doktor i pieniądze też brałak prawdziwy doktor. Gdy dostawał do ręki monetę, nawet nie patrzył. Brał ą akby odniechcenia. Obmacywał ą w kieszeni i starał się odgadnąć, aką ma wartość. Jeśli miałamałą wartość, natychmiast kazał sobie dać inną. Robił to ednak delikatnie. Uśmiechałsię przy tym, gładził sobie włosy na głowie i poprawiał bez przerwy okulary na nosie.

Z nim to babcia Minda zamknęła się na naradę w swoim alkierzyku. Młodsze dzieciwcześnie wyprawiła na dwór. Długo naradzali się szeptem. Trwało to aż do nade ściao ca. I gdy ten wreszcie z awił się ledwie żywy, babcia Minda naskoczyła na niego i dałamu porządny wycisk. Wy aśnienia o ca wypadły bardzo śmiesznie. Istna komedia. Ktonie widział babci Mindy w owych dniach, ten doprawdy nie widział nic równie wspania-łego. Babcia — dowódca! Babcia — marszałek polny! Na głowie nosiła swo ą edwabnąchustkę, na które były namalowane srebrne abłka. Oba końce chusty wiązała z tyłu gło-wy. Wełniane rękawy brunatno-czekoladowe sukni nosiła zakasane. Czarny rypsowy¹⁴¹fartuch i umyte do czysta ręce oraz stara, pomarszczona i surowa twarz babci Mindynadawały e akiegoś uroczystego wyglądu. Trudziła się i krzątała, akby była na akimśweselu, a nie przy ciężko chore synowe , która w szponach cholery zmagała się ze śmier-cią. Wyglądało na to, że to nie matka, Cha a Estera, ale ona, babcia Minda, walczy za nią.Ona toczy bó z aniołem śmierci, który trzepotem skrzydeł dawał uż znać o swoim nade -ściu. Już go słychać, choć eszcze nie było widać. Dzieci eszcze nie zdawały sobie sprawyz tego, co się dzie e. Instynktownie czuły ednak, że to coś poważnego. Coś wielkiego, cośtakiego, co dla nich stanowi ta emnicę. Mogły z twarzy babci Mindy wyczytać: „Śmierćchce zabrać dzieciom matkę, ale a, z bożą pomocą, do tego nie dopuszczę!”. A eśli onatak mówi, to można e wierzyć. Je trzeba wierzyć!

Któregoś dnia, gdy doktor Kozaczkowski przyszedł do chore i widocznie stwierdził,że z nią uż est krucho, albowiem ego zwykle czerwona twarz eszcze bardzie poczerwie-niała, babcia Minda natychmiast zebrała wszystkie dzieci. Ustawiła e w ednym szeregu,od na starszego począwszy, a był to uż kawaler z bródką, i na na młodszym skończywszy.A na młodsze dziecko to dziewczynka licząca roczek. Gdy doktor Kozaczkowski wyszedłz poko u chore , babcia padła do nóg, wycałowała ego ręce i podprowadziła do dzieci:— Popatrz pan, kochany i wielmożny panie, ile to robaczków, ile sierot zostawi po so-bie chora, eśli, nie da Bóg, umrze. W imię sprawiedliwości zlitu się pan, wielmożny

¹⁴¹rypsowy — wykonany z rypsu, rodza u prążkowane tkaniny. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 63: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

panie, nad tymi robaczkami, nad tymi owieczkami! — Odniosłem wrażenie, że słowa tebyły w stanie wzruszyć nawet kamień. Wzruszyły też do głębi doktora Kozaczkowskiego.Rozłożył ręce i powiedział: — Co eszcze mógłbym zrobić? Robię wszystko, co mogę.Oto kogo należy prosić. — Tu wskazał palcem na niebo. — Boga, ego trzeba prosić!— Nie tego ednak potrzebowała babcia Minda. Za takie rady tylko wielmożnemu panupodziękować. Nie est e potrzebny ako pośrednik między Bogiem a nią. Do Boga samazna drogę. Była uż w bóżnicy. Zapewniła uż sobie odpowiednich ludzi do odmawia-nia psalmów przez całą dobę. Na cmentarzu też uż była. Wzywała zmarłych na pomoc.Nad grobem lamentowała: — Taka matka ak żona mego syna Nachuma nie powinnaumrzeć. Taka porządna i bogobo na kobieta ak Cha a Estera nie może i nie powinnaumrzeć! Nie! Boże kochany! Tyś przecież Bóg dobry. Ty tego nie zrobisz.

Umarła. Dla dzieci była to uż druga śmierć po zgonie rebego Mo szy rzezaka. Bar-dzie tę śmierć odczuwały, aniżeli ogarniały rozumem. Mocno, bardzo mocno e zabolała.Prawda, że Cha a Estera była bardzie surowa od innych matek. Nie da się zaprzeczyć,że często się od nie obrywało. Mówiła: — Dzieci nie powinny być przesadnie ciekawe.Dzieci nie powinny plątać się pod nogami. Nie powinny szczerzyć zębów i rechotać. —Innymi słowy, dzieci nie powinny się śmiać. Ale dzieci lubiły się właśnie śmiać. Bo aktu się nie śmiać, gdy człowieka śmiech po prostu rozsadza. Drogo e ten śmiech kosz-tował. Płaciły za niego naciągniętymi uszami i czerwonymi policzkami. Matka, chociażmaleńka, twardą miała rączkę. Mocno dała się im we znaki.

Teraz ednak dzieciarnia zapomniała o szturchańcach, kuksańcach i innych sposobachbicia. Wspominano racze , ak matka zwykła była wkładać rękę do kieszeni fartucha, abywyciągnąć stamtąd po grosiku dla każdego dziecka. Jak na początku każdego miesiącaczęstowała e kiszoną kapustą z miodem. Jak nie odstępowała ani na chwilę od łóżkadziecka, gdy zachorowało. Jak czule obmacywała ich główki. Jak sprawdzała ich puls,pieściła i głaskała po policzkach. Jak na święta szyła im ubranka. Jak kąpała e i myła. Jakwesoło śmiała się przy uczcie sederowe w święto Pesach, gdy po wypiciu wina z czterechkielichów szumiało im trochę w głowie. I wspominały eszcze wiele innych rzeczy.

Dzieci leżały z głowami wtulonymi w poduszki i zanosiły się płaczem. Ich rozpaczeszcze wzmogła się, gdy zobaczyły, że o ciec płacze. Kto to słyszał, żeby o ciec płakał!Tego eszcze nie było. Gdy ednak spostrzegły, ak babcia Minda lamentu e, ak śpiewniesię modli, ak spiera się z Bogiem, to mimo woli, bez względu na żałobę, cień uśmiechupo awił się na ich twarzach. Babcia Minda tak bowiem rozmawiała z Panem Bogiem —Dlaczegoś mnie nie zabrał zamiast te młode gałęzi, te , bez uroku, matki tylu robaczków?— To porównanie dzieci do robaczków wywołało w nich śmiech nie do opanowania.Dlaczego właśnie robaczki?

Wtem otwiera ą się drzwi i stry Pinie ze swoimi dwoma synami wpada ak wicher.Przychodzi wprost ze stare bóżnicy. Tam stry Pinie chodzi na modły. Już od progu wy-rzuca z siebie gromkie powitanie: — Dobre soboty! — Zauważywszy, że wszyscy zebraniw poko u płaczą, podnosi krzyk. Ma to za złe o cu i babci Mindzie. Wsiada na nich: —Co tu się dzie e? Zmysły potraciliście? Zapomnieliście, że dziś mamy sobotę? W sobotęnie wolno płakać! Nachumie, co ty wyrabiasz? Nie wolno! Dziś est sobota! Cokolwiekby nie było, sobota est na ważnie sza! — Sam zaś odszedł na bok i zaczął udawać, żewyciera sobie nos. Ukradkiem spo rzał w stronę, gdzie leżała matka przykryta czarnymsuknem. Szybko wytarł oczy, aby nikt nie dostrzegł, że płacze. Nie zdołał ednak ukryćdrżenia głosu. Mówił uż inacze . Bardzie miękko, bardzie łagodnie. — Posłucha mnie,Nachumie! Wystarczy! Za dużo na siebie bierzesz! Już dosyć! Nie wolno! Dziś sobo…

Stry Pinie nie był w stanie wypowiedzieć słowa „sobota”, bowiem łzy, które przez całyczas połykał, nagle stanęły mu w gardle. Nie mógł się uż dłuże powstrzymać. Przypadłdo stołu i rozpłakał się ak dziecko. Cienkim głosem zawołał:

— Cha o Estero! Cha o Estero!

.

Ojciec ślęczy nad Księgą Hioba. Swaci namawiają go do żeniaczki.Dzieci zamierza się wysłaćdo Bogusławia, do dziadka. Mojsze Jose

- Z jarmarku

Page 64: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Nigdy eszcze bohater tych relac i nie pragnął tak bardzo skarbu, o którym naopo-wiadał mu kiedyś ego kolega Szmulik, ak teraz, gdy wraz z o cem, braćmi i siostrami od-bywał siedmiodniową żałobę. Siedział właśnie z nimi na podłodze w samych skarpetkachi myślał: „Gdybym teraz miał ów skarb głęboko ukryty w dalekim małym miasteczku.Gdybym miał choć ego część. Nie muszę go mieć w całości. Jakżeby mi się teraz przydał!Babcia Minda przestałaby wtedy płakać i skarżyć się. Zaniechałaby waśni z Bogiem. Niezarzucałaby mu, że postąpił źle, zabiera ąc na pierw synową, a nie ą, teściową… O ciecprzestałby wzdychać, stękać i żalić się, że on sam pozostał przy życiu. Po co mu żyć naświecie? Czymże est teraz świat bez Chai Estery?”. Szolem myślał także o dzieciach. Coby teraz robiły i gdzie by się podziewały? Zapewne nad rzeką, w wodzie kąpałyby się,łowiły ryby albo po prostu włóczyły. Piękny est boży świat. I takie słońce. Taki upał.Właśnie obrodziły owoce. Są tanie. I porzeczki za pół darmo. Już po awiły się zieloneogórki. Tylko patrzeć, a ukażą się melony. Żółte, soczyste, pachnące. I arbuzy ak ogieńczerwone. A wewnątrz pestki szeleszczą niczym piasek. Słodkie ak cukier. Ach, skarbie!

I marzenia przenoszą go w inny świat. W świat fantaz i. W świat słodki i przy emny.I nagle wyda e mu się, że uż est gdzieś w podziemiach naprzeciw skarbu. Oto przed nimskarb w całe okazałości. Ma przed oczyma wszystkie drogie i cudowne rzeczy. Talizmanyi szlachetne kamienie. Leży przed nim złoto i srebro. Złote imperiały¹⁴², diamenty i bry-lanty. O ciec est wprost oszołomiony: — Skąd u ciebie, Szolemie, tyle bogactw! — Niemogę ci, tato, powiedzieć. Gdybym ci powiedział, całe to bogactwo zniknie bez śladu. —I Szolem est w siódmym niebie. Udało mu się wyciągnąć o ca z nędzy. Żal mu tylko, żenie ma uż matki. — Nie było e sądzone — powiada babcia Minda. Wszystkie swo ena lepsze lata poświęciła dla dzieci. Teraz, gdy nastał czas na wygodne życie, umarła.

Nagle słychać westchnienie o ca: — Co robić? Od czego zacząć? — I mały marzycielwraca ze szczęśliwego świata snów i fantaz i na ziemię. Zosta e przywołany do okrutnerzeczywistości. Do świata pełnego trosk i łez. Do prozy dnia codziennego, wypełnionegorozmowami o mące na bułki, o pieniądzach, o zakupach na targu, o gościach, którzy niechcą akoś korzystać z ich domu za ezdnego, o parnose¹⁴³. I nad tym wszystkim unosiłosię westchnienie o ca: — Co robić? Od czego zacząć?

— Jak to, co robić? — stry Pinie wsiada na o ca. — Jest siódmy i ostatni dzieńżałoby. Będziesz robił to, co wszyscy Żydzi robią. Ożenisz się…

Żenić się? Tato będzie się żenił? My, dzieci, będziemy miały nową matkę? A akabędzie ta nowa matka? Różne myśli chodzą po głowie. Dzieci patrzą na o ca. Czeka ą. Coon powie? Tato nie chce nawet słuchać. Nie chce przy ąć tego do wiadomości. Powiada:— Ja mam się żenić? Po takie Chai Esterze? I ty to mówisz? Własny brat? Kto ą lepieod ciebie znał? — Dławi go szloch. Nie może wydobyć głosu. Stry Pinie zagryza wargi.Nic nie mówi.

Po krótkie przerwie stry odzywa się. Czas na modlitwę Mincha. Żałobnicy wsta ąze swoich mie sc. O ciec wraz z dziećmi odmawia na sto ąco modlitwę. Sześciu chłop-ców, a wśród nich nieco starszy z rudą bródką, odmawia Kadisz tak wspaniale, że tylkosłuchać. Rodzina z dumą patrzy na kadiszowców. Obce kobiety pękały z zazdrości. —Ma ąc za sobą takich kadiszowców, matka trafi wprost do ra u. A gdyby nie, to znaczy,że koniec świata uż blisko. — To zdanie wypowiada akaś krewna. Nazywa się Bluma.Widać, że to kobieta robotna. Męża ma niemowę. Zostawiła go wraz z dziećmi i przybyłatu, aby pomóc rodzinie zmarłe . W kuchni, przy sprzątaniu pokoi albo przy dzieciach.Dzieci nie mogą uskarżać się na brak opieki. Wprost przeciwnie. Od śmierci matki stałysię akby ważnie sze. Są przecież sierotami. W czasie siedmiu dni żałoby bywały chwile,które nastra ały dzieci świątecznie. Po pierwsze, a est to sprawa chyba na ważnie sza, niechodziły do chederu. Po drugie, dostawały w tym czasie prawdziwą słodzoną herbatę. Dotego zaś nie były wcale przyzwycza one. Ponadto certowano¹⁴⁴ się z nimi ak nigdy. Toobmacywano im główki, to znów brzuszki. Pytano o pracę żołądeczków. Dowiedziały sięwtedy, że w ogóle ma ą żołądki. A uż na większą a dą było siedzieć z o cem na kołdrzei patrzeć, ak on, pomarszczony i pochylony, ślęczy nad Księgą Hioba. Miło było słuchaćcoraz to nowych gości, którzy nawiedzali ich dom, aby pocieszyć w żałobie. Dziwne a-

¹⁴²imperiał — złota moneta używana w carskie Ros i. [przypis edytorski]¹⁴³parnose — zarobek, płatne za ęcie. [przypis edytorski]¹⁴⁴certować się — obchodzić się z przesadną delikatnością. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 65: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

kieś były ich słowa. Wchodzili do mieszkania bez zwykłego „dzień dobry”. Wychodzilibez pożegnania. Dziwnie akoś mrugali oczami i niewyraźnie mamrotali pod nosem: —Hmm… mm… Sy on i Jerozolima.

Dla małego urwisa Szolema tego rodza u wizyty były istną galerią na przeróżnie szychtypów i obrazów. Prosiły się po prostu, aby e przelać na papier. Na pierwszy plan wysuwasię stry Pinie. Nie sam, ale w otoczeniu swoich synów, Isrulika i Icla, ubranych w długiekapoty. Stry ma zakasane rękawy i przemawia. Synowie milczą. Stry mówi na tematprzepisu prawnego, dotyczącego siedmiu dni żałoby. Kiedy, od które godziny liczy siękole ny dzień. Z rana czy wieczorem? Nie est pewny. Obiecu e, że eszcze raz za rzy doswoich ksiąg w domu. Wtedy uż będzie wiedział dokładnie. Na razie nie żegna się. Wrazz synami bąka naprędce coś, co brzmi ak „Sy on i Jerozolima”. Urywa się szybko. Ponim z awia się ciocia Chana ze swoimi córkami. Piskliwym głosem naciera ą na o ca.Wystarczy uż! Dosyć! Niech przestanie płakać! Płaczem nie przywróci Chai Estery dożycia. Przed ode ściem ciocia Chana zwraca uwagę, że w mieszkaniu można się udusić.Zażywa tabaki z maleńkiego pudełeczka i podnosi krzyk, aby choć edno okno otworzyć.— Do wszystkich diabłów — woła — udusić się można. — Po nie wsuwa się ciociaTema. Kobieta całkiem bez zębów. Trzęsie trochę głową. Z twarzy nie schodzi e uśmiech,a w oczach łzy. Wypłaku e swo e serce i opowiada nowiny w stylu: — Wszyscy kiedyśpomrzemy…

To są typy z rodzinne galerii. Potem z awia ą się obcy ludzie. Na rozmaitsze postacie.Jedni wierzą w Boga, w życie na tamtym świecie, a inni nie. Do tych ostatnich należy naprzykład Arnold z Pidworków. Ten ze wszystkiego drwi. — Nie ma — powiada — żad-nego prawa i żadnego sędziego. Stoi przecież ak byk w Piśmie, że nie ma różnicy międzyczłowiekiem i, nie przymierza ąc, zwierzęciem. — Strach pomyśleć, co też ten Arnoldwygadu e o Bogu i Mes aszu. A każde wypowiedziane przez niego zdanie est okrągłei ma sens. Arnold to edyna osoba, która wychodzi z domu ze słowami pożegnania. Cie-kawe, co się stanie z takim Arnoldem, kiedy pewnego dnia umrze. — Mnie — powiadaArnold — możecie natychmiast po śmierci spalić, a popiół rozsypać po wszystkich sied-miu morzach. Mnie to nic a nic nie obchodzi. — Babcia Minda da e mu odprawę: —Niech uż lepie pańscy wrogowie mówią za pana. — A Arnold akby nigdy nic. Śmie esię i odchodzi. Za to wchodzi Jose Fruchszte n. Świeci swoimi ogromnymi zębami. I onma żal do o ca o to, że Nachum płacze. — Tego — powiada — nie spodziewałem się ponim. — Dodie, syn Icchoka Awigdora, mówi to samo. Zaklina się na wszystkie świętości,że gdyby emu coś podobnego przytrafiło się, to by cha, cha, cha, wrzucił do skarbonkiMeira Cudotwórcy parę groszy… Gdy Dodie wychodzi, wybucha śmiech. Wszyscy prze-cież wiedzą, że ego żona Fe ge Perl to prawdziwa perła. Perła od samego Boga. ChwałaBogu, że uż można troszkę się pośmiać. O ciec wprawdzie wciąż eszcze zagląda do KsięgiHioba, ale uż tak nie płacze, ak w pierwszych dniach żałoby. Już nie złości się na stry aPinie za to, że ten napomyka mu o nowe żeniaczce. Wzdycha eszcze tylko i postęku e.Wciąż zada e to samo pytanie: — Co zrobić z dziećmi? Co z nimi począć?

— Co zrobić z dziećmi? — stry Pinie odpowiada mu pytaniem na pytanie. Głaszczesobie przy tym brodę. — Starsze dzieci będą pobierały naukę tam, gdzie dotychczas.Młodsze zaś dzieci wyślesz do ich dziadka, do Bogusławia.

W Bogusławiu mieszka dziadek Mo sze Jose i babcia Gitl ze strony matki. Dzieciswoich dziadków nigdy na oczy nie widziały. Słyszały tylko, że gdzieś, w akimś odległymmieście, które nazywa się Bogusław, ma ą babcię i dziadka. Słyszały, że dziadkowie toludzie bogaci, mocno nadziani. A więc chcą ich aż tam wysłać. Byłby to w istocie niena gorszy plan. Po pierwsze, sama azda. Po drugie, zobaczą nowe miasto. Na dodatekpozna ą babcię i dziadka, których przedtem w ogóle nie widziały, a to uż coś znaczy.Pozosta e do wy aśnienia tylko edna sprawa: kogo stry Pinie zalicza do starszych dzieci,a kogo do młodszych. Nie ulega wątpliwości, że chłopak po bar micwa może się zaliczaćdo starszych. I ta sprawa tak za ęła Szolema, że przestał prawie myśleć o matce, o te ,po które rano i wieczorem odmawiał Kadisz, i o o cu, który nie przestawał wzdychaći kwękać, oraz o skarbie, tak bardzo przecież utęsknionym. Teraz pociągało go zupełniecoś innego. Podróż do wielkiego miasta, do Bogusławia, gdzie mieszka dziadek Mo szeJose i babcia Gitl. Rodzice ego matki, o których mówią, że są tacy bogaci, tacy bogaci!

- Z jarmarku

Page 66: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

.

Podróż do Bogusławia. Milczący bałaguła — Szymon Wolf. W oczekiwaniu na prom. Ba-łaguła odmawia modlitwę Mincha nad brzegiem rzeki. Dzieci radują się modlitwą

Pewnego dnia pod koniec lata, tuż przed Groźnymi Dniami, za echał przed ganekdomu Rabinowicza kryty wóz, zwany budą. Ulokowano w nim młodsze dzieci. Dwiedziewczynki i czterech chłopców. Był wśród nich i nasz bar micwa, Szolem. Na drogędzieci dostały po dwie koszulki, zapas żywności i list do dziadka oraz ego małżonki, babciGitl. Nie szczędzono im pouczeń i wskazówek, ak zachować ostrożność na przeprawiepromowe przez Dniepr.

Pływać po Dnieprze, i to promem! Nikt z nich dotychczas czegoś podobnego niewidział. Nie wiedzą nawet, czym to się e. Mogą sobie tylko wyobrażać. Z pewnościąbędzie to wielka a da. I natychmiast wylatu e z myśli matka. Wszystko idzie w niepa-mięć. W głowie pozosta e tylko podróż. Myśli biegną ku Dnieprowi, zatrzymu ą się napromie. Znalazł się ednak ktoś, kto przypomniał im o śmierci matki. To babcia Minda.Raz po raz kładzie im do głowy, żeby, uchowa Boże, nie zapomniały odmawiać Kadiszpo matce. Głaszcze ich przy tym po twarzach swoimi zimnymi i śliskimi palcami. Cału ena pożegnanie. Na wieki, na zawsze. Wzdycha: — Jeden tylko Bóg wie, czy uda mi sięeszcze kiedyś spotkać z wami… — I tak też było. Serce nie oszukało e . Gdy w akiśczas potem dzieci powróciły z Bogusławia do domu, babcia Minda była uż tam, gdzieprzebywała ich matka. Grób przy grobie. I o ciec odmówił Kadisz po swo e matce. Byłten rok cholerny rokiem Kadiszów. Strasznie dużo ludzi odmawiało Kadisz po swoichzmarłych. Cała bóżnica naraz odmawiała Kadisz.

Człowiek i człowiek, a różnica wielka. O ile bałaguła Meir, który kiedyś przewiózłdzieci z Woronki do Pere asławia, był człowiekiem ruchliwym, żwawym i wygadanym,o tyle bałaguła Szymon Wolf, wiozący teraz dzieci z Pere asławia do Bogusławia, byłczłowiekiem ospałym, zatroskanym i milczącym. Milczał, że aż strach! Możesz mu kołkiciosać na głowie, możesz strzelać do niego z armaty, a on nic. Słowa nie piśnie. Poza ed-nym edynym, rzecz asna, słowem: — Wyłazić! — Czasem: — Fora z wozu! — A dzieciwprost umierały z ciekawości. Chciały usłyszeć od niego, kiedy dotrą do Dniepru, kiedywe dą na prom. I co to est prom? Ale nic z tego. Zamknął się człowiek. Milczy ak za-klęty. Siedzi na koźle, biczem smaga konie i cmoka ąc głośno grubymi wargami rzuca odczasu do czasu edne i te same słowa: — A to ci cholera! Cholery na was nie ma! — Albodla odmiany: — Naprzód, chabety! A boda byście zdechły! — A eśli się zdarzy, że nieklnie, to wtedy po cichu coś szepcze albo nuci cienkim głosem. W ten sposób odmawiaz pamięci psalmy.

I tak ak ludzie są różni i rozmaite ma ą charaktery, różne też, nie przymierza ąc,bywa ą konie. Konie Szymona Wolfa są do niego bardzo podobne. Po prostu wdały sięw swego pana. Jak on ospałe. Ma ą akiś dziwny nawyk: kicha ą, prycha ą, wywija ą ogo-nami i wloką się, wloką i wloką. I zda e się, że azda trwa nie wiadomo od kiedy. JedenBóg tylko wie, kiedy dowleczemy się do akiegoś osiedla. Dokoła pusto. Tylko niebo,ziemia i piasek. Nieprzebrane połacie piasku. Na domiar złego konie nagle przysta ą. Nieidą dale . Szymon Wolf złazi powoli z wozu i swoim cienkim głosem wyciąga: — Szczę-śliwy est ten, co nie ma w sobie litości! — Następnie zwraca się do dzieci i powiada:— Fora z budy! — Dzieci wyłażą z wozu. Co się stało? Ano nic! Droga est piaszczysta.Konie nie uciągną wozu z ładunkiem. Trzeba więc podrałować trochę na piechotę. Żadenproblem. Nie ma nieszczęścia. Jak pieszo, to pieszo! Na piechotę to nawet wesele . Jedentylko szkopuł. Na młodsza sierotka ma niespełna roczek. Sama nie chce zostać w wozie.Płacze. Nie ma rady. Trzeba ą wziąć na ręce i nieść. A to uż w akimś stopniu psu ezabawę. Na szczęście trwa to niedługo. Droga dale est lepsza i Szymon Wolf powiadado dzieci: — Ano, właźcie do wozu! — Włażą więc znowu do wozu pod budę i zaczy-na ą rozprostowywać kości. I tak to trwa aż do następnego piaszczystego odcinka drogi.Wtedy znowu pada komenda: — Fora z budy! — A wkrótce potem: — Właźcie do budy!

I nagle, uwaga! Coś tam błyszczy w dali. Co to est? Błyszczy ak szkło i srebrem odbijapromienie słońca. Gra kolorami. Oczy od nich ślepną. Czyżby to był Dniepr? Dzieci nie

- Z jarmarku

Page 67: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

mogą uż usiedzieć w wozie. A wóz, akby na złość, wlecze się leniwie. Nim bowiem dotrzedo Dniepru, musi pokonać eszcze eden odcinek piaszczyste drogi. A piasek w tymmie scu est sypki, gęsty, głęboki. Po kolana głęboki. Powolutku, krok za krokiem wlokąsię koniki. Z trudem wyciąga ą kopyta z piasku. Koła wozu wrzyna ą się głęboko. Wóztrzeszczy, ale Dniepr coraz bliże i bliże . I oto awi się uż w całe okazałości. Oto estw całe swo e krasie. Tak, to on. To Dniepr. W blasku. Cały skąpany w promieniachsłońca. Szerokim i asnym uśmiechem wita młodych gości, którzy przybyli do niego —staruszka prawiecznego — po raz pierwszy w życiu, aby z szacunkiem pozdrowić go: —Szolem ałejchem, ak się masz, dziadku?

Szczególnego wdzięku doda e Dnieprowi wysoki, zielony, mie scami żółty oczeret,gęsto rosnący nad ego brzegiem. Długie, ostre, spiczaste liście odbija ą się w wodzie ni-czym w lustrze. A dokoła panu e cisza. Rozległy est Dniepr. Szeroki i długi. Jak morzepełnowodny. I cicho płyną w dal ego wody. Dokąd? To ta emnica. Lazurowe niebo pa-trzy na rzekę z góry i wraz ze słońcem przegląda się w wodzie. A słońce nie ma zamiaruzachodzić. Niebo est czyste i woda est czysta. I piasek est czysty a powietrze klarowne.I cisza, boska cisza wokół. I dal niezmierzona. Boska, bezbrzeżna dal. Przypomina ą sięsłowa z Psalmów o nieskończonych bożych przestrzeniach. Nagle: — Ćwir! — Z gęstwi-ny oczeretu niespodziewanie wyunął ptak. Niczym strzała wyrzucona z łuku przecinaciche, asne, czyste powietrze. Zygzakami pru e w niebo. Po chwili, akby doznał skru-chy, akby żałował swego odlotu, wraca do oczeretu. Nadlatu e chwie nym lotem i szybkoniknie w zaroślach. Ogarnia cię wtedy chęć pó ścia w ego ślady. Chce się wylecieć z wozui szybować nad wodą. A eśli nie uwać, to przyna mnie rozebrać się do naga, wskoczyćdo rzeki i popluskać w wodzie. Żeby tak popływać. Pływać i pływać!

— Wyłaźcie z wozu! — Rozkaz Szymona Wolfa est ostry. Sam wychodzi pierwszy.Bat ma zatknięty za pasem. Przystawia ręce do ust, zadziera głowę do góry i wyda e akiśdziwny, głuchy ryk. Jakby dobywał go z puste beczki.

— Pro… oom! Pro… oom! — Wygląda na to, że prom to akaś żywa istota, miesz-ka ąca na drugim brzegu rzeki, którą należy w ten sposób przyzywać. Dzieciaki wyłażąz budy, wyprostowu ą zesztywniałe od długiego bezruchu gnaty i pomaga ą bałagule. Nawzór Szymona Wolfa przystawia ą ręce do ust, zadziera ą główki do góry i piskliwymgłosem nawołu ą:

— Pro… oom! Pro… oom!I raptem wybucha ą śmiechem. Same nie wiedzą, z akiego powodu. Po prostu rozsa-

dza e śmiech. Bez żadne przyczyny. Śmie ą się, bo est im dobrze, bo są młode i zdrowe.Bo wkrótce zna dą się na promie i popłyną po Dnieprze. Kto się może z nimi równać?Ale oto słońce zaczyna uż żegnać dzień. Ostatnimi złocistymi promieniami przeglądasię w srebrne toni rzeki. Śmiech usta e. Nie do śmiechu teraz. Bardzo tu cicho na tymdnieprowym brzegu. Zaiste, wokół panu e święta cisza. I robi się akoś chłodnie . I wodatak dziwnie pachnie. Coś brzęczy, coś szumi, coś brzmi tuż, tuż i naraz ucieka. Bałagułatymczasem obwiązał kapotę długą chustą, wetknął na nią bat i stanął twarzą ku wscho-dowi. Zwycza em pobożnych Żydów przymknął oczy, rozkołysał się, rozkiwał i swoimcienkim głoskiem zaczął odmawiać modlitwę Mincha. Modlitwa Szymona Wolfa, od-mawiana pod gołym kolorowym niebem nad brzegiem starego, pięknego i pachnącegoDniepru, zlała się z szumem wciąż szepczące wody, wywołu ąc w młodych podróżnikachakiś nowy, nie znany im dotąd podniosły nastró .

Naraz oni również zapragnęli pomodlić się. Można śmiało powiedzieć, że była toich pierwsza dobrowolna, niewymuszona modlitwa. Właśnie tuta , pod gołym niebem,w bezpośrednie bliskości Boga. Nigdy dotychczas nie mieli na to takie ochoty ak teraz,o wieczorne porze na łonie natury, nad brzegiem wielkie rzeki. Opuścili eden werset.Nic nie szkodzi. W drodze można się bez niego obe ść. Zaczęli od słów: „Szczęśliwi są ci,którzy mieszka ą w domu Twoim”. Modlili się śpiewnie. Ustawili się twarzą ku wscho-dowi. Rozkołysali się ak bałaguła. „Bóg potężny est i groźny”. Sens tych słów rozumiesię dopiero tuta . Właśnie teraz, w ten wieczór, pod niebem nad brzegiem Dniepru.I modlitwa poszła im w smak. Jest słodka ak nigdy przedtem.

- Z jarmarku

Page 68: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

.

Niespodziewane spotkanie na promie. Ezaw. Rozstanie bez słów

Mali podróżnicy nie zdążyli eszcze dokończyć modlitwy, gdy ich oczom ukazał sięakiś czarny kłąb płynący w oddali po błyszczące tafli Dniepru. W miarę zbliżania siędo brzegu nabierał on w blasku zachodzącego słońca coraz to nowych kolorów i rósłw oczach. Raz po raz znikał, akby się zapadał w wodę, aby za chwilę znów się wynurzyć.Wtem rozległ się dziwny szum. Zahuczało i zaturkotało. Można było rozróżnić turkottoczących się kółek i ciężkie skrzypienie liny. Skrócili więc modlitwę, szybko skacząc poostatnich wersetach, i pobiegli na brzeg. Tam u rzeli ciągnącą się przez całą szerokość rzekigrubą linę, ednym końcem przymocowaną do pala wbitego w ziemię po przeciwległestronie Dniepru. Tymczasem przedmiot na rzece rósł coraz bardzie i bardzie . I oto tendrewniany stwór przeistoczył się w istotę niemal żywą. Wyglądała ak dom, który poruszasię i płynie po wodzie. U góry, na grzbiecie, ma kółko; kółko wciąż się kręci i wprawia gow ruch. Pozwala mu płynąć po wodzie. Płynie więc powoli, ale pewnie. Jest coraz bliżebrzegu. Już można go obe rzeć z bliska. Ob ąć wzrokiem ze wszystkich stron.

Nie! To nie est żywa istota. Nic z tych rzeczy. To zwykły statek. Coś w rodza u barkilub berlinki¹⁴⁵. Pełno na nim furmanek, koni i ludzi. To est właśnie ów prom, z takimutęsknieniem wypatrywany przez dzieci. Tym promem popłyną i przepłyną Dniepr. Lżesię robi na sercu. Można tymczasem usiąść na piaszczystym brzegu i cierpliwie czekać, ażprom dobije do przystani. Prom bowiem płynie bardzo powoli. Ledwo porusza się. Jużznacznie szybcie słońce wędru e po niebie. Właśnie e widać. Dopiero co było w górze,a oto schodzi uż w dół, zniża się, zanurza i znika za rzeką. Zostawia za sobą szeroką,czerwoną plamę. Wietrzyk robi się coraz chłodnie szy. Dzieci wciąż eszcze siedzą napiaszczyste ziemi. Na starsze z nich wzięło na ręce na młodsze ednoroczne maleństwo.

Nareszcie prom zatrzymu e się. Ludzie, fury, konie powoli opuszcza ą pokład. Wszyst-ko odbywa się w kompletne ciszy. Ludzie w ogóle nie odzywa ą się. Bałaguła SzymonWolf wszedł na prom i również pary z gęby nie puścił. Wygląda na to, że tu obowiązu ezakaz mówienia. Na pierw Szymon Wolf wprowadził na prom konie i wóz. Ani razu przytym nie zaklął, nie posłał koni do cholery. Następnie dał znak dzieciom, aby weszły naprom. Jeszcze chwila, a prom ruszył z woli ednego człowieka, który naparł na linę zewszystkich sił. Cicho, bezszelestnie drgnął. Tak cicho, że nie słychać, ak płynie. Wyda-wało się, iż to nie prom płynie, przeciwnie, to rzeka, to Dniepr cofa się, przesuwa do tyłu,wyciąga do nas rękę na pożegnanie. Tu, na promie, widać dopiero, ak piękny, ogromnyi wspaniały est Dniepr. Płynie się, płynie, a do drugiego brzegu daleko.

Słońce zaszło uż dawno. Na niebie po awił się księżyc. Z początku był czerwony,potem zbielał. Biel i srebro. Białosrebrna kula. Stopniowo, edna za drugą, niczym świecesobotnie, zapalały się gwiazdy. Tego wieczoru Dniepr przybrał inny kształt. Zgoła inneukazał oblicze. Innych nabrał kolorów. Zdawało się, że włożył na siebie ciemne ubranie.Powiało od niego świeżym chłodem. Delikatnym, lekkim chłodem. I tysiące różnychmyśli zaczęły Szolemowi chodzić po głowie. O nocy, o niebie, o gwiazdach, które odbijałysię w cichym nurcie Dniepru. A każda gwiazda to przecież dusza ludzka. Myślał o silepromu i ego mocy. I o tym, że eden człowiek, eden zwycza ny go potrafi go wprawićw ruch. Kładzie po prostu rękę na linę, ciągnie ą i wtedy kółko zaczyna obracać się,a prom płynie.

I nagle Szolem zapragnął u rzeć tego go a. Ten właśnie ma strował przy linie. Szolempodszedł do niego. Zobaczył przed sobą młodzieńca odzianego w szarą siermięgę¹⁴⁶. Nanogach miał potężne buciory z cholewami, na głowie futrzaną czapkę. Z całych sił, nie-przerwanie mocu e się z potwornie grubą liną. Szolem nie spuszcza oka z młodego go a.Widzi, ak ten pracu e całą parą. Jak macha ramionami. W górę, w dół, i znowu w górę,w dół. Wyraźnie słyszy, ak tamtemu trzeszczą kości. „Ezaw — myśli sobie Szolem. —Prawdziwy Ezaw. Tylko go tak potrafi. Żyd tego nie potrafi. Gdzie tam Żydowi do takie

¹⁴⁵berlinka — rodza kryte barki rzeczne . [przypis edytorski]¹⁴⁶siermięga (daw.) — wierzchnie ubranie chłopskie. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 69: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

roboty. »Bratu twemu służyć będziesz«. Tak przecież stoi, ak byk w Pięcioksięgu. Dobrzesię stało, że estem wnukiem Jakuba, a nie Ezawa”.

A mimo to żal mu młodego go a. Współczu e temu wnukowi Ezawa. Zbyt eszczemłody est ten promowy. Bardzo młody Ezaw. Szolem bliże i dokładnie przygląda musię. Patrzy, patrzy i nagle odskaku e do tyłu. Zda e mu się, że uż kiedyś widział tę twarz.Twarz akby zna oma. I Szolem nie zastanawia się więce . Podchodzi do niego eszczebliże . Tym razem est tuż przy nim. Toż to żaden go , to bardzo młody sze gec. Twarz maniesamowicie umorusaną, zabiedzoną, o grubych rysach. Oczy ma ednak żydowskie. Zaśręce go a. I przychodzi Szolemowi na myśl zdanie z Biblii: „A ręce ego to ręce Ezawa”.Tak, to ręce Ezawa… Dlaczego więc ten sze gec wyda e mu się zna omy? Gdzie go widział?

Zaczyna szperać w zakamarkach swo e pamięci. I przychodzi mu na myśl eden z egoworonkowskich koleżków, Berl, syn wdowy.

Czarny chłopak o monstrualnie dużych zębach. Czyżby to był on? Przecież to on!Młody go zauważył, że patrzę na niego. Zsuwa czapkę głębie na twarz i tylko bocz-

kiem zaczyna zerkać na mnie.I tak w ciemnościach nocy spotkały się ich oczy. Poznali się.Niespodziewane spotkanie wywołu e w Szolemie mnóstwo refleks i. Czy Berl to go ?

Żyd stał się go em? I przypomina sobie, że eszcze wtedy, w Woronce, głośno mówionoo tym, że Berl miał się wychrzcić. Nic też dziwnego, że obdarzono go wówczas mianem„złośliwego renegata”. A może tak pode ść do niego i przypomnieć się? Zagadnąć go?Szolem czu e ednak w sobie akiś wewnętrzny opór. Teraz istnie e przecież między nimiprzepaść. Wytworzył się dystans. Panu e chłód. I ednocześnie Szolema ogarnia litość.Litość nad Żydem, który stał się go em. W imię czego? W akim celu? Czy po to, abywłożyć na siebie ogromną siermięgę i dużą czapę? Czy po to, aby zostać pomocnikiempromowego? Czy po to, aby być parobkiem? A parobek stoi i milczy. Żeby chociaż po-ruszył się. Widocznie nie śmie spo rzeć w oczy swo emu dawnemu koledze. Patrzy w dół.Wbił swó wzrok w wodę. Jakby tam było coś godnego oglądania. W chwilę potem Berlwtulił się głębie w swo ą siermięgę. Jeszcze głębie wsunął głowę do czapki i splunąw-szy w dłonie, z większym niż przedtem zapałem zabrał się do roboty. Pełną parą natarłna linę. Ta zaczęła skrzypieć i trzeszczeć. Kółka obracały się. Prom ślizgał się w wodzie.Pożerał coraz większą przestrzeń. Przybiliśmy do brzegu.

— Właźcie do budy! — zakomenderował milczący dotąd bałaguła, gdy tylko wytoczyłwóz z promu na brzeg. Świsnął batem i obdarzywszy konie takimi epitetami, ak: „cholery,padliny”, ruszył naprzód. Za nami pozostał Dniepr, prom i parobek przy linie. Pozostałten, który kiedyś był dzieckiem żydowskim, wnukiem naszego prao ca Abrahama. A terazkim est? Szkoda! Szkoda!

.

Miasto i targowisko. Który Mojsze Jose jest ich dziadkiem? Żyd w tałes kotn podejmuje sięzaprowadzić dzieci do dziadka

Dzień był uż w pełni, gdy nasi mali podróżnicy wyczerpani, głodni i zaspani w echalido miasta. Nad miastem, od strony lasu, wysoko stało słońce. Jasne, brylantowe, lśniącesłońce. Na pierw minęli ogromny cmentarz. Pełno na nim było nagrobków z zatartymiliterami T. N. C. B. H.¹⁴⁷ Patrząc na cmentarz można było odnieść wrażenie, że miastoest Bóg wie ak ogromne. Potem od razu wpadli na targowisko. Był to obszerny plac, naktórym kłębiła się dziwna mieszanina wszystkiego ze wszystkim. Chłopi, konie, krowy,świnie, Cyganie, wozy, koła, chomąta i Żydzi. Żydzi wszelkiego rodza u. Żydzi ze skóra-mi. Żydzi z czapkami, Żydzi z towarami bławatnymi¹⁴⁸, Żydzi z bułkami, obwarzankami,ciastkami, kwasem abłecznym i czym tylko chcecie. A co powiedzieć o babach? Były tambaby z koszykami, baby z abłkami, baby z drobiem, baby z rybą smażoną i baby w ogó-le. I to wszystko gada, kwiczy i gdacze. A konie, krowy i świnie nie pozosta ą w tyle.

¹⁴⁷T.N. C. B. H. (skrót od hebr.:Tehi niszmato cerura bicror hachajim) — „Niecha ego dusza będzie zawiązanaw woreczku żywych”. Formuła nagrobkowa. [przypis tłumacza]

¹⁴⁸towary bławatne — tkaniny. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 70: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Żebracy gra ą na lirach i głośno śpiewa ą. Można doprawdy ogłuchnąć. A w powietrzuunosi się kurz. Jest tak gęsty, że ludzie ledwo widzą się nawza em. I zapachy w powietrzutakie, że tylko udusić się.

Dzieciaki przybyły w samą porę. Właśnie odbywał się armark. Bałaguła z trudemzdołał przebić się wozem przez przepełniony plac targowy. Posyłał wiązkę za wiązką mia-stu wraz z ego armarkiem. Nie żałował mu przeróżnych choler i innych plag, ak to byłow ego zwycza u. Tak długo klął, dopóki nie do echał do miasta. A miasto kropka w krop-kę przypominało dopiero co podziwiany cmentarz. Zapadłe i pochylone domki podobnebyły do nagrobków. Tu i ówdzie pośród starych budynków po awiały się nieliczne nowedomy. Wyglądały obco ak nietute sze. Jak bogaci kumowie na weselu biedaków. Terazednak coś się pokiełbasiło. Mianowicie bałaguła Szymon Wolf wiedział tylko edno: Wy-na ęli go po to, aby zawiózł dzieci do Bogusławia, do akiegoś tam ich dziadka lub babci.Podali mu nawet ich imiona. Co z tego, skoro wyleciały mu z pamięci. A niech e tam!Szymon Wolf przysięgał na wszystko, że całą drogę e pamiętał. Oby tak był Żydem. Gdyednak w echał na targowisko, natychmiast wypadły mu z głowy. A niech ich cholera!Kogo cholera miała trafić, tego nie powiedział.

Tymczasem podchodzi akiś Żyd. Za nim drugi i trzeci. Po nich znów dwó ka Żydów.Za dwó ką tró ka. A potem tłum Żydów do wyboru i koloru. Z awia ą się kobiety z ko-szykami. Powsta e harmider i kołowrotek. Rozwiązu ą się ęzyki. Wszyscy gada ą naraz.Jeden drugiemu przekazu e sensac ę. Jakiś tam bałaguła przywiózł akieś tam dzieci.

Skąd? Ano z tamte strony Dniepru. Z Rżyszczewa? A dlaczego akurat z Rżyszczewa?A dlaczego nie akurat z Kaniowa? Ani z Rżyszczewa, ani z Kaniowa! Po prostu z Pere-asławia! Dokąd? Przecież widzicie dokąd! Przecież nie do Jehupca, tylko do Bogusławiae przywiózł. Do kogo? Też mi mądrala! Gdybyśmy wiedzieli, to by wszystko było w po-rządku. Twierdzi, że do dziadka. Do akiego dziadka? Gdybyśmy, mądralo, wiedzieli, doakiego dziadka, to by wszystko grało.

Cicho! Wiecie co? Spyta my dzieci, ak się nazywa ich dziadek. One na pewno wiedzą.A skąd one mogą wiedzieć? A dlaczego nie mogą wiedzieć?

Nagle z tłumu wyłania się akiś Żyd z obwarzankami. Na głowie nosi kaszkiet z pęk-niętym daszkiem. Łokciami przepycha się przez tłum.

— Pozwólcie mi! Ja zapytam dzieci. Jak się wasz dziadek nazywa?Z powodu zgiełku dzieci są trochę zmieszane. Mimo to pamięta ą, że dziadkowi na

imię Mo sze Jose. Tak, z całą pewnością Mo sze Jose. Czy aby na sto procent Mo szeJose? Na sto procent!

Wiadomo uż więc, że ich dziadek nazywa się Mo sze Jose. Pozosta e tylko do wy a-śnienia, który Mo sze Jose? Jest ich tu wielu. Jest Mo sze Jose stolarz, est Mo sze Joseblacharz, Mo sze Jose syn Lei Dwosi i wreszcie Mo sze Jose Hamarnik.

— Cicho, sza! Wiecie co? Jak się wasz o ciec nazywa?To pytanie zada e uż inny Żyd. Nie ten z obwarzankami. Tym razem est to Żyd z tałes

kotn¹⁴⁹ na wierzchu. Chyba z tych, którzy przesiadu ą całymi dniami w bóżnicy. Dziecioświadcza ą, że ich o ciec nazywa się Nachum. Usłyszawszy to, Żyd z tałes kotn rozpychatłum i bierze dzieci na spytki:

— O cu waszemu na imię Nachum? Czy czasem nie Rabinowicz?— Rabinowicz.— A wasza matka nazywa się Cha a Estera?— Cha a Estera.— Umarła?— Umarła.— Na cholerę?— Na cholerę.— To tak i mówcie!Żyd z tałes kotn zwraca się twarzą ku zebranym. Promienie e. Skoro rzeczy tak się

ma ą, to pyta cie mnie. Ja wam powiem dokładnie. Ich dziadek to Mo sze Jose Hamarnik.Wie uż, że ego córka Cha a Estera, ustrzeż nas Panie Boże od podobnego losu, zmarła

¹⁴⁹tałes kotn — mały tałes, kaanik z cyces noszony na co dzień. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 71: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

na cholerę. Natomiast ich babcia Gitl eszcze o tym nic nie wie. Nikt nie chce e tegopowiedzieć. Stara kobieta i w dodatku kaleka.

Żyd z tałes kotn zwraca się tym razem do dzieci. — Złaźcie z wozu. — Twarz mu wciążpromienie e. — Pokażę wam, gdzie wasz dziadek mieszka. Wozem tam się nie do edzie.Uliczka zbyt wąska. Chyba że z tamte strony. Ale zawrócić dyszlem będzie trudno. Jakmyślisz, Motl, da się zawrócić?

Słowa te kieru e pod adresem młodzieńca o krzywym nosie.Motl poprawia czapkę na głowie i powiada:— A dlaczego by nie? A bo co?— Bo co? Bo pstro. Zapomniałeś, że Herszko budu e po tamte stronie sta nię?— A eśli stawia sta nię po tamte stronie, to co?— Co znaczy „co”? Przecież nawiózł kupę drewna.— Nawiózł kupę drewna? Niech mu to wy dzie na zdrowie.— No i gada tu z takim ćwokiem!A im bardzie Motl zachowu e spokó , tym bardzie denerwu e się i gorączku e ego

rozmówca. Wychodzi wprost z siebie. Spluwa pod nogi Motla i wyzywa go od durniówi idiotów. Powiada do dzieci:

— Chodźcie ze mną, a was zaprowadzę. Pó dziemy pieszo. — I z niezmiennie roz-promienioną twarzą rusza z młodymi podróżnikami w kierunku domu ich dziadka i babci..

Babcia Gitl leży sparaliżowana. Dziadek Mojsze Jose ma nos jak bulwa i gęste brwi. WujekIce i ciocia Sosia

Sieroty z Pere asławia miały pełne prawo wyobrażać sobie dom dziadka ako pałac.I sam dziadek, Mo sze Jose, przedstawiał się w ich wyobraźni ako patriarcha, zawszeubrany w edwabny chałat. Nie na próżno przecież mówią o nich, że tacy bogaci, tacyma ętni!

W końcu Żyd przewodnik zaprowadził dzieci przed całkiem zwycza ny dom. Gwoliprawdzie trzeba nadmienić ednak, że dom był z gankiem.

— Właśnie tuta mieszka wasz dziadek Mo sze Jose. — rzekł ich opiekun i natych-miast zniknął. Nie chciał widać być świadkiem spotkania. Dzieci przeszły przez oszklonyganek, otworzyły drzwi i oto co u rzały: Na drewnianym łóżku na wprost drzwi leża-ło akieś osobliwe stworzenie, które ledwie przypominało żywą istotę. Ni to człowiek,ni to zwierzę. W istocie była to kobieta bez nóg, o dziwacznie powykręcanych rękach.W pierwszym odruchu dzieci chciały uciec. Stworzenie ednak zatrzymało e wzrokiem.Czerwonymi błyszczącymi oczyma wpatrywało się w nie, po czym niezwykle miłym gło-sem przemówiło:

— Kto wy esteście, dzieci? — Było coś swo skiego i bliskiego w tym głosie. Zgodnymchórem dzieci odpowiedziały: — Dzień dobry, esteśmy z Pere asławia.

Usłyszawszy to, widząc przed sobą czeredę dzieci, a wśród nich małą ednorocznądziewczynkę, stara kobieta w mig zorientowała się w sytuac i. Załamała swo e wychudłepowykręcane ręce i głośno zaczęła zawodzić.

— O , biada mi, biada! Obym tego nie dożyła! Mo a Cha a Estera nie ży e! — wątłymirękami zaczęła bić się po głowie. — Mo sze Jose! Mo sze Jose! Gdzie ty esteś? Chodźtuta !

Na e krzyk wybiegł z alkierzyka akiś stary niski mężczyzna. Miał na sobie tałesi tefilin. Na grubo zarysowane twarzy sterczał bulwiasty nos. Nad oczyma gęste prze-ogromne brwi. Ubranie w łatach. I to ma być dziadek Mo sze Jose? To ma być bogacz?To est ten krezus?

Co zrobił Mo sze Jose? Podniósł krzyk na dzieci. Złościł się na nie. Wygrażał. A żebył w trakcie odmawiania modlitwy i nie mógł e przerwać, zwrócił się do dzieci pohebra sku: — Bandyci, mordercy! — Do stare też przemówił po hebra sku. Głos muprzy tym drżał: — O , o … Wiedziałem, mo a córka… Bóg dał, Bóg wziął.

Chciał przez to powiedzieć, że wiadomo mu o śmierci córki i że ten sam Bóg, którydał e życie, teraz ą zabrał. Jednak ego słowa nie podziałały na kobietę uspoka a ąco. Nie

- Z jarmarku

Page 72: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

przestawała płakać i lamentować. Dale biła się rękoma po głowie. Zawodziła: — Cha aEstera! Mo a Cha a Estera umarła!

Zbiegli się ludzie. Był wśród nich pewien Żyd o bardzo długich pe sach. Tak dłu-gich pe sów dzieci w Pere asławiu nie widziały. Był to wu ek Ice, edyny brat ich matki.Po nim wpadła kobieta z płonącymi czerwienią policzkami. Rękawy miała zakasane połokcie. Była to żona wu ka Ice, ciocia Sosia. Wraz z nią weszła mała dziewczynka o rów-nie czerwonych policzkach i małych usteczkach. Była to ich edynaczka, mała, ładniutkai wielce wstydliwa Chawa Liba. W ślad za nimi z awiło się eszcze sporo mężczyzn i ko-biet. Sami na bliżsi sąsiedzi. I wszyscy oni naraz zaczęli mówić, pocieszać: — Skoro użtak się stało, że córka umarła, co tu płacz pomoże? Skoro ziemia raz przykryła, to użprzepadło. — Zaczęto gościom prawić kazanie, że nie wolno, ot, tak sobie, ni z gruszki,ni z pietruszki przy ść i bezceremonialnie wywalić kawę na ławę, to znaczy przynieść takniedobrą wieść, aczkolwiek Bogiem a prawdą dzieci w ogóle nic nie powiedziały.

Tymczasem dziadek Mo sze Jose zd ął tałes i tefilin i dawa robić wyrzuty swoimwnukom za to, że na pierw nie zameldowały się u niego. Gdyby były dobrze wychowanei grzeczne, postarałyby się na pierw z nim zobaczyć. On, ich dziadek, obgadałby z nimi całąsprawę powolutku i dokładnie, po czym powolutku i ostrożnie podzieliłby się złą nowinąz babcią. Stopniowo przygotowałby ą do przy ęcia te wiadomości. Nie tak, ak oni tozrobili. Gwałtownie i raptownie. Tak postępu ą tylko dzikusy. Ludzie tak nie postępu ą.

Tego uż widocznie babcia nie mogła znieść. Mimo bólu i nieszczęścia wsiadła nadziadka: — Ty stary durniu! Czego chcesz od biednych dzieci? Czy to ich wina? Skądmogły wiedzieć, że ty wylegu esz się gdzieś tam na kożuchach i odprawiasz modły? Ładnemi przywitanie! Chodźcie, dzieci, do mnie. Jak się nazywacie?

Dzieci na e życzenie podchodziły po edynczo. Pytała e o imię, głaskała, całowałai oblewała e swoimi łzami. Płakała uż teraz nie nad swo ą córką, ale nad losem tychbiednych sierot. Przysięgała i zaklinała się, że przeczuwała, niemal była pewna, tak pewnaak tego, że słońce świeci w dzień, iż e córka, Cha a Estera, umarła. Od kilku bowiemnocy nawiedza ą we śnie; pyta, czy dzieci się podoba ą.

A teraz trzeba dzieciakom dać coś do edzenia. — Mo sze Jose, czego stoisz ak drąg?Nie widzisz, że są głodne i zmęczone? Przecież całą noc nie spały, a ty im będziesz prawiłkazanie. Ładny mi dziadek! Ładne mi przywitanie!

.

Buchalteria dziadka. Jego morały, jego książki i jego dobroczynność. Co będzie, gdy Mesjaszprzyjdzie? Ekstaza dziadka

Pierwszą czynnością dziadka Mo sze Josy, gdy tylko wnuki odmówiły modlitwę i po-siliły się, było poddanie ich egzaminowi. Egzamin odbył się oczywiście u niego. W egopoko u, do którego zwykły śmiertelnik nie miał dostępu. Nie miał prawa wstępu i niemiał takich możliwości. Nie było po prostu gdzie we ść. Był to pokoik tylko nieco więk-szy od klatki, od ko ca na kury. W takie klatce przebywał, po pierwsze, sam dziadek.Następnie mieściły się tam ego książki. W tym całe Szas¹⁵⁰. Poza tym miał na prze-chowaniu przeróżne depozyty zostawione przez ludzi za pożyczone u niego pieniądze.Były tam srebrne łyżki, tacki, lampki, miedziane patelnie, samowary, kapoty żydowskie,siermięgi go ów i kożuchy. Na więce było kożuchów.

Było to coś w rodza u lombardu. Zarządzała nim od lat babcia Gitl. Sparaliżowana,przykuta do łóżka, kierowała twardą ręką tym przedsiębiorstwem. Gotówkę trzymałau siebie pod poduszką. Nikogo do te kasy nie dopuszczała. Jednak depozytami władałdziadek. Przy ąć albo oddać depozyt to ego sprawa.

Aby zapamiętać, aki fant do kogo należy, trzeba było mieć głowę ministra. Bardzomożliwe, że dziadek Mo sze Jose miał taką głowę. Nie chciał ednak całkowicie zdać się nanią. Różne rzeczy mogą się przydarzyć! Wpadł na pomysł. Był to wyłącznie ego pomysł.Do każdego fantu przyczepił świstek papieru i na tym papierze wypisał własnoręczniepo hebra sku, nie zawsze gramatycznie: „Ten kapota należy do Berla”. Albo: „Ta koszula

¹⁵⁰Szas — sześć części Miszny, Talmud. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 73: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

należy do go ki Jewdokii”. Pech chciał, że któregoś dnia zgłosił się po wykup kapoty Berli wydano mu kapotę akiegoś innego Berla. To co? Znalazł na to radę. W takich wy-padkach wykłada się obydwie kapoty obydwu Berlów. Klient rozpozna e swo ą; przecieżżaden Żyd nie weźmie cudze kapoty. Nie powie, że to ego. Z go em ednak sprawa masię inacze . Gdy taka przygoda się przytrafi, to uż, bracie, nie est dobrze. Ale i wtedyzna dzie się rada. Żyd uczony w Piśmie zawsze zna dzie radę. Mówi się wtedy Iwano-wi, aby był łaskaw potrudzić się i podać akiś znak na kożuchu. Każdy Iwan doskonalezna swó kożuch i z całą pewnością ma na nim akiś znak. Jak widzicie, pomysł dziad-ka był niezawodny. Mimo to często dochodziło do brzydkich awantur pomiędzy babciąi dziadkiem.

— Ja się ciebie, stary durniu, pytam — skoro uż zabierasz się do pisania i bazgrzesz, że„ten kapota należy do Berla”, to co ci szkodzi dopisać eszcze edno słowo: „Berl Jąkała”⁈Albo ak uż piszesz, że ten kożuch należy do Iwana, to napisz uż w pełni ego imię: „Iwanzłodij”. Albo: „Te koszule należy do go ki Jewdowkii Perkate ”.

Był ednak z tego dziadka Mo sze Josy, oby się na tamtym świecie nie obraził, kawałstarego uparciucha. Właśnie dlatego, że ona chce tak, to on odwrotnie. I to nie bez rac i.Kobieta kaleka, przykuta do łóżka, a pozwala sobie komenderować mężem. Nazywa gostarym durniem przy wnukach. A przecież wiadomo, że nie est byle kim. Mo sze Josepochodzi z dobre rodziny. Dnie i noce spędza na nauce i pracy. Albo uczy się, albo mo-dli. Pości w dni na to przeznaczone. Pości w poniedziałki i w czwartki. Tylko w sobotyi w święta e mięso. Do bóżnicy przychodzi pierwszy, a wychodzi ostatni. Kidusz¹⁵¹ od-prawia wtedy, gdy wszyscy Żydzi uż śpią. Z tego też powodu babcia Gitl est zła. Warczyna niego. Nie chodzi o nią. Ona uż przyzwyczaiła się do głodowania. Chodzi o dzieci.O te nieboraczki! O te sierotki! Ich szkoda!

Ze wszystkich dzieci dziadek Mo sze Jose umiłował sobie na bardzie Szolema. Praw-da, że sze gec, łobuz i urwis, ale ma główkę na karku. Byłby z niego człowiek, gdyby chciałtrochę więce przesiedzieć z dziadkiem w pokoiku pełnym kożuchów, a nie biegać z chło-pakami bogusławskimi nad rzekę i przyglądać się, ak łowią ryby, albo pędzić do lasu, bystrącać owoce z dzikich grusz. Słowem, gdyby nie bisurmanił.

— Gdyby twó o ciec był porządnym człowiekiem — tak perorował dziadek — gdybytwó tato nie był zarażony Tanachem¹⁵² i dykdukiem¹⁵³, nie był pod wpływem Mo sze De-sewera i innych heretyków, to według wszelkich przepisów prawa powinien pozostawićciebie w mo e dyspozyc i przez kilka okresów szkolnych. Przy boże pomocy byłby z cie-bie wtedy porządny człowiek, przyzwoity Żyd. Stałbyś się prawdziwym chasydem, praw-dziwym i zagorzałym kabalistą. A tak, co z ciebie będzie? Zero do kwadratu. Próżniak,łobuziak, pyszałek, fanfaron¹⁵⁴, potępieniec, że licho go wie, hulta , złoczyńca, grzesznikprofanu ący świętość soboty, trefniak, kacerz, odstępca od Boga Izraela.

— Mo sze Jose! A może wystarczy uż znęcać się nad dzieckiem?„Oby długo żyła babcia Gitl!” — Tak sobie życzy w myślach wyzwolony z rąk dziadka

Szolem. Na dworze przecież czeka ą na niego chłopcy. Mimo wszystko bywały chwile,kiedy dziadek Mo sze Jose był bliski ego sercu. Był drogi i kochany. Pewnego razu zastałgo siedzącego na łóżku babci z woreczkiem tefilin pod ręką. Starał się podlizać babci.Mówił po cichu. Targował się. Prosił o akieś dodatkowe pieniądze. Gitl nie chciała o tymsłyszeć. Chodziło mu o pieniądze na ałmużnę dla biednych chasydów z bóżnicy. Babciapowtarzała swo e: — Nie trzeba. Mam swo e własne sieroty. One bardzie zasługu ą namiłosierdzie.

I znowu pewnego dnia zastał dziadka w poko u z tałesem i tefilin. Głowa odrzuconado tyłu. Oczy przymknięte. Jakby nie na tym świecie przebywał. Gdy przebudził się,w oczach miał blask. Była w nich akaś osobliwa światłość. I ego twarz o grubych rysachwyszlachetniała. Aureola, widoczny znak łaski boże , otaczała ego głowę. Mówił do siebie.Uśmiech błąkał się na ego straszliwie gęstych wąsach.

¹⁵¹kidusz — błogosławienie wina w sobotę i święta. [przypis tłumacza]¹⁵²Tanach — nazwa Biblii, skrót utworzony od słów: Tora, Newiim (Prorocy) i Ketuwim (Pisma). [przypis

edytorski]¹⁵³dykduk — gramatyka (hebra ska). [przypis edytorski]¹⁵⁴fanfaron — osoba zarozumiała. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 74: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

— Edom¹⁵⁵ długo nie będzie panował… Zbawienie est uż bliskie. Bardzo bliskie…pode dź, mo e dziecko. Usiądź na chwilę. Pomówmy o ostatecznym końcu. o tym, cobędzie, gdy przy dzie Mes asz.

I dziadek Mo sze Jose zaczął opowiadać swemu wnukowi o tym, co będzie, gdy przy -dzie Mes asz. Opowiadał z takim zapałem, z takim entuz azmem i w tak pięknych i a-skrawych kolorach przedstawił przyszłość, że wnuk za żadne skarby nie chciał w te chwiliopuścić dziadka. Mimo woli przyszedł mu na myśl Szmulik, ego pierwszy i zarazem e-dyny na lepszy kolega i przy aciel. Różnica pomiędzy nimi polegała na tym, że Szmulikopowiadał o skarbach, czarownikach, książętach i księżniczkach, a więc o rzeczach należą-cych do tego świata, zaś dziadek Mo sze Jose ignorował zupełnie ten nasz świat. Przeniósłsię wraz ze swoim wnukiem, który słuchał go w na wyższym napięciu, do tamtego świata,do świata cadyków i aniołów, serafinów i cherubinów. Dotarł prawie do tronu, do świę-tego ma estatu, tuż, tuż, do Niego, do Króla królów — do Boga. Tam są Szor Habori Lewiatan. Na droższy ole ek balsamowy i na lepsze wino przechowywane. Cadycy ślę-czą nad księgami i studiu ą. Rozkoszu ą się łaską Boga i owym ukrytym światłem, któreBóg widział tylko w chwili, gdy stworzył świat. Doszedł wtedy do wniosku, że zwykliludzie nie są godni, aby e u rzeć, i ukrył to światło na długo, długo. Aż do czasów, którekiedyś nade dą. I sam Pan Bóg we własne osobie stoi i przy mu e cadyków niczym o ciec.

A z góry, z nieba, opuszcza się powoli na to samo mie sce, gdzie stała dawna ŚwiątyniaPańska, nowa Świątynia. Nowy Bet Hamikdasz¹⁵⁶ z na czystszego złota i na droższychkamieni szlachetnych, diamentów i brylantów. I kapłani wyciąga ą ręce i błogosławią.A lewici śpiewa ą. I Król Dawid wychodzi naprzeciw ze skrzypcami i śpiewa: — Radu ciesię, cadycy, cieszcie się Bogiem!

W tym mie scu dziadek Mo sze Jose zaczyna śpiewać na głos i strzela do wtóru pal-cami. Oczy utkwił gdzieś w górze. Cała twarz promienie e. Jest nieobecny. Przeniósł siępoza ten świat. Jest gdzieś tam, daleko. Bardzo daleko. Na tamtym świecie.

. -

Historia sprzed lat. Jak to ongiś Żydzi żyli wśród dziedziców. Tragedia biednego arendarza¹⁵⁷

Nie należy ednak sądzić, że dziadek Mo sze Jose stale przebywał na tamtym świeciei że nie miał nic do powiedzenia swo emu wnukowi o sprawach tego świata. Byna mnie !Sypał opowieściami o dawnych Żydach, dawnych chasydach, niegdysie szych kabalistach,a także o dawnych dziedzicach i o tym, ak traktowali oni Żydów.

Zwłaszcza edna taka historia o męczeńskie śmierci Żyda utkwiła w pamięci wnuków.Historię tę przekazu ę w wielkim skrócie, gdyż dziadek Mo sze Jose był, oby mi wybaczył,gadułą rozmiłowanym w rozwlekłym opowiadaniu. Lubił też przeskakiwać z tematu natemat i zapędzać się w ślepą uliczkę.

Historia wydarzyła się bardzo dawno temu. Jeszcze za czasów ego błogosławionepamięci dziadka, starego Hamarnika. Dlaczego nazywano go Hamarnikiem? Hamarnikto była nazwa wsi, w które mieszkał i trzymał w arendzie młyn.

W te same wsi mieszkał również inny Żyd imieniem Noach, który dzierżawił karcz-mę. Noach był człowiekiem prostolinijnym, naiwnym i niesłychanie bogobo nym. Całednie i noce spędzał na modlitwach i odmawianiu psalmów. Był widocznie pokutnikiem,nysterem¹⁵⁸ — człowiekiem okrytym mgłą mistyczne ta emniczości. Wszystkim rządzi-ła i kierowała ego żona. Zadanie Noacha polegało tylko na płaceniu dziedzicowi rat zadzierżawę i na corocznym odnawianiu konces i na prowadzenie karczmy. Przez całe życiedrżał na myśl, że ktoś może go ubiec i wziąć w pacht¹⁵⁹ karczmę. Amatorów nie bra-

¹⁵⁵Edom — tu: poganin. [przypis tłumacza]¹⁵⁶Bejt Hamikdasz (Bes Hamikdesz) — Świątynia Pańska w Jerozolimie. [przypis tłumacza]¹⁵⁷arendarz (daw.) — dzierżawca. [przypis edytorski]¹⁵⁸nyster — łamedwownik, eden z sprawiedliwych, którzy wg legendy przebywa ą na świecie w ukryciu.

[przypis tłumacza]¹⁵⁹pacht (daw.) — dzierżawa. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 75: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

kowało, aczkolwiek dochód z karczmy był znikomy. Obarczony liczną dzieciarnią, ledwowiązał koniec z końcem.

I oto pewnego dnia, gdy przyszedł do dziedzica, aby odnowić dzierżawę, zastał wedworze mnóstwo gości. Była to prawdziwa biesiada. Po nie , ak każe zwycza , urządza siępolowanie. Bractwo wyrusza na łowy. Sto ą uż w zaprzęgu przygotowane karety, bryczkii linijki¹⁶⁰. Rwą się do akc i psy wszelakich ras myśliwskich. Uwija ą się myśliwi w czap-kach z piórami, z gwizdkami zawieszonymi na piersiach. Polowanie w królewskim stylu.Wszystko zapięte na ostatni guzik. „Nie w porę wybrałem się — myśli sobie Noach —dziedzicowi teraz nie w głowie mówić o arendzie”. Okazało się ednak, że się mylił. Dzie-dzic właśnie wstał od stołu i miał uż dosiąść konia, gdy zobaczył Żyda sto ącego gdzieśz boku, pokornie zgarbionego.

Z uśmiechem zwraca się do Żyda:— Jak się masz, panie arendarzu? Co też porabia u mnie Żyd arendarz?Na to Noach:— Panie dziedzicu, przyszedłem względem karczmy.Roześmiał się dziedzic. Był trochę na rauszu, a więc w dobrym nastro u, ak król

perski w Księdze Estery, i tak powiada: — Na ile lat chcesz wziąć?— Chciałbym na kilka lat, ale znam przecież pańskie zwycza e, aśnie wielmożny panie

hrabio…Dziedzic nie pozwala mu dokończyć zdania i przerywa:— Tym razem odda ę ci karczmę za tę cenę co zwykle na okres dziesięciu lat, ale pod

ednym warunkiem: żebyś był dla mnie ptakiem.Żyd wybałusza oczy:— Co to znaczy, żebym był dla pana ptakiem?Dziedzic wy aśnia: — Bardzo proste. Masz wleźć na dach te oto sta ni. Widzisz ą?

Na dachu masz udawać ptaka, a a postaram się wycelować w ciebie strzelbę i trafić cięw głowę. Miarku esz¹⁶¹?

Myśliwi wybucha ą śmiechem. Żyd też niby się śmie e. W duchu myśli sobie: „Dzie-dzic żartu e. Trochę za dużo wypił”.

— No — nalega dziedzic — załatwione?A Noach tymczasem szybko myśli: „Jaką by mu dać odpowiedź?”. I dla same cieka-

wości pyta:— A ile czasu da e mi pan do namysłu?Dziedzic mu odpowiada z całą powagą:— Jedną minutę. Ani chwili dłuże . Wybór est w twoich rękach. Albo włazisz na

dach i uda esz ptaka, albo utro z samego rana wyle ę cię z karczmy.I serce przesta e Noachowi bić. Co robić? Z dziedzicem nie ma żartów. Zwłaszcza

że uż zaczyna ą podstawiać drabinę. Sprawa widać est poważna. Decydu e się na eszczeedno pytanie.

— Co będzie eśli, nie da Bóg, trafi pan we mnie?I następu e nowy wybuch śmiechu dziedziców. Noach est zmieszany. Nie wie, czy

dziedzic żartu e, czy traktu e to wszystko serio. Wygląda to ednak na serio. Każą mubowiem natychmiast wleźć na dach albo pó ść do domu i opuścić karczmę. Już postanowiłiść do domu, gdy nagle przypomniał sobie, że ma liczną dzieciarnię na karku. Prosi więcdziedzica, aby ten dał mu kilka chwil na odmówienie modlitwy przedśmiertne . Dziedziczgadza się.

— Dobrze — powiada — da ę na to edną minutę.Jedna minuta? Co potrafi Żyd powiedzieć w ciągu edne minuty? Chyba tylko Szma

Israel¹⁶². Zwłaszcza gdy pcha ą go uż na drabinę. Odmawia więc Szma Israel i zaczynawspinać się po drabinie. Łzy ciekną mu po twarzy. Co ma robić? Wyrok boży. Prze-cież ma dzieciarnię na karku. Widocznie sądzone mu było zginąć męczeńską śmiercią.A nuż ednak Bóg zlitu e się nad nim i uczyni cud? Na wyższy, eśli tylko chce, potrafi.Przepełnia go wiara i ufność w Boga. Tacy to byli dawnie Żydzi!

¹⁶⁰linijka — ednokonny po azd o wąskim podłużnym siedzeniu. [przypis edytorski]¹⁶¹miarkować (daw.) — rozumieć. [przypis edytorski]¹⁶²Szma Israel (Szma Isroel) — modlitwa, wyznanie wiary w edynego Boga. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 76: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Znalazłszy się na dachu nie przestał w duchu odmawiać Kriat Szma i zalewać sięgorzkimi łzami. Wciąż nie tracił wiary w Boga. A nuż zlitu e się. Bóg, gdy tylko chce,potrafi! Tymczasem dziedzic niecierpliwi się. Nie ma czasu. Rozkazu e mu stanąć w po-stawie wyprostowane . Żyd sta e więc na baczność. Potem każe mu się pochylić. Pochylasię więc. Każe mu rozstawić ręce. Rozstawia e. Ma wyglądać ak ptak. Nie wiadomo,czy dziedzic żartował, czy też rzecz traktował serio, czy też Bóg wmieszał się, aby wyszłona serio. Dość, że puryc¹⁶³ strzelił i trafił Noacha prosto w czoło. Zwalił się Noach akzestrzelony ptak i stoczył z dachu na ziemię. Jeszcze tego samego dnia pochowano gona cmentarzu żydowskim. Puryc dotrzymał słowa. Przez dziesięć lat nie usuwał wdowyz karczmy. Nie dał się skusić wyższymi opłatami innych reflektantów. Tacy to byli dawnidziedzice!

Podobnych historii o dawnych Żydach i dawnych dziedzicach dziadek znał mnóstwo.Dzieci słuchały ich w nieskończoność. Gdyby tylko Mo sze Jose nie miał zwycza u wy-ciągać z każde historii morału, że trzeba być porządnym Żydem i żywić wiarę w Boga.Gdyby też od tych morałów nie lubił przechodzić do kazań, a od nich do karania. Za toniby, że podda ą się instynktowi zła, nie modlą się, nie uczą, nie służą Bogu, że chciałybyw dzień i w nocy tylko łowić ryby, kraść gruszki albo po prostu łobuzować z bogusław-skimi chłopakami. Oby ich piorun strzelił!

.

Bogusławska rzeka. Las bogusławski. Bogusławska stara bóżnica. Babcia Gitl wraz z dziećmiskłada ofiary. W wigilię Sądnego Dnia dziadek błogosławi dzieci, a jego oczy mokre od łez

Trudno powiedzieć, gdzie było więce uroków życia, więce poez i: nad brzegiem Ro-su, w lesie bogusławskim, czy też w stare bóżnicy? Nie sposób ustalić, które z tychtrzech mie sc stanowiło na większą pokusę. Nad Rosem to ci dopiero życie! Tam estwesoło! Tam bałaguły po ą swo e konie. Tam woziwody nabiera ą wody do beczek. Tampochylone nad wodą sto ą mężatki i dziewczęta i odsłania ąc czerwone łydki piorą bieli-znę. Zaciekle obija ą ą kijanką¹⁶⁴, aż iskry lecą. Tam kąpią się, pluska ą, uczą się pływaći łowią rybki chłopcy z całego miasta. Rozbiera ą się wśród kamieni, skaczą do wodyi krzyczą. Zewsząd słychać: — Popatrz, ak pływam! Zobacz, leżę na plecach! Rzuć lepieokiem na to, ak nurku ę! Wszyscy naraz wrzeszczą, wszyscy pokazu ą sztuczki, wszyscytu wszystko umie ą.

Sieroty z Pere asławia szalenie im zazdroszczą. Jakiś chłopak podchodzi do nich. Jestnagi ak tuż po urodzeniu. Woła ą na niego Awre ml. Czarny niczym Tatar. Oczy wyłu-piaste, twarz — deska do kro enia makaronu, nosek ak fasola. Jak się nazywasz? Szolem.Pływać umiesz? Nie. To co stoisz? Chodź ze mną. Nauczę cię. Rozumiecie? Nauczy! A nie„będzie uczył”. Podobne słowa, a aka różnica!

Nie mnie pięknie est w lesie. Las bogusławski obfitu e w małe gruszki. Prawda, sąkwaśne i twarde, ale przecież gruszki. I nic nie kosztu ą. Możesz sobie ich nabrać, iledusza zapragnie. Bezpańskie. Trzeba e tylko dosięgnąć. Gruszki leśne rosną bardzo wy-soko. Trzeba we ść na drzewo i z całych sił nim potrząsnąć, inacze gruszki nie spadną.Oprócz gruszek rosną też w bogusławskim lesie orzeszki. Za ęcze orzeszki. Późno do -rzewa ą i pokryte są akąś dziwną łupiną. Straszliwie gorzką. A ąder w nich nie ma. Będądopiero późnie . Nie szkodzi. Mimo wszystko to przecież orzeszki. Można nimi napełnićkieszenie. Kiedy sam zrywasz, lepie smaku e. A trzeba umieć zrywać gruszki i strząsaćorzeszki.

Abramek umie. Abramek wszystko potrafi. Zuch chłopak. Z natury bardzo dobry.O pogodnym usposobieniu. Żółci w nim za grosz. Jedną ma tylko wadę — est z rodzinybiedaków. Matka, wdowa, pracu e ako kucharka u Jampolskich. O wszystkim dowiedziałsię wu ek Ice i natychmiast doniósł babci Gitl. W ta emnicy, na ucho. Więc babcia Gitlprzywołała Szolema do swego łóżka i obdarowała go wyciągniętą spod poduszki gruszką.Nakazała mu przy tym nie spotykać się więce i nie podtrzymywać zna omości z Abram-

¹⁶³puryc — dziedzic, magnat. [przypis tłumacza]¹⁶⁴kijanka (daw.) — drewniana łopatka do prania bielizny. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 77: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

kiem. Parokrotnie ostrzegała go, że eśli dziadek Mo sze Jose dowie się o ego kontaktachz takimi chłopakami, to będzie piekło.

Im to łatwo powiedzieć: „Nie spotyka się!”. Z Abramkiem przecież Szolem musispotykać się przyna mnie dwa razy na tydzień: z rana i wieczorem. Przy odmawianiuKadiszu. Abramek też est sierotą. Odmawia w stare bóżnicy Kadisz za o ca. Ach, ilużtam odmawia ących Kadisz. Wszyscy przy ścianie wschodnie . Mo sze Jose, przyszedł-szy po raz pierwszy ze swoimi wnukami do stare bóżnicy, przystąpił z nimi od razudo szamesa i ostrym tonem zażądał, aby wnuki otrzymały mie sce do odmawiania ka-diszu przy same trybunie. Są — powiedział — dziećmi z dobrego domu. — Szamesto starzec z pochylonym grzbietem, o dotkniętych aglicą oczach, sprawia ących wraże-nie, że są podmalowane czerwienią. Wysłuchał tyrady dziadka z należytym szacunkiem.Nie wyrzekł słowa. Zażył potężną porc ę tabaki, szybko strząsnął e pozostałości z pal-ców i podsunął dziadkowi pudełko z tabaką. Parokrotnie uderzył w wieko i poczęstowałdziadka nie wyrzekłszy ani ednego słowa. Miało to oznaczać: „Dobrze, że powiedzieliściemi, iż są to dzieci z dobrego domu. Możecie być pewni, że będę o nie dbał ak o źrenicęoka. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości”.

Stara bóżnica bogusławska miała w sobie coś takiego, że sieroty pere asławskie — take tam nazywano — przywiązały się do nie bardzo mocno, akby tu się urodziły i wy-chowały. Wszystko im wydawało się w nie ogromne, wspaniałe i święte. Na wszystkimwidać było piętno starodawnego piękna, prawdziwe świętości. Coś ze Świątyni Pań-skie . Z Bet Hamikdaszu¹⁶⁵. A eśli stara bóżnica bogusławska w dni powszednie miaław oczach sierot pere asławskich coś ze Świątyni Pańskie , to w Groźne Dni, Rosz Hasza-na i Jom Kipur przeobrażała się dla nich w prawdziwy Bet Hamikdasz. Nigdy eszcze niewidziały tylu Żydów i nigdy nie słyszały takich modłów. Była to mieszanina wszystkichodłamów chasydów, którzy wznosili modły z niezwykłą żarliwością i niesłychanym prze-ęciem, klaszcząc w dłonie i strzela ąc palcami. Śpiewali dziwne akieś melodie, mruczeli,bąkali coś pod nosem, wpadali w prawdziwą ekstazę, aby w kilka minut potem znowupowrócić do śpiewania, mruczenia i strzelania palcami. Dla pere asławskich sierot takisposób modlenia się był czymś nowym. Był to prawdziwy spektakl teatralny.

Jednak gwoździem tego przedstawienia były modły dziadka. Mo sze Jose przyciągałwszystkich do stare bóżnicy swoim sposobem modlenia. Nie był zwolennikiem i wy-znawcą akiegoś określonego rebego. Był z niego dziwny chasyd, który chadzał własny-mi drogami, miał własne zwycza e i własne dziwactwa. Na przykład zostawał w bóżnicyw sobotę lub w akieś święto po skończone modlitwie, gdy wszyscy uż odeszli do swo-ich domów. Wu ek Ice, który mieszkał w drugim poko u, siedział uż przy stole. Z piecarozchodził się zapach faszerowane ryby i innych świątecznych przysmaków. Ślinka ciekłaz głodu, a dziadek wciąż trwał na modlitwie i wciąż śpiewał, mruczał, szeptał. Babcia Gitlpo cichu podsuwała wnukom, dzieciom Chai Estery, po kawałku ciasta. Mawiała przytym z uśmiechem: — Myślę, że popamiętacie to na długo, skoro wpadliście do domuwariatów.

Wu ek Ice zdążył tymczasem z eść i odmówić błogosławieństwo. Wysunął głowę zeswo ego poko u i zapytał: — Co, nie ma eszcze gospodarza? Cha, cha! — Nie dość, żeuż z adł, to eszcze sobie pokpiwa. Wreszcie Bóg ulitował się i dziadek powrócił z bóżni-cy. Wpadł do poko u, ciągnąc swo e wierzchnie okrycie rękawem po ziemi. Donośnymgłosem powitał wszystkich świątecznym pozdrowieniem i od razu wziął kieliszek, abyodprawić kidusz¹⁶⁶. Słowa błogosławieństwa brzmiały tak głośno, że cała ulica musiała esłyszeć.

— Ze względu na dzieci, w trosce o nieszczęsne sieroty mógłbyś, wyda e mi się, za-niechać swoich zwariowanych sztuczek i skrócić ten cały ceremoniał — powiedziała muz wyrzutem babcia. Na nic to się ednak zdało. Dziadek nawet nie słyszał. Był w eksta-zie. Przebywał w innych, wyższych światach. Jedną ręką adł, drugą wertował akąś starąksięgę i kiwa ąc się lekko zaglądał w nią ednym okiem, zaś drugim spoglądał na wnukówi wzdychał. Mocno wzdychał. Dziadek ubolewał nad swoimi wnukami, które były przy-wiązane do świata materii, nad dziećmi, które ma ą w głowie tylko adło i łatwo ulega ą

¹⁶⁵Bet Hamikdasz — Świątynia Pańska w Jerozolimie. [przypis edytorski]¹⁶⁶kidusz — błogosławienie wina w sobotę i święta. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 78: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

podszeptom instynktu zła… Po obiedzie nie omieszkał im z tego powodu czynić wyrzu-tów. Obrzucił ich gęsto morałami. Uznał widocznie za wskazane, żeby im wyszło bokiemto całe edzenie, ten biały kołacz, faszerowana ryba i słodki cymes, chociaż to babcia Gitl,mimo że leżała sparaliżowana, dzięki własnemu sprytowi przygotowała te przysmaki namedal.

Tak było w Rosz Haszana. W wigilię Jom Kipur było eszcze pięknie . Wigilia JomKipur w Bogusławiu wyróżniała się u dziadka dwoma ceremoniami, które wywarły nasierotach szczególne wrażenie. Pierwsza uroczystość to składanie ofiar, które odbywa-ło się w noc poprzedza ącą wigilię Jom Kipur. W domu pere asławskim też składanoofiary, ale tu, w Bogusławiu, miało to zupełnie inny charakter. Tu całą zbożną sprawęwzięła na swo e barki babcia Gitl. Przykuta do łóżka wołała do siebie gromadkę dziecii każdemu wręczała należną ofiarę. Chłopcom po koguciku, a dziewczynkom po kurce.Otwierała swó pokaźny modlitewnik i wykrzywionymi od reumatyzmu palcami wskazy-wała na odpowiedni werset Bnej Adam¹⁶⁷. Starsze dzieci odmawiały modlitwę samodziel-nie, a młodsze dziewczynki powtarzały za nią słowo w słowo. Babcia wymawiała wyrazygłośno, dobitnie i z przyśpiewem: „Synowie Adama, mieszkańcy ciemności nieprzenik-nionych, więźniowie biedy i żelaza”. I płakała przy tym tak, ak się płacze po zmarłych.A gdy doszło do na młodsze z sierot, dziewczynki zaledwie roczne , babcia o mało niemdlała. Na widok zapłakane babci młodsze dzieci również zanosiły się płaczem. Równieżi starsze wkrótce wybuchały łkaniem. Powstawał lament nie do opisania. Tamte soboty,gdy ich matka leżała na podłodze przykryta czernią, nawet w edne dziesiąte sieroty tylenie płakały.

Druga ceremonia odbywała się następnego dnia, zaraz po powrocie ze stare bóżnicy,gdzie dzieciarnia otrzymywała od pierwszego gebego¹⁶⁸ pełne kieszenie ciastek. DziadekMo sze Jose eszcze wcześnie nakazywał dzieciom udać się po złożeniu ofiar do bóżnicy,a potem przy ść do niego po błogosławieństwo.

Dziadek Mo sze Jose był tego dnia w osobliwym nastro u i arcydziwnym ubraniu.Na stare , postrzępione kapocie atłasowe miał akiś dziwny kontusik z niesamowicietwardego i skrzypiącego materiału, którego dziś uż nigdzie i za żadną cenę dostać niesposób. Na głowie nosił sztra ml¹⁶⁹ o wielu bokach, a na szyi szeroki śnieżnobiały kołnierzz dwoma szpicami. Na kapocie miał szeroki pas o długich ędzlach. Jego niesamowiciegęste brwi i ogromne wąsy w te chwili nie wyglądały groźnie. Twarz ego była łagodnai niezwykle przy azna.

— Pode dźcie, dzieci, to was pobłogosławię. — Gestem uroczystym i świątecznymzaprosił sieroty do swego ciasnego i ciemnego poko u. Położył na głowę każdego z nichobydwie ręce, ukryte w szerokich rękawach atłasowe kapoty, i cichym głosem coś mówił.Mówił i mówił, wzdycha ąc przy tym i po ęku ąc.

A gdy skończył, sieroty spo rzały na ego twarz i zobaczyły, że ego oczy błyszczą, sączerwone, że ego rzęsy, wąsy i broda są mokre. Mokre od łez.

. —

Wspólny szałas.Dziadek modli się, wnuki chcą jeść. W święto Symchat Tora dziadek delektujesię łaską promienną Boga

W wieczór kończący Jom Kipur, tuż po zakończeniu postu, wbito pierwszy gwóźdźdo szałasu świątecznego Mo sze Josy. Szałas budował wu ek Ice. Pomagały mu sieroty,ale całością kierował dziadek. On doradzał, on planował, on, ak prawdziwy architekt,komenderował: — To postawić tu! Tamto postawić tam! To we dzie! Tamto nie prze dzie!— Na zabawnie sze, że wu ek Ice i dziadek Mo sze Jose nie zamienili przy tym z sobą anisłowa. Pogniewali się na siebie. Babcia martwi się: — Toć to edynak. Jedyny kadysz postu dwudziestu latach i nie rozmawia ze swoim o cem. Toć to nieludzkie. Kto kiedy słyszałcoś podobnego?

¹⁶⁷Bnej Adam (Bnej Odom) — „synowie Adama”, ludzie. Nazwa modlitwy odmawiane podczas składaniaofiary z koguta przed nade ściem Jom Kipur. [przypis tłumacza]

¹⁶⁸gebe a. gabaj — urzędnik gminny, starosta bóżnicy, administrator. [przypis tłumacza]¹⁶⁹sztrajml — chasydzki kapelusz obramowany lisim futrem. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 79: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

W szałasie stanęły dwa oddzielne stoły. Jeden dziadka, drugi wu ka. Na każdym stoleoddzielne wino na kidusz, oddzielnie chała i oddzielnie świeczniki ze świecami. Cio-cia Sosia błogosławiła świece przy swoim stole, a babcia, przeniesiona do szałasu wrazz łóżkiem, odmawiała błogosławieństwo przy swoim. Potem przyszedł wu Ice z bóżnicyi musiał czekać z kolac ą, aż wreszcie dziadek przypomni sobie, że czas z awić się i odpra-wić pierwszy kidusz. Nie ma rady. Nie można być gburem wobec własnego o ca. Istnie eprzecież przykazanie o szacunku należnym o cu. Co chwila wu ek Ice wychodził z domui zaglądał do szałasu. Za każdym razem powtarzał tę samą śpiewkę:

— Co eszcze go nie ma? Tego roku dłuże niż zwykle zatrzymu e się u chasydów…Hm… wnet skończą się świece i trzeba będzie eść w ciemnościach.

Dzieci miały satysfakc ę. Wu Ice to twardy człowiek. Bez serca. Niech też zazna głodu.Niech wie, co to znaczy być głodnym!

I oto wreszcie z awił się dziadek. Serdecznie i głośno wszystkich pozdrowił. Usiadłi wydobył modlitewnik Jakuba Emdena. Był to modlitewnik małego formatu, ale bardzopękaty. Otworzył go i zaczął swoim gościom prawić sentenc e. Prawił i prawił. Z kuchnitymczasem, akby na złość, zaczęły dochodzić zapachy pikantne , zaprawione pieprzemfaszerowane ryby, a białe, świeżo upieczone chałki na stole wabiły nas: „Jeśli zamoczycienas w tym gorącym sosie rybnym, to poczu ecie przedsmak ra u”. A dziadek Mo sze JoseHamarnik robi swo e: gada. Świece w szałasie dogasa ą, a on nic. Dzieci wprost mdle ąz głodu. Chcą spać. Oczy im się kle ą, a on ciągle czyta. Nagle dziadek zerwał się. Podbiegłdo stołu i dawa odprawiać kidusz świąteczny. Aż po aśniało w oczach. Natychmiast ponim i wu Ice znalazł się przy swoim stole. Za wu em Ice sieroty po Chai Esterze. Wchodząpo edynczo. Babcia Gitl roni przy tym łzę. Słowem, sporo eszcze czasu upłynęło, zanimmożna było wreszcie zamoczyć chleb w miodzie, skosztować kawałek ryby i poczuć smakpieprzu na końcu ęzyka…

Były to pierwsze dni święta Sukot. W następnych dniach poszło eszcze gorze . Takźle, że w Symchat Tora wieczorem wu ek Ice nie zdzierżył. Zawołał do siebie sierotyz Pere asławia i tak do nich przemówił:

— Chcecie u rzeć coś pięknego, idźcie więc do bóżnicy. Tam coś zobaczycie.Dzieci nie dały się długo prosić. Wzięły się za ręce i poszły. Na ulicy panowała nieprze-

nikniona ciemność. Wszyscy Żydzi siedzieli uż przy stołach w swoich domach i spożywalidary boże. Wszystkie bóżnice w mieście uż były zamknięte na klucz. Straszyły ciemno-ścią. Świeciło się tylko w stare bóżnicy. Dzieci po cichutku uchyliły nieco drzwi i za rzałydo środka. Oniemiały. Nie chciały wierzyć własnym oczom. W całe bóżnicy był tylkoeden człowiek, ich dziadek Mo sze Jose. Owinięty w tałes z modlitewnikiem reb JakubaEmdena w edne ręce i ze zwo em Tory w drugie krążył wokół podium. Mocno przyci-skał do piersi Torę. Kroki stawiał powoli, a słowa modlitwy wymawiał śpiewnie na głosak prawdziwy kantor: — Opiekunie biednych, zbaw nas.

Blady strach padł na dzieci. Nie mogły ednak powstrzymać się od śmiechu. Znowuwzięły się za ręce i pędem, co tchu, pomknęły do domu.

— No, coście widziały? Prawda, że coś pięknego? — tymi słowy powitał e wu ekIce. Śmiał się, a ednocześnie łza spłynęła mu po policzku. Raptem dzieci ogarnęła dziwnaniechęć. Nie do dziadka. Byna mnie . Do wu a.

Za to naza utrz, w dzień Symchat Tora, dekorac a uległa całkowite zmianie. DziadekMo sze Jose był nie do poznania. Dzieci pamiętały eszcze to święto w Woronce, gdymiały własny dom. Cóż to był za dzień! Prawdziwa a da! Symchat Tora! Całe miasteczkochodziło na rzęsach. Od rabina do prystawa. Wszyscy mieszkańcy. Jak biblijny Noe zalaniw sztok. Hulano i tańczono. Dokazywano tak, że tylko boki zrywać ze śmiechu.

Symchat Tora było świętem co się zowie także w na poły go skim Pere asławiu. Świą-teczny nastró udzielał się wszystkim. Nawet taki Żyd ak stry Pinie upijał się niczym Noei tańczył kozaka. Trzeba było zobaczyć, ak Żyd-chasyd w długim tałes kotn¹⁷⁰ wywija ko-zaka. A cóż dopiero mówić o Dodim Kahanem. Dodie, gdy się upił, nie żałował nikomuobelg. Na lepszym przy aciołom wygarniał wszystko, co o nich myślał. A robił to w do-bre wierze. Klął i całował ednocześnie. Wpadano do cudzych mieszkań ze świątecznympozdrowieniem i wyciągano z pieca wszystko, co tam akurat było. Z beczek w piwnicach

¹⁷⁰tałes kotn — mały tałes, kaanik z cyces noszony na co dzień. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 80: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

wyciągano kiszone ogórki. A wóda lała się strumieniem. Czymże ednak były wszystkieowe święta w porównaniu z Symchat Tora tu, w żydowskim mieście Bogusławiu? Nawetdomy, nawet kamienie z bruku, wszystko dosłownie śpiewało i tańczyło. Pląsało i rado-wało się. Pijani byli nie tylko starsi Żydzi, ale i młodzi. Ledwo trzymali się na nogach.Nie trzeba daleko szukać. Wu Ice, zazwycza spoko ny Żyd i człowiek dręczony strasznąmelancholią, też był pod dobrą datą. Pe sy założył za uszy, zakasał poły i dawa strugaćświatowca. Wszystko to ednak było niczym w porównaniu z tym, co tego dnia poka-zał dziadek Mo sze Jose. Wypił wszystkiego eden kieliszek wódki i pół kieliszka wina,ale pijany był ak osiemdziesięciu opo ów razem wziętych. Dokazywał i wyczyniał takierzeczy, że całe miasto nie przestawało o nim mówić.

Co powiecie na tego Mo sze Jose? Idźcie, zobaczycie, co Mo sze Jose wyrabia. A Mo -sze Jose Hamarnik niczego nie wyrabiał. Chodził sobie tylko po ulicach i tańczył. Aleak tańczył! Tańczył i skakał. Pląsał i śpiewał. I nie sam eden tańczył. Tańczył we dwo e.Tańczył z szechiną¹⁷¹. Tańczył z samym Panem Bogiem. Rozwinął chustę i trzymał ą zaeden koniec. Drugi koniec miała trzymać szechina. Wirował niczym w tańcu z narzeczo-ną. Takie różne pas¹⁷². Tam i z powrotem. Na prawo i na lewo. I znowu tam i z powrotem.I znowu raz w prawo, i raz w lewo. I tak w kółko. Głowę zadarł do góry, oczy przymknął.A na twarzy uśmiech szczęścia. Strzelał palcami, pokrzykiwał i śpiewał. Coraz mocnie ,coraz głośnie :

Mo sze radował się.Świętem Symchat Tora.Łamtaridom, ha da!Cieszcie się, cieszcie się z Symchat Torą,Łamtaridom, dom, dom!Ha da, dra da!

Tłum gęstniał. Robiło się ciasno. Ilu tylko było chłopców w mieście, tylu z awi-ło się na ulicy, aby powitać Mo sze Jose Hamarnika. Wszyscy chcieli zobaczyć, ak ontańczy, ak wiru e, ak śpiewa. Łobuziaki wiwatowali na ego cześć, wtóru ąc mu w śpie-wie. A twarze pere asławskich sierot płonęły ze wstydu. Żeby chociaż spo rzał na któregoz nich. Ale nie. On robi swo e. Ze swo ą ukochaną szechiną wywija akiegoś wesołegokozaka. Jeden brzeg chusty trzyma w swoim ręku, a drugi zapewne trzyma sam Bóg.Uśmiech nie schodzi z twarzy dziadka. Strzela palcami, tańczy, skacze i śpiewa corazmocnie , coraz głośnie . Mo sze radował się świętem Symchat Tora..

Intrygi i plotki. Dzieci przestają być „oczkiem w głowie” w Bogusławiu. Ciągnie je do domu

Dzieciom zrobiło się ciężko na sercu i smutno, kiedy skończyły się święta i przystą-piono do rozbiórki szałasu. Znów wróciła szara codzienność. Wu Ice bez krzty litościzabrał się do odrywania ścianek szałasu. Zdarł z dachu gałązek (człowiek bez serca), od-bił deski i z morderczą zaciekłością zaczął z nich wyciągać gwoździe. (Co miał do tychgwoździ?) Zostawił tylko cztery słupy. I to było na gorsze. Gołe słupy świadczyły wy-mownie o dokonanym zniszczeniu. Skarżyły się i oskarżały: „Popatrzcie, Żydzi, co możestać się z żydowskim szałasem!”. Żydzi, którzy eszcze wczora byli pijani ak Noe, któ-rzy tańczyli, pląsali i wygłupiali się ak dzieci, raptem wytrzeźwieli. Stali się grzeczni,przykładni i prawie wstydzili się spo rzeć sobie w oczy. Smutek ogarnął miasto. Jednakna bardzie posmutniały dzieci, nasze sieroty z Pere asławia. Dopóki bowiem były gośćmi,dopóty czuły się w Bogusławiu nie na gorze . Ale czas płynął i coraz częście dochodziłydo nich głosy, że są tu zbyteczne. Dziadek Mo sze Jose siedział sobie samotnie na ko-żuchu, ubrany w tałes i tefilin, i albo modlił się, albo studiował Pismo, albo tak sobiecoś bąkał pod nosem i postukiwał palcami. Czasem cicho wzdychał i rozmawiał z Bo-giem. Bywało też, że opowiadał swoim wnukom przepiękne historie o dawnych czasach

¹⁷¹szechina — Duch Boży. [przypis tłumacza]¹⁷²pas (z .) — krok w tańcu. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 81: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

lub prawił kazania moralne zarzuca ąc im, iż nie są dość pobożni, nie chcą służyć Bogui wydłuża ą w ten sposób czas diaspory. Z ich powodu nie przychodzi Mes asz. Przeznie cierpi, niestety, wielu Żydów w piekle, a niezliczone tysiące dusz ludzkich nie mogądoznać oczyszczenia. Podobnych historii dzieci nasłuchały się uż od mełameda podczaspobytu w chederze. Sporo z tego usłyszały z ust babki Mindy albo po prostu od Żydównawykłych do umoralniania i straszenia piekłem przy każde okaz i. Miały uż tych ka-zań powyże uszu. Interesowała e teraz bardzie „polityka”, aka rozgrywała się na ichoczach w domu dziadka Mo szy Josy i babci Gitl. W dzień i w nocy snuły się tu akieśintrygi. Przekazywano ta emnice. Padały oszczerstwa. Wu ek Ice i ciotka Sola nie prze-stawali uskarżać się na babcię Gitl, że est skąpa, że ciężko od nie wydobyć grosz spodpoduszki. Dziadek zaś est zanadto pobożny. Tak pobożny, że niemal uż zidiociały… —Postarzał się — szeptali wu ostwo. Dziwnie się przy tym uśmiechali i przygryzali wargi.A babcia Gitl również skarżyła się na swo ą synową i własnego edynaka. Nie żywią donie szacunku, nie odda ą czci należne matce. Czeka ą tylko, a wie to z całą pewnością,aby czym prędze zamknęła oczy. Czeka ą na spadek. Wypatru ą schedy. Na złość im bę-dzie żyła i żyła, chociaż śmierć byłaby dla nie dobrodzie stwem. Na co bowiem e takieniby-życie. Życie kaleki. Taką wspaniałą córkę utraciła. Pochowała Cha ę Esterę, mat-kę tylu dzieci. Nieszczęsną ma dolę… Zniekształconymi przez reumatyzm rękoma ocierałzę ze swoich schorowanych oczu i przywołu e dzieci do siebie. Wyciąga spod poduszkidla każdego z nich po kilka groszy. Zauważywszy to, mała Chawa Liba, córeczka wu ka,o czerwonych policzkach i malutkich wargach, natychmiast donosi o tym swo e mamie,czyli ciotce Sosi. Ta z kolei przekazu e tę wiadomość wu owi Ice. Zaczyna ą między sobąpo cichu szeptać: — Własnym dzieciom żału e się grosza, a dla obcych dzieci ma się ręcepełne pieniędzy. — Słyszą to sieroty i przykro im się robi. Obrzydzenie bierze.

Im dale , tym gorze . Dzieci czu ą, że są tu zbędne. Widzą, ak na nie patrzą podczasposiłków. Słyszą, ak za plecami mówi się o ich „apetycikach”. Chleb sta e im sztorcemw gardle. Obrzydło im to wszystko. Czeka ą na list od o ca ak na zbawienie. Kiedy na-reszcie po adą do domu?

Dobry Bóg wysłuchał ich próśb. Nadszedł zbawienny list. Dotarł do nich za pośred-nictwem pere asławskiego bałaguły imieniem Noach. Po adą do domu. To est właśnieich bałaguła. Ma kryty wóz i do tego konie, ak się patrzy. Nazywa się Noach, chociażsam każe tytułować się reb Noach. Ma ednak pewne braki: chrypkę i łysinę. Ale tonie problem. Chrypkę ma, ak powiada, od święta Symchat Tora. Popił sobie wtedy. Bochociaż pije zawsze, ale z okaz i święta wypił ponad miarę. Mówią nawet, że trzeba gobyło cucić… Co zaś do łysiny, ma ą dlatego, że ako dziecko nie pozwalał sobie myći czesać głowy. Był uparty. Więc wyrywano mu włos po włosie. Jednak wszystkie te rze-czy nie miały wpływu na podróż. Co innego pomieszało im szyki. Aczkolwiek Noachaprzysłano z Pere asławia do Bogusławia spec alnie po to, aby sprowadzić dzieci NachumaRabinowicza, ów ednak nie mógł oprzeć się pokusie przewiezienia przy okaz i eszczekilku pasażerów. A nuż Bóg mu ich ześle. Będzie ak znalazł. Z biczem w ręku kręcił sięwięc dzień, dwa i trzy po targowisku. Koniki tymczasem żarły owies, a pasażerów ak niebyło, tak nie było. To czekanie przyprawiało dzieci o furię. I oto nagle dobra nowina.Jadą! Na lepszy znak: Noach uż nawet wytaszczył swó wóz i smaru e koła. Teraz mogąz awić się nawet wszyscy królowie Wschodu i Zachodu. Klamka zapadła! Teraz mogą mudo wozu nasypać złota, aby zechciał tylko poczekać choć godzinkę eszcze w Bogusławiu.Nic z tego. Może miasto spalić się lub zapaść w otchłań! Nie znacie reb Noacha! Dzieciwpada ą do mieszkania. Żegna ą się z kolegami, ze starą bóżnicą i żółtą bóżniczką. Że-gna ą się z dziadkiem i babcią. Dziadek Mo sze Jose, rzecz asna, prawi im tymczasemmorały. Nakazu e im prowadzić się dobrze, ak przystało na prawdziwych i porządnychŻydów. Babcia Gitl pokręconymi rękoma wyciera oczy. Od wu ka Ice i cioci Sosi dziecisłyszą tylko chłodne słowa pożegnania: — Jedźcie w zdrowiu! — Ta parka z pewnościąbyłaby zadowolona z ich wy azdu, gdyby nie edno ale. Otóż nie wszystkie obce dzie-ci wy eżdża ą. Ich radość zosta e zmącona. Wy eżdża ą tylko chłopcy. Dwie dziewczynkinadal pozosta ą w Bogusławiu. Dlaczego? To bardzo proste. Babcia Gitl powiedziała, żenie dopuści do tego. Nie pozwoli, aby dzieci e Chai Estery wpadły w ręce macochy.

Wu Ice uśmiecha się, gładzi swo e pe sy i nie spuszcza ąc wzroku z poduszek mówi:— Dobrze. A to, że chłopcy wpadną w ręce macochy, est w porządku? Cha, cha!

- Z jarmarku

Page 82: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

— Co porównu esz chłopców do dziewcząt? Czyż chłopak słucha macochy? Chłopakwychodzi na cały dzień do chederu, a dziewczyna co? Dziewczyna pozostawi e cały dzieńw domu i niańczy dzieci macochy…

Wu ek Ice nie est eszcze całkiem zadowolony. Głaszcze pe sy, patrzy na poduszki,uśmiecha się dyplomatycznie i tak powiada:

— A co by było, gdyby wszystkie dzieci były dziewczynkami? Cha, cha!— To bym wszystkie dziewczynki — odpowiada babcia — zostawiła u siebie.Wu ek Ice kontynuu e rozmowę. Tym razem uż bez uśmieszku, w sposób oględny:— A skąd byś, dla przykładu, wzięła pieniądze na utrzymanie tylu dziewcząt?— Bóg pomógłby mi — odpowiedziała babcia spoko nie. — Oto przecież pomógł mi

wychować takiego kadysza ak ty, który czyha na spadek po mnie i boi się, że dla niegonie starczy…

— Ice! — woła męża ciocia Sosia. — Ice, chodź tu, muszę ci coś powiedzieć.Dzieci ma ą pociechę z babci Gitl. Podziwia ą spryt, z akim załatwiła wu a Ice. Jak

zręcznie go obciachała. Ponadto cieszą się z podróży do domu.Trochę nie w smak poszło im zasłyszane słowo „macocha”. Po raz pierwszy dowiedziały

się o tym. O, będą więc miały macochę? A dlaczego macocha est zła? Tak zła, że babciaGitl uż zawczasu litu e się nad nimi? Warto, na Boga, zobaczyć taką macochę. Warto użpo echać do domu.

Do domu! Do domu! Do domu!.

Macocha. Przekleństwa według abecadła. Pierwsze dzieło — leksykon przekleństw

Czego to się ludzie uczepili te macochy? Dzieci nasłuchały się o nie tyle, że mo-głyby pomyśleć, iż to stworzenie ma rogi na czole. Na każdym kroku straszono e: —Zaczeka cie tylko, łobuzy. Niech no tato wy edzie w świat, a sprowadzi wam na głowęmacochę. Wtedy zakosztu ecie miodu. — Wystarczy, że słońce przestanie należycie grzać,a usłyszycie natychmiast: — Grze e to słońce ak macocha. — Musi coś w tym być. Czymożliwe, żeby cały świat zwariował?

Raptem tato zniknął. Minął tydzień. Minął eszcze tydzień i następny. Gdzież to tatomógł przepaść? Nikt nie puszcza pary z gęby. Starsi rozmawia ą z sobą tylko szeptem. Niechcą, aby dzieci słyszały. Porozumiewa ą się racze na migi. Jednak pewnego razu rebemuw chederze wyrwało się słówko. Zapytał dzieci: — Jeszcze tato nie wrócił z Berdyczo-wa? — Do tego ostrożnego pytania żona rebego dodała od siebie nie mnie ta emniczeuzupełnienie: — A cóż to? Tak łatwo sprowadzić sierotom to macochę?

A więc wiemy uż, że tato est w Berdyczowie. Wiemy, że szuka tam macochy dlaswoich dzieci. Ale po co to ukrywał? Co to za ta emnica? Na lepszy dowód, że zanimwrócił z Berdyczowa do domu ze swoim nabytkiem, wysłał sztafetę z taką wieścią: Bóggo obdarzył osobą równą mu pod każdym względem. Jak na nią nie patrzeć, est to istnyskarb. Prawdziwa mecy a¹⁷³. Zarówno pod względem godnego pochodzenia, ak i ma ąt-ku. A ponieważ wkrótce przy boże pomocy przy edzie wraz ze swo ą mecy ą, prosi, abye za wcześnie nie wy awić, ile ma dzieci. Po co od razu ma się dowiedzieć? Powoli i taksię dowie. A i tak nie wszystkie kłopoty spadną na nią. Chłopcy przecież są starsi, a co dotych dziewczynek, to przecież przebywa ą u babci. Fakt, że nie wyrzeknie się ich. Ucho-wa Boże. Dzieci to dzieci. Jednak w obecnych warunkach lepie nie przyznawać się dokilkorga dzieci. Przyna mnie przez krótki okres. Zakończył po hebra sku: — Pozosta emi tylko życzyć zdrowia i poko u. Niech Bóg sprzy a, abyśmy się wkrótce zobaczyli.

List wywarłby na pewno dobre wrażenie, gdyby nie ta wzmianka o dzieciach. Sierotyodczuły to na boleśnie . Wiedziały doskonale, że o ciec e kocha, że każde z nich est mubardzo drogie, ale fakt, iż przez moment stały się czymś w rodza u kontrabandy do prze-mycenia, dotknął e głęboko i wywołał przeróżne domysły. Nie na długo. Wnet bowiemprzyniesiono im do chederu wieść te treści: Przy echał o ciec i sprowadził z sobą maco-

¹⁷³mecyja — rzecz znaleziona, osobliwość, przysmak. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 83: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

chę. — No i masz mazł tow! — wtrąciła się żona rebego. — Obyście przynieśli lepszenowiny. W związku z tym rebe puścił dzieci wcześnie do domu.

W domu zastali całą rodzinę. Był stry Pinie ze swoimi synami i ciocia Chana z cór-kami. Wszyscy siedzieli wokół stołu. Pili herbatę, edli ciasto i konfitury. Palili papierosyi prowadzili rozmowę bez treści. Puste to były słowa. Nie kleiły się. Nikt bowiem niesłuchał tego, co mówił drugi. Każdy był pogrążony we własnych myślach. Nie spuszczalioka z macochy. Oglądali ą skrupulatnie. Szacowali mecy ę, którą tato nabył w Berdyczo-wie. Zda e się, że oględziny wypadły zadowala ąco. Kobieta dorodna, niegłupia i przedewszystkim miła, przystępna, dobra. Niemal pozbawiona żółci. Po cóż więc była ta całagadanina? Na co potrzebna była ta przygniata ąca atmosfera?

Dopiero późnie , w akiś tydzień lub dwa potem, macocha ob awiła swó prawdzi-wy temperament. A był to temperament gorący. Dała też próbki swego krasomówstwa.Gadkę miała iście berdyczowską. Gładką, bogatą i kwiecistą. Na każde słowo odpowiadałaprzekleństwem, i to rymowanym. I wcale się przy tym nie unosiła. Oto garść przykła-dów. Jeść — oby cię robaki adły! Pić — oby pijawki piły two ą krew! Szyć — oby ciuszyli całun! Iść — a idźże do cholery! Stać — obyś stanął sztorcem! Siedzieć — obyśsiedział na ątrzących się ranach! Leżeć — obyś w ziemi leżał! Mówić — obyś w maligniemówił! Milczeć — obyś zamilkł na wieki! Mieć — obyś miał mnóstwo kłopotów! Niemieć — obyś nie miał niczego dobrego! Trafić — oby cię szlag trafił! Wynieść — obycię wyniesiono nogami do przodu! Zanieść — oby cię zaniesiono na cmentarz!

Albo weźmy dla przykładu zupełnie niewinne słówko „pisać” — oby ci recepty prze-pisano! Zapisać — oby cię zapisano w poczet skazanych na śmierć. Wypisać — wariatawypisać a ciebie na ego mie sce! A gdy w przystępie dobrego humoru trafiło się w eustach akieś słówko, to przeplatało się, ciągnęło i spływało ak oliwa. Bez zatrzymania,ednym tchem, ak u dobrego kantora, gdy wymawia imiona wszystkich dziesięciu sy-nów Hamana: — Oby cię, Boże kochany, nawiedziło kłucie, łamanie, swędzenie, palenie,suszenie, zasuszenie, wysuszenie, ususzenie, skurczenie, pokurczenie. Obyś to wszystkomiał, mó Boże kochany, O cze serdeczny i na wiernie szy!

Bohater tych wspomnień przyzna e, iż sporo przekleństw i powiedzonek wykorzysta-nych w ego późnie szych utworach zapożyczył z pyskówek macochy. I to uż w swoichmłodych latach. Nie miał eszcze wtedy po ęcia, czym est literatura. Nie śniło mu sięnawet, że będzie kiedykolwiek pisarzem, ale, o dziwo, zapisał wszystkie przekleństwamacochy. Zabrał e i ułożył w postaci słowniczka. Nie lenił się. Zbierał e systematycz-nie. Gdy zgromadził ich pokaźną ilość, zabrał się do ułożenia przekleństw w porządkualfabetycznym. Owocem kilku nieprzespanych nocy był leksykon, w porządku alfabetużydowskiego, który zamieszczam poniże :

A — ananas, antyk, Asmodeusz¹⁷⁴, ancymonek, absolutne zero, aferzysta, arogant,awanturnik;

B — bałwan, bękart, bałaguła, bankrut, bandyta, biedak, baran, basałyk, Belzebub,bełkotnik;

G — go , go łem¹⁷⁵, ganew¹⁷⁶, gagatek, głąb, ględa, gałgan;D — donosiciel, drab, drąg, drań, dureń, dwulicowiec, dywersant, dziad;H — Hocmach, hulta , Haman, harpagon¹⁷⁷, habes, heretyk, hołota;W — wesz, warchoł, wagabunda, wał, wałkoń, wariat, wichrzyciel;Z — zabijaka, zdra ca, za ąc, zakuta pała, zaprzaniec, zawadiaka, zbó ca, zdechlak;CH — chazer, cherlak, chciwiec, chimera, chochlik, cholera, choroba, chuligan,

chytrus;T — Tatar, trąba, tępak, torba, tchórz, trąd, truś, trup;I — idiota, ignorant, impetyk, intruz, intrygant, ołop, ędza;Ł — łobuz, ła dak, łakomczuch, łapserdak, łazęga, łazik, łgarz, łotr;M — małpa, maminsynek, maniak, mantyka¹⁷⁸, miernota, maruda, mazepa, mazga ;

¹⁷⁴Asmodeusz — imię diabła. [przypis edytorski]¹⁷⁵gojłem — golem, uformowane z gliny i ożywione niezdarne monstrum podobne do człowieka. [przypis

tłumacza]¹⁷⁶ganew — złodzie . [przypis tłumacza]¹⁷⁷harpagon — skąpiec. [przypis edytorski]¹⁷⁸mantyka — zrzęda. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 84: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

N — nudziarz, naiwniak, niedo da, niezdara, narwaniec, natręt, nędznik, niechlu ;S — swołocz, samolub, sekutnica, skąpiradło, skarżypyta, smarkacz, smerda¹⁷⁹, smro-

dziarz;E — egoista, elegant od siedmiu boleści, eunuch¹⁸⁰, efekciarz, egzekutor;P — paskuda, patałach, partacz, parch, pępek, placek, pętelka, padlina, pa ac, pała;F — fa tłapa, fałszerz, faryzeusz, fuszer, fąfeł, filut, fioł, furiat, fu ara;C — cielak, cielęca głowa, ciemniak, ciepłe kluski, ciżba, cudak, cymbał;K — katorżnik, kacerz, kaleka, kartoflo ad, karciarz, kominiarz, kiszka bez dna, ka-

puściany łeb, kara boża, kaszkiet;R — rabuś, rozbó nik, ramol, raptus, rybia łuska;SZ — szarlatan, szabes go ¹⁸¹, sza gec, sziksa¹⁸², szmata, szachra , szaleniec, szczenię,

szatan, szelma;Był to, można powiedzieć, pierwszy utwór napisany przez Szolema Ale chema. Nadał

mu tytuł Pyskówka macochy. Z tym to dziełem zdarzyła się kiedyś przygoda, która mogłazakończyć się kompletną katastrofą.

Ponieważ słownik miał być ułożony zgodnie z alfabetem, autor musiał się niewąskonapracować. Po kilka razy przepisywał swó leksykon. O ciec zauważył, że chłopak pracu eakoś dziwnie gorliwie. Zaszedł go więc pewne nocy od tyłu i rzucił wzrokiem na papier.Wziął rękopis do ręki i przeczytał go od a do z. Nie dość, że sam przeczytał, ale eszczedał do przeczytania macosze. I zdarzył się cud. Trudno powiedzieć, czy dlatego, że byłaakurat w dobrym nastro u, czy dlatego, że wstydziła się okazać gniew. Fakt, iż wybuchłaosobliwym i złowrogim śmiechem. Zanosiła się wprost od śmiechu. Nieomal piszczała.Zdawało się, że lada chwila trafi ą szlag. Na bardzie spodobały się e „pępek” i „kaszkiet”.Pępkiem nazywała bohatera tych zapisków, zaś Kaszkietem przezywała nieco starszegochłopca, ponieważ nosił on nowy kaszkiet.

No i bądź tu mądry. Czyż można było przewidzieć, że cała ta historia skończy sięna śmiechu? Nie ulega wątpliwości, że autor leksykonu odmówił modlitwę na intenc ęcudownego ocalenia.

.

Zajazd. Napędzanie gości. Znowu marzenia o skarbie

Czy wiecie, co to est za azd? Za azd to ani dom noclegowy z restaurac ą, ani hotel.Za azd to coś pośredniego. Dom za ezdny, źródło dochodów Nachuma Rabinowicza, byłw istocie typowym za azdem. Ogromny dom z ogromnymi sta niami dla koni i wozóworaz olbrzymimi poko ami dla gości. Na częście w poko ach stało po kilka łóżek. Gośćwyna mował więc nie pokó , ale łóżko. Chyba że za eżdżał bogacz, akiś elegancki lepszygość. Wtedy wyna mował cały pokó . Jednak tacy goście zdarzali się rzadko. Nazywanoich tu „tłustymi” gośćmi. Ci zwycza ni nie potrzebowali ani oddzielnych samowarów,ani obsługi. Do sali wstawiano wtedy eden samowar i każdy miał swó cza nik i własnąherbatę do parzenia. Słowem, nale cie sobie, mili moi Żydkowie, ile tylko we dzie, i pijcie,ile dusza zapragnie! Była to istna rozkosz popatrzeć raniutko lub wieczorem na wnętrzeza azdu pana Rabinowicza.

Dookoła stołu spore grono Żydów. Piją i gada ą. Gada ą i młócą ęzykami wszyscynaraz. Palą, kopcą. Dym gęstnie e. Jest tak gęsty, że można go kroić nożem. A gada ąo wszystkim. O czym tylko chcecie. Jeden mówi o armarku. To człowiek targowiska.Drugi mówi o pszenicy. Jest to Żyd handlu ący zbożem. Trzeci mówi o lekarzach. Tochory człowiek, kaszle. Czwarty rozprawia o kantorach. Nie ma rady, rozmiłowany estw muzyce. Inny znów siedzi sobie w kącie i, było nie było, odmawia modlitwę. A głos makobiecy. Zaś sam gospodarz, reb Nachum Rabinowicz, kondyc i słabowite , znany wamuż z poprzednich relac i, siedzi sobie wśród gości odziany w chałat podbity kocią skórą,

¹⁷⁹smerda (daw.) — pachołek. [przypis edytorski]¹⁸⁰eunuch — kastrat. [przypis edytorski]¹⁸¹szabesgoj — nie-Żyd wykonu ący za opłatą czynności zabronione wyznawcom religii mo żeszowe podczas

szabesu. [przypis tłumacza]¹⁸²sziksa — dziewczyna nie-Żydówka. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 85: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

z okrągłą armułką na głowie i grubym papierosem w ustach. Siedzi sobie niczym królna tronie i przysłuchu e się temu, co mówią goście. Jednak słucha tylko ednym uchem.Drugim łowi mimo woli to, co akurat pysku e macocha.

A słowa e pyskówki płyną ak oliwa i ciągną się niczym miód. Od samego rana roz-licza swoich pasierbów. Każdemu z nich udziela właściwego błogosławieństwa. Nie żału eprzy tym szturchańców i kuksańców, a nawet potrafi kopnąć delikwenta w brzuch. Cho-dzi e o to, aby eden ukołysał dziecko, drugi znów poszedł na targ i pomógł e dźwigaćkosz, a co do trzeciego, to po prostu tłucze go, ot tak sobie. Niech go piorun trzaśnie…Dzieci słucha ą e . Wykonu ą wszystko, co im każe. Wszyscy przeżywa ą trudny okres.Z zarobkami krucho. Chłopcy przebywa ą w chederze tylko do południa. Po południupomaga ą o cu. Jeden obsługu e gości, drugi czeka na ławeczce przy bramie. Jego za-daniem est napędzanie prze eżdża ących. Głośno woła: — Za edźcie tuta , do naszegoza azdu!

Z pewnością praca przy bramie est lepsza od te w środku za azdu, tam bowiem pa-nu e piekło. Macocha nie skąpi szykan. Tu zaś, na ławeczce, praca nie est uciążliwa. Tożadna praca. To przy emność. Zabawa. Zwłaszcza latem. Furmani prze eżdża ą z hukiem,z gwizdem, z trzaskiem. Wraca ą z przystani. Wzięli pasażerów z parostatku. Ściga ąsię, kto pierwszy. Wznieca ą tumany kurzu. Pasażerów nie widać, wiadomo tylko, że są.Wszyscy chłopcy i wszyscy posługacze wybiega ą wtedy na trakt i głośno a wesoło za-chęca ą furmanów do odwiedzenia ich za azdu: — Do nas, wu ku! Do naszego za azdu,wu ku! — A furman odpowiada im świstem bata. Przelatu e mimo i znika w tumanachgęstego kurzu. Chłopcy i posługacze sto ą z nosami spuszczonymi na kwintę.

Tak się dzie e latem, gdy trwa żegluga na Dnieprze. Zimą, gdy Dniepr est skutylodem, za ezdne domy ży ą z gości innego rodza u. Wtedy za eżdża ą duże kryte budy,wozy załadowane towarem, śmierdzącym tranem. To uż nie są nawet goście do łóżek anido uroczystego spędzania dnia sobotniego. Bez ceregieli kładą się pokotem na podłodzealbo nawet na dworze, na gołe ziemi, przy swoich wozach. Płacą tylko za siano i owies.Mało z nich pociechy i eszcze mnie zarobku. Do tego eszcze mróz. Do słodkich za ęćnie należy siedzieć wtedy przy bramie.

Bohater ninie szych relac i doskonale pamięta te czasy, gdy siedział na ławeczce w ocze-kiwaniu gości. Latem w upale, pod palącymi promieniami słońca, zimą w mróz ak piesna dworze. Miał na sobie podarty kożuszek i domaga ące się szewca buty. Stukał bu-tem o but i gorliwie wypatrywał na drodze wozu z ewentualnymi gośćmi. Gdy zauważyłnad eżdża ącego bałagułę, wybiegał naprzeciw i wołał:

— Tuta ! Za eżdża cie tuta , do tego za azdu! — Jakby na złość, przeważnie mija-no go bez słowa i za eżdżano do sto ącego niedaleko bogatszego za azdu pana RubenaJasnogrodzkiego.

— Tam — powiadano — są lepsze i większe poko e. Tam w poko ach są miękkieławeczki, tam — powiadano — zna du ą się w poko ach lustra i wiele, wiele wspaniałychrzeczy, których Rabinowicze nie ma ą. — Nic dziwnego więc, że tam est zawsze kompletgości, i to grubo nadzianych. Za to za azd Rabinowiczów świeci pustkami. Tylko psy doniego zagnać. Szolem buntu e się. Przeciwko komu? Przeciwko Bogu! Dlaczego Bóg niesprawił, żeby on, Szolem, urodził się ako syn Rubena Jasnogrodzkiego, a nie NachumaRabinowicza?

I Ruben Jasnogrodzki sta e się dla niego symbolem szczęścia, bogactwa i wszelkiegodobra. Przy mu e „tłustych” gości. Jasnogrodzki est ideałem Szolema. Jest akby dru-gim skarbem, o którym teraz marzy chłopiec tak ak ongiś w Woronce. I zaczyna mu sięwydawać, że w każdym prze eżdża ącym obok wozie zna du ą się osoby godne szacunku.Grubi goście w niedźwiedzich kożuchach. Właśnie nad eżdża akiś bałaguła. Nim Szo-lem zdążył wykrzyknąć słowo „tuta ”, zatrzymał konie. Wyłażą z wozu godni szacunkugoście w niedźwiedzich kożuchach. Za nimi służący niosą walizki z żółte skóry załado-wane wszelkim dobrem. A każda walizka waży chyba z pud¹⁸³. I wszyscy wchodzą doza azdu. Każdy zamawia oddzielny pokó i oddzielny samowar. Zamawia ą obiad i kolac ęna gorąco. I wychodzi na ich spotkanie o ciec w armułce. Serdecznie z uśmiechem witaprzybyłych. Pyta, czy życzą sobie spędzić również dzień sobotni w ego za eździe. Go-

¹⁸³pud — ros. ednostka wagi. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 86: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

ście wybucha ą śmiechem. Dlaczego tylko edną sobotę? A dlaczego by nie trzy soboty?Okazu e się, że są to kupcy, którzy przybyli po zakup pszenicy. Przy te transakc i o cieczarobi nieźle tytułem pośrednictwa. I właściwie dlaczego nie ma się przy tym obłowić?Nagle z awia się macocha. Ma na sobie chustkę sobotnią. Twarz e promienie e z radości.Jednym okiem zerka na „tłustych” gości i pyta:

— Kto ich tu sprowadził?— Ja ich tu sprowadziłem. Ja sam — odpowiada Szolem z dumą. Jest szczęśliwy

pomimo naprędce wymyślonego kłamstwa. Jest szczęśliwy, bo i u nich w domu będziechoć raz eden dobry pogodny dzień. I sobota. Jedna i dobra! Ach! Co to będzie za pięknasobota! A dlaczego tylko edna sobota? A dlaczego by nie trzy soboty?

Wszystko est piękne i wspaniałe, ale to tylko uro enie. Tylko sen. Wymarzeni, na-dziani „tłuści” goście w niedźwiedzich kożuchach i z żółtymi, skórzanymi walizami. Gdy-by rzeczywiście istnieli! Pewnie za echaliby nie do ich za azdu, tylko do położonego na-przeciw domu za ezdnego Rubena Jasnogrodzkiego. Ach, co za wstrętni ludzie! Co imprzeszkadzało za echać do nas? Tak rozmyśla ąc, nasz wieczny marzyciel, przemarzniętydo szpiku kości, wraca do domu. Widzi o ca w kocim chałacie, głęboko pochylonego nadksięgą. Macocha rozpalona ak w gorączce wylatu e z pyskiem. Nikt nie za echał? A cozrobić z chlebem, który upiekła? Co z rybami, uż są przygotowane. Choć weź i rzuć epsom na pożarcie. — A może myślicie, że będą dla was? — pyta pasierbów. — A niełaska czerstwy chleb za adać? Świeży chleb eszcze gotów wam stanąć sztorcem w gardle.Wasze żołądki mogą go nie strawić. Widzieliście e? Takie to wychuchane bachory. Takieto wymuskane. I tyle ich, bez uroku. Szkoda, że nie zostawiono ich wraz z dziewczyn-kami u dziadków w Bogusławiu. Mogły przecież pętać się tam, do asne choroby, a nietu. Po co e tuta ściągnięto? I niech by e licho wzięło. Czy po to, aby tu pomagały żreć?A niech e robaki żrą. Niech e toczą żywcem. Oby was ze skóry obdzierano, tak ak wymnie ze skóry obdzieracie. Z nade ściem zimy was czort pochłonie. Obyście zeschli sięna szczapy!

Oto przykład słynne pyskówki. I Szolem zapomina, że mu zimno. Znowu wybiegana mróz. Siada na swo e ławeczce przy bramie. Pewnie, że tu est lepie . Przyna mnieest spokó . Można pomarzyć o tym, że Bóg nareszcie ześle im „tłustych” gości w niedź-wiedzich kożuchach z żółtymi skórzanymi walizami. A nuż Bóg sprawi, że ci goście za-trzyma ą się w ich za eździe, a nie w za eździe Rubena Jasnogrodzkiego. Bóg, eśli tylkochce, to potrafi!

.

Saskie i brunszwickie losy loteryjne. Wielkie nadzieje i nikłe wygrane. Szolem pisze powieśćw stylu „Miłości Sy onu” Abrahama Mapu

Zaiste, był Nachum Rabinowicz godnym na większego podziwu. Jaką siłę musiałw sobie posiadać ten spoko ny i wiecznie zamyślony człowiek, aby wytrzymać rozpętaneprzez macochę piekło? Ile hartu trzeba było mieć, aby wysłuchać e pyskówek i „bło-gosławieństw”? Ile spoko u wewnętrznego, aby patrzeć, ak znęca się nad dziećmi i niewyrzec ani ednego słowa? Głębia ego serca pozostanie ta emnicą. Na zewnątrz nicze-go nie okazywał. Nie zdradził się przed nikim ani ednym słowem. I z tego też powodumacocha szanowała go. Słuchała, poważała i nie obchodziła się z nim tak szorstko akz dziećmi. Miała dla niego taki respekt, aki żywić mogła tylko kobieta, która sama niezaznała w życiu słodyczy, która harowała od świtu do nocy niczym koń, ledwo mogącuporać się z czeredą dzieci własnych i cudzych.

A może e poważanie dla męża wzięło się stąd, że całe miasto otaczało go szacunkiem,mimo iż nie był bogaty i ledwo zarabiał na kęs chleba. Głupią, ak to się mówi, macochaw żadnym wypadku nie była. Tylko zgorzkniała. W gniewie nie potrafiła się opanować.Z natury szczera. Co na sercu, to i na ęzyku. Za to, że o ciec nigdy nie przerywał epyskowania, ona nie przeszkadzała o cu w ego sprawach. Nie przeszkadzała mu w czytaniuksiąg, w grze w szachy ani w spotkaniach z ludźmi. A ludzie, z którymi spotykał się o ciec,to byli sami maskile, młodzieńcy postępowi i wykształceni, w ogóle ludzie z głową. Można

- Z jarmarku

Page 87: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

śmiało powiedzieć — śmietanka ówczesne inteligenc i pere asławskie . Była to pokaźnagrupa maskilów zasługu ących na to, aby ich dokładnie opisać oraz wymienić z imieniai nazwiska.

Pierwszy powinien być opisany właściciel kolektury. Cała ta kolektura mieściła sięw edne teczce. Był to człowiek opasły, ciężkawy, ale z głową na karku. Po cichu mówiono,że z niego kawał heretyka, mimo iż nosił długą kapotę i gęste pe sy. Nachum Rabinowiczmówił o nim nie inacze , ak tylko „człowiek o rozległe , głębokie wiedzy”. Mogli wedwó kę całymi dniami przesiadywać i rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać. Bez końca, bezumiaru. Skąd wynaleźli tyle tematów? Właściciel kolektury często przychodził z książką.Często po książkę.

U macochy zyskał przezwisko Kołtun. Miał bowiem nieco skołtunioną brodę. W mie-ście nazywano go ednak z szacunkiem „pan właściciel kolektury”. Handlował losamilotery nymi: saskimi i brunszwickimi. Nosił ciemne okulary. Oczy mu nie dopisywały.Latem i zimą chodził w głębokich kaloszach. W żadnych tam butach, tylko w kaloszach.W białych pończochach i w kaloszach. Biedny ak mysz, ale pełen wiary i ufności. Byłświęcie przekonany, że któregoś dnia na akiś los lotery ny ego klienta padnie wielkawygrana, a wtedy i on coś z tego będzie miał. Może wykaraska się z biedy. A wygrać,to niechybnie wygra Nachum Rabinowicz. Jest tego pewien. Nikt bowiem tak bardzonie potrzebu e te wielkie wygrane . Mówił o tym ze szczególnym prze ęciem. Bardzomożliwe, że właściciel kolektury tak samo zapewniał innych swoich klientów. Miał ichsporo. Prawie całe miasto. Niemal wszyscy Żydzi grali na loterii. Ale Nachum Rabino-wicz wierzył w niego ak w rebego. Razem z nim wyczekiwał wielkie wygrane . Czekałi wypatrywał e tak, ak wypatru e się Mes asza. Wzdychał, tęsknił i czekał. A nuż wła-śnie z awi się właściciel kolektury z dobrą nowiną. Mazł tow, reb Nachumie, wygrał pante dwadzieścia pięć tysięcy.

Bohater nasze opowieści doskonale pamięta, że za każdym razem, gdy odbywało sięostatnie ciągnienie klasy, o ciec nie mógł usiedzieć w mie scu. Wzdychał, ziewał potęż-nie i miotał się ak w malarii. Wraz z o cem gorączkował się Szolem. I on wypatrywałszczęśliwego dnia. Może nawet bardzie niż o ciec. Był przekonany, że nie kto inny, tylkoego tato est na pewnie szym kandydatem do wielkie wygrane . Powtórzyła się historiaskarbu z opowieści Szmulika. Dniami i nocami myślał o tym. Znał na pamięć wszystkienumery losów o ca. Widywał e w swoich snach. Nie mógł sobie wyobrazić, żeby Bógokazał się niełaskawy. Co mu szkodzi, że wygrana padnie na los o ca? Dla Pana Boga tobłahostka, to drobiazg. Łatwie sze uż być nie może…

Szolem siedzi na ławeczce przy bramie i zauważa nadchodzącego właściciela kolektury.Ten zasuwa w swoich kaloszach wprost do ich domu. Zrywa się więc i biegnie do o caz nowiną: — Idzie! — Kto idzie? — Właściciel kolektury. — A eśli on, to co? — Coznaczy „co”? — Przecież dziś est ostatni dzień ciągnienia! — Wypowiedziawszy te słowaSzolem zauważa, że pożółkła, pomarszczona twarz o ca nagle zbladła. W ego zatroskanychoczach ukazu e się ognik i natychmiast gaśnie.

Do mieszkania wpada zasapany właściciel kolektury. Ma astmę. — Niech go się trzy-ma! — powiada macocha. Nim powie dzień dobry, musi zaczerpnąć tchu. Tato nie zada emu żadnych pytań. Gdyby coś było, powiedziałby przecież sam. Przybysz siada na krześle,zsuwa na bok czapkę, wyciera pot z czoła połą swo e kapoty i dzieli się nowiną.

— Dzie e się — powiada — coś strasznego. Pali się. Pożar! — Następu e przerwa.Oba milczą. Po chwili właściciel kolektury rozwija swo ą chustę. Brudną, czerwoną,z zielonymi plamami. Zalatu e od nie śledziami. Trzyma w nie losy lotery ne. Drżą-cymi owłosionymi rękoma wyciąga arkusz papieru, na którym od góry do dołu widnie ecała masa liczb. Kieru e ku nim swo e oczy osłonięte ciemnymi okularami. Szuka. Sza!Znalazł. Ciemne okulary zwraca więc w stronę o ca.

— Pański los, reb Nachum, ma, o ile się nie mylę, numer szesnaście tysięcy trzystaosiemdziesiąt cztery?

— Nie rozumiem — powiada tato z uśmiechem. — Nie, nie rozumiem. Nie rozu-miem pańskiego pytania. Mnie się wyda e, że pan posiada wy ątkowo dobrą pamięć. Panzna wszystkie numery pańskich klientów na pamięć.

— Na pamięć, powiada pan? Być może… Słowem, szesnaście tysięcy trzysta osiem-dziesiąt cztery. — Właściciel kolektury patrzy przez swo e ciemne okulary i palcem wska-

- Z jarmarku

Page 88: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

zu e liczby na papierze. Szolemowi głośno bije serce. Lada chwila, a wyskoczy z piersi.A więc? Chciałby uż to usłyszeć. Właściciel kolektury nie spieszy się ednak. Cedzi słowapowoli:

— Pański los wygrał, panie Nachumie… Tak, wygrał…Szolem dostrzega, ak po twarzy o ca przelatu e żółta chmurka i znika. Chce mu się

nagle zakrzyknąć niczym kogut: — Kukuryku! — Powstrzymu e się. Chłonie każde słowowłaściciela kolektury: — Wygrał pan, ale mało. Będzie tego po niewielkim potrąceniukosztów tyle, powiedzmy tyle…

Mały Szolem omal nie mdle e. Będzie tego w sumie osiem rubli i sześćdziesiąt ko-pie ek. — Od pana, o ile się nie mylę, należy mi się dwanaście pięćdziesiąt, a z okresuwcześnie szego, eśli pan pamięta, trzy ruble i osiemdziesiąt kopie ek. Mamy znaczy się,dla pełne asności, w sumie szesnaście rubli i trzydzieści kopie ek. Z tego wynika więc, żepan pozosta e mi winien na przyszłość, powiedzmy, siedem siedemdziesiąt. Zgadza się?Czyż nie tak? A teraz chyba pan życzy sobie nabyć nowy los. Dam go panu. Weź pan,reb Nachumie. Wybierz pan sobie. Tym razem, eśli Bóg zechce, wygra pan na pewno.Tak ak dzisia mamy wtorek. Już? Dokonał pan uż wyboru? A co to za los? Jaki manumer? Osiem tysięcy sześćset trzynaście. Oby Bóg dał szczęście, oby to było w dobrągodzinę! Czego tak się gapisz, łobuziaku? — Tak zwraca się do Szolema. Akcent kładziena „ło”. — Jak daleko esteś zaawansowany w Szirej Tiferet¹⁸⁴, ty urwisie eden? — Tuakcent kładzie na „ur”.

Szirej Tiferet autorstwa Naalego Herca Wa zla to książka, którą właściciel kolekturykiedyś dał Szolemowi do przeczytania. Przyniósł ą wraz z innymi książkami, między in-nymi Adama Hakohena Lebensona, Kalmena Szulmana i rabi Icchoka Bera Lewinsona.A urwis Szolem połykał e na ławeczce przy bramie. O ciec nie posiadał się z radości, żeego syn czyta takie książki. Często też go pytał, czy aby rozumie to, co czyta. A Szo-lem wstydził się powiedzieć, że tak. Jakże to wprost o cu powiedzieć? Odpowiadał więcza niego właściciel kolektury: — Doskonale urwis rozumie. Dlaczego miałby tego nierozumieć? Widzi pan, Mapu albo Smoleński to dla takiego smyka lektura eszcze zawczesna. — Tak zawyrokował. A wobec tego, że tak właśnie orzekł, Szolem nabrał esz-cze większego apetytu, eszcze większe ochoty na te książki. Po kry omu dorwał się dodzieł Mapu i Smoleńskiego. Połykał e po kolei. Czerpał mądrości trochę z dzieł ednego,trochę z drugiego. Pilnie baczył, aby nikt tego nie zauważył.

Pierwszą książką, która wpadła w ego ręce, była powieść Miłość Syjonu AbrahamaMapu. Połknął ą w ciągu ednego dnia sobotniego. Przeczytał od deski do deski. Czytałą na strychu z wypiekami na twarzy. Płonął niczym dach ze słomy. Zalewał się łzami nadlosem nieszczęsnego Amnona. Płakał i cierpiał. I wnet śmiertelnie zakochał się w boskopiękne Tamar. Był tak zakochany, ak bohater te powieści. Może nawet bardzie od niegozakochany. Widywał ą w swoich snach. Rozmawiał z nią ęzykiem Pieśni nad Pieśniami.Obe mował ą, ściskał i całował.

Na drugi dzień zakochany Szolem snuł się ak cień. Okropnie bolała go głowa. Straciłapetyt do edzenia, i to na amen. Macocha dziwiła się. Niepo ęta dla nie zagadka; nieinacze , ak tylko niedźwiedź zdechł w lesie. Potem macocha zaczęła śledzić Szolema.Koniecznie chciała dowiedzieć się, dlaczego chłopiec nie chce eść.

Koniec afery z powieścią Miłość Syjonu był następu ący: Od gości, którzy zatrzymy-wali się w ich za eździe, Szolem otrzymywał od czasu do czasu parę groszy za drobneusługi. Te grosze Szolem wydał na kupno papieru. Zszył arkusze papieru i oprawił. Mógłzabrać się do pisania książki. Postanowił napisać powieść w stylu Miłość Syjonu AbrahamaMapu. Własną powieść, ale w każdym calu naśladu ącą pierwowzór. Tak pod względemformy, ak i struktury. Tylko tytuł miał być inny. Nie Miłość Syjonu, lecz Córka Syjonu.Bohaterowie zaś nie nazywali się Amnon i Tamar, tylko Szlomo i Szulamit. A ponie-waż w dzień nie było zbyt wiele czasu na pisanie, ponieważ pół dnia spędzał w chederze,a drugie pół dnia na pracy w za eździe, przeto na pisanie postanowił wykorzystać noc.Pisał przy świetle lampy. Spod pióra wychodziły maleńkie literki. Pisał i pisał, i byłbydale to robił, gdyby macocha nie usłyszała skrzypienia pióra i nie zauważyła światła. Nieleniła się długo. Wstała z łóżka, zakradła się boso i złapała Szolema na pisaniu. Podniosła

¹⁸⁴Szirej Tiferet (Szirej Tiferes) — pieśni o wspaniałościach. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 89: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

niebywałe larum. Cały dom stanął na nogi. Blady strach padł na wszystkich. Pomyśle-li, że pali się. Alarm podniosła z powodu na. Naę chcą wypalić do cna. Obyście sięwszyscy spalili, Boże edyny! Niech was szlag trafi! A niech was cholera, pożar i pomór!

Rzecz oczywista, że tato skonfiskował nieskończoną powieść wraz ze skradzioną Mi-łością Syjonu. Autorowi Córki Syjonu pozostało tylko czekać na surową karę. Okazałosię ednak, że o ciec pokazał powieść właścicielowi kolektury. Ten nie mógł się nadziwićpięknemu charakterowi pisma, ęzykowi i wspaniałe poetyckie formie. W nagrodę takuszczypnął urwisa w policzek, że na twarzy Szolema pozostał siny ślad.

— Pan, reb Nachumie, nie zda e sobie sprawy, co to za chłopak. Skarz mnie Bóg,eśli pan zda e sobie sprawę! Z niego coś wyrośnie! Zbliż się do mnie, ty urwisie. Niechcię w nagrodę chociaż uszczypnę w two e czerwone buziaki. A niech cię gęś kopnie!

.

Mirowo sudia — goj prawiący morały Żydom. Lejzor Josł i Magedow. Tysiąc stron „Ge-mary” na pamięć

Poza właścicielem kolektury do częstych gości Nachuma Rabinowicza należeli takzwani „udani zięciowie”. Była to prawdziwa złota młodzież, pieszczoszki, kwiaty pere a-sławskie inteligenc i.

Każde miasto ma swo e ambic e i swo e upodobania. W Pere asławiu modni byliw owym czasie zięciowie. Dla szacownych obywateli i gospodarzy miasta był to swegorodza u sport. Nie szczędzono pieniędzy, nie zwracano uwagi na koszty, aby tylko zła-pać porządnego zięcia. Towar sprowadzano na częście z daleka. Rzadko kiedy ko arzonomałżeństwa pomiędzy mie scowymi. Chyba że kogoś nie stać było na porządny posag.Ten zaś, który był w stanie i chciał wydać swo e pieniądze na posag, sprowadzał sobiez Litwy albo z Kongresówki zięciulka, prawdziwe cacko. Każdy według gustu i fasonu.Każdy na miarę ambic i i ma ątku.

Stry Pinie, dla przykładu, sprowadził sobie zięciulka właśnie z Lubenia. Był to mło-dzieniec obkuty w Piśmie Świętym, zatopiony w rozmyślaniach o świecie duchowym.Nic w nim nie było z materializmu. Nie wiedział nawet, ak wygląda ą pieniądze. CiociaChana sprowadziła zięcia dla swo e śliczne córki z Jaratynia. Był to facet, że tylko zabilety go pokazywać. Niewielki mędrzec, niewielki uczony, ale za to chłop, co się zowie.W sobotę, po weselu, gdy młoda para szła do bóżnicy i gdy z nie wracała, tłum męż-czyzn i kobiet cisnął się, aby tylko zerknąć na oblubieńców. Ludzie podziwiali ich i niemogli wy ść z zachwytu. Oceniali i dyskutowali: kto z te pary est ładnie szy? Na głos.Jedni twierdzili, że ona, inni, że on. Młodzi słyszeli te opinie i oblewali się rumieńcem.Przydawało im to eszcze więce uroku. Byli eszcze ładnie si. Rodzicom więce nie trzeba.Wystarczyło im, że nowy nabytek się spodobał, że wszystkim przypadł do gustu, że całemiasto mówi o młode parze. A czego eszcze potrzeba dla zdobycia popularności?

Bywało też, że bili się o zięciów. To znaczy nie dosłownie. Nie myślcie, uchowa Boże,że bili się kijami. Jeśli mówię „bili się”, to mam na myśli kłótnie pomiędzy rodzicami.Kłócili się o to, czy zięć est lepszy. Teściowie pokazywali sobie figi. Doszło kiedyś nawetdo bó ki i pan Romanowski, mirowoj sudia, znany ze swo e surowości i pilności, któ-ry rozumiał po żydowsku, zaczął prawić morały. A ednak go ! Go nie potrafi zrozumiećrozkoszy i satysfakc i z prowadzenia zięcia w sobotę do bóżnicy. Nie est w stanie ogarnąćprzy emności płynące z posadzenia zięcia, odzianego od stóp do głowy w nowe szaty, nahonorowym mie scu, przy ścianie wschodnie bóżnicy, aby każdy mógł go zobaczyć. Nierozumie, co to znaczy obdarzyć zięcia czytaniem ostatniego rozdziału Tory na podiumbóżnicy. Co to znaczy, ak zięć pięknym i czystym głosem odmawia rozdział Tory, a ko-biety na balkonie bóżnicy z ciekawości przywiera ą do okienka, aby zadawać bez przerwyto samo pytanie: — Jak on wygląda? Gdzie est? — Czy go potrafi to zrozumieć? Gdzietam! Nigdy tego nie zrozumie. Gdyby nawet był na większym mędrcem na świecie.

Na częście ednak „zdobycz” należała do gatunku, który łatwo się zużywa. Krótkibłysk i zaraz szara powszedniość. Tak ma się sprawa z towarem, który starze e się szybkoalbo wychodzi z mody. Mija rok, mija ą dwa lata i zięć, wczora szy pieszczoch, wczora szy

- Z jarmarku

Page 90: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

książę, zamienia się w zwykłego Żyda. Upodabnia się do wszystkich pozostałych Żydów.Zaczyna mu się sypać bródka. Widać, że uż dźwiga brzemię troski o zarobki. Żal ogar-nia, gdy widzi się, ak były zięć, wczora szy książę, który dopiero co — wyda e się, że tobyło w ostatnią sobotę — stał przy wschodnie ścianie w bóżnicy dumny akby na pokaz,ustępu e mie sca akiemuś nowemu zięciowi, nowemu pieszczochowi, nowemu księciu.Patrzy na nowego i zazdrości mu. I ego młoda żona, która niedawno temu była królo-wą, przepycha się wraz z innymi kobietami do okienka na balkonie bóżnicy: — Jak onwygląda? Gdzie est? — Tak to bywa ze wszystkim na świecie. Powinniśmy w tym mie -scu zacytować: Dor holech wedor ba! Pokolenie odchodzi i pokolenie nadchodzi. I byłobysłuszne, gdybyśmy się trochę zagłębili w rozważania filozoficzne. Jesteśmy ednak przy„udanych zięciach”. Musimy iść tą drogą.

Dwóch udanych zięciów stanowiło, można by rzec, wy ątek od reguły. Ci wytrwaliw pełnym blasku w mieście Pere asław bardzo długo. Nie wyblakli ak inni zięciowie,z mody tak szybko nie wyszli. Jeden nazywał się Le zor Josł, drugi zaś Magidow. Pierw-szego sprowadził z Korsunia pewien bogacz, handlarz skórkami, który miał niezbyt ładnącórkę, ale za to pełną kiesę. Miał czym zapłacić. Drugiego sprowadził z Litwy Żyd bo-gacz za mu ący się dostawami koni dla państwa. Ten zaofiarował swemu zięciowi dwierzeczy naraz: piękną, zdrową ak rzepa córkę oraz pokaźny posag, nie licząc prezentówotrzymanych po ślubie i czego tylko dusza zapragnie. Kiedy tych zięciów sprowadzono,w mieście zakotłowało się. Wszędzie rozprawiano głośno na ich temat. A wesela wy-prawiano huczne i okazałe. Po dziś dzień pozostały w pamięci ludzi. Mówiono o nichw mieście i poza granicami miasta. Mówiono o nich w okolicy. To nie drobnostka. Po-szło mnóstwo pieniędzy. Czy córki były szczęśliwe, czy nie, to inna sprawa. O ile namwiadomo, edna z nich rozwiodła się z mężem wkrótce potem, gdy otrzymała od niegow darze kilkoro dzieci. Po echała do Ameryki. Drugie zaś mąż est, zda e się, mełamedemalbo swatem, lub ednym i drugim ednocześnie. Trudno to ustalić. Jedno est pewne —est biedakiem.

My ednak nie piszemy o tym, co est teraz. Piszemy o tym, co było kiedyś. Mówimyo tym, co było ongiś. Wtedy o cowie i matki, czyli teściowie i teściowe, byli w siódmymniebie. Jedna teściowa przed drugą chwaliła się swoim drogocennym nabytkiem, swo ąmecy ą. Jak edna wygadała się przed babami, że wyhaowała poro chesł¹⁸⁵ dla bóżni-cy, wtedy druga oświadczyła, że zafundowała bóżnicy małe zwo e Tory dla umieszczeniaw Arce Przymierza. Z powodu zasłonki i małych zwo ów Tory Arka Przymierza stała sięuż Areczką Przymierza.

W istocie mogły się przechwalać. Miały czym. Le zor Josł był geniuszem. Mówionoo nim: młodzieniec, a zna na pamięć tysiąc stron Gemary, tysiąc, a nie dziewięćset dzie-więćdziesiąt dziewięć! O Tanachu uż nie wspominam. I cóż za hebraista! Jaki wspaniałystylista. Niezrównany charakter pisma. Szczyt kaligrafii. Do tego chłopak z temperamen-tem i dowcipniś. Po cichu mówiono nawet, że est trochę nawiedzony. Skraca dowolnietekst modlitwy. Nie uzna e postów. Chustkę do nosa nosi nawet w sobotę. Nie odczuwalęku przed kobietą. W domu stry a Pinie można było usłyszeć o nim eszcze wiele rzeczy.Wszystko to ednak było przecież niczym w porównaniu z tysiącem stron Gemary.

Drugi zaś, Magidow, też był geniuszem. Tysiąc stron Gemary również znał na pa-mięć. Tysiąc, a nie dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć! Mistrz w gramatyce, znawcaTanachu, hebraista, świetny mówca, ale uż nie tak dowcipny ak Le zor Josł. Przeciw-nie. Bardzie badacz naukowy. Wnikliwy, wielce skomplikowany umysł. Nawet trochępokręcony. Na każde „tak” miał swo e „nie”. U niego wszystko było odwrotnie. Kawałuparciucha. Litwak¹⁸⁶.

Naturalnie Nachum Rabinowicz nie przepuścił okaz i, aby ci udani zięciowie przeeg-zaminowali ego młodego znawcę Tanachu. Chciał, żeby zobaczyli, ak ego urwis Szo-lem pisze po hebra sku. Obydwa zięciowie doszli do wniosku, że Szolem faktycznie esturwisem, ale nie wolno zaprzepaścić ego talentu. Trzeba dziecko wyprowadzić na ludzi.

¹⁸⁵porojchesł — kotara zasłania ąca Arkę Przymierza (zdrobnienie od parochet). [przypis tłumacza]¹⁸⁶Litwak — tak nazywano Żydów z Litwy i Białorusi, którzy słynęli ako zaciekli przeciwnicy chasydyzmu

i rabinów-cudotwórców. Litwak to synonim uporu, przekory, trzeźwości umysłu, człowiek wierzący tylko w to,co można zbadać, udowodnić. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 91: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Chwalili go i wynosili pod niebiosa. Stwierdzili, że trudno sobie nawet wyobrazić, akwielki talent w nim drzemie i co z tego urwisa może wyrosnąć.

Może być, że urwis albo, ak kto woli, sze gec, podsłuchał rozmowę zięciów i duszaw nim zadrżała. Serce w nim rosło, a w głowie poczuł zamęt, akby wspinał się po wy-sokie drabinie i spoglądał w dół, a tam ludzie obserwu ą ego wspinaczkę i dopingu ągo. Przecież to nie błahostka. Tacy ludzie go chwalą. Mówią, że nie wiadomo, co z niegomoże kiedyś wyrosnąć. A o ciec? Ten był w siódmym niebie. Każde ego westchnieniewyrywało serce z piersi. Jego westchnienia oznaczały: „Sam wiem, co z tego urwisa mo-że wyrosnąć. Udzielcie mi ednak, Żydzi kochani, rady. Co mam z nim robić? W akisposób zrobić z niego człowieka? Ano właśnie, powiedzcie”.

I znalazł się człowiek, który udzielił mu rady. Była to rada radykalna, ale właściwa.I o ciec przy ął ą. Tym człowiekiem był eden z na inteligentnie szych ludzi Pere asławia.Nazywał się Arnold. Był to młody filozof, mieszka ący na przedmieściu na tak zwanychPidworkach. Jemu poświęcę spec alny rozdział.

.

Przedmieście Perejasławia. Arnold heretyk. Wyjście z Egiptu to legenda. Co mówi Drefero Majmonidesie. Szkoła rabinacka i gimnazjum

Każde niemal miasto z błogosławione stre osiedlenia posiada swo e przedmieście,swo ą Słobodkę, które ludność składa się przeważnie z go ów. Mieszka ący tam Żydzinie są podobni do Żydów w mieście. To zupełnie inni Żydzi. Inny gatunek. Bardziewygląda ą na wsiowych. Nie są tak chytrzy ak miastowi Żydzi. Są bardzie prostaccy.Noszą wysokie buty z cholewami i śmierdzą uchtem¹⁸⁷. Miast słowa „dosyć” używa ąsłowa „hadi”. Śmie ą się nazbyt głośno, i to „cho, cho!” zamiast „cha, cha!”. Spółgłoskę„r” wymawia ą twardo, akby podwó nie, przez dwa „r” albo i więce : — Rrebe! BrratMorrdecha zaprrasza na urroczystość obrzezania!

W okolicy Pere asławia zna du e się taka Słobodka, oddzielona od miasta rzeczką, nadktórą wznosi się drewniany most. Żydzi nazywa ą tę osadę Pidworki. Jest to mie scowośćo zupełnie innym wyglądzie i inna panu e w nie atmosfera. Tam się chodzi wtedy, gdy sięma czas. Tam się chodzi po to, aby łyknąć świeżego powietrza. Tam są sady, tam rośnietrawa. Tam chodzą w sobotę na spacer chłopcy i dziewczęta. Nie znaczy to, Boże broń,że razem. Chłopcy oddzielnie i dziewczęta oddzielnie. Ale skoro uż chodzą, to i musząsię spotykać. Na moście. Wówczas przysta ą. Wymienia ą spo rzenia. I słowa. Czasamiteż podchodzą do siebie bliże . Dotyka ą się nawet łokciami. Wówczas obo e oblewa ą siępąsem. Młode serca biją szybcie . Po kilku takich spotkaniach na Pidworkach zaczyna ąw na głębsze ta emnicy korespondować ze sobą. Idą w ruch liściki. Czasami wykluwasię romans. Jak się kończy taki romans, o tym będziemy mieli okaz ę powiedzieć późnie .Tymczasem esteśmy przy Arnoldzie z Pidworków, a z nim właśnie mamy zamiar zapoznaćsię bliże .

Tam, na Pidworkach, miał Nachum Rabinowicz pewnego zna omego. Był nawet egoserdecznym przy acielem. Nazywał się ów człowiek Beniamin Kałman z Pidworków. Kie-dyś Beniamin Kałman handlował zbożem do spółki z Nachumem Rabinowiczem. Razemładowali barki i berlinki płynące do Królewca i do Gdańska. Ostatnio Beniamin przygasłtrochę, zatracił dawny blask. Handlował na znacznie mnie szą skalę. Nie wychodził pozaobręb czterech ścian własnego domu. Jednak serdeczna przy aźń dawnych wspólnikówtrwała dale . Były wspólnik często wpadał do domu Nachuma na pogawędkę. Właściwiegawędził tylko Beniamin Kałman. Bardzo lubił gawędzić. A na bardzie uwielbiał opo-wiadać history ki o swoim młodszym bracie, Arnoldzie. Mó Arnold! Czy est eszczeeden taki mędrzec ak mó Arnold? Taki uczony ak mó brat? Taki przyzwoity ak on?Nie macie nawet po ęcia, aki on est. To ci człowiek! I tak dale .

Ale nie tylko on mówił o Arnoldzie. Wszyscy o nim mówili. Arnold z Pidworkówbył swego rodza u bohaterem miasta. Po pierwsze, kawaler, chociaż uż w latach. Mo-że wdowiec lub też rozwodnik. W każdym razie bez żony. Żyd bez żony to samo przez

¹⁸⁷jucht — wyprawiona skóra bydlęca. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 92: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

się z awisko wy ątkowe. Poza tym notariusz. A Żyd notariusz to uż całkiem wy ątkowez awisko. Wielu spotkaliście u nas notariuszy? To znaczy na razie nie est eszcze nota-riuszem, ale będzie. Studiu e bowiem. Od dawna zresztą uż studiu e. Ma tylko złożyćegzaminy i natychmiast zostanie notariuszem. Chyba że nie zda egzaminów. A dlaczegomiałby ich nie zdać? Z całą pewnością zda. Tak twierdzi Beniamin Kałman. Zda i nie-wątpliwie zostanie notariuszem. Bez dwóch zdań.

Czym est notariusz, wiedzą wszyscy. I Szolem też wie. Jest w Pere asławiu notariusz,ale to go . Nazywa się Nawow. Notariusz Nawow. O zdawaniu egzaminów Nawow niema po ęcia. Z czego składa się egzamin? Są to sprawy, o których słyszy się i o którychsię mówi. Nie ma ednak mowy, aby rozumieć, o co chodzi. Co to, to nie. O Arnoldziez Pidworków na przykład mówi się, że pisze do gazet, że całe miasto, zarówno Żydzi, aki chrześcijanie bo ą się go. Bo ą się, żeby ich nie opisał w „Kijewlaninie”. Tego uż Szolemnie rozumie. Po pierwsze, czego się bo ą? A po drugie, kto to est ten Kijewlanin? Słyszy,gdy inni mówią, więc powtarza za nimi. Wszyscy drżą przed Arnoldem. Bo ą się egoęzyka, ego pióra. Bo ą się go ak śmierci. Ukryć się przed nim — niemożliwe. Przekupićgo — nie starczy pieniędzy. — Doigra ą się — powiada z uśmiechem Beniamin Kałman.— Gdyby tylko mó Arnold chciał zapaćkać sobie ręce, to by ich opisał w „Kijewlaninie”od stóp do głów. Nikomu by nie przepuścił. Z Arnoldem nie ma przelewek!

Jest rzeczą dziwną i zarazem charakterystyczną, że Arnold, mieszka ąc ze swoim bra-tem pod ednym dachem na Pidworkach, był z nim zwaśniony. Nie rozmawiali ze sobąod lat. Nie bacząc na to, eden za drugiego dałby się posiekać na kawałki. „Mó Arnold!Mó Beniamin Kałman!”. Nikt na Pidworkach nie widział, aby bracia kiedykolwiek szlirazem. Nikt nie słyszał, aby kiedykolwiek zamienili ze sobą choć edno słowo. Nie siady-wali nawet przy ednym stole. Arnold miał w mieszkaniu Beniamina Kałmana oddzielnypokoik. Pełno w nim było książek i świętych ksiąg. Zalegały aż pod sufit. Mieszkał aksamotnik. Istny odludek. Dziwni bracia!

Arnold należał do częstych gości Nachuma Rabinowicza. Jego odwiedziny nie byłyednak podobne do innych wizyt maskili. Nie przychodził po to, aby tak sobie pogadać,popaplać o wszystkim i o niczym. Przychodził z książką, które eszcze nikt nie znał, alboz egzemplarzem „Kijewlanina” lub z pretens ami do miasta i ego notabli. Szolem żywiłdla niego szacunek większy aniżeli dla innych. Nie odstępował go ani na krok. Chłonąłkażde ego słowo. A więc to est ten Arnold, który ma zdać egzamin na notariusza? Toon będzie notariuszem? I to est ten Arnold, który pisze w „Kijewlaninie”? To ten, którynie chce sobie packać rąk? Zresztą po co packać sobie ręce, gdy się pisze w „Kijewlani-nie”? I Szolem nie spuszcza z niego oka. Arnold spodobał mu się. Bardzo sympatycznyi przy emny facet. Niewysoki. Chudawy, ale mocny. Jakby odlany ze stali. Ruda bród-ka, o dziwo, dobrze przystrzyżona. Ani śladu pe sów. Krótka marynarka, cienka laseczkai ęzyczek ak brzytwa. Miota gromy i błyskawice. Rozprawia o Bogu i Mes aszu. Drwii wyśmiewa chasydów. Rozbija na miazgę fanatyków. Trzeba być uczciwym. Na co mizda się pobożność? Na co mi wasza pobożność? Bądźcie racze uczciwi. I głośny, z adliwyego śmiech odbija się echem.

Dziwi się Szolem. Jak śmie Żyd coś takiego powiedzieć? Widocznie może sobie nato pozwolić. Arnold z Pidworków może sobie pozwolić na wszystko. Nazywa się przecieżArnold i est notariuszem. To znaczy będzie notariuszem.

Zdarza się czasem, że stry Pinie est akurat obecny i słyszy, ak Arnold z Pidwor-ków przemawia. Skręca się ze śmiechu i woła: — Arnoldzie! Arnoldzie! O , Arnoldzie!— Myśli przy tym: „Jak ziemia może dźwigać takiego grzesznika?”. Mimo to stry Pi-nie również wysoko ceni Arnolda. Ceni go za uczciwość. Uczciwość Arnolda znana estw mieście. Wariat na punkcie uczciwości. Człowiek nie zna ący przed nikim strachu. Waliprawdę w oczy. Rzecz na ważnie sza — kpi z bogaczy. Plu e na forsę. No i powiedzciesami, czy można nie cenić takiego człowieka? Ale Arnold was nie ceni. Nikogo nie ceni.Nikogo nie szanu e. Stry em Pinie też się nie zachwyca. Znacznie bardzie szanu e egobrata Nachuma. A to dlatego, że, ak powiada, Nachum Rabinowicz est człowiekiembez maski. Nie est ogłupionym chasydem. Jemu można wszystko powiedzieć. Możnaprzed nim nagadać nie tylko na rebego, ale nawet na samego Mo żesza. Szolem słyszałna własne uszy, ak Arnold wy awił, że nie wierzy w wy ście Żydów z Egiptu! — To zwy-kły mit — powiedział. — Cała ta historia to tylko legenda, to zwykła ba ka. — Szolem

- Z jarmarku

Page 93: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

uznał, że słowo „ba ka” wywodzi się od bu ania. Legenda, czyli ba ka historyczna, to poprostu małe bu anie, małe kłamstewko. Dobrze przyna mnie , że niewielkie. Opowiemwam teraz coś ciekawego.

Pewnego razu Arnold z Pidworków przybiegł z grubą książką pod pachą: — Weź-cie — powiada — i czyta cie. Zobaczcie, co Drefer pisze o Ma monidesie! Ma monidesprzez trzynaście lat był lekarzem nadwornym u sułtana tureckiego. W związku z tymprzeszedł na mahometanizm. Przez trzynaście lat był Turkiem. Wasz Ma monides, waszMore Newuchim¹⁸⁸. I co wy na to?

Szczęście, że nie było przy tym stry a Pinie. Strach pomyśleć, co by się działo, gdybyprzypadkiem stry Pinie był przy tym obecny.

Przed takim człowiekiem chwalił się widocznie o ciec Szolema pisaniną swego syna.U niego zapewne zasięgał rady, co zrobić z dzieckiem? Jak wykierować go na ludzi? Szolemakurat nadszedł i usłyszał te oto słowa Arnolda: — Jego pisanina est do niczego. Możeą pan wyrzucić na śmietnik. Tego rodza u pisanina niewarta est papieru, na którymzostała napisana. A chłopaka, eśli go chcecie wykierować na ludzi, poślijcie do ujezdnoj.Po te szkole otwiera ą się przed nim wszystkie drogi. Chce pan skierować go do szkołyrabinackie — bardzo proszę. Chce pan do gimnaz um — ma pan gimnaz um.

Gdy nadszedł Szolem, rozmowa się urwała. I chociaż ocena pisaniny nie wypadładla Szolema zbyt różowo i wyznaczone dla nie mie sce na śmietniku wcale nie byłohonorowe, to ednak mimo wszystko Szolem został wiernym i oddanym przy acielemArnolda z Pidworków. A wszystko z powodu gimnaz um. Brzmiało to słowo w uszachSzolema ak na pięknie sza muzyka. Miało mnóstwo czaru i powabu. W rzeczy same niemiał o gimnaz um eszcze zielonego po ęcia. Chodziło racze o to, że on, Szolem, będziegimnaz alistą. Wyobraźcie sobie! Gimnaz alista. Znał pewnego gimnaz alistę. Widział gona własne oczy. Był nim edyny w Pere asławiu żydowski gimnaz alista. Nie tyle możegimnaz alista, co gimnaz alątko ze srebrnobiałymi guzikami mundurka i srebrnym cac-kiem na kaszkiecie. A nazywał się także Szolem, chociaż zwano go Salomon. Chłopakak wszyscy chłopcy, a mimo to inny.

Gimnaz alątko. Zupełnie inna, ak się zaraz przekonamy, istota. Na razie esteśmyprzy radzie udzielone przez Arnolda z Pidworków. Swoim pomysłem wpędził nam kotado domu. Od tego czasu takie słowa ak: „klasy, egzaminy, szkoła rabinacka, gimnaz um,doktor” weszły na stałe do repertuaru rozmów przy stole. O czym by nie mówiono, tozawsze w końcu trafiło się przyna mnie edno ze wspomnianych słów. Każdy z domow-ników miał coś interesu ącego do opowiedzenia. Jak to pewien ubogi młodzieniec z e-szywy¹⁸⁹ udał się na bosaka do Żytomierza, aby wstąpić do tamte sze szkoły rabinackie ;o tym, ak chłopak akiegoś mełameda, litwak, zaginął na kilka lat. Wszyscy myśleli, żeest w Ameryce, a w końcu okazało się, że zdał egzaminy z zakresu wszystkich ośmiu klasgimnaz alnych i obecnie studiu e medycynę. Tego tylko litwak potrafi dokonać!

Sza! Czemu daleko szukać? Weźcie dla przykładu synalka naszego lekarza Jenkla.Jak myślicie, wiele mu braku e, żeby zostać doktorem? Szkoda fatygi! Jeszcze minie roki eszcze edna środa, nim synalek lekarza zostanie doktorem…

Synalek lekarza to est właśnie ten gimnaz alista Salomon, o którym wspomniałem.O nim mam zamiar napisać w następnym rozdziale..

Synalek Jenkla — lekarz gimnazjalista. Autor strasznie mu zazdrości. Winiarnia użnawobieriega. Cerkowne koszer łefesach¹⁹⁰

Było w Pere asławiu kilku doktorów i każdy z nich miał swo e przezwisko: grubydoktor, garbaty doktor, czarny doktor. Wszyscy ci lekarze byli chrześcijanami. Tylkoeden doktor był Żydem. I to taki nie całkiem doktor, a pół-doktor. Był nim Jenkl le-

¹⁸⁸More Newuchim (Mojre Newuchim) — tytuł religijno-filozoficznego dzieła Ma monidesa, napisanego w ę-zyku arabskim. [przypis tłumacza]

¹⁸⁹jeszywa — wyższa szkoła talmudyczna, kształci rabinów i nauczycieli religii. [przypis tłumacza]¹⁹⁰Koszer łefesach (hebr.) — „Dozwolone do spożycia w Pesach”. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 94: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

karz. Uważał się ednak za prawdziwego doktora i nosił się godnie. Ubierał się ak doktori zapisywał recepty, a potem odczytywał e na głos po łacinie.

— Będzie pan taki dobry zażywać co dwie godziny łyżkę stołową Kalii bromati i co trzygodziny łyżeczkę do herbaty Natrii bromati i wnet nastąpi poprawa w pańskim żołądku.Jeśli zaś nie nastąpi, to znaczy, że nadeszło pogorszenie. Wtedy każe pan zawołać mnie,a a przy dę po raz drugi.

Miasto lubiło Jenkla-lekarza bardzie niż innych doktorów. Z nim można było prę-dze się dogadać. Można było dowiedzieć się, co gdzie dolega. I dlaczego, gdy się mareumatyzm, należy pić tran. Jaki związek zachodzi między żołądkiem a nogą. I wieleinnych pożytecznych rzeczy. Ponadto Jenkl ma wy ątkową zaletę. Nie targu e się. Bie-rze tyle, ile mu da ą. Nawet nie patrzy na monetę. Przebiera tylko palcami w kieszeniprzez kilka chwil i w ciemno odgadu e, aką monetę otrzymał. Jeśli est to wytarty tro akbez wartości, zwraca go i powiada, że nie trzeba mu płacić. Człowiekowi robi się wtedyprzykro i da e mu inną monetę.

Ma eszcze edną zaletę — pozwala wygadać się. Sam też lubi gadać. Lubi opowiadaćróżne history ki. Przeważnie o swoich dzieciach. Chwali się, akie to udane ma dzieci.Starszy chłopak nazywa się Szolem, czyli Salomon. Ten uż est gimnaz alistą. On, eśliBóg zechce, ukończy gimnaz um i dostanie się na uniwersytet, skąd wy dzie ako doktor.Jako prawdziwy doktor. — Chciałbym, aby uż było święto — mówi Jenkl lekarz wzdy-cha ąc. — Jak Bóg zechce, to mó Salomon przy edzie na święto. Zobaczycie wtedy, coto za gimnaz alista!

Szolem też chciałby zobaczyć gimnaz alistę. Oby uż wreszcie było święto! Obe rzał-by go sobie. Zobaczyłby, ak wygląda gimnaz alista. Ledwo doczekał się święta Pesach.Będzie teraz okaz a na własne oczy zobaczyć Szolema gimnaz alistę.

Jenkl lekarz nie est spec alnie gorliwy w wierze. Nie spieszno mu w święta do bóż-nicy. Jest przecież, akby nie było, doktorem! Prawda, że nie całkiem doktor, ale ednakdoktor. Tym razem przez wzgląd na syna przyszedł do bóżnicy. Umyty, wypucowany,upudrowany, szczęśliwy. Siedzi w ławce lustrzane na wprost ściany wschodnie . Obokniego stoi syn Szolem albo, eśli kto woli, Salomon. Ubrany est w mundurek ze srebr-nymi guzikami od góry do dołu i ma na głowie akąś dziwną czapkę. Na czapce srebrzystecacko. W ręku mały modlitewnik. Modli się ak zwykły śmiertelnik. Wszyscy obywate-le, wszyscy szacowni gospodarze, wszystkie dzieci nie spuszcza ą oka z tego gimnaz alistyw mundurku z błyszczącymi guzikami. Niby człowiek ak człowiek. Niby równy. Nibytaki sam chłopak ak inni chłopcy. A ednak inny. A ednak gimnaz alista. I głębokiewestchnienie wyrywa się Szolemowi.

Modlitwa dobiega końca, ale Jenkl nie zamierza eszcze opuścić bóżnicy. To on chcesię z kimś przywitać i pozdrowić z okaz i święta, to ktoś inny chce ego pozdrowić i ży-czyć mu wesołych świąt. Prawdopodobnie wywiąże się rozmówka na temat ego synagimnaz alisty. I tak też było.

Reb Jenkl, to est właśnie pański synek, ten gimnaz alista? No, to mo e uszanowa-nie. I wszyscy składa ą wyrazy szacunku. Chłopak, a przecież pozdrawia ą go mężczyźniz brodami. Inni znów zatrzymu ą się przy Jenklu i wszczyna ą rozmowę. Oczywiście natemat ego synka. Gdzie się uczy? Czego się uczy? I co będzie, gdy się uż wyuczy? Doczego do dzie?

Do czego do dzie? Jakoś tam do dzie, cha, cha, cha! Będzie doktorem. I to pełnymdoktorem cha, cha, cha!

Synek Jenkla lekarza będzie doktorem? Prawdziwym doktorem? Co ak co, ale będziemiał z czego żyć. Zarobek pewny. Nawet poważni starsi Żydzi wydziwia ą, aczkolwieknikt nie rozumie, dlaczego nie mieliby wykierować swoich dzieci na lekarzy. Nic przecieżnie stoi na przeszkodzie. Chodzi o to, że skoro ich rodzice nie wykierowali ich na lekarzy,to i oni nie chcą, aby ich dzieci zostały lekarzami. Pociesza ą się tym, że ich dzieci będąza to Żydami. A zarobki? Nieważne. Pismo powiada, że kto da e życie, ten da i na życie,zaś szczęście est w rękach Pana Boga. Oto dla przykładu Juzi Finkelszta n. Nie ukończyłstudiów lekarskich, a mimo to, bez uszczerbku dla niego, obyśmy mieli to co on, a nawetchoćby połowę tego.

— Więc ak długo, panie Jenkl, powinien się eszcze uczyć, ten wasz, ak go tam,gimnaz alista? — Pyta ący lustru ą go wzrokiem z góry na dół.

- Z jarmarku

Page 95: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

— Mó Salomon? — Jenkl głaszcze się po brodzie i kołysze na edne nodze. —Och, eszcze długo, długo. — I zaczyna liczyć na palcach. Ile to lat ma się eszcze uczyćw gimnaz um i ile na uniwersytecie. A potem, ile lat ma pracować w szpitalu. A możezacznie pracować w szpitalu wo skowym i będzie lekarzem wo skowym, a to uż znaczy,że będzie prawie oficerem. Będzie nosił epolety¹⁹¹ cha, cha, cha!

I wyda e się, że nie ma na świecie szczęśliwszego od niego człowieka. Szczęśliwszegood Jenkla, małego Żydka o zapadniętym nosie, o kręconych mocno wypomadowanychwłosach i w tużurku¹⁹² prawdziwie doktorskim. I nie ma też szczęśliwszego człowiekana całym globie ziemskim od tego gimnaz alisty o czerwonych policzkach, ze srebrnymiguzikami i dziwaczną czapeczką z cackiem. Wychodzą oba z bóżnicy w otoczeniu wieluszacownych obywateli. Żydzi zabiega ą o względy Jenkla lekarza. Kręcą się wokół niego.Młodzi kręcą się wokół gimnaz alisty. Chcą być ak na bliże . Przylepia ą się wprost doniego. Wyda e się, że to zupełnie inna istota. Stworzenie innego pokro u.

Nie, Szolem eszcze nikomu w życiu tak nie zazdrościł, ak temu szczęśliwemu gim-naz aliście. Dlaczego nie est na ego mie scu? Dlaczego nie est synem lekarza Jenkla?Przecież też nosi imię Szolem. Co by to szkodziło Bogu, gdyby Nachum Rabinowicz byłJenklem lekarzem, a tamtem Nachumem Rabinowiczem? Widywał go potem w swoichsnach. Śnił o nim na awie. Nie wychodził mu z głowy nawet na sekundę. Stał się e-go szaleństwem, drugim Fruchszte nem. Zazdrościł mu. Bardzo mu zazdrościł. Pode śćdo niego i zagadać nie miał odwagi. Jak tu gadać z gimnaz alistą? Jak może pode ść dochłopaka, który nazywa się Szolem, a woła ą na niego Salomon?

Ale w marzeniach wyobrażał sobie, że sam est gimnaz alistą i nie nazywa się Szolem,tylko Salomon, że nosi mundurek ze srebrnymi guzikami i cacko na czapce. Wszyscychłopcy zazdroszczą mu i wydziwia ą: — Czyżby to był synek Nachuma Rabinowicza?Ten, co to nazywał się kiedyś Szolem?

Można sobie wyobrazić radość Szolema, gdy usłyszał słowa swego o ca, że eśli Bógzechce, to uż utro zacznie uczęszczać do gimnaz um. Serce zabiło w nim mocnie . O ciecmówił, że był uż u dyrektora. Zaniósł podanie. Na razie do klasy przygotowawcze .

— W sześć tygodni ukończysz klasę przygotowawczą. Przy boże pomocy wstąpisz doujezdnoj, a stąd, eśli Bóg zechce, do gimnaz um, a z niego dale … Wszystko w rękachBoga. U niego wszystko est możliwe, eśli tylko sam dopomożesz mu swo ą pilnością.

Szolem omal nie zapiszczał z zachwytu. Wstrzymał go wstyd przed o cem. Też mipytanie. Jeszcze ak będzie się starał! Nieważne, że nie miał po ęcia, co to est ujezdna.Kto est e dyrektorem, co to est klasa przygotowawcza? Dobrze zapamiętał, co mówiłArnold, ten z Pidworków. Stanął mu przed oczyma synek lekarza Jenkla, gimnaz alista zesrebrnymi guzikami i dziwaczną czapką z cackiem. I fala ciepła zalała ego serce. I zakręciłomu się w głowie. I łzy, gorące łzy radości po awiły się w oczach. Zastygł w bezruchu.Wyglądał nieborak, akby do dwóch liczyć nie potrafił. Pilnie ednak wypatrywał chwili,gdy będzie sam. Wtedy dopiero się nacieszy. Z radości wymierzy sobie dwa policzki.Uderzy się po łydkach albo rzuci się na podłogę i zwinięty w kłębek potoczy się po nietrzy razy w edną stronę i trzy razy w drugą. Być może wybiegnie na dwór na edne nodzei śpiewnie rozkrzyczy się:

Salomon! SalomonGimnaz alista Salomon!

— A tymczasem bądź łaskaw ukołysać dziecko. Potem pomożesz mi przy tłoczeniurodzynek. — To, rzecz asna, mówi macocha. Aby czytelnikowi łatwie było po ąć, co toza rodzynki, które trzeba tłoczyć, należy wy aśnić, że z za azdu nie sposób było wyżyć.Otworzył przeto Nachum Rabinowicz winiarnię w piwnicy. Nad piwnicą zawiesił szyldte treści: Prodaża raznych win jużnawo bierega. Osobiście za mował się wyrabianiem winaz tłoczonych rodzynek. Nadawał mu różne nazwy. Utkwiły mi w pamięci tylko niektóre:wimorozig, erez, madera i eszcze eden gatunek czerwonego wina o nazwie cerkowny

¹⁹¹epolety — naramienniki stanowiące element munduru wo skowego. [przypis edytorski]¹⁹²tużurek — rodza dwurzędowego długiego i ciemnego surduta, noszonego na przełomie XIX i XX w.

[przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 96: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

koszer łefesach. Za tym winem dzieci przepadały na bardzie . Było to bowiem wino edno-cześnie słodkie i cierpkie. Jego słodycz pochodziła z pewnego gatunku syropu, do któregododawano trochę cierpkiego smaku z rodzynkowych pestek. Skąd się wziął ego czerwonykolor? To uż było ta emnicą o ca. Za każdym razem, kiedy posyłano dzieci do piwnicypo kwartę wina, dobierały się one do czerwonego cerkownego i żłopały, ile się tylko dało.Mimo takich strat zarobek z wina był nielichy. Większy aniżeli z innych interesów..

Ojciec stoi murem po stronie ucznia. Bohater uzyskuje stypendium. Szum w mieście. Snyo skarbie zaczynają się spełniać

Łatwo powiedzieć, trudnie wykonać. Wstąpienie do ujezdnoj okazało się sprawą wca-le skomplikowaną. Poszło niezupełnie gładko. Pierwszą przeszkodą na drodze do szkołyokazał się stry Pinie. Poruszył niebo i ziemię. — Jak można — dowodził — mieć dziecii własnymi rękami robić z nich go ów? — perorował, przeżywał i nie przestawał protesto-wać, póki nie uzyskał od swego brata słowa honoru, że Nachum przyna mnie w sobotęnie pozwoli dzieciom pisać. Ten warunek o ciec Szolema wymógł uż na dyrektorze ujezd-noj wcześnie . Ustalił z nim, że ego dzieci będą miały w sobotę wolny dzień. I eszczeedno wymógł Nachum na dyrektorze (był to czas, gdy Żydzi mogli dyktować warun-ki…): ego dzieci nie będą w klasie podczas godziny lekcy ne popa. Stanęło, ak sobieNachum życzył.

Drugą przeszkodą dla dzieci był ęzyk. Wstępu ąc do szkoły mało rozumiały po rosy -sku. Wszyscy śmiali się i pokpiwali z nich. Zarówno nauczyciele, ak i koledzy. Szolemmiał wrażenie, że nawet ławki szkolne z nich się śmie ą. Napawało go to gniewem. Sam byłprzyzwycza ony do wyśmiewania całego świata, a tu raptem śmie ą się z niego! A koledzy,sze gece, nie stali z założonymi rękami. Ledwo lekc a dobiegła końca i dzieci żydowskie,te tak zwane żydziątka, po awiły się na podwórzu szkolnym, a uż powalili e na ziemię.Bez cienia złości, przeciwnie, z dużym poczuciem humoru, przytrzymu ąc dzieci za rę-ce i nogi, wysmarowali żydowskie gęby go ską wieprzowiną. Z ciężkim sercem wracałydzieci do domu, ale słowa nie powiedziały rodzicom. Bały się, że mogą być wypisane zeszkoły. I bez tego macocha wściekała się i kopała dołki pod tymi, ak e zwała, klaśnikami,czyli uczniami ujezdnoj szkoły. A ponieważ Szolem był pilnie szy od innych, więc pod-dawała go tym większym szykanom. Tymczasem wydarzyła się przygoda, która macoszepodcięła skrzydła. Odtąd stała się cicha i spoko na. A rzecz wyglądała tak: Pewnego pięk-nego poranka Szolem chodził po poko u i wkuwał na głos urok¹⁹³. Powtarzał z pamięcizadaną lekc ę. O ciec w tym samym czasie modlił się. Miał na sobie tałes i tefilin. Maco-cha zaś, ak zwykle, pastwiła się nad o cem. Wypominała mu pewien stary grzech, którykiedyś popełnił. Chodziło o to, że przed ślubem nie powiedział e o wszystkich swoichdzieciach: o tych starszych i tych na młodszych. Narzekała przy tym na zbyt duży apetytego dzieci. A akie to ma ą zdrowe żołądki! Nie zapomniała też odpowiednio wyrazićsię o całe ego rodzince. O ciec pozostawał na to głuchy. Stał twarzą do ściany i modliłsię. Jakby nie o niego chodziło. Ale oto macocha wzięła na ęzor Szolema za to, że wciążchodzi i ku e.

Pewnie ten szkolny gagatek myśli sobie, że Bóg wie z akiego rodu pochodzi. Uważasię za wielkiego pana, wolnego od wszelkich obowiązków. Z wy ątkiem oczywiście żar-cia. Myślałby kto, że mam tu pod ręką liczną służbę, że mam do dyspozyc i służącychi służące. Nic nie szkodzi. Nie będzie poniże two e godności, ty gagatku uczniowskiw wykrzywionych butach, eśli pofatygu esz się i zaniesiesz gościowi samowar. Nie spad-nie ci z tego powodu, broń Boże, korona z głowy. Apetytowi twemu też to nie zaszkodzi.Nie przeszkodzi ci również w przyszłe żeniaczce.

Szolem był uż gotów zrezygnować z powtarzania lekc i. Właśnie zamierzał pó ść dokuchni po samowar, a tu ak o ciec nie skoczy, ak nie złapie go za rękę i gwałtownie niekrzyknie po hebra sku (nie chciał zapewne przerywać modlitwy).

— Nie! Nie! W żaden sposób. Nie trzeba! Nie życzę sobie! Nie chcę!

¹⁹³urok (ros.) — lekc a. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 97: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Ostatnie słowa powiedział uż po żydowsku. Natarł na macochę. Może po raz pierwszyod chwili, gdy została ego żoną. Pod żadnym pozorem nie wolno e pomiatać Szolemem!Może rozkazywać wszystkim dzieciom, ale nie Szolemowi. Szolem to co innego. Szolemma się uczyć!

— Raz na zawsze! Tak sobie życzę! Tak to est i tak będzie!Czy dlatego, że każdy despota, każdy „bicz boży”, gdy usłyszy trochę głośnie sze słowo

wpada w strach i milknie, czy też dlatego, że był to pierwszy sprzeciw o ca od chwili ichpoznania, fakt, że stał się cud — macocha zagryzła wargi i spotulniała. Od tego czasu wo-bec Szolema zmieniła się nie do poznania. To znaczy docinków i przekleństw nie skąpiłamu nadal. Szkołę wypominała Szolemowi na każdym kroku. Dawała do zrozumienia,przesadza ąc ak zwykle, że zużywa cały pud papieru w ciągu tygodnia i trzy butelki atra-mentu w ciągu dnia. Celowo zapominała nalać na do lampy na noc, przygotowaćśniadanie i wiele innych rzeczy. Ale przestała nim rozporządzać. Chyba że Szolem samchciał e w czymś pomóc. Doglądać samowara lub ukołysać dziecko do snu. Jeśli tak, tobardzo proszę.

— Szolemie — powiada do niego macocha z takim typowym dla Berdyczowa zaśpie-wem — powiedz, co to takiego, że ak ty tylko spo rzysz na samowar, to ten natychmiastzaczyna kipieć?

Albo tak: — Szolemie, chodź no tu! Dlaczego przy tobie dzieci zasypia ą natychmiast?— I eszcze tak: — Szolemie! Jak długo trwa u ciebie skok na targowisko? Pół minuty?Co a mówię. Nawet nie pół minuty.

Na dodatek szczęście też mu trochę dopisywało. A ak szczęście sprzy a, to we wszyst-kim. Pewnego razu sam dyrektor ujezdnoj pociągnął go za ucho i polecił, żeby o ciec stawiłsię u niego osobiście w kancelarii. Ma mu coś ważnego do zakomunikowania. Usłyszaw-szy, że pan dyrektor wzywa go sam we własne osobie, Nachum Rabinowicz nie dał nasiebie długo czekać. Włożył sobotnią kapotę, eszcze bardzie podwinął pe sy, i tak użdosyć podwinięte, i poszedł do szkoły. Był ciekaw, o co idzie. I tu okazało się, że Szolemuczy się doskonale. A skoro tak, to dyrektor powinien go po zakonu, czyli według prawa,wziąć na kazionnyj szczot. Ale zważywszy, że Szolem est Żydem, zaofiarował mu pens ę.Zda e się, sto dwadzieścia rubli na rok albo na pół roku.

Decyz a ta wzbudziła dużą sensac ę. Każdy dowiadywał się i wypytywał:— Czy to prawda?— A ak? Kłamstwo?— Pens a?— Pens a.— Wyznaczona przez państwo?— Nie przez państwo, tylko przez Ministerstwo Oświaty.Człowiek, który ma związek z Ministerstwem Oświaty. Przecież to nie żarty. Wie-

czorem zbiera się cała rodzina. Chce obe rzeć dokładnie, ak wygląda „posiadacz pens i”.Ach! Kto oglądał wtedy o ca Szolema, ak promieniał asnym, świetlistym blaskiem, tennie widział w życiu bardzie szczęśliwego człowieka! Nawet macocha cieszyła się tego dnia.Wraz ze wszystkimi brała udział w tym radosnym święcie. Aż dziw, że była wtedy takdobra. Częstowała wszystkich herbatą z konfiturami. Tego dnia macocha dużo zyskaław oczach Szolema. Wybaczył e wszystko. Co było, to spłynęło. Teraz on est bohaterem.Wszyscy patrzą na niego. Wszyscy o nim mówią. Wszyscy się radu ą. Wszyscy uśmie-cha ą się. Dzieci cioci Chany, które lubią z nim pożartować, zada ą mu pytania: — Cozamierzasz zrobić z taką kupą forsy? — Tak, akby nie wiedziały, że grosza z tego niezobaczy. Forsa przyda się o cu w interesie, w winiarni jużnawo bieriega.

Sza! Oto z awia się właściciel kolektury w czarnych okularach i głębokich kaloszach.Chce tylko rzucić okiem na tego urwisa (akcent na „ur”) i uszczypnąć sze geca (akcent na„sze ”) w policzek. Wyrwać mu kawałek mięsa z policzka. Również zięciowie, Le zer Josłi Magidow, wpadli, aby złożyć gratulac e i powiedzieć mazł tow oraz posiedzieć trochęi pogadać o haskali¹⁹⁴, o świecie duchowym, o postępie i cywilizac i. Po nich przyszedłArnold z Pidworków i trochę popsuł ogólną radość. Po pierwsze, udowodnił Żydom,

¹⁹⁴haskala — ruch oświeceniowy wśród Żydów propagu ący emancypac ę poprzez wykształcenie. Prowadziłdo nie zamierzone asymilac i. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 98: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

że osły z nich. Nie wiedzą, co mówią. Pens a to wcale nie pens a, lecz stypendium. Coinnego pens a i co innego stypendium. Po drugie, Szolem nie est edynym stypendystą.Jest eszcze eden taki uczeń w ujezdnoj, który otrzymał stypendium w wysokości studwudziestu rubli. Jest nim nowy kolega Szolema: nazywa się Eli. O nim ednak potem.

Tymczasem nasz bohater był w siódmym niebie. Upewnił się, że ego dawne wo-ronkowskie marzenia o skarbie zaczyna ą powoli się spełniać… I wyobraźnia porywa goi zanosi hen, daleko, do świata snów. Oto widzi siebie w otoczeniu kolegów. Patrzą naniego promiennym wzrokiem. Zazdroszczą mu. I widzi o ca, ale akże odmienionego?Jest akiś młodszy. Gdzie się podział ego pochylony grzbiet? Jego głębokie zmarszczkina czole? Co się stało z ego pożółkłą zatroskaną twarzą? Inny człowiek! I uż nie wzdycha.I cała rodzina ustawia się wokół niego, odda e mu cześć. Jemu i ego synowi Szolemo-wi. Temu wybrańcowi losu. Temu szczęśliwcowi, o którym dziś głośno wszędzie. Zna ągo wszyscy. Zna go państwo. A nawet narodowa oświata. Wszyscy bez wy ątku. Możenawet sam cesarz. Kto wie?….

Eli, syn Dodiego. Pierwsze spotkanie przy pożarze. Rozmowy ze stryjem o kosmografii. Bo-hater profanuje publicznie sobotę. Zostaje uhonorowany tytułem „literata”

Twarz blada, okrągła, ciut dziobata. Włosy sto ące, twarde, czarne, gęste, kłu ące.Cała grzywa. Oczy śmie ą się. Zęby zdrowe, białe. Palce krótkie. Śmiech donośny, zdro-wy. Temperament ognisty. I oto przed wami portret kolegi Szolema, Eliego. Kolegi odpierwsze klasy ujezdnoj do końca szkoły. Po raz pierwszy spotkali się i zawarli zna omośćpewne nocy przy pożarze.

Pożar to widowisko. Darmowe przedstawienie. Nadzwycza interesu ące zebranie na -rozmaitszych ludzi. Smutnych i wesołych. Nie trzeba teatru. Noc est cicha. Niebo głę-bokie. Gwiazdy świecą. Gdzieś tam szczeka ą psy. A domek pali się ak świeca. Spoko nie,powoli. Ma czas. Ze wszystkich ulic nadciąga ą ludzie. Z początku idą krokiem sennym,późnie żywszym, szybszym. Początkowo po edynczo. Późnie gromadnie. A dzieci ży-dowskich — hurma. Żydzi rzuca ą się w ogień ratować dobytek. Kobiety krzyczą. Małedzieci płaczą. Młodzieńcy popisu ą się słówkami. Dorasta ące panny śmie ą się. DzieciRabinowicza też tu są. Nagle do uszu Szolema dochodzi czy ś głos. Głos chłopca, którykrzyczy mu do ucha:

— Jadą!— Kto?— Pożarnaja komanda¹⁹⁵. Chodź, będziemy pomagali w gaszeniu. — Oba chłopcy

biorą się za ręce i biegiem rusza ą przez plac targowy, aby przywitać strażaków. W bieguSzolem dowiadu e się, że Eli est synem pisarza Dodiego. Eli zaś usłyszał, że ego towarzysznazywa się Szolem i est synem Nachuma Rabinowicza.

Następne ich spotkanie odbyło się nieco późnie . Tym razem w dzień. Też na ulicy.Też na darmowym spektaklu. Jakiś czarny facet o białych zębach pokazu e małpę i wszyscychłopcy z miasta biega ą za nim. Jeden z dziwów rzadko trafia ących się w takim mieścieak Pere asław. To znów pokazu ą niedźwiedzia o wypalonych oczach, który tańczy nazawieszonym drągu. Wyprawia brewerie Wańka-klaun w czerwonych spodniach. JakiśCygan oprowadza swo ą małpę. Twarze Cygana i małpy są identyczne. Jakby edna i tasama matka ich urodziła. Obo e ma ą tak samo pomarszczone, owłosione oblicze. Tesame wyłysiałe czaszki. Te same smutne oczy. Razem wyciąga ą swo e brudne, cienkie,owłosione ręce po datki. I akiś dziwny est głos Cygana, i cudaczna ego mowa. Kiwagłową i takie robi przy tym grymasy, że nikt nie może powstrzymać się od śmiechu. —Daj barin! Charosz abiezjan! Amerykański! — Bractwo wybucha śmiechem.

Te dwa spotkania wystarczyły aż nadto, aby ci dwa chłopcy, dwa urwisy, Szolem, synNachuma, i Eli, syn pisarza Dodiego, zostali przy aciółmi. W dodatku Bóg tak pokie-rował, że oba spotkali się w edne szkole, w te same klasie. Ławka przy ławce. Akuratw chwili, gdy nauczyciel prowadził swo ą pierwszą lekc ę. I oto spostrzega Szolem, że ego

¹⁹⁵pożarnaja komanda (ros.) — drużyna strażacka. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 99: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

nowy kolega Eli wyciąga rękę, kiwa głową, naśladu e miny Cygana: — Daj barin! Charoszabiezjan! Amerykański! — I spróbu tu powstrzymać się od śmiechu. Rzecz asna, nieuchodzi im to na sucho. Za karę zosta ą w szkole bez obiadu, ale zawarta przy aźń zosta escementowana na wieki. Od te chwili stanowią nierozdzielną parę. Jedno serce, ednadusza. Jedna głowa. Tam gdzie eden, tam drugi. Uczą się razem i uczą się dobrze. Dalisobie słowo, że prześcigną w nauce wszystkich go ów. Będą prymusami. Byli równieżpierwsi wśród urwisów. To, na co oni sobie pozwalali, przekraczało odwagę pozostałychchłopców. Toć to nie żarty! Na lepsze chłopaki w mieście. Stypendyści. I do tego ichzna omość gramatyki rosy skie . Jakie słowo nie padnie, a oni zaraz ze swo ą gramatyką:stół, dla przykładu, to po rosy sku stoł. A stoł to odmienia się: stoł, stoła, stołu, stoł, stołem,o stolie. Nóż to noż. Więc: noż, noża, nożu, noż, nożom, o nożu. Cóż dopiero geografia!Kto lepie od nich wie, dlaczego Ziemia est okrągła? Co wokół czego się obraca? Ziemiawokół Słońca, czy Słońce wokół Ziemi? Skąd się bierze wiatr? I co est na pierw, grzmotczy błyskawica? Skąd się bierze deszcz?

Ze wszystkich przedmiotów szkolnych na bardzie podoba się o cu Szolema geografia.Bowiem geografia kształci. Oświeca. Rachunki to też dobra rzecz. Matematyka wyostrzaumysł i nic ponadto. Oto dla przykładu Jose Fruchszte n. Prosty Żyd. Do szkół nie cho-dził, a mimo to rozwiąże każde na trudnie sze zadanie. I to w głowie, bez papieru, bezołówka i bez pomocniczych instrumentów. Albo weźcie dla przykładu właściciela ko-lektury. Gdzie studiował? Gdzieś tam w eszywie¹⁹⁶. Czy sądzicie, że nie zna algebry?O Le zorze uż nawet nie wspomnę. Tym bardzie o Arnoldzie z Pidworków. Ten możew każde chwili stanąć do egzaminu państwowego. Nie! Mówcie sobie co chcecie, alegeografia to ednak nie matematyka. Geografii trzeba się uczyć. Geografię trzeba znać.A Szolem zna geografię. Jego o ciec lubi z nim pogadać o geografii. I nie posiada się zeszczęścia i satysfakc i, gdy to odbywa się w obecności osoby postronne . Zamienia się tow istną komedię, kiedy stry Pinie est w pobliżu. Stry Pinie głaszcze się wtedy po bro-dzie, uśmiecha się i podkpiwa z młodego filozofa, gdy ten zaczyna się zbytnio rozwodzićnad tą swo ą geografią. Smarkacz ma czelność powiedzieć dorosłemu Żydowi, własnemustry owi, że Ziemia obraca się wokół Słońca, a nie odwrotnie. A przecież w Piśmie stoi akbyk: „Słońce w Gibeonie, stań!”. Powsta e eszcze pytanie: — Powiadasz, że wpierw estgrzmot i dopiero potem błyskawica. To dlaczego przedtem widzimy błyskawicę, a dopie-ro potem słychać grzmot? Stry Pinie pyta z ciekawości i pęka ze śmiechu. Powiadasz, żeZiemia to kula ak abłko. A ak mi to udowodnisz? Szolem na to odpowiada:

— Jeśli zechcesz, stry u, pofatygować się, to wstań, za przeproszeniem, raniutkoi spó rz na wierzchołek monastyru¹⁹⁷, gdy słońce zaczyna wschodzić. Zobaczysz wtedy,że wierzchołek klasztoru est na wcześnie oświetlony.

— Zapewne, nic innego nie mam do roboty tylko wstawać o świcie i gapić się naczubek klasztoru. I to wszystko przez wzgląd na two ą geografię. Cha! cha! cha!

Nie! Stry Pinie nie est zadowolony ani z geografii, ani z klas szkolnych, ani z tego,że syn ego brata Nachuma kolegu e z chłopakiem pisarza. Ten może go sprowadzić naBóg wie akie złe drogi. Doszły do niego słuchy, że obydwa chłopcy chodzą w sobotyna spacery na Pidworki. Noszą w sobotę chusteczki i ak rozmawia ą ze sobą, to nie pożydowsku, ale po rosy sku.

Co tu gadać! Wszystko to, niestety, prawda! Święta prawda. Co gorsza, chodzą na Pi-dworki w każdą sobotę, ale nie po to, aby spacerować. Noszą w sobotę nie tylko chustki,ale też drobne pieniądze przeznaczone na kupno gruszek. A co do rozmów, to rozma-wia ą o takich rzeczach, że strach pomyśleć. Gdyby tylko stry Pinie wiedział, o czymrozmawia ą i ak rozmawia ą. Gdyby stry Pinie wiedział, że ci dwa młodzieńcy pływa ąłódką i zapuszcza ą się het, daleko, na drugą stronę rzeki. Tam kładą się na zieloną trawkę,czyta ą rosy skie książki i śpiewa ą piosenki go ów. Śnią na awie. Budu ą wspólnie zamkina lodzie. Wyobraża ą sobie, co to będzie, gdy pewnego dnia ukończą szkołę. Dokąd sięudadzą? Co będą studiować? Co z nimi się stanie? Atmosfera te sielanki była zupełniego ska. Ich słodkie marzenia nie miały treści żydowskie . Bowiem Eli wyrastał w rodziniedalekie od żydostwa. Mimo to nie omijały go — edno nie ma nic wspólnego z drugim

¹⁹⁶jeszywa — wyższa szkoła talmudyczna, kształci rabinów i nauczycieli religii. [przypis edytorski]¹⁹⁷monastyr — prawosławny klasztor. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 100: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

— siarczyste policzki otrzymywane od o ca za opuszczanie modlitwy. Pod tym wzglę-dem nie było różnicy między ego o cem a innymi o cami rodzin żydowskich. Bo ę się,że wszyscy o cowie pod tym względem są do siebie podobni. Jeszcze dziś możecie spotkaćwielu o ców, którzy sami popełnia ą czyny zakazane, ale ze wszystkich sił dążą do tego,aby ich dzieci były porządne, pobożne i uczciwsze od nich.

Wymigiwać się od modlitwy to stary wybieg chłopaków. Jeszcze z czasów chederu.Przeskakiwać i omijać całe wersety było u nich na porządku dziennym. Od chwili wstą-pienia do szkoły zaczęli uchylać się od modlitwy. O ciec doskonale zdawał sobie z tegosprawę, ale udawał, że nic nie wie. Znaleźli się ednak tacy, którzy śledzili każdy krokSzolema i nie omieszkali o tym donieść o cu. Uparli się otworzyć mu oczy na to, że egodziecko schodzi z dobre drogi. W konsekwenc i dzieci nie tylko ociągały się z modli-twą, ale znalazły nawet w tym znaczne upodobanie. Nie na próżno widać rebe pouczałkiedyś swoich uczniów, tych małych grzeszników, że istotny sens każdego grzechu tkwinie w tym, iż grzech est straszny, ale straszna est żądza popełnienia grzechu. Jeszcze dodziś przechowywał Szolem w swo e pamięci smak swego pierwszego grzechu, profanac isoboty. A było to tak:

Sobota. Żydzi są uż po obiedzie. Śpią snem błogosławionym. Na ulicy żywe duszy.Nawet psa z kulawą nogą. Cisza i spokó . Choć i weź i rozłóż się na środku drogi. Słońcepraży ak na pustyni. Ściany świeżo pomalowanych domów i drewniane parkany otacza-ące podwórza aż proszą się, aby na nich coś narysować lub napisać. Szolem trzyma ręcew kieszeni. Ma tam kawałek kredy. Resztka kredy używane w szkole na lekc i matema-tyki. Rozgląda się na wszystkie strony. Ludzi nie ma. Okiennice zatrzaśnięte. A instynktzła szepcze mu do ucha: — Namalu ! — Ale co namalować? Więc na chybcika wypisu eznaną piosenkę, którą dzieci podśpiewu ą podczas rysowania

Toczka, toczka, zapiataja,Minus rozica kriwaja —Ruczka, ruczka i krużokNożka, nożka i pupok.¹⁹⁸

Jednocześnie powsta e rysunek przedstawia ący małego człowieczka o okrągłe głowie,z rączkami, nóżkami i z buzią pełną śmiechu. Artysta est zadowolony ze swego rysunku.Brak tylko podpisu. Szolem znowu rozgląda się na wszystkie strony. Nikogo nie widać.Okiennice zatrzaśnięte. A zły duch kusi nadal: — Napisz! — A co tu napisać? DługoSzolem nie myśli. Bierze kredę i dużymi okrągłymi literami umieszcza pod rysunkiemrymowany napis po rosy sku:

Kto pisał — nie znaju,A ja durak — czitaju.¹⁹⁹

I nagle, nim zdążył przeczytać swó napis, czu e czy eś palce chwyta ące go za leweucho, i to fest.

Sądzę, że nikt z czytelników nie odgadł, kto bohatera ninie szych wspomnień zła-pał podczas popełniania tak brzydkiego występku. Publiczna profanac a soboty. Rzeczoczywista, że tym człowiekiem był nie kto inny, tylko stry Pinie. I właśnie on musiałwcześnie od innych obudzić się i wy ść do kogoś z wizytą. Co potem było, lepie niemówić. Każdy może sobie wyobrazić, że nic nie pomogło. Ani prośby, ani łzy. Stry Pi-nie natychmiast zaprowadził wysmarowanego kredą chłopaka do domu i oddał go w ręceo ca. Ale to eszcze nic w porównaniu z tym, co nastąpiło potem, gdy całe miasto do-wiedziało się o za ściu. Sprawa doszła nawet do dyrekc i szkoły. Groziła mu relegac az ujezdnoj. O ciec płakał przed dyrektorem rzewnymi łzami. Prosił o litość nad synem.Tylko dzięki temu, że Szolem był ednym z na lepszych uczniów, że był stypendystą, nieusunięto go ze szkoły. Za to nauczyciele obdarzyli go stosownym przydomkiem. Przy

¹⁹⁸Toczka, toczka, zapiataja, Minus rozica kriwaja — Ruczka, ruczka i krużok Nożka, nożka i pupok. — ros.wierszyk opisu ący rysowanie schematyczne postaci ludzkie . [przypis edytorski]

¹⁹⁹Kto pisał — nie znaju, A ja durak — czitaju. (ros.) — Kto pisał — nie wiem, a a, dureń, czytam. [przypisedytorski]

- Z jarmarku

Page 101: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

wywoływaniu go do tablicy uż nie mówili Rabinowicz. Odtąd używali słowa „malarz”albo „literat”. A przezwisko to rozciągali na trzy sążnie:

— Li — te — rat!I ten przydomek przylgnął do niego na długo. Na zawsze.

.

Historia z księgi żydowskiej. Kantorzy z „koloraturą”. Jehoszua Herszt, klezmer, i jego kapela.Zły duch skrzypiec

Bohater ninie sze autobiografii zawsze miał skłonność do literatury. Zamierzał zostaćliteratem, pisarzem. Nie tylko „pisarzem” bazgrzącym kredą po ścianach, ale prawdziwymczłowiekiem pióra, autorem książek. O nim to przecież powiedział proroczo ego staryprzy aciel, właściciel kolektury, że zostanie kiedyś literatem. Będzie pisał po hebra sku,ak Cederbaum, Gotlober, Jehalel i wielu innych wielkich pisarzy. Jednak Arnold z Pi-dworków zawyrokował zupełnie inacze . Jeśli gagatek będzie kiedyś pisał, to uż racze porosy sku. Będzie rosy skim, nie zaś hebra skim pisarzem. — W hebra skie gazecie „Ha-melic” — perorował — i bez niego est sporo dyletantów, ignorantów, belów i próż-niaków. Nie Cederbaum, nie Gotlober, nie Jehalel, lecz Turgieniew i Gogol, Puszkini Lermontow. Oto ci, którzy powinni mu świecić przykładem.

Jednym słowem, albo po hebra sku, albo po rosy sku. Ale że gagatek będzie pisał kie-dyś po żydowsku, nikomu do głowy nie przyszło. Czy idisz to ęzyk? Oczywiście w roz-mowie posługiwano się tylko i wyłącznie idisz. Innego ęzyka nie używano. A że możnaw tym ęzyku pisać, o tym mało kto wiedział. Żargon iwry-tajcz²⁰⁰ to ęzyk dla bab. Żydwstydził się brać do ręki żydowską książkę. Jeszcze gotowi powiedzieć, że prostak!

A ednak utkwiło Szolemowi w pamięci pewne wydarzenie z dzieciństwa. Działo sięto eszcze w owym zapomnianym przez ludzi i Boga miasteczku, w Woronce. Książkażydowska pisana żargonem miała tam wielkie powodzenie. O aką książkę chodziło, tegobohater autobiografii nie może sobie przypomnieć. Pamięta tylko, że była to mała ksią-żeczka, chudawa, o żółtych, przybrudzonych, rozsypu ących się i podartych kartkach, bezokładki, a nawet bez strony tytułowe .

W sobotę wieczorem zbierali się wszyscy ważnie si żydowscy obywatele miasta w miesz-kaniu Nachuma, aby uroczyście odprawić melawe malke²⁰¹. Matka była za ęta w kuchni,a goście tymczasem coś przegryzali. Reb Nachum czytał na głos książkę. Tato czyta, a go-ście przy stole palą papierosy i zatacza ą się ze śmiechu. Trzyma ą się za boki i raz po razprzerywa ą mu czytanie okrzykami podziwu i zachwytu. Pod adresem autora przesyła ąwiązanki życzeń: — A to ci skurczybyk! A to ci bękart! A to ci dopiero! A niech go diabli!— Sam lektor też nie może powstrzymać się od śmiechu. Ledwo się nie udławił. Dziecinie chcą iść spać. Cóż dopiero Szolem! Nie est w stanie zrozumieć tego, co tato czyta,ale bawi go, że brodaci Żydzi po prostu tarza ą się z uciechy. Trzyma ą się za boki i cochwila wybucha ą salwami głośnego śmiechu. Siedzi sobie z daleka i obserwu e twarzezebranych. Widzi, ak one aśnie ą, i zazdrości owemu Żydowi, który napisał tę książczy-nę. I ego na głębszym pragnieniem est, aby, przy boże pomocy, gdy tylko dorośnie,zdołał napisać taką samą książkę, którą Żydzi przeczyta ą z ochotą. Też będą pękać ześmiechu i posyłać pod adresem autora takie same wiązanki przekleństw. Takie same: —A niech go diabli!…

Ale ak by nie było, czy będzie z niego pisarz hebra ski, czy rosy ski, to fakt, że „znaw-cą” to uż będzie na pewno. Bez dwóch zdań. Być „znawcą” — tego chciał. Chciał opa-nować wszystko. Nawet grę na skrzypcach. Z pozoru niby nic. Co za związek ma gra naskrzypcach z haskalą? A ma. Gra na skrzypcach była w owym czasie w programie ogól-nego wykształcenia, na równi z innymi przedmiotami. Mieściła się w ramach wiedzyogólne , podobnie ak na przykład nauka ęzyka ancuskiego czy niemieckiego. Prak-tycznych korzyści nikt nie oczekiwał, ale dziecko z dobrego domu, które dąży do dosko-nałości, powinno wszystko umieć. Dlatego też chłopcy z dobrych domów uczyli się gry

²⁰⁰iwry-tajcz — idysz, ęzyk żydowski. [przypis tłumacza]²⁰¹melawe malke — uroczyste zakończenie soboty. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 102: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

na skrzypcach. Chaim Fruchszta n grał na skrzypcach, Cale Marfel grał na skrzypcach,Motl Srebner też grał na skrzypcach. Wielu innych chłopców także grało. Dlaczego więcSzolem Rabinowicz ma być gorszy od innych? Rzecz w tym, że ego o ciec tak sobieżyczył. Nie uzna e gry na skrzypcach. — To zbędna rzecz — twierdził. — Szkoda czasu.Ponadto pachnie to klezmerstwem. Matematyka, geografia, stylistyka, to est coś. Alerzępolenie na skrzypcach? Szkoda fatygi!

Tak twierdzi Nachum Rabinowicz i ze swego punktu widzenia ma, być może, rac ę.Posłucha cie ednak, co na ten temat mówi klezmer Jehoszua Herszl. To porządny i uczci-wy Żyd. Delikatny Żyd. Nosi gęste pe sy. On powiada tak: — Co ma edno z drugim?— Sam — mówi — też ma dzieci nie gorsze od innych dzieci żydowskich. Też niewąskiełobuziaki, a mimo to szlag ich nie trafił. Więc o co chodzi? Boi się pan, że nie gra ą nawszystkich instrumentach? A klezmer Benc on co mówi? Benc on, który wyuczył tychwszystkich wymienionych chłopców gry na skrzypcach, ma nos zapadnięty i dlatego egowymowa est trochę niewyraźna. Zamiast „t” mówi „f ”. Poddał egzaminowi wstępnemuchłopaka Nachuma Rabinowicza. Udzielił mu pierwsze lekc i. Potem oświadczył wobecwszystkich chłopców, że Szolem to „falenf ”. W ego ustach mogło to oznaczać talent.

Szolem nie miał po ęcia o tym, czy rzeczywiście posiada talent. Jedno wiedział: Oddzieciństwa przepadał za skrzypcami. Jakby na złość wszystkim, akby w odpowiedzi naczy eś uro one szyderstwo, uciekał zawsze w świat śpiewu i muzyki, w świat kantorówi klezmerów. Kantorzy i śpiewacy byli stałymi gośćmi w domu Rabinowiczów. Sam Na-chum Rabinowicz to baal tefila²⁰². Znał się na muzyce i na śpiewie. Ponadto ego domza ezdny był edynym, można powiedzieć, za azdem dla kantorów.

Nie było wypadku, aby w sobotę poświęconą błogosławieństwom nie za echała przedza azd buda pełna dziwnych facetów, ożywionych, ruchliwych i głodnych. Przeważniebyli źle ubrani. Po prostu w łachmanach. Jednym słowem, goło i boso. Tylko szy e mieliowinięte szalikami. Szaliki nosili wełniane i ciepłe. Jak szarańcza wpadali do za azdu. Żarliwszystko, co im podawano. Wiadomo było, że skoro przy eżdżali głodni, to na pewno sąto śpiewacy z akimś kantorem o światowe sławie. Przez okrągły dzień kantor o światowesławie wydzierał się na całe gardło. Wypróbowywał swo ą koloraturę i połykał mnóstwosurowych a . Zaś śpiewacy z ego orszaku rozsadzali swoim śpiewem ściany domu. Prze-ważnie mieli słabe głosy. Za to zdrowe apetyty. Swoim modlitewnym śpiewem nie zyskaliuznania. Nażarli się tylko do syta, napili i zmykali nie zapłaciwszy ani grosza.

To oczywiście nie przypadło macosze do gustu. Pozbywała się więc stopniowo tychkantorów światowe sławy. Stanowczo poprosiła ich o przeniesienie się do za azdu Ru-bena Jasnogrodzkiego. — Żarłoków — twierdziła — ma dosyć własnego chowu. —A krzykaczy też e , dzięki Bogu, nie braku e. Za to dzieci Rabinowicza nasłuchały siętyle melodii, że stały się znawcami muzyki synagogalne . Znały na pamięć każdą kompo-zyc ę. Potrafiły odgadnąć, czy należy ona do repertuaru kantora Pici, kantora Mici, czyteż kantora z Siedlec, z Góry Kalwarii, a może z Bełza. Były czasy, że śpiew dosłownieunosił się bez przerwy w powietrzu. W uszach szumiało od melodii. A pieśń bulgotaław gardle. Wtedy sen przychodził z trudem.

Tak było ze śpiewem. Co zaś się tyczy muzyki, to bohater ninie sze biografii miał oka-z ę wysłuchać eszcze więce klezmerów niż kantorów, ponieważ Jehoszua Herszl z gru-bymi pe sami i Benc on z zapadłym nosem mieszkali niedaleko chederu. Idąc do chederutrzeba było prze ść koło ich domów. Naturalnie przymusu nie było. Można było całkiemśmiało ominąć te domy. Byłoby wtedy nawet bliże . Szolem ednak wolał przechodzićwłaśnie koło klezmerów. Lubił zatrzymywać się pod ich oknami i słuchać, ak klezmerBenc on uczy chłopców gry na skrzypcach, albo ak Jehoszua Herszl przeprowadza próbęze swoimi synami gra ącymi na różnych instrumentach. A wtedy nie można go od oknaani oderwać, ani odpędzić.

Zauważyli to synowie Jehoszuy Herszla i starszy z nich, Hemele, przeciągnął go zapierwszym razem smyczkiem po głowie, a za następnym oblał wiadrem wody. Nic toednak nie pomogło. Za ednego papierosa Szolem został przy acielem Hemele. Zacząłbywać w domu klezmera. Nie opuścił ani edne repetyc i. A powtórki odbywały się w każ-dy poniedziałek i czwartek. Przez to zawarł zna omość z całą gromadą muzykantów, z całą

²⁰²baal tefila — prowadzący modlitwę w bóżnicy. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 103: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

rodziną klezmerską. Z ich żonami i dziećmi. Z ich obycza ami. Z ich cygańskim życiem,a nawet z ich ęzykiem. Z klezmerską gwarą, którą późnie spożytkował, uż ako SzolemAle chem, w swoich utworach: Na skrzypcach, Stempeniu, Błądzące gwiazdy i w wieluinnych.

Jak więc widzicie, przeszkód w grze na skrzypcach nie było. Okaz i miał dosyć. Talen-tu, ak twierdził Benc on, też. Czego więc brakowało? Instrumentu. Skrzypiec. Skrzypcekosztu ą. A forsy brak. Należy więc ą zdobyć. I tu wydarzyła się rzecz komiczna i smutnaednocześnie. Coś w rodza u tragikomedii..

Sakiewka z drobniakami. Kradzież i żal. Jak pozbyć się sakiewki

Wśród bywalców za azdu Rabinowicza był stały gość. Litwak, kupiec zbożowy z Piń-ska, nazwiskiem Wolfson. Ów Wolfson zatrzymywał się w za eździe na całe miesiące. Miałswó pokó , zwany przez wszystkich poko em Wolfsona, nawet wtedy gdy kupiec prze-bywał w Pińsku. I samowar miał oddzielny: samowarek Wolfsona. A był u Rabinowiczatraktowany ak swó człowiek. Jadł to, co wszyscy, a gdy macocha miała zły humor, toobrywał na równi z domownikami. Tak ak swó . W domu nosił krótki chałacik. Zda-rzało się, że chodził po za eździe nawet bez chałata i namiętnie zaciągał się cygarem. Paliłgrube cygara i lubił gadać. Trzymał cygaro w ustach, ręce w kieszeniach i gadał. Gadałi gadał. Potop słów. Pokó był otwarty. Samowarek na stole, szuflada stołu zamknięta.Kluczyk tkwi w zameczku. Jeden obrót kluczykiem i stanie otworem.

Do czego służy szuflada, wszyscy wiedzą. Są tam listy, książki, rachunki, pieniądzei portfel. Duży, gruby portfel wypchany asygnatami. Kto wie, ile tam est! Oprócz portfela— skórzana sakiewka. Stara, wytarta, ale pełna drobnych monet. Miedzianych i srebr-nych. Sporo tego. Da Bóg, aby Szolem posiadał choćby połowę tego. Wystarczyłoby muna kupno na lepszych na świecie skrzypiec.

Nieraz Wolfson otwierał tę szufladę w obecności różnych ludzi. Niechcący i Szolemzerknął na gruby, wypchany asygnac ami portfel, a przede wszystkim na skórzaną sa-kiewkę w drobniakami. Zapragnął wtedy, aby Wolfson zgubił kiedyś tę sakiewkę, a on,Szolem, ą znalazł. Byłaby podwó na satysfakc a. Haszowes awejda²⁰³ to eden z wielkichzbożnych uczynków. Jednak posiadanie takie sakiewki z forsą to eszcze większy zboż-ny uczynek… Sęk w tym, że litwak nie miał zamiaru e zgubić. Rozgrzesza się więcSzolem przed sobą i postanawia, że eśli Wolfson, powiedzmy, da mu swo e spodnie dowyczyszczenia i zapomni wy ąć z nich sakiewkę, to guzik mu ą odda. Mogła przecieżwypaść z kieszeni podczas czyszczenia. Czy to ego wina? Ale Wolfson też nie est głupi.Za każdym razem, kiedy da e dzieciom ubranie do czyszczenia, opróżnia wszystkie kie-szenie. Litwak pozosta e litwakiem! Szolema ponosi gniew. Zastanawia się i dochodzido wniosku, że skoro tak est, że skoro nie ma mowy ani o zgubie, ani o roztargnieniuWolfsona, to należy samemu za rzeć do sakiewki i zorientować się przyna mnie , ile tamest drobniaków.

Przeto w tym celu, bez na mnie szego, broń Boże, zamiaru popełnienia kradzieży, otpo prostu z same ciekawości, Szolem dosta e się pewnego dnia do poko u Wolfsona.Przez chwilę kręci się w mie scu, niby sprząta ze stołu. Litwak w tym czasie est na saliogólne za azdu. Pali grube cygaro i nada e. Z tego krzątania się po izbie na razie nic niewychodzi. Dotyka ąc pęku kluczyków Szolem ma wrażenie, że zimny metal wyda e akiśniesamowity wrzask, który dochodzi aż do nieba. Ciarki przebiega ą mu po ciele. Nogizaczyna ą drżeć. W tył zwrot i Szolem wychodzi z pustymi rękami.

Pierwsza próba nie udała się. Czekał na następną. Jednocześnie robił sobie wyrzuty, iżest złodzie em: „Jesteś złodzie em, Szolemie! Miałeś niedobre myśli. Już esteś złodzie em!Złodzie em! Złodzie em!”.

Drugą próbę pod ął uż wkrótce. Wolfson nie lubił samotnie siedzieć w swoim poko u.W sali ogólne za azdu było sporo gości. Wolał przebywać tam. Palił cygara i gadał. Gadał

²⁰³haszowes awejda — zbożny uczynek, zasługa. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 104: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

ak zwykle. I znowu Szolem wpadł do poko u Wolfsona. Tym razem uż nie po to, abytylko zerknąć, ale po to, aby skorzystać z okaz i. I tak przecież est uż złodzie em.

Pochylił się całym ciałem nad stołem. Jakby chciał coś wziąć z przeciwnego krańca.Lewą ręką uchwycił zimny kluczyk. Obrót w prawo i zamek otworzył się. Rozległ sięcichy dźwięk, a potem cisza. Szolem zagląda do środka i dreszcz go przechodzi. Na pierwzauważył gruby portfel. Otwarty. Wypchany mnóstwem banknotów. Czerwone dziesię-ciorublówki, niebieskie pięciorublówki, zielone i żółte trzyrublówki. Kto wie, ile tego?Jeden czerwony banknocik i byłby uratowany. Kto to spostrzeże? Bierz więc, głuptasie!Wyciągnij! Nie! Nie est w stanie! Ręce mu drżą. Zęby szczęka ą i w piersiach brak tchu.Zerka więc na skórzaną sakiewkę. Jest pełna! Chce ą wziąć, ale prawa ręka odmawiaposłuszeństwa. Otworzyć sakiewkę i wy ąć z nie kilka srebrnych monet? Za dużo ed-nak zachodu. Wziąć sakiewkę i wsunąć ą do kieszeni? Zaraz się spostrzegą. Tymczasemczas upływa. Zda e się, że każda chwila to rok. Nagle rozlega się szelest. Aha, na pewnolitwak człapie w swoich wytartych pantoflach… Obrót kluczykiem z powrotem w lewoi Szolem odchodzi z pustymi rękami. Sądzi, że kogoś napotka, ale gdzie tam! Ani słychu,ani dychu! Nie ma nikogo! Wrócić do poko u? Za późno! Trzeba było przedtem! Takaokaz a! Idiota z ciebie, Szolemie! Równocześnie idiota i złodzie !

Trzecia próba, dokonana w akiś czas późnie , poszła uż gładko. Bez ceregieli i bezwahań. Od razu przystąpił do stołu. Otworzył zamek, wsunął rękę do szuflady i cap zasakiewkę. Szybkim ruchem włożył ą do kieszeni, po czym spoko nie zamknął szufladę.Wziął swo e książki i poszedł do szkoły. Nie spieszył się. Przeciwnie, szedł powoli. Nawetsennie. Zdawało się, że zachował zimną krew. Ale to tylko pozory. Już na ulicy poczuł,że sakiewka pali go. Nie powinien e trzymać przy sobie. Za żadne skarby. Przyna mniena razie. I zamiast iść prosto do szkoły, Szolem wpada do stodoły, gdzie trzyma ą drewnona opał. Pełno tu porąbanego drewna. Nachyla się i chowa sakiewkę w na ciemnie szymkącie, między sągiem szczap a ścianą stodoły. Zapamiętał sobie to mie sce i marsz doszkoły.

Jeśli zdarzy się wam napotkać kogoś z płonącą twarzą, z gore ącymi oczami, nadpodziw schludnie ubranego, gotowego za was skoczyć w ogień i wodę, ale trochę roz-targnionego, pogrążonego w zadumie, to wiedzcie, że macie do czynienia z osobnikiem,który posiadł ta emnicę znaną tylko emu i Bogu. Tak właśnie wyglądał owego dnia bo-hater ninie sze autobiografii. Czuł się winny grzechu. Gdy rozmawiał z ludźmi, w egooczach czaił się grzech. Zdawało mu się, że wszyscy zna ą ego ta emnicę. Wiedzą, że maakiś święty, bardzo święty sekret. Jego kolega Eli, który go znał lepie od innych, zadałmu pytanie:

— Szlomka, co z tobą? Znowu coś kredą na płocie zmalowałeś?— Zamknij pysk, bo ci fac atę zamalu ę. Zapomnisz swego imienia i nazwiska.— Co? Ano spróbu ! Zobaczymy, kto komu zamalu e.I Eli zakasu e rękawy gotów do bó ki. Jego koledze nie w głowie ednak bitka. Myśli

i uczucia Szolema były tam, w stodole pełne rąbanego drzewa, przy sakiewce. Przecieżzapomniał nawet za rzeć do e wnętrza. Ledwo doczekał końca lekc i. Chciałby uż byćw domu. Chciałby na chwileczkę skoczyć do stodoły i zbadać sakiewkę. Ile? Jakim ma-ątkiem dysponu e?

W domu istny kataklizm. Wszystko było przewrócone do góry nogami. Cała pościelwalała się na podłodze. Kuchnia — prawdziwe pobo owisko. Służąca sziksa²⁰⁴ płacze.Przysięga na wszystkie świętości, że nie ma o niczym po ęcia. O ciec załamu e ręce. Wy-gląda ak sto nieszczęść. Przygarbiony potró nie. Macocha piorunu e. Przeklina, gani.Kogo? Zorientować się trudno. Bowiem miota przekleństwa w liczbie mnogie : — Żebyto spod nosa zabierać, a niech was śmierć zabierze! Ziemia pochłonęła sakiewkę z forsą,a niech was ziemia pochłonie! Nikt nie widział sakiewki, obyście święta nie zobaczyli.Jaki teraz gość zechce stanąć w naszym za eździe, a niech wam ęzyk stanie w gębie!

A sam Wolfson stoi w chałacie pośrodku sali z cygarem w ustach. Ręce trzyma w kie-szeniach, spogląda na dzieci, uśmiecha się i tak powiada: — Dopiero dziś rano miałemw ręku sakiewkę. Z domu wcale nie wychodziłem.

²⁰⁴sziksa — dziewczyna nie-Żydówka. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 105: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

— Nie widzieliście sakiewki? — pyta o ciec dzieci. Szolem zaś odpowiada za wszyst-kich: — Jaką sakiewkę?

Rzadko kiedy o ciec wpada w złość. Tym razem nie może uż powstrzymać się i ostronaciera na swego pupilka. Przedrzeźnia go:

— Jaką sakiewkę? I co powiecie o tym naiwnym durniu? Od samego rana słyszy„sakiewka, sakiewka” i eszcze pyta, aka sakiewka? — A zwraca ąc się do Wolfsona, tatopowiada: — A ile tam forsy było u pana w sakiewce?

— Nie chodzi tu o pieniądze — odpowiada Wolfson w swoim litwackim dialek-cie. — Tu chodzi o sakiewkę! Dopiero dziś rano miałem ą w ręku. Z domu wcale niewychodziłem. Nie wychodziłem.

Nie, na razie nie pora dowiadywać się, ile forsy est w sakiewce. Szolem nie est takigłupi, aby teraz, gdy est gorąco, iść do stodoły i grzebać w sakiewce. Stać go na to,aby odłożyć to na utro lub po utrze. Tymczasem trzeba się wziąć do książek, powtórzyćgeografię i historię. Wykuć na blachę. Zrobić kilka zadań z geometrii… Nieboraczek,Bogu ducha winien. A tu w domu kotłu e się!

Służącą uż zwolniono z pracy. Macocha piekli się. Cały dom na kółkach. Wszyscyszuka ą sakiewki. Szolem wraz z nimi. Co ednak spo rzy na twarz o ca, serce mu sięściska. Nie może znieść widoku o ca przytłoczonego nieszczęściem. Nie może słuchać, akon wzdycha i stęka. I teraz dopiero złodzie zda e sobie sprawę z tego, co uczynił. Ogarniago żal i skrucha. Jest wściekły na zły instynkt, który nakłonił go do tego grzechu, którypchnął go na śliską drogę.

Godziny wlokły się ak lata. Dzień wydawał się nie mieć końca. Ledwo doczekał sięwieczoru, aż tumult ucichł i troski powszednie o chleb i zarobki zepchnęły na krótkoharmider spowodowany kradzieżą na plan dalszy. Wtedy złodzie aszek wybiegł na po-dwórko, a stamtąd przedostał się do drewutni. Powoli wyciągnął z ukrycia sakiewkę,otworzył ą, za rzał do środka… A tam spoczywała stara, wytarta moneta sprzed wielu,wielu lat. Kiedyś miała wartość dziesięciu kopie ek, a dziś nie ma uż żadne . Nikt edzisia do ręki nie weźmie! Sama sakiewka też nie ma wartości. Pomarszczona i pożółkłaak twarz babci. Wstręt, okropność. No i warto było dla takiego paskudztwa popełnićbrzydki uczynek? Naruszyć edno z dziesięciorga przykazań: „Nie kradnij”?

Ledwo zdążył wrócić do domu, a uż macocha poleciła mu zanieść samowar do po-ko u gościa. Gość, a był nim Wolfson, miał pewien nawyk. Ilekroć wnoszono do egopoko u samowar, zacierał z uciechy ręce i zawodząc śpiewnie wygłaszał rymowane zdanie:— Samowar od matki, więc napijmy się herbatki. — A teraz dodawał: — I co słychać?Sakieweczki wciąż nie ma? — Mówiąc to zaglądał Szolemowi w oczy. Nie można byłowytrzymać. Wyczuwało się w ego słowach i w spo rzeniu uta oną ironię. A może Szole-mowi tak się tylko wydawało? Jest takie porzekadło: „Wie kot, czy e mięso z adł”. Alboinne: „Na złodzie u czapka gore”. W każdym razie złodzie w owe chwili nienawidziłWolfsona z całego serca. Nie mógł znieść ego litwackie twarzy i litwackiego narzecza:„sak’eweczka”. W głębi swego serca straszliwie go przeklinał. Ale co zrobić z pechowąsakiewką? Co będzie, eśli ktoś zna dzie ą ukrytą wśród drzewa? Gdyby nie wymówilipracy sziksie, to na lepszym wy ściem byłoby podrzucenie sakiewki. Teraz ednak, gdysłużącą wypędzono, pode rzenie może paść na dzieci.

Szolem długo nie mógł zasnąć. Nie mógł uwierzyć, że to nie sen. Zły sen. Czyżby tobyło prawdą? Czyżby był złodzie em? I oblewa ą go poty. Jak nisko może upaść człowiek.I co będzie dale ? Wreszcie zasypia. Plączą mu się we śnie sakiewki. Sakiewki nie są wcalesakiewkami. To żywe stworzenia. Jakieś oblazłe, żółte, pomarszczone. Zimne i mokre.Jak żaby. Rusza ą się. Pełza ą mu po ciele. Włażą pod kołnierz. Pod pachy. Brr! Budzi się.Zagląda pod kołdrę. Obmacu e się. Dzięki Bogu, to tylko sen. Dobrze, ale ak pozbyć sięsakiewki? Nie ma inne rady, ak tylko podrzucić ą w takim mie scu, gdzie ptak e niezobaczy. Gdzie est takie mie sce? Może ą wrzucić do ogrodu sąsiada? Może na cmentarz?A może podrzucić w bóżnicy, w części przeznaczone dla kobiet? Nie! Na lepie z mostudo rzeki. Koniecznie w sobotę. I tak też się stało.

Jest sobota w południe. Koniec lata. Na dworze eszcze ciepło. Chłopcy i dziewczętaspaceru ą bez płaszczy. Dziewczęta trzyma ą parasolki. Wśród spacerowiczów zna du e sięteż nasz bohater z sakiewką. Leży ona głęboko schowana w ego kieszeni. Pełno w nieteraz kamyczków. Gdy rzuci ą do wody, będzie miał pewność, że pó dzie od razu na dno.

- Z jarmarku

Page 106: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Szkopuł ednak w tym, że na moście roi się od przechodniów. Jemu zależy przecież na tym,aby nikt nie zauważył. Kręci się więc tam i z powrotem. Zagląda każdemu w oczy. Gotówest przysiąc, że wszyscy akoś dziwnie patrzą na niego. A może mu się tylko tak zda e?Wciąż ta sama śpiewka: „Na złodzie u czapka gore”. Ale oto Bóg ulitował się nad nim.Dotarł do słupa, na którym opiera się przęsło mostu. Przechylił się całym ciałem przezporęcz, niby to obserwu ąc wodę. Jakby zauważył w te wodzie akieś dziwy. Ręką namacałkieszeń, w które leżała przeklęta sakiewka. Poczuł obrzydzenie. Miał wrażenie, że trzymaakieś żywe, wstrętne stworzenie. Powolutku wyciągnął ą z kieszeni i plusk w wodę. Niema uż sakiewki. Tam, gdzie sakiewka wpadła do wody, po awiło się kółeczko. Kółeczkorozszerzało się. Tymczasem po awiły się nowe kółeczka. Szolem nie był w stanie oderwaćwzroku od mie sca, w którym utonął ego grzech i pogrzebana została na wieki egota emnica. Nagle obudził go melody ny, piękny głos. Jednocześnie do ego uszu dotarłsłodki śmiech.

— Co, rybki pływa ą? Cha, cha! Czy dlatego pan tak długo wpatru e się w wodę?Odwraca głowę i widzi córkę kantora w towarzystwie przy aciółki.— Panie tu sto ą uż od dłuższego czasu?— Cały czas. Cha! cha! cha!I obie wybucha ą śmiechem. Dla nich to tylko śmiech, ale Szolema pożera strach,

czy aby nie zauważyły ego uczynku.Głupi chłopak. Niepotrzebne obawy. Oczekiwało go inne zmartwienie, którego się

nawet nie spodziewał. Sądzone mu było przeżyć, ak wnet się przekonamy, nowy dramatpod tytułem Córka kantora.

.

Płomienna miłość. Wymiana listów. Korespondencja wpada w cudze ręce

Tę samą rolę, aką w wielkim mieście odgrywa ą dziś gimnaz aliści i studenci, spełnialiniegdyś w małych miastach uczniowie ujezdnoj. Brakowało im tylko mundurków. Pozatym byli to bohaterowie w pełnym tego słowa znaczeniu. Mogli robić wszystko, czegonie wolno było zwycza nym chłopakom z chederu. Mogli sobie pozwolić, dla przykładu,płatać figle szamesowi²⁰⁵, kąpać się w rzece poza terenem wydzielonym do kąpieli, dow-cipkować i nabijać się z kogo tylko chcieli, a nawet prowadzić rozmowy z dziewczynami,ale wyłącznie z dobrych domów. A dziewczęta za nimi przepadały.

Muszę w tym mie scu zauważyć, że te rozmowy nie miały nic wspólnego z flirtem aniromansem. Były wyrazem na czystszych i na świętszych uczuć, akie tylko istnieć mogąw stosunkach między młodymi Żydami obo ga płci. Nie będzie chyba przesadą, eśli po-wiem, że stosunki między aniołami nie mogłyby być bardzie czyste i bardzie niewinneod tych, które istniały między córką kantora i młodym bohaterem ninie sze biografii.Gdzie, kiedy i w akich okolicznościach doszło do ich pierwszego spotkania, trudno dziśdokładnie ustalić. Nie est to zresztą takie ważne. Inne okaz i oraz innego mie sca spo-tkania poza sobotą po południu i poza mostem prowadzącym na Pidworki w mieście niebyło. Nie wiadomo, kto pierwszy przemówił i co było przedmiotem rozmowy. Zaczęło sięto chyba od pewnego przenikliwego spo rzenia. Potem po awił się uśmiech. Po nim na-stąpiły, akby niechcący, dotknięcia łokciami. Wreszcie czapka została zd ęta i zdrastie²⁰⁶.Potem uż bez pośrednictwa czapki: — Kak pożiwajetie?²⁰⁷ — Późnie , przy następneokaz i, zatrzymu ą się uż na kilka minut, rozmawia ą na mało ważne tematy i umawia ąsię na następne spotkanie:

On: Do widzenia!Ona: Kiedy? Znowu w sobotę?On: A kiedyż, eśli nie w sobotę?Ona: Gdzie? Znowu tuta na moście?On: A gdzież by?

²⁰⁵szames — posługacz w bóżnicy. [przypis edytorski]²⁰⁶zdrastie (zniekszt. ros.) — dzień dobry. [przypis edytorski]²⁰⁷Kak pożiwajetie? (ros.) — Jak się macie? [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 107: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Ona: Może w innym mie scu?On: A mianowicie?Ona: Gdzie pan będzie w święto Symchat Tora w czasie hakafot²⁰⁸?On: Co znaczy „gdzie”? W wielkie bóżnicy.Ona: Dlaczego nie w zimne bóżnicy?On: Tam, gdzie modli się pani o ciec?Ona: A co to przeszkadza?On: Mó o ciec połapie się, gdzie estem.Ona: Jeśli z pana chłopczyk bo ący się swego taty…Nie pozwala e dokończyć. Jakby go maczugą zdzieliła po łbie. Jak to? On ma być

tym chłopczykiem, który boi się taty? I kto to mówi? Szybko zna du e pretekst, aby sięwywinąć. I to w sposób szatańsko sprytny. Ma właśnie coś bardzo ważnego e do powie-dzenia, ale nie może tego uczynić, ona bowiem est w towarzystwie swo e przy aciółki.Córka kantora oblewa się pąsem. Da e znak przy aciółce, by odeszła na kilka kroków. Taodchodzi i zosta ą we dwo e. Córka kantora gotowa est wysłuchać ego ta emnicy. Onnie da e e długo czekać i plącząc słowa powiada do nie , że od dłuższego czasu chciał ewyznać, iż spotkałby się z nią sam na sam, bez towarzystwa przy aciółki.

Na to ona: — Co tu gadać. Czyż nie chciałabym spotkać się z panem w cztery oczybez przyzwoitek i bez koleżanek? — Nie może sobie ednak na to pozwolić. Same enie puszcza ą. Mama nad tym czuwa. On ednak nie powinien bać się e koleżanki. Tospoko na, porządna dziewczyna. Sama też chętnie porozmawiałaby z chłopcem. A eślichce koniecznie wiedzieć, to ona też est zakochana w pewnym młodzieńcu.

Też zakochana?Wniosek stąd, że ona, córka kantora, na pewno est zakochana! Chciałby więc wie-

dzieć, kto est tym szczęśliwcem?— Za dużo pan chce wiedzieć. Szybko pan się zestarze e.Czyż trzeba lepszego komentarza do tych słów? Czyż nie wynika z nich asno, że tym

szczęśliwcem est nie kto inny, ale właśnie on sam? A eśli pozosta e eszcze akiś cieńwątpliwości, to wystarczy spo rzeć na e twarz, asną i promienną. Wystarczy popatrzećna e oczy gore ące szczęściem. Twarz znana mu i bliska. Znane mu i bliskie oczy. Gdzieon widział tę białą dziewczynę o falu ących blond włosach? I e ręka wyda e mu się takbardzo bliska. Biała rączka o cienkich, długich palcach. Biała rączka gładka i ciepła. Poraz pierwszy w swym życiu trzyma za rękę dziewczynę…

Niczym pobożny Żyd wypatru ący Mes asza, czekał Szolem na nade ście wspaniałegoświęta Symchat Tora. Jednak czas dłużył mu się. Dni wlokły się powoli. Prawie odchodziłod zmysłów. Postanowił wtedy wylać swo e serce na papier. Ni z tego, ni z owego zabrałsię do pisania listu. Za ęło mu to dzień i noc. Pisanie szło mu gładko. Słowa płynęłyniby woda z fontanny. Nie byłoby końca te pisaniny, gdyby papier się nie skończył. Bezwzględu na stan ma ątkowy autor listu zapłaciłby każdą sumę za swo e dzieło.

Teraz pozostała ostatnia sprawa: ak kot ma się przeprawić przez rzekę? Jak list ma siędostać w ręce dziewczyny? Jest tylko edna rada: przesłać go przez koleżankę. Będzie tooznaczało dopuszczenie do ta emnicy osoby trzecie . Zaufać obce dziewczynie, o którenic się nie wie? Nie stanowiłoby to większe przeszkody, gdyby nie edno ale. Jak do-trzeć do te trzecie osoby? I na to est rada. Trzeba będzie wciągnąć do sprawy czwartąosobę. Będzie to chłopiec, w którym est zakochana koleżanka córki kantora. Chłopakz chłopakiem zawsze się dogada. Chłopak z chłopakiem mogą bez przeszkód załatwićwszystko w na głębsze ta emnicy. Teraz pozostała do załatwienia właściwie tylko drob-nostka. Znaleźć owego chłopaka i nawiązać z nim przy aźń. To, zda e się, est łatwe. Odsłów do czynów ednak daleko.

Chłopak był subiektem²⁰⁹ w sklepie żelaznym. Miał ładną twarz, ale ręce takie, żestrach. Istne łapy. Przystąpić do niego było nietrudno, gorze ednak z wta emniczeniemw sprawę. No i ak mu powiedzieć, do czego est potrzebny? Już przy pierwszym spotkaniuo mało nie doszło do skandalu. Właścicielce sklepu, Żydówce ubrane w gruby kożuch,mimo że było po sezonie zimowym, o czarnych rękach i sczerniałym nosie (gołymi rękami

²⁰⁸hakafot — proces a wokół synagogi lub wewnątrz nie . [przypis tłumacza]²⁰⁹subiekt (daw.) — sprzedawca w sklepie. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 108: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

ważyła gwoździe i śrut, po czym wycierała nimi nos) nie przypadła do gustu okoliczność,że e subiekt zada e się z synem Rabinowicza. Jakie to sprawy może mieć do załatwieniae subiekt z młodym Rabinowiczem? Pierwszy niewypał.

Następnym razem, gdy uż Szolem wyznał subiektowi, że ma prośbę do ego narze-czone , ten nadął się ak kogut na kota, który dobrał się do ego kur.

— Skąd wiesz, że mam narzeczoną?— Znam e koleżankę.— Córkę kantora? Połamie ci kości.Szolem nie rozumie, co to znaczy połamać kości. Jednak ze śmiechu subiekta wnio-

sku e, że święci się coś niedobrego. Zada e więc pytanie:— A kto est tym łamaczem kości?— To uż mo a sprawa… Co to za prośba?Szolem wyciąga z kieszeni grubą kopertę i wręcza ą subiektowi. List ten powinna

pańska narzeczona przekazać córce kantora, a odpowiedź mnie, rozumie się przez pana.Subiekt bierze list do ręki, ogląda ze wszystkich stron kopertę i powiada:

— I to wszystko? Za dź do mnie utro, dostaniesz odpowiedź.Kamień z serca! Naza utrz Szolem otrzymał od subiekta wiadomość, że odpowiedzi

eszcze nie dostał. — Przy dź utro, na pewno uż będzie.Następnego dnia znów to samo. Nie ma odpowiedzi. Tym razem Szolem zauważył,

a może mu się tylko wydawało, że subiekt akoś dziwnie uśmiecha się pod nosem. Dotego pode rzenia doszło następne. Subiekt w pewnym momencie westchnął i rzekł:

— Gdybym to a umiał pisać tak, ak ty.— Skąd wiesz, ak piszę?— Mo a narzeczona powiedziała mi to.— A skąd wie two a narzeczona?— Od córki kantora.Wy aśnienie est nie na gorsze. Z całą pewnością miło est usłyszeć taki komplement

od dziewczyny, którą się kocha. Mimo woli ednak złe przeczucie wkrada się w serceSzolema. A może subiekt wcale nie przekazał ego listu i sam go przeczytał? Ta myśl niepozwala mu zasnąć. Ledwo doczekał się odpowiedzi.

Święto było uż za pasem. Subiekt wybiegł mu naprzeciw i wsunął do ręki żółty skra-wek papieru złożony we czworo. Bez koperty, ale z odciśniętą w wosku monetą. Był towłaśnie długo oczekiwany liścik od córki kantora. Smukłe litery listu przypominały edługie, cienkie palce. Pisała o tym, że ze łzami w oczach czytała ego list wiele razy.Szczerze żału e, że sama nie potrafi pisać tak pięknie ak on. Gdybym miała skrzydła, tobym na nich przyleciała do ciebie. Gdybym umiała pływać, to bym przepłynęła wszystkiemorza, aby tylko ciebie u rzeć. Jeśli sądzisz, że potrafię spoko nie spać, to się grubo my-lisz. Z niecierpliwością wypatru e święta Symchat Tora. Serce rozumie serce. Na koniecupominała Szolema, aby nie posyłał więce listów tą drogą, est bowiem przekonana, żebył on w obcych rękach. Tu Szolemowi przypomniały się łapy subiekta. Robi mu sięna przemian gorąco i zimno. Wyobraża sobie dokładnie, ak subiekt otworzył kopertęi czytał ego list. Jego serdeczne zwierzenie przeznaczone dla córki kantora.

Jednak nie zamartwiał się długo. Oto bowiem est uż Symchat Tora. Wnet ą zobaczy.Wnet będzie stać przy nie . Będzie z nią rozmawiał. Będzie razem z córką kantora.

.

Święta noc. Poezja zawarta w oczekiwaniu na hakafot²¹⁰. Żydzi idą w tan. Kobiety i dziew-częta całują „Torę”. Niebiosa otwierają się i aniołowie śpiewają pieśni pochwalne

Gdybym był Goethem, klnę się, że nie opisałbym cierpień młodego Wertera. Raczeopisałbym zmartwienia biednego młodzieńca, śmiertelnie zakochanego w córce kantora.Gdybym zaś był Heinem, za Boga bym nie opiewał nocy florenckie . Już prędze opie-wałbym noc Symchat Tora, gdy Żydzi odprawia ą hakafot, a młode kobiety i piękne

²¹⁰hakafot — proces a wokół synagogi lub wewnątrz nie . [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 109: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

dziewczęta zbiera ą się w bóżnicy razem z mężczyznami. W Symchat Tora est to dozwo-lone. Cału ą Torę, skaczą, krzyczą i piszczą we wszelkich tonac ach: — Obyście dożylinastępnego roku! — W odpowiedzi słyszą: — I wy także! I wy także!

Na godzinę lub dwie przed hakafot zbiera ą się uż małe dzieci, chłopcy i dziewczęta.Włażą na ławki, a chorągwie w ich rękach łopoczą. Jabłka na drzewcu błyszczą czerwienią.Palą się wetknięte w nie świeczki. Policzki dzieci są równie czerwone ak abłka, a ich oczypłoną nie gorze od świeczek.

Starsi chłopcy, ci od Gemary albo ze szkoły ujezdnoj, spaceru ą tymczasem po podwó-rzu bóżnicy. Powietrze est eszcze łagodne i rześkie. Niebo usiane gwiazdami. Święto nacałe kuli ziemskie . Nawet cisza est świąteczna. Nic nie może zakłócić nocy Symchat To-ra, gdy naród wybrany radu e się na całym świecie z daru niebios. A eśli prze eżdża obokakaś chłopska furmanka i podnosi gęsty, dławiący kurz, eśli przelatu e wóz pocztowyze swoim dzwonkiem — dzyń, dzyń, dzyń! — to edzie nim akaś figura, akaś władza,ale kto na to zwraca uwagę? Kurz opadnie, dzwonek ucichnie gdzieś w dali, a noc pozo-stanie wciąż święta, świąteczna, albowiem Symchat Tora panu e dziś na świecie! Czarnykot przebiega przez podwórze bóżnicy na swoich aksamitnych miękkich łapach. Przecinadziedziniec i znika. Z daleka, z ulicy go ów, dobiega szczekanie psa. U ada długo, potempowoli cichnie. A noc pozosta e święta, bowiem panu e święto Symchat Tora. Jakże lek-ko człowiek oddycha! I tak dobrze est na sercu. I ak przy emnie na duszy. Wewnętrznyspokó czyni człowieka cierpliwym. Przecież to nie byle co. Oto estem a i oto est nocSymchat Tora. Oto est niebo a w nim Bóg. Mó Bóg! Mo e niebo! Mo e święto!

Dzieci uż odprawia ą hakafot! Wpada ą do bóżnicy. Gdzie? Co? Zaczyna się! Na razieodmawia ą modlitwę Maariw. Kantor Cale z zimne bóżnicy stoi przy podium wraz zeswoimi dwoma pomocnikami. Jeden z nich, czarnowłosy chłop o grubych wargach, tobas. Drugi, wychudły chłopczyna o białe twarzy, to tenor. Zaś sam kantor Cale o złotymgardle to Żyd wysoki, rudy, z nosem zagiętym niczym szofar. Ma cienkie kręcone pe syi rudą kręconą bródkę, akby przykle oną. Kto by pomyślał, że taki potworek ma piękną,delikatną, łagodną i miłą córkę. Córka kantora to właśnie ego córka; kantor Cale to eo ciec, który na każdym kroku chwali się, że nikt nie ma tak piękne córki. Szkopuł tylkow tym, że ona nie chce wy ść za mąż. Kogo by nie swatano, edną da e odpowiedź: „nie”.Pomoże to e ak umarłemu kadzidło. W chwili, gdy z awi się właściwy konkurent, będziemusiała powiedzieć „tak”. W razie odmowy weźmie się ą za warkocze. A pod ręką zawszezna dzie się kij. Tak mówi kantor Cale, rzecz asna w żartach. Pokazu e przy tym swo ąbambusową laskę ze starą, pożółkłą gałką z kości słoniowe .

Odprawiono uż modlitwę Maariw w zimne bóżnicy, a do hakafot eszcze daleko.Dopiero odmawia ą Ato horejso ładaas²¹¹. Dopiero rozdziela ą poszczególne wersety pośródwiernych zgromadzonych przy wschodnie ścianie bóżnicy. Każdy z nich odmawia swówerset, sto ąc obok swego mie sca. Każdy ednak wygłasza modlitwę na swó sposób,w inne tonac i i innym stylu. To znaczy, styl est ednakowy, ale każdy ma inną barwęgłosu i każdy trochę się boi, wychodzi więc nie to, co trzeba, a zakrętas, aki zostawia sięna końcu wersetu, całkowicie gdzieś zanika.

Bóżnica est dostatecznie duża, szeroka i wysoka. Nie ma sufitu — widać dach. Dla-tego zowią ą zimną. Dach est pomalowany na niebiesko. Może ciut za bardzo niebiesko.Przez to wyda e się prawie zielony. Malarz przebrał miarę. Również gwiazdy na nim sąnieco za duże. Każda gwiazda est tylko trochę mnie sza od abłka i wygląda ak kartofelpomalowany na złoto. Malarz rozmieścił e gęsto, w równych rzędach. Jedna obok dru-gie . Ze środkowe części dachu zwisa ą na długich miedzianych linach wiekowe świecz-niki odlane ze stare , żółte , pozieleniałe miedzi. Z te same miedzi lśnią kinkiety naścianach. Wszystko przesycone est światłem. Palą się wszystkie świece. Jest tak asno, żeaśnie chyba uż być nie może.

Skąd się wzięło tylu, bez uroku, Żydów, kobiet, chłopców, dziewcząt i małych dzieci?Szolem est po raz pierwszy w zimne bóżnicy. Mimo woli przychodzi mu na myśl

werset: „Jak dobre są two e namioty, Jakubie!”. Z trudem zna du e mie sce siedzące. Naszczęście dostrzegł go szames. Przecież to synek reb Nachuma Rabinowicza. Obowiąz-

²¹¹Ato horejso ładaas (hebr.) — „Tyś dał nam znak”. Fragment modlitwy. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 110: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

kowo trzeba dla niego znaleźć mie sce, i to właśnie w ławce lustrzane , wśród wybitnychobywateli.

W którym mie scu modlitwy esteśmy? Szum i gwar est tak wielki, że nie słychaćgłosu kantora i ego pomocników. Na nic okrzyki z tłumu: — Sza! — Na próżno sza-mes stuka w stół. Kobiety tra koczą, dziewczęta śmie ą się, dzieci piszczą, akiś chłopczykzanosi się płaczem. Czemu płaczesz, chłopczyku? Strącili mu niechcący abłko z chorą-giewki, zdeptano e. Co teraz pocznie bez abłka? A obok siedzi starszy chłopak, szczerzyzęby i śmie e się z dramatu dziecka. Złości to Szolema. Wda e się więc w rozmowę z chło-pakiem:

— Co tu est do śmiechu?Na to ten, nie przesta ąc szczerzyć zębów, odpowiada:— Bo on est głupi!To eszcze bardzie złości Szolema:— A ty w ego wieku miałeś więce rozumu?Tym razem młodzieniaszek przesta e się śmiać i odpowiada uż łobuzersko:— Ile miałem rozumu w ego wieku, nie pamiętam, ale est pewne, że mam więce

rozumu niż ty, mimo że chodzisz do szkoły i esteś synem Nachuma Rabinowicza.Gdyby to nie zdarzyło się w zimne bóżnicy wśród obcych ludzi, to syn Nachuma

Rabinowicza inacze policzyłby się z tym urwisem. Tu ednak musiał przemilczeć znie-wagę, mógł bowiem solidnie oberwać. Poza tym usłyszał właśnie wśród gwaru i szumuumiłowanie słowa: — Hatojroni reb Szymszon Zejw bereb Chaim Cwi hakojn tejn kowodlatojro!²¹² Widać, uż zaczęło się hakafot. Gdzież więc córka kantora?

— Ana adonaj hoszia na!²¹³. — Prosimy cię Panie, zbaw nas! — Pierwsza część za-kończyła się tańcem i śpiewem na prostą melodię. Przeszło pierwsze hakafot. A szameswywołu e uż swoim ochrypłym głosem następnych do oddania czci Torze. I tak zakoń-czyło się drugie okrążenie, trzecie i czwarte. Po każdym okrążeniu ta sama zwykła melodiai ten sam taniec. A córki kantora nie widać.

Szolem wierci się. Rozgląda się na wszystkie strony. Niestety, nie ma e . Ani e , anie koleżanki. Czyżby go aż tak brzydko oszukała? A może po prostu nie mogła przy ść?Może coś się e przytrafiło? Może rodzice dowiedzieli się o ich ta emnicy i zamknęli ąw domu? Po kantorze Cale można się wszystkiego spodziewać. Przecież ciągnie córkę zawarkocze i bije ą laską! I mroczne myśli nachodzą Szolema.

Ponieważ chłopak Nachuma Rabinowicza kręcił się, wiercił i rozglądał na wszystkiestrony, szames uznał, że zapewne przepada on za udziałem w hakafot. A może też ktośz gaba ów²¹⁴ dał mu znak, aby wyróżnił syna Nachuma Rabinowicza? Tak czy owak wśródwywołanych do Tory Szolem usłyszał nagle swo e imię: — Młodzieńcze Szolemie, synuMenachema Rabinowicza, odda cześć Torze! — Krew uderzyła mu do głowy. Nie byłw stanie znieść spo rzeń szacownych obywateli. Poczuł się ak młodzieniec wywołany doodczytania całego rozdziału Tory w sobotę. Nim zdążył roze rzeć się wokół, szames podałmu Torę. Już stał w ednym szeregu z grupą Żydów, z olbrzymią Torą w rękach. Ruszyłaproces a. Z przodu kroczy kantor Cale i śpiewa: — Ojzer dalim, hojszio no!²¹⁵ — Kobietyi dziewczęta wyrywa ą się z tłumu. Cału ą Torę i składa ą mu życzenia: — Obyście dożylinastępnego roku!

Szolem czu e się akoś dziwnie. Zwraca ą się do niego per wy. Jest zmieszany nie-spodziewanymi honorami. Odczuwa dumę. Jedyny chłopak wśród tak wielu starszychŻydów. Rozpiera go duma, że nie est byle kim, że est synem reb Nachuma Rabinowi-cza. Z dobrego domu. Wśród na większego zgiełku nagle czu e na swo e ręce pocałunek:— Obyście dożyli następnego roku! — Podnosi oczy, a przed nim córka kantora i, masię rozumieć, e przy aciółka…

²¹²Hatojroni reb Szymszon Zejw bereb Chaim Cwi hakojn tejn kowod latojro! Hatojroni reb Mojsze Jankow berebNachman Dob halejwi tejn kowod latojro! (hebr.) — „Uczony reb Szymszonie Ze we, synu reb Chaima Cwikapłana, odda cześć Torze! Uczony reb Mo sze Jankowie, synu reb Nachmana Dowa lewity, odda cześć Torze!”.[przypis tłumacza]

²¹³Ono adojnoj hojszio no (hebr.) — „Prosimy cię Panie, zbaw nas”. [przypis tłumacza]²¹⁴gabaj — urzędnik gminny, starosta bóżnicy, administrator. [przypis tłumacza]²¹⁵Ojzer dalim hojszio no (hebr.) — „Wspiera ący ubogich, zbaw nas”. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 111: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Niebiosa otwiera ą się. Aniołowie schodzą na ziemię i śpiewa ą hymny. Opiewa ąstworzony przez Boga świat. Ten dobry, słodki, piękny, umiłowany świat! Opiewa ą lu-dzi, których Pan Bóg stworzył. Dobrych, słodkich, pięknych i umiłowanych ludzi! Jestwspaniale. Tak cudownie, że chce się aż płakać ze szczęścia. A serce śpiewa pieśń na cześćniebiańskich duchów: — Szolem ałejchem²¹⁶, aniołowie!

Prawda, w pierwsze chwili Szolemowi zrobiło się przykro i nieco dziwnie. Zamiastpocałować Torę, pocałowała go w rękę. Zaplanowała tak? Wyczytał to z e śmie ącychsię oczu. Był tak zdumiony, że omal nie wypuścił z rąk Tory. Miał ochotę zatrzymać się.Chciał eszcze raz spo rzeć w e piękne oczy. Może nawet szepnąć kilka słów. Ale niema rady. Żydzi postępu ą za nim w szeregu. Trzeba iść naprzód. Trzeba przekazać Toręnastępnym. Okrążenie eszcze nie dobiegło końca. Dopiero przed Arką Przymierza możnaprzekazać zwo e Tory szamesowi. Ogląda się więc Szolem za siebie. Może eszcze raz ązobaczy. Choćby z daleka. Nie widać e . Idzie więc dale . Postępu e za Żydami. Robieszcze edną rundę. Wypatru e. Córki kantora nie ma w pobliżu. Znikła ak kamfora.Wybiega więc z bóżnicy. Szuka e na podwórzu. Nigdzie e nie ma. Może był to sen?Może to była z awa? Nie! To nie był sen. To nie była z awa. Jeszcze teraz czu e e pocałunekna swo e ręce. Idzie przed siebie i nie czu e ziemi, po które stąpa. Wyda e mu się, że maskrzydła i leci. Fruwa w powietrzu, a wraz z nim aniołowie. Unoszą się w przestrzeni.Odprowadza ą go aż do wielkie bóżnicy.

Tam dopiero połowa hakafot. O ciec est zadowolony, w świątecznym nastro u. Ubra-ny w starą, wytartą edwabną kapotę, z które mie scami wyziera żółta podszewka. Wy-gląda wspaniale ak nigdy. Obok niego sto ą oba udani zięciowie. Z edne strony Le zorJosł, z drugie Magidow. Obydwa żartu ą, a o ciec słucha, ak to w ego zwycza u, uważniei śmie e się.

— Gdzieś tak długo był? — O ciec zada e to pytanie nie po to aby, broń Boże, ukaraćSzolema. Pyta po prostu z ciekawości.

— W zimne bóżnicy — odpowiada Szolem. Chwali się, że uhonorowano go hakafot.O cu się to podoba. Powiada więc:— To bardzo ładnie z ich strony.Udani zięciowie troszkę naigrywa ą się z Szolema. Jeden z nich pyta go, czy w zim-

ne bóżnicy poznał „O zer Dalim²¹⁷”. Drugi wtrąca: — Skąd mógł się tam wziąć „O zerDalim”? Tam przecież zna du e się tylko wnuk „O zer Dalim”.

I wszyscy trze zaśmiewa ą się z tego konceptu. Nawet Szolem im wtóru e.No i noc! Taka noc może się zdarzyć tylko w Symchat Tora podczas hakafot.

.

Paskudnie oszukany w swoich najświętszych uczuciach. Po chorobie nowy człowiek. Pożegnaniez dzieciństwem

Kiedy autor te opowieści zapuszcza się w głąb swo ego dzieciństwa, gdy wyciąga naświatło dzienne wspomnienia bezpowrotnie minionych dni, gdy w głębokie zadumiezastanawia się trzeźwo nad swoimi późnie szymi przeżyciami, doświadczeniami wynie-sionymi z wielkiego, światowego armarku, który nazywa się życiem, ogarnia go ogrom-ne zdumienie. Jak mógł znieść tyle okrutnych ciosów, tyle bolesnych zawodów i tylegorzkich rozczarowań? Jak mógł po tym wszystkim znosić nowe ciosy, nowe zawodyi eszcze większe rozczarowania? Ciosy są nie tak straszne. Strasznie sze są rozczarowania.Na gorze est być oszukanym. Z porażki można się podnieść. Rozczarowanie natomiastzostawia na zawsze bliznę na duszy.

Bohater ninie sze autobiografii był uż bity i kopany — w sensie moralnym. I w sensiematerialnym przeżywał nie eden dramat. Czytelnik dowie się z późnie szych rozdziałówo tym, ak bohater nasz poznał w krótkim czasie smak utraty pewnego kapitału wskutekspekulac i, do których wciągnęli go różnego rodza u Menachemy Mendle. Z czystymsumieniem może oświadczyć, że nie bolała go utrata pieniędzy. Bardzie bolało to, że

²¹⁶Szolem alejchem (hebr.) — „Pokó wam”. Pozdrowienie. [przypis tłumacza]²¹⁷O zer dalim ho szio no — (hebr.) „Wspiera ący ubogich, zbaw nas”. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 112: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

ludzie go oszukali, i to, że on się zawiódł na ludziach. Rozczarowanie, oto co skracało mużycie. Wpędzało go do grobu.

Gdy eszcze był smarkaczem, zakochał się głupio w córce kantora. Wtedy dostał poraz pierwszy po głowie. Doznał pierwszego wielkiego rozczarowania. Otrzymał cios, któ-rego nie mógł przewidzieć. Było prawdopodobne, że rodzice dowiedzą się o ich niewy-darzonym romansie i doprowadzą do zerwania tego niepoważnego związku. Można byłodomyślać się, że kantor Cale złapie swo ą córkę za warkocze i zbije nie na żarty kijem.Kto ednak mógł przypuścić, że córka kantora romansu ąc z synem Rabinowicza byłazakochana w go u, subiekcie w wielkim sklepie żelaznym Kotielnikowa? Komu mogłowpaść na myśl, że pewnego dnia, akurat w wigilię soboty, niedługo po owym sławnymświęcie Symchat Tora, ucieknie i skry e się w żeńskim monasterze, gdzie przy mie chrzesti wy dzie za mąż za tegoż właśnie subiekta?

Okazu e się, że wyobraźnia pisarza est niczym w porównaniu z życiem. Rzecz oczy-wista, że biedak Cale biegał nieprzytomny po mieście. Szukał wsparcia u przodków nacmentarzu. Stukał do drzwi archimandryty²¹⁸, szlifował progi przełożone monasteru. Słałprośby do samego gubernatora. Nic nie pomogło. Nawet modły zawiodły. W mieście ko-tłowało się. Cały świat zadrżał. Gdybyż to była zwykła żydowska dziewczyna! Nieszczęściachodzą po ludziach, nic nie poradzisz. Ale to nie była zwykła dziewczyna. Traf chciał, żebyła to córka kantora, człowieka niemal świętego. Kto go teraz dopuści do odprawianiamodłów? Zaraz ednak nasuwa się pytanie: z czego będzie żył? A co ze wstydem, któregonałykali się nobliwi obywatele z zimne bóżnicy? To też coś znaczy. Dlaczego nieszczęścieprzydarzyło się właśnie ich kantorowi, z ich bóżnicy?

Czym ednak były te wszystkie kłopoty, zmartwienia, wstyd i cierpienia w porówna-niu z piekłem szale ącym w duszy owego młodzieńca, który przecież na zabó zakochałsię w córce kantora? Czym były wobec nieszczęścia tego chłopca, którego tak brzydkooszukała? Pomyśleć, że wolała go a, subiekta w sklepie Kotielnikowa, niż ego, chłop-ca z na lepszego domu. Dlaczego go oszukiwała? Dlaczego pisała do niego takie liściki?Dlaczego pocałowała go w rękę przy hakafot w święto Symchat Tora? Dlaczego przy-sięgała mu wieczną miłość? Przecież ucieczka z subiektem nie była przypadkowa. Byłazaplanowana i przygotowana od dawna. I tu Szolem przypomniał sobie, że narzeczonye koleżanki, ów subiekcik o dużych łapach, powiedział kiedyś, że przez córkę kantoraktoś mu kości połamie. Teraz uż wie, kim est ten gość od łamania kości. To doprowadzago do szału. Klnie, na czym świat stoi.

Przeklina dzień, w którym poznał córkę kantora. Przeklina subiekta ze sklepu żela-znego Kotielnikowa, subiekta pośredniczącego w korespondenc i i wszystkich subiektówcałego świata. Ach, akby to było dobrze, gdyby wybuchł pożar we wszystkich sklepachżelaznych w mieście, gdyby wszystkie te sklepy spłonęły. Albo, gdyby zerwała się bu-rza i zwaliła wszystkie sklepy i wszystkie domy w mieście lub gdyby ziemia się rozwarłai cały Pere asław wraz z mostem i Pidworkami zniknął w e czeluściach. Nie ma w Szo-lemie śladu litości dla nikogo. Ani dla siebie, ani dla obcych. Ani dla starców, ani dladzieci. Niech to wszystko piorun trzaśnie! I rzuca przekleństwo na cały świat stworzonyprzez Boga. Na świat pełen fałszu, brzydoty i paskudztwa. I przeklina ludzi, których Bógstworzył. Ludzi fałszywych, brzydkich, paskudnych.

Pogrążony w melancholii Szolem wraca któregoś dnia ze szkoły i czu e, że głowa muakoś dziwnie ciąży. Jakby była z ołowiu. Przed oczyma miga ą mu kółka z akimiś dzi-wacznymi figurami. Kółka pęka ą, a figury rozpływa ą się. Topnie ą ak śnieg w słońcu.Na ich mie sce po awia ą się inne. Szolem nie chce tknąć edzenia. Macocha est zdu-miona: — Chyba niedźwiedź zdechł w lesie! — Rzuca te słowa, ak zwykle, adowicie.Szolem nie może utrzymać się na nogach. Kładzie się na kanapę. Podchodzi do niegoo ciec i obmacu e mu głowę. Pyta się o coś, a Szolem odpowiada. Nie pamięta pytaniai własne odpowiedzi. Zda e się, że była mowa o żołądku, doktorze i aptece… Czu e, żeda ą mu coś do zażycia w łyżeczce od herbaty. Lekarstwo ma zapach migdałów. A gło-wa pęka. I wiją się przed oczyma akieś stwory. Przeciska ą się przez ego uszy i wylatu ąz długim, długim gwizdem. I akby mrówki zalazły mu pod skórę i wypełniły żyły. Łasko-czą go. Gotu ą się w ego ciele. Bulgoczą. I sakiewki, kupa sakiewek, cała góra sakiewek

²¹⁸archimandryta — przełożony prawosławnego klasztoru. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 113: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

toczy się w dół. Ludzie chcą e złapać, ale nie mogą. Dziwne, Szolem ma oczy, zda e się,zupełnie zamknięte, a mimo to wszystko widzi. Z powodu świstu w uszach nic nie sły-szy, ale za to widzi wszystkich. Wszyscy tu są. Zbieranina dawnych i obecnych kolegóworaz innych, obcych ludzi. Jest kolega Szmulik, Pinele, syn Szymeły, Eli, syn Dodi, Icl,syn stry a Pinie, gość z ich za azdu, Wolfson. Na zabawnie sze, że subiekt Kotielnikowamodli się przy bimie²¹⁹ w bóżnicy, śpiewa modlitwę Symchat Tora, a córka kantora bijesię w piersi al chet²²⁰. I akiś głos, tępy, przytłumiony dochodzi z zimne bóżnicy. Dziwnepłaczliwe tony. To modlą się umarli. Umarli w każdą noc sobotnią modlą się w zimnebóżnicy. Ma ą minjan. Kto by o tym nie wiedział? I nic go nie dziwi. Nawet to, że go ,subiekt Kotielnikowa, prowadzi modły w bóżnicy z żydowskim przyśpiewem. Jednegotylko nie może sobie wytłumaczyć: Jak to est, że dopiero co był tu ego kolega Szmulik,sierota Szmulik, a on nie zapytał go o skarb?

Jak mógł zapomnieć o tak ważne sprawie? Otwiera oczy i szuka wzrokiem Szmulika.Nie może go znaleźć. Nie ma Szmulika. Nie ma nikogo z tych, którzy dopiero co tu stali.Gdzie się mogli podziać? I znowu Szolem zamyka oczy. Wsłuchu e się w bicie swego serca.Słyszy, ak ono pracu e. I słyszy, ak krew pulsu e mu w skroniach. Czu e, że cały świat estoblany potem. Pływa w rzece potu. Na czubkach palców po awiły się pęcherzyki ak połaźni parowe . Włosy na głowie ma mokre, przylepia ą się do czoła. Czu e dotyk zimneręki i słyszy znane mu westchnienie. Otwiera oczy. To o ciec. Przy nim stoi Wolfson,właściciel kolektury i kilka innych osób. Zauważa, że wszyscy patrzą na niego z litością.Mówią o nim. Słyszy słowo „kryzys”. O akim kryzysie tu mowa? Jest zadowolony, że otostał się ważną osobą, którą wszyscy się interesu ą. Na większe zainteresowanie wykazu eo ciec. Pochyla się nad nim i pyta, czego by sobie życzył. Szolem nie od razu odpowiada.Chce się przedtem zastanowić. Chce się zastanowić, gdzie est i co mu dolega. Mija kilkadługich chwil, nim dochodzi do siebie i rozumie, że był chory, a teraz est uż mu lepie .Czy lepie ? Doskonale. Dopiero, gdy uż całkiem ogarnął sytuac ę, zwilżył ęzykiem wargii wypowiada edno edyne słowo: — Agrest. — O ciec wymienia spo rzenia z pozostałymiosobami i zapytu e go:

— Agrest? Jaki agrest?— Konfitury — odpowiada chory dziwnie grubym głosem. Głosem, który na pierw

był cieniutki, sopranowy, a teraz zmienił się w bas. Sam przeraził się swego głosu. Niepoznał go. W czasie choroby Szolem zmienił się nie do poznania. Gdy w kilka tygodnipotem zlazł z łóżka i ledwo dowlókł się do sali ogólne za azdu, spo rzał w lustro i oniemiał.Twarz w lustrze mało go przypominała. Miał przed sobą innego zupełnie człowieka. Przedchorobą był to sympatyczny chłopak o czerwonych, pulchnych policzkach. Ruchliwy,żywy, o śmie ących się oczach, z podstrzyżoną okrągło blond grzywką na czole. Teraztwarz była blada, policzki zapadnięte, oczy stały się większe, spo rzenie pełne zadumy,a cała postać wyciągnęła się. Blond włosy zostały ostrzyżone do same skóry ak u Tatarów.Słowem, był to teraz inny człowiek.

Ale nie tylko miał odmieniony wygląd. Czuł, że wewnątrz, w ego duszy, zaszła zmia-na. I żału e te swo e dziecięce przeszłości, która nigdy uż nie wróci. Nigdy się niepowtórzy. Nigdy!

I teraz, gdy pisze te słowa przeżywa ąc na nowo owe szczęśliwe chwile, wspominae z cichą tęsknotą. Tym razem na zawsze uż żegna się ze swoimi młodymi latami: —Żegna , dzieciństwo!

.

Sens udzielania korepetycji. Młodzi i starzy nauczyciele. Siła gramatyki. W perejasławskimparku i w domu macochy. Kompromisowa decyzja właściciela kolektury. Szolem dostaje posadęi pakuje swoje książki

Nie wiadomo, do kogo należała inic atywa, kto pierwszy wpadł na pomysł, aby mło-dzieniaszek niespełna siedemnastoletni, eszcze bez śladu wąsów i przed ukończeniem

²¹⁹bima — podwyższenie z pulpitem w główne sali synagogi. [przypis edytorski]²²⁰al chet (hebr.) — „Za grzech”. Początkowy agment modlitwy poranne . [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 114: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

ujezdnoj, wziął do ręki kij, zarzucił na ramiona paletko bez rękawów i pomaszerował oddomu do domu, aby udzielać korepetyc i. Korepetyc e polega ą na wkuwaniu z chłopca-mi i dziewczętami tego wszystkiego, czego uczą się oni w klasach szkolnych. To równieżoznacza, że korepetytor pod ął się przerobić z nimi przedmioty wymagane przy wstąpie-niu do odpowiednie klasy albo przy egzaminach.

Zdawanie egzaminów stało się modne i popularne. Wszyscy przygotowywali się doegzaminów. Chłopcy i dziewczęta, narzeczeni i kawalerowie, młodzi o cowie rodzin, Ży-dzi z brodami — wszyscy wzięli się do gramatyki Goworowa, do arytmetyki Jewtu-szewskiego, geografii Smirnowa, geometrii Disterwega. Zaczęli wkuwać na pamięć ba kiKryłowa i zaglądać do słowników. Istna epidemia z tymi egzaminami! Jest rzeczą zrozu-miałą, że wkrótce zabrakło nauczycieli w mieście. Zawodowych nauczycieli żydowskichbyło bowiem tylko dwóch: Manisow, starzec bez zębów, który racze pluł, niż mówił,w dodatku głuchy ak pień, oraz młodszy, Noach Busel. Ten uczył ancuskiego. Nosiłniebieski mundur, błyszczące buty z cholewami, i był bardzo drogi. Kazał sobie sporopłacić. Ponadto był eszcze pisarz Icze i ego brat, pisarz Abraham. Oba mieli pulch-ne policzki. Zawsze wypucowani na glanc. Ci uż brali bardzo mało; zbyt tani, ale teżmocno skłóceni z gramatyką rosy ską, z którą byli na bakier i nie wiedzieli, ak się piszesłowo Pieczeniegi. To znaczy wiedzieli, że tam ma być jat’, ale gdzie e postawić, tego niewiedzieli. Czy po „p”, czy po „n”, czy po „g”. To samo było z „s” i „sz”. Gdy doszło naprzykład do słowa „susza” albo „Sasza”, z równym powodzeniem mogli napisać „susza”ak „szusa” lub „szuse”, „Sasza” ak „Szasa” lub „Szasa”, lub „Szasza”. W mieście krążyłaanegdota, że gdy ktoś, za przeproszeniem, poprosił ich o napisanie zdania „Sasza suszyłsię na suszy”, to eden napisał „Szasza szusiłsa na szusie”, a drugi rąbnął: „Szasza szusiłszana szuszie”.

Rzecz oczywista, że to była tylko anegdota, ale akże zabolała nauczycieli, gdy doszłado ich wiadomości. W istocie rzeczy była to rzecz godna pożałowania. Przecież to oni na-uczyli tylu mieszkańców miasta czytać i pisać, nauczyli ich i ich dzieci, a tu przychodząmłode żółtodzioby, którym mleko matki pod nosem eszcze nie obeschło, i opowiada ąanegdoty!… Ale nic nie poradzisz, gramatyka stała się chodliwym artykułem. Bez grama-tyki ani rusz! Doszło nawet do tego, że stry Pinie, który nie znosił gramatyki, podobnieak pobożny Żyd nie znosi wieprzowiny, przyznał, że gramatyka to dobra rzecz. On, Żyd,który eździ po armarkach, handlu e z Moskwą, poważany przez Moskala i mówiącydoskonale po rosy sku czu e, że brak mu zna omości gramatyki! (Słowo „gramatyka”zaakcentował wystawieniem pięciu złożonych razem palców).

Mimo to, by ego bratanek Szolem nie prze ął się zbytnio swo ą rolą, Pinie uznał zawskazane dopiec mu. — Nie rozumiem — powiada — żeby do tego trzeba było para-dować bez czapki, zasiadać do stołu bez przepisowego mycia rąk i pisać w sobotę. —Jemu, Piniemu, wyda e się, że właśnie można znać gramatykę i paradować w czapce, myćsię przed edzeniem i nie pisać w sobotę. Stry Pinie widocznie był wiernym stróżemprzepisów religijnych, ak przystało na prawdziwego uczonego w Piśmie. Za nic nie możezapomnieć tamte pisaniny na parkanie w sobotę. Ale kto by z nim się liczył. Jakże ma sięnie prze mować swo ą rolą młodzieniaszek, który otrzymu e stypendium, udziela korepe-tyc i, zarabia krocie, bo wszyscy się o niego biją. Wszyscy chcą właśnie, aby on, a nie ktoinny przygotowywał ich dzieci do szkoły. Jakże tu nie prze mować się swo ą rolą? Żydziwalą do niego korzysta ąc z protekc i właściciela kolektury w ciemnych okularach, któryest za pan brat z Nachumem Rabinowiczem. Proszą go, aby był tak łaskaw namówić o ca,by ten wyprosił u syna choć pół godziny dziennie. Powiada ą, że ego Szolem ma lekkąrękę, że dzięki niemu na lepie zda e się egzaminy. Rośnie więc serce o ca, radu e się egodusza. Przecież to nie żarty. Doczekał się takich honorów, choć wielkich radości nie ma.Tych est mało. Co to za radość, proszę was, eśli cały dzień nie widzi swo ego dziecka?Pierwszą połowę dnia Szolem spędza w szkole, drugą, aż do wieczora, na korepetyc ach.Wieczorem zaś spaceru e z kolegami w parku mie skim.

Latem park mie ski w Pere asławiu est istnym ogrodem ra skim. Gra tam orkiestrawo skowa pod batutą pułkowego kapelmistrza. Jest nim Żyd z czarną brodą, o czarnychak czereśnie oczach i grubych wargach. Wszystkie dziewczęta są w nim zakochane. Onzaś kocha wszystkie dziewczęta. Uśmiecha się do nich z daleka swoimi grubymi wargamii czereśniowo-czerwonymi oczyma. Wymachu e pałeczką coraz energicznie i mocnie .

- Z jarmarku

Page 115: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

A trąby trąbią, a bębny bębnią i pył wzniecany przez spaceru ące ale ami pary miesza sięz aromatycznym zapachem dopiero co rozkwitłych krzaków bzu. Powietrze przesyconeest akąś gęstą słodyczą. Tylko mie scowy, człowiek z Małorusi, zna, pamięta i potrafiocenić ten zapach. Tylko on wie, czym est wieczór letni i czym est spacer po pere a-sławskim parku. Park oświetlony est bardzo słabo. Są w nim raptem trzy, cztery latarniegazowe z zadymionymi lampkami, sczerniałymi i potłuczonymi szkiełkami. Przy silnie -szym wietrze lampy gasną. Kto ednak na to zwraca uwagę? Przeciwnie, eśli chceciekoniecznie wiedzieć, to eszcze lepie , gdy est ciemno. Chłopcy i dziewczęta mogą wtedyzatrzymać się, uciąć rozmówkę, pośmiać się i umówić się na utro o te same porze, naspotkanie w ale ach, pod dopiero co rozkwitłym krzakiem bzu…

I rozpromieniony, rozgorączkowany Szolem wraca do domu. Głód zaspoka a byleczym. Dzwonkiem śledzia, zielonym ogórkiem lub cebulą z chlebem. Apetyt, bez uro-ku, dopisu e. O umyciu rąk nie ma mowy. Odmówić błogosławieństwo nad pokarmem,gdzie tam! O modlitwę wieczorną o ciec nawet nie zapyta. Boli go to, ale uda e, że nic niewidzi. Szolem nie ma czasu, by zamienić choć słowo z rodzeństwem. Z adł i zaraz trzebazasiąść do odrabiania lekc i na utro. Siada Szolem do stołu przy świetle lampy. A lampato naa. A tego macocha nie cierpi. Burczy więc pod nosem. Gniewa to o ca. Szolemwtedy powiada, że sam za własne pieniądze kupi naę. I lampę też sobie sprawi. O ciecna to oświadcza, żeby się nie ważył tego robić. Nie zniesie tego. Słyszy to kolekturowiecw czarnych okularach i wtrąca się, bo nie lubi kłótni. Proponu e wy ście kompromisowe.Ponieważ młodzieniaszek est uż człowiekiem na swoim, zarabia te parę groszy, a samteż powinien się uczyć i ma przed sobą egzaminy, to byłoby słuszne, żeby tego łobuza( uż nie mówi „łobuziaka”) zostawić w spoko u. Słowem, rada ego est taka: Niech sobiedo końca egzaminów Szolem wyna mie kwaterę wraz z utrzymaniem i niech się uczyna zdrowie. A eśli będzie miał trudności z wyna ęciem mieszkania, to on, właścicielkolektury, weźmie to na siebie.

Rzecz zrozumiała, że z początku o ciec nawet nie chciał o tym słyszeć. Plan uznał zaszalony. Kolekturowiec ednak i ścianę mógł przegadać. Ale nie lubił dużo rozprawiać,wolał działać. Natychmiast przystąpił do dzieła i wnet wrócił z dobrą wieścią. Udało się,i to ak na lepie . Znalazł chętnego, który odda e do dyspozyc i Szolema oddzielny pokóz utrzymaniem za darmo. Stawia eden tylko warunek: Szolem ma codziennie pół godzinyz rana i pół godziny po południu uczyć starsze ego dzieci i czasem pół godziny lub całągodzinę wieczorem uczyć ego młodsze dzieci.

— Ile est tych dzieci? — nieśmiało zapytu e o ciec.— Co pana to obchodzi? Czy Szolem ma e karmić? Ma e tylko uczyć. To co to za

różnica tro e, pięcioro czy też siedmioro? Chyba zda ecie sobie sprawę, że estem waszymdobrym przy acielem i nie wyprowadzę was w pole. Rada mo a est taka: Niech się łobuzspaku e i zabiera ze mną natychmiast. Ale to uż, albowiem reflektantów na to mie scezna dzie się sporo! Ha da!

Łobuz zaczyna się pakować. Dużo czasu mu to nie za mie. Cały ego ma ątek składasię z kilku koszul, edne pary pończoch, woreczka na tefilin, modlitewnika i książek.Tych est sporo. Paku ąc się zerka na o ca. Twarz o ca est żółta ak wosk. Zębami gryzieswo ą rzadką bródkę. Nic nie mówi. Wzdycha tylko, a każde ego westchnienie prze mu ebólem serce Szolema. Za to macocha rozgadała się. Zaczęła się żalić i ubolewać. Plan,powiada, e się nie podoba. Po pierwsze, co na to ludzie powiedzą? Ludzie powiedzą,oby ich wszystkich plagi Faraona dotknęły, że winna est macocha. To raz. Po drugie —komu dziecko, eśli est przy o cu, przeszkadza? Gęba więce , gęba mnie , od tego rosółnie będzie tłuście szy… A gdy doszło do pożegnania, uroniła nawet łzę…

Odprowadza ąc chłopaka o ciec wymógł na nim zobowiązanie, że w sobotę będziew domu. Trudno, cały tydzień niech uż będzie, ale sobota, z woli boże , to sobota.Dlaczego miałby o cu odmówić te małe przy emności? Zwłaszcza że i dla niego to przy-emność i satysfakc a. Bowiem gdzie eszcze tak odprawia się sobotę ak u o ca Szolema?Kto powiada Szolem alejchem tak ak ego o ciec? U kogo brzmi ładnie Ejszes chaił mijimco²²¹? Kto potrafi tak śpiewać pieśni sobotnie? A kidusz wszyscy Żydzi odprawia ą.

²²¹Ejszes chaił mi jimco (hebr.) — „Niewiastę dzielną kto zna dzie?”. Fragment z Przypowieści Salomona śpie-wane przy wieczerzy sobotnie na cześć pani domu. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 116: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Ale nie na wszystkich Żydach spoczywa szechina. We wszystkich domach żydowskichobchodzą sobotę, ale nie we wszystkich domach po awia ą się aniołowie. Fruwa ą, uno-szą się w powietrzu i napełnia ą dom cichą świętością albo świętą ciszą święte , wielkiesoboty..

Sobotni goście. Hebrajski poeta Benjaminson. Piekło Dantego i „Dolina Jehoszefet albo cho-lera”. Jak poeta piecze na ogniu śledzie. Przy stole w sobotę. Gabete Fejga Lea wypatruje soboty

Mieć gościa w domu na sobotę było nie tylko mycwą, ale nawet regułą, która weszław nawyk. Takie to zwycza e panowały w owych czasach pośród pobożnych Żydów. Takina przykład szacowny Żyd ak Nachum Rabinowicz nie mógł sobie po prostu wyobrazićstołu sobotniego bez zaproszonego gościa. Cała sobota była wtedy do niczego.

I Bóg za każdym razem przysyłał mu coraz to innych gości. Tym razem gościem byłego własny syn. Dobre i to. Nie był ednak edynym gościem. Prócz niego było eszczedwóch: znany uż wam właściciel kolektury w ciemnych okularach oraz pan Benjaminson.

Pan Benjaminson to meszorer²²². Nie przy kantorze. Benjaminson to meszorer-poeta.Pisze wiersze po hebra sku. Napisał całą książkę pod tytułemDolina Jehoszefet albo cholera.Pięknym, poetyckim ęzykiem opisu e, ak to Bóg rozzłościł się na rozpustną ludzkośći zesłał na ziemię cholerę. Cholera występu e w postaci brzydkie i straszne kobiety,trzyma ące w ręku brzytwę, którą tnie na prawo i na lewo. Rzecz oczywista, że piekłoDantego opisane est w ciemnie szych kolorach i wywiera na czytelniku większe wrażenie.Ale nie o to chodzi. Chodzi o ęzyk. Był to wspaniały, cukierkowo-słodki ęzyk poetycki,na który z pewnością cholera sobie nie zasłużyła. Tyle eśli chodzi o utwór. Teraz pora naautora.

Suchy, ale barczysty, o szerokie i błyszczące , kwadratowe twarzy pokryte rzad-kim zarostem. Tak rzadkim, że gdy adł, można było dostrzec, ak każdy połykany kęsprzechodzi przez gardło. Zupełnie ak u głodne gęsi. Włosy też ma rzadkie. Rzadkie,ale za to długie; zwisa ą kręconymi loczkami. Zawsze nasmarowane czymś tłustym, że-by tylko błyszczały. Ubrany ak Niemiec. Kapelusz wysoki, twardy. Wszystko, co miałna sobie, było stare. Przeraźliwie stare, ale niezwykle czyste. Wyszczotkowane i wypra-sowane. A wszystko to robił sam. Sam czyścił, sam prasował, sam reperował. I guzikisam sobie przyszywał. Nie ulega wątpliwości, że koszulę, którą nosił, sam prał w no-cy. I krawat miał własne roboty. Gdy mówił — to całym sercem. I całym ciałem. Głosmiał serdeczny, twarz budzącą litość. Oczy na poły przymknięte, wytrzeszczone. Patrzącna tego człowieka bohater ninie sze opowieści zadawał sobie pytanie: — Ciekawe, akteż wyglądał ten Benjaminson lat temu trzydzieści, czterdzieści, gdy był eszcze młodymchłopcem? Skąd się wziął i skąd przybył? — Nikt tego nie wie. Wyraża ąc się słowamimacochy, „przytaszczył” go tu kolekturowiec. Jeden niedo da ciągnie drugiego. Na swo-e cholerne szczęście kolekturowiec sprowadził pewnego pięknego dnia Benjaminsonaz szarą walizeczką. Akurat wtedy, gdy e , macochy, nie było w domu. Kiedy wróciłai zastała faceta z walizeczką, który czytał właśnie o cu akąś książkę, od razu orzekła, żeto niedo da. Z tych niedo dów, których należy „gęsto siać, aby rzadko wzeszli”. Zadałateż pytanie, dlaczego to nie zatrzymał się w za eździe Rubena Jasnogrodzkiego? Jednakstało się. Nie wygania się przecież człowieka z domu. Zwłaszcza takiego, który niczegonie potrzebu e, niczego nie wymaga i niczego nie żąda. Śpi na stare ceratowe kanap-ce między dwoma poko ami. Gdy się wnosi do poko u samowar, sam sobie nalewa doswo ego cza nika wrzątku po brzegi. Wsypu e doń z żółtego papieru akichś ziółek, które„są dobre na serce”, wy mu e z kieszeni kawałek własnego cukru i popija sobie własnąherbatą. Z edzeniem tak samo. Ma swó własny chleb w swo e szare walizeczce. Chlebest czerstwy. Im chleb est starszy, tym lepszy. Tak oszczędnie . Śledzie kupu e sobiecodziennie. Za edną kopie kę dzwonko śledzia. Niesie to dzwonko powoli. Na czubkachpalców wchodzi do kuchni i stokrotnie przeprasza ąc prosi macochę, aby zezwoliła mu

²²²meszorer — pomocnik kantora, także hebra ski poeta. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 117: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

włożyć ten kawałek śledzia do pieca. Chce go troszkę przypiec. Gdy śledź zaczyna prote-stować, to znaczy skwierczy, smaży się, wydziela taki smród, że trzeba z domu uciekać.Wtedy macocha zaklina się, że następnym razem wypędzi go wraz ze śledziem. Przysięgiednak nie dotrzymu e, trzeba bowiem mieć serce Tatarzyna, aby przepędzić człowieka,który cały tydzień przeżył na suchym kawałku pieczonego śledzia.

Sobota to wy ątek. Nadchodzi sobota i wtedy Benjaminson est gościem. Na równiz innymi. Może nawet ważnie szym od wszystkich innych gości. Żyd to zacny. Delikatny.Uczony. Maskil. Literat. Poeta. A że biedak — to co z tego? Co ma robić? Gdyby to odniego zależało, byłby bogaczem. A że nie ma szczęścia… Głębokie westchnienie wyrywasię z serca. Gospodarz domu odpowiada mu westchnieniem — nalewa kieliszek wina.Jemu, sobie i kolekturowcowi. Wypija ą na zdrowie. Nie tylko swo e, ale całego narodużydowskiego. A od wina człowiek ożywia się. Rozwiązu ą się ęzyki. Zaczyna się rozmowa.Wszyscy mówią naraz. Broń Boże, żeby to były czcze słowa. Mówią o Biblii, o książkach,o nauce, oświeceniu i o wszelkich innych mądrych rzeczach.

Na młodszy z gości, autor te książki, też wtrąca się do dyskus i. Uważa ednak, by niewyrwać się zbędnym słowem, mimo iż traktu ą go prawie ak dorosłego. Młodzieniaszek,który uż zarabia na siebie, który udziela korepetyc i, to przecież nie byle kto.

Od chwili, gdy zrezygnował z darmowego wiktu i pracu e na swo e utrzymanie, po-zostali dwa goście zaczęli go traktować ak dorosłego. Zwracali się do niego per pan.Dla kolekturowca stał się klientem. Oferował Szolemowi ósemkę losu lotery nego i za-pewnił z takim samym przekonaniem, ak to zawsze czynił, że niezawodnie, gdy tylkoBóg zechce, główna wygrana przypadnie emu w udziale. Zaś poeta Benjaminson stałsię częstym gościem w mieszkaniu młodzieńca, który udzielał korepetyc i. Zasiadał przyego stoliku, gdy Szolem był za ęty korepetyc ami w mieście, i pisał.

Pewnego dnia z awił się ze swo ą starą walizeczką. Ze swoimi papierami i ze swoimczerstwym chlebem. Miast piec swo ego śledzia w za eździe Rabinowicza i znosić przy tymzniewagi macochy, postanowił czynić to w kuchni gospodyni swo ego młodego przy acielaSzolema. Skończyło się na tym, że całkowicie i na stałe przeniósł się do niego. Odbyłosię to w sposób prosty i zwycza ny. Dwóch ludzi nie dzieli nienawiść. Jeden może byćpożyteczny drugiemu. Dlaczego więc nie mogą być razem? Benjaminson to wspaniałyhebraista, poeta. Jego młodszy przy aciel ma oddzielny pokó . Posiada łóżko. Łóżko estszerokie. To pole, a nie łóżko. Komu więc to będzie przeszkadzało, eśli będzie w nim leżećdwóch, a nie eden? To, że poeta Benjaminson nie zna miary w gadaniu, że nie przesta echwalić swoich wierszy, że czyta do późne nocy swo e poematy, i to z takim zapałemi ekstazą, że łzy mu ciekną z oczu — to aszka. Jego młody przy aciel, Szolem, ma dziękiBogu twardy sen, zaś Benjaminson nie za bardzo prze mu e się tym, że ktoś właśnie śpi.Wtedy, gdy on, Benjaminson, czyta swo e wiersze, cały świat może przewrócić do górynogami.

Na pierwszy rzut oka wyda e się, że tych wszystkich ludzi nie mogło nic łączyć. Cóżbowiem wspólnego mógł mieć Nachum Rabinowicz, Żyd z pozyc ą, pół chasyd i półmaskil, z kimś takim ak kolekturowiec w ciemnych okularach, który był litwakiemi mitnagedem²²³. Co mogło łączyć ich obu z wiecznie głodnym i egzaltowanym poetąBenjaminsonem? I wreszcie, ak mógł się dobrze czuć w tym środowisku miły młodzie-niec o pulchnych policzkach i kręconych blond włosach (po tyfusie włosy odrosły muak trawa po deszczu)? Co miał tu do roboty młodzieniec, który z rac i wieku odczuwałnormalny pociąg do spacerów, do wycieczek w głąb parku z kolegami i ledwo poznany-mi dziewczętami? Trzeba ednak przyznać, że była to istna sielanka, że panowała międzynimi prawdziwa, nie do opisania, przy aźń i zażyłość. Sobota była dniem, na który czekaliz utęsknieniem ak na nadzwycza ne spotkanie. Każdy z te czwórki ma ąc coś ciekawegodo opowiedzenia, przekładał to na sobotę. Poeta Benjaminson zmaga ący się cały czas zeswoimi wierszami na lepsze zostawiał na sobotę po południu. Nie znaczy to, że czytał etylko po obiedzie. W istocie czytał wszystko, co mu się uzbierało w ciągu tygodnia, przedobiadem, przy obiedzie i po obiedzie.

Właściciel kolektury w ciemnych okularach był uż znacznie bardzie praktyczny. Gdywrócili z bóżnicy i o ciec odmówił uż wszystko, co należało, odprawił kidusz i zabierał

²²³mitnaged — Żyd ortodoksy ny, przeciwnik chasydyzmu. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 118: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

się do mycia rąk, kolekturowiec, spoziera ąc przez ciemne okulary na talerz, zwykł byłpowiadać: — A teraz nasz poeta zapewne coś powie. — A poeta, nieborak, choć byłgłodny ak wilk, nie dał długo na siebie czekać, nie dał się prosić. Kolekturowiec zaśładował w siebie, ile wlezie. Moczył chałę w pieprzne zupie rybne , zapijał kieliszkiemmocne wódki i zaciera ąc ręce wykrzykiwał z zachwytem: — Doskonałe! Mucha niesiada! Koniec świata!

Zaiste, trudno było domyślić się, na czym miał polegać ten koniec świata. Czyżby nawierszach Benjaminsona? Czy na zupie rybne ? Czy też na kieliszku wódki? A może natym wszystkim razem? Bądź co bądź nastró był podniosły. Nawet macocha tego dniaczuła się wywyższona. Na sobotę wkładała peruczkę berdyczowską. Łaskawym, przy a-znym okiem patrzyła na gości i zapędzała ich do edzenia. Niech wreszcie coś z edzą.Niech coś z te gadaniny zostanie na późnie .

Dla dopełnienia obrazu te sielanki trzeba poświęcić kilka słów eszcze edne perso-nie, która niecierpliwie wypatrywała gości sobotnich. Była nią gabete Fe ga Lea. Autortych wspomnień uż ą opisał w innym mie scu, w książce Motl, syn kantora. Był to kot.Z powodu tuszy przezwano go gabete Fe ga Lea. Chłopcy mieli słabość do kotów, a Fe gaLea co roku wydawała na świat całe pokolenie dorodnych szarych kociąt. Gdy kociętadorastały, rozdawano e ako prezenty, Fe ga Lea zaś zostawała sama. Był to stary, za-siedziały w domu kot, który znał swo ą wartość. Nie dał sobie dmuchać w kaszę. Gwoliprawdzie nie miał u macochy przywile ów. Nieraz obrywał: to nogą w bok, to miotłąpo głowie. Zresztą, dlaczegóż miałby się cieszyć lepszymi względami niż dzieci macochy?A dzieci macochy też nie obchodzą się z Fe gą Leą w rękawiczkach. Dopieka ą e dożywego. Odrywa ą od piersi małe kocięta i zamęcza ą e na śmierć. Jest na to wytłuma-czenie, zresztą na wszystko można znaleźć usprawiedliwienie. Dlaczego ma ą dzieci lepieobchodzić się z kotem, aniżeli własna matka obchodzi się z nimi? Owszem, gdy Szolemmieszkał w domu, to uważał, aby kotu nie działa się krzywda. Obecnie, gdy est tylkogościem, gdy przychodzi raz na tydzień w sobotę, Fe ga Lea wita go ak swo aka. Wsta ena ego widok, zgina grzbiet, ociera się głową o ego nogi, otwiera szeroko pyszczek, byziewać i oblizu e się. — Jak się masz Fe go Leo? — Szolem głaszcze ą po głowie i nachylasię ku nie . — Miau! — Felga Lea miauczy takim tonem, akby chciała powiedzieć: „Cóż,grunt, że się ży e, grunt, że się spotykamy”. I nie przesta e ocierać się o ego nogi. Nieprzesta e mruczeć i patrzeć na niego wzrokiem istoty, która ma coś na sumieniu. Czeka,by e coś dał.

— Biedne stworzenie — mówi kolekturowiec i wzdycha. Benjaminson tymczasempołyka coś z talerza i zwraca ąc się do zebranych przy stole powiada, że ma na ten tematwłasny wiersz pod tytułem I miłosierdziem ogarnia On wszystkie swoje stworzenia. Nieczeka ąc na zaproszenie wznosi oczy do góry i deklamu e swó utwór.

.

Egzaminy za pasem. Szolem wraz ze swoim kolegą Elim buduje zamki na lodzie. Dla zwy-cięzcy nad trzecią. List poetycki do Gurlanda. Klub w trafice. Gurland odpowiada listemi zamki na lodzie rozpadają się

Czas płynie. Dzieci rosną. Nadchodzi lato, ostatnie lato. Kończy się szkoła. Egzami-ny za pasem. Jeszcze tydzień, eszcze dwa i koniec ze szkołą. Szolem ma uż e dosyć.Bohater tych wspomnień nigdy nie żywił zbytnie sympatii do szkoły. Nigdy nie byłaona dla niego źródłem wiedzy i mądrości. Jeśli skorzystał z owoców wiedzy, to chybatylko z płodów drzewa, któremu na imię było haskala²²⁴. Dużo mu dały książki rosy -skie i hebra skie, gazety i czasopisma. Oto, czym się karmił. W dużym stopniu pomagałmu w tym klub, ówczesna inteligenc a pere asławska z kolekturowcem, Benjaminsonemi „udanymi zięciami” na czele. I przede wszystkim Arnold z Pidworków ze swo ą bogatąbiblioteką.

²²⁴haskala — ruch oświeceniowy wśród Żydów propagu ący emancypac ę poprzez wykształcenie. Prowadziłdo nie zamierzone asymilac i. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 119: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Jedyną rzeczą łączącą go ze szkołą była przy aźń z kolegą Elim. Jego kochał naprawdę.Lubił go za żywy temperament, za talent w naśladowaniu nauczycieli. Eli robił to akprawdziwy aktor, ak urodzony komik. Razem przewracali świat do góry nogami. Czytaliksiążki, używali żywota. Z pozostałymi kolegami z klasy nie utrzymywali kontaktów. Byłyto zakute pały. W czasie, gdy przygotowywali się do egzaminów, gdy drżeli ze strachuprzed wpadką, nasi przy aciele, Szolem Rabinowicz i Eli, syn Dodiego, kpili z całegoświata. Egzaminy mieli w nosie.

Na dworze lato: żyć, nie umierać! Istny ra . Można pływać, wiosłować, przeprawiaćsię na drugi brzeg rzeki. Tam rośnie gęsto oczeret. Tam, na drugim brzegu, rozciąga sięłąka upstrzona białymi i czerwonymi stokrotkami. Za łąką rośnie ga , a właściwie las.Bieg do lasu aż do utraty tchu to nie lada sztuczka. Kto prędze dobiegnie, Szolem czyEli? Po biegu oba ledwo dyszą. Rzuca ą się wtedy na zieloną i pachnącą trawę. Leżąna brzuchu. Twarz zanurza ą w surowe , piaszczyste ziemi. Po piasku spaceru e musz-ka, przechadza się żuczek, uwija się mrówka taszcząca w swoich przednich nóżkach całeźdźbło słomy, kawałeczek kory, igłę sosny. Dokoła panu e cisza, rzadko tylko przerywanaświergotem przelatu ących nisko askółek. Znak, że będzie deszcz. Słychać kumkanie żab.„Kum, kum!” akie ś osierocone w oczerecie żaby. Za chwilę milknie. A więc na pewnobędzie padać, chociaż niebo est czyste i klarowne ak kryształ. Na mnie sze plamki nahoryzoncie. I odczuwasz wówczas akiś ścisły związek z tym lasem, z łąką, stokrotkami,tą świeżą ziemią, pachnącą trawą, muszką, żuczkiem i mrówką uwija ącą się pracowicie,askółkami lata ącymi nad głową, żabami kumka ącymi nad wodą, z całą otacza ącą cięprzyrodą. Wszystko stanowi tu niepodzielną całość. Fauna, flora i człowiek to eden świat,to edna rodzina.

A wszystko szumi, ry e, hałasu e. A cały ten harmider, ten jarmark — to świat. Tonazywa się życiem. Obydwa przy aciele są zadowoleni z życia. Są usatysfakc onowaniwłasną przeszłością, zadowoleni z dnia dzisie szego i z ufnością spogląda ą na dzień u-trze szy. Spodziewa ą się po nim eszcze więce radości. Tymczasem rozmawia ą. Długo,cicho, spoko nie. Jest to rozmowa bez początku i bez końca. Głównie obraca się wokółtego, co ich oczeku e. Co będzie dale ? I roztacza ą swo e plany. Zaczyna ą budować zam-ki na lodzie. Zarysowu e się przed nimi życie pełne barw. Takie życie, które est tylkoowocem fantaz i. Marzenie, które nigdy nie ziści się na Ziemi.

Jednak nie można bawić²²⁵ długo na łące. Czas nie stoi w mie scu. Egzaminy to nieaszka. Wprawdzie są prymusami, ale nigdy nic nie wiadomo. Zdarza się, że i na lepsze-mu noga się powinie. Jeden tylko człowiek nie tracił pewności. Był nim kolekturowiecw ciemnych okularach. — Co mi tam egzaminy? Jakie tam egzaminy? Guzik z pętelką— tak perorował właściciel kolektury, bardzie niż rodzony o ciec przeżywa ąc szkolnelosy Szolema. Nic też dziwnego, że znacznie silnie niż inni przy ął radosną nowinę, iżSzolem i ego przy aciel Eli zostali zwolnieni z egzaminów. — Chwała Bogu! Jesteśmyzwolnieni! Zwolnieni z egzaminów, no i pohulamy! — Kolekturowiec nie posiadał sięz radości. I wieczorem tego samego dnia przyniósł do mieszkania urwisa, ak wciąż na-zywał Szolema, ednego śledzia i butelkę wódki. W tró kę wraz z poetą Benjaminsonemwyprawili sobie ucztę zgodnie z boskim przykazaniem. Duch Boży, ak powiedział o so-bie Benjaminson, natchnął go. Czym prędze spłodził wiersz Dla zwycięzcy nad trzeciąhymn pochwalny.

„Nad trzecią” oznacza trzecią klasę szkoły, którą Szolem właśnie ukończył. Teraz za-czynał się nowy etap. Co dale ? Ku akiemu celowi zmierzać? Na scenę wkroczyli wszyscynasi starzy zna omi. Oba zięciowie, Arnold z Pidworków i wszyscy pozostali dobrzyprzy aciele. Każdy ze swo ą radą: gimnaz um, szkoła rabinacka, uniwersytet, lekarze, ad-wokaci, inżynierowie… O ciec był w rozterce. Tyle dróg, profes i, biznesów, aż w głowiesię mąci.

Ze wszystkich propozyc i i pro ektów wybrali Instytut Nauczycielski w Żytomierzu.Instytut obiecał wziąć obydwu absolwentów, to znaczy Szolema i Eliego, na utrzymaniepaństwowe. W te sprawie posłano uż dokumenty do Żytomierza do dyrektora szkoły,pana Gurlanda. Dla większe pewności Szolem załączył do dokumentów napisany przez

²²⁵bawić (daw.) — przebywać. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 120: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

siebie list po hebra sku. List był w prawdziwie poetyckim stylu. Chciał pokazać dyrek-torowi, że z nie byle kim ma do czynienia. Kolekturowiec był wniebowzięty.

— Chwała Bogu, żeśmy się uż pozbyli kłopotów. — Mówiąc to, wytarł mokrą połąmarynarki swo e ciemne okulary (bez okularów twarz kolekturowca wydawała się spuch-nięta, a oczy przypominały poduszeczki). — Nasz urwis ma uż przyszłość zapewnioną.Obym a uż miał takie kłopoty z sobą ak on. Kim by uż nie został: rabinem czy na-uczycielem, ale edno est pewne — wy dzie na ludzi. A z poboru do wo ska też esteśmyzwolnieni. Pozosta e więc tylko edno — dokonać wyboru narzeczone . Ładne , z porząd-nego domu, z posagiem tysiąca pięciuset karbowańców. A wtedy żyć, nie umierać. Każwięc pan, reb Nachumie, podać kwaterkę wina tego cerkiewnego, koszernego i zdatnegona święto Pesach.

Okazu e się ednak, że kolekturowiec pospieszył się nieco. Wypadki potoczyły sięinacze .

Wszystkie interesy, których imał się Nachum Rabinowicz, nie wystarczyły na akietakie utrzymanie. Traf chciał, że znalazł się pewien bogaty gruboskórny go nazwiskiemZachar Nestorowicz, który zapałał wielką czcią i szacunkiem dla Nachuma. Odstąpił musklep z piwnicą w swo e kamienicy, w dodatku od ontu. Nachum miał tam sprzeda-wać tytoń i papierosy. Do tego sklepu przeniósł Nachum również wyszynk raznych winjużnawo bieriega²²⁶.

I zaczęła się sypać forsa. Dom Nachuma Rabinowicza, ak pamiętacie, był domemzebrań, był klubem, w którym spotykali się maskile, zbierała się młodzież. Obecnie klubten ożywił się eszcze bardzie . Zachodziło do niego coraz więce i więce przy aciół. Do-brych przy aciół i w ogóle klientów. Kto tylko rozporządzał chwilką wolnego czasu, chciałpogadać z ludźmi, pragnął dowiedzieć się, co słychać na świecie, ten wpadał do trafiki,aby zapalić papierosa i zamienić kilka słów.

Pewnego dnia zebrała się w klubie albo, ak wolicie, w trafice cała śmietanka pere-asławskie inteligenc i. Znaleźli się tam wszyscy nasi starzy zna omi: Jose Fruchszte n,„udani zięciowie”, Arnold z Pidworków i, rzecz oczywista, kolekturowiec w swoich ciem-nych okularach oraz poeta Benjaminson. Nie zabrakło też naszego młodego urwisa Szo-lema. Rozmowa była bardzo ożywiona. Co chwila towarzyszył e wybuch śmiechu. Wy-woływał go zwykle eden z zięciów, Le zor Josł. Mianowicie żądał od każdego z obecnychwytłumaczenia bez użycia rąk słowa „masywny”. A że dla Żyda est to zadanie niemożliwedo wykonania, więc śmiechu było co niemiara. Wtem, gdy śmiech osiągnął apogeum,otwiera ą się drzwi i na progu sta e listonosz z listem poleconym. Na kopercie dużymiliterami rosy skimi wypisany est adres nadawcy: „Kancelaria Żytomierskiego Państwo-wego Żydowskiego Instytutu Nauczycielskiego”.

Aha! To od niego. Od Gurlanda! Szybko otworzyli kopertę. Przeczytali list od dy-rektora Gurlanda. W liście stało ak byk: „Ponieważ nauka w Instytucie trwa cztery lata,a ak wynika z dokumentów kandydat urodził się lutego , zatem w roku , czyliuż za trzy lata, w miesiącu październiku, będzie musiał stanąć do poboru. To znaczy narok przed ukończeniem nasze szkoły”.

Jak grom z asnego nieba spadła na wszystkich ta wiadomość. Na pierw spierano sięo sens zawartych w liście słów. O co właściwie chodzi? Dlaczego pan Gurland nie do-powiedział do końca swo e decyz i? Co z tego wynika dla nas? A może est akaś rada,istnie e akiś kruczek, by wyplątać się z tego? Próżne ednak spory. Daremne rozważania.Stało się asne ak dwa razy dwa est cztery, że to przegrana sprawa. Szanse wstąpienia doinstytutu żadne. Metryki przecież przerobić nie można. Pan Gurland zaś nie est czło-wiekiem, z którym można kręcić. Przepadło!

Bohater ninie szych wspomnień doskonale przypomina sobie ową epokę prze ściaz ednego świata do drugiego. Trzeba było wybrać drogę, po które należało kroczyć da-le . Trzeba było opracować plan działania. Program na całe życie. Szolem i Eli dawnouż zdecydowali, że razem przeniosą się do Żytomierza. Razem będą mieszkali, space-rowali, uczyli się i kąpali. Gdy nade dą wakac e, razem po adą do domu. I co to będzieza niespodzianka! Koledzy z ujezdnoj zostaną oszołomieni ich żytomierskimi mundurka-mi. Na lepie trzymać się od nich z daleka. Będą rozmawiali o Puszkinie, Lermontowie,

²²⁶raznych win jużnawo bieriega (ros.) — różnych win z południowego brzegu. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 121: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Szekspirze i Byronie. I koniecznie głośno, żeby wszyscy słyszeli, żeby wszyscy wiedzieli.Koledzy będą się dziwowali, zazdrościli. Zarumienione dziewczęta będą się kręciły kołonich i udawały, że niby to poprawia ą swo e rękawiczki. Będą strzelały oczkami i próbo-wały bliże poznać się z nimi. Słowem, będzie ak w ra u!

I nagle ze wszystkich marzeń nici. Nie ma Żytomierza! Nie ma Instytutu Nauczyciel-skiego! Nic z kąpieli w rzece. Nic z wiosłowania. Koniec z wakac ami. Koniec z kolegami.Koniec z dziewczętami. Nie ma ra u! Koniec z karierą. A twarz o ca? Żal popatrzeć: żółtaak wosk. Nowe zmarszczki, nowe troski, nowe westchnienia. Gwałtu, co robić? Co nale-ży zrobić? Poeta Benjaminson czu e się niedobrze. Pragnie ich pocieszyć choćby nowymwierszem. Ale biada. Nic nie wychodzi. Kolekturowca akoś nie widać. Kilka razy pokazałsię na krótko. Powiedział, że ma akiś bardzo dobry plan dla urwisa, który zabezpieczygo na całe życie. Jego i ego dzieci. I dzieci ego dzieci. Nie ma ednak w te chwili czasu.Umyka. Odtąd po nim ani widu, ani słychu.

.

Kim był właściciel kolektury? Trzy ruble za gramatykę na święto. Śmierć kolekturowca. Po-grzeb. Poeta Benjaminson znika i odnajduje się w Ameryce

Nie ma nic wiecznego na tym świecie. Nadszedł kres sielanki. Jeden ze wspomnianychprzy aciół umarł przed czasem, drugi odszedł niedługo po nim i cała paczka rozleciała się.Początek zrobił nasz stary zna omy, kolekturowiec w ciemnych okularach i w wielgach-nych, głębokich kaloszach. Niedługo po nim wyniósł się również poeta Benjaminson.

Kim właściwie był kolekturowiec? Skąd się wziął? Gdzie i kogo zostawił w świecie?Dla kogo harował przez całe życie? Dla kogo dreptał w błocie, pocił się i czekał na swo ąwielką wygraną? Są to pytania, na które trudno udzielić wyczerpu ące odpowiedzi. Godzisię tylko przypomnieć, że często prosił swego młodego przy aciela, tego, ak go nazywał,urwisa, aby swo ą rączką wykaligrafował mu po rosy sku adres. Adres podyktowany przezniego brzmiał: „Miasteczko Panast, powiat Pińsk, gubernia Mińsk, pani Fre dka Etka”.

— Pani Fre dce Etce — poprawia go urwis zgodnie z gramatyką. Kolekturowiecdyktu e dale :

— Z włożeniem trzy ruble.— Trzech rubli — poprawia go znowu urwis.Na co tu gramatyka. Kolekturowiec nie da e za wygraną. Tam nie potrzebu ą grama-

tyki. Tam czeka ą na pieniądze. Nie na próżno powiada ą u nas na Wołyniu, że ak litwakwy eżdża z domu na siedem świąt pesachowych, to szuka wiatru w polu. Kolekturowiecmiał taką naturę, że gdy wyszedł z domu na chwilę, to przepadał na długo. Ile razy byściego potem pytali, gdzie był, nie do dziecie z nim do porozumienia. — Gdzie byłem, tobyłem. Nie wasze zmartwienie. — I tym razem kolekturowiec zniknął i nikt nie wiedział,gdzie się podział.

Pewnego razu, gdy Szolem wczesnym rankiem udzielał uczniom korepetyc i w swoimpoko u, otworzyły się drzwi i po awił się w nich o ciec. Szolem zaniepokoił się:

— Co się stało?— Nic. Kolekturowiec zaniemógł. Trzeba pó ść do niego. Trzeba odwiedzić chorego…Po drodze dowiadu e się od o ca szczegółów. Od dłuższego uż czasu z kolekturow-

cem nie było na lepie . Ostatnio ednak stan ego zdrowia znacznie się pogorszył. W tokurozmowy pada ą coraz smutnie sze szczegóły. Okazu e się, że est poważnie chory. Cał-kiem z nim krucho. To znaczy, że dni ego są policzone. Tak rozmawia ąc, dochodzą dopodwórza bóżnicy.

Podwórze bóżnicy całe w promieniach gore ącego słońca ostatnich dni lata. Pełnona nim żydowskie dziatwy. Półnagie i bose chłopaczyska bawią się w koniki, hałasu-ą. Dźwięczne okrzyki z młodych, zdrowych gardeł napełnia ą echem całą okolicę. Kipiżycie. Radość panu e na żydowskie ulicy. Powietrze, mimo panu ące tu ciasnoty, estorzeźwia ące. Gdzieniegdzie wyrasta akieś drzewko. Spod ziemi przebija trawka. Brud-na woda, którą tu wylewano, chroni od kurzu wzbijanego przez rozbiegane dzieci. Jestprzecież lato. Nie siedzi się w domu. Jest dobrze na tym bożym świecie.

- Z jarmarku

Page 122: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Tuta mieszka kolekturowiec. Tato wskazu e drogę. Schodzą w głąb ni to piwni-cy, ni to grobu. Opiera ą się rękami o wilgotne ściany. Naciska ą ciężką żelazną klamkęi otwiera ą drzwi. Oczom ich ukazu e się następu ący widok: Na gołe podłodze, przy-kryty czernią, leży akiś przedmiot. Środkowa ego część est wybrzuszona szpiczasto dogóry. U wezgłowia dopala ą się dwie świece wetknięte w dwie różne wielkości i róż-nego koloru butelki. Z tyłu za świecami, pośrodku poko u, siedzi na taborecie Żyd zeskołtunioną brodą. Ma na sobie podartą, postrzępioną kapotę. Jest to szames. Po prawestronie sto ą ak osierocone bliźnięta dwa stare, głębokie, podarte kalosze, a na parapecieedynego okna leżą duże ciemne okulary.

Tego samego dnia odbył się pogrzeb. Można sobie wyobrazić, aki to był pogrzeb. Popierwsze, umarły był nędzarzem. Nikt go nie znał i nikogo nie obchodził. Po drugie miałw mieście opinię zakonspirowanego heretyka. Ponieważ ednak w pogrzebie uczestniczylireb Nachum Rabinowicz, Jose Fruchszte n, oba udani zięciowie oraz Arnold z Pidwor-ków, dla którego był to może pierwszy i ostatni pogrzeb, w którym wziął udział, ludziez miasta zaczęli prze awiać coraz większe zainteresowanie. Zaczęli się schodzić. Tłum rósłi rósł. Niespodziewanie pogrzeb przeistoczył się w wielką, wspaniałą i imponu ącą uroczy-stość. Biedacy i nędzarze wyczuli tłusty kąsek. Nie będą im skąpić datków. Ze wszystkichzakątków powyłazili więc kalecy. Ciągnęli za poły. Ryczeli wniebogłosy pyta ąc, dlaczegonie dosta ą ałmużny. Trudno było im wytłumaczyć i przekonać, że umarły był takimsamym biedakiem ak oni.

— Dlaczego więc ma taki uroczysty pogrzeb? Jeżeli nie bogacz — twierdzili — i nierabin, ak widać, to skąd te zaszczyty?

Słońce eszcze mocno prażyło, gdy wyniesiono z piwnicy nosze ze zmarłym przykryteczarnym płótnem. Podwórze bóżnicy i cała uliczka były po brzegi zapełnione tłumem.Nikt nikogo tu nie prosił. Wszyscy przyszli z własne woli. Nikt nie płakał. Tu i ówdzierozlegały się westchnienia. Nikt nie wygłaszał żałobnych przemówień. Nikt nie rozdzie-rał szat, nie odmawiał modlitwy za umarłych, nie odprawiał przez siedem dni pokutyżałobne .

Słychać było tylko pochwały: — To był porządny Żyd… Wprawdzie nie cadyk, ale po-rządny, uczciwy człowiek… Wspierał wielu biedaków… Co zarobił, to rozdawał… ostatnikęs… Poświęcał się dla innych… dla starych chorych Żydów… Nie wahał się wydzieraćod bogatych ludzi datków… Nie znosił podziękowań… Nigdy nie dbał o siebie, ale zawszeo innych… Dziwny był z niego człowiek… taki to człowiek…

Był to piękny pogrzeb, pełen akie ś ciche satysfakc i. Chwała Bogu, że ludzie od-wdzięcza ą się ludziom. Jeśli nie za ich życia, to przyna mnie po śmierci. Odrobina czcii szacunku za ich cierpienia i trud, gorycz męki. Żal tylko, że sam kolekturowiec w ciem-nych okularach nie może choćby na chwilkę, na małą, edyną chwilkę wstać z grobu i po-patrzeć na okazywany mu szacunek. A zresztą, kto to może wiedzieć? Cóż my w ogólewiemy? Po głowie błąka ą się różne myśli o nieśmiertelne duszy. Wierzył w nią zmarły,mimo iż był heretykiem. A może w kondukcie kroczy właśnie ego dusza wraz z namii dusza ta wie więce , znacznie więce od nas? Kto wie? Kto wie?

Tłum rzednie stopniowo. Przed cmentarzem znaleźli się tylko na bliżsi przy aciele.Cały klub. Mie sce na grób wyznaczono skromne. Tak skromne, ak skromny był umar-ły. Gdzieś z boku. Usypano pagórek na świeże mogile i wszyscy się rozeszli. Nikt niepłakał. Nikt nie odmówił Kadiszu. Nie wygłosił przemówienia żałobnego. Nikt nie odbyłsiedmiodniowe pokuty za zmarłego. Przez pewien czas eszcze mówiono o nim w klubie.Późnie przestano i zapomniano.

Wkrótce potem zniknął również poeta Benjaminson. Przez długi czas nie wiedzia-no, gdzie się podziewa. Wreszcie rozeszła się wieść, że est w Kijowie. Po akimś czasieBenjaminson zasłynął ako uczestnik „wielkie wo ny”, która wybuchła wśród mędrcówkijowskich. O tym dowiemy się szczegółowo w następnych rozdziałach. Jego nazwiskowymieniano razem z takimi ludźmi, ak Mo sze Aron Szacki, Icchok Jakow Wa sen-berg, Dubzewicz, Darewski. Potem doszły do nas słuchy, że Benjaminson wywędrowałdo Ameryki i tam powodzi mu się bardzo dobrze.

I tak rozpadła się paczka. Rozdzieliła się grupa, wygasła rzadko spotykana przy aźń.Koniec sielanki.

- Z jarmarku

Page 123: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

.

Samotny i osierocony. Żyd od skór. W świat w poszukiwaniu szczęścia. Długo nie można byćgościem. Konkurencja prywatnych nauczycieli i małomiasteczkowa zawiść. Klezmer Abraham— ktoś w rodzaju Stempeniu. Powrót do domu

Straciwszy dwóch bliskich przy aciół, właściciela kolektury i Benjaminsona, boha-ter ninie szych wspomnień nie mógł sobie znaleźć mie sca. Był ak osierocony. Jeszczebardzie odczuł swo ą samotność, gdy ego edyny pozostały kolega, Eli, wy echał do Ży-tomierza. Do uczucia samotności mimo woli przyłączyło się uczucie zazdrości. Zdawałsobie doskonale sprawę z tego, że est to brzydka przywara, że est w tym coś nieczystego.Nic ednak na to nie poradzisz. Gniewało i bolało Szolema, że szczęście uśmiechnęło sięnie do niego, ale do ego kolegi. Z akie rac i? Czym zawinił, że pospieszył się z przy ściemna świat o parę miesięcy wcześnie ? Z powodu takiego głupstwa miałby zaprzepaścić ka-rierę? Przegrać całe swo e życie? Schował głowę w poduszkę i gorzko zapłakał. Wydawałomu się, że niebo runęło na ziemię i na świecie zapanowała ciemność.

Nie ma ednak takie choroby, na którą nie byłoby lekarstwa. Na lepszym lekarstwemna rany duszy est czas.

Poproszę teraz czytelnika, aby pofatygował się ze mną do dawnego domu za ezdnegopaństwa Rabinowiczów. Wśród stałych gości za azdu był pewien egomość o dziwnymprzezwisku: „Żyd od owczych skór”. Owcze skóry wysyłał do swo e garbarni. Tam eczyszczono, farbowano, wyprawiano i wyrabiano z nich czapy i kożuchy dla go ów. GdyŻyd od skór przy eżdżał, to czuć go było uż na odległość. Ostra była woń tych skór.W pierwszych dniach ego pobytu cały za azd trząsł się od kichania. Potem zatykały namsię nosy i nie czuliśmy uż żadnego zapachu.

Sam Żyd od skór był miłym człowiekiem. Prostoduszny, dobry i szczery. Zamiast„sz” wymawiał „s”. Modlić się chciał tylko na głos. W wigilię szabasu, gdy zabierał się doodprawiania kiduszu, brał do ręki kielich, przymykał oczy i potężnym głosem wykrzyki-wał: „Tak zostały ukończone niebo i ziemia”. Wtedy dziatwa ze śmiechu chowała się podstołem. Żyd od skór wiedział, że to z niego śmie ą się, ale zbytnio się tym nie prze mował.

— Sa gece! Scury! Cy wolno śmiać się ze starego cłowieka? Bóg was ukaże, sarlatani!To wywoływało eszcze większy wybuch śmiechu. Wszyscy się śmiali. A potem sam

Żyd od skór też pokładał się ze śmiechu. Za ego to przyczyną autor ninie szych wspo-mnień zdecydował się na opuszczenie rodzinnego miasta i wyruszenie w świat w poszuki-waniu swego szczęścia. I to, broń Boże, nie do Ameryki, nie do Londynu, Paryża, nawetnie do Odessy, Warszawy lub Kijowa, ale do małego miasteczka niedaleko Pere asławia,do Rżysżczewa w guberni kijowskie . U niego, w Rżyszczewie, twierdził Żyd od skór,nie ma nauczycieli. — Ozłocą tam pańskiego syna, panie Rabinowicz. Sam mam dzieci,moi przy aciele oraz zna omi też ma ą dzieci. Dzieci chcą się uczyć, a nauczycieli nie ma.Choć weź i powieś się! Uwierzcie mi, przysięgam, że syn wasz będzie się czuł u mnie akw domu. Będę go strzegł ak źrenicy oka.

Słowem, tak zachęcił zarówno o ca, ak i syna, że trudno było oprzeć się pokusie.Wsiedli na statek parowy i popłynęli do Rżyszczewa.

Natychmiast skierowano tam przybyszów do Żyda od skór. Gości przy ęto niezwykleserdecznie. Pierwszego dnia nie wiedziano po prostu, gdzie ich posadzić i co z nimi zrobić.Samego gospodarza zastali przy sortowaniu skór. Był tylko w kamizelce, bez kapoty i bezbutów. U rzawszy dosto nych gości włożył czym prędze buty, zarzucił kapotę i dawakrzyczeć do drugiego poko u:

— Se ne Se ndl! Se ne Se ndl! Syku samowar! Mamy gości!Piorunem z awił się samowar. Potem szklanki, herbata, kawa, cykoria, mleko i bułki

z masłem. Na takie luksusy można sobie pozwalać tylko w święto Szawuot, gdy adłospisest mleczny, albo z okaz i połogu w domu. Obiad zaś był iście królewski: faszerowanaryba, ryba smażona, ryba pieczona, rosół z makaronem, rosół z ryżem, rosół z migdałami.Do wyboru, do koloru. O mięsie uż nie mówię. Wszystkie rodza e i wszystkie gatun-ki. Były nawet dwa rodza e cymesu. Po tym wszystkim znów samowar. Znowu herbata,konfitury i ciastka. Gdy nadeszła pora kolac i, gospodarz zwrócił się do gości z pytaniem,

- Z jarmarku

Page 124: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

co mianowicie wybiera ą z mlecznych potraw — pierogi, naleśniki czy też bliny? Go-ście skromnie odpowiedzieli, że im wszystko edno. Oczywiście podano wszystkie trzywymienione potrawy. Zapili e kawą i uraczyli się dodatkowo konfiturami wszelkiegorodza u. O cu posłano na aksamitne kanapie, Szolemowi zaś na drugie kanapie. Poście-lono im tak, ak się ścieli łoże książęce lub królewskie. Następnego dnia o ciec pożegnałsię i od echał. Szolem został u Żyda od skór na kwaterze wraz z wiktem. Za to miałudzielać lekc i ego dzieciom.

Naza utrz obiad był uż mnie wystawny. Zwykła kasza z rosołem, kawałek mięsa i towszystko. Kolac a była również mleczna, ale składała się z małego kawałka sera, masłai chleba.

Chleba było w bród. Jednak gościowi posłano uż nie na aksamitne kanapie, ale nażelazne skrzyni. Rano bolały go wszystkie kości. Łamało w krzyżu. Trzeciego dnia obiadskładał się ze zwykłe zupy kartoflane , po które paliło niemiłosiernie. Kolac i uż niepodano. Zastąpiła ą szklaneczka herbaty z chlebem. Tym razem pościelono mu uż napodłodze, na wyprawionych skórach. Trzeba było nie lada wysiłku, aby nie udusić się ododoru wydzielanego przez skóry. Na dodatek przez całą noc darło się dziecko w kołysce.O spaniu nie było mowy. Mała lampka kopciła i wydzielała czad. Od płaczu dziecka i czadupękała głowa. Litość i trwoga!

Korepetytor doszedł do wniosku, że o spaniu nie ma co marzyć. Wstał więc i podszedłdo dziecka w kołysce. Chciał ustalić, dlaczego płakało. Okazało się, że sprawcą płaczu byłkot, który wlazł do kołyski i poczuwszy się tam ak u Pana Boga za piecem spoko niezasnął. Korepetytor zastanawiał się, co robić? A może wyrzucić kota? Szkoda. Żal. Zo-stawić kota w spoko u? Wtedy dziecko będzie dale ryczało. Wpadł więc na pomysł, bomądry chłopak zawsze da sobie radę. Zacznie kołysać dziecko i wtedy kot sam ucieknie.Znał to z własne praktyki. W domu i w chederze spotykał się z podobnymi przypadka-mi. Zanim położono niemowlę do kołyski, uważano za wskazane na pierw wsadzić tamkota i porządnie go wykołysać. Kot ednak za żadne skarby nie chciał być kołysany. Le-dwo zdążyłeś ruszyć kołyską, uż czmychał. Gotów był oczy ci wydrapać. I tym razemtak było. Korepetytor zaledwie zbliżył się do kołyski, gdy kot natychmiast z nie wysko-czył i gdzieś przepadł. Niemowlę zaś, ukołysane, przestało płakać i zasnęło. Gdy naza utrzSzolem opowiedział o tym matce niemowlęcia, ta obrzuciła kota gradem przekleństw.Niemowlę przytuliła do piersi, nie przesta ąc pieścić i hołubić. A niech tego kota szlagtrafi! A że korepetytor nie zmrużył w nocy oka, obchodziło ą tyle, co zeszłoroczny śnieg.

Doszedłszy do przekonania, że to wszystko nie ma sensu, korepetytor w porę wziąłrozbrat ze skórami i przeniósł się na kwaterę do innego gospodarza.

I tu zaczęła się dla niego nowa seria kłopotów, nieszczęść i udręk. Okrutne gospody-nie, zasiedziałe prusaki, adowite pluskwy, nietoperze, szczury i inne plugastwa. Wszyst-ko to ednak betka w porównaniu z intrygami, które snuli konkuru ący z nim korepety-torzy. Byli to Żydzi, mełamedzi, nauczyciele dziewcząt, zaznamia ący e z sztuką pisania.Wszyscy oni toczyli z sobą bezlitosną walkę. W stosunku do nowego konkurenta z Pe-re asławia za ęli ednolite stanowisko. Nie było takiego paskudztwa na świecie, którymby nie obrzucili nowego przybysza. Gdyby dać wiarę ich twierdzeniom, to Szolem byłistnym kryminalistą, złodzie em, bandytą, słowem, człowiekiem do wszystkiego. Roz-puścili takie plotki wśród chlebodawców naszego korepetytora, że nie pozostało mu nicinnego, ak tylko prosić Boga, aby sezon szkolny skończył się wreszcie i żeby mógł u śćstąd z życiem.

Pobyt w Rżyszczewie był prawdziwym koszmarem. Złym i upiornym snem. Jedynydom, w którym czuł się dobrze, należał do klezmera Abrahama. To był prawdziwy artysta.Istny mistrz. W pełni zasłużył na to, aby go opisać. Był to wysoki, postawny, barczystymężczyzna o okrągłe twarzy, małych oczkach, gęstych brwiach i o czarnych, długich,kręconych włosach. Ręce miał grube, szerokie i tak owłosione, że skrzypce wyglądaływ nich ak małe skrzypeczki, ak zabaweczka. Nut nie znał, a mimo to był autorem wielukompozyc i. A grał tak pięknie, że można go było słuchać bez końca. Był to ktoś w rodza uStempeniu, a może nawet przewyższał go. W życiu również żywo przypominał Stempeniu.Dziwny facet. Poetycka natura i wielki miłośnik płci nadobne . W odróżnieniu ednakod Stempeniu miał żonę w niczym nie przypomina ącą ędzy słynnego artysty. Wprostprzeciwnie. Abrahamowa, żona klezmera, była podobna do swego męża. Wysoka, przy

- Z jarmarku

Page 125: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

tuszy i piękna. Może ciut za bardzo przy tuszy. Można było wyciąć z nie trzy kobiety, aleco do charakteru — prawdziwa kopia Abrahama. Jak dwie krople wody. Obo e nigdy niewściekali się. Zawsze pogodni, weseli, dobrze usposobieni do ludzi, zawsze uśmiechnięci.Lubili dobrze z eść, dobrze wypić, dobrze żyć. Jeśli było za co, to kupowali sobie rzeczyna lepsze i na droższe. Jeśli forsy nie było, potrafili zaciąć zęby i czekać cierpliwie, aż Bógześle im akiś zarobek, choćby na drobnie szy. Wtedy ciachnie się po śledziku i też będzieuczta. Tak ak Bóg przykazał. Dzieci Stwórca im nie poskąpił. Mieli ich całe stadko. Każdedziecko miało wrodzony talent do muzyki. Każde grało znakomicie. Każde na innyminstrumencie. Rzadko spotykana orkiestra.

Do nich wpadał nasz korepetytor z Pere asławia. U nich czuł się ak ryba w wodzie.Sam mistrz uczył go gry na skrzypcach. Za darmo. Klezmer Abraham nie należał do ludzi,którzy brali pieniądze za rzecz tak świętą ak muzyka. Jeśli zaś korepetytor est w posia-daniu paru groszy, to bardzo prosi o małą pożyczkę. To samo ego żona, klezmerowaAbrahamowa. Akurat potrzebu e kilku groszy na targ… — A nuż zna dzie się u panaw kieszeni trochę drobnych?

Rzecz asna, że drobniaki zawsze się akoś zna dą.W ten sposób Szolem stał się w ich domu swo akiem. Niemal członkiem rodziny. To

zaś wystarczyło, aby ego konkurenci po fachu zaczęli szpetnie obgadywać ego i klezmeraz klezmerową oraz całą ich rodzinę. Roztrąbili po całym mieście, że Szolem wszystko, cozarabia, odda e klezmerowe i że co noc wyprawia ą w domu klezmera hulanki. Klezme-rowie gra ą, a Szolem tańczy z klezmerową. Słowem, używanie na sto dwa. Nie obchodziich to, że biedacy w mieście puchną z głodu, a małe dzieci umiera ą. Opowiada ący tęnowinę robi przy tym pobożne miny. Wywala oczy do nieba, a słuchacze spluwa ą. Co toma wspólnego z biedakami? Jaki tu związek z dziećmi? Co ma znaczyć spluwanie? O tonie należy pytać. Tam, gdzie w grę wchodzi rywalizac a, nie ma mie sca dla zdrowegorozsądku.

Jednym słowem, Szolem ledwo dotrwał do końca sezonu szkolnego i czmychnąłz przeklętego miasteczka. Uciekał nie ogląda ąc się za siebie. Przysiągł, że ego dziecii wnukowie nigdy nie będą udzielać lekc i i korepetyc i w małych miasteczkach. Twardopostanowił poszukać inne drogi do życiowe kariery.

.

Jakże słodki jest powrót do domu! Szolem znowu spotyka się ze swoim przyjacielem Elim.W mieście mówią, że pisuje do „Hamagid”. Darwin, Buckle i Spencer. Dwa typy ówczesnycheksternistów

Żadne słowo nie brzmi tak pięknie ak słowo „mama”. Żadne słowo nie przemawia takmocno do serca ak „dom rodzinny”. Jeśli się chce właściwie ocenić dom rodzinny, trzebachoćby na krótko go opuścić. Należy udać się na krótką nawet wędrówkę po obczyźnie,aby potem wrócić do domu, do swego rodzinnego gniazda. Każdy przedmiot nabierawtedy swoistego wdzięku. Przybiera inne oblicze. Wszystko sta e się droższe i bliższesercu. Człowiek czu e się odmieniony. Jakby na nowo się urodził.

Kiedy bohater ninie szych wspomnień wrócił do domu na Rosz Haszana, na pierwwyruszył na miasto. Przemierzył wszystkie ulice, chcąc upewnić się, czy wszystkie po-dwórka, wszystkie ogrody i wszystkie domy są na swoich mie scach. Ludzie, których podrodze spotykał, zmienili się niewiele. Serdecznie witali się z nim, a on ze swo e stronystarał się okazywać im swo ą życzliwość.

Tylko młodzież tymczasem nieco podrosła. Stanęła na własne nogi. Szolem, ak gozapewniano, też podrósł i zmężniał. W dodatku ubierał się elegancko, z fasonem i szy-kiem. Buciki skrzypiące, obcasy wysokie. Spodnie szerokie i długie. Słowem, ostatnikrzyk mody. Krótka marynareczka, kapelusik aśniusieńki w odcieniu żółtym. Włosydługie niczym poeta. Sczesane w dół à la Gogol.

Zupełnie inacze wyglądał ego kolega Eli, który również przy echał na święta z Żyto-mierza. Jego mundur składał się z krótkie zapięte pod szy ą marynarki, przypomina ące

- Z jarmarku

Page 126: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

tużurek²²⁷, i krótkich, wąskich spodni. Na głowie kaszkiet z szerokim daszkiem. Włosyostrzyżone na zero niczym u żołnierza. Pierś wysunięta do przodu. Zęby białe, oczy we-sołe. Opowiada cuda o swoim instytucie. Nie może się wprost nagadać. Przerabia ą tam,powiada, wyższą matematykę. Obcu ą z literaturą rosy ską, uprawia ą gimnastykę. Jeśliidzie o udaistykę, to tyle, co kot napłakał. Rozdział z Pięcioksięgu, rozdział z Gemary,i to wszystko. I to est ta cała nauka w Instytucie Nauczycielskim? I ten oto Eli będzienauczycielem żydowskim? Rabinem? Szolem był oszołomiony, bo Eli przywiózł z Żyto-mierskiego Instytutu Nauczycielskiego całą pakę wierszy i pieśni rosy skich i ani ednegowiersza lub pieśni w ęzyku żydowskim. Jakby przy echał nie z żydowskie uczelni, ale zezwykłe bursy seminarium nauczycielskiego dla go ów.

Nie przeszkodziło to ednak przy aciołom utrzymywać dalsze serdeczne stosunki.Pozostali nadal przy aciółmi. Wszędzie chodzili razem. Zawsze we dwó kę. Oba mie-li o czym opowiadać. Jeszcze bardzie mieli z czego śmiać się. Pokpiwali sobie z całegomiasta. I tak, ak za dawnych lat bywało, wyna mowali łódkę i wyruszali z biegiem rzekihen, daleko za miasto.

Koniec lata. Chłody eszcze nie nadeszły. Pola ednak nie są uż zielone. Nie ma użśladu po czerwonych i białych stokrotkach. Oczeret wyziera eszcze z błota. Jest uż ed-nak rzadki i żółty. Lasek przybrał kolor czerwonawy. Czas wylegiwania się na trawieuż minął. Ziemia est wilgotna, błotnista. Przy aciele wyna du ą akiś pieniek i siada ąna nim. Opowiada ą sobie o wszystkim, co przeżyli w ciągu minionego półrocza. Niepomija ą na drobnie szego szczegółu. Żadnego detalu. Przekazu ą sobie każde wrażenie,każde spotkanie, każde zdarzenie. Sztuka polega na tym, że oba mówią ednocześnie,oba śmie ą się naraz i przerywa ą sobie nawza em, wpada ą sobie w słowa, a mimo torozumie ą się świetnie. Często ednak nadchodzi chwila milczenia. Każdy zagłębia sięwe własne myśli, własną duszę. Pozosta e akby zamknięty we wnętrzu własnego a. Sąwprawdzie bardzo bliskimi przy aciółmi, lubią się, nie ma ą przed sobą ta emnic, ale ed-nak nie wszystko sobie zwierza ą. Nie, nie wszystko. Każdy z nich ma swo e własne myśli.Ma swó własny ideał, własny mały świat. I nikt nie może mieć do niego dostępu, choćbyto nawet był na lepszy kolega.

Robi się chłodnie . Dzień ma się ku końcowi. Słońce est coraz niże . Las pokrywaakby cienki dym. Z drzewa spada szyszka. Przy aciele zrywa ą się. Czarodzie ski krągpryska.

— Czy pora wracać?— Tak, pora wracać!Idą więc. Wąską, krętą, wytartą ścieżką przemierza ą całe pole. Wsiada ą do łódki

i intonu ą piosenkę polską, nie żydowską. Ślizga ą się po wąskie , kręte rzeczce, tuż obokżółtego oczeretu.

Jest uż ciemno, gdy wraca ą do domu. Policzki ich płoną. Oczy błyszczą. Są głodni.Po drodze kupili kawon i dwa świeże, miękkie, eszcze gorące placki. Urządza ą sobiekolac ę. Radość wypełnia serca. Śmie ą się. Nie wiadomo nawet z czego.

Postronny obserwator mógłby sobie pomyśleć, że oba są ednakowo szczęśliwi, w rów-nym stopniu zadowoleni. Są przecież młodzi, zdrowi. Czego im brak? W istocie rzeczytylko eden z nich, Eli, był naprawdę szczęśliwy. Drugi, Szolem, był załamany. Nie szedłwłaściwą drogą. Jedyną ego pociechę stanowił fakt, że miasto zachwycało się ego ha-kafot w bóżnicy, ego zna omością Tanachu, hebra skiego i ego umie ętnością pięknegopisania. Były to rzeczy stanowiące dla ego kolegi niedostępną ta emnicę. Nie na egomiarę. Gdzie mu tam do takiego pisania po żydowsku? Gdzie mu tam do takie zna o-mości hebra skiego? Do poetyckiego stylu? Do tego zdolny est tylko on, syn NachumaRabinowicza. On, zna ący na pamięć wszystkie księgi haskali. On, stały czytelnik „Hama-gid”. Aż dziw bierze, że sam eszcze nie pisu e w „Hamagid”. Skąd ednak mogą wiedzieć,że nie pisu e; a może pisze pod pseudonimem?

Tak to mówią ludzie w Pere asławiu. Szolem chodzi w aureoli sławy. Tak bardzoolbrzymie e w ich oczach. On sam sta e się akby solidnie szy. Nie szuka uż kontaktuz dawnymi koleżkami-łobuziakami. Zapisu e się do mie skie biblioteki. Znosi stam-

²²⁷tużurek — rodza dwurzędowego długiego i ciemnego surduta, noszonego na przełomie XIX i XX w.[przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 127: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

tąd do domu naręcza grubych książek. Czyta Darwina, Buckle’a, Spencera. Obraca sięwśród starszych, sławnych, oświeconych młodzieńców miasta. Wśród samouków, którzyo własnych siłach, pilną pracą, przysiadywaniem fałdów, przerobili cały program szkółśrednich. Opanowali łacinę i grekę. Przyswoili sobie algebrę, geometrię, trygonometrię,psychologię i filozofię. Gotowi byli choćby dziś wstąpić na uniwersytet. Brak im byłotylko pieniędzy na koszta podróży. A oto dwa przykłady eksternów²²⁸. Pierwszy z nichnazywał się Cha te Ruderman, drugi Abramek Zołotuszkin. Obydwa uż nie ży ą. Oby-dwa zasługu ą na to, by o nich tu wspomnieć. Choćby w kilku słowach.

Cha te Ruderman mieszkał daleko za miastem. Daleko od świata, daleko od ludzi.Był synem mełameda Mo żesza Dawida Rudermana, którego opisałem w pierwsze czę-ści ninie sze autobiografii, oraz bratem Szymona Rudermana, którego w ostatnie chwiliuratowano przed wychrzczeniem się. Wydobyto z monasteru i posłano do szkół rabinac-kich w Żytomierzu. Cha te w niczym nie był podobny do swego chorowitego bladegobrata — Szymona. Był krzepkim młodzieńcem o barczystych plecach, ładne twarzy,z pulchnymi, czerwonymi policzkami. Mo sze Dawid był mełamedem, a ego żona, czylimatka Cha tego, została kucharką. Wypiekała ciastka i podawała e gościom na cudzychweselach. Dostarczało to e środków do życia i umożliwiało utrzymanie syna, który pozaksiążkami świata nie widział. Cha te nie nawiązywał z nikim kontaktów. Rzadko kiedyzaszczycał rozmową. Wszyscy ednak wiedzieli, że Cha te to człowiek uczony, dużo umie,we wszystkim est doskonale zorientowany, głęboko myślący. Kto miał szczęście zetknąćsię z nim, ten pozostawał pod silnym wrażeniem tego uta onego filozofa. Cha te, rozglą-da ąc się wokół, ciskał gromy na wszystko i wszystkich. Nie zostawiał na nikim suchenitki. Kpił z całego świata. Język miał niczym brzytwa. Uśmiech pełen żółci. Dowcippełen adu. Skąd ten odludek znał tak dobrze świat i życie? To chyba na zawsze pozosta-nie ta emnicą. Pewnego dnia latem, podczas kąpieli w rzece, przeziębił się. Rozwinęła sięgruźlica i umarł w wieku dwudziestu lat.

Drugi filozof-samouk, Abramek Zołotuszkin, nie był uż takim odludkiem i samot-nikiem. Młodzieniec pełen radości życia: brunet o czarnych, gore ących oczach, kruczo-czarnych kręconych włosach, podobny do Araba. Białe, śmie ące się zęby i ochrypły niecogłos. Ubierał się niby Anglik. Spodnie w kratkę, dziwna akaś mycka na głowie i zimągruby kołnierz. Był nasiąknięty lekturą ak gąbka. Kochał zwłaszcza Dickensa i Thac-kereya, Swia, Cervantesa i naszego Gogola. Sam też był humorystą. To znaczy pisałpota emnie, wyłącznie dla siebie, humoreski. Żadne nie chciał wydrukować. Nikomuteż ich nie pokazywał. Z natury był to uparciuch, przewrotny i prześmiewca. Zawszegłęboko nad sobą zadumany. Żył z pens i pisarza zarządu mie skiego. Pismo miał równiekręcone ak włosy. Umarł w stanie kawalerskim, tuż po czterdziestce.

Między tymi dwiema gwiazdami krążył Szolem. Starał się ak na więce od nich na-uczyć i skorzystać.

Pomiędzy Cha tem Rudermanem i Abramkiem Zołotuszkinem rozciągała się prze-paść. Ogień i woda. Nigdy się nie spotkali. I nawet nie znali się. Mimo to nienawidzilisię nawza em. Nie wolno było w obecności ednego z nich wymienić nazwiska ego opo-nenta. Z całą pewnością spotkamy się eszcze z nimi w następnych rozdziałach moichwspomnień.

.

Próżniak. Izrael Bendycki udziela rady i ojciec pisze list. Szolem znowu rusza w świat i zostajez jednym piątakiem. U bram raju. Chłodne przywitanie

Co będzie dale ? Z wszystkich wykonywanych zawodów, których było mnóstwo, akośnic nie zostało. Korepetyc e rozlazły się. Na studia Szolem nie miał pieniędzy. Siedzieć nakarku o ca i być na ego utrzymaniu nie należy do miłych rzeczy. Zwłaszcza że było sięuż samodzielnym i niezależnym. A chociaż o ciec był dumny ze swego syna, który zdobyłwykształcenie i należał do maskilów, to ednak martwił się tym, że ego dziecko pęta siępo próżnicy i nie ma za ęcia. Co będzie? Macocha, która z pewnym respektem odnosiła

²²⁸ekstern — osoba ucząca się samodzielnie, która w szkole zda e tylko egzaminy. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 128: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

się do pasierba, gdy ten był samodzielny, obecnie straciła szacunek dla próżniaka. Powolizaczęła wracać do dawnych swoich narowów. Patrzyła ednym okiem, wtrącała od czasudo czasu akieś adowite słówko. Kierowała e niby pod innym adresem, ale miała na myśliSzolema. To wszystko ogromnie martwiło o ca. Nie mógł tego znieść.

Sam nasz bohater zagłębiał się w swo e książki albo brał laskę, nasuwał czapkę na gło-wę i uciekał do wspomnianych uż poprzednio swoich filozofów, do Cha tego Rudermanaalbo do Abrahama Zołotuszkina. Z nimi lubił dyskutować na tematy abstrakcy ne alboogólnoświatowe. Cha te Ruderman, pesymista z natury, zgodnie ze swoim zwycza empomstował na wszystkich wielkich ludzi. Nie uznawał żadnych autorytetów, gwizdał nacały świat. Zołotuszkin natomiast z przyśpiewem cytował całe agmenty Heinego i Bör-ne’a. Nawijał sobie wówczas na palce grzywkę swoich kręconych włosów i rozgrzewał się.Wpadał w zachwyt niczym zagorzały chasyd powtarza ący za rebem ego naukę.

Było to ednak tylko zabijanie czasu. W głębi duszy Szolem odczuwał pustkę. Wie-dział, że traci nadaremno czas i energię. Tęsknił za pracą. Rwał się w świat. Życie muobrzydło. Odczuwał do siebie wstręt, przeraźliwy wstręt.

Bóg ednak, który nikogo nie opuszcza w potrzebie, spo rzał łaskawie na naszego bo-hatera. Przyszedł mu z pomocą dobry przy aciel o ca, Izrael Bendycki. Ów człowiek, choćtylko zwykły klemzer, odgrywał w mieście poważną rolę ako szanowany obywatel. Gry-wał wyłącznie na bogatych weselach. Uchodził za dyrygenta, za kapelmistrza. Głównymmie scem ego pracy był dom za ezdny należący do dziedzica. Był również edynym foto-grafem w mieście. Poza tym piękna to postać. Przysto ny, wysoki, zawsze wypucowany.Rzadkie piękności czarna i okrągła broda zdobiła ego twarz. Nosił skórzany kapeluszi skórzane buty na miedzianych obcasach. Języczek miał ostry. Mowę słodką i gładką.Przeważnie używał słów rosy skich. Mieżdu proczem… sliedowatielno.

Ów Bendycki był częstym gościem w „klubie”, to znaczy w trafice Rabinowicza. Wpa-dał tam na pogaduszki. Pewnego razu podczas takie pogawędki Bendycki mimochodemopowiedział, ak to u niego w domu za ezdnym zatrzymał się akiś bardzo bogaty Żyd,nadziany nabab, prawdziwy magnat, nie aki K. Mieszka sobie ten bogacz w małym mia-steczku T., w kijowskie guberni. Właściwie nie est to miasteczko, ale wieś. Ma dzieci,dla których pilnie poszuku e odpowiedniego nauczyciela. Ma to być korepetytor obe-znany z ęzykiem rosy skim i żydowskim, na wysokim poziomie, wykształcony i mieżduproczem²²⁹ z dobrego domu.

Okazu e się, że o ciec zna owego magnata od dość dawna. Przed laty, gdy K. był eszczemałą figurą i kręcił się wokół dworu dziedzica, zwykł był zatrzymywać się w dawnym domuza ezdnym Rabinowiczów. Był wtedy ak brat łata. Bendycki, usłyszawszy to, powiada: —Sledowatielno²³⁰, sam Pan Bóg przysłał mnie do was! A skoro uż tak, to udzielę wamrady. Siada pan do stołu i pisz natychmiast odpowiedni i właściwy list, mieżdu proczempo hebra sku. Tak ak pan to potrafi i tak ak wypada do magnata pisać. Chłopak zaśniezwłocznie ma po echać z tym listem do T., ob ąć posadę i oby to wszystko było w dobrągodzinę, amen!

Tak też się stało. List napisano. Był w nim duży ładunek poez i. Cechował go stylprzepiękny i wyszukany ęzyk. Mógł on skruszyć na twardszy kamień. Same tytuły za -mowały trzy bite linijki. Wyliczone w nich zostały wszelkie zalety i pochwały. Gdybymagnat posiadał choćby edną trzecią tych zalet, mógłby śmiało uchodzić za ideał czło-wieka. Z taką protekc ą nasz młody korepetytor w poszukiwaniu szczęścia po raz drugirusza w świat boży. Gwoli prawdzie trzeba powiedzieć, że wiele pieniędzy Szolem niewziął z sobą. Kredytu w banku też nie miał. To, co kiedyś zarobił, zdążył uż przepuścić.Ubrał się ak książę, zaś pozostałe pieniądze wydał na bilet kole owy. Człowiek est tylkoczłowiekiem.

Pociąg sta e na każde stac i. Pasażerowie wyskaku ą do bufetu. Idą w ruch butel-ki i szklanki. Kuszą gorące pierożki. Jest herbata, est woda sodowa. Szybko, na ednenodze, pije się, płaci i ho ną dłonią wydziela napiwki kelnerowi, akby się co na mniebyło bankierem albo oficerem. Niech zna pana. Ma się ten gest. I tak na każde stac i. Tetrochę bilonu topnie e ak śnieg na słońcu. W sakiewce pozosta e eden piątak, ale kto się

²²⁹mieżdu proczem (ros.) — a poza tym. [przypis edytorski]²³⁰sledowatielno (ros.) — poza tym, w końcu. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 129: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

tym prze mu e? Człowiek przecież edzie na gotowe. Taka posada. Posiada rekomendac e,czym tu się prze mować?

Gdy Szolem przybył do T., a było to pod wieczór, stwierdził, że est goły ak świętyturecki. W całym ma ątku ostatni piątak. Nie zaprzątał sobie tym głowy. Przeciwnie,czuł się znakomicie. Nigdy nie był w tak dobrym nastro u. Sam fakt, że uwolnił się odrżyszczewskich nauczycieli intrygantów, od pluskiew i prusaków, wystarczył za wszystko.Oddychał pełną piersią. Chłonął zdrowe, esienne powietrze. Słońce skryło się za lasem,skąd dochodził przy emny zapach dębów i sosen.

Wyskoczywszy z wagonu młody korepetytor z mie sca zgłosił się u bogacza. Chciałmu wręczyć list. Ale magnat zafundował sobie, do wszystkich diabłów, siedzibę całkiemdaleko od miasteczka. Był to biały pałac pośrodku dużego zielonego ogrodu, otoczone-go ostrymi ozdobnymi sztachetami. Dotrzeć do niego nie było rzeczą łatwą. Znacznietrudnie niż do pałacu dziedzica. Ale z dobrym poparciem to i do samego cesarza możnasię dostać. Takie myśli lęgną się w głowie korepetytora. Myli się ednak nasz bohater.Wbrew pozorom to nie ogród est taki duży. To droga do pałacu est zbyt długa. Abydotrzeć do takiego bogacza, trzeba prze ść widocznie przez wszystkie kręgi piekła. Abymieć zaszczyt oglądania oblicza magnata, należy pokonać trzy przeszkody. Ale nawetwtedy nie esteś pewien powodzenia. Możesz iść i iść, i wrócisz z niczym. A akie to sąprzeszkody? Po pierwsze, stróż. Wysoki, suchy drab o krzywych nogach. Chód ma kacz-kowaty. Nazywa się Pantele , a ego praca polega na tym, że siedzi w bramie, niczym, nieprzymierza ąc, Mordecha u króla Ahaswera. Po drugie, czarny pies, ślepy na edno okoniczym biblijny Bileam. Nazywa się Żuk. Ten wściekły pies przywiązany est żelaznymłańcuchem do drzewa, bo inacze zagryzałby ludzi na śmierć. Po trzecie, młody służącyw brudnym półkoszulku ze złotym pierścionkiem na palcu, z przedziałkiem pośrodkugłowy. Czarne włosy ma mocno posmarowane tłuszczem. Zalatu e od nich zapach wodykolońskie pomieszane z wonią cebuli. Uszy brudne i czarne paznokcie.

Pokonać te trzy przeszkody wcale nie było łatwo. Przede wszystkim należało zapoznaćsię ze stróżem Pantele em. Ten bowiem, dostrzegłszy obcego człowieka, od razu zada epytanie: — Czto wam nada²³¹? — No i opowiada mu, że masz ze sobą list, że czeka naciebie posada. Pantele nie est ednak złym go em. Piątak to dla niego też pieniądz. I takpopłynął ostatni piątek. Pantele to swó chłop. Znacznie gorszy od niego est pies Żuk.Szczeka, skacze i stara się ze wszelkich sił zerwać łańcuch. Wściekły pies! Szczęście, żeobok stoi Pantele . Obrzuca psa stekiem przekleństw i prawi mu kazanie umoralnia ące.

Na trudnie sza est ednak trzecia przeszkoda, a mianowicie służący. Ten uważa się zawładzę. Wypytu e i indagu e. Dokładnie i szczegółowo. Coś w rodza u egzaminu. Kimpan est? Skąd przychodzi? Czego chce? Błazen i nic więce . Z nim trzeba racze z daleka.Należy popatrzeć nań z góry. W przeciwnym razie gotów we ść nam na głowę. Bohaterninie szych wspomnień przekonał się o tym na własne skórze. Służący wziął go do galopu.Od kogo est list? Co zawiera list? Co za interes ma do ego pana? Posada? Co za posada?W fabryce, czy może w gospodarstwie rolnym? Jeśli idzie o fabrykę, to wszystkie posadysą za ęte, a eśli o gospodarstwo rolne, to też są za ęte. Chyba że idzie o posadę nauczyciela.Tu też est sporo amatorów. Aż nadto. Oto właśnie nadchodzi taki eden. Bardzo poważnynauczyciel. Ma ednak wadę — est głupi. Za to ma zaletę — nosi brodę. Będzie miałszacunek i autorytet u paniczów i panienek. Pan nie będzie miał autorytetu. Pan eszczeza młody. We dą panu na głowę te nasze panienki i nasi panicze — oby ich szlag trafiłpewnego dnia.

Tak snu e swo e rozważania służący i kończy e wspaniałym „błogosławieństwem”.Bierze od młodzieńca list, kładzie go na srebrną tacę i znika w głębi apartamentów. Pokilku minutach wraca z pustymi rękoma i bez żadne decyz i.

— List — powiada — aśnie pan otworzył, obe rzał i, nie przeczytawszy go, odłożył.O co chodzi? Wkrótce się dowiemy.

.

²³¹Czto wam nada (ros.) — czego wam trzeba. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 130: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Wmałym miasteczku na stancji. Rudy Berl wyciąga bohatera na słówka. Bohater głodny kła-dzie się spać i wkracza w świat marzeń. Szolem spotyka córkę magnata i marzenia rozwiewająsię jak dym

Pomimo tak chłodnego przy ęcia nasz bohater nie stracił ani animuszu, ani nadziei.„Magnat — pomyślał w duchu — może sobie na wszystko pozwolić. Może nie ma głowydo takich spraw? Nie dziś, to utro”. A czas nie stoi w mie scu. Robi się ciemno. Trze-ba pomyśleć o noclegu. Trzeba znaleźć stanc ę. Szolem rozpoczął poszukiwania i znalazłstanc ę, zresztą edyną w mieście. Był to dom na kurze stopce. Właściciel, eszcze młody,okazał się bliskim krewnym magnata. Był to rudy Żyd z rudą brodą. Z bardzo rudą bro-dą. Zwą go Rudy Berl. Gdy mówi, zamyka oczy i uśmiecha się. Dziwny Żyd. Interesu esię wszystkim. O wszystkim musi wiedzieć. Chce wiedzieć na przykład, co u was akuratsię dzie e. W każde chwili gotów est pomóc człowiekowi w miarę swoich możliwości.Tak twierdzi. Może wam udzielić dobre rady. Może wykonać dla was akąś przysługę.Może dla was szepnąć dobre słówko swo emu bogatemu krewniakowi. Może was poczę-stować skromnym obiadem, szklanką herbaty. I tak przecież stoi na stole duży samowarz cza nikiem. Herbatę pije każdy.

Wybadawszy dokładnie młodego gościa Rudy Berl doszedł do wniosku, że zna do-skonale ego o ca. Nieraz zatrzymywał się w ego za eździe. Przybysz dzięki temu stał siębliższy Berlowi. Stał się wielce pożądanym gościem. A skoro tak, to gość może umyćsię i siąść do stołu pospołu ze wszystkimi. Młodemu gościowi ednak nie podoba się, żetraktu ą go ak biedaka. Ma w sobie eszcze dosyć dumy, aby nie być na łaskawym chlebieu biednego Żyda, który zapewne ży e z okruchów stołu swego bogatego krewniaka. Po-stanawia więc skłamać. Twierdzi, że wcale nie est głodny, że uż adł. Na wszystkie prośbyi nalegania Rudego Berla, aby wy awił mu, aki interes ma do ego bogatego krewniaka,a nuż mu pomoże, gość pozosta e głuchy. Nie chce, żeby obcy Żyd, do tego eszcze rudy,mieszał się do ego spraw.

Rudy Berl wyciąga go na słówka. Młodzieniec uda e naiwnego. Że niby nie rozumie,o co mu chodzi. Okazu e się ednak, że stary Żyd wie doskonale, co sprowadziło mło-dzieńca do ego bogatego krewniaka, ale chciałby to usłyszeć wprost od niego. I opowiadamu, że ego bogaty krewniak roztrąbił swó zamiar po całym świecie. I zaroiły się od na-uczycieli drogi prowadzące do magnata. Są wśród nich starzy i młodzi, z rekomendac ami,poleceniami i protekc ami. Pochodzą z Bogusławia, Kaniowa i Taraszczy. — Żydzi szu-ka ą parnose²³². Chcą zarobić na kawałek chleba — tymi słowy kończy Rudy Berl swo ąperorę. A słowa parnose i kawałek chleba brzmią w uszach młodzieńca ak obraza. I ak-by tego było mało, Rudy Berl dolewa eszcze oliwy do ognia mówiąc: — Żal mi tychkandydatów, biedactwa są zapewne głodne. — Szolemowi wyda e się, że gospodarz pijewłaśnie do niego. Widać domyśla się, że gość o głodzie idzie spać.

Szolem nie wie, czy śni, czy marzy na awie, ale po głowie plącze mu się przedziwna,niewydarzona myśl: Nie wręczył żadnego listu magnatowi. Wstąpił do niego na służbę.Jest zwykłym służącym. Jest ednym z ego ludzi. Spodobał się bardzo magnatowi i tenwzywa go do siebie. Pyta go, kim est i skąd przychodzi. Gdy przekonu e się, z kimma do czynienia, ofiarowu e mu lepszą posadę. Po krótkim czasie Szolem sta e się egototumfackim²³³. Ma pod sobą wszystkich ludzi, cały dwór… A stróż Pantele , pies Żuki błaznowaty służący — wszyscy drżą ze strachu przed nim. On sam pisze list do o ca…List est poetycki i ak zwykle po hebra sku. Poza tym nie est to zwykły list… Zawierakilka szeleszczących banknotów sturublowych. Jest to prezent dla o ca na święta. W liścieSzolem opisu e swo e wysokie stanowisko i swo e bogactwo. Roztacza przed o cem obrazswoich prze ażdżek bryczką zaprzęgniętą w trzy konie na szpic. Każdy zada e pytanie: —A kto to edzie? A ludzie odpowiada ą: — Nie wiecie, kto edzie? Toć to główny zarządca.To ci młodzieniec!

Dzień est uż w pełni. Z kuchni Rudego Berla dobiega hałas. Dolatu e stamtąd zapachświeżo upieczonego chleba i gotowanego mleka. Nasz bohater szybko narzuca na siebieubranie i pędem rusza do dworu.

²³²parnose — zarobek, płatne za ęcie. [przypis tłumacza]²³³totumfacki — zaufany podwładny „od wszystkiego”. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 131: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Spotyka służącego i dowiadu e się, że magnat eszcze nie raczył przeczytać listu. Zezbolałym sercem wraca więc do za azdu i natyka się na rudego gospodarza. Przymknąwszypowieki, ak to było w ego zwycza u, zada e mu Berl, niby niechcący, pytanie: — Cosłychać nowego?

— Na razie eszcze nic! — Szolem rzuca odpowiedź i wyślizgu ąc się zręcznie z rąkRudego Berla idzie do swego pokoiku. Rozciąga się na łóżku i zatyka sobie nos, aby nieczuć zapachu marynowanych śledzi z cebulą, które potwornie pobudza ą apetyt.

By odpędzić od siebie pokusę, zamyka oczy i odda e się marzeniom. W ten spo-sób unosi się na skrzydłach rozgorączkowane wyobraźni w świat fantaz i, w zaczarowanyświat słodkich i kolorowych snów. Szolem zawsze lubił uciekać w krainę marzeń. Tamnikt nie ma dostępu. Nawet ego na bliżsi przy aciele. Jest to owa kraina, ów świat, którymu pierwszy pokazał dawny kolega i przy aciel, Szmulik. Świat skarbów i cudownych ka-mieni, z których eden to aspis, a drugi to rubin. Jedno potarcie pierwszego kamienia:— Niech przede mną po awi się i z awi! — Po awia ą się natychmiast bułeczki maślane,których cudowny smak łaskocze podniebienie. Zapach gorące kawy z mlekiem unosi sięw powietrzu. Nim Szolem zdążył sięgnąć po kawę, uż wyrósł przed nim talerz tłuste-go rosołu z migdałami, ćwiartka kury, pieczona kaczka z marchewką, kugel²³⁴ z mąkimacowe na gęsim smalcu i wino. Dwa rodza e wina: czerwone wino (cerkiewne i ko-szerne) na Pesach i białe wino wimorozig jużnawo bieriega. Są to wina, które ego o ciectrzymał na święto Pesach wyłącznie dla wybranych smakoszy i prawdziwych znawców.Załatwiwszy się z tą wyborną przekąską Szolem potrzebu e odpoczynku. Pociera więcdrugi kamień: — Niech się po awi i z awi! — Nim zdążył skończyć, a uż zna du e sięw kryształowym pałacu o dwustu komnatach. Ściany są wykle one samymi sturublo-wymi banknotami. Podłogi wyścielone są srebrnymi monetami i przetykane dla ozdobyzłotymi rublami. Wszystkie meble są z kości słoniowe . Obicia ma ą z aksamitu. Gdziesię nie ruszysz złoto, srebro i szlachetne kamienie. Wokół pałacu rozciąga się duży sadpełen na lepszych owoców. Obok toczy wody rzeczka, w które pływa ą złote rybki. Ze-wsząd dochodzą dźwięki boskie muzyki. Gra ą tam na lepsi skrzypkowie świata. Zaś naszbohater nic nie robi. Rozda e ho ną dłonią ałmużnę. Jednemu da e pełne garście złota,drugiemu srebra, trzeciemu drogich kamieni, czwartemu gotówkę. Innym znów rozda eżywność albo ubrania. Nikogo nie omija. Nawet na większych wrogów. Przeciwnie, tymda e eszcze więce niż przy aciołom. Niech wiedzą…

Rozmarzony i głodny zrywa się Szolem ze snu i pół przytomny pędzi znów do dworumagnata. Już się tam zadomowił. To znaczy, że stróż Pantele przepuszcza go bez ceregieli,pies Żuk nie zaczepia go, a służący est z nim za pan brat. Klepie go po plecach i informu e,że uż rozmawiał w ego sprawie. Prawda, nie z gospodarzem, ale z ego córkami. W tymmomencie po awia się edna z nich.

Tęga dziewucha, ruda, w krótkie sukience, o grubych policzkach i zadartym nosku.— Oto właśnie on! — służący pokazu e palcem Szolema. Tęga dziewo a lustru e go odstóp do głów. Nagle zakrywa twarz dłońmi, wybucha głośnym śmiechem i ucieka.

.

Co zrobić z głodem? Zegar z historią. Dialog między młodzieńcem a starym zegarmistrzem.Kombinacje nie pomagają, Szolem wciąż jest głodny

Magnat eszcze nie przeczytał listu. Nasz bohater poczuł się dotknięty do żywegow swo e ambic i. Wyszedł z dworu w stanie silnego wzburzenia. Jak to — list o ca masię poniewierać? To go na bardzie bolało. Bardzie niż to, że był głodny. A głodny byłak pies. Nie może sobie znaleźć mie sca. Ponosi go. Serce się kurczy, kiszki gra ą marsza.Zimny pot go oblewa. Szybko w myślach robi remanent rzeczy, które mógłby sprzedać.Za uzyskane grosze mógłby kupić coś do edzenia, mógłby zaspokoić głód. Gdyby tobyło w dużym mieście, zastawiłby płaszcz w lombardzie, w ten sposób można zebrać paręgroszy…

²³⁴kugel — słodka potrawa żydowska. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 132: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Sprawdza wszystkie kieszenie i nagle ego myśli zatrzymu ą się na zegarku. Ale cozrobić z zegarkiem? Zastawić go? Nie ma u kogo. A może sprzedać? Przypomina sobie,że na placu targowym widział szyld z cyferblatem: Czasowych dieł mastier²³⁵. Tu zamienizegarek na forsę. Wielkiego kapitału na tym nie zbije. Zda e sobie z tego sprawę. Alewystarczy na zaspoko enie głodu.

Głód to paskudna rzecz. Nie tylko ucisk w sercu, nie tylko drżenie rąk i nóg, alewstyd, ten okropny wstyd! Trzeba koniecznie zastawić zegarek. Jednak zegarek naszegomłodzieńca nie est zwykłym zegarkiem. Jest to zegarek ma ący swo ą przeszłość, swo edzie e. Wręcz historyczny zegarek. Dlatego, myślę, należy was zapoznać z historią tegozegarka.

Działo się to wówczas, gdy autor ninie szych wspomnień zażywał sławy korepetytora.W swoim rodzinnym mieście miał znacznie więce korepetyc i, niż przeciętny nauczycielmoże sobie wymarzyć. Do pracy brakowało mu edne rzeczy — zegarka. Uciułał sobieprzeto pewną sumkę. Na lepie można kupić zegarek podczas spaskiego armarku. Z eż-dża ą się wtedy do Pere asławia kupcy i handlarze z całego świata. Co oko może do rzeći co usta mogą wymówić, to wszystko możecie na tym armarku kupić.

Pewnego ranka nasz bohater wziął laseczkę do ręki i udał się na targ, aby roze rzeć siępo sklepach i kramach, w których były wystawione bardzo drogie rzeczy, w tym równieżze złota. Wielki armark odbywał się pod koniec lata, w sierpniu. Wtedy uż są do rzałekawony i melony. Jabłka i gruszki ułożone w stosy na wozach i na ziemi. Dokoła biega ąŻydzi. Biega ą ak zatrute myszy. Zahukani i spoceni ubija ą interesy, zarabia ą pieniądze.Cyganie zaklina ą się. Konie rżą, bydło ryczy, świnie kwiczą i wydziera ą się z worków.Ślepy żebrak gra na bandurze. Żydówka sprzeda e obwarzanki. Młody chłopak roznosikwas. Wszyscy gada ą. Wszyscy krzyczą. Można ogłuchnąć!

Zamyślony Szolem chodzi sobie po targowisku i napotyka Żydka o pryszczate twa-rzy, o dziwnie rozbieganych oczach, odzianego w brudny podkoszulek. Ten zatrzymu eSzolema. Mówi cicho, ochryple i mruga oczkami, wskazu ąc mu w ten sposób akiegośwysokiego chudego gościa z wąsami podkręconymi do góry. Ma on na głowie polskączapkę.

— Ten właśnie wielmożny pan — powiada Żydek — ma do sprzedania rzecz za półdarmo. Rzuć pan okiem na to! Co panu szkodzi?

Natychmiast też podchodzi ów „wielmożny pan” i wyciąga z kieszeni akiś papier.Rozgląda się na wszystkie strony i rozwija go. Na dnie papieru coś błysnęło. Jest to zu-pełnie nowy, błyszczący zegarek. Facet na mgnienie oka pokazu e go z daleka. Potemzawija z powrotem w papier i chowa do kieszeni bez słów. Od mówienia est Żydek.

— Prawdziwa złodzie ska okaz a! Na gwałt potrzebu e forsy. Samo złoto w zegarkuwarte chyba sto rubli.

— Ile więc chce za zegarek?— Myślę, że weźmie połowę. To znaczy pięćdziesiąt. Doprawdy, złodzie ska okaz a!

Sam bym go kupił, ale akurat nie mam przy sobie tyle pieniędzy.— Ja też nie mam — powiada młodzieniec i łapie się za kieszeń.— A ile pan ma?— Wszystkiego ze dwadzieścia pięć.Żyd błyska bękarcimi oczkami, wyciąga rękę i powiada: — Niech będzie na szczęście!W mig wyliczono pieniądze i złoty zegarek przechodzi do rąk kupca. Na chwilę Szo-

lem odczuwa ucisk w sercu. A nuż zegarek pochodzi z kradzieży? Okazy ny nabytek nieidzie mu w smak. Smutne, ciemne myśli snu ą mu się po głowie. A nuż zna dą u niegoten skradziony zegarek? Nabycie kradzionego przedmiotu est gorsze od same kradzieży.Krótko i węzłowato — żału e te całe transakc i. Nic ednak nie poradzisz, przepadło!Wy mu e zegarek z kieszeni. Ogląda go ze wszystkich stron. Nowiusieńki zegarek, bi-e ak młot. Koperta z czystego złota, ciężka. Cyferblat bielutki ak śnieg. Wskazówkiak rózgi. Pozosta e tylko pokazać go akiemuś prawdziwemu specowi, aby go obe rzałi oszacował. O ciec zna się nawet na zegarkach, ale akoś nie wypada pokazać go o cu.Należałoby przecież opowiedzieć całą prawdę. A prawda est taka, że kupił zegarek naulicy. Na lepie byłoby, gdyby zaniósł go do zegarmistrza Henzla. Zegarmistrz Henzel

²³⁵Czasowych dieł mastier (ros.) — zegarmistrz. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 133: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

to eszcze całkiem młody człowiek. To łebski facet. W mieście opowiada ą, że Henzelskonstruował zegar według systemu słonecznego. Z ego twarzy spec alne mądrości niewyczytasz. Jest to zwykły, prosty Żyd z szerokim nosem. Jeden palec ma gruby, płaski, za-kończony długim paznokciem. Tym paznokciem Henzel otwiera szybko zegarek, uzbra aoko w lupę, zagląda do środka i natychmiast może wam powiedzieć, co est w zegarku,czego mu brak i ile est wart.

Obe rzawszy nabytek Szolema, zamknął go z trzaskiem i powiedział: — Prosty cy-linder, żaden ankier, wart nie więce niż piątaka.

— No, a złoto?— Jakie złoto? Takie to złoto ak a minister.— To co to est?— Tombak.— Co to znaczy tombak?— Tombak, to tombak. Ani mosiądz, ani miedź, tylko tombak.I Henzel zde mu e z oka szkło powiększa ące, zabiera się do swo e roboty i więce nic

nie mówi.Ten właśnie zegarek młody wędrowiec chciał sprzedać zegarmistrzowi w małym mia-

steczku. Stary zegarmistrz był nieco głuchawy. Miał uszy zatkane watą. Niby tak mawyglądać lepszy kupiec. Między młodzieńcem a zegarmistrzem zawiązała się taka otorozmowa:

Młodzieniec: — Dzień dobry, panie zegarmistrzu! Czy ma pan akieś porządne ze-garki?

Zegarmistrz: — A ile zegarków potrzebu e młodzieniaszek?Młodzieniec: — Jeden.Zegarmistrz: — A aki zegarek życzy sobie pan? Srebrny, złoty?Młodzieniec: — Złoty zegarek kupię u pana późnie . Na razie wystarczy mi srebrny.

Aby tylko dobrze chodził.Zegarmistrz: — To się rozumie. Szkoda nawet gadać.Stary zegarmistrz wysypu e przed klientem pół tuzina nowych zegarków. Młodzie-

niec wybiera z nich eden i da e do zrozumienia staremu, że chciałby właściwie dokonaćwymiany. To znaczy, że weźmie u niego srebrny zegarek i w zamian da mu swó stary,złoty zegarek. Pyta starego, na ile i za ile by go wziął? Pyta, na ile go wycenia. Staryskrupulatnie ogląda zegarek młodzieńca. Przez chwilę zastanawia się i kiwa głową. Po-tem wy mu e watę z uszu i przekłada ą z ednego ucha do drugiego, akby to miało akiśzwiązek z zegarkami. Ledwo odważa się powiedzieć, że może wziąć zegarek za akieś dwaruble. Wychodzi więc na to, że eśli młodzieniec chce kupić srebrny zegarek, powiniendopłacić akieś siedem rubli i sprawa z głowy.

Taka kombinac a przypadła młodzieńcowi do gustu. Proponu e więc zegarmistrzowi:Niech tymczasem zegarmistrz weźmie sobie ego zegarek i da mu te dwa ruble, a zaakieś dwa dni przy dzie znowu i wtedy wybierze sobie nowy zegarek. Staremu ednak niepodoba się to rozwiązanie. Dlaczego? Po prostu dlatego, że starych zegarków nie kupu e.On sprzeda e zegarki, a nie kupu e. Młodzieniec nie da e za wygraną i proponu e cośnowego: Odda e swó stary zegarek za ednego rubla i basta! Nie idzie mu o pieniądze.Chodzi o to, że zegarek mu obrzydł. Nie może na niego patrzeć. Na to stary: Jeżeli zegarekmu obrzydł, to może go wyrzucić. Wówczas młodzieniec da e mu do zrozumienia, żeteraz nie ubije interesu, bo z forsą u niego krucho. To znaczy, że chwilowo nie śmierdzigroszem. Wtedy stary udziela mu rady: Niech za dzie kiedy indzie , gdy będzie przy forsie.I tak w kółko. Jeden mówi tak, a drugi siak. Od kiedy Bóg handlu e z nudziarzami, toeszcze takiego nudziarza nie spotkał.

Młodzieniec chowa swó tombakowy zegarek do kieszeni i prosi starego, aby odłożyłwybrany srebrny zegarek. Może eszcze dziś wpadnie do niego. Ma ą dla niego nade śćpocztą pieniądze. Niech mu wybaczy, że za ął mu tyle czasu. Na to stary powiada, że nicnie szkodzi. Jednak ego blada twarz, złe spo rzenie i drżenie palców mówią co innego.Młodzieniec ledwo trafia do drzwi. Ze ściśniętym z głodu sercem wraca do Rudego Berlana stanc ę. Prosi Boga, żeby przyna mnie uniknął spotkania z gospodarzem. Ten bowiemrudy Żyd est edynym człowiekiem, który domyśla się, że Szolem est głodny.

- Z jarmarku

Page 134: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

.

W bóżnicy. Zjawia się anioł i szczęście uśmiecha się do Szolema. Zostaje zaangażowany nawieś jako nauczyciel i nie zdaje sobie nawet sprawy, że tym razem jego szczęście zostało przy-pieczętowane na zawsze

Drugim za azdem poza domem należącym do Rudego Berla był dom modlitwy w mia-steczku. Tam też wybrał się bohater ninie szych wspomnień naza utrz rano. Nie ma ącnic do roboty postanowił wziąć udział w modlitwie. Modlił się sam, gdyż garstka Ży-dów z miasteczka bardzo wcześnie utworzyła minjan²³⁶ i odprawiła modły, po czym akzwykle udała się na poszukiwanie parnose. W bóżnicy pozostał tylko szames, z zawoduszewc. Jako szewc nie ma zbyt wiele roboty, dlatego dorabia w bóżnicy. Na widok ob-cego młodzieńca z woreczkiem na tefilin, szames-szewc podszedł do niego i zapytał, czyczasem nie wypadła mu dziś rocznica śmierci po którymś z rodziców. Jeśli tak, to polecinatychmiast zebrać minjan.

Nie, żadna rocznica. Po prostu chce się pomodlić. Uspoko ony szames powiada: —No i na zdrowie! Masz pan i modlitewnik. — Powiedziawszy to, szames wychodzi doprzedsionka bóżnicy i zabiera się do reperac i pary starych butów.

Już dawno nasz młodzieniec nie modlił się tak żarliwie. Był uż wtedy daleki od reli-gijnego zapału. W okresie haskali pobożność uchodziła nawet za u mę. Fanatyk trakto-wany był gorze niż hulta , a może eszcze gorze ; tak dzisia traktowany est przechrzta.Ale ta modlitwa była potrzebą duszy Szolema. Ogarnęło go nagle coś w rodza u ekstazyreligijne . Rozmodlił się na głos. Rozśpiewał się niczym kantor, a przy osiemnastu bło-gosławieństwach rozpłakał się. Długo, serdecznie. Wypłakawszy się poczuł ulgę. Zrobiłomu się lekko na duszy. Jakby spadł mu kamień z serca. Skąd ten płacz? Tego nie byłw stanie wytłumaczyć. Po prostu akoś sam wydobył się ze zbolałe duszy i dokonał eoczyszczenia. Może z powodu postu? Szolem postanowił natychmiast przerwać głodów-kę. Za wszelką cenę. Dość poszczenia. Wkłada tefilin do woreczka, bierze laskę i idziedo domu, na stanc ę. Tam spotyka Berla, który przekazu e mu następu ącą nowinę: Otodziś zatrzymał się u niego na stanc i młody, bogaty pan, prawdziwy wielmoża z pobliskiewsi. Zda e się, że est nawet blisko z nim spokrewniony.

— Z kim spokrewniony?— Z panem. To znaczy nie zupełnie spokrewniony, ale trochę powinowaty. — Bez

zbytnich ceregieli gospodarz bierze Szolema za rękę i prowadzi go do poko u zarezerwo-wanego dla lepszych gości. Wreszcie przedstawia go młodemu człowiekowi, który siedziprzy stole i popija herbatę z samowaru.

Był to bardzo sympatyczny młody człowiek o niebieskich oczach, pełnych dobro-ci, o wysokim asnym czole i ładne okrągłe bródce. Na widok Szolema grzecznie wstałi przedstawił się: — Jehoszua Ła ew — tak brzmiało ego nazwisko. Poprosił gościa o za-ęcie mie sca przy stole z samowarem. Dał znak gospodarzowi, aby podano drugą szklankęi natychmiast napełnił ą herbatą. Podsunął nowemu gościowi talerzyk z obwarzankami,ciastkami i innymi smakołykami. Po czym odezwał się do niego tymi słowy:

— Gospodarz powiedział mi, że pan pochodzi z Pere asławia i est synem Nachu-ma Rabinowicza. Jeśli tak, to esteśmy akby swoi… Proszę posilić się, proszę napić sięherbaty.

Nigdy w życiu, ani przedtem, ani potem, Szolemowi nie smakowała herbata tak akw te chwili i żadna potrawa nie miała tak wspaniałego smaku ak te obwarzanki, ciastkai pozostałe zakąski. Toteż szybko i bez śladu przysmaki zniknęły ze stołu. Dobry obyczanakazywał zostawić coś na talerzu, ale Szolem nie mógł się oprzeć. Połykał wszystko akwygłodniała gęś. Gdy się spostrzegł, było uż za późno. Już po wszystkim. Tymczasemmłody człowiek wymieniał stopnie łączącego ich pokrewieństwa.

— Powinowatym pańskiego o ca est Abraham Jehoszua. Tegoż Abrahama Jehoszuipierwsza żona była mo ą ciocią. Była siostrą mo e zmarłe matki. Rozumie uż pan? Dalecy

²³⁶minjan— dziesięciu dorosłych Żydów niezbędnych przy odprawianiu uroczystości lub publiczne modlitwy.[przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 135: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

powinowaci, ale ednak powinowaci. A teraz powiedz mi pan, skąd pan przybywa, dokądedzie i czym się za mu e?

Po dokładnym przesłuchaniu Ła ew dowiadu e się, że Szolem przybył tu po to, abyob ąć posadę nauczyciela. Nasuwa się w związku z tym pytanie, czy chce pozostać właśnieu bogacza K., czy też est mu to obo ętne i gotów est po echać trochę dale ? Jeśli tak,to miałby dla niego propozyc ę. Niech edzie z nim do o ca Ła ewa na wieś. Obe mietam posadę nauczyciela. Uczennicą Szolema będzie młodsza siostra Jehoszui. O ciec estw stanie dobrze zapłacić. Nie gorze od mie scowego bogacza, a może nawet i lepie . Tuwtrąca się Rudy Berl: — Jeszcze ak. Oby, bez uszczerbku dla niego, przypadła mi choćbyedna dziesiątka tego, co Ła ew zapłaci! — I nie pyta ąc zainteresowanego o zdanie Berldodał, że Szolem z na większą przy emnością po edzie z młodym człowiekiem do ego o cana wieś i z nie mnie szą chęcią obe mie tam posadę nauczyciela.

Dziwny Żyd z tego Rudego Berla. Jakby go ktoś prosił o to, aby stał się opiekunemSzolema lub co na mnie ego pośrednikiem. Nikogo nie dopuścił do głosu. Perorowałi perorował. Szolem był oszołomiony całą tą historią. Nie wierzył własnym uszom. Czy tosen, czy awa? A może młody człowiek est po prostu aniołem, który w postaci ludzkiezstępu e na ziemię?… Nie wypada mu ednak okazywać radości. Przysłuchu e się więcrozmowie z udaną obo ętnością. Rozważa każde słowo, zanim odpowie na propozyc emłodego człowieka.

— Pański plan est może niezły. Szkopuł w tym, rozumie pan, że zaniosłem mie sco-wemu bogaczowi list poleca ący od mo ego o ca… Co będzie, eśli…

Tu Rudy Berl wtrącił się:— W akim ęzyku został napisany list pańskiego o ca?— Co znaczy w akim ęzyku? Po hebra sku.— Po hebra sku? — Berl trzyma się za boki i pokłada się ze śmiechu. Ryczy tak,

akby go sto diabłów łaskotało pod pachami. — Przy dzie panu, panie młody, eszczetrochę poczekać, zanim mó krewniak nauczy się czytać listy po hebra sku. Obawiam się,że to potrwa bardzo, bardzo długo… — I wszyscy wybucha ą śmiechem.

Nie minęło pół godziny, a uż między młodym Ła ewem a Szolemem została zadzierz-gnięta nić serdeczne przy aźni. Z każdą chwilą rosła i umacniała się obopólna sympatia.Okazało się, że młody Jehoszua Ła ew est maskilem. Jest typowym przedstawicielemoświeconych Żydów te epoki. Doskonały znawca Tanachu, biegły w Gemarze, oczytanyw poez i, recytu ący na pamięć dzieła Mapu, śmiało rozprawia ący na temat More Ne-wuchim i Kuzari i do tego wszystkiego na cudowną rączkę do pisania… Jest tylko niecosłabszy w gramatyce. Poza tym miły, kocha ludzi. Z zasady wszyscy z ego rodziny kocha ąludzi. Mieszka ąc na wsi, łakną widoku człowieka. Czym się za mu ą? Dzierżawią ma ątkiu hrabiego Branickiego i hrabiego Mołdeckiego. Sami ży ą i prowadzą się ak dziedzi-ce. Ma ą do swo e dyspozyc i konie i karety. Utrzymu ą dobre stosunki z okolicznymidziedzicami. Go e wprost przepada ą za nimi.

Wynurzenia Jehoszui potwierdziły w całe rozciągłości ego zapewnienie, że rodzinaŁa ewów spragniona est widoku człowieka ze świata. Usta mu się przez cały czas niezamykały. Chciał wyrzucić z siebie wszystko, co nagromadziło się przez długi czas pobytuna wsi. Nie przerywał swoich wynurzeń ani w mieszkaniu, ani na dworze, i nawet wtedy,gdy siedzieli uż w faetonie²³⁷ i zbliżali się do ich ma ątku.

— Podoba ą się panu te rumaki? — Rudy Berl zadał to pytanie w chwili, kiedy Je-hoszua Ła ew poszedł do sta ni, aby wydać polecenie zaprzęgania do drogi. I Berl zacząłrozprawiać o wielkich zaletach o ca młodego człowieka. Jaki to z niego potentat, akibogacz i co za wspaniały i oryginalny zarazem człowiek.

— Powinien pan dziękować Bogu, że tak się stało! — Wyszło na to, że Berl właściwiepragnął, żeby emu podziękowano za wszystko. Ale figa z makiem! To mu się nie uda!Jeszcze pomyśli, że osobiście uratował Szolema od śmierci głodowe . Szolemowi nie estprzy emnie, że nie może zapłacić za stanc ę. Z forsą est u niego chwilowo bardzo krucho.

— Powiedz mi lepie , panie Berl, ile się należy?Rudy Berl przymyka oczy i powiada: — Za co?— Za stanc ę, za wszystko… Odeślę panu natychmiast po przybyciu na mie sce.

²³⁷faeton — lekki czterokołowy powóz. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 136: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

— Idź pan, coś pan. Śmiechu warte! — Berl lekko odpycha Szolema od siebie. Śmie-e się. W tym momencie z awia się go . Jest to wysoki, postawny mężczyzna o białychbrwiach nad poddańczo uśmiechniętymi oczyma. Nazywa się Andrie . Pyta o bagaż pa-nicza, który ma po echać z ego barinem. A nasz korepetytor wstydzi się powiedziećAndrie owi, że nie ma żadnego bagażu. Powiada więc, że bagaż edzie za nim. Nade dziepóźnie . Tymczasem ma tylko mały pakuneczek. Będzie go miał przy sobie. Andrie niechce ednak ode ść z pustymi rękami. Pakuneczek — niech będzie pakuneczek. Dwomapalcami chwyta paczuszkę i zanosi do wozu.

W chwilę potem Szolem siedzi uż ze swoim patronem w przepięknym faetonie. An-drie trzasnął biczem i dwa szare koniki niosą ich po polach i lasach. Szolem edzie nanowe mie sce wśród nowych ludzi. I nie przychodzi mu nawet na myśl, że oto na tymnowym mie scu, dokąd w te chwili podąża, zostanie przypieczętowane ego szczęście nazawsze. Na całe życie.

.

Na stancji w Bogusławiu. Stary Łajew. Dziewczyna w otoczeniu kawalerów. Spilhagen, Au-erbach i „Czto dziełat’?” Czego chce Raszi od córek Celofchoda i jak się pisze list do dyrektoracukrowni? Szolem zdaje egzamin i jedzie na wieś

Był szarawy, przedwieczorny mrok, gdy młody maskil Jehoszua Ła ew i ego protego-wany przy echali do Bogusławia. Na stanc i, gdzie się zatrzymali, spotkali o ca młodegomaskila. Stary Ła ew oczekiwał syna.

Wrażenie, akie stary Ła ew wywarł na nauczycielu, było niezwykłe. Szolem nigdysobie nic wyobrażał, aby tak wyglądał Żyd. A wyglądał ak generał, może nawet ak feld-marszałek. Głos miał niczym lew. W krótkich słowach syn poinformował o ca, kim estmłody nauczyciel, z czym przybył i ak go poznał. Po wysłuchaniu informac i syna, starywdział na nos srebrno-białe okulary i skrupulatnie z uwagą obe rzał sobie młodzieńca.Nie ceregielił się zbytnio, lustrował go ak ryby zakupione na targu… Następnie wycią-gnął ku niemu ciepłą rękę i z przy aznym uśmiechem, na który może zdobyć się tylkofeldmarszałek, przywitał go serdecznie. Od razu przeszedł na ty i zadał pytanie:

— Jak się nazywasz?Usłyszawszy, że zwą go Szolem, niezwykle delikatnie i łagodnie, ak na swó lwi głos,

odezwał się:— Posłucha , kochany Szolemie. Nie obraź się i prze dź do tamtego poko u. Mam do

załatwienia pewną sprawę z moim synem. Zawołam cię potem i wtedy sobie pogadamy.Pokó do którego wszedł Szolem, był, wyraża ąc się po europe sku, swego rodza u

westybulem²³⁸. Zastał tam właściciela za azdu, który w przeszłości za mował się han-dlem. Nazywał się Berele Etels. Był to Żyd z sinym nosem, pełnym cienkich czerwo-nych żyłek. Stał z założonymi rękami i gadał. Gadał o gościach, o ich interesach. Gadało sobie. Skarżył się, że Pan Bóg go skarał, bo na stare lata przyszło mu handlować ro-sołem z makaronem. Jego połowica, chudziutka, niskiego wzrostu Żydówka, z muszkąna twarzy i żółtymi perełkami na szyi, uwijała się po izbie i klęła wniebogłosy na dzieci.Była to druga żona gospodarza. Przeklinała służącą, przeklinała kota. Widać, że nie estzachwycona światem. Jest pesymistką i to nie byle aką. Przy oknie siedzi, pochylonanad książką, powieścią Spilhagena, ich na młodsza córka — Siwka. Piękna dziewczynao asne okrągłe twarzyczce. Przyszli do nie w odwiedziny trze młodzieńcy z podstrzy-żonymi bródkami. Są to przedstawiciele śmietanki bogusławskiego towarzystwa. Cymesmie scowe inteligenc i. Toczą rozmowę o literaturze. Gospodarz przyprowadza do nichSzolema i przedstawia go.

Skąd właściwie stary wie, kim est Szolem? Nowa zagadka. Piękna dziewczyna niechce, by gość się nudził. Zwraca się więc do niego z miłym uśmiechem na twarzy. Możeczytał powieść Na diunach Spilhagena? Okazu e się, że młody nauczyciel doskonale estzorientowany w twórczości tego autora. A ak z Auerbachem? Również! A Zapiski Jewreja

²³⁸westybul — reprezentacy ny pałacowy przedpokó . [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 137: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Bergowa? Zna e na pamięć. A powieść Czto diełat’? A któż by nie czytał Czernyszew-skiego? A ak się panu podoba główna bohaterka Wiera Pawłowna? Co za pytanie!

Piękna dziewczyna i e kawalerowie są zachwyceni. Jeden z nich, czastnyj powierennyjo dźwięcznym nazwisku Mendelson, podszczypu e swo e ledwo sypiące się wąsiki. On,zda e się, podkochu e się w dziewczynie. Dlatego est wściekły na młodego przybysza,który na wszystkim zna się doskonale. Miota więc złowrogie spo rzenia i w duchu życzymu zapewne, aby połamał ręce i nogi. To eszcze bardzie doda e odwagi naszemu boha-terowi. Sypie zdaniami ak z rękawa, cytu e całe agmenty z pamięci, wtrąca w dodatkutakie nazwiska, ak Buckle (Historia cywilizacji w Anglii) oraz Stuart Mill (O wolności).Maskil z innego miasta w zetknięciu z nowo poznanymi powinien wyłożyć to, co umie,powinien wy awić swo ą wiedzę i swo e możliwości. W chwili, gdy temperatura dyskus iidzie w górę, wchodzi Ła ew, a wraz z nim ego syn Jehoszua. Mimo woli są świadkamilekc i, aką da e mie scowym inteligentom młody nauczyciel z Pere asławia. Wymienia ąspo rzenia. Odczuwa ą widocznie satysfakc ę. Stary Ła ew zwraca się do Szolema.

— Posłucha no, młody człowieku. Mam do ciebie pytanie. Mó syn opowiada mi, żeesteś w naszych żydowskich książkach nie mnie biegły niż w książkach go ów. Chciałemod ciebie usłyszeć, czy eszcze pamiętasz, czego chce Raszi od córek Celofchoda.

I potoczyła się rozmowa na temat Rasziego. Od niego przechodzą do Gemary. Pada ąwywody scholastyczne z zakresu nauk teologicznych i nauk świeckich, o haskali, słowemtak ak to bywa wśród Żydów, którzy są za pan brat z nauką wyższego stopnia. Wypowie-dzi Szolema robią furorę. Stary Ła ew est tak prze ęty, że kładzie mu rękę na ramieniui powiada: — Z tą wiedzą i erudyc ą mam przykre doświadczenie. Gdy przychodzi mia-nowicie do napisania liściku okazu e się, że nic z tego… Oto, dla przykładu, masz pióroi atrament, proszę ciebie, i napisz po rosy sku list do dyrektora cukrowni. Napisz, że niedostarczymy mu więce buraków, eśli nie nadeśle tyle i tyle pieniędzy…

Jest rzeczą oczywistą, że liścik był tylko pretekstem, kamuflażem, rodza em egzaminu.Po chwili list zaczął wędrować z rąk do rąk. Wszyscy podziwiali rzadkie piękności cha-rakter pisma. Nie mogli się nadziwić ego piękne kaligrafii. Była to zasługa ego dawnegonauczyciela, reb Monisza z Pere asławia. Mełamed Monisz Wołow, który słynął ze swo-e kościste rączki, był kaligrafem wysokiego lotu. Był urodzonym artystą. Złota rączka.Jego dzieła stanowiły chlubę miasta. Nie pisał, ale rysował. Był z niego przyzwoity, po-rządny Żyd. Wielce bogobo ny. Słowa po rosy sku nie rozumiał, a mimo to konkurowałz nauczycielem kaligrafii z ujezdnoj.

Trudno było wprost uwierzyć, że nie maszyna, ale ręka ludzka mogła wykaligrafo-wać takie litery. Jego uczniowie, a wśród nich dzieci Rabinowicza, niemało ucierpiały odkościste ręki reb Monisza. Za to ednak prze ęły wiele z ego kunsztu kaligraficznego.Nauczyły się od niego pięknego pisania po rosy sku. Przyniosło im to duże korzyści.

Na tym egzamin eszcze się nie skończył. Stary Ła ew zażądał od młodego nauczy-ciela, aby zadał sobie trud i przetłumaczył napisany list na ęzyk hebra ski. Dyrektorcukrowni bowiem est Żydem. W ten sposób stary uzasadnił swo e żądanie. Jasne więc,że był to dalszy ciąg egzaminu. Bez dłuższego zastanawiania Szolem przełożył list na he-bra ski. Zrobił to w stylu wyszukanym. Postarał się też o to, aby pismo było eleganckie,ozdobne i kaligraficzne. Gęsto zapełniał równe linijki. Słowem, cackał się z tym pismem,pielęgnował i wychuchał każdą literkę. Było to w wielkie mierze zasługą wcześnie szegoego mełameda, reb Zurechla. Kim w kaligrafii rosy skie był reb Monisz, tym w kaligrafiihebra skie — reb Zurechl.

Jednym słowem, nasz korepetytor zdał egzamin celu ąco. Od sukcesu ma nawet lek-ki zawrót głowy. Czu e, że mu płoną uszy, wyobraźnia unosi go na skrzydłach w światmarzeń. Cudowne myśli chodzą mu po głowie. Jest szczęśliwy. Promienie e. Dziwny seno skarbie zaczyna się urzeczywistniać. Szolem przybywa do Ła ewa i tu fantaz a podpo-wiada mu, że zawiera zna omość z córką starego. Zakochu ą się w sobie i zwierza ą zeswego sekretu staremu Ła ewowi. On kładzie swo e dłonie na ich głowy i błogosławi. —Bądźcie szczęśliwi, mo e dzieci kochane!… — I Szolem pisze list do swego o ca w Pe-re asławiu. „Tak i tak kochany o cze, przy edź koniecznie”… Posyła ą po niego powózzaprzęgniony w ogniste rumaki…

- Z jarmarku

Page 138: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

I nagle, gdy marzenia osiąga ą zenit, zosta e przywołany do porządku, zosta e ścią-gnięty na ziemię. Stary Ła ew odwołu e go na bok, aby porozmawiać względem „tego coi owszem”, to znaczy o przyszłym wynagrodzeniu. — A może zostawmy to na późnie ?

— Niech będzie na późnie . — I Szolem czu e się ak człowiek, któremu przerwanobrutalnie ego na słodszy sen. Marzenia rozwiały się ak dym. Mroczny cień zasnuł rozpa-loną wyobraźnię. Czar skarbu oraz wszystkie słodkie tęsknoty prysły ak bańka mydlana.

Tymczasem zapadła noc i trzeba wyruszyć. Z Bogusławia do wsi est eszcze kilka mil.Dwie godziny azdy. Konie czeka ą uż w zaprzęgu. Woźnica Andrie wkłada do powozuwalizy. Na dworze est chłodnawo.

— I tak chcesz echać? — Stary Ła ew upomina młodego nauczyciela. — Jesteś prze-cież prawie goły. Zmarzniesz, do wszystkich diabłów. Andrie ! Poda burkę! — Andriewyciąga spod siedzenia ciepłą, wełnianą burkę. Stary sam pomaga Szolemowi ą włożyć.Burka est ciepła i przy emna. Coś ednak psu e tę przy emność. Dziewczyna, córka Be-rele, Siwka i e kawalerowie sto ą w oknie i patrzą, ak stary pomaga mu włożyć burkę.Wyda e mu się, że śmie ą się. Wstyd mu również przed woźnicą, przed Andrie em. Cosobie ten go pomyśli?

. -

Magnacki dom żydowski. Savoir-vivre i etykieta. Biblioteka starego Łajewa. Rzadki okazżydowskiego dziedzica

Noc uż była w pełni, gdy cała tró ka: stary Ła ew, ego syn Jehoszua i młody na-uczyciel z Pere asławia, przybyła na mie sce. Prze eżdżali obok małych, niskich, ciemnychchatek chłopskich. Minęli duże pole, zwane przez mieszkańców wsi wygonem. Minęliogromną, otwartą stodołę, pełną siana, słomy i nie wymłóconego eszcze zboża.

Powóz zatrzymał się przed ogromnym pańskim dworem. Woźnica ledwo zdążył za-trzymać konie, a uż wrota otworzyły się akby automatycznie. Przy bramie stał chłopz obnażoną głową. Nisko kłania ąc się przepuścił powóz, który lekko, ak po miękkimdywanie, pod echał pod okazały, chociaż niewysoki, biały dom z dwoma gankami po bo-kach, kryty, o dziwo, słomą. Tuż za budynkiem rozciągał się sad. W środku dom byłtak samo ak na zewnątrz wymalowany wapnem. Umeblowany skromnie i prosto. Dużookien. Pokoi bez liku. Po nich uwija się cicho, niczym cienie, służba. Wszyscy ma ą nanogach miękkie pantofle. Nikt nie śmie odezwać się, gdy stary est w domu. Panu e tusurowa dyscyplina. Tu słychać tylko ego głos. Głos gospodarza. Jego głos rozbrzmiewaak dzwon.

W pierwszym poko u przy ładnie zastawionym stole siedziała kobieta. Była to młoda,piękna, wysoka niewiasta. Żona starego Ła ewa! Obok nie dziewczyna lat może trzyna-stu-czternastu. To ich edynaczka. Prawdziwa kopia matki. Stary przedstawił e nauczy-cielowi, po czym zasiedli do stołu, do kolac i.

Po raz pierwszy w swoim życiu znalazł się bohater ninie szych wspomnień przy ary-stokratycznym stole, gdzie spożywano posiłki według ustalonego ceremoniału. Do stołupoda e loka w białych rękawiczkach. Co prawda loka est zwykłym sze gecem imieniemWańka, ale stary ubrał go i wytresował na pański sposób. Człowiekowi, który nie przy-wykł do mnóstwa talerzy i talerzyków, łyżek i łyżeczek, szklanek i szklaneczek, trudnoest wytrwać przy takim stole bez uchybień wobec wymagane etykiety. Trzeba się miećna baczności. Trzeba uważać. Bogiem a prawdą wypada przyznać, że młodzieniec nasz niemiał dotąd po ęcia o tym, że przy stole należy przestrzegać etykiety. W zwykłym domużydowskim nikt na to nie zwracał uwagi. W zwykłym domu żydowskim e się z ednegotalerza. Macza ą świeżą chałę w gęstym i tłustym sosie i edzą rękami. W tak zwanychgospodarskich domach nie ma ą po ęcia o przepisach traktu ących o tym, ak należy sie-dzieć przy stole, ak posługiwać się łyżką, widelcem czy nożem. W porządnym domużydowskim wystarczy wiedzieć, że należy zostawić z szacunku kawałek ryby lub mięsa natalerzu. Poza tym można siedzieć, ak się chce, i eść tyle, ile się chce. Można też dłubaćwidelcem w zębach. Kto mówi, że gdzieś w świecie obowiązu e akaś tam etykieta?

- Z jarmarku

Page 139: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Kto i gdzie taki Szulchan Aruch²³⁹ napisał? Nasz młody korepetytor nigdy i nigdzie niezetknął się z takim podręcznikiem. Skupił całą uwagę. Podpatrywał, ak inni postępu ą.Oczywiste, że w te sytuac i wielkie przy emności z edzenia nie miał. Trzeba było bezprzerwy uważać. A nuż za dużo sobie na talerz nałożył? A może za głośno chłepce zupęalbo za mocno pracu e zębami?…

Chwała Bogu, nasz młody nauczyciel i ten egzamin z etykiety zdał celu ąco. Od stołuednak po raz pierwszy odszedł głodny. Po tych wszystkich pięknych ceremoniach, powszystkich sutych potrawach i znakomitych spec ałach tęsknił za świeżym kawałkiemchleba ze śledziem i cebulą. Za kartoflami w mundurkach, za porc ą kapusty, którą czu-e się w żołądku przez całą dobę. Sporo czasu minęło, nim przyzwyczaił się do reżimupełnego ceregieli. Na razie musiał, ak to się mówi, powtarzać pacierz za panią matką,musiał trzymać fason i broń Boże nie zdradzić się ze swoimi demokratycznymi skłon-nościami i proletariackimi nawykami. Jednym słowem, powinien być taki, ak wszyscyw tym domu. Gwoli prawdzie należy podkreślić, że od pierwszego dnia pobytu u Ła e-wów odnoszono się do niego ak do równego sobie, ak do swo ego. Chłopak z dobregodomu, ak by nie było. Tak zawyrokował stary. Zrobił to publicznie. W obecności mło-dego nauczyciela stwierdził, że chłopak z dobrego domu, a takim est przecież młodynauczyciel, zasługu e na to, aby traktować go nie inacze , ak kogoś z dobre rodziny.

Zaczęło się od tego, że dostał oddzielny pokó . Skromny, ale ze wszystkimi wygoda-mi i z na lepszą obsługą. Miał tam sporo wolnego czasu i mógł robić to, co chciał. Lekc az uczennicą za mowała mu akieś dwie, trzy godziny dziennie. Pozostały czas mógł wy-korzystać dla siebie. Mógł w tym czasie czytać książki lub pisać. A czytał wszystko, comu wpadło w rękę. Stary Ła ew sam lubił dużo czytać i nie żałował pieniędzy na zakupnowych książek. A że czytał wyłącznie po hebra sku, to nic dziwnego, że ego bibliote-ka składała się w większości z książek hebra skich. Jidisz nie był eszcze wtedy w mo-dzie. Kalmen Szulman, Mapu, Smoleński, Mandelkern, Gotlo ber, Jehalel, Icchok BerLewinzon, Mordecha Aaron Ginzburg, Icchok Erter, doktor Kaminer, Chaim ZeligSłonimski, oto nazwiska pisarzy, które zdobiły bibliotekę wie skiego magnata, dziedzicaŁa ewa. Wszystkie te książki znał stary Ła ew niemal na pamięć. Lubił z nich przyta-czać cytaty. Stale i wciąż rozprawiał na ich temat. Miał niezwykły talent do opowiadaniaróżnych rzeczy swoimi słowami. Rzekłbym, że był to znakomity orator. Miał ogromnepoczucie humoru. Jego opowiadania trzymały w napięciu. Człowiek o wielkim doświad-czeniu, miał wiele do opowiadania. Mógł mówić godzinami i zawsze ciekawie. Nie tylkoopowiadał. Poetyzował, tworzył, malował. Jego słowne obrazy pełne były barw. Gdziekol-wiek przebywał, nawet wśród mnóstwa ludzi, słychać było tylko ego głos. Jego i nikogowięce .

Był to w ogóle rzadko spotykany typ człowieka. Oryginał pod każdym względem.Żyd, ale niepodobny do innych Żydów. Wyrósł i wychował się w pobożne rodzinie ży-dowskie , w żydowskim mieście Bogusławiu. Aż dziw bierze, ak mógł w tych warunkachwyrosnąć taki okaz. Skąd u Żyda bogusławskiego żyłka dziedzica? Skąd się u niego wzięłamiłość do ziemi i zamiłowanie do pracy na roli? Warto popatrzeć na niego, gdy wcze-snym rankiem, ubrany w długie błyszczące buty z cholewami, aksamitną, długą do kolanmarynarkę, stoi przy młockarni i dowodzi pracownikami wrzuca ącymi snopy do maszy-ny lub tymi, którzy pracu ą przy wialni albo przy rzeszotach. Był wszędzie. Sam doglądałwszystkiego. Był przy orce, siewie, pieleniu, wykopkach, żniwach. Przy sprzęcie²⁴⁰ zboża,przy koniach, wołach, krowach. Myślę, że gdyby kiedyś zaszła potrzeba pokazania innymnarodom wzoru i przykładu Żyda-dziedzica, właściciela dóbr ziemskich i prawdziwegorolnika, to na lepszy byłby stary Ła ew. Chrześcijanie otwarcie przyznawali, że u tegoŻyda można i trzeba się uczyć, ak prowadzić gospodarstwo, ak rządzić ekonomicznie,ak bardzie wyda nie uprawiać ziemię i ak obchodzić się z pracownikami. Wszyscy bezwy ątku chłopi ze wsi przepadali za nim. Nie bali się go, ale i mieli dla niego szacunek.Oni go po prostu lubili. Lubili go za to, że traktował ich ak ludzi, że obchodził się z ni-mi ak przy aciel, ak o ciec. Od poprzednich polskich dziedziców chłopi nigdy czegoś

²³⁹Szulchan Aruch (Szulchon Oruch) — komplet przepisów religijnych oraz poradnik dobrych obycza ówułożony w XVI w. przez Josefa Karo. [przypis tłumacza]

²⁴⁰sprzęt — tu: koszenie i zwózka. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 140: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

takiego nie zaznali. Godzi się nadmienić, że starsze pokolenie mużyków²⁴¹ nie zapomnia-ło eszcze smaku pańszczyzny. Wielu chłopów nosiło na swoich plecach ślady chłosty.A tu tymczasem obchodzą się z nimi ak z ludźmi, a nie ak z bydłem. Poza tym żywi-li do gospodarza ogromne zaufanie. Rzadko kto we wsi był w stanie zliczyć do dwóch.W rachunkach całkowicie polegali na starym Ła ewie. Byli pewni, że ich nie oszuka.

Trudno sobie wyobrazić, ak potoczyłaby się historia narodu żydowskiego i aką rolęodegralibyśmy w życiu ekonomicznym i politycznym kra u, gdyby nie te niektóre osła-wione wremiennyje prawiła²⁴² wprowadzone przez ministra Ignatiewa. Ustawy te zabra-niały Żydom osiedlać się na wsi, nabywać ziemię lub ą dzierżawić i uprawiać. Mówięo tym dlatego, że tacy gospodarze, ak na przykład Ła ew, nie należeli w tych okolicachdo rzadkości (podobnie zresztą w innych re onach stre osiedleńcze ). Żydzi bogusław-scy, kaniowscy, spalscy, Żydzi z Rżyszczewa, Złotopola, Taraszczy i Humania osiedlalisię na wsiach i w małych miasteczkach. Wydzierżawiali większe lub mnie sze ma ątki,brali w arendę²⁴³ folwarki pańskie i dokonywali tam cudów. Z ruin i złe , zaniedbaneziemi potrafili stworzyć prawdziwy ra . Nie ma w tym, co mówię, żadne przesady. Po-wyższą opinię usłyszał autor tych wspomnień z ust słynnego rosy skiego dziedzica WasylaFiodorowicza Symerenki, z którym stary Ła ew pozostawał w bliskich stosunkach han-dlowych. Z tymże Symerenką będziemy eszcze mieli okaz ę się spotkać. Słowem, macieprzed sobą typ Żyda-dziedzica, Żyda-rolnika, który zrządzeniem złego losu zniknął, nie-stety, z areny dzie ów na długie, długie lata.

.

Wieś Zofiówka. Autor poznaje okolicę. Trzech dobrych Żydów. Nauczyciel i uczennica stająsię sobie bliscy niczym brat i siostra. Wśród książek, w polu i u sąsiadów

Wieś, do które sprowadzony został autor te opowieści, należała do hrabiego Branic-kiego. Nazywała się Zofiówka. Szolem przybył tu w charakterze nauczyciela. Przy echałna krótko, a został na zawsze. Tu znalazł swó drugi dom rodzinny. Tu, ak się przekona-cie, znalazł swo e szczęście i tu zapadła ostateczna decyz a w sprawie ego dalszego życia.Tymczasem ako korepetytor spędził na wsi niemal trzy lata. Te trzy lata trzeba zaliczyć dona lepszych, na pięknie szych i na szczęśliwszych w ego życiu. Można powiedzieć, że byłato prawdziwa wiosna ego życia. Wiosna we wszystkich e prze awach. Tu miał okaz ębliże poznać przyrodę, boży świat i bożą ziemię. Ziemię, z które wszyscy wyszliśmy i doktóre wrócimy. Tu dostrzegł, zrozumiał i poczuł, że nasze mie sce est na łonie natury,a nie tam, w mieście. Tu doszedł do wniosku, że esteśmy częścią składową wielkiegoświata przyrody, że zawsze tęskniliśmy i będziemy tęsknić za matką-ziemią. Zawsze ko-chaliśmy i nigdy nie przestaniemy kochać otacza ącego nas świata. Wieś pociągała naszawsze i myślę, że tak uż to pozostanie. Sądzę, że mó wielkoduszny czytelnik wybaczymi ten krótki wstęp. Gdy powracam do wsi, trudno mi powstrzymać się i zataić mo euczucia z nią związane. A teraz, gdy uż wy awiłem e, przechodzę do opisania te wsi.Chcę dać dokładny obraz szczęśliwego wie skiego życia.

Nasz nauczyciel spał w dużym, asnym poko u, przy zamkniętych okiennicach. Obu-dziwszy się wczesnym rankiem, ednym pchnięciem otworzył okno wraz z okiennicą.Snop światła wdarł się do poko u. Wraz z nim napłynęło ciepłe od słońca powietrze.Miało w sobie zapach rezedy zmieszane z miętą i aromat przeróżnych zielsk, którychnazw nawet nie znamy. Rośliny te zasiał kiedyś hrabia Branicki. Obecnie rosną one dzikowraz ze zwykłym burzanem i pokrzywą. W połowie lata zielska osiągały taką wysokość, żenauczyciel i uczennica w czasie spaceru tonęli po prostu w ich gęstwinie. Rośliny sięgałyim po szy ę. Mogli doskonale bawić się w chowanego.

Raptownym otwarciem okna Szolem spłoszył rozgdakaną kurę i e rodzinę. Wnetednak powróciła i zaczęła grzebać w śmietniku, da ąc przy tym lekc ę swoim pisklętom,ak należy szukać i wybierać to, co nada e się do edzenia.

²⁴¹mużyk (ros.) — chłop. [przypis edytorski]²⁴²wremiennyje prawiła (ros.) — tymczasowe zasady. [przypis edytorski]²⁴³arenda — dzierżawa. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 141: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Poranna toaleta i mycie nie zabiera dużo czasu. Jest eszcze wcześnie. Gdy ednakSzolem wychodzi ze swego poko u, nie zasta e uż nikogo. Stary Ła ew od dawna est użw gumnie²⁴⁴, skąd dochodzi warkot młockarni. Jego żona za ęta przy indykach, gęsiach,kaczkach i innym ptactwie domowym. Prawdziwe królestwo drobiu. Z szerokich pólwoły ciągną powolutku wozy ze zżętym zbożem. Gołym okiem można dostrzec widnie-ące w dali łany pszenicy. Sporo uż skoszono. Sterty związanego w snopy użątku leżą napolu. Wiele zagonów lśni eszcze zielenią i kołysze się w podmuchach lekkiego wiatru.Za łanami zboża w równych rzędach zielenią się liście buraków. Wśród nich w rzadkichodstępach, po edynczo, rosną słoneczniki. Wysokie, w żółtych czapach niby żołnierze nawarcie. Ptaki lubią słoneczniki. Wydziobu ą z nich, edna po drugie , białe eszcze, aleuż słodkie pestki. Za buraczanym polem szumi młoda gęsta dąbrowa, zwana Turczyną.W czasach, gdy ma ątek należał do magnatów, chodziło się do lasu na polowanie. Teraznależy on do Żyda, bezbronne za ące i Bogu ducha winne ptaszki mogą zatem spać spo-ko nie. Żydzi nie polu ą. W inny sposób korzysta ą z dobrodzie stw lasów. Stary Ła ewwywiózł z lasu sporo drewna, z którego zbudował stodoły i stodółki, magazyny i maga-zynki, spichlerze na zboże i obory dla krów i wołów, sta nie dla koni, wozów i sań.

Lekc e odbywały się zaraz po śniadaniu. Potem nasz korepetytor odbywał spacer poogrodzie. Czasem sam, a czasem razem z uczennicą. Trudno powiedzieć, kiedy ogródawił mu się w na pięknie sze krasie. Czy w okresie świąt Szawuot, gdy drzewa byływ rozkwicie, czy też wtedy, gdy porzeczka zaczęła się czerwienić, a agrest żółcić. A możeznacznie późnie , pod koniec lata, gdy abłka spadały z drzew i spóźnione okrągłe śliwkibłyskały wśród gałęzi. O każde porze roku ogród zachwycał swoim powabem i wdzię-kiem. O każde porze roku nauczyciel ze swą uczennicą odkrywali w ogrodzie coś nowego.Może to być agrest. Nie szkodzi, że eszcze zielony i kwaśny ak ocet. Fraszka, że przy zry-waniu można sobie pokłuć palce. Zrywa ą te owoce, które są na większe, te, które zwisa ąw dół prześwietlone przez słońce. Cóż dopiero, gdy porzeczki napełnia ą się czerwonymsokiem i mienią się kolorami tęczy w promieniach słońca! Proszą się po prostu, aby eskosztować. Kiść po kiści. Kosztu ą więc, próbu ą, aż zęby cierpną. To samo powtarza sięz czereśniami, wiśniami i innymi owocami, do rzewa ącymi w różnych porach. Prawda,są to owoce, które można kupić również w mieście. Można e z łatwością nabyć za pie-niądze. Nie ma ą ednak wtedy tego smaku i tego zapachu. Zwłaszcza gdy się e zrywawprost z drzewa w towarzystwie miłe dziewczyny; w towarzystwie dziewczyny, dla któreesteś miły, drogi, kochany ak własny brat…

I nie mogło być inacze . Przecież e o ciec i matka traktowali młodego nauczycie-la ak własnego syna. W ich stosunku do własnych dzieci i do Szolema nie było żadneróżnicy. Korzystał więc ze wszystkich dobrodzie stw zamożnego domu. Opływał w do-statki. Nie znał, co to bieda. Nie miał żadnych kłopotów pieniężnych. Nikt w tym domunie wiedział, co znaczy pieniądz. Nie chodzi o to, że nie było tam pieniędzy. Wprostprzeciwnie. Pieniędzy było w bród, ale oprócz starego Ła ewa nikt nie znał ich wartości.Nikt nie odczuwał ich braku. Wszystkiego mieli pod dostatkiem. Jadła, napo ów, odzieżyi powozów do podróży. A wy eżdżało się z fasonem! Na każdym kroku służący. Mieli doswo e dyspozyc i ludzi i konie o każde porze dnia i nocy. Gdy za eżdżali do wsi, chłopizde mowali przed nimi czapki i nisko się kłaniali. Prawdziwi wysoko urodzeni hrabiowienie mogli czuć się swobodnie .

Z roboty stary Ła ew wracał cały pokryty pyłem, słomą i ostami. Zde mował wtedywysokie buty z cholewami, mył się dokładnie i natychmiast zmieniał się nie do pozna-nia. Zupełnie inny wygląd. Siadał przy biurku i zaczynał przeglądać pocztę dostarczanącodziennie przez umyślnego chłopaka, który wyprawiał się po nią konno do stac i Bara-nie Pole. Po prze rzeniu poczty Ła ew wołał nauczyciela i kazał mu odpisywać na listy.Szolem wykonywał zleconą pracę bardzo dokładnie. Ze starym rozumiał się w pół słowa.Ta niki korespondenc i miał w małym palcu. Stary nie miał w zwycza u dwa razy powta-rzać tego samego. Chciał, by go po mowano w lot, eszcze nim dokończy zdania. Sampracowity, cenił tych, którym praca się paliła w rękach.

Po załatwieniu korespondenc i siadano do stołu. Rzadko bywało, aby przy stole niebyło osób spoza kręgu domowników. Do wspólnego posiłku siadali często goście. Byli to

²⁴⁴gumno — budynek, gdzie składowano zboże przed wymłóceniem. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 142: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

sąsiedzi, dzierżawcy albo kupcy, którzy przy echali po pszenicę, owies, ęczmień lub innezboża. Przy stole panowała ostra dyscyplina. Nikt nie odważył się podnieść głosu. Tylkostary grzmiał ak dzwon. Nigdy nie brakło mu tematów. Na każdą okaz ę miał stosow-ną przypowieść, właściwy przykład i trafne powiedzonko pobudza ące biesiadników dośmiechu lub refleks i. Nie było drugiego, który by z równym talentem umiał opowiadać,naśladować i parodiować. Robił to z genialną wprost precyz ą. Jednak w świecie Żydówuchodził Ła ew za co na mnie osobliwego człowieka. Ot, cudak w móżdżek kopnięty.Mimo to kupcy lubili z nim handlować. Bowiem ego słowo było święte. Jeżeli nawetzapłacili za zboże trochę droże , to z całą pewnością nie żałowali tego. Nie wchodziły tuw grę akieś z góry ustalone zasady. Wynikało to po prostu z wrodzone uczciwości Ła-ewa, który nie znał krętactwa i fałszu. W środowisku kupieckim taki człowiek uchodzizwykle za wariata, a mimo to wszyscy kupcy chcieli z nim prowadzić interesy, nie zaśz kimś bardzie „normalnym”.

Po posiłku pozosta ą przy stole tylko stary Ła ew i ego goście. Toczą się wtedy kon-kretne rozmowy, załatwia się sprawy handlowe. Młody korepetytor zabiera się do lekc iz uczennicą. Studiu ą, piszą, ale głównie czyta ą. Czyta ą wszystko, co popadnie. Bez wy-boru, bez systemu, bez z góry narzucone koncepc i. Na częście czyta ą powieści. Czyta ąutwory na większych klasyków: Szekspira, Dickensa, Tołsto a, Goethego, Schillera, Go-gola. Wraz z nimi czyta ą również na gorsze, kiczowate powieścidła: Eugeniusza Sue,Xaviera de Montépin, Acharda Van Badena i wielu innych ancuskich pisarzy bulwa-rowych. Naczytawszy się do syta, wychodzą w pole popatrzeć na pracę żniwiarzy. Nawidok zboża układanego w snopy ogarnia ich chętka, aby zakasać rękawy i też zabrać siędo pracy. Okazu e się ednak, że stać z boku i obserwować, ak inni koszą i zbiera ą, estznacznie łatwie , aniżeli samemu schylać się, kosić i zbierać. Od patrzenia człowiek sięnie męczy i nie dosta e odcisków na dłoniach. Za to nabiera apetytu.

Po powrocie do domu sięga się więc po zsiadłe mleko i czarny razowy chleb. Poczym następu e przechadzka po ogrodzie. Można też kazać Andrie owi zaprząc powoziki wyruszyć na ob azd dzierżaw i arend. Do Guzyfki, Krytohorbów i Zakuteńca. Możnateż po echać do Baraniego Pola, do naczelnika poczty, pana Malinowskiego. Wszędzieczłowiek spotyka się z serdecznym przy ęciem, uważany est za miłego gościa. Na stolesamowar i konfitury. U Malinowskiego zna dzie się zaraz butelka wódki, którą naczel-nik poczty kieliszek po kieliszku sam wypija do dna. Malinowski to go , który uwielbiagorzałkę. A eśli nie do Malinowskiego, to można wpaść do Dodiego, ekonoma, którymieszka na tym samym podwórzu co gospodarz. Tam, u Dodiego, w ego małym miesz-kaniu est zawsze wesoło. A to, co możesz z eść u Dodiego, tego nie dostaniesz w domuŁa ewa. Na przykład młody czosnek ze szczawiem. To est spec ał małżonki gospodarza.Albo solone ogóreczki prosto ze sło a i ziemniaki w mundurkach. Słodkie głąby kapusty,którą żona ekonoma poszatkowała na kiszenie. Można się napić kwasu abłkowego, którysmaku e ak napó bogów. Pani domu była uszczęśliwiona tymi wizytami. Jednak szczę-śliwszy był Dodi. Wprost w siódmym niebie. Sam Dodi est zresztą indywidualnościązasługu ącą na spec alny rozdział, poświęcony tylko emu..

Człowiek natury. Stary Łajew czyta historię o Piotrze Wielkim i Dodi w trakcie czytaniazasypia. U ekonoma wmieszkaniu. Bohater pisze powieści, romanse i dramaty, a nad własnymromansem nie zastanawia się wiele

Ekonom Dodi był potężnym chłopem, można rzec atletą. Nie tyle ze względu nawzrost i wagę, ile z powodu swo e wspaniałe budowy. Była to bardzo solidna postać.Płowowłosy, o małych oczkach, z lekka zezu ących. Bary — stal, pierś — żelazo, ręka —młot. Nie każdy koń chciał go nosić na grzbiecie. Gdy siadał na konia, to akby przyrósłdo niego. Nie wiadomo, gdzie kończy się koń, a zaczyna Dodi. Przed Dodim wszyscychłopi mieli pietra. Truchleli na widok ego ręki, chociaż rzadko robił z nie użytek.Chyba w sytuac i bez wy ścia. Wówczas, gdy słowa nie odnoszą skutku. Wystarczyło, żektoś szepnął: — Idzie Dodi — a wszyscy chłopi i chłopki za ęci paplaniem zabierali sięw mig do przerwane pracy. Dodi nie marnował czasu na czczą gadaninę dydaktyczną.

- Z jarmarku

Page 143: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Brał w ręce sierp albo łopatę lub chwytał za pług i własnym przykładem pokazywał, aknależy pracować. Oszukać go nie było łatwo, a ukraść coś — niemożliwe. Za kradzieżkarał surowo. Nie popuszczał też pijakom. Co innego eden kieliszek, co innego w miarę.Uchlać się ednak i urządzać skandale? Co to, to nie! Nie ręczył wtedy za życie pijaka.

A teraz wyobraźcie sobie, że ten Dodi, chłop na schwał, przed którym drżeli ze stra-chu wszyscy chłopi we wsi, gdy stawał przed obliczem Ła ewa, zmieniał się nie do po-znania. Malał akoś i cichł. Cichszy od wody i niższy od trawy. Ręce spuszczone, oddechwstrzymany. Prosty żołnierz sto ący przed generałem lub marszałkiem nie wykazu e wię-ce szacunku i lęku. Jako młody chłopak Dodi przybył na wieś i został uż na zawsze. Rósł,do rzewał i wciąż wspinał się wyże , aż stary Ła ew awansował go na ekonoma. Uczyniłgo inspektorem nad wszystkimi gospodarstwami. Tu na wsi Dodi ożenił się, uzyskał sta-łe mie sce pracy, oddzielny domek z własnym ogrodem. Miał swo ą mąkę, swo ą słomę,drewno opałowe, kilka mlecznych krów i dorobił się dzieci. Słowem, stał się gospoda-rzem pełną parą. I mimo to Dodi nigdy nie odważył się w obecności starego Ła ewa usiąśćchoćby na chwilkę. Raz tylko zdarzyło mu się coś takiego i zapamiętał ten wypadek nacałe życie.

Wyda e mi się, że uż zwróciłem waszą uwagę na fakt, iż stary Ła ew lubił każdegopouczać, uświadamiać i dzielić się tym, co wiedział. Pewne długie nocy zimowe Dodistał przed nim ak zwykle wyprostowany niczym struna i składał raport ze stanu powie-rzonych mu gospodarstw. Po złożeniu meldunku czekał na rozkaz ode ścia. Stary ednakbył dobrze usposobiony i chciał trochę pogadać. Już nie o gospodarstwie, ale o sprawachogólnych. Zaczął od sąsiadów Polaków, by potem prze ść do sprawy Polski. Mówił o pol-skim powstaniu. Od Polaków przeszedł do Ros an. Rozwodził się nad Piotrem Wielkim.Na stole akurat leżał podręcznik Ros i w hebra skim przekładzie Mandelkerna. StaryŁa ew otworzył książkę i zaczął tłumaczyć Dodiemu całą historię Piotra Wielkiego pożydowsku. Czyta ąc, polecił Dodiemu zasiąść na krześle. Dodi ednak nie odważył się.Wtedy stary powtórzył polecenie. Nie było wy ścia, więc usiadł przy drzwiach pod ścien-nym zegarem. Głowa Dodiego nie była przyzwycza ona do takich lekc i. Ponadto siedzącna wysokim wygodnym krześle powoli popadł w drzemkę. Oczy mu się kleiły. Ukołysanymonotonnym głosem starego ostatecznie zasnął głęboko. Zostawmy na razie Dodiego.Niech sobie śpi spoko nie, a tymczasem poświęcę kilka słów wielkiemu zegarowi ścien-nemu. Był to stary gruchot. Inwalida, który uż dawno wysłużył swo e. Mógłby uż sobieod lat spoczywać na strychu, wśród innych starych gratów. Cóż z tego, gdy Ła ew miałdziwną słabość do staroci. Na przykład do starego lustra, które odbijało dwie twarze na-raz, lub do stare komody, z które niezwykle trudno było wyciągnąć szufladę. Na egobiurku stał niezmiennie od wielu, wielu lat kałamarzyk w dawnym stylu — szklany bu-cik i czarna drewniana miseczka napełniona piaskiem. Za żadne skarby Ła ew nie chciałzamienić tego starego kałamarzyka na nowoczesny, porządny kałamarz. Nie chodziło turzecz asna o skąpstwo. Stary nie był wcale skąpy. Przeciwnie, eśli kupił coś, to musiałobyć w na lepszym i na droższym gatunku. Po prostu ciężko mu było rozstać się z an-tykami. Tak się rzecz miała również z zegarem, który stale wymagał zwiększania wagi.Co pewien czas przybywał mu nowy ciężarek. Zanim wybił godzinę zanosił się ochry-płym kaszlem niczym wiekowy starzec choru ący na astmę. Ale gdy uż zaczął bić, to biłak dzwon kościelny. Bim! Bom! Było go słychać na dworze! Teraz możemy wrócić doDodiego. Dodi śpi, a stary czyta dzie e Piotra Wielkiego i ego żony Anastaz i. Naglezachciało się zegarowi wybić godzinę dziewiątą. „Pali się” — pomyślał Dodi. W mig ze-rwał się i krzyknął: — Wody! — Stary przeraził się. Odłożył książkę o Piotrze Wielkimi spo rzał na słuchacza przez okulary. Tego spo rzenia Dodi nie zapomni do grobowedeski.

Nasz korepetytor lubił Dodiego za ego sposób bycia, za ego dobroć. Był przekonany,że ten człowiek natury nigdy w swoim życiu nie skłamał. Jego wierność i przywiązanie dochlebodawcy i ego rodziny nie znały granic. A ponieważ Szolem był traktowany przezŁa ewów ak własne dziecko, Dodi rozciągał swo e przywiązanie i na niego. Uznał go zaczłonka rodziny i gotów był za niego skoczyć w ogień. W oczach Dodiego wszystko, comiało styczność z rodziną Ła ewów, uchodziło za coś wzniosłego. Rodzina ta stała w e-go oczach wyże od innych ludzi. Wprost uwielbiał ą. Z tego uwielbienia korzystał teżnauczyciel. W gorące dni lata albo podczas długich wieczorów zimowych korepetytor

- Z jarmarku

Page 144: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

lubił ze swo ą uczennicą wpaść do domu Dodiego. Tam, w małym domku, gdzie rękąmożna było dosięgnąć sufitu, młodzi czuli się lepie niż u siebie. Jedzenie u Dodiegomiało smak niebiańskich potraw. Latem wspaniały był kwaśny szczaw z młodym czosn-kiem. Cudowne kartofle w mundurkach z solonymi ogórkami, z kapustą. Były tysiąc razylepsze od na lepszych smakołyków serwowanych w domu Ła ewów. Cóż dopiero mówićo ciastkach i skwarkach małżonki Dodiego! Dzień, w którym wypiekała ona ciasto albotopiła smalec, był prawdziwym świętem. Wyobrażacie sobie? Gorące ciasto wprost z pie-ca! Świeże, tłuste skwarki, które rozpływa ą się w ustach ak owa manna, którą Żydzi edlina pustyni.

Na częście gościli u Dodiego zimą. Wtedy, kiedy drzewa opatulone są w biel i wyglą-da ą ak nieboszczycy odziani w śmiertelne całuny. Wieś traci zimą swó powab, a naturabogactwa typowe dla okresu letniego. Wtedy nie pozosta e nic innego, ak tylko wpaśćdo dobrze ogrzanego mieszkania Dodiego i delektować się smakołykami ego żony Pesi.Na dworze panu e przeraźliwa cisza. Śniegu pełno. Wokół pusto. W sercu narasta smu-tek. Dusza pełna niepoko u. Chyba że od czasu do czasu każe się Andrie owi zaprząckonie do sań i urządza się prze ażdżkę z ednego folwarku do drugiego. Trzeba wdziaćwtedy kożuch, nakryć nogi ciepłą skórą baranią, a w każdym folwarku czeka uż na stolesamowar. Pijemy gorącą herbatę i edziemy dale .

Jednak i zima ma swo e zalety. Jest wówczas sporo czasu na czytanie i pisanie. W ciągutych prawie trzech lat pobytu na wsi nasz bohater napisał o wiele więce , aniżeli późniew ciągu dziesięciu lat, gdy był uż znanym pisarzem. Nigdy potem uż mu się tak lekkonie pisało. Całymi nocami tworzył długie wzrusza ące powieści, wstrząsa ące dramaty,skomplikowane tragedie i zawiłe komedie. Pomysły sypały się ak z rękawa. Wyobraźniatryskała ak fontanna. Dlaczego i po co to wszystko pisał? Tego pytania nigdy sobie niezadawał. Ledwo zdążył zakończyć akieś „dzieło”, natychmiast czytał e swo e uczennicy.Obo e byli zachwyceni. Święcie przekonani, że est to arcydzieło. Nie na długo ednak.Gdy tylko uporał się z następnym utworem, poprzednie arcydziełko natychmiast bla-kło. Było słabe w porównaniu z na nowszym, prawdziwym arcydziełem… Na lepszymmie scem dla niego był piec. I tak poszedł z dymem nie eden tuzin powieści i nie ednadziesiątka dramatów.

Co do tego, że nauczyciel zostanie pisarzem, młodzi nie mieli wątpliwości. Mówilio tym nieprzerwanie. Puszczali wodze swo e fantaz i. Snuli plany różnych nowych utwo-rów, zapominali o własnych planach. Nigdy o tym nie mówili. Nikomu z nich nigdy nieprzyszło na myśl, aby wyznać swo e uczucia albo zastanowić się nad losem własnego ro-mansu. Słowo „romans” było widocznie zbyt szablonowe, zaś słowo „miłość” zbyt banalnedla określenia tego uczucia, które powstało i zawiązało się w ich sercach.

Było to uczucie spontaniczne, naturalne. Nie mogło być inacze . Czyż mogło przy śćdo głowy bratu, aby wyznać miłość swo e siostrze? Obawiam się, że nie będziemy dalecyod prawdy, eśli powiemy, że ludzie sto ący z boku, ludzie postronni, znacznie więceod nich wiedzieli, zdawali sobie sprawę, i co więce — mówili o romansie tych dwo gamłodych ludzi. Byli za młodzi, za naiwni i zbyt szczęśliwi. Na ich niebie nie było na -mnie sze plamki. Znikąd nie spodziewali się sprzeciwu i co na ważnie sze nigdy o tymnie myśleli. W ciągu trzech lat zna omości nie dopuszczali do siebie myśli o rozstaniuchoćby na chwilę. A ednak dzień rozłąki nastąpił. Na razie nie na zawsze, ale na krótkiokres czasu.

Na czas, kiedy bohater ninie szych wspomnień musiał stanąć do poboru.

.

Dużo mówi się o poborze. Pożegnanie z uczennicą i list do priedwaditiela. Fantazja w drodze.List skutkuje. Zdarzenie z kaleką. Szolem wraca na wieś, ale jego marzenia nie spełniają się

Można tylko żałować, że w ciągu tych trzech lat pobytu na wsi nie było ani ednegodnia, żeby nie padło słowo „pobór”. Dla starego Ła ewa pobór był czymś chorobliwym,czymś co spędzało sen z ego powiek i nie pozwalało w dzień zażyć spoko u. Pobór koszto-wał go bardzo drogo. Jego syn Jehoszua miał stanąć do poboru. Przeto o ciec udał się do

- Z jarmarku

Page 145: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

guberni czernihowskie i naraża ąc się na trudy i wyrzeczenia czynił starania o uzyskanietak zwane kwitanc i. Jest kilka zaledwie takich kwitanc i nadliczbowego zaświadczenia,dzięki któremu można było uwolnić się od poboru do wo ska. Kto mógł dostarczyć takiezaświadczenie, ten nie musiał odbywać służby wo skowe , bowiem od razu był zaliczonydo rezerwy. Zaświadczenie kosztowało ma ątek. Stary Ła ew nie żałował pieniędzy dlaswego dziecka. Ledwo uporał się z zaświadczeniem nadliczbowego, a uż wpadł w nowekłopoty. Wybuchła wo na rosy sko-turecka.

Zaczęły krążyć pogłoski, że wcielą do wo ska również tych z zaświadczeniem. Skorotak się rzeczy ma ą, trzeba postarać się zawczasu o biały bilet. To znaczy, że należy re-zerwistę postawić przed lekarską komis ą poborową i ustalić ego przydatność do stałesłużby wo skowe . I okazało się, że widocznie do służby wo skowe nie nada e się, bo dalimu biały bilet. Dzięki Bogu, wybrakowali go. I nie tylko, że go wybrakowali, ale mu-siał ze względów zdrowotnych po echać na kurac ę do ciepłych kra ów. Po echał więc doMentony i Nicei na południu Franc i leczyć chore serce. Z powodu te choroby w kil-ka lat późnie umarł. Tymczasem ednak sprawa była w toku. Wybrano się do Kaniowa,nawiązano kontakt z isprawnikiem, przewodniczącym komis i poborowe , z lekarzami.Urzędnicy zasiada ący w komis i zaciągali na razie „pożyczki”. Również różni Żydzi „do-radza ący” i „przy aciele” nieźle się obłowili. Kto tylko miał Boga w sercu, ten pompowałforsę. Słowem, dom żył ednym hasłem: „pobór”.

I nastał czas, gdy bohater ninie sze biografii miał stanąć do poboru. Stary Ła ewokazywał zdenerwowanie. Było nie było postarał się o to, aby zawczasu przemeldowaćnauczyciela z Pere asławia do Kaniowa i tam go wciągnąć na listę poborowych. W Ka-niowie stary Ła ew miał pewne możliwości. Własny o ciec nie prze ąłby się bardzie losemsyna niż stary Ła ew losem Szolema. Co więce , sam Szolem nie prze ął się tak poboremak rodzina Ła ewów. Dla młodego Szolema wy azd do Kaniowa i stawienie się przedkomis ą poborową było swego rodza u świętem. Obstalował sobie parę długich butówz cholewami, żołnierski baszłyk²⁴⁵ i był gotów odbyć służbę wo skową. Uważał, że w wo -sku wyróżni się, zdobędzie uznanie przełożonych i dosłuży się w krótkim czasie stopniapodoficera albo nawet feldfebla. Wyższego stopnia Żyd przecież nie mógł osiągnąć. Gdyednak nadszedł termin wy azdu, cała ego odwaga i dobry nastró rozpłynęły się bez śla-du. Wstyd przyznać się, ale gdy trzeba było pożegnać się z rodziną Ła ewów, a mogło tobyć pożegnanie na zawsze, coś ścisnęło Szolema za serce. Zamknął się w swoim poko u,wtulił twarz w poduszkę i zapłakał rzewnymi łzami.

Nie był ednak edynym, który gorzko płakał w tym domu. W tym samym czasie egouczennica dała również upust łzom. Oczy e tak spuchły od płaczu, że nie mogła pokazaćsię przy stole. Wymawia ąc się bólem głowy, nie wyszła tego dnia ze swego poko u. Niechciała nikogo widzieć.

W domu panował smutek ak w rocznicę zburzenia Świątyni. Ciężko i beznadzie nie.Szolem siedział uż na wozie, Andrie zamachnął uż batem. Ostatnie spo rzenie na dom.W oknie Szolem do rzał zapłakane oczy swo e uczennicy. Wyczytał z nich pożegnanie:„Szczęśliwe drogi, kochany! Wraca ak na prędze . Nie mogę bez ciebie żyć”.

Te niewypowiedziane słowa usłyszał w swo e duszy. W ego spo rzeniu zawarta byłarównież wyraźna odpowiedź: „Bądź zdrowa, kochana. Wrócę do ciebie, gdyż bez ciebieżyć nie potrafię!”. W te chwili dopiero odczuł z całą mocą, ak bardzo est przywiązanydo tego domu. Zrozumiał też, że nie ma na świecie takie siły, która potrafiłaby go odtego domu oderwać. Tylko śmierć. I znowu, ak zawsze w chwilach osobliwych, porywago wyobraźnia. Zaczyna śnić o tym, co będzie, gdy wróci. Na pierw pokaże się swo eukochane . Potem stanie przed obliczem e o ca i matki i hebra skimi słowami zwrócisię do starego: — Ahawti — pokochałem i kocham waszą córkę. Możecie ze mną zro-bić, co chcecie! — Wtedy stary obe mie go i powie: — Dobrze, że mi powiedziałeś. Oddawna zwróciłem na to uwagę. — Potem zaczną się przygotowania do wesela. Sprowadząkrawców z Bogusławia i z Taraszczy. Uszy ą stro e dla nowożeńców. W domu pieką ciastai smażą konfitury. Po rodziców i krewnych pana młodego wysyła ą karetę zarezerwowa-ną tylko na wielkie uroczystości. Przy eżdża ą: o ciec, stry Pinie i pozostali członkowierodziny. I nie wiadomo skąd z awia się Szmulik. Ów Szmulik, dawny kolega i przy aciel,

²⁴⁵baszłyk — kaptur zaopatrzony w sznurki do wiązania go, popularny w carskie Ros i. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 146: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

wychowanek rabina, Szmulik sierota, który zna tyle cudownych ba ek. Wymienia poca-łunki z panem młodym i powiada: — A co, Szolemie, nie mówiłem, że skarb należy dociebie?

I nie opuszcza ą go słodkie, młodzieńcze marzenia, aż do wrót Kaniowa. Zatrzymu ąsię u krewniaka Ła ewa. Jest to garbaty Żyd, bardzo bogaty. Ma winiarnię, z które korzy-sta ą tylko bogaci dziedzice. Nazywa się Baruch Perczyk. Za mu e się sprawami poboru.Szolem przekazu e więc przewodniczącemu komis i poborowe list. W liście stary Ła ewpisze, że do komis i poborowe ma stanąć nauczyciel z ego domu, żywi więc nadzie ę,że nie późnie niż od dziś za tydzień odeślą go ako zwolnionego ze służby wo skowe .Pan przewodniczący przeczytał list i wypowiedział edno słowo: — Charaszo²⁴⁶! — Towystarczyło, aby młodzieniec był spoko ny o swó los. Stanął przed komis ą i wyciągnąłlos z numerem . Nie można powiedzieć, aby to był wysoki numer, ale pobór kończyłsię na numerze . I Szolem był wolny. A dzięki niemu zwolnionych zostało eszczekilku Żydów z wyższymi numerami. Pożegnał więc Kaniów z wielką radością.

Z okaz i poboru przybył również z Pere asławia o ciec poborowego i, eśli się niemylę, stry Pinie. Ten miał w Kaniowie powinowatego. Słowem, radość była podwó na.Baruch Perczyk zarobił nieźle na wypitym przez gości winie, a niedoszły żołnierz wysłałdo Zofiówki depeszę te treści: „Mazł tow! Do mnie nie doszło. Jestem wolny. Jutrowracam!”. Minęło ednak kilka dni, nim nasz bohater mógł wy echać z Kaniowa. Czyżbowiem może być tak, aby żydowska radość nie została zakłócona? Znalazł się eden takiWyszyński, czy ak go tam, Wiśniewski, Żyd krzykacz, o głosie przypomina ącym grze-chotkę, który miał kalekiego syna. Był pewien w stu procentach, że komis a go zwolnize służby wo skowe . Okazało się, że ednak wcielono go do wo ska. O cu fakt ten do-piekł do żywego. Podniósł larum. Puścił w ruch swó głos grzechotki. Jak to, mó synbędzie służył? Kaleka? Zamiast tych arystokratów, którzy zapłacili grubą forsę? Proszągo, aby tak głośno nie krzyczał. Wtedy on powiada: — A czyż a krzyczę? Mówię i zda emi się, że mówię całkiem cicho. — I zaczyna krzyczeć eszcze głośnie . Doskonale wie,dlaczego przewodniczący wcielił do wo ska kalekę. To „dlaczego” przekazu e w wielkieta emnicy, ale głosem tak donośnym, że całe miasto uż wie. Zna uż wszystkie szczegóły.Nawet treść listu, który stary Ła ew przesłał przewodniczącemu komis i. Dla Żydów niema ta emnicy. I krzykacz dał do zrozumienia, że nie będzie milczał. Odda, powiada, podsąd przewodniczącego, lekarzy i całą komis ę. Wtedy odwołu ą Żyda na bok i obiecu ą,że złożą się na niego. Zbiorą forsę i wyciągną ego syna z pułku. On ednak nie chcesłyszeć o obiecankach-cacankach. — Między obietnicą — powiada — a mennicą leżygłęboka przepaść. Chcę — powiada — mieć w ręku monetę. — I zaczyna uż wtedy porosy sku: — Chaczu widiet dieńgi²⁴⁷. — I nie było sposobu. Ludzie zebrali się na naradę.Po te naradzie zwołano następną i po nie eszcze edną. Zwolnieni poborowi złożyli siępo pięćdziesiąt i po sto rubli. Zebraną sumę rozdzielili między tych, których wcielono dowo ska. Na większa dola przypadła — rzecz asna — Żydowi-krzykaczowi. Utrzymywał,że emu należy się więce od nich, ponieważ ego syn est na bardzie kaleki. Zdrowy roz-sądek wskazywał racze na coś przeciwnego. Jeśli est bardzie kaleki od innych, to łatwiebędzie go wyciągnąć. Ale co zrobić z Żydem krzykaczem? Przekonał się bowiem, że muustępu ą niczym edynakowi, więc zaczął coraz bardzie podnosić głos. Targował się akprawdziwa przekupka… Szczęście, że Baruch Perczyk otrzymał od starego Ła ewa carteblanche²⁴⁸, aby młodemu poborowemu dał tyle forsy, ile będzie potrzeba. Kto wtedy liczyłsię z forsą? Wolność, to był edyny, aśnie ący ak gwiazda, cel. Szolem całkowicie wolnypoczuł się dopiero wtedy, gdy siedział w powozie spec alnie po niego wysłanym i gdyAndrie przekazał mu pozdrowienia z domu oraz zapewnienie, że wszyscy ma ą się, dziękiBogu, dobrze, że wszystko w porządku. — W na lepszym porządeczku — powiada nazakończenie Andrie i przełącza się na rozmowę z końmi. A koniki rozumie ą go dosko-nale i pędzą wprost akby w powietrzu. Jest ciepły, łagodny dzień esienny. Słońce niepali, nie piecze, tylko głaszcze i muska. I oczy same się przymyka ą. I snu ą się po głowiemarzenia. Marzenia delikatne ak edwab. Rosną zamki na lodzie. Złote zamki. WnetSzolem zna dzie się w domu. Gdy we dzie w ego progi, natychmiast odkry e staremu

²⁴⁶charaszo (ros.) — dobrze. [przypis edytorski]²⁴⁷Chaczu widiet dieńgi (ros.) — chcę widzieć pieniądze. [przypis edytorski]²⁴⁸carte blanche (.) — nieograniczone pełnomocnictwo. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 147: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Ła ewowi karty: — Chcę, aby pan wiedział, że kocham pańską córkę i że ona równieżmnie kocha. — Wkrótce, za pół godziny, za kwadrans, będzie w domu. Oto uż BaraniePole, oto uż las, uż łąka. Już widać cmentarz, wiatraki z daleka wygląda ą ak olbrzymy.— Do nas! Do nas! — macha ą wielkimi ramionami. Jeszcze kilka chwil i oto uż dwór.Duży, biały dom z dwoma gankami. Nie, nie ma większe radości od te , gdy do domu,do o ca i matki powraca nareszcie uwolnione dziecię. Bohater nasz miał co opowiadać.Opowiadał o tych wszystkich cudach i cudeńkach związanych z poborem. Historia rów-na cudownemu wy ściu Żydów z Egiptu. Na ważnie sze ednak sprawy, którą miał nasercu, nie wyłożył. Kart przed starym Ła ewem nie odkrył. Odłożył to do utra, na póź-nie . A tymczasem mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem, aż wreszcie pękła bomba.Zupełnie postronny człowiek otworzył staremu Ła ewowi oczy na romans młodych.

Tym człowiekiem była mądra Żydówka o przenikliwym spo rzeniu, krewna staregoŁa ewa z Berdyczowa. Nazywała się To ba. Nazywaliśmy ą ciocią To bą z Berdyczowa.Gdy bliże poznacie tę postać, przekonacie się, że to imię pasu e do nie ak ulał. O nieednak w następnym rozdziale..

Ciocia Tojba śledzi młodą parę. Stary Łajew dowiaduje się o tajemnicy. Katastrofa. Obrażonybohater opuszcza dom. Przechwytują jego listy, a on sam błąka się ciemną nocą

W istocie rzeczy nie była wcale ciotką. Była tylko kuzynką starego Ła ewa. „Ciocia”pasowało do nie ak ulał. Taka nieładna Żydówka o piegowate twarzy, pośrodku któresterczał długi nos. Oczy miała przenikliwe. Czaiła się w nich mądrość. Spo rzeniem po-trafiła prze rzeć człowieka na wskroś. W domu, ak to mówią, ona tylko nosiła spodnie.Ona prowadziła interesy. Dorobiła się sporego ma ątku. W domu Ła ewa po awiała sięgościnnie, czasami raz na kilka lat.

Zrozumiale, że dla cioci To by, która przy echała aż z Berdyczowa, życie dziedzica nawsi wydawało się dość szare i na wszystko wydziwiała. Ze starym Ła ewem była na ty.W żywe oczy mówiła mu, co o czym myśli i co e się nie podoba. Dla przykładu, życie nawsi ako takie akceptowała. Zwłaszcza powietrze. Również krowy, konie, świeże mleko,chleb z własne pszenicy. Słowem, dary ziemi, wynik zno u rolnika. To wszystko byłodobre, nawet doskonałe. Także Dodi, człowiek natury, spodobał się e .

Nie mogła ednak pogodzić się z postępowaniem swego kuzyna, który zbytnio przy-pominał uż posiadacza ziemskiego. Żyd ziemskim posiadaczem — to akoś nie gra. Żeest dobrym gospodarzem, miłośnikiem ziemi — bardzo proszę. Jeśli tylko Bóg pomagai można przy tym forsę zbić, stać się bogaczem, to czemu nie? Sama może by tak po-stąpiła, ale oddalić się od Żydów? Tego właśnie nie mogła po ąć. Dlaczego nie edzie doBogusławia na święta żydowskie? Dlaczego pokpiwa sobie z porządnego Żyda w zielonymszaliku, który zabłądził pod ego dach, prosząc go o ałmużnę? Jałmużnę wprawdzie da e,i to ho ną dłonią, ale szydzi trochę z biedaka. — Już lepie byś nie dał i nie kpił — takieto pretens e ma do swego kuzyna ciocia To ba z Berdyczowa.

I eszcze edno. Cioci To bie spodobał się nauczyciel. Całkiem fa ny chłopak. Nie maczego tu skrywać. Uczony i w dodatku z dobre rodziny. Więc wszystko w porządku.Gdzie ednak est napisane, że korepetytor ma prawo tak blisko kumać się z uczennicą?Według nie za bardzo się uż skumał. Skąd o tym wie? Już ciocia To ba wie. Ciocia To bama oko, ciocia To ba zadała sobie trud, śledziła każdy ich krok i na własne oczy widziała,ak młodzi edli z ednego talerza. Gdzie to było? U Dodiego. Ciocia To ba z Berdyczowauż od pierwsze chwili zauważyła, że dziewczyna przepada za młodzieńcem, a on estw nie zakochany na śmierć. To każdemu rzuca się przecież w oczy. Chyba że ktoś estślepy. — Wystarczy — powiada ciocia To ba — popatrzeć na nich, gdy siedzą przy stole.Wprost obe mu ą się spo rzeniami, które mogą zastąpić całą rozmowę. — Jak tylko tospostrzegła, nie spuszczała uż z nich oka. Ciocia To ba odtąd podglądała młodych w czasielekc i, podczas spaceru albo prze ażdżki powozem.

Pewnego razu powiada do starego Ła ewa, że zauważyła, ak obo e weszli do domuDodiego. Od razu wydało e się to pode rzane. Co młodzi ma ą do roboty w biednymdomku ekonoma? No i nie leni się ciocia To ba z Berdyczowa i zapuszcza żurawia przez

- Z jarmarku

Page 148: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

okno, i cóż widzi: młoda para siedzi i za ada z ednego talerza. Co edli, tego nie wie,ale widzieć widziała, żeby tak miała skonać. Widziała, że edli, rozmawiali i śmiali się.Jakby więc tam nie było, kroi się małżeństwo. Nie mam nic przeciw temu, ale o tympowinni wiedzieć rodzice. A eśli nie małżeństwo, to co? Może miłość? Może romans?Tym bardzie rodzice powinni o tym wiedzieć. Lepie przecież wydać córkę za biedne-go nauczyciela, który chodzi w edne koszuli, aniżeli czekać, aż uciekną razem pewneciemne nocy do Bogusławia lub Taraszczy czy Korsunia i tam wezmą ślub…

To właśnie, ak się późnie okazało, ciocia To ba miała do powiedzenia staremu Ła-ewowi. Powiedziała mu w wielkie ta emnicy na pół godziny przed swoim od azdemz Zofiówki. Słowa e głęboko zapadły w serce starego. Gdy bowiem wyszedł na dwór,aby odprowadzić swo ą krewną, widać było, że est mocno wzburzony. Przez cały dzieńz nikim nie zamienił słowa. Zamknął się w swoim poko u i w ogóle z niego nie wychodził.

Wieczorem przy echał ego syn Jehoszua i pozostał na noc. Coś się działo. Coś siękroiło. O ciec i syn zamknęli się w alkowie i rozmawiali szeptem. Widocznie odbywalinaradę familijną. Uczennica miała zamiar tymczasem wybrać się na spacer ze swoim na-uczycielem. Powstrzymano ą od tego. Do stołu zasiedli nie ak zwykle razem, ale osobno.Każdy przyszedł o inne porze. Z adł, natychmiast wstał i wracał do siebie. W domu dzia-ło się coś niezwykłego. Panowała akaś niesamowita cisza. Cisza zapowiada ąca burzę. Ktomógł przypuścić, że kilka wieloznacznych słów cioci To by z Berdyczowa potrafi narobićtyle zamieszania i przewróci dom do góry nogami. Jest wysoce prawdopodobne, że gdybyciocia To ba zdawała sobie wcześnie sprawę z tego, akie skutki mogą wywołać e słowa,to by w ogóle nie wtrąciła się.

Dopiero w akiś czas potem przyszły wieści, że ciocia To ba z Berdyczowa pożałowałaswego uczynku i chciała wszystko wy aśnić, ale było uż za późno. Obróciła więc, ak sięto mówi, dyszel i zaczęła tłumaczyć staremu Ła ewowi, że właściwie nie widzi w tymwielkiego nieszczęścia. Nie ma się czym prze mować. Młodzieniec przecież nie ponosiwiny za to, że est biedny. Ubóstwo nie przynosi wstydu, a szczęście leży w rękach Boga.I eszcze wiele w tym samym stylu wbijała mu do głowy. Nic ednak nie pomogło. Staryuporczywie twierdził, że do młodzieńca nie ma pretens i. Ale ak śmieli romansowaćw ego domu bez wiedzy gospodarza? Wcale nie boli go, że córka chce po ąć za mężaubogiego młodzieńca. W czym więc rzecz? Rzecz w tym, że tylko on miał prawo wybraćgo na męża dla własne córki, a nie żeby ona sama sobie wybrała, nie pyta ąc o ca o zdanie.To go na bardzie bolało.

O tych wszystkich pretens ach i rozmowach dowiedziano się znacznie późnie . Tym-czasem młoda parka, niczym para niewinnych owieczek, nie miała po ęcia o tym, kto ąnakrył. Instynktownie ednak przeczuwali, że coś się gotu e. Co z tego będzie, zobacządopiero następnego dnia.

Ranek wszystko im odkry e.A gdy nasz bohater wstał o świcie, nikogo uż nie zastał. Ani starego, ani ego żony, ani

ich syna, ani też ich córki. Gdzie się mogli podziać? Wy echali? Dokąd? Nie wiadomo…Nikt z domowników nie mógł powiedzieć dokąd. Na stole leżał przygotowany dla niegopakiet. Otworzył go z nadzie ą, że zna dzie akiś list, akieś wy aśnienie. Ale nic z tego.Żadnego słowa wy aśnienia. W pakiecie były tylko pieniądze — zapłata za naukę. Napodwórzu stały przygotowane dla niego sanie (rzecz działa się w pełni zimy). W nichciepła baranica dla okrycia nóg. Z dworskich ludzi nie wydobył ani słowa. Nawet ekonomDodi, który gotów był zawsze do na większych poświęceń dla nauczyciela i uczennicy,tym razem wzruszył ramionami i tylko westchnął. Strach przed starym był silnie szy odsympatii. Wzburzyło to eszcze bardzie nauczyciela. Poczuł się obrażony. Nie wiedział, copocząć. Próbował pisać listy. Na pierw do starego Ła ewa. Potem do ego syna, maskila,i na koniec do swo e uczennicy. Pisanie mu ednak nie wychodziło. Stała się katastrofa.Nie spodziewał się takiego policzka. To była obraza. Obraza także przed ludźmi. Dlategoteż bez większego oporu wsiadł do sań i dał się zawieźć na stac ę, by stąd od echać. Pytanietylko dokąd? Sam nie wiedział. Gdzie oczy poniosą. Tymczasem, nim dotarł do stac i,polecił woźnicy zatrzymać się w Baranim Polu, przy poczcie, skąd Zofiówka otrzymywałaswo ą korespondenc ę. Tam miał nasz bohater przy aciela. Znacie go. Był nim naczelnikpoczty, Malinowski.

- Z jarmarku

Page 149: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Naczelnik poczty, pan Malinowski, był typowym łapówkarzem. Lubił, ak wiecie,zaglądać do kieliszka. Z ma ątku starego Ła ewa otrzymywał często prezenty. To worekpszenicy, to wóz słomy, czasami na święta żywą gotówkę. Z nauczycielem i uczennicątrzymał sztamę. Słowem, był to swó chłop.

U niego to zatrzymał się nasz nauczyciel i przed nim otworzył swe serce. Plano-wał przy tym, że pan Malinowski weźmie na siebie rolę pośrednika w przekazywaniulistów do córki Ła ewa. Wysłuchawszy ego prośby, poczmistrz Malinowski wyciągnąłrękę, przeżegnał się i przysiągł na wszystkie świętości, że swo ą mis ę wypełni co do o-ty. A ponieważ została zawarta umowa między dwoma dobrymi przy aciółmi, należało ąoblać. Żadne wykręty nie pomogły. Od stołu wstali dopiero po opróżnieniu całe butelki.A Malinowski, gdy sobie podpił, ął całować i ściskać nauczyciela. Jeszcze raz zaklinał się,kreślił znak krzyża i obiecał przekazać list do własnych rąk córki Ła ewa. Szolem możebyć spoko ny. Słowo Malinowskiego est święte…

A rzecz się tak potoczyła: Pierwsze płomienne, miłosne listy naszego bohatera po-czmistrz Malinowski wręczył osobiście staremu Ła ewowi… Łatwo więc zrozumieć, dla-czego na te listy nie otrzymał odpowiedzi. Nie trudno też domyślić się, że tak długo pisałlisty, aż przestał…

Co oznacza ą te trzy kropki? Oznacza ą one długą, ciemną noc. Wszystko spowite byłogęstą mgłą. Samotny wędrowiec szukał swo e drogi. Co chwila potykał się o kamieniealbo wpadał w dół… Pada, wsta e i podąża dale . I znów potyka się o następny kamień,wpada w kole ny dół. Nie widząc światła przed sobą, popełnia błędy, głupstwa i omyłki.Jeden błąd większy od drugiego… Ciężko trafić na właściwą drogę, ma ąc zawiązane oczy.W te sytuac i nieuniknione est błądzenie. Długo błądził, aż znalazł właściwą drogę. Ażodnalazł samego siebie..

Kijów. Wielkie gwiazdy haskali. Obława w domu zajezdnym. Hebrajski poeta Jehalel. Autorksiążki „Zapiski Jewre a” i preferansik. Szolem dociera do poety i doznaje chłodnego przyjęcia

Dokąd edzie bezdomny młodzieniaszek, który chce coś osiągnąć? Do wielkiego mia-sta. Duże miasto to mie sce, do którego podąża każdy człowiek poszuku ący akiegoś za ę-cia, posady, stanowiska. Dokąd uda się młody człowiek, gdy stracił posadę albo zniechęciłsię do swo e żony? Gdy pokłócił się z teściami, z własnymi rodzicami albo rozszedł sięze wspólnikiem? Do wielkiego miasta. Ktoś usłyszawszy, że na giełdzie robi się ze śnie-gu gomółki i z tego są kokosy, co czyni? Jedzie do wielkiego miasta. Duże miasto maw sobie siłę magnetyczną, która przyciąga i uż nie puszcza. Miasto wciąga ak bagno.Spodziewacie się tam znaleźć to, czego szukacie?

Owym wielkim miastem dla naszego bohatera był przesławny, święty Kijów. Właśnietam się udał. Czego właściwie pragnął? Do czego dążył? Tego nie da się określić, ponieważsam eszcze w głębi swo e duszy nie znał właściwe odpowiedzi. Ciągnęło go do wielkiegomiasta, tak ak dziecko ciągnie do blasku księżyca.

W wielkim mieście są wielcy ludzie. Są ak gwiazdy, które opromienia ą naszą ziemięasnym blaskiem niezmierzonych przestworzy niebiańskich. Są nimi słynni maskile, sław-ni pisarze i z łaski Boże poeci, których nazwiska tak pięknie brzmiały w uszach tych —no, ak ich mam nazwać? Powiedzmy: „młodych pędów haskali”. Te młode pędy haskalito uczciwi młodzieńcy, niewinne chłopaki. Była to pierwsza wyprawa naszego bohateraw szeroki świat. Pierwszy w azd do wielkiego miasta. Stanął w domu za ezdnym o nazwie„Stanc a reb Altera Kaniewera”. Za azd mieścił się w niże położone dzielnicy miasta,zwane Padoł. W te dzielnicy wolno było przebywać Żydom. Powiadam, że wolno, alemuszę natychmiast coś dodać, żebyście nie pomyśleli, broń Boże, że wszystkim Żydom.Co to, to nie. Tam mogą mieszkać Żydzi ma ący tak zwane prawo żitielstwa, na przykładrzemieślnicy, subiekci sklepów pierwsze gildii, żołnierze mikoła ewscy oraz tacy, któ-rzy ma ą dzieci w gimnaz ach. Pozostali Żydzi trafia ą tam akby przypadkiem na krótkitermin. Są w ciągłym strachu. Przebywa ą z łaski dozorcy domu, pana administratora,pana prystawa. I to też do czasu. Do obławy, czyli nalotu na żydowskie domy za ezdne,

- Z jarmarku

Page 150: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

dokonywanego zazwycza w nocy przez żandarmów i żołnierzy. W ich ęzyku nazywa sięto rewiz a. Gdy wyłapu ą „kontrabandę”, czyli Żydów bez prawa żitielstwa, paku e się ichak zwierzęta do komisariatów polic i, po czym wyprowadza z wielką pompą z miasta. Toznaczy, wysyła ą ich etapem razem ze wszystkimi złodzie ami do mie scowości, gdzie sązameldowani na stałe. To ednak nikogo nie powstrzymu e od przy azdu do Kijowa. Jakpowiada przysłowie rosy skie: „Kto się boi wilka, nie powinien chodzić do lasu”. Ma ąwprawdzie ludzie pietra przed obławą, ale walą do Kijowa. O to, aby obława albo rewiz aprzeszła gładko, martwi się uż właściciel za azdu. Dba, by nie nakryto go, broń Boże,na przechowywaniu „kontrabandy”, na udzielaniu gościny Żydom nie ma ącym prawazamieszkania w Kijowie. Jak to robi? Bardzo prosto. Właściciel za azdu wie, gdzie i kogoma posmarować. Z góry więc uż zna datę rewiz i i ma na to radę: „trefny towar” zosta eupchany. W piwnicy, na strychu, w szafie na ubrania, w akie ś skrzyni albo w takimmie scu, gdzie nikomu nie przy dzie na myśl szukać. Na zabawnie sze, że ludzie, którzyukrywali się w tych zakamarkach, po ich opuszczeniu od razu pokpiwali sobie z całete afery. Mieli prawdziwy ubaw i cieszyli się ak dzieci podczas zabawy w chowanego.W na gorszym wypadku tylko lekko wzdychali mówiąc: — Nic strasznego. Przeżyliśmyuż gorsze czasy i gorszych Hamanów.

Autor ninie szych wspomnień miał zaszczyt i przy emność przy pierwszym swoimprzy eździe do świętego miasta Kijowa leżeć oraz przeżywać emoc e wespół z kilkomainnymi Żydami na strychu u właściciela stanc i reb Altera Kaniewera. Działo się to pew-ne ciemne nocy zimowe . A ponieważ obława była nagła i zaskoczyła wszystkich, więcmężczyźni, za przeproszeniem, nie zdążyli założyć spodni, a kobiety dessous²⁴⁹. Szczęście,że tym razem rewiz a trwała krótko. Inacze zamarzliby na śmierć w słomie na strychu.Radość za to była ogromna, gdy reb Alter Kaniewer, właściciel za azdu, postawny Żydz białą brodą, odwołał alarm akimiś dziwnymi, rymowanymi zwrotami: — Żydzi-gno-my! Wyłaźcie ze słomy! Po czartach ni widu, ni słychu! Ze dźcie ze strychu!

Wielki strach zamienił się w wielką radość. Podano samowar, pito herbatę, za adanosię suchymi obwarzankami. Opowiadano sobie cuda o niedawno przebytym strachu. Cona mnie równe cudowi wy ścia Żydów z Egiptu. Radość została ednak wkrótce zmącona,bowiem reb Alter Kaniewer nałożył na wszystkich swoich gości coś w rodza u kontrybuc i,po pół karbowańca na głowę. Miało to pokryć ego wydatki związane z rewiz ą. Protestykobiet nie odniosły żadnego skutku. Twierdziły one, że nie powinny płacić, gdyż nieprzybyły tu ani dla przy emności, ani dla interesów, ale po to, aby się leczyć u profesora.

I zaczyna się gadka na temat lekarzy i profesorów. Każda relac onu e przebieg swo echoroby i opowiada, do którego profesora przy echała. Okazu e się, że wszystkie chcą siędostać do tego samego profesora i wszystkie choru ą na tę samą chorobę. Dziw tylkobierze, że pomimo ednoczesnego szwargotu wszystkich bab naraz, każda potrafiła dosły-szeć słowa drugie . Niektóre sceny z owe nocy wykorzystał potem autor tych wspomnieńw ednym z pierwszych ego utworów pt. Pierwszy wyjazd (historia o tym, ak dwa ptaszkiwylatu ą po raz pierwszy w świat boży).

W taki to sposób spędził nasz bohater pierwszą noc w świętym mieście Kijowie.Naza utrz rano wyszedł na miasto, aby pokazać się wielkim gwiazdom aśnie ącym nafirmamencie literatury żydowskie , to est naszym maskilom, poetom. Dotychczas znałtylko ednego z nich, a mianowicie hebra skiego poetę, który zasłynął pod nazwiskiemJehalel. Próbował dotrzeć do niego i to mu się udało. Nie tak łatwo ednak, ak byśmy tosobie wyobrażali. Dopytu ąc się o poetę usłyszał, że w Kijowie mieszka pewien milionernazwiskiem Brodzki. Tew e Brodzki miał na Padole młyn. W tym młynie było biuro,a w biurze pracowali różni ludzie. Wśród tych ludzi est kas er, który nazywa się Lewin.Ten właśnie Lewin est owym sławnym poetą Jehalelem. W tym mie scu zaczyna się tahistoria.

Nie każdy ma swobodny dostęp do młyna Brodzkiego. Może tam być dopuszczonatylko osoba ma ąca akiś związek z pszenicą albo mąką. — A pan do kogo? — Do sław-nego poety Jehalela. — Nie ma tu takiego. — Znalazł się nawet akiś makler zbożowy,

²⁴⁹dessous (.) — bielizna damska. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 151: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

który pozwolił sobie na niewybredny dowcip. Z głupia ant zapytał: — Czy dziś estRosz Chodesz²⁵⁰, że pan odmawia Halel²⁵¹?

Bóg uczynił cud, bo oto z awił się naraz Żyd długi, chudy, o cienkim nosie na po-marszczone twarzy i o żółtych pniakach zamiast zębów. Był w podartym ubraniu, nosiłduży parasol z szarego płótna żaglowego, a na głowę włożył taki „kopnięty” kapelusik.Miał w sobie coś ze sławnego na całym świecie poety Jehalela zatrudnionego w mły-nie Brodzkiego. Dowiedziawszy się, kogo młodzieniec szuka, bez słowa wziął go za rękęi wprowadził do środka. Tam nasz Don Kichot postawił w kącie swó wielgachny parasol,zd ął wierzchnie okrycie i pozostał w krótkie marynarce z wytartymi na łokciach ręka-wami. Gdy tak stał na swoich pałąkowatych nogach, Szolem pomyślał, że gdyby nie byłyone zgięte, nasz poeta-buchalter byłby eszcze wyższy. Już po pierwsze zdawkowe wy-mianie słów typowe dla ludzi, którzy dopiero się poznali, długi buchalter urósł w oczachmłodzieńca co na mnie o dwie głowy. Dlaczego? Okazało się, że nasz Don Kichot znaosobiście człowieka, który dla naszego bohatera był wówczas uosobieniem anioła. Autoraksiążki Zapiski Jewreja, Bogrowa. Z tym Bogrowem buchalter był w dobre komitywie.Pracowali kiedyś razem w banku w Symferopolu.

— A więc ak to? Pan zna osobiście wielkiego Bogrowa? — W pytaniu ciekawskiegomłodzieńca pobrzmiewał zachwyt.

— Człowieku, przecież mówiłem panu, że razem pracowaliśmy w banku, w Symfe-ropolu, a pan eszcze pyta.

— I pan osobiście z nim rozmawiał?— Tak ak teraz z panem. Nie tylko, że rozmawiałem, ale też grałem w karty, w prefe-

ransa. A w karty Grigorij Isakowicz lubi grać. Jeszcze ak lubi. To znaczy nie hazardowo.Karciarzem byna mnie nie est, ale pograć sobie w preferansika lubi. Dlaczegóż by nie?Lubi, o e , ak lubi!

Buchalter podnosi swo ą suchą, kościstą rękę. Marszczy uż i tak pomarszczoną twarz,wykonu e kolisty ruch w powietrzu koniuszkiem swego nosa i ukazu e żółte pniaki zębów.Ma to oznaczać, że się uśmiecha. Natychmiast ednak poważnie e. Patrzy przez swo egrube okulary gdzieś w dal, drapie się pod kołnierzykiem i z szacunkiem zaczyna mówićo Bogrowie.

Grigorij Isakowicz, wielki człowiek! Łatwo powiedzieć Grigorij Isakowicz… To bardzowielki człowiek. O ile większy od waszego sławnego poety Jehalela. Ten est malutki.Ot, taki malutki… Ależ zupełnie, zupełnie malutki! Ręką pokazu e na podłodze, akimalutki est Jehalel. W tym momencie otwiera ą się drzwi i wchodzi mały, lecz tęgawyczłowieczek o nieco skośnych oczach i z pokaźnym brzuszkiem. Na pierwszy rzut okawygląda w porównaniu z naszym suchym i długim Don Kichotem na Sancho Pansę,adiutanta Don Kichota. Bez słowa powitania przebiegł i zniknął w drzwiach następnegopoko u.

— To właśnie est ten wasz poeta Jehalel. Może pan we ść do niego w każde chwili.Niewielki z niego pan. — Z tych słów oraz z poprzedniego porównania poety z wiel-kim Bogrowem łatwo było wywnioskować, że buchalter ży e z kas erem ak kot z myszą.Mimo to poeta nie stracił w oczach swego młodego wyznawcy niczego ze swego blasku.Z drżącym sercem przekroczył próg ego pokoiku i prze ęty, z szacunkiem stanął przedobliczem poety. Sławny poeta stał z założonymi na piersiach rękami, w pozie przypo-mina ące Aleksandra Puszkina lub co na mnie Józefa Lenbensona. Poeta był widoczniew nastro u podniosłym, bo kręcił się tam i nazad po poko u, cały czas trzyma ąc ręcena piersiach i nie zwraca ąc zbytnie uwagi na wielbiciela swego talentu. Ledwo raczyłodpowiedzieć na ego pozdrowienie. Zmierzył go przy tym złym spo rzeniem swoich sko-śnych oczu. Nie poprosił, żeby usiadł i nie zapytał nawet o nazwisko. Naiwny wielbicielbył przekonany, że wszyscy poeci tak postępu ą, że Aleksander Puszkin też nie odpowie-działby na słowa powitania. Trzeba przyznać, że sterczenie przy drzwiach niczym bałwannie było w smak naszemu bohaterowi, ale nic nie poradzisz. Nie można tego mieć zazłe poecie. Przecież nie est zwykłym z adaczem chleba! Przecież est poetą! W kilka latpotem, gdy naiwny wielbiciel sam został pisarzem i nie tylko pisarzem, ale też redakto-

²⁵⁰Rosz Chodesz (Rosz Chojdesz) — początek miesiąca, nów. [przypis tłumacza]²⁵¹Halel (Hałeł) — grupa psalmów odmawiana w święta ważnie sze. [przypis tłumacza]

- Z jarmarku

Page 152: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

rem rocznika „Żydowska Biblioteka Ludowa”, i poeta przywiózł mu felieton do druku,dawnie szy ego wielbiciel a obecny redaktor Szolem Ale chem przypomniał mu scenęich pierwszego spotkania. Poeta trzymał się za boki. Śmiali się do rozpuku.

Wtedy ednak młodemu entuz aście nie było do śmiechu. Można sobie wyobrazić,z akim sercem wyszedł wówczas od poety. Nie było to ednak ostatnie ego zmartwie-nie w Kijowie. Prawdziwe zmartwienia, które miał przeżyć w czasie swego pierwszegoprzy azdu do Kijowa, dopiero się zaczynały..

Właściciel zajazdu mówi o protekcjach. Szolem składa wizytę rabinowi Kijowa. Odsyłają godo „uczonego Jewreja” przy generalnym gubernatorze. Roztargniona osoba. Rekomendacje doadwokata Kupernika

W obcym wielkim mieście człowiek czu e się ak w lesie. Nigdzie, poza lasem, nieodczuwa się w takim stopniu ciężaru samotności. Nigdy też nasz bohater nie był takosamotniony, ak wtedy w Kijowie. Nikt nie okazywał mu serdeczności. Na mnie szegośladu gościnności. Jakby się wszyscy zmówili. Przybierali na ego widok posępne miny.Zamykano przed nim drzwi. I gdyby chociaż ci ludzie nie byli poubierani w przepięknefutra ak magnaci i nie roz eżdżali się po mieście w przepięknych saniach zaprzężonychw ogniste rumaki! I gdyby ich domy nie były urządzone z takim szykiem, a przy drzwiachnie stali portierzy i loka e bezczelnie śmie ący się w twarz, mógłby im wszystko wybaczyć.Jednego tylko nie znosił: że się z niego śmiali. Bo akby na złość powszechnie nabijanosię z niego. Wszyscy, nawet właściciel za azdu, w którym zatrzymał się, reb Alter Ka-niewer, Żyd, który eśli coś znaczył u władzy, to tylko dlatego, że ego goście nie mieliprawa mieszkania w Kijowie. Gdy z kimś rozmawiał, nie patrzył mu w oczy. Wzrok miałutkwiony gdzieś daleko poza rozmówcą, a pod siwymi wąsami błąkał mu się uśmieszek.Młodemu swo emu gościowi nie mówił ani per wy, ani per ty. Kręci się i wije niczymakrobata, aby tylko ominąć to „ty” lub „wy”. Przytoczę wam w tym mie scu rozmowę,aka wywiązała się między nimi. Stary, siwy Żyd uśmiecha się, wbija wzrok w podłogę,skręca papierosa i kwilącym słodkawym głosem zaczyna rozmowę.

Właściciel za azdu: — Co słychać?Gość: — A co niby ma być słychać?Właściciel: — Co się porabia?Gość: — A co niby ma się porabiać?Właściciel: — Mam na myśli, co się robi w Kijowie?Gość: — A co się niby ma robić w Kijowie?Właściciel: — A może szuka się czegoś w Kijowie?Gość: — A czego to niby szukać w Kijowie?Właściciel: — Może pracy, może posady?Gość: — A to niby akie posady?Właściciel: — Może przez protekc ę? Może przez rekomendac ę? Czy a wiem?Gość: — Do kogo rekomendac a?Właściciel: — Czy a wiem? Może do rabina?Gość: — Dlaczego do rabina?Właściciel: — Niech będzie do rabinowe .Tu po raz pierwszy od początku rozmowy reb Alter podniósł wzrok, przy rzał się

swemu gościowi i zamilkł. Młody nie dał ednak za wygraną.Gość: — Co panu wpadło do głowy z rabinem?Właściciel: — A bo a wiem? Młodzieniaszek z pokolenia współczesnych młodzie-

niaszków, który przybywa do Kijowa, z całą pewnością ma przy sobie list poleca ący dorabina. Tak sobie myślę. A przez rabina można uż uzyskać protekc ę. Tak to uż est natym świecie. A eśli się mylę, to co? Tak ja nie tancował s miedwiediem²⁵²!

²⁵²Tak ja nie tancował s miedwiediem (ros. przysł.) — przecież a nie tańczyłem z niedźwiedziem. [przypisedytorski]

- Z jarmarku

Page 153: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Widać, że uznał za wskazane przetłumaczyć na rosy ski żydowskie powiedzonko:„przecież nie tańczyłem z niedźwiedziem”. Ostatecznie ednak słowa właściciela za az-du o protekc i u rabina wryły się głęboko w ego serce. Doszedł do wniosku, że byłoby towcale niegłupie. Protekc a nie protekc a, ale złożyć wizytę rabinowi nie zaszkodzi. I cośprzynieść ze sobą też nie zaszkodzi. To przecież rabin, i do tego eszcze aki rabin! Gu-bernialny rabin. Nie żarty. Coraz bardzie rozpala się ego wyobraźnia, a plan pokonaniatrudności z pomocą rabina nabiera w oczach Szolema uroku i realnych kształtów. Jestświęcie przekonany, że tak mu było sądzone. Dzięki temu, że staremu Żydowi, reb Al-terowi, zachciało się z niego drwić. A z pomysłem zawsze tak bywa. Przez przypadek,błahostkę, zachodzą czasami na większe wydarzenia na świecie. Dzie e na większych wy-nalazków i odkryć potwierdza ą tę regułę. Nie stanowi to rewelac i.

Przez kilka dni Szolem zbierał informac e o mie scu urzędowania rabina i pewnegomroźnego poranka zadzwonił do ego drzwi. Drzwi otwarły się i akaś ręka wskazała muwłaściwy dzwonek umieszczony po lewe stronie, tam, gdzie była kancelaria rabina. Zno-wu zadzwonił. Tym razem do kancelarii. Wszedł do środka i zastał w poczekalni gronoosób.

Byli tu Żydzi wszelkich typów i wszelkich zawodów. Przeważnie rzemieślnicy, za-biedzeni, przybici i obdarci. Były również kobiety o zaniedbanym wyglądzie i twarzachpełnych smutku. Był spuchnięty chłopak w wysokich, podartych butach, z których wy-stawały gołe palce stóp. Szy ę miał opatuloną dwoma szalikami, by broń Boże nie przezię-bić się. Na ścianie wisiała rozerwana mapa Ziemi Izraela oraz szkaradny portret cesarza.Kancelaria, obdarci Żydzi, zaniedbane kobiety, prawie bosy i spuchnięty chłopak, podar-ta mapa Izraela i szkaradny portret cesarza, wszystko to razem napawało głęboką melan-cholią. A eśli wam tego mało, to przy doszczętnie zaplamionym i mocno sfatygowanymbiurku siedzi stary mężczyzna o wyblakłe , śmiertelnie blade twarzy. Gdyby staruszekraz po raz nie zanurzał pióra w kałamarzu, można by pomyśleć, że za biurkiem siedzinieboszczyk, który umarł uż kilkadziesiąt lat temu, ale zamarynowany trzyma się akoś.Wyblakły „nieboszczyk” załatwia wszystkich po kolei. Nie trwa to zbyt długo. Może nie-spełna półtore godziny. Podchodzi wtedy do opuchłego chłopaka z dwoma szalikami.Chłopak zabiera mu nie więce niż pół godziny. Chłopak płacze. Zamarynowany krzyczyna niego. Ale, dzięki Bogu, i chłopak uż est załatwiony. Wtedy „nieboszczyk” da e znakautorowi ninie szych wspomnień, aby zbliżył się do biurka. Podchodzi do biurka i ledwosłyszy, co „nieboszczyk” do niego mówi:

— Co pan chce?— Mam sprawę do rabina.„Nieboszczyk” wpatru e się wnikliwie w naszego bohatera. Jego głos dobiega akby

z tamtego świata.— Metryka?— Nie.— Ślub?— Nie.— Chłopca? Dziewczynkę zapisać?— Nie.— Jałmużna?— Nie.— Więc co?— Nic, chciałem zobaczyć się z rabinem.— Tak i mów!„Zamarynowany nieboszczyk” wsta e zza biurka i powoli, akby na podciętych nogach,

znika w poko u obok na akieś piętnaście, dwadzieścia minut, po czym wraca z twarzą bezwyrazu i bez żadnego rezultatu.

— Rabina nie ma w domu. Proszę wybaczyć i przy ść innym razem.Do kijowskiego rabina nasz bohater fatygował się eszcze nie raz i nie dwa, aż wreszcie

zastał go w domu. Doznał za to serdecznego i przy aznego przy ęcia. Początek zapowiadałsię nie na lepie . W pierwsze chwili rabin był nawet nieco przestraszony. Musiał po-rządnie wysilać się, aby wydobyć z młodzieńca powód ego wizyty. Młodemu naszemu

- Z jarmarku

Page 154: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

bohaterowi wydawało się, że rabin kijowski powinien od pierwszego we rzenia zrozu-mieć, co go sprowadza.

Tymczasem okazało się, że rabin, ak zwykły śmiertelnik, musiał długo zaglądać muw oczy, powoli przetrawić każde słowo, aby wreszcie po tym wszystkim odpowiedzieć, żenie est w stanie niczego zrobić. Niczego! Jedynie, co może dla niego zrobić, to dać murekomendac ę.

Rekomendac ę? Dobre i to. Czy mu więce potrzeba? Więce nie potrzebu e.Młodzieniec spogląda na rabina i zaczyna go porównywać z rabinami małych miaste-

czek, których kiedyś poznał. Przed oczyma przesuwa mu się cała ple ada państwowychrabinów. Szkarady, nicponie, a wśród nich taki eden z łysiną na głowie. W porównaniuz nimi rabin z Kijowa to prawdziwy arystokrata, magnat. Oni przy nim to karły. On zaśolbrzym. Przysto ny mężczyzna. Jedyna ego wada, że est rudy i trochę ciężkawy. Mówipowoli, rusza się powoli, myśli powoli. Za to bez nerwów. Tacy ludzie ży ą sto lat. Niespieszą się do śmierci. Ma ą czas.

— To znaczy, że pan koniecznie chce otrzymać rekomendac ę? A do kogo?— Do kogo? To uż pan powinien zadecydować.— Dobrze, zastanowię się.I rabin zaczyna go od nowa wypytywać. Kto, co, skąd pochodzi i czego chce. Po-

tem następu e przerwa trwa ąca kilka minut. Rabin naciska guzik i w drzwiach po awiasię wyblakły urzędnik z kancelarii. Rabin poleca mu napisać list do swego przy aciela.Nazwiska przy aciela nasz bohater nie dosłyszał. W liście prosi owego przy aciela, żebycośkolwiek dla młodzieńca zrobił… Do naszego bohatera zaś powiada, że list kieru e doswego przy aciela Hermana Markowicza Baraca, pełniącego funkc ę doradcy prawnegoi „uczonego Jewreja” przy generale-gubernatorze.

Odwaliwszy tak znaczny kawał roboty, rabin odetchnął z ulgą. Widać było, że cię-żar spadł mu z pleców, że się napracował. Wykonał ednak pożyteczną rzecz. Wyrobiłmłodzieńcowi protekc ę. Do samego „uczonego Jewreja” przy gubernatorze. Tak dalekorozgorączkowana wyobraźnia młodzieńca nie sięgała. List poleca ący w kieszeni ogrzewałmile serce i unosił go w przestworza. Natychmiast i bezpośrednio ruszy stąd do „uczo-nego Jewreja” przy gubernatorze. Gubernator — to ci dopiero! Zaś „uczony Jewre ” awimu się przed oczyma nie inacze , tylko ako profesor obwieszony medalami niby samgenerał. Z drżeniem serca naciska dzwonek w drzwiach. Wprowadza ą go do gabinetupełnego książek i ksiąg. Szczęka zębami. Za chwilę wpada do gabinetu Żyd z rzadkimibokobrodami, krótkowidz, dziwnie akoś roztargniony. Czyżby to był ten „uczony Jewrej”przy generale-gubernatorze? Gdyby nie miał wygolone pośrodku brody to przysiągłby,że to mełamed, nauczyciel Gemary. „Uczony Jewrej” ma płynną wymowę. Gdy mówi,plu e. Bardzo roztargnione stworzenie. Opowiada ą o nim w Kijowie przeróżne historiei anegdoty. Szolem usłyszał e dopiero późnie . Nie mógł, na przykład, trafić do siebie, dodomu, nim nie przeczytał tabliczki z napisem na drzwiach swego mieszkania: „HermanMarkowicz Barac”.

Pewnego razu Barac wpatrywał się w tabliczkę i zauważył, że godziny przy ęć są odtrzecie do piąte . Spo rzał na zegarek — dopiero druga. Chwila zastanowienia. Widocz-nie pana Baraca nie ma w domu, zatem co tu ma do roboty? Poszedł więc Barac na spacerdo parku. Słowem, o Baracu mówi się w Kijowie, że Barac szuka Baraca i nie może goznaleźć. Tego dnia zaś Barac był szczególnie roztargniony i w nie na lepszym nastro u.Spieszył się gdzieś. Miotał się, pluł i prychał. Potem, gdy przeczytał list od rabina re-komendu ący mu młodzieńca, „uczony Jewrej” złapał się za głowę. Zaczął przemierzaćpokó nerwowymi krokami tam i nazad. Mówił i pluł. Mówił i błagał o litość. Da ciemi spokó . Nic nie wiem. Niczego nie mogę i niczego nie zrobię. Litość brała, gdy sięna niego patrzyło. Młodzieniec zaczął usprawiedliwiać się. Niczego nie chce. Chodzi mutylko o małą protekc ę. Barac nie dopuszcza go do głosu. Powiada, że sam wie, o co cho-dzi. Wściekły est na rabina za to, że mu codziennie nasyła młodych ludzi. A co on możedla nich zrobić? Co on może wiedzieć? Kim est? Czym est? Przecież nie est Brodzkim.

Ze zbolałym sercem i w posępnym nastro u wyszedł Szolem od „uczonego Jewre-ja”. Gdy uż był na podeście schodów, usłyszał głos przywołu ący go z powrotem. Baracoświadczył mu, że wprawdzie sam nie może niczego dla niego zrobić, ale może mu daćrekomendac ę do swego kolegi i przy aciela, do pana Kupernika. Kupernik, gdyby tylko

- Z jarmarku

Page 155: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

chciał, może dużo zrobić. Bardzo dużo. Kupernik to nie byle kto. Przy takie protekc imożna mury przebić. Można dotrzeć do na większych i na znakomitszych ludzi. Nie na-myśla ąc się długo „uczony Jewrej” siada do biurka i pisze karteczkę do swego na lepszegokolegi i przy aciela, do sławnego adwokata Lwa Abramowicza Kupernika.

.

Sławny adwokat z Kreszczatiku. Kantor wymiany Kupernika. W sądzie okręgowym. Poszu-kiwania. Kantor wymiany i Mojsze Epelbojm z Białej Cerkwi

Nazwisko Kupernika albo, ak go Żydzi zwali, Kapernikwa, było równie sławne i po-pularne ak nazwisko Aleksandra von Humboldta w Europie lub Kolumba w Ameryce.Proces w Kutaisi dotyczył oszczerstwa o używaniu przez Żydów chrześcijańskie krwi dlacelów rytualnych. Kupernik bronił oskarżonego i doprowadził do ego uniewinnienia.Dzięki temu stał się tak sławny ak w wiele lat późnie adwokat Gruzenberg, obrońcaw procesie Mendla Be lisa. I ak o Gruzenbergu opowiadano o nim cuda. Otaczała golegenda.

Jak się ma rekomendac e do takiego człowieka, można puścić wodze fantaz i i śnić naawie na pięknie sze sny. Spieszyć się też nie ma co, zwłaszcza że Szolem nie znał eszczeadresu Kupernika. Przechadzał się więc Kreszczatikiem, na pięknie szą ulicą Kijowa. Tuuż łatwie będzie dowiedzieć się, gdzie mieszka Kupernik. Na budynku naprzeciwko ho-telu „Europa” zobaczył szyld z rosy skim napisem: „Kantor wymiany. Kupernik”. Zdziwiłsię nawet, skąd do adwokata kantor wymiany. Sprawa wy aśniła się szybko.

W kantorze Szolem zastał młodego człowieka w niebieskich okularach i litwaczkęw białe peruce:

— Pan do kogo?— Do Kupernika.— Od kogo?— Od „uczonego Jewreja”. Mam liścik od Hermana Markowicza Baraca.— Liścik od Baraca? Pokaż pan.Młody człowiek w niebieskich okularach wziął liścik i podał go litwaczce w białe

peruce. Litwaczka sięga po liścik, nakłada okulary, czyta, po czym ciska go precz.— To nie do mnie. To do mego syna.— A gdzie on est?— Kto?— Wasz syn.— Mó syn? Co znaczy „gdzie”? W sądzie okręgowym. Tam go pan zna dzie.Znaleźć adwokata w sądzie okręgowym, to tak samo ak znaleźć igłę w stogu siana. Sąd

okręgowy to stary i ogromny budynek z żelaznymi schodami, z tak wielką ilością pokoi,pomieszczeń i sal, że człowiek łatwo może stracić głowę i zabłądzić. Nasz bohater po razpierwszy w życiu zobaczył tylu ludzi w czarnych akach i z dużymi teczkami w rękach.Sami adwokaci. I odgadnij, człowieku, który z nich est Kupernikiem. Zatrzymać któregośi zapytać — rzecz niemożliwa. Wszyscy gdzieś pędzą, wszyscy są za ęci. Wszyscy gna ąprzed siebie z teczkami w rękach. Jedni tu, drudzy tam. Istni wariaci. Wreszcie Szolemzaczepił ednego z nich. Był to oczywiście pan w czarnym aku, o sympatyczne twarzy,z żółtą teczką pod pachą. Gdzie tu może być Kupernik? Odpowiedź była natychmiastowa.W akie sprawie? Mam do niego liścik od „uczonego Jewreja”, pana Hermana MarkowiczaBaraca. Co? Od Baraca? Niech pan posiedzi chwileczkę, zaraz wrócę. Wskazu e mu długą,wypolerowaną ławkę i znika. Nasz młodzieniec za mu e mie sce na długie , wypolerowaneławce i czeka. Mija pół godziny, mija godzina i nic. Nie ma Kupernika. Szolem wsta ez ławki. Tłum zdążył uż zrzednąć. Gdzieniegdzie przewija się eszcze akiś czarny ak.Wtem zauważa pana z żółtą teczką. Tamten powiada: — Ach, to pan. Jeszcze tuta ? A cowłaściwie ma pan do Kupernika? — I młodzieniec po raz drugi odpowiada mu: — Mamliścik poleca ący od Hermana Markowicza Baraca. — A gdzie ten liścik? — Pokazu e muliścik. Pan z teczką bierze list do ręki i czyta.

— A czego właściwie chciał pan od Kupernika?

- Z jarmarku

Page 156: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

— Dokładnie to eszcze nie wiem. Może dostanę u niego posadę?— A co pan umie?— Umiem pięknie pisać po żydowsku i po rosy sku.— Po rosy sku też? No to chodź pan ze mną.Czy może eszcze wątpić, że to sam Kupernik? Po wy ściu z gmachu sądu Kupernik

złapał lichacza, dorożkę na gumowych kołach, i kazał echać do hotelu „Rosija”. Dorożkapomknęła ak wicher i wkrótce stanęła przed hotelem „Rosija”. Weszli do gęsto zady-mione sali. Kupernik posadził swego gościa przy stoliku. Zapalił papierosa, kazał podaćarkusz papieru, kałamarz, pióro i zaproponował młodzieńcowi, by napisał kilka zdań. Tenzamoczył pióro w atramencie i nim przystąpił do pracy zapytał, ak ma napisać: po ży-dowsku czy po rosy sku? Oczywiście, że po rosy sku! Młodzieniec przyłożył się pilnie doroboty. Szkoła rebego Monisza, złote rączki w dziedzinie kaligrafii, przyszła mu w su-kurs²⁵³. Po pierwsze linijce Kupernik przerwał egzamin i wielce zadowolony podsunąłSzolemowi papierosy. Nasz bohater odmówił:

— Proszę mi wybaczyć, ale nie palę, panie Kupernik.— Proszę mi wybaczyć, ale a nie estem Kupernik. Nazywam się Epelbo m.— Epelbo m?— Ano Epelbo m, Mo sze Epelbo m z Białe Cerkwi, adwokat przysięgły.Widać tak było sądzone. Kto mógł przewidzieć, że z kijowskiego Kupernika zrobi

się Mo sze Epelbo m z Białe Cerkwi. A Mo sze Epelbo m z Białe Cerkwi okazał sięprawdziwym dżentelmenem. O wynagrodzenie nawet nie targował się. Zgodził się nawszystko. Obiecał w dodatku podszkolić eszcze młodzieńca. Potem dostanie od niegolisty poleca ące nie tylko do Kupernika, ale do znacznie ważnie szych osobistości, Epel-bo m zna bowiem wszystkich znaczących ludzi w Kijowie, Moskwie, Petersburgu. Jestw na lepsze komitywie ze wszystkimi ministrami. Jeśli młodzieniec zgadza się, to mo-gą eszcze dziś wy echać do Białe Cerkwi. Na edną, krótką chwilę wpadnie tylko dogenerała-gubernatora. A skoro będzie u generała-gubernatora, to wypada również zło-żyć wizytę cywilnemu gubernatorowi. Te sukinsyny patrzą na siebie zazdrosnym okiem.Prawda, byłby zapomniał. Miał również wpaść do szefa polic i kijowskie , ale nie będziemiał nic przeciw temu, aby policma ster wstąpił do niego. Cholera go nie weźmie. Ad-wokat przysięgły Epelbo m wyskoczył z sali i zostawił dopiero co poznanego młodzieńcana łasce Boga. Trzeba powiedzieć, że cała ta przygoda spodobała się naszemu bohaterowi.Był po prostu zachwycony osobą pana Epelbo ma. Nim zdążył wszystko przemyśleć dokońca, z awił się znowu pan Epelbo m. Przy echał teraz elegancką dorożką załadowanąpo brzegi różnymi paczkami. A w nich wszelkie dobro: ryby, kawior, owoce i papierosy.

Myślicie, że e kupił? Nic podobnego. Są to wyłącznie prezenty ofiarowane mu przezpanią generałową-gubernatorową, przez żonę gubernatora cywilnego i żonę szefa polic i.

— To pan był również u szefa polic i? Przecież mówił pan, że…— Broń Boże! Nie od ego żony, tylko od ego kochanki… Jestem e adwokatem.

Występu ę w procesie o pół miliona. Ona est multimilionerką, ale bardzo skąpa. Zana mnie szy grosz da się powiesić. Dla mnie ednak nie zna ą słowa „drogo”. Dla mniegotowi są poświęcić wszystko! Znaczy się, edziemy do Białe Cerkwi?

— Jedziemy, znaczy się, do Białe Cerkwi!.

Z nowym patronem do Białej Cerkwi. Gorące przyjęcie drogiego gościa. Rodzinne sielanki.„Reb Lewi”. Patron kształci sekretarza w dziedzinie adwokatury. Brzydko oszukany. Listpełen poezji. Nowe nadzieje

W czasie podróży do Białe Cerkwi adwokat Epelbo m zachowywał się ak dziedzicz szerokim gestem. Nie pożałował pieniędzy i kupił bilety pierwsze klasy. Na dwor-cu w Fastowie dal sporo zarobić bufetowemu. Kelnera również sowicie wynagrodził.Wszystkim przedstawiał naszego bohatera ako swo ego sekretarza. Jak go przedstawił

²⁵³w sukurs ( z łac.) — na ratunek. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 157: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

we własnym domu, eden Pan Bóg tylko wie. Można sobie wyobrazić, że nasz przysię-gły adwokat musiał odmalować go w na cudownie szych barwach, albowiem przy ęciebyło wspaniałe, niesłychanie ciepłe. Tak wita się tylko długo oczekiwanego gościa albobogatego krewnego z Ameryki. Krewnego, po którym zosta e bogaty spadek.

Żona Mo szy Epelbo ma, cnotliwa matrona i świetna gospodyni, wykąpała swo edzieci i ubrała się odświętnie ak na sobotę. Potem przygotowała kolac ę, które samcesarz by się nie powstydził. Starszy syn Epelbo ma, chłopak na schwał, zwany w do-mu „reb Lewi”, nie mógł powstrzymać się od wyrażenia swego zachwytu. Wstał od stołui głaszcząc się po brzuchu burknął, że nie zaszkodziłoby, gdyby codziennie byli tacy gościei takie potrawy. Na to Mo sze Epelbo m wymierzył mu siarczysty policzek i powiedział,że nie zaszkodziłoby, gdyby był trochę mądrze szy i nie miał tak długiego ęzyka w gę-bie. A zwraca ąc się do sekretarza dodał: — Jak się panu podoba mó kadisz, reb Lewi?Dobry gagatek! Bez uroku, sama doskonałość! Będę mógł umrzeć wtedy, gdy on będzieodmawiać Kadisz po mnie.

Wszyscy uśmieli się z tego żartu. Nawet sam reb Lewi. Mimo to matka uznała zawskazane u ąć się za swoim synalkiem. Mama to ednak mama. Przy tym o mało niedoszło do konfliktu. — Pani Epelbo m est święcie przekonana — otwarcie i szczerze topowiedziała — że e kadisz osiągnąwszy lata swego o ca, będzie miał tyle samo rozumuco on.

— A może więce niż o ciec! — wykrzyknął reb Lewi. Mo sze Epelbo m wkurzyłsię. Szczęście, że reb Lewi uciekł zawczasu, inacze mogło być kiepsko. Mo sze Epelbo mzwierzył się, że aczkolwiek est przeciwnikiem kary cielesne i uważa chłostę za zwyczabarbarzyński, sprzeczny z nakazami cywilizac i, to ednak est przekonany, że taki bez-czelny chłopak ak ego syn reb Lewi powinien dostać po tyłku choć raz w tygodniu.Uważa to za żelazną zasadę. Należy przypuszczać, że reb Lewi ą znał, sam bowiem po-dobno wypracował własną zasadę i gdy tylko o ciec chciał zrealizować swó zamysł, synekznikał z domu. Znikał i szuka wiatru w polu!

Zniknięcie reb Lewiego nie zażegnało ednak konfliktu. Walka, mówiąc ęzykiem li-terackim, przeniosła się na inny teren. Przed chwilą toczyła się pomiędzy o cem a synem,obecnie wybuchła między mężem a żoną. Mo sze Epelbo m wylał całą swo ą gorycz napanią domu. Wszystkiemu winna ona — ego wierna i kochana małżonka, oby zdrowabyła. A winna est dlatego, że zawsze sta e w obronie swego uroczego synalka. Ale mał-żonka nie pozwoliła dmuchać sobie w kaszę i przypomniała swemu kochanemu mężowi,oby żył długo, że w wieku swego syna był o wiele większym łobuzem i eśli e drogiemuMo szy Epelbo mowi dopisu e pamięć, to chyba pamięta, że kiedyś o zgrozo, nazywanogo Mo sze Plecl.

Nie można powiedzieć, żeby gościowi odpowiadało być świadkiem rodzinnego dra-matu, że było mu przy emnie patrzeć na to, ak wierna i kocha ąca się para małżeńskaprała brudną bieliznę w ego obecności. Jednemu tylko nie mógł się nadziwić, że obydwiewalczące strony wcale nie skakały sobie do oczu. Przeciwnie, odnosiło się wrażenie, żemałżonkowie są tuż po ślubie, w podróży poślubne , i z braku innego za ęcia przeko-marza ą się, obdarza ą się słodkimi komplementami. Bywa ą akoś na tym świecie różniludzie i różne bywa ą sielanki.

Po te wspaniałe kolac i adwokat Epelbo m posadził swego sekretarza przy biurku i dałmu do przepisania akiś dokument. Sam zaś uciął sobie drzemkę. Przebudziwszy się zapaliłpapierosa i wdał się w pogawędkę ze swoim młodym sekretarzem. Pogawędka miała natyle interesu ący przebieg, że byłoby grzechem wobec Boga puścić ą w niepamięć. Trudnoautorowi przekazać ą po tylu latach dosłownie. Treść e była ednak mnie więce taka:

— Posłucha więc, młodzieńcze. Sprawa ma się tak: Jesteś, ak widzę, człowiekiemniegłupim i rączkę do pisania masz, ak trzeba. Języczek do rosy skiego masz też niezły.Słowem, posiadasz wszystkie atrybuty potrzebne do spełnienia swoich marzeń. Jesteśurodzonym adwokatem. Do tego potrzebne są chęci. Jak zechcesz, to nim zostaniesz.Wiedza to drugorzędna rzecz. Na ważnie sze, to nie upadać na duchu i nie prze mowaćsię tym, że ktoś inny umie więce od ciebie. Masz cięty ęzyk, to rozbijesz ego całą wie-dzę. Ani przez chwilę nie należy pokazywać po sobie, że się żywi szacunek dla większegood siebie człowieka, albowiem ty esteś na większy i na mądrze szy! Masz bez przerwysypać słowami. Język ma pracować intensywnie niż głowa. Masz oponenta zasypać tak

- Z jarmarku

Page 158: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

słowami, aby go oszołomić i pozbawić wszelkiego rozsądku. Wtedy możesz go obrzucićtysiącami „granatów” z Kodeksu praw i z Departamentu kasacyjnego. To nic, że wszyst-ko est wzięte z sufitu. To est przeznaczone dla sędziów. O klientach uż nie wspomnę.Klienci to stado baranów, które można strzyc dowolnie. To krowy, które można doić. Tokonie, które lubią być u eżdżane. Z nimi nie ma się co certolić. Oni nie ma ą szacunkudla mięczaków, którzy prawią kazania o moralności. Oni bardzie szanu ą impertynentaaniżeli profesora naszpikowanego przepisami prawa niczym worek pełen plew. Na ulicynie ma po co pokazywać się bez duże teczki. Możesz w nie mieć stare gazety albo brud-ne kołnierzyki i mankiety. U siebie w domu możesz cały dzień bawić się z kotem, alegdy usłyszysz dzwonek u drzwi, masz natychmiast zagłębić się w lekturę grube książkii pocierać przy tym czoło. Klienta nie masz prawa wypuścić z rąk, dopóki nie wydoisz godo końca. Dla ciebie nie powinno istnieć słowo „nie wiem”, ponieważ ty wszystko wiesz.

Po tak piękne lekc i mógłby uż autor ninie sze biografii zrozumieć, z akim człowie-kiem ma do czynienia. Atoli adwokat Mo sze Epelbo m miał tak sympatyczną i zarazemmądrą twarz, że swoimi oczyma oczarował Szolema zupełnie. Kupił go sobie bez resztyswoim gadaniem. Mimo woli Szolem poddał się ego wpływowi ciałem i duszą. Tegosamego wieczoru, po przebudzeniu z drzemki, Epelbo m wziął swo ą laseczkę i teczkęi zamierzał wy ść. I tu znowu wybuchnął konflikt między wiernymi i kocha ącymi sięmałżonkami. Małżonka chciała wiedzieć, dokąd się wybiera. Mąż odpowiedział, że uda esię do klubu na pół godziny. Będzie dobrze, eśli wróci drugiego dnia na obiad. A co doczłowieka, to aż zanadto dobrze go zna. To żaden człowiek. To same ludziki, same króle,królowe i walety…

— O asach, mo a droga widocznie zapomniałaś. Asy. Co to za gra bez asów? — Napodobne dictum²⁵⁴ małżonka nie odpowiada. Rzuca na niego takie spo rzenie, że innyczłowiek na ego mie scu schowałby się pod ziemię. Mo sze ednak nic sobie z tego nierobi. Podchodzi do swego młodego sekretarza, nachyla się nad nim i szeptem zapytu e,ile ma przy sobie forsy. Sekretarz sięga do kieszeni i pokazu e e zawartość. Epelbo mprzez chwilę zastanawia się, po czym wyciąga rękę i powiada:

— Mógłbyś mi pożyczyć tę forsę na kilka minut. Zwrócę ą eszcze dziś, ak tylkowrócę z klubu.

— Oczywiście, z przy emnością. — I sekretarz wręcza mu całą swo ą gotówkę.Po wy ściu Epelbo ma małżonka zaczyna wypytywać sekretarza, w aki sposób stał się

pracownikiem e męża:— Jakie pokrewieństwo łączy pana z Brodzkim?— Z akim Brodzkim?— Z kijowskim milionerem Brodzkim.— Co to ma wspólnego z Brodzkim?— Czy Brodzki nie est pańskim wu em?— Dlaczego pani uparła się, że Brodzki musi być moim wu em?— To w aki sposób est pan spokrewniony z Brodzkim?— Z kim?— Z Brodzkim.— A ak pani chciałaby, żebym był spokrewniony?Następu e przerwa. W oczach obo ga zdziwienie. Minuta zastanowienia. Obo e myślą.

Po chwili pani Epelbo m znów zada e pytanie:— A więc tak? Nie pracował pan u Brodzkiego?— Co pani wpadło do głowy? Dlaczego miałem pracować u Brodzkiego?— I pan go wcale nie zna?— Kogo?— Tfu! A niech to! Mówimy i mówimy, a nie można się dogadać. Powiedz pan

przyna mnie , kto pan est i skąd się z awił?Na drugi dzień naszego naiwnego bohatera czekała nowa niespodzianka. Jego patron

nie wrócił z klubu. Reb Lewi otrzymał polecenie, aby pó ść do klubu i ściągnąć tatusiana obiad. Reb Lewi ednak nie miał ochoty dostać po pysku, i to na czczo. Wobec tego

²⁵⁴dictum (łac.) — powiedzenie. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 159: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

szanowna matula awansem dała mu w twarz. Reb Lewi poszedł do klubu i przyniósłstamtąd wiadomość, że tatuś z samego rana poszedł na dworzec i po echał do Kijowa.

Ta wiadomość spadła na naszego bohatera ak grom z asnego nieba. Było mu wstyd,było mu przykro. Wtedy dopiero zaczął zasięgać informac i o osobie pana „przysięgłe-go adwokata”. Okazało się, że Epelbo m nigdy nie był żadnym adwokatem. Na dźwiękego nazwiska każdy człowiek w Białe Cerkwi uśmiechał się z ironią. Tymczasem sytu-ac a, w akie znalazł się nasz bohater, stawała się z każdą chwilą coraz bardzie tragiczna.Wszystko wskazywało na to, że przy dzie mu znowu głodować. Ze zbolałym sercem za-siadł do stołu i machnął list pełen wyszukane poez i do o ca w Pere asławiu. Poez a,można powiedzieć, uratowała go. Dzięki poez i można dużo napisać i mało powiedzieć.W zakończeniu listu dodał mimochodem, że wróciłby do domu, gdyby miał drobne nakoszta podróży. Niedługo czekał na odpowiedź. Nadeszła wraz z forsą i poleceniem, abyak na szybcie wrócił, albowiem est vacat²⁵⁵ na stanowisku rabina w mieście położonymniedaleko od Pere asławia. Istnie e szansa, że Szolem e otrzyma. List kończył się poetyc-kim zawołaniem po hebra sku: „Pospiesz się! Nie zwleka ! Leć ak strzała z łuku, ak naskrzydłach orłów. Nie ogląda się! Przy edź i niech ci szczęście sprzy a!”.

.

Jak wybiera się rabina. Rabin z Lubenia. Stary znajomy. Reb Kahane proteguje młode-go kandydata. Szolem wygłasza kazanie i zdobywa sobie poklask publiczności. Mazł tow!— wybrany jednogłośnie. Cud dla gojów. Powrót do Perejasławia. Radość zostaje zmącona.Szolem daje sobie słowo, że nie będzie taki jak inni

Lubeń to nazwa miasta, które zapragnęło mieć nowego rabina. Słowo „zapragnęło”est oczywiście poetycką przesadą. Miasto pragnie mieć rabina tak samo, ak pragnie miećgrabarza. Właściwie cała ta instytuc a urzędowych rabinów est niepotrzebna. Została na-rzucona przez rząd rosy skim Żydom, a ci traktu ą ą z całą powagą. Dowcip polega natym, że urzędowy rabin est mianowany przez rząd dla sprawowania władzy nad Żyda-mi, ale sami Żydzi muszą dokonać ego wyboru. Takie „wybory” odbywa ą się w gminie.Są nakazane z góry. Władza wysyłała zarządzenie na piśmie, w którym podane było, żednia takiego to a takiego Żydzi ma ą się zebrać tam a tam i dokonać wyboru rabina.No i zaczyna się pielgrzymka kandydatów. Każdy kandydat ma swo e „stronnictwo”, maswó „oręż”, swo e środki, za pomocą których chce zdobyć głosy. Jeden posiada dobrąprotekc ę, drugi ma pieniądze, trzeci załatwia sprawę przez wódkę. Nikt nie zasypia gru-szek w popiele. W mieście wrze i kotłu e się. Wszystkich opanowała gorączka. Na ulicyżydowskie est święto. Wybiera ą rabina. Idą wybory. Idą zakłady. Żyć, nie umierać!Czasami ciągnie się to przez kilka tygodni. Czasami przez kilka miesięcy. Aby wybo-ry były uczciwe, przydzielono akąś figurę urzędową. Ta miała czuwać nad przebiegiemgłosowania, żeby nie było, broń Boże, kantów przy liczeniu głosów. Prawdziwa ednakheca zaczęła się dopiero po wyborach. W związku z tym, że gubernator miał zatwierdzićwybór, zaczęły przychodzić do urzędu gubernialnego różne donosy i żądania unieważ-nienia wyborów. Autorami ich byli oczywiście odrzuceni kandydaci. Jeśli wybory zostałyunieważnione, to cała zabawa zaczynała się od nowa. Nowi kandydaci, nowe stronnictwa,nowe wybory, nowe donosy i nowe unieważnienia.

Wśród osób, które wystawiły swo e kandydatury do wyborów, był również poprzed-ni rabin. Jeśli pamiętacie, był nim Szymon, syn mełameda Rudermana. To on właśnieomal nie wychrzcił się ongiś w Pere asławiu. Żydzi go wówczas uratowali i skierowali doszkoły rabinackie w Żytomierzu. Ten oto rabin widać nie bardzo cieszył się względamiw mieście. Ludzie czekali na wybory ak na Mes asza. Lubeńscy Żydzi nie zna ą się napolityce, nie mędrku ą. Jeśli spodoba im się człowiek, to mówią bez ogródek: — Spodo-bałeś nam się. — Jeśli zaś nie przypadł im do gustu, to mówią mu: — Idź z Bogiem, namsię nie podobasz. — Rabinowi Rudermanowi uż dawno temu powiedzieli, i to bez owi-ania rzeczy w bawełnę, że może sobie poszukać innego miasta. I aby mu udowodnić, żeto nie przelewki, odna ęli ego stałe mie sce w bóżnicy akiemuś bogatemu obywatelowi.

²⁵⁵vacat (łac.) — wakat, wolne stanowisko. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 160: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Gdy rabin z awił się w sobotę w bóżnicy, nie miał uż gdzie usiąść i stał podczas nabo-żeństwa. Następne soboty przybył uż w asyście polic i i siłą odebrał swo e mie sce przywschodnie ścianie. Można sobie wyobrazić, aki to wywołało efekt i akie mu to zyska-ło uznanie. Sprawa stała się głośna, albowiem została opisana w „Hamelicu”. RedaktorCederbo m dodał własne uwagi redakcy ne, które za ęły trzy razy więce mie sca aniżelisama korespondenc a, mimo iż zostały wydrukowane petitem. Cederbo m rozprawił sięzarówno z rabinem, ak i mieszkańcami miasta za to, że dopuścili do profanac i świętegoprzybytku, pozwala ąc polic i na interwenc ę w bóżnicy. Zakończył artykuł pouczeniemzaczerpniętym z megiły²⁵⁶, że tak się nie postępu e, bo to wstyd i hańba. Błogosławionepamięci Cederbo m był w tych sprawach mistrzem.

Mimo to Ruderman nie wycofał swo e kandydatury, a pozostali kandydaci, każdyopiera ąc się na swoich stronnikach, uwijali się ak w ukropie. Walka przybrała na sile.Prawie tuż przed wyborami spadł ak z nieba nasz bohater i stanął w szranki. Miał listpoleca ący od stry a Pinie do swego powinowatego, reb Nachuma Kahanego, ednegoz na szanownie szych notabli Lubenia. Był to człowiek sędziwy, o wysokie pozyc i spo-łeczne , bogaty. Taki Żyd liczy się w bóżnicy. Kantor nie śmiał kontynuować modlitwy,dopóki reb Nachum nie ukończył Osiemnastu Błogosławieństw. Mogło to trwać w nie-skończoność. Zdarzało się, gdy reb Nachum miał spóźnić się do bóżnicy (a powtarzałosię to niemal co sobotę), że wysyłał umyślnego z zawiadomieniem, żeby na niego nieczekano. Ludzie ednak zgromadzeni w bóżnicy wiedzieli, co to est szacunek, i myśle-li, że w rzeczywistości reb Nachum pragnie, aby zaczekano na niego z modłami. Jednymsłowem, reb Nachum był przedmiotem chluby i dumy miasta. O takim człowieku możnapowiedzieć, że ednoczy w sobie wiedzę i wielkość.

Nasz młody kandydat na rabina zastał go pochylonego nad Miszną. Przeczytawszy listod stry a Pinie, stary Kahane przetarł okulary i zmierzył wzrokiem młodzieńca od stópdo głowy. Wyglądało na to, że młodzieniec w krótkim paletku nie bardzo przypadł dogustu temu szacownemu Żydowi. Dobre imię i zasługi stry a Pinie przesądziły widoczniesprawę, bo starzec poprosił Szolema, by usiadł. Wdał się w rozmowę z młodym gościemi stwierdził, że nie est on w ciemię bity, posiada głęboką wiedzę w dziedzinie udaistykii potrafi właściwie wtrącić słowa hebra skie. Stary uśmiechnął się i polecił podać coś doedzenia. Wniesiono tacę. Na tacy leżało edno edyne, samotne niczym sierotka ciastko.W ciastku tkwił rodzynek.

— Proszę odmówić błogosławieństwo i posilić się. — Stary zaprasza go do edzeniai wypytu e młodego kandydata na rabina o Pere asław, w którym przebywał lat temusześćdziesiąt. Wtedy to było miasto żydowskie, a ak wygląda dzisia ?

— Dobrze wygląda, nawet bardzo dobrze — odpowiada gość i wymawia się od po-częstunku. Może nie tyle ze względu na modlitwę poprzedza ącą posiłek, ile z powodumodlitwy odmawiane po edzeniu. Nigdy e nie znał na pamięć. Na pożegnanie reb Ka-hane pobłogosławił go i życzył mu sukcesu. Z pewnością, powiedział, z woli boże uda musię osiągnąć powodzenie, albowiem ego błogosławieństwo zawsze się spełnia. Przecieżest kohenem²⁵⁷.

Tego samego dnia rozeszła się po mieście wieść, że przybył nowy kandydat na rabina.Wieść głosiła, że est to bardzo młody człowiek o wielu zaletach. Po pierwsze pochodziz dobrego domu. Krewniak samego reb Nachuma Kahanego. Ponadto świetny znawcaTanachu, znakomity kaligraf i biegły w Talmudzie. A że wyobraźnia ludzka ma tendenc ędo wyolbrzymiania rzeczywistości, zaczęto powoli dodawać różne inne walory. Ma po-dobno świadectwo uprawnia ące do za ęcia stanowiska rabina. Umie rozstrzygać kwestierytualne, zaś dotychczasowego rabina — i wraz z nim także trzech innych rabinów —potrafi zapędzić w kozi róg. Słowem, wymarzony kandydat. Ptak z ptasiego królestwa.Gdy po awił się na ulicy, ludzie natychmiast zwracali na niego uwagę. Pokazywali gosobie nawza em. Słyszał, ak za ego plecami mówiono:

— To ten?— Kto?— Nowy rabin.

²⁵⁶megiła — zwó pergaminu lub skóry służący do spisywania tekstu księgi święte . [przypis tłumacza]²⁵⁷kohen — kapłan z rodu Aarona, któremu nie wolno wchodzić na teren cmentarza. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 161: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

— Taki młokos?— Mleko matki nie wyschło mu eszcze.— A co za długie włosy nosi!— Długie włosy — krótki rozum.Rozumu mu nie brakowało. Miał go na tyle, aby złożyć wizyty notablom stanowiącym

śmietankę miasta. Był więc u Bachmuckich, Kaniewskich, Rogaczewskich i pozostałychprzedstawicieli burżuaz i lubeńskie . I akby tego było za mało, w sobotę poprzedza ącąwybory poszedł do bóżnicy. Posadzono go oczywiście na honorowym mie scu, obe rzanoze wszystkich stron. Kilkaset rąk wyciągnięto do niego w uścisku powitalnym i wreszcieobdarzono go zaszczytem. Było to coś w rodza u egzaminu. Nasz młody bohater wykonałzadanie w na lepszym stylu. Cóż to była za haora²⁵⁸! Ale to eszcze nic w porównaniuz tym, co zdarzyło się w trakcie wyborów. A było to tak:

Sala wypełniona była Żydami. Już przystępowano do wyborów, gdy wtem z awia sięna młodszy z kandydatów, występu e z przemówieniem, i to po rosy sku, przeplata ące wersetami z Tanachu i okrasza ąc przypowieściami z Midraszu pasu ącymi ak pięśćdo nosa. Przemówienie ednak tak się spodobało, że młody kandydat ednogłośnie zo-stał wybrany na rabina. Natychmiast też wysłał telegram do domu: Mazł tow, izbranjedinogłasno²⁵⁹. Sam zaś nowo wybrany rabin udał się do reb Nachuma Kahanego, abypodziękować mu za poparcie. Stary był doprawdy wzruszony. Jego protekc a okazała sięskuteczna. Chciałby, powiedział, prosić rabina, aby był łaskaw powtórzyć mu przemó-wienie, które wygłosił przed wyborcami. Na to otrzymał odpowiedź, że chętnie by touczynił, ale przemówienie na to nie zasługu e. Nic nie warte.

— Dlaczego więc ludzie opowiada ą, że po prostu palce lizać?— Jeśli nie weźmie mi pan tego za złe, to opowiem panu pewną historię.— Z na większą przy emnością. Aby tylko miała związek z tym, o czym mówimy.

— Powiedziawszy to, stary założył okulary i zamienił się w słuch. Młody rabin rozpocząłtymi oto słowy:

— Historia, którą chcę opowiedzieć, dotyczy, za przeproszeniem, popa. Pewien mło-dy pop, dopiero co wyświęcony, poszedł do metropolity prosić go o błogosławieństwoi o radę, o czym ma mówić w swoim pierwszym kazaniu cerkiewnym z okaz i święta. Me-tropolita pobłogosławił go i poradził opowiedzieć o cudach dokonanych przez świętych.Niech, radził mu, opowie dla przykładu o czterech świętych, którzy przez trzy dni i trzynoce błądzili po lesie i o mało nie umarli z głodu. I Bóg uczynił cud. Znaleźli bochenekchleba. Zasiedli do wieczerzy. Jedli, edli, edli i eszcze pozostało im dużo chleba na u-tro… Gdy nadeszło święto, młody pop opowiedział zebranym w cerkwi wiernym historięz cudem. Powtórzył ą tylko nieco inacze . Według niego pewien człowiek przez trzy dnii trzy noce błądził w lesie. O mało nie umarł z głodu. I Bóg sprawił cud. Głodny czło-wiek znalazł czterdzieści bochenków chleba. Zasiadł do edzenia. Jadł, adł, adł i zostałomu eszcze dużo na utro. Gdy metropolita robił mu potem wymówki z powodu błędu,którego pop w żadnym wypadku nie może popełnić, ten odpowiedział: „Dla tych go ówto też est cud…”

Stary Kahane pękał ze śmiechu. Setnie się ubawił tą historią. Widać było, że młodyrabin sprawił mu przy emność, że est mu bliski. Niedługo to ednak trwało. Jak wkrótcesię dowiemy, radość ta została zmącona. Tymczasem wybierzmy się z rabinem do egomiasta rodzinnego, do Pere asławia.

Nasz bohater wyobrażał sobie, że miasto będzie żyło ego wyborem na rabina, żebędzie wrzało i kipiało. Taki sukces w tak młodym wieku to przecież nie błahostka.Tymczasem nic z tego. Cieszyła się tylko rodzina, i to niezupełnie. Radość i święto będąwtedy, gdy wybory zatwierdzi gubernator. Na razie wszystko wisi w powietrzu. Tymcza-sem trzeba po echać do guberni, do Połtawy, aby starać się, zabiegać i smarować. Już tosamo wystarczyło, aby nastró pogorszył się. I akby tego wszystkiego było mało, musiałsię nasz bohater spotkać eszcze z Cha tem Rudermanem, młodszym bratem lubeńskiegorabina.

²⁵⁸haftora — agment z ksiąg prorockich czytany w bóżnicy w sobotę oraz dni postne po odczytaniu urywkaz Pięcioksięgu. [przypis tłumacza]

²⁵⁹izbran jedinogłasno (ros.) — wybrany ednogłośnie. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 162: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Cha te stawia kroki szeroko. Ręce ma założone z tyłu. Żółtą kamizelkę zarzucił naplecy. Nasz bohater w poczuciu swo e całkowite niewinności wyciąga ku niemu rękę.Cha te nie przy mu e e . Mija go bokiem i odchodzi, akby go nigdy nie znał. „Brat zabrata” — myśli sobie obrażony Szolem i rozgrzesza go. Sam biegnie szybko do innegoswego kolegi, do Abrama Zołotuszkina, i otwiera przed nim swo e zbolałe serce. Kończysię na tym, że Zołotuszkin, chociaż est z Cha tem Rudermanem na noże, oświadcza Szo-lemowi w żywe oczy, że uczciwy człowiek nie powinien podawać mu ręki. Po pierwszedlatego, że est rabinem, zaś rabin est dwulicowcem, hipokrytą, lizusem bogaczy i czy-nownikiem²⁶⁰ u władzy. Po drugie, porządny i uczciwy człowiek nie zabiera drugiemuparnose²⁶¹. Tylko pies potrafi wyrwać kość drugiemu psu. Krótko i węzłowato, nasz bo-hater czu e, że w tych ostrych słowach kry e się nieco prawdy. Przed oczyma sta e mudzień wyborów. Spotkał właśnie tego dnia lubeńskiego eks-rabina, Szymona Ruderma-na. Na widok Szolema były rabin zbladł. W oczach strach i pytanie: „Co masz do mnie?”.Tak wygląda pies, który został pogryziony i przepędzony przez inne psy. Szolemowi ści-snęło się serce. W pewnym momencie gotów był rzucić się na szy ę Rudermanowi i prosićgo o przebaczenie. Gotów był zrzec się na ego korzyść miasta wraz z ego nobliwymi go-spodarzami. Chciał odstąpić mu stanowisko rabina. Byłoby to po ludzku. Może za bardzopo ludzku. Trwało to ednak tylko chwilkę. Wnet górę wziął egoista, odezwało się własne„ a” i to „ a” zwyciężyło.

Można sobie wyobrazić, w akim stanie opuścił nasz bohater dom Zołotuszkina. Comogło być gorszego od świadomości, że Zołotuszkin miał rac ę? U Czechowa możnaznaleźć właściwe określenie takiego stanu duchowego: „Czuł się ak człowiek, który z adłmydło”. Jednego tylko Szolem nie mógł zrozumieć: Dlaczego właśnie rabin ma być hi-pokrytą, lizusem bogaczy i czynownikiem u władzy? I da e sobie natychmiast słowo, żeon taki nie będzie. Będzie zupełnie inny niż pozostali rabini. Człowiek est tym, kimpragnie być…

Rozdział Wybory przerywa w połowie cudowną autobiografię Szolema Ale chema. Nanapisanie te książki poświęcił ostatnie lata życia. Uważał ą za swo ą Pieśń nad Pieśniami.Prawdopodobnie rozdział Wybory napisany został w ostatnich dniach ego życia.

Przegląda ąc nie opublikowane utwory i materiały, które pozostały po Szolemie Ale -chemie, ego rodzina nie znalazła niczego, co by miało akiś związek z książką Z jarmarku.Prawda, natknęła się na krótki życiorys napisany przed laty przez pisarza w formie listudo przy aciela. Poza tym wśród tych materiałów była też krótka przedmowa do ninie szeksiążki, w które autor opowiada, ak do rzewał w nim zamiar napisania własne biografii.

W czasie porządkowania spuścizny po Szolemie Ale chemie odnaleziono opracowanemateriały biograficzne oraz notatki, które miały być tworzywem w rękach mistrza, cegłamibudowniczego wspaniałego gmachu w postaci wielkie i ogromne książki, obliczone nadziesięć może tomów, obe mu ących nie tylko żywot pisarza, ale też całą żydowską epokęw Europie i w Ameryce.

Literaturze żydowskie widać nie sądzone było to szczęście. Zaplanowany z rozmachemgmach doprowadzony został tylko do trzeciego, ak byśmy powiedzieli, piętra i w stanienie ukończonym, bez dachu, będzie tak stał przy nasze biedne ulicy. Jego budowniczyzostał odwołany, nim ukończył dzieło.

Niektórzy spadkobiercy Szolema Ale chema ży ą ednak nadzie ą, że uda się, choćmoże nie w tak doskonałe cechu ące mistrza formie, doprowadzić do końca zgodniez prawdą i realnymi faktami ego biografię. Do tego celu zostały wykorzystane wszystkiemateriały i notatki, które Szolem Ale chem zebrał za życia i pozostawił po sobie.

J. D. Berkowicz

²⁶⁰czynownik — rosy ski urzędnik. [przypis edytorski]²⁶¹parnose — zarobek, płatne za ęcie. [przypis edytorski]

- Z jarmarku

Page 163: Utwóropracowanyzostałwramachpro ektuWolneLekturyprzezfun-

Ten utwór est udostępniony na licenc i Creative Commons Uznanie Autorstwa - Na Tych Samych Warunkach..PL.Źródło: http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/ale chem-z- armarkuTekst opracowany na podstawie: Szołem Ale chem, Z armarku, tłum. Michał Friedman, Wydawnictwo Dol-nośląskie, Wrocław .Wydawca: Fundac a Nowoczesna PolskaPublikac a zrealizowana w ramach pro ektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukc a cyowawykonana przez Fundac ę Nowoczesna Polska z książki udostępnione przez Fundac ę im. Michała Friedmana.Dofinansowano ze środków Programu Archiwistyka Społeczna Narodowego Instytutu Audiowizualnego.Opracowanie redakcy ne i przypisy: Paweł Kozioł, Wo ciech Kotwica.

Okładka na podstawie: Agata Środa, CC BY SAISBN ----Wesprzyj Wolne Lektury!Wolne Lektury to pro ekt fundac i Nowoczesna Polska – organizac i pożytku publicznego działa ące na rzeczwolności korzystania z dóbr kultury.Co roku do domeny publiczne przechodzi twórczość kole nych autorów. Dzięki Two emu wsparciu będziemye mogli udostępnić wszystkim bezpłatnie.Jak możesz pomóc?Przekaż % podatku na rozwó Wolnych Lektur: Fundac a Nowoczesna Polska, KRS .Dołącz do Towarzystwa Przy aciół Wolnych Lektur i pomóż nam rozwijać bibliotekę.Przekaż darowiznę na konto: szczegóły na stronie Fundac i.

- Z jarmarku