Upload
up-krakow
View
0
Download
0
Embed Size (px)
Citation preview
1
Thomas S. KUHN
STRUKTURA REWOLUCJI NAUKOWYCH
The Structure of Scientific Revolutions
The University of Chicago Press 1962; wyd. 2 z dodanym Postscriptum 1970
przekład Helena Ostrołęcka, Postscriptum przełożyła Justyna Nowotniak
(z tekstu usunąłem przypisy, a tu i ówdzie poprawiłem ten dość wadliwy przekład)
Źródło: http://sady.up.krakow.pl/filnauk.kuhn.struktura.htm#srn01
PRZEDMOWA
[1] Niniejsza rozprawa jest pierwszą pełną publikacją zdającą sprawę z badań, których projekt
obmyśliłem niemal piętnaście lat temu. Byłem wówczas dyplomantem wydziału fizyki
teoretycznej i żywiłem nadzieję na szybką dysertację. Szczęśliwy pomysł poprowadzenia
eksperymentalnego wykładu fizyki przeznaczonego dla nienaukowców sprawił, że po raz
pierwszy zetknąłem się z historią nauki. Ku memu zdziwieniu zapoznanie się z przestarzałymi
teoriami i praktykami naukowymi radykalnie podważyło moje podstawowe wyobrażenia na
temat natury nauki i przyczyn jej szczególnych sukcesów.
[2] Wyobrażenia te ukształtowane zostały częściowo przez samo kształcenie naukowe, a
częściowo przez wieloletnie amatorskie zainteresowania filozofią nauki. Jakoś, niezależnie od
tych czy innych walorów pedagogicznych i abstrakcyjnej wiarygodności, nie pasowały one
zupełnie do tego, co odsłoniły studia historyczne. Wobec tego jednak, że były one i są nadal
podstawą niejednej dyskusji o nauce, wydawało mi się, że warto prześledzić przyczyny, dla
których rozmijały się one z prawdą. W rezultacie moje plany zawodowe uległy zasadniczej
zmianie. Moje zainteresowania przeniosły się z fizyki na historię nauki, by następnie od
stosunkowo prostych problemów historycznych przesunąć się ku kwestiom bardziej
filozoficznym, które uprzednio popchnęły mnie ku problematyce historycznej. Niniejsza
rozprawa, jeśli nie liczyć kilku artykułów, jest moją pierwszą ogłoszoną drukiem pracą, w
której dominują te wczesne niepokoje. Jest ona w pewnej mierze próbą wyjaśnienia sobie i
przyjaciołom, jak to się stało, że porzuciłem naukę dla jej historii.
[3] Pierwszą okazją do pogłębienia niektórych z poglądów, jakie niżej przedstawię, był trzyletni
staż w charakterze Junior Fellow w Harvard University. Bez tego okresu swobody przerzucenie
2
się do nowej dziedziny badań byłoby bez porównania trudniejsze, a może nawet nieosiągalne.
Część swego czasu w tych latach poświęciłem bezpośrednio historii nauki. W szczególności
prowadziłem studia nad pismami Alexandre'a Koyré oraz po raz pierwszy zetknąłem się z
dziełami Emile'a Meyersona, Hélène Metzger i Anneliese Maier. Jaśniej niż większość
współczesnych uczonych wykazali oni, na czym polegał naukowy sposób myślenia w czasach,
gdy kanony myśli naukowej były zupełnie inne niż dzisiaj. Chociaż niektóre z ich historycznych
interpretacji budzą we mnie coraz większe wątpliwości, to jednak gdy chodzi o kształtowanie
się mych poglądów na to, czym może być historia nauki, te właśnie prace, łącznie z Wielkim
łańcuchem bytu A.O. Lovejoya, zajęły miejsce czołowe, tuż za materiałami źródłowymi.
[4] Równocześnie poświęcałem w owych latach wiele czasu poznawaniu dziedzin, które
wydają się nie wiązać z historią nauki, natomiast badania nad nimi ujawniają problemy podobne
do tych, jakie ongiś w niej właśnie dojrzałem. Przypadkowo napotkany odnośnik zwrócił moją
uwagę na doświadczenia Jeana Piageta ukazujące zarówno różne światy rozwijającego się
dziecka, jak i proces przechodzenia od jednego z nich do drugiego. Jeden z kolegów namówił
mnie do zapoznania się z pracami z dziedziny psychologii percepcji, w szczególności
psychologii postaci; inny wskazał mi na spekulacje B. L. Whorfa dotyczące wpływu języka na
pogląd na świat; W. V. O. Quine wprowadził mnie w filozoficzne łamigłówki związane z
rozróżnianiem analityczne-syntetyczne. Society of Fellows umożliwia prowadzenie takich
właśnie nieuporządkowanych poszukiwań; tylko dzięki nim natknąć się mogłem na prawie
nieznaną monografię Ludwika Flecka Entstehung und Entwicklung einer wissenschaftlichen
Tatsache (Powstanie i rozwój faktu naukowego, Bazylea 1935), antycypującą wiele moich
własnych idei. Praca Flecka, tudzież uwagi Francisa X. Suttona (również stażysty na
Harvardzie) uzmysłowiły mi, że te idee ująć trzeba chyba w ramy socjologii wspólnoty
naukowej. Chociaż czytelnicy napotkają w tekście odsyłacze do tych prac i rozmów, to
zawdzięczam im więcej niż to potrafię obecnie odtworzyć i docenić.
[5] W ostatnim roku mego stażu jako Junior Fellow zaproszono mnie do wygłoszenia
wykładów w Lowell Institute w Bostonie. Dało mi to pierwszą sposobność przedstawienia
moich wciąż rozwijających się poglądów na naukę. Wynikiem było osiem publicznych
wykładów pod tytułem The Quest for Physical Theory (W poszukiwaniu teorii fizycznej)
wygłoszonych w marcu 1951 roku. W następnym roku zacząłem już wykładać historię nauki i
przez prawie dziesięć lat problemy związane z nauczaniem tej dyscypliny, której nigdy nie
studiowałem systematycznie, pozostawiały mi mało czasu na jasne sformułowanie pomysłów,
3
od których zaczęło się moje nią zainteresowanie. Na szczęście, pomysły te zrodziły z czasem
określone stanowiska i stały się zasadniczym kośćcem późniejszych wykładów. Winienem
przeto podziękować studentom za to, że pozwolili mi wystawić na próbę moje poglądy i szukać
odpowiedniego dla nich wyrazu. Miało to dla mnie nieocenione znaczenie. Te same problemy
i to samo podejście łączą ze sobą pozornie odrębne prace, głównie o problematyce historycznej,
które opublikowałem po moim stażu. Jedne dotyczą integralnej roli, jaką w twórczych
badaniach naukowych odegrały poszczególne systemy metafizyczne, w innych zajmuję się
tym, w jaki sposób doświadczalne podstawy nowej teorii są kumulowane i przyswajane przez
ludzi wiernych nie dającej się z nią pogodzić teorii dawniejszej. Przy okazji ilustrują one ten
typ rozwoju, który później nazwałem "wyłanianiem się" [emergence] nowej teorii lub odkrycia.
Istnieją też inne tego rodzaju związki.
[6] Ostatnie stadium opracowywania niniejszej monografii przypadło na lata 1958-1959, kiedy
zaproszono mnie na rok do Center for Advanced Studies in the Behavioral Sciences. Raz
jeszcze mogłem poświęcić się wyłącznie zagadnieniom, o których niżej mowa. Co ważniejsze,
rok spędzony w środowisku złożonym głównie ze specjalistów od nauk społecznych
uświadomił mi różnice między tą zbiorowością a środowiskiem przyrodników, w którym
wcześniej przebywałem. Uderzyła mnie zwłaszcza wielość i zakres występujących tu
kontrowersyjnych opinii na temat naukowo uprawnionych problemów i metod. Zarówno
historia, jak i obserwacje wynikające z osobistych znajomości nasuwały mi wątpliwość, czy
rzeczywiście odpowiedzi udzielane na tego typu pytania przez przyrodników odznaczają się
większą pewnością i trwałością. Jednak bądź co bądź praktyka w dziedzinie astronomii, fizyki,
chemii czy biologii nie wywołuje na ogół tylu polemik dotyczących kwestii podstawowych,
jakie nagminnie występują wśród psychologów czy socjologów. Wysiłki zmierzające do
odszukania źródła tych różnic doprowadziły mnie do odkrycia roli pewnych istotnych dla badań
naukowych czynników, które od tej pory nazwałem "paradygmatami". Nazywam w ten sposób
mianowicie powszechnie uznawane osiągnięcia naukowe, które w pewnym czasie dostarczają
wspólnocie badaczy modelowych problemów i rozwiązań. Z chwilą kiedy ten fragment mojej
łamigłówki trafił na właściwe miejsce, szybko powstał szkic niniejszej pracy.
[7] Nie ma potrzeby odtwarzać dalszej historii tego szkicu, należy jednak poświęcić parę słów
jego formie, którą zachował po wielu redakcjach. Nim pierwsza wersja została ukończona i
bardzo dokładnie skorygowana, zakładałem, że tekst zostanie wydrukowany wyłącznie jako
tom Encyclopedia of Unified Science. Wydawcy tej pionierskiej pracy najpierw prosili mnie o
4
to, później wciągnęli mnie do ścisłej współpracy, wreszcie z nadzwyczajnym taktem i
cierpliwością oczekiwali na wynik moich poczynań. Wiele im zawdzięczam, a zwłaszcza
Charlesowi Morrisowi, który dodawał mi otuchy i udzielał rad dotyczących gotowego już
rękopisu. Ograniczone ramy Encyklopedii zmuszały jednak do wysławiania się w formie
nadzwyczaj skondensowanej, schematycznej. Aczkolwiek dalsze wydarzenia rozluźniły nieco
te restrykcje i umożliwiły jednoczesne niezależne publikacje, niniejsza praca pozostała raczej
esejem niż pełną monografią, jakiej właściwie wymaga mój temat.
[8] Ponieważ zależało mi przede wszystkim na tym, by zainicjować zmianę sposobu widzenia
i oceniania dobrze znanych faktów, schematyczny charakter tej pierwszej próby nie musi być
wadą. Przeciwnie, ci czytelnicy, których własne badania przygotowały do tego rodzaju
reorientacji poglądów, jakiej tu bronię, mogą uznać, że forma eseju jest i bardziej
przekonywająca, i łatwiej zrozumiała. Mą ona jednak i swoje złe strony. Dlatego właśnie od
samego początku staram się wskazać kierunek, w jakim pragnąłbym rozszerzyć i pogłębić moje
rozważania, nadając im pełniejszy kształt. Rozporządzam znacznie większą ilością
historycznych danych niż ta, jaką, ze względu na brak miejsca, mogłem tu wykorzystać. Co
więcej, dane te zaczerpnąłem zarówno z historii nauk biologicznych, jak i fizycznych. Moja
decyzja wykorzystania tutaj wyłącznie tych ostatnich wynikła po części z chęci nadania tej
pracy większej spójności, po części zaś z aktualnych moich kompetencji. Ponadto pogląd na
naukę, jaki zamierzam tu przedstawić, odsłania potencjalne możliwości badań nowego typu,
zarówno historycznych, jak i socjologicznych. Na przykład dokładnego zbadania wymaga
sposób, w jaki odchylenia od przewidywań teoretycznych lub ich pogwałcenie przyciągają
uwagę wspólnoty naukowej, oraz związek, jaki zachodzi między nieudanymi próbami
pogodzenia tych anomalii z istniejącymi teoriami a kryzysami w nauce. Dalej, jeśli mam rację,
że każda rewolucja naukowa zmienia historyczną perspektywę społeczności, która ją przeżywa,
to zmiana tej perspektywy powinna wpływać z kolei na strukturę podręczników i prac
badawczych okresu porewolucyjnego. Jednym z takich wartych przeanalizowania wskaźników
dokonywania się rewolucji może być zmiana częstości, z jaką poszczególne prace cytowane są
w odnośnikach nowych publikacji badawczych.
[9] Konieczność skrajnej zwięzłości wywodów zmusiła mnie również do zdawkowego
potraktowania niektórych istotnych problemów. Na przykład moje odróżnienie okresów przed-
i postparadygmatycznych jest stanowczo zbyt schematyczne. Każda ze szkół, których
współzawodnictwo stanowi charakterystyczną cechę okresów przedrewolucyjnych, kieruje się
5
czymś bardzo zbliżonym do paradygmatu. W niektórych okolicznościach - sądzę jednak, że
rzadko - zdarza się, że w okresach późniejszych dwa paradygmaty mogą ze sobą pokojowo
współistnieć. Samo występowanie paradygmatu nie jest jeszcze dostatecznym kryterium
ewolucyjnego przeobrażenia omawianego w rozdziale drugim. Co ważniejsze, poza
przygodnymi wzmiankami nie omawiałem roli, jaką w rozwoju nauki odgrywa postęp
techniczny oraz zewnętrzne warunki społeczne, ekonomiczne i intelektualne. Wystarczy jednak
przypomnieć chociażby Kopernika i sprawę układania kalendarza, aby zobaczyć, że warunki
zewnętrzne mogą się przyczynić do przekształcenia zwykłej anomalii w źródło ostrego kryzysu.
Ten sam przykład wyjaśniłby, w jaki sposób czynniki pozanaukowe wyznaczać mogą zakres
alternatywnych rozwiązań dostępnych temu, kto usiłuje przezwyciężyć kryzys za pomocą takiej
lub innej rewolucyjnej reformy. Przypuszczam, że dokładne rozpatrzenie tych kwestii nie
zmieniłoby głównych tez niniejszej rozprawy, ale w istotnym wymiarze pogłębiłoby analizę i
rozumienie postępu naukowego.
[10] Wreszcie, co być może najważniejsze, w książce zabrakło miejsca na należyte omówienie
filozoficznych implikacji przedstawianej tu historycznie zorientowanej wizji nauki.
Oczywiście, takie implikacje istnieją; próbowałem wskazać i udokumentować te
najistotniejsze. Czyniąc to, wstrzymywałem się jednak zwykle od szczegółowego omawiania
różnych stanowisk, jakie w poszczególnych kwestiach zajmują współcześni filozofowie. Jeśli
przejawiałem niekiedy sceptycyzm, to częściej w stosunku do postawy filozoficznej niż do
jakiegoś określonego stanowiska będącego jej wyrazem. W rezultacie ci, którzy znają lub
akceptują któryś z tych poglądów, sądzić by mogli, że nie uchwyciłem ich punktu widzenia.
Przypuszczam, że się mylą, ale praca ta nie ma na celu przekonania ich o tym. Wymagałoby to
napisania zupełnie innej, o wiele dłuższej książki.
[11] Otwierające niniejszą przedmowę uwagi autobiograficzne miały wskazać na te prace
uczonych i te instytucje, którym zawdzięczam najwięcej, jeśli chodzi o kształtowanie się mojej
myśli. Resztę tego długu postaram się spłacić poprzez odpowiednie odnośniki w tekście.
Cokolwiek bym jednak powiedział, będzie to co najwyżej odnotowanie ilości i rodzaju moich
osobistych zobowiązań w stosunku do wielu osób, których wskazówki i krytyka przy różnych
okazjach podtrzymywały mój rozwój intelektualny i nadawały mu kierunek. Zbyt wiele
upłynęło już czasu od chwili, kiedy zaczęły się kształtować myśli zawarte w niniejszej
rozprawie. Lista osób, które mogłyby doszukać się na jej kartach śladu swego wpływu,
pokrywałaby się niemal z listą moich znajomych i przyjaciół. Muszę więc ograniczyć się do
6
wymienienia tych, którzy wywarli wpływ tak istotny, że nawet zawodność pamięci nie zdołała
zatrzeć jego śladów.
[12] Mam tu na myśli Jamesa B. Conanta, rektora Harvard University, który pierwszy zapoznał
mnie z historią nauki, inicjując w ten sposób zmianę moich poglądów na istotę postępu
naukowego. Od samego początku hojnie obdarowywał mnie swymi pomysłami, uwagami
krytycznymi i czasem, m.in. czytając rękopis i sugerując wprowadzenie ważnych zmian.
Leonard K. Nash, wraz z którym przez pięć lat prowadziłem historycznie zorientowane
wykłady zainicjowane przez Conanta, był moim bliskim współpracownikiem w okresie, kiedy
moje pomysły zaczęły nabierać kształtu, i bardzo mi go brakowało w późniejszym stadium ich
rozwoju. Na szczęście, kiedy opuściłem Cambridge, zastąpił go mój kolega z Berkeley Stanley
Cavell, inspirując mnie w dalszych poczynaniach. To, iż Cavell, filozof interesujący się głównie
etyką i estetyką, dochodził do wniosków tak zbieżnych z moimi, było dla mnie źródłem ciągłej
inspiracji i zachęty. Co więcej, był jedynym człowiekiem, z którym rozumiałem się w pół
słowa, kiedy dyskutowaliśmy na temat moich poglądów. To właśnie tego typu porozumienie
sprawiło, że pomógł mi on pokonać lub ominąć wiele przeszkód, jakie napotkałem,
przygotowując pierwszą wersję tekstu.
[13] Kiedy wersja ta już powstała, wielu innych przyjaciół pomogło mi ją redagować. Myślę,
że wybaczą mi, jeśli wspomnę tylko nazwiska tych, których udział był największy i decydujący.
Są to: Paul K. Feyerabend z Berkeley University, Ernest Nagel z Columbia University, H. Pierre
Noyes z Lawrence Radiation Laboratory oraz mój student John L. Heilbron, który ściśle ze mną
współpracował przy przygotowywaniu do druku ostatniej wersji. Uważam, że wszystkie ich
zastrzeżenia i sugestie nadzwyczaj mi pomogły, ale nie mam podstaw, by sądzić (a mam pewne
podstawy, by wątpić), że aprobowaliby oni wynikły stąd tekst w całej jego rozciągłości.
[14] Ostatnie słowa podziękowań kieruję do moich rodziców, żony i dzieci. Muszą one być
oczywiście innego rodzaju. Każde z nich miało intelektualny udział w tej pracy, który mi
samemu najtrudniej ocenić. Uczynili poza tym, w różnym stopniu, coś jeszcze ważniejszego:
aprobowali moją pracę i podtrzymywali mój zapał. Tylko ktoś, kto zmagał się z takimi
projektami jak mój, orientuje się, ile to ich musiało niekiedy kosztować. Nie wiem, jak mam
wyrazić im wdzięczność.
Berkeley, Kalifornia, luty 1962
7
I. WSTĘP: O ROLĘ DLA HISTORII
[1] Wiedza historyczna, jeśli nie traktować jej wyłącznie jako składnicy chronologicznie
uporządkowanych anegdot, zmienić może w zasadniczy sposób obraz nauki, jaki zawładnął
naszym myśleniem. Został on niegdyś ukształtowany, zresztą przy udziale samych naukowców,
głównie na podstawie analizy gotowych osiągnięć nauki, w tej postaci, w jakiej przedstawia się
je czy to w dziełach klasycznych, czy też - w nowszych czasach - w podręcznikach, na których
kształci się każde nowe pokolenie naukowców. Dzieła takie mają wszakże przede wszystkim
cele informacyjne i pedagogiczne. Oparty na nich pogląd na istotę nauki daje takie mniej więcej
wyobrażenie o rzeczywistości, jak obraz kultury narodowej wysnuty z przewodników
turystycznych czy też z tekstów do nauki języka. W rozprawie tej zamierzam wykazać, że w
sposób zupełnie zasadniczy wprowadzały nas one w błąd. Chcę naszkicować zupełnie inną
koncepcję nauki, jaka wyłonić się może z historycznych źródeł dotyczących samej działalności
naukowej.
[2] Jednak nawet ta wyprowadzona z historii nowa koncepcja nie wniesie nic nowego, o ile
dane historyczne będą nadal dobierane i rozpatrywane głównie ze względu na stereotypowo
ahistoryczne pytania zaczerpnięte z tekstów naukowych. Często na przykład teksty te sugerują,
jakoby na treść nauki składały się wyłącznie obserwacje, prawa i teorie omawiane na ich
kartach. Niemal równie często prace te odczytywano jako ilustrację poglądu, że metody
naukowe to nic innego jak po prostu techniki doświadczalne stosowane przy gromadzeniu
podręcznikowych danych oraz operacje logiczne, za pomocą których wiąże się je z wyłożonymi
w podręcznikach uogólnieniami teoretycznymi. W rezultacie uzyskiwano obraz nauki
implikujący daleko idące wnioski co do jej istoty i rozwoju.
[3] Skoro zgodnie z tym poglądem nauka jest zbiorem faktów, teorii i metod przedstawianych
w aktualnych podręcznikach, to naukowcy są ludźmi, którzy, z powodzeniem lub nie, usiłują
dorzucić do tego zbioru ten lub inny szczegół. Tak więc postęp naukowy polegałby na
stopniowym dokładaniu tych elementów - pojedynczo lub po kilka - do wciąż rosnącego zasobu
technik i wiedzy naukowej. Historia nauki zaś stałaby się kroniką rejestrującą kolejne zdobycze
oraz przeszkody w ich kumulacji. Historykowi postępu naukowego pozostawałyby wówczas
dwa główne zadania. Przede wszystkim miałby dochodzić, przez kogo i kiedy zostały odkryte
znane współcześnie fakty naukowe, prawa czy teorie. Po drugie, miałby opisywać i wyjaśniać,
jakie błędy, mity i przesądy hamowały szybsze narastanie dorobku współczesnej nauki. Takie
były rzeczywiście, i często są nadal, cele wielu badań w tej dziedzinie.
8
[4] Wszelako w ostatnich latach okazało się, że niektórym historykom nauki coraz trudniej jest
się wywiązać z tych obowiązków, jakie nakłada na nich koncepcja rozwoju nauki drogą
kumulacji. Doszli oni do wniosku, że dodatkowe drobiazgowe badania nie ułatwiają, lecz
przeciwnie - utrudniają kronikarzom tego procesu znalezienie odpowiedzi na pytania tego
rodzaju jak: "Kiedy odkryto tlen?", "Kto pierwszy wpadł na pomysł sformułowania zasady
zachowania energii?". Stopniowo niektórzy z nich zaczęli przypuszczać, że są to po prostu źle
postawione pytania. Być może nauka nie rozwija się poprzez kumulację indywidualnych
odkryć i wynalazków. Równocześnie współcześni historycy stanęli wobec rosnących trudności
związanych z odróżnieniem "naukowej" komponenty dawnych obserwacji i twierdzeń od
poglądów, które ich poprzednicy pochopnie opatrywali etykietką "błąd" czy "przesąd". Im
dokładniej studiowano dynamikę Arystotelesa, chemię flogistonową czy teorię cieplika, tym
bardziej utwierdzano się w przekonaniu, że owe niegdyś powszechne poglądy na świat ani nie
były w sumie mniej naukowe, ani nie wynikały bardziej niż współczesne z jakichś specjalnych
ludzkich uprzedzeń. Gdyby te przestarzałe poglądy miały być mitami, znaczyłoby to, że mit
może być tworzony za pomocą tego samego rodzaju metod i utrzymywać się na mocy tego
samego rodzaju racji, jakie współcześnie prowadzą do wiedzy naukowej. Jeśli natomiast
poglądy te zaliczyć mamy do nauki, to będzie ona zawierała zespoły przekonań absolutnie
niezgodnych z tymi, którym hołdujemy obecnie. Historyk postawiony wobec takiej alternatywy
musi wybrać drugą ewentualność. Nieaktualne teorie nie są z zasady nienaukowe tylko dlatego,
że je odrzucono. Taka decyzja utrudnia jednak potraktowanie rozwoju nauki jako procesu
kumulacji. Te same historyczne badania, które wskazują na kłopoty związane z
wyodrębnieniem indywidualnych pomysłów i odkryć, nasuwają również poważne wątpliwości
co do kumulatywnego charakteru procesu, jaki wedle rozpowszechnionego mniemania miał
włączać do nauki indywidualne osiągnięcia.
[5] Wynikiem tych wątpliwości i trudności jest historiograficzna rewolucja w badaniach nad
rozwojem nauki, rewolucja, która dopiero się zaczyna. Stopniowo, często nawet nie zdając
sobie z tego sprawy, historycy nauki zaczęli formułować pytania innego rodzaju i wytyczać
naukom inne, często mniej kumulatywne linie rozwoju. Zamiast dążyć do odtworzenia ciągłej
linii rozwoju w minionych epokach - rozwoju, który doprowadzić miał do stanu obecnego -
próbują wykryć historyczną integralność nauki w poszczególnych okresach. Nie pytają na
przykład, jaki zachodzi związek między nauką Galileusza i wiedzą współczesną, lecz raczej o
to, jak się miały poglądy Galileusza do poglądów jego grupy naukowej, tj. jego mistrzów,
rówieśników i bezpośrednich kontynuatorów. Co więcej, kładą szczególny nacisk na to, aby
9
poglądy tej grupy i innych jej podobnych badać z takiego punktu widzenia - zwykle
odbiegającego znacznie od stanowiska współczesnej nauki - który nada im maksymalną
spoistość wewnętrzną i możliwie największą zgodność z przyrodą. Nauka, jaką przedstawiają
prace wynikające z takiego podejścia - najlepszym chyba przykładem są tu prace Alexandre'a
Koyré - wydaje się czymś całkiem innym niż ta opisywana przez historyków hołdujących starej
tradycji historiograficznej. Tak więc tego rodzaju studia historyczne sugerują przynajmniej
możliwość stworzenia nowego obrazu nauki. Celem tej rozprawy jest właśnie próba jego
zarysowania poprzez wyraźne przedstawienie niektórych implikacji tej nowej historiografii.
[6] Jakie aspekty nauki wysuwają się przy tym podejściu na plan pierwszy? Po pierwsze - by
wymienić je w tej kolejności, w jakiej się nimi zajmiemy - okazuje się, że same tylko dyrektywy
metodologiczne nie pozwalają sformułować wiążących wniosków w wypadku wielu
problemów naukowych. Ktoś, kto zabierze się do badania zjawisk elektrycznych lub
chemicznych, nie mając żadnej wiedzy w tych dziedzinach, ale wiedząc, na czym polega
metoda naukowa, dojść może z równym powodzeniem do jednego z wielu sprzecznych ze sobą
wniosków. To zaś, do którego spośród wszystkich tych zasadnych wniosków dojdzie,
zdeterminowane będzie zapewne przez doświadczenie, które zdobył poprzednio w innych
dziedzinach, przez przypadki towarzyszące badaniom naukowym i przez jego własną,
indywidualną postawę. Jakie na przykład poglądy na gwiazdy wnosi on do swych badań z
dziedziny chemii i elektryczności? Które z właściwych nowej dziedzinie doświadczeń
postanowi wykonać najpierw? Jakie aspekty złożonego zjawiska, będącego wynikiem tych
doświadczeń, wydadzą mu się szczególnie doniosłe dla zrozumienia istoty reakcji chemicznej
lub powinowactwa elektrycznego? Co najmniej w wypadku jednostek, a niekiedy również i
grup uczonych, odpowiedzi na tego rodzaju pytania są, jak się zdaje, zasadniczymi
determinantami rozwoju nauki. W rozdziale drugim ujrzymy na przykład, że w wielu naukach
wczesne fazy rozwoju charakteryzowała stała rywalizacja między różnymi poglądami na świat,
z których każdy częściowo wywodził się z postulatów naukowej obserwacji i metody, a
wszystkie były z grubsza zgodne z nimi. Tym, co różniło te rozmaite szkoły, były nie takie czy
inne braki metody - w tym sensie wszystkie one były "naukowe" - lecz to, co nazywać będziemy
niewspółmiernością sposobów widzenia świata i uprawiania w nim nauki. Obserwacje i
doświadczenia mogą i muszą ostro ograniczać zakres dopuszczalnych w nauce poglądów, w
przeciwnym razie nauka w ogóle by nie istniała. Nie mogą one jednak same wyznaczać
poszczególnych zespołów przekonań. Arbitralne czynniki, na które składają się przygodne
10
okoliczności osobiste i historyczne, zawsze wywierają wpływ na poglądy wyznawane przez
daną społeczność uczonych w określonym czasie.
[7] Element dowolności nie znaczy jednak, że jakakolwiek grupa naukowa prowadzić może
badania, nie przejmując pewnego zespołu przeświadczeń od swoich poprzedników. Nie
pomniejsza on również znaczenia tego szczególnego układu, w który dana społeczność
naukowa jest aktualnie uwikłana. Owocne prace badawcze rzadko kiedy dochodzą do skutku,
nim wspólnota naukowa uzna, że osiągnęła już zdecydowaną odpowiedź na takie pytania jak:
"Z jakich podstawowych składników zbudowany jest wszechświat?", "W jaki sposób
oddziałują one jedne na drugie oraz na nasze zmysły?", "Jakie dotyczące ich pytania można
zasadnie formułować i jakich technik używać, poszukując na nie odpowiedzi?". Przynajmniej
w naukach dojrzałych odpowiedzi (lub ich substytuty) na tego rodzaju pytania przekazywane
są przyszłym badaczom w trakcie ich zawodowego kształcenia. Wobec tego zaś, że kształcenie
to jest i rygorystyczne, i surowe, przekazywane odpowiedzi wywierają głęboki wpływ na
umysłowość przyszłego badacza. Ich wpływ tłumaczy w znacznej mierze zarówno szczególną
efektywność normalnej pracy badawczej, jak i właściwe jej w każdym okresie ukierunkowanie.
Kiedy w rozdziale trzecim, czwartym i piątym przystąpimy do rozważań nad nauką normalną,
będziemy starali się przedstawić takie badania jako zawzięte, uparte próby wtłoczenia przyrody
w pojęciowe szufladki uformowane przez zawodowe wykształcenie. Jednocześnie wątpić
można, czy prace badawcze byłyby w ogóle możliwe bez tych szufladek, niezależnie od
arbitralnych czynników, jakie historycznie mogły brać udział w ich powstaniu i niekiedy w
dalszym rozwoju.
[8] Jednakże ten element dowolności rzeczywiście istnieje i również wywiera poważny wpływ
na rozwój nauki. Mówić o tym będziemy w rozdziale szóstym, siódmym i ósmym. Nauka
normalna, tj. działalność, której większość uczonych w nieunikniony sposób poświęca prawie
cały swój czas, opiera się na założeniu, że społeczność uczonych wie, jaki jest świat. Wiele
sukcesów tej działalności wynika z gotowości do obrony tego mniemania, w razie potrzeby
nawet dużym kosztem. Nauka normalna często na przykład tłumi zasadnicze innowacje, gdyż
podważają one fundamentalne dla niej przeświadczenia. Mimo to w tej mierze, w jakiej
przeświadczenia te zachowują element arbitralności, sama natura badań normalnych
gwarantuje, że innowacji nie będzie się tłumić zbyt długo. Niekiedy jakiś zupełnie prosty
problem nadający się do rozwiązania za pomocą utartych zasad i metod opiera się ponawianym
atakom najzdolniejszych przedstawicieli kompetentnego w tej sprawie środowiska. Kiedy
11
indziej znów jakiś szczegół wyposażenia zaprojektowanego i wykonanego dla celów
normalnych badań funkcjonuje zupełnie inaczej, niż można się było tego spodziewać, i ujawnia
taką anomalię, która mimo ponawianych wysiłków nie daje się uzgodnić z przewidywaniami.
Tym samym nauka normalna raz po raz trafia w ślepy zaułek. A kiedy to się dzieje, to znaczy
gdy grupa specjalistów nie potrafi już unikać anomalii burzących obowiązującą tradycję
praktyki naukowej, rozpoczynają się nadzwyczajne badania, w wyniku których zostaje w końcu
wypracowany nowy zespół założeń, dostarczający podstawy nowej praktyki badawczej.
Właśnie takie nadzwyczajne zdarzenia, polegające na zasadniczym zwrocie w zawodowych
przekonaniach, nazywam w niniejszej rozprawie rewolucjami naukowymi. Ponieważ rozbijają
one tradycję, są dopełnieniem przywiązanej do tradycji nauki normalnej.
[9] Najbardziej oczywistymi przykładami rewolucji naukowych są słynne wydarzenia w
rozwoju nauki, które dotąd zwykło się określać tym mianem. Dlatego w rozdziałach
dziewiątym i dziesiątym, kiedy przejdziemy bezpośrednio do omówienia istoty rewolucji
naukowych, wielokrotnie będzie mowa o zasadniczych dla rozwoju nauki punktach zwrotnych,
związanych z nazwiskami Kopernika, Newtona, Lavoisiera czy Einsteina. Jaśniej niż większość
innych wydarzeń tego typu w historii - przynajmniej jeśli chodzi o nauki fizyczne - ukazują
one, na czym polega rewolucja naukowa. Każde z nich pociągało za sobą konieczność
odrzucenia przez całą grupę uczonych jakiejś wysoko cenionej dotąd teorii naukowej na rzecz
innej, sprzecznej z nią. Każde powodowało przesunięcia w problematyce badań naukowych i
zmianę wzorców, według których specjaliści określali, co uznać można za uprawnione pytanie
i za zasadną odpowiedź. Każde z nich przekształcało wyobraźnię naukową w taki sposób, że
ostatecznie powinniśmy ująć te zmiany jako przeobrażenia świata, w którym uprawiano
działalność naukową. Takie przemiany, łącznie z niemal zawsze towarzyszącymi im
kontrowersjami, są definicyjnymi cechami rewolucji naukowych.
[10] Cechy te występują szczególnie wyraźnie w wypadku, dajmy na to, rewolucji
newtonowskiej czy rewolucji chemicznej. Jedna z podstawowych tez niniejszej rozprawy głosi
jednak, że można je spotkać również i w wielu innych wypadkach, nie tak wyraźnie
rewolucyjnych. Równania Maxwella były dla zainteresowanej nimi wąskiej grupy specjalistów
równie rewolucyjne jak prawa Einsteina i wskutek tego spotkały się z równie silnym
sprzeciwem. Odkrycia innych nowych teorii z zasady napotykają taki sam opór niektórych
specjalistów, w których domenę badań wkraczają. Dla tych ludzi nowa teoria oznacza
dokonanie zmian w regułach, które rządziły dotychczasową praktyką nauki normalnej. To zaś
12
nieuchronnie stawia w niekorzystnym świetle znaczną część ich dotychczasowej pracy
naukowej. Właśnie dlatego rzadko kiedy, a może nawet nigdy nie zdarza się, aby nowa teoria -
bez względu na to, jak wąski byłby zakres jej zastosowania - po prostu zwiększała zasób
dawnych informacji. Jej asymilacja wymaga rekonstrukcji dawnych teorii i przewartościowania
uprzednio znanych faktów. Jest to proces rewolucyjny, którego nie może zazwyczaj dokonać
jeden człowiek i który na pewno nie zachodzi z dnia na dzień. Nic więc dziwnego, że historycy
muszą się bardzo nabiedzić, aby ściśle określić datę takiego długotrwałego procesu, który
przyjęta terminologia każe im traktować jako indywidualne zdarzenie.
[11] Odkrycia nowych teorii nie są jedynymi zdarzeniami w nauce wywierającymi rewolucyjny
wpływ na specjalistów z dziedziny, w której zostały dokonane. Założenia, na których opiera się
nauka normalna, określają nie tylko, z jakiego rodzaju bytów składa się świat, lecz również z
jakich się nie składa. Wynika stąd - choć wymaga to dokładniejszego omówienia - że takie
osiągnięcia jak odkrycie tlenu czy promieni X nie polegają tak po prostu na wprowadzeniu do
świata uczonego nowego rodzaju bytu. To jest dopiero efekt końcowy. Dochodzi do tego
dopiero wówczas, kiedy społeczność zawodowa dokona przewartościowania tradycyjnych
procedur doświadczalnych, kiedy zmieni bliskie jej dotychczas poglądy na budowę świata i w
końcu przekształci siatkę teoretyczną, za pomocą której ujmuje świat. Fakt naukowy i teoria
nie dadzą się ściśle od siebie oddzielić, chyba że w obrębie pojedynczej tradycji normalnej
praktyki naukowej. Dlatego właśnie niespodziewane odkrycie ma znaczenie nie tylko
faktyczne; świat uczonego przekształca się jakościowo i wzbogaca ilościowo zarówno w
wyniku odkryć zasadniczo nowych faktów, jak i formułowania nowatorskich teorii.
[12] Taka właśnie poszerzona koncepcja istoty rewolucji naukowej przedstawiona będzie niżej.
Niewątpliwie rozszerzenie to przekształca jej zwyczajowe rozumienie. Mimo to również
odkrycia nazywał będę zjawiskami rewolucyjnymi, bo właśnie możliwość porównania ich
struktury ze strukturą na przykład rewolucji kopernikańskiej sprawia, że ta rozszerzona
koncepcja wydaje mi się tak ważna. Dotychczasowe rozważania wskazują, w jakim kierunku
komplementarne pojęcia nauki normalnej i rewolucji naukowych zostaną rozwinięte w
następnych dziewięciu rozdziałach. Ostatnie rozdziały dotyczą trzech innych istotnych
zagadnień. W rozdziale jedenastym, omawiając tradycje podręcznikowe, zastanawiam się,
dlaczego dawniej tak trudno było dostrzec rolę rewolucji naukowych. W rozdziale dwunastym
zostało przedstawione rewolucyjne współzawodnictwo pomiędzy zwolennikami starej tradycji
nauki normalnej i zwolennikami nowej. Tak więc rozpatruje się w nim proces, który mógłby w
13
teorii badań naukowych zastąpić znane nam z tradycyjnego obrazu nauki procedury konfirmacji
lub falsyfikacji. Jedynym historycznym procesem, który rzeczywiście doprowadza do
zarzucenia poprzednio akceptowanej teorii i do przyjęcia nowej, jest współzawodnictwo
między poszczególnymi odłamami środowiska naukowego. Wreszcie w rozdziale trzynastym
stawiam pytanie, w jaki sposób pogodzić rozwój drogą rewolucji z postępem, z którym
najwyraźniej mamy do czynienia w nauce. Na to pytanie jednak rozprawa niniejsza przynosi
tylko zarys odpowiedzi, odwołującej się do charakterystyki społeczności uczonych, a ta kwestia
wymaga wielu dodatkowych badań i studiów.
[13] Z pewnością niejeden czytelnik zadał już sobie pytanie, czy badania historyczne mogą
doprowadzić do takiego przeobrażenia poglądów, jakie zostało tu zamierzone. Za pomocą
całego arsenału dychotomii można próbować wykazać, iż jest to niemożliwe. Historia, jak to
zbyt często podkreślamy, jest dyscypliną czysto opisową. Wysuwane wyżej tezy mają
natomiast często charakter interpretacyjny, a niekiedy i normatywny. Co więcej, wiele moich
uogólnień dotyczy socjologii lub psychologii społecznej świata uczonych. Wreszcie niektóre
moje wnioski zalicza się tradycyjnie do logiki lub epistemologii. Mogłoby się nawet wydawać,
że w powyższych wywodach naruszyłem bardzo istotne współcześnie rozróżnienie pomiędzy
"kontekstem odkrycia" i "kontekstem uzasadnienia". Czy takie pomieszanie różnych dziedzin i
podejść może doprowadzić do czegoś innego niż do głębokiego zamętu?
[14] Dorastałem intelektualnie, karmiąc się tymi i podobnymi odróżnieniami, i choćby dlatego
daleki jestem od pomniejszania ich znaczenia i wagi. Przez długie lata uważałem, że dotyczą
one natury wiedzy w ogóle, i nadal przypuszczam, że właściwie przeformułowane mogą nam
one powiedzieć coś istotnego. Jednakże wysiłki, jakie podejmowałem, chcąc zastosować te
odróżnienia, choćby grosso modo, do obecnych warunków zdobywania, akceptowania i
asymilowania wiedzy, sprawiły, iż wydają mi się one niesłychanie problematyczne. Nie są to
podstawowe logiczne czy metodologiczne rozróżnienia, które jako takie wyprzedzałyby analizę
wiedzy naukowej; teraz wydają mi się one raczej integralnymi częściami tradycyjnego zestawu
odpowiedzi na te właśnie pytania, do których dystynkcje te stosowano. To błędne koło
bynajmniej nie pozbawia ich wszelkiego znaczenia. Sprawia jednak, że okazują się one częścią
teorii, a wobec tego zmusza do poddania ich normalnej procedurze badawczej, jaką stosuje się
do teorii w innych dziedzinach. Jeśli treść ich nie ma sprowadzać się do czystej abstrakcji, to
wykrywać ją trzeba, stosując je do danych, do których wyjaśnienia są powołane. Dlaczego nie