9
Czas niedokonany Poruszający fragment powstającej właśnie powieści Bronisława Wildsteina Z lekarzem, który przeprowadził operację Adama Broka, umówili się o trzynastej. Musieli jednak czekać na niego na korytarzu blisko pół godziny. Kiedy zbliżył się, wiedzieli już, że jest źle. Niestety, nie mam dla państwa dobrych wiadomości. To bardzo zaawansowany rak żołądka. Przerzuty... trudniej powiedzieć, gdzie ich nie ma. W takich wypadkach operacja nic nie pomaga, wręcz przeciwnie. Ale przecież musieliśmy ją zrobić, nie wiedzieliśmy, nie mogliśmy wiedzieć w jakim jest stanie. Nie daję mu więcej niż parę tygodni życia. Zdumiewa mnie tylko, że tak późno zgłosił się do nas. Przecież musiał upiornie cierpieć. Zaszyliśmy go i właściwie nic więcej nie możemy zrobić. Będziemy podawać mu morfinę. Ale co jeszcze możemy zrobić... Mogli odwiedzić go dopiero następnego dnia. Zuzanna zapamiętała szarą, pergaminową twarz na bieli poduszki. Spał, kiedy przyszli. Gdy jednak po cichu usiedli przy łóżku otworzył oczy. Spojrzał na Zuzannę i usta drgnęły mu w nieomal niedostrzegalnym uśmiechu. — Sara wyszeptał. Oczy zamykają się. Chory chyba zapada w sen. Zuzanna wie, że Sara to imię matki Benedykta. Tego wieczoru Zuzanna siedziała z Benedyktem przy otwartym oknie pijąc wódkę z coca colą. Kończył się maj, noc była prawie gorąca, a śpiew ptaków wypełniał podwórze, oddzielał od szumu miasta. Nie mogę sobie tego uzmysłowić. — Powtarzał Benedykt z bezradną twarzą. — Nie może dojść do mnie, że ojciec umiera. Chociaż nie powinienem się dziwić. Ma już siedemdziesiąt lat. Powinienem spędzać z nim więcej czasu. To ty zachowujesz się jak jego córka. a ja... Mam wyrzuty sumienia, że czuję za mało. Jakbym nie do końca uświadamiał sobie... Zuzanna patrzyła w noc. Okna na rozległe podwórze były atrakcją tego mieszkania. Wielkie kasztany i klony dawały poczucie azylu w środku miasta. Ojciec Benedykta dostał to uprzywilejowane mieszkanie jako oficer. "Oficer z dobrymi kontaktami" jak zauważał kpiąco. "Najtrudniejszy jest pierwszy krok" śpiewał za oknem kobiecy głos. Rozmawiać można było z nim dopiero dzień później. To wtedy Zuzanna z Benedyktem zaczęli spędzać przy łóżku ojca wspólnie, albo na zmianę całe dni. Kiedy następnego dnia na powitanie Zuzanna pocałowała teścia w policzek, uśmiechnął się. Na takie czułości odważyła się dopiero teraz, w szpitalu. Wcześniej zdarzały się im wyłącznie uroczyste pocałunki w czasie ślubu czy rodzinnych ceremonii. Przypomniałaś mi Sarę, matkę Barucha powiedział Adam Brok, dając do zrozumienia, że pamięta co działo się poprzedniego dnia. — Chociaż nie jesteś do niej podobna. No i co? Powiedzieli wam ile mi jeszcze zostało? Miesiące czy mniej? — Rzucił z pewną nonszalancją. — Nie powiedzą mi tego, chociaż to znajomi, koledzy po fachu. Trzeba trzymać pacjenta w niepewności. Na tym opiera się władza lekarza. Nie można z tego rytuału

Czas niedokonany - Wildstein

Embed Size (px)

Citation preview

Page 1: Czas niedokonany - Wildstein

Czas niedokonany

Poruszający fragment powstającej właśnie powieści Bronisława Wildsteina

Z lekarzem, który przeprowadził operację Adama Broka, umówili się o trzynastej. Musieli

jednak czekać na niego na korytarzu blisko pół godziny. Kiedy zbliżył się, wiedzieli już, że

jest źle.

— Niestety, nie mam dla państwa dobrych wiadomości. To bardzo zaawansowany rak

żołądka. Przerzuty... trudniej powiedzieć, gdzie ich nie ma. W takich wypadkach operacja nic

nie pomaga, wręcz przeciwnie. Ale przecież musieliśmy ją zrobić, nie wiedzieliśmy, nie

mogliśmy wiedzieć w jakim jest stanie. Nie daję mu więcej niż parę tygodni życia. Zdumiewa

mnie tylko, że tak późno zgłosił się do nas. Przecież musiał upiornie cierpieć. Zaszyliśmy go i

właściwie nic więcej nie możemy zrobić. Będziemy podawać mu morfinę. Ale co jeszcze

możemy zrobić...

Mogli odwiedzić go dopiero następnego dnia. Zuzanna zapamiętała szarą, pergaminową twarz

na bieli poduszki. Spał, kiedy przyszli. Gdy jednak po cichu usiedli przy łóżku otworzył oczy.

Spojrzał na Zuzannę i usta drgnęły mu w nieomal niedostrzegalnym uśmiechu. — Sara —

wyszeptał.

Oczy zamykają się. Chory chyba zapada w sen. Zuzanna wie, że Sara to imię matki

Benedykta.

Tego wieczoru Zuzanna siedziała z Benedyktem przy otwartym oknie pijąc wódkę z coca

colą. Kończył się maj, noc była prawie gorąca, a śpiew ptaków wypełniał podwórze, oddzielał

od szumu miasta.

— Nie mogę sobie tego uzmysłowić. — Powtarzał Benedykt z bezradną twarzą. — Nie może

dojść do mnie, że ojciec umiera. Chociaż nie powinienem się dziwić. Ma już siedemdziesiąt

lat. Powinienem spędzać z nim więcej czasu. To ty zachowujesz się jak jego córka. a ja...

Mam wyrzuty sumienia, że czuję za mało. Jakbym nie do końca uświadamiał sobie...

Zuzanna patrzyła w noc. Okna na rozległe podwórze były atrakcją tego mieszkania. Wielkie

kasztany i klony dawały poczucie azylu w środku miasta. Ojciec Benedykta dostał to

uprzywilejowane mieszkanie jako oficer. "Oficer z dobrymi kontaktami" jak zauważał kpiąco.

"Najtrudniejszy jest pierwszy krok" śpiewał za oknem kobiecy głos.

Rozmawiać można było z nim dopiero dzień później. To wtedy Zuzanna z Benedyktem

zaczęli spędzać przy łóżku ojca wspólnie, albo na zmianę całe dni. Kiedy następnego dnia na

powitanie Zuzanna pocałowała teścia w policzek, uśmiechnął się. Na takie czułości odważyła

się dopiero teraz, w szpitalu. Wcześniej zdarzały się im wyłącznie uroczyste pocałunki w

czasie ślubu czy rodzinnych ceremonii.

— Przypomniałaś mi Sarę, matkę Barucha — powiedział Adam Brok, dając do zrozumienia,

że pamięta co działo się poprzedniego dnia. — Chociaż nie jesteś do niej podobna. No i co?

Powiedzieli wam ile mi jeszcze zostało? Miesiące czy mniej? — Rzucił z pewną

nonszalancją. — Nie powiedzą mi tego, chociaż to znajomi, koledzy po fachu. Trzeba

trzymać pacjenta w niepewności. Na tym opiera się władza lekarza. Nie można z tego rytuału

Page 2: Czas niedokonany - Wildstein

zrezygnować nawet wobec takiego dwuznacznego przypadku jak ja. Lekarza-pacjenta. No

więc?

— Co też ojciec?! — Przesadnie obruszył się Benedykt. — To jakieś głupstwa. Sam ojciec

powinien wiedzieć, że w takich skomplikowanych sprawach nie jest łatwo formułować

diagnozy i podawać terminy, ale te... te...pomysły...

— Daj już spokój! — Mruknął zniecierpliwiony ojciec odwracając się od syna, który mówił

coraz bardziej niepewnie i niejasno.

— Słyszę głosy — Po chwili milczenia żartobliwie oświadczył Adam Brok. — Nie bójcie się,

nie wariuję. Wracają do mnie głosy przeszłości, ważne i pozbawione znaczenia. Zresztą nie

wiem, które są które. Głowa szumi mi od nich w trzech, a niekiedy czterech, albo więcej

językach. Przekrzykują się i wykłócają. Straszny mam kłopot żeby zrobić z tym wszystkim

porządek. — Mówił już bardzo serio. — Dlatego: zostawcie mnie. Muszę dać sobie z nimi

radę, a w tym nikt mi już nie pomoże.

To był jeden z niewielu razy kiedy odesłał ich, niepewnych czy mają słuchać, ale wreszcie

ulegających jego autorytetowi.

Na początku wyglądało jakby niezwykle prędko wracał do zdrowia. Szybko zaczął podnosić

się z łóżka i mimo protestów lekarzy i pielęgniarek samodzielnie maszerował do toalety.

Coraz częściej wstawał i siadał przy stoliku obok łóżka. Czasami nawet trochę chodził po

korytarzu. Uważniejsze spojrzenie rozwiewało jednak nadzieje. Oczy błyszczały mu

niezdrowym blaskiem. Szybko się męczył. Przerywał niespodziewanie rozmowy. Patrzył w

okno. Niekiedy nagle zaczynał oddychać gwałtownie jakby chciał jeszcze nasycić się

powietrzem. Jego oczy rozpaczliwie poszukiwały zaczepienia. Czasami patrzył na Zuzannę

długo, tak długo, że zaczynała czuć się niepewnie.

— Zastanawiam się czy przypominasz mi Sarę tylko dlatego, że jesteś żoną mojego syna,

którego ona była matką? — Zaczął wpatrując się w nią. Przymknął oczy i mówił jakby

dyktował list. — Ożeniłem się z Sarą w październiku trzydziestego siódmego roku. Europa

pęczniała grozą. Sześć miesięcy potem urodził się nasz syn. Baruch. Ten czas wspominam

jako najszczęśliwszy w moim życiu, chociaż chwilami ogarniała mnie rozpacz. Tak wyraźnie

czułem, że nasz świat się kończy, tak wyraźnie, że teraz, chwilami nie jestem w stanie w to

uwierzyć. Moja psychiatryczna dusza przypomina mi mechanizmy projekcji, rzutowania w

czas wcześniejszy, tego co naznaczyło nas później. Ale ja mam dowody. Pamiętam swoje

rozmowy z Sarą, z przyjaciółmi. Pamiętam nasz spacer po Łazienkach. Był już wrzesień,

szliśmy kasztanową aleją, a twarde owoce spadały dookoła jak grad. Była popołudniowa

piękna pogoda, ale słońce nie prażyło już więc pchaliśmy Barucha w otwartym wózku.

Trzymałem nad jego głową dłoń jak prowizoryczny daszek. Bałem się, aby spadający kasztan

nie wyrządził mu krzywdy. "Nie uważasz, że zamiast się rozmnażać powinniśmy teraz

popełnić samobójstwo? Jesteśmy szczęśliwi. Groza jest jeszcze daleko. Teraz to nie byłoby

takie straszne." Powiedziała Sara nieomal zalotnie. Zaśmiała się jakby mówiła o czymś

zupełnie innym. Jej słowa wracają do mnie. Groza była już blisko. I to taka jakiej pomimo

wszelkich przeczuć nie byliśmy w stanie sobie wyobrazić. Gdybyśmy zrobili jak mówiła,

oszczędzilibyśmy jej niewypowiedzianych cierpień. W czasie wojny mogła myśleć... pewnie

myślała, że Baruch ma niewielkie szanse. Nie wiedziała czy ja żyję. Nie chcę nawet

wyobrażać sobie, co czuła oddając znajomym swojego czteroletniego syna. Wyobrażam sobie

jego krzyk. I co z tego, że oddawała go ludziom, do których wcześniej miała zaufanie. Wojna

Page 3: Czas niedokonany - Wildstein

oduczała go. Myśli o dziecku musiały ją torturować zanim sama... zanim nie zagazowali jej w

Treblince. Wcześniej asystowała przy agonii swoich rodziców, najbliższych. Przyjaciele

proponowali jej ucieczkę, ale to znaczyłoby zostawienie swoich rodziców, chorego ojca,

zagubionej, przyzwyczajonej do opieki i dostatku matki. Kiedy teraz myślę o swoim życiu od

momentu wybuchu wojny, to jego jedyną racją jest Baruch. I pomyśleć, że, z mojej winy,

nigdy nie osiągnęliśmy bliskości, tej bliskości jaka powinna łączyć ojca i syna. Jego

odnalezienie było takim szczęściem, nieprawdopodobnym i jedynym. — Adam Brok

przerwał i zacisnął powieki. Trwał tak długą chwilę. Zuzanna był z nim sama. Kiedy

zaniepokoiła się, zaczął znowu.

— Sarę poznałem kilka miesięcy przed ślubem. Mniej niż rok. Studiowała germanistykę.

Język das Volk der Denker und Dichter. Drukowała pierwsze szkice o literaturze. Ja wolno

dochodziłem do siebie po psychoanalizie i Wiedniu. Sara pozwoliła mi o tym nieomal

zapomnieć. Wspomnienia stamtąd stopniowo przekształcały się w opowieść kogoś obcego.

Osobliwą i nie do końca jasną. Gubiły się koszmary, które latami nie dawały mi spokoju.

Przestałem śnić, że coraz prędzej, nieprzytomnie lecę w dół na nogach, które zmieniły się w

koła i nie mogą wyrwać się z torów prowadzących w czarną czeluść pode mną. Albo, że nie

potrafię się ruszyć, a za mną w ciemności uwijają się postacie, których nie widzę,

wymieniając miedzy sobą ohydne skrzeki. I wreszcie czuję, wiem, że jedna przykłada mi do

głowy ogromny ćwiek, a druga uderza weń młotem i budzę się od rozrywającego bólu, albo

strachu przed nim. Przestali śnić mi się Stella i Otto. Chociaż, jeszcze długo potem,

wyobrażałem sobie, a może śniłem, że spotykam Ottona von Holstein w czarnym mundurze

SS. Widmo Ottona w czarnym mundurze powróciło do mnie w czasie wojny. Kiedy

widzieliśmy się po raz ostatni, zadeklarował, że przystępuje do nazistów. A radykalizmu i

konsekwencji nie można mu było odmówić. "Może trzeba było przejść cały ten rozkład żeby

odrodzić się." Powiedział obejmując spojrzeniem kawiarnię. Spotkaliśmy się w Cafe Central.

Było to niedługo po śmierci stryja. Zdecydowałem się wracać do Warszawy, choć nazywanie

powrotem przeniesienia się do Polski jest chyba przesadą. W Niemczech rządzili naziści i

zaczęło obowiązywać nadzwyczajne zarządzenie o ochronie narodu i państwa. Nie

interesowałem się polityką, ale to wiedziałem i wiedziałem, że jest ważne, chociaż,

oczywiście, nie wiedziałem jak ważne. Dozorca przekazał mi liścik od Ottona. "Chyba jednak

powinniśmy się pożegnać. Czekam na Ciebie w Cafe Central jutro w południe. Jeśli termin Ci

nie odpowiada, zostaw mi wiadomość. Otton von H." Tak jakoś napisał. Pojawiłem się w to

rozmazane południe. Wiosna ciągle nie mogła się zacząć. Ottona nie widziałem od

samobójstwa Stelli. Na jej pogrzebie wymieniliśmy ukłony. Gorące uczucia zmieniły się w

gorzej niż niechęć. Winiłem go jakoś za jej śmierć. Musiał się tego domyślać. A może... Może

on winił mnie? — Brok zawahał się. Zapatrzył się w jakiś punkt obok głowy Zuzanny i

kontynuował. Drobne ruchy palców pomagały ożywić przeszłość, wywołać wizję, która

pozostanie w pamięci Zuzanny intensywna jak własne wspomnienie.

— W Cafe Central Otto czekał już przy stoliku, który swojego czasu notorycznie

okupowaliśmy. Ta kawiarnia to był osobny, zamknięty świat. Ogarniał, kiedy tylko obrotowe

drzwi wprowadzały na czerwony dywan z nazwą kawiarni. Nawet światło było tam

szczególne. Niewyraźny dzień zza wielkich okien przenikał się z iluminacją wiecznie

zapalonych, zwisających z sufitów i przyczepionych do kolumn lamp, dając specyficzny,

szaro brązowy odcień wnętrza. Mauretańskie kolumny, łuki wiedeńskiej świątyni nad

okrągłymi stolikami izolowały od miasta za oknami. Chociaż, może to ona była prawdziwą

esencją Wiednia?

To był niezręczny moment. Dosiadam się do Ottona, wykonuję gest głową i nie wiem za

bardzo jak się zachować. Uścisnąć rękę komuś kto był więcej niż przyjacielem, a teraz jest...

Page 4: Czas niedokonany - Wildstein

Poprzestajemy więc na kiwnięciu głowami. Z rozmowy pamiętam jego słowa. Coś chyba

mówiłem, ale nie potrafię sobie tego przypomnieć. Może nie było to takie ważne? Otto

opowiadał, że stworzyliśmy sobie sztuczny, a nawet groteskowy świat. Świat, w którym tylko

nasza pustka i cierpienie były prawdziwe. Mówił to z takim pogardliwie bolesnym

skrzywieniem ust. Zawsze był trochę egzaltowany. Taką zdystansowaną, ironiczną egzaltacją.

Ale wtedy... Dokładnie pamiętam jak wyglądał i parę jego kwestii. "I ta żałosna femme fatal...

która okazała się fatalna głównie dla siebie. Biedna dziwka." "A ty, ty kim jesteś?!" Tę swoją

odpowiedź-pytanie akurat zapamiętałem. "Pewnie masz rację. Pewnie nie powinienem tak o

niej mówić. Ale mówię to między nami. A my... cóż, tyle samo jesteśmy warci." Mówił

jeszcze trochę, a potem podsumował to mniej więcej tak. "Może trzeba było wysondować tę

kloakę kultury, aby przezwyciężyć ją? Psychoanaliza... Żydowski pomysł na samoodkupienie.

Pogodzenie nas ze statusem ostatnich ludzi. Mam nadzieję, że nie masz do mnie żalu?

Potrafisz odróżnić kulturowe ujęcia od naszych, osobistych relacji? Nie jesteś tylko Żydem,

tak jak ja nie jestem tylko Austriakiem, ale jednak jesteś Żydem, a ja Austriakiem. To coś

musi znaczyć." Przypomniał spotkanie z Janzem, które zrobiło na nim wielkie wrażenie.

"Potrzebujemy formy, a fűhrer proponuje nam formę. Te pseudokulturalne gry są tak płaskie

jak secesyjne zawijasy. Czas z tym skończyć. Czas zdobyć się na prawdziwą odwagę." Coś

jeszcze mówił, ale nie pamiętam dokładnie co. Nie pamiętam kto z nas podniósł się pierwszy.

Może zrobiliśmy to razem? Wiedzieliśmy, że to już koniec rozmowy. Nie podaliśmy sobie

rąk.

Z Wiednia wyplątywałem się jeszcze długo. Bo to nie tylko Otton, Stella i nasza niewielka

grupka. To także moi koledzy psychoanalitycy. Podchody wokół proroka, w które nawet do

pewnego stopnia zostałem wciągnięty. Wychodziłem z tego powoli w Warszawie. Zerwałem

z psychoanalizą, a nie pogodziłem się z klasyczną psychiatrią: jak zawsze stałem trochę z

boku. Byłem osobnym bytem. Sara zmieniła moje życie, pozwoliła mi je pokochać. Na ten

krótki okres.

— To była niezwykła epoka te trzy, niecałe trzy lata przed wojną. Łapczywy czas. Mam

wrażenie, że chcieliśmy wycisnąć z niego wszystko, czując jak bardzo jest zagrożony i

ograniczony. Nasze szczęście miało specyficzny, gorzkawy smak. Pamiętam jak budzę się

nocami i patrzę na śpiącą obok Sarę. Dotykam jej delikatnie, żeby nie przerywać jej

spokojnego snu. I myślę, że ta piękna kobieta i śniące w rogu pokoju dziecko, nasz syn,

zatopieni w poświacie zza okna, to jest więcej niż kiedykolwiek mogłem sobie wyobrazić i

dlatego to nie może trwać. Kiedy szedłem z kliniki do domu i oglądałem miasto, które

lubiłem najbardziej ze wszystkich, w których mieszkałem dotąd, widziałem uśmiechniętych

ludzi, myślałem, że to ostatnie dni takiego spokoju i radości. Ostatnie dni tego pięknego

miasta. Upajałem się spacerami po Warszawie, której już nie ma. Bo teraz to już jest inne

miasto. Zostało w nim tylko dużo zieleni, jak wtedy. Ale wtedy, mam wrażenie, miasto

krztusiło się nią. Wiosna bez końca przechodziła w lato, a ono długo jeszcze panoszyło się

jesienią. Młodzi, pełni radości ludzie na ulicach jakby była jeszcze nadzieja. Wiem, że działy

się wtedy także różne nieprzyjemne rzeczy, jak to między ludźmi, ale jakie to miało znaczenie

wobec tego co zdarzyło się potem? Może pamięć odsącza to, co złe... Bo w perspektywie

tamto złe okazało się tak znikome, okazało się niczym wobec apokalipsy, która nadeszła i

odrażającego świata później. Pamiętam napięcie, które pojawiało się niekiedy wśród moich

przyjaciół wtedy. Antysemityzm... Pamiętam Kleina i jemu podobnych, dla których tamten

świat to było dno upodlenia. Tak deklarowali, pokrzykiwali. Mieli nawet jakieś racje. Ale to,

co nadeszło, monstrualne zło kazało zobaczyć wszystko w innych proporcjach.

I wtedy właśnie, jakiś rok przed wojną, przyjechał do nas z Francji mój brat, Jakub. Była

właśnie ta piękna, ostatnia jesień, o której ci opowiadałem. Podpisany został Układ w

Page 5: Czas niedokonany - Wildstein

Monachium. Baruch kończył pół roku. "Wolę być tu, w tym samym kraju co wy. I tak się nie

uratuję. Mam nadzieję, że chociaż wy..." Jakub zawiesił głos. Przyszedł do mnie do kliniki.

"Gość z Francji" zaanonsował go portier. "Powiedział, że jego nazwiska nie mógł pan

zapamiętać, ale znacie się dobrze." Coś zacząłem przeczuwać. Wyszedłem z gabinetu. Na

ławce w korytarzu siedział starszy mężczyzna ze zniszczoną twarzą. Nie powinienem go

poznać, ostatni raz widziałem go kiedy miał dwadzieścia lat, a ja dwanaście. A jednak.

Patrzył na mnie w napięciu. Podszedłem na miękkich nogach. "Jakub?" Zapytałem.

Sara krzątała się, zrobiła zaimprowizowaną kolację. Wynajmowaliśmy mieszkanie na Alejach

Jerozolimskich. Usiłował uśmiechać się. Do Sary, do Barucha, do mnie. Z małym próbował

się bawić. Jego twarz zmieniała się, tajała nieco, ale jako psychiatra widziałem na niej

specyficzny skurcz, maskę, którą tworzą pogłębiające się urazy, aby przekształcić się w

neurozę. Mówił mało. Domagał się, abyśmy opowiadali o sobie. Był ujęty Sarą. W pewnym

momencie zapytał czy nie obraziłaby się, gdyby wyciągnął mnie na wódkę, męską wódkę.

Zaproponowałem "Ziemiańską". Myślałem, że pokażę mu modny lokal. Odmówił. Chciał

czegoś małego i na uboczu.

"Pamiętasz, jak uciekaliśmy z Kurowa?" Zapytał, kiedy w milczeniu opróżniliśmy z pół

butelki. "Nie możesz pamiętać." Odpowiedział sobie. Pamiętałem. Niósł mnie. "Od dziesięciu

lat uciekam... chociaż może uciekam od zawsze? W każdym razie od dziesięciu lat właściwie

nie wiem po co żyję." "Nikt z nas nie wie." Odpowiedziałem. "Ale nie myślimy o tym. A ja

od dziesięciu lat pytam siebie po co żyję, bo wiem, że zasłużyłem na śmierć, zasłużyłem na

wszystko co mnie jeszcze spotka i na więcej. Jeszcze w Sowietach, kiedy zacząłem rozumieć

już, co zrobiliśmy, pojąłem, że nie stworzymy nowego człowieka — i na szczęście go nie

stworzymy — a tylko będziemy krzywdzić i kaleczyć ludzi istniejących, gdy zrozumiałem to,

pojąłem, że zasłużyłem na śmierć i zacząłem myśleć o ucieczce. Na początku żyłem więc, aby

tworzyć komunizm, a potem, aby z niego uciec. Kiedy już uciekłem, myślałem, że przeżyłem,

aby dać świadectwo, opowiedzieć o tym co zrobiliśmy, co komuniści chcą zrobić.

Opublikowałem parę artykułów w emigracyjnej prasie, kilka w prasie francuskiej. I koniec.

Francuski wywiad zaproponował mi pracę konsultanta. Przyjąłem. Wszystko to okazało się

bez znaczenia i sensu. Chciałem uratować stryja. Nie udało się." Jakub opowiedział, że

przeglądając dokumenty komitetu centralnego, nieoficjalnie zresztą, właściwie jako ktoś w

rodzaju nielegalnego kontrolera GPU, zorientował się, że w pewnym momencie na tajną

operację wyciekło ileś milionów dolarów. I rozpłynęły się. Niesamowite wówczas pieniądze.

To był początek lat dwudziestych. Konnica bardzo sprawdziła się podczas wojny domowej,

ale po zakończeniu działań, liczba dobrych koni drastycznie zmalała, popadały, zjedzono je.

Brakowało zwłaszcza ogierów rozpłodowych. A bolszewicka Rosja objęta była blokadą.

Sprawę podjął się rozwiązać zaufany towarzysz od międzynarodowych relacji. Podstawieni

pośrednicy mieli kupić argentyńskie ogiery do Szwecji, a w rzeczywistości przewieźć je do

Sowietów. Pomiędzy paru wymienionymi pośrednikami, pojawiło się przybrane nazwisko

stryja, którego używał w tego typu interesach. Zaufany towarzysz zniknął za granicą razem z

pieniędzmi, a ślad po nim pozostał wyłącznie w archiwach komitetu. "Gdyby to było

wcześniej, przekazałbym sprawę GPU." Mówił ponuro Jakub. "Gdyby to było wcześniej

zainicjowałbym śledztwo, które doprowadziłoby do śmierci stryja, którą pewnie

poprzedzałyby straszne rzeczy, do śmierci mojego wychowawcy, przybranego ojca,

człowieka, który uratował nas i wychował. Zadenuncjowałbym go. Wiem o tym. Wtedy

jednak świat wokół mnie zaczynał się już walić. Zawahałem się. Zatrzymałem. Nie zrobiłem

tego." Okazało się, że stryj był w to zamieszany jak i w wiele innych, ponurych sprawek.

Przyznał się Jakubowi, kiedy ten po ucieczce znalazł go w Zurichu. "Czy miałem prawo go

potępiać?" Pytał mój brat. Powtarzał, że w porównaniu z nim samym, stryj był aniołem.

Page 6: Czas niedokonany - Wildstein

"Zabijałem ludzi, torturowałem, dręczyłem ich. Nawet nie jesteś w stanie sobie wyobrazić co

robiłem. Mnie samemu trudno w to uwierzyć. Budowałem piekło. Nawet za grosz nie

usprawiedliwiają mnie moje intencje. Nie uratowałem stryja, nie uratowałem nikogo.

Zastanawiam się ciągle po co Bóg mnie uratował." Na początku pomyślałem, że to retoryczny

zwrot, śmieszny w ustach byłego bolszewika. Ale brat powtórzył to. "Może to jest

najważniejsze." Powiedział. "Zrozumieć dlaczego Bóg trzyma mnie jeszcze przy życiu. Czy

w ten sposób mam je odpokutować? Chociaż wiem, że nie można zadośćuczynić za to co

zrobiłem i tylko Bóg może pozwolić urodzić się mi na nowo." "To ty wierzysz w Boga?"

Zapytałem niepewnie, trochę śmiejąc się, choć rozmowa nie była do śmiechu. Jakub nie śmiał

się. "Zaczynam wierzyć. Może próbuję." To było chyba po dwóch butelkach. Mówił jednak

trzeźwo. Tak mi się wtedy wydawało. Myślę o tym coraz częściej. Wtedy Jakub powiedział,

że chce zostawić mi swój pamiętnik. Poprosił, żebym przeczytał go i zastanowił się czy

wydać. Powiedział, że to ważne dla niego. Ale może tylko dla niego. W trójkę, z Józefem

spotkaliśmy się później tylko raz. Nie było to spotkanie wesołe.

Kiedy tyle razy potem Zuzanna przypominać sobie będzie ostatnie monologi teścia, kiedy

powracały będą do niej niespodziewanie przywołane jakimś odległym skojarzeniem, albo bez

powodu, w każdym razie bez takiego, który będzie w stanie sobie uświadomić, nie będą nigdy

tylko pamięcią głosu Adama Barucha. Będą jej wspomnieniami, ciągiem przeżyć i obrazów,

którym towarzyszył będzie jego głos. Może na wspomnienia te nałożą się wizerunki, które

będzie oglądała później jak albumy z Wiednia, Cafe Central, teksty na temat miejsc i miast, w

których swoje życie przeżywał jej teść. Fotografie Rumunii z końca lat trzydziestych,

Bukaresztu, Karpat na granicy krajów. Niekiedy szukała książek, które mogły je zawierać, a

niekiedy trafiać będzie na nie przypadkiem, jeśli był to przypadek, jeśli coś w życiu jest

przypadkiem. Zdjęcia stamtąd przywoływać będą Adama Broka i jego świat, jego ostatnie

wspomnienia. Głos traci siłę, ale on mówi dalej. Z widocznym wysiłkiem, zamykając oczy,

zdaje sprawozdanie z tego czemu nie potrafił zapobiec.

— Potem była wojna. Miałem szczęście. Jeśli można to tak nazwać. Jeśli nie było na odwrót.

Zostałem zmobilizowany. Pożegnałem Sarę. Byłem na froncie. Pod Lwowem trafiłem w

niemiecko-sowieckie kleszcze. Odcięli nas od sztabu, nie mieliśmy nawet czym walczyć.

Nieoczekiwanie, jako jedyny oficer zostałem dowódcą. Rozpuściłem oddział. Powiedziałem,

że idę do Rumunii, a oni mogą robić co chcą. Niech tylko ukryją broń tak, żeby mogli ją

potem odnaleźć. Trochę błądząc bezdrożami, pokonując stromizny, piechotą doszedłem do

Slanic, małego uzdrowiska, gdzie internowany został nasz rząd. Dookoła wznosiły się

obojętne góry. Spotkałem paru znajomych i okazało się, że wbrew pozorom mam co robić.

Pewnie zawsze jest coś do zrobienia. Rumuńska straż graniczna usiłowała odebrać

wojewodzie krakowskiemu walizę ze złotymi monetami, które ten skonfiskował tuż przed

wyjazdem robiącemu nielegalne interesy kantorowi wymiany. Na granicy wywiązała się

bójka, w której polscy policjanci pobili rumuńskich strażników i oddalili się z walizą.

Przekazali ją do Slanic, a polskie władze postanowiły jak najszybciej wysłać je do Francji.

Zostałem jednym z paru obarczonych tę odpowiedzialnością kurierów. Częściowo piechotą,

częściowo koleją dotarłem do Bukaresztu. Jesień była gorąca i słoneczna. Rytm miasta

wydawał się osobliwie radosny, co pogłębiało poczucie obcości i bólu. Szerokie, zadrzewione

ulice niosły tłumy spacerowiczów. Osiemnastowieczne cerkiewki opierały się o nowe,

wysokie budynki. Wszystko wydawało się spokojne i obojętne. Dotarłem do ambasady i,

dokazując niemożliwego, spotkałem się z potwornie zajętym ambasadorem. Przekazałem mu

pieniądze. Zaangażowany zostałem w przeprowadzanie żołnierzy z granicy rumuńskiej dalej

do Francji. Ostatnią taką podróż robiłem już zimą czterdziestego roku. Przy granicy czekałem

na grupę, którą miałem przeprowadzić przez góry. Ulokowałem się w opuszczonej chacie,

Page 7: Czas niedokonany - Wildstein

którą pokazali mi znajomi przemytnicy. Opowiadali, że wymordowano tam rodzinę i od tego

czasu nikt nie miał odwagi się w niej zatrzymać. W dzień przez śnieg brnąłem do znajomej

gospody, gdzie mieli pojawić się ludzie, których mi powierzono. Gospoda była własnością

przemytników. Dostałem od nich nawet książki, które przedzierając się przez góry

pozostawili tu rozmaici podróżnicy. W nocy słuchałem dzikiego koncertu wiatru, albo

usiłowałem czytać przy lampie naftowej. Zawierucha rozsypywała się na stado istnień.

Chociaż przyzwyczaiłem się do ich wycia i zawodzeń, czasami nieoczekiwany łomot budził

mnie. Dom żył i jęczał smagany przez wiatr. Usiłowałem czytać. W dzień było biało. Śnieg

wokoło chaty i skrzące się, obłe góry z ciemniejszymi łachami lasu. Było pięknie, ale moje

istnienie było przypadkowe i zbyteczne. Dojmujący stan nierzeczywistości nie chciał ustąpić.

Wcześniej potrafiłem odczuwać go we Wiedniu, kiedy orientowałem się, że wszystkie nasze

usiłowania są nic nie warte, a nawet śmieszne i jesteśmy jak dzieci, które bawią się nie zdając

sobie sprawy, co dzieje się wokoło. Były to jednak chwile. Potem... no, ale to było potem, po

wojnie. Wtedy, w pustce zimowych gór, w nieludzkiej bieli poczucie nierealności na granicy

utraty istnienia trwało i narastało. Bolało. Czasami ratował mnie Wergiliusz, którego tomik po

łacinie dostałem od przemytników. Spędziłem tam nie pamiętam ile czasu. Mogło to być dwa

tygodnie, mogło więcej. Wreszcie, kiedy straciłem już nadzieję, pojawiła się nieco

zredukowana grupka. Zdecydowaliśmy się przejść przez Węgry. Tam zostaliśmy schwytani i

internowani. Najpierw byłem w obozie węgierskim. Potem przekazano mnie do oflagu w

zachodnich Niemczech, a chociaż umierałem z niepokoju o bliskich, których zostawiłem w

Polsce, mnie nie działo się nic specjalnego. Było głodno, ponuro, beznadziejnie. Dało się żyć.

Wyzwolili nas Amerykanie. Musiałem wrócić do kraju, do moich bliskich. W Polsce moje

życie stało się tropieniem umarłych i rekonstruowaniem ich śmierci. Trwanie stało się pustką.

Tak dojmującą, fizyczną wręcz, że chwilami zastanawiałem się czy może je wywoływać

wyłącznie utrata najbliższych. Utrata narodu... Gdyby nie Baruch, którego przemianowałem

na Benedykta, gdyby nie on, to nie wiem... Bo przecież miałem wielkie szczęście, że udało się

mi go znaleźć. I gdyby nie szpital, w którym się zatracałem tak jak w alkoholu. Pozostało mi

jeszcze poczucie zagrożenia, gdyż wiedziałem, że komuniści mogą mnie odkryć. Zdawałem

już sobie sprawę, że Jakub nie popadł w paranoję, on ją współtworzył. Pewnego dnia, kiedy

zorientowałem się, że ręce trzęsą się mi jeśli nie wypiję swojej dawki, zdecydowałem się

rzucić alkohol. Po paru próbach udało się. Po kilku latach mogłem nawet wypić kieliszek.

Zastanawiałem się, po co żyję. Ale to nie są pytania, na które potrafimy odpowiedzieć. Życie

ukrywa przed nami swój sens. Jeśli jest jakiś sens. Tak jak zagłada, zagłada, w której zginęli

moi najblizsi i cały naród. Próbowałem zrekonstruować ich śmierć, to co działo się przed...

ich kończące się życie... Chciałem choćby moment poczuć ich uciekający oddech...

Godzinami, bez końca wyobrażałem sobie ich ostatnią drogę. Drogę Sary... Nie potrafiłem już

tego wytrzymać uciekałem w wódkę, w obłędną pracę, w... Uciekałem, żeby sobie nie

wyobrażać jak przemieniają się już tylko w strach, ból, stają się drgającym mięsem. A potem,

kiedy te obrazy oddalały się ode mnie, powracało poczucie winy. I znowu, na powrót

próbowałem odtworzyć ich cierpienia, uczestniczyć w nich... Zazdrościłem im śmierci. Tego,

że nie muszą się już męczyć. A potem myślałem, że to była kara... że po to właśnie zostałem

oszczędzony, a właściwie nie oszczędzony. Pozostawiony przy życiu.

— Czasami myślę, że zajęty umarłymi za mało czasu poświęciłem Baruchowi. Temu też

jestem winny. — Rzucił kiedyś gorączkowo, łapiąc Zuzannę za rękę, gdy Benedykt oddalił

się na moment. — I płacę za to. Ale... Cały czas zastanawiałem się czy mam prawo żyć!

Pytałem się... Nie miałem... prawa do życia i gdyby nie Baruch... Tylko czy my w ogóle

mamy prawo żyć po tym co się stało? Żyć jak gdyby nigdy nic? Kochać się, rozmnażać,

gromadzić rzeczy... na tym... cmentarzu?

Page 8: Czas niedokonany - Wildstein

— Moje związki z ludźmi były nietrwałe i płytkie. Z kobietami... Kiedy tylko trochę bardziej

angażowałem się, czułem winę, winę wobec umarłych. Każdy moment spokoju, każda

przyjemność była grzechem. Wszystko co pozytywne, dobre, wygniatałem ze swojego życia

jak pasożyty usiłujące się w nim zalęgnąć. Poznałem kogoś... kobietę. Nagle zacząłem czuć,

że jest mi bliska, jest szlachetna, piękna i mógłbym z nią spędzić życie... Świadomie

zniszczyłem ten związek. Nie mogłem zdradzić Sary, pamięci o niej... Teraz myślę, że byłem

zły, krzywdziłem..., ale w sumie miałem rację. Nie wolno zdradzić umarłych... Sary. Kiedy

przestałem pić, zrozumiałem, że będę już tylko dożywał swoje życie. Będę musiał

wychowywać Barucha, a przez ten czas powinienem pomagać ludziom, skupiać się na pracy

w szpitalu. I tak nigdy nie okupię swoich win. Chwilami zadawałem sobie pytanie: czy

dobrze robię pomagając ludziom? Czy zasługują na to? Ale natychmiast rozumiałem, że to

nie ja mogę odpowiedzieć na to pytanie. Tylko kto miał na nie odpowiedzieć? Zresztą...

potrzebowałem tego. Potrzebowałem pracy, szpitala. Również dlatego, że chciałem, żeby było

mnie coraz mniej. Żebym rozpłynął się w tym co robię. Żeby zniknęły moje uroszczenia,

sądy, opinie. Moje uzurpacje. Żebym nie myślał: ja. Starałem się przestać myśleć, czuć.

Dążyłem, żeby stać się tylko reakcją, odpowiadać wyłącznie, odpowiadać... tak jak

powinienem?! — Patrzył na Zuzannę intensywnie. Usiłował jej coś powiedzieć, wytłumaczyć

niezwykle skomplikowaną kwestię, którą tak trudno przełożyć na słowa. Po chwili

zrezygnował. Spuścił oczy.

— Wygaszałem swoje życie. Pamięć umarłych powracała sama, drążyła, chociaż nie tak

gwałtownie jak wcześniej. Pogrążałem się w nicość. Pustka rosła we mnie, kaleczyła mnie od

środka. Zrozumiałem, że nigdy, niczym nie będę mógł jej wypełnić. Uzmysławiałem sobie, że

ta próżnia, którą czułem, którą, prawdę mówiąc, odczuwam ciągle, to nie była tylko utrata

tych, których kochałem, z którymi byłem związany, nieomal wszystkich... Ta pustka

powracała kiedy ból po ich utracie przygasał. Czułem się jakbym pogrążał się w ciemnym

leju. On rósł pod bólem za Sarą, Józefem, Jakubem, innymi. On tam był wcześniej...

Któregoś dnia, lato było gorące, zaskoczył ich widok Adama Broka, który leżał pod kocem z

zamkniętymi oczami i mówił coś szeptem. Zuzanna pomyślała, że teść modli się. On jednak

otworzył oczy, jakby usłyszał jej myśli.

— Kiedyś opowiedziałem ci o spotkaniu u Józefa we Fryburgu. Jesienią, chyba trzydziestego

roku. Byłem tam ze Stellą i Ottonem i rozmawialiśmy z przyjaciółmi brata. Ta rozmowa,

słowa tamtego poety... Janza. Już wtedy czułem do nich, do niego niechęć. Przypomniał mi

go Otto. Było jeszcze gorzej. Potem była wojna i mogłem myśleć o nim tylko z odrazą. Czy

ci, którzy mordowali moich najbliższych deklamowali jego wiersze? Czy jednak zbyt łatwo

nie uciszamy niepokojących myśli? Odwracamy się od niewygodnej prawdy bo może

prowokować złe konsekwencje? Niektóre rzeczy, które mówił... Coraz mniej jest nas. Im

więcej budujemy wokół siebie... projektujemy się w rzeczy, urzeczowiamy. Może tak musi

być. To jest jak prawo zachowania energii. Im więcej tworzymy, skupiamy się na tym co na

zewnątrz, tym mniej zostaje nas? Stajemy się dodatkiem do budowanego świata. To co dzieje

się w komunizmie, to tylko karykatura. Te rzeźby na MDM-ie, przy Pałacu Kultury, ludzie

jako dodatki do świdrów i kilofów. Ale to nie tylko komunizm... Jeśli poza nami nie ma nic, a

świat jest biologiczną maszyną, to może nawet potrafimy zrobić lepszą... tylko wtedy

staniemy się niepotrzebni...

Mówił coraz mniej. Coraz dłużej leżał wpatrując się szklistymi oczami w okno. Zuzanna

zastanawiała się czy to nie wpływ morfiny, którą szpikowano go coraz intensywniej. Może

tylko po to, żeby przerwać milczenie, zapytała go dlaczego został psychiatrą.

Page 9: Czas niedokonany - Wildstein

Odwrócił się i spojrzał na nich bardziej przytomnym wzrokiem.

— Wiele razy zastanawiam się nad tym. Chciałem zrozumieć ludzi czy leczyć świat? Jestem

dzieckiem szaleństwa. Urodziłem się w krzyku moich zabijanych rodziców. Chcieliśmy

leczyć chorobę i pogrążaliśmy się w niej coraz głębiej. Ci we Wiedniu, którzy normy moralne

przełożyli na techniki medyczne, przekształcili je w szamańskie zaklęcia. Widziałem jak z

obłędu wolności, która staje się chaosem, rodzi się obłęd ładu, który staje się więzieniem. Mój

starszy brat organizował szaleństwo, którego jeszcze długo będziemy ofiarami. Kiedy

podniesiemy się z niego? Teraz w Polsce i dookoła weszło w fazę łagodną, przyczaiło się, ale

świat, w którym żyjemy, przypomina mózg schizofrenika. Schizofreniczna normalność, które

może eksplodować znowu, albo doprowadzić do ostatecznego otępienia i uwiądu. Czy

przeżyjemy wstrząs, który wyleczy nas z tego obłędu? Czy możemy być jeszcze naprawdę

normalni? A może nieświadomie rozumiałem, że historia ludzi to obłęd? Gdyby nie było

czegoś pod kolejnymi atakami szaleństwa, pod wojnami i rewolucjami, gdyby nie było czegoś

trwałego i powtarzalnego, do czego możemy wrócić kiedy skończy się kolejny spazm... Czy

byłem jednym z tych, którzy zrozumieć chcą ducha historii, zeitgeist, strukturę choroby

wierząc, że w niej objawia się rozum i my możemy nad nim zapanować... Zostałem ukarany...

— Brok milknie zmęczony. Ciężko oddycha i zamyka oczy.

To było kilka dni przed jego śmiercią. Mówił coraz bardziej urywanymi fragmentami, coraz

krótszymi zdaniami.

— Wracają do mnie i chyba czegoś chcą. Zawsze jesteśmy winni wobec umarłych. Stella,

mój stryj, Sara, bracia, wszyscy, którym dałem tak mało... Potem, życie w podłości... jak

przeżyć w tym smrodzie...

— Jak umierali... jak bali się, kiedy czekali na śmierć. Ich ciała... spalone, albo przerobione

na mydło, skóry... włosy. Słowa... musimy mówić, a nic powiedzieć nie potrafimy.

— Kiedy dusili się w wagonach, zanim nie udusili się w komorach gazowych... kiedy dobijali

ich pałkami... czy byli jeszcze ludźmi? Bo jeśli nie ma nic, to byli w swoim bólu jak

zwierzęta, w ostatecznym strachu i cierpieniu... Jeśli byli śmiertelni to nie ma ich już... nie

zostało nic i nie ma co wspominać... Trudno pogodzić się z ich śmiercią, z własną. Oddalacie

się ode mnie. Próbuję... Jeszcze raz sobie przypomnieć... jej twarz... Był... Czy był?

Umilkł. Kiedy przyszli następnego dnia na ich przywitanie skrzywił tylko usta. Chyba miał to

być uśmiech. Nie mówił nic. Na ich rytualne pytania też usiłował odpowiedzieć niewyraźnym

uśmiechem. Jeśli to był uśmiech. Potem odwrócił głowę i patrzył w światło lata za szpitalnym

oknem. Siedzieli nieruchomo. Nagle Zuzanna poderwała się i złapała rękę teścia. Była zimna.

Bronisław Wildstein